Dobiorą się do nas Złotówka traci siły, byle euro nie kosztowało na koniec roku 4,70 zł, ale mniej Agencja Moody's Investors Service rozważa obniżenie oceny różnych banków w Europie, mamy nieprzyjemną nowość: jest wśród nich PKO BP, co znaczy, że już się powoli do Polski dobierają. Nie tylko ta agencja ostrzega Polskę, ale i dwie ważne pozostałe, z którym świat się liczy, choć odsądza od czci wiary za stronniczość: Fitch Ratings i Standard & Poor. Agencje napominają: uwaga na dług publiczny, może być z wami źle, jeżeli obniżymy Polsce wiarygodność kredytową. Rządowi eksperci puszczają te półgroźby mimo uszu; ciekawe, że jednocześnie tak mocno podniecają się tym, że w ub. tygodniu ku zaskoczeniu wszystkich Moody’s obniżyła rating Belgii. Agencje pogroziły także Francji. Papiery dłużne Portugalii i Węgier – nie mówiąc o Grecji – zepchnięte zostały do wiarygodności śmieciowej. Jest, o czym pisać i co roztrząsać, Angela Merkel – kanclerz Niemiec - jest bardziej niż zaniepokojona. Jednak my, u siebie, zważajmy bardziej na własne podwórko. Jesteśmy zagrożeni trwającym od dłuższego czasu spadkiem wartości złotówki, rosnącą w związku z tym inflacją, zubożeniem. Na dodatek minister spaw zagranicznych Radosław Sikorski nabredził w Berlinie, że wyłącznie Niemcy są w stanie uratować euro, Unię Europejską, a więc i Polskę. Nikt inny się nie liczy i nie ma takiego obowiązku.
Sikorski na marihuanie? Sikorski oświadczył Niemcom, że nie boi się ich czołgów (ani rosyjskich rakiet), ale niemieckiej bezczynności (w złapaniu za twarz unijnych finansów). Oto wizjoner znad Wisły - napisała nazajutrz “Deutsche Welle”, a szef niemieckiej dyplomacji Guido Westerwelle stwierdził, że to naprawdę jest mądry gość. Tak mniej więcej można podsumować efekty nawoływania Sikorskiego do zwiększenia unijnej integracji w obliczu kryzysu, kapiące proniemieckim wazeliniarstwem, a może i zabezpieczeniem sobie stołka w przyszłości prezydenta całej zintegrowanej już na dobre Unii Europejskiej, bo jeśli nie taki proniemiecki wizjoner, jak on, miałby nim być – no to, kto? Polski minister zaproponował zmniejszenie i usprawnienie ciała Komisji Europejskiej i postawienie na stanowiska komisarzy takich ludzi, którzy posiadają charyzmę, słuchacze pewno z niepokojem czekali, czy czasem nie dopowie, że charyzmę niemiecką, ale na szczęście takiego przymiotnika nie było. Forma wypowiedzi ministra i bez tego była nie do przyjęcia, nawet wówczas, gdy ktoś uważa większą integrację w ramach UE - z zachowaniem możliwie największej suwerenności - za potrzebną. Czy to, aby ten sam Sikorski, który kiedyś porównał Gazociąg Północny zbudowany do transportu gazu ziemnego bezpośrednio z Rosji do Niemiec, przeprowadzony po dnie Morza Bałtyckiego z ominięciem naturalnych krajów tranzytowych, w tym Polski, do paktu Ribbentrop–Mołotow? Można mieć wątpliwości.
Kopnąć w górę złotówkę, choć na jeden dzień... Jeszcze pół, ba, ćwierć kroku i podbiją rentowność polskich obligacji i za długi płacić będziemy więcej. Ograniczonych, za których powinni myśleć i działać inni (w tym wypadku Niemcy) agencje ratingowe raczej nie mają w poważaniu. To niestety realne, ponieważ wartość złotówki od końca października spada na łeb na szyję. W ub. tygodniu za euro trzeba było zapłacić ponad 4,5 zł. Analitycy twierdzą, że to nie incydent i że sytuacja może nie być przejściowa. Rząd będzie chciał za wszelka cenę wzmocnić złotówkę choćby na jeden dzień, dokładnie chodzi o mocniejszy polski pieniądz w dniu 31 grudnia. Tego dnia część długu publicznego, (który składa się zarówno z długu krajowego, jak i zagranicznego) nominowana głównie w euro i dolarach przeliczana będzie na złotówki. Im złotówka okaże się silniejsza, tym za dług zapłacimy mniej, im słabsza - więcej. Oby i tym razem kopnięcie złotego w górę w dniu przeliczania się udało. Narodowy Bank Polski próbował ostatnio interweniować na rynku, sprzedając euro, złotówka umocniła się tylko na kilka godzin.
Niemcy nauczą Tuska W jakimś stopniu mogły się do tego przyczynić w większości utopijne propozycje zawarte w exposé premiera Donalda Tuska. Może Niemcy zechcą smagnąć Tuska batem, żeby zaostrzył cięcie wydatków budżetowych – zaproszeni do tego przez Sikorskiego, który powiedział w polskiej telewizji, że jego wystąpienie podczas forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej było uzgodnione z najwyższymi władzami w Polsce (to znaczy z prezydentem Bronisławem Komorowskim oraz premierem) i było właściwym podsumowaniem polskiej prezydencji. Nie pora na zdumienie z owego “właściwego podsumowania” i z tego, że ktoś prawie prosi o bicie po to, żeby nabrać rozumu i dojść do gospodarki spełniającej tzw. kryteria z Maastricht. Niemcy od dawna nawołują polski rząd, żeby serio zaczął przygotowania do przyjęcia wspólnej waluty. Taki obowiązek jest zapisany w traktacie akcesyjnym – daty przyjęcia euro jednak nie ma. Jednak zanim jakiś kraj przyjmą do tzw. węża walutowego, a potem do euro, powinien być do tego gospodarczo przygotowany, m.in. deficyt sektora finansów publicznych nie może przekraczać 3 proc. produktu krajowego brutto, czyli wartości tego, co wyprodukujemy w ciągu roku, a relacja zadłużenia publicznego do PKB nie może przewyższać 60 proc. Tymczasem Tusk tylko gada, że euro Polska przyjmie w 2011 r. – obiecywał to kilka lat temu w Krynicy, kilka miesięcy później mówił o 2012 r. – obiecywanego wielokrotne euro w Polsce nie ma (w obecnej sytuacji strefy euro możemy tylko pełną piersią westchnąć: całe szczęście). Zmieni się, kiedy lejce gospodarek i finansów krajów Unii, w tym Polski, będzie trzymała mocna niemiecka ręka – wynikało z mowy Sikorskiego. I niech się ta ręka nie leni!
Gospodarstwa domowe – obniżenie dochodów Słaba złotówka napędza inflację, gdyż drożeje import. Odczują to m.in. gospodarstwa domowe, ponieważ wiele produktów, które trzeba kupić do domu, nie wyłączając żywności, pochodzi z importu. Według Głównego Urzędu Statystycznego, to drugi kolejny rok obniżenia realnych dochodów gospodarstw domowych. Z exposé Donalda Tuska zrozumieliśmy, że dobrze to już było, będzie gorzej: zamrożone zostaną nadal płace w budżetówce, waloryzacja emerytur ma być niska, kwotowa (byle zapowiedziana “kwota” to nie było np. 10 zł), bezrobocie nie zmaleje, a byłoby dopiero ogromne, gdyby, co najmniej 2 mln młodych ludzi nie wyjechało do pracy za granicę. Dodajmy do tego, że pod koniec grudnia br. wzrost cen żywności może wynieść od 4 do 6 proc., poziom życia siedmiu na dziesięciu Polaków się obniżył, najbardziej na wsi i w małych miastach. Ludzie tracą pracę, bo małe firmy dalej padają jak muchy - w ub. roku znikło ich z rynku – według rejestru REGON - ponad 260 tys., a ta część Polaków, która zdecydowała się kupić mieszkanie i wzięła kredyt we frankach czy euro, wpadła w nerwówkę. Kto zaciągnął kredyt na początku 2009 r. w tej walucie w wysokości 300 tys. zł, gdyby chciał go spłacić teraz, musiałby oddać 382 tys. zł wyliczył jeden z analityków bankowych. Ktoś, kto tej samej wysokości i także we frankach wziął kredyt cztery lata temu, decydując się na spłatę całości dzisiaj, musiałby zwrócić bankowi 470 tys. zł. Kredyty w euro też okazały się zabójcze.
“Pasożytnicza oligarchia rządzi krajem...” Bardzo osłabiona złotówka oznacza wzrost zadłużenia Polski i może się przyczynić do przekroczenie tzw. drugiego progu ostrożnościowego, który wyznacza przekroczenie 55 proc. długu publicznego w relacji do PKB, ponieważ drogie euro – zwiększa dług. Dobrze byłoby, gdyby w ostatnim dniu tego roku euro kosztowało nie więcej niż 4,35 zł. Jeśli złotówka tak zostałaby osłabiona, że euro kosztowałoby ok. 4,70 zł, nikomu nie byłoby do śmiechu, gdyż wówczas drugi próg ostrożnościowy zostałby sforsowany i zaczęłyby się cięcia oszczędnościowe niemal na oślep. Według zapisów ustawowych, następny budżet musiałby być już całkowicie zrównoważony, nie byłoby wyjścia. Jednak przeżyć w III RP bez pożyczek absolutnie przecież się nie da, trudno sobie nawet wyobrazić, co przy tak czarnym scenariuszu mogłoby się w Polsce wydarzyć. Mogłaby się rozpocząć wyprzedaż – i to nie w żadnej przenośni, ale naprawdę za grosze, wszystkiego, co jeszcze pozostało. Ryszard Petru z DI Inwestors mówi, że szanse na obronę złotówki w razie paniki mogą być słabe. Tylko spokój o złotówkę i odkręcenie tego, co Sikorski deklarował w imieniu nas wszystkich w Berlinie, może nas częściowo uratować. Przeciętny Kowalski uważa (wypowiedź zagadniętego na ulicy), że “pasożytnicza oligarchia rządzi naszym krajem, ciągnie się to od wielu lat, ale co ja mogę? Tyle, co nic”. Wiesława Mazur
Budżetowy matrix
1. Kończą się sejmowe prace nad ustawą budżetową na 2012 rok. Wczoraj odbyło się II czytanie budżetu, w piątek na dodatkowym posiedzeniu Sejmu odbędzie się III czytanie, czyli głosowanie. Cała procedura będzie wprawdzie trwała do początków marca tego roku, kiedy projekt ustawy budżetowej trafi z powrotem do Sejmu z poprawkami Senatu, ale już teraz można podać jego dwie cechy charakterystyczne. Pierwsza to luźny związek tego budżetu z rzeczywistością, głównie ze względu na ogromną skalę kreatywnej księgowości, którą minister Rostowski opanował wręcz perfekcyjnie. Druga to totalny rozjazd pomiędzy tzw. zieloną wyspą jak od 3 lat Premier Tusk określa polską gospodarkę, a koniecznością podwyżek podatków i cięć wydatków ze względu na kryzys gospodarczy. Można to ująć w stwierdzeniu ”skoro jest tak dobrze to, dlaczego jest tak źle”.
2. Rząd Tuska przyjął ponoć realistyczny projekt budżetu na 2012 rok z 2,5% wzrostem PKB (w roku 2011 wzrost wyniósł, około 4%) ale już rzut oka na dochody podatkowe pozwala się zorientować, że są one zawyżone. Te z VAT-u mają być o 9 mld zł większe niż, w 2011, choć stawki tego podatku mają być niepodwyższane. Dochody z akcyzy maja wzrosnąć o 4 mld zł, choć przy ogłaszaniu podwyżki akcyzy na olej napędowy uzasadniano, że mają one przynieść 2 mld zł dodatkowych dochodów podatkowych. Dochody z CIT i PIT maja wzrosnąć odpowiednio o 1 mld zł i 2 mld zł w porównaniu z przewidywanym poziomem wykonania wpływów z tych podatków w roku 2011, choć już w tej chwili wiadomo, że to wykonanie jest jednak sporo niższe. Są jeszcze dochody niepodatkowe. Tu minister Rostowski zwiększył o ponad 2 mld zł wpływy z dywidend i wpłat z zysku od spółek i przedsiębiorstw państwowych, choć w roku 2011 wyniosły one prawie 6 mld zł i ich poziom oznaczał, że firmom państwowym zabierane były wszystkie pieniądze rozwojowe.
3.Jeszcze ciekawsza jest strona wydatkowa tego projektu budżetu. Pokażę jak ją budowano w odniesieniu do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Ponieważ brakowało dochodów ze składek, ustalono dotację budżetową do tego funduszu w wysokości prawie 40 mld zł, ale zostanie ona uzupełniona środkami z Funduszu Rezerwy Demograficznej w wysokości prawie 3 mld zł, (choć środki te miały być wykorzystywane od roku 2020), prawie 2 mld zł kredytu pozyskiwanego z banków komercyjnych i blisko 1 mld zł z kredytu uzyskiwanego z budżetu państwa. Fundusz ten ma już na koniec tego roku ponad 7 mld zł kredytu w bankach komercyjnych i ponad 15 mld zł kredytów budżetowych. Gdyby chcieć doprowadzić do przejrzystości w finansowaniu FUS, to dotacja budżetowa do tego funduszu na rok 2012 powinna wynieść nie 40 mld zł, a 68 mld zł, a więc wydatki budżetowe musiałby być wyższe o 28 mld zł, czyli blisko 2% PKB. W ten sposób ogromnej wielkości zobowiązania są zmiecione pod dywan i nieuwzględnione ani w wysokości deficytu sektora finansów publicznych, ani w wysokości długu publicznego. Całą kreatywną księgowość w budżecie na 2012 rok trzeba określić na 50-60 mld zł a więc blisko 4% PKB.
4. Z kolei zapewnienia o najwyższym poziomie wzrostu PKB wypowiadane są jednocześnie z wprowadzaniem podwyżek podatków (stawki VAT na razie o 1 pkt. procentowy, akcyzy w tym paliwowej, składki rentowej, wyższe opłaty za leki, składka zdrowotna dla rolników, podatek od kopalin, wzrost obciążeń dywidendą spółek skarbu państwa) i cięć wydatków (zamrożenie wzrostu płac w sferze budżetowej, ograniczenia wydatków na subwencje dla samorządów, cięcia wydatków socjalnych). Właśnie z tego powodu trudno wręcz na przykład pojąć, dlaczego ogłasza się podwyżki dla wojska i policji, a na podwyżki dla strażaków, strażników więziennych, straży granicznej i służb celnych już brakuje pieniędzy, co powoduje ogromną frustrację u części służb mundurowych. Podobnie jest z zawieszeniem ustawowego mechanizmu regulacji płac dla prokuratorów i sędziów. Spowoduje to zapewne paraliż w pracy sądów i prokuratur w całym kraju. W ten właśnie sposób coraz bardziej dezorganizuje się funkcjonowanie państwa, jednocześnie epatując społeczeństwo hasłami o zielonej wyspie i najwyższym wzroście gospodarczym w Europie. Jednym słowem budżetowy matrix. Zbigniew Kuźmiuk
"ACTA”, czyli nowa forma totalitaryzmu?! Mamy w Polsce ustawę chroniącą prawa autorskie i nie potrzeba nam teraz, tylnymi drzwiami wprowadzania furtki do inwigilacji Internetu! Telewizja publiczna jakoś nie informuje, jakie zagrożenia ukryto w operacji o kryptonimie ACTA. Czym charakteryzowały się największe totalitaryzmy?
I.Tajne rokowania i ściśle poufne przygotowania porozumień!
II. Podejrzliwość wobec obywateli.
III. Domniemanie winy każdego oskarżonego.
IV.To podejrzany miał udowodnić niewinność, a system totalitarny nie musiał udowadniać winy, wystarczyło oskarżenie i domniemanie!
V. Dyktatorzy nigdy nie konsultowali ze społeczeństwem wprowadzanych przepisów.
Wiemy, bo przyznał się do tego nawet premier, że rokowania w temacie przepisów ACTA, były tajne! Wystarczy, że ktoś zostanie PODEJRZANY przez jakąkolwiek korporacje lub koncern, a już ma być zablokowany i ścigany. W niektórych punktach ACTA WPROWADZA SIĘ ZASADĘ DOMNIEMANIA WINY BEZ WYROKU SĄDU, a to już jest sprzeczne z podstawowymi zasadami demokracji! W praktyce takie przepisy oznaczają, że to „oskarżony” będzie musiał wykazać swoją niewinność wobec fałszywych domniemań korporacji lub koncernów! Nasz rząd zamierza najpierw podpisać ACTA, a dopiero potem je konsultować, czyli najpierw zjeść indyka, a dopiero potem się zastanawiać, czy warto było indykowi urwać głowę! Wracamy, zatem do totalitaryzmu w unowocześnionej nieco formie! Mamy w Polsce ustawę chroniącą prawa autorskie i nie potrzeba nam teraz, tylnymi drzwiami wprowadzania furtki do inwigilacji Internetu! Telewizja publiczna jakoś nie informuje, jakie zagrożenia ukryto w operacji o kryptonimie ACTA. Warto wiedzieć, że:
1. Dostawcy Internetu „w ramach współpracy ACTA” będą mogli rozpocząć monitorowanie treści przesyłanych przez obywateli i blokowanie określonych usług, nierzadko legalnych. Chodzi, zatem o naruszaniu ludzkiej prywatności i ograniczaniu komunikacji między ludźmi, a wszystko w imię ochrony praw autorskich.
2. W porozumieniu ACTA jest mowa o „komercyjnych działaniach dla bezpośredniej lub pośredniej korzyści ekonomicznej lub komercyjnej”. Czyli jeżeli bloger napisze coś o firmie, w której pracuje, albo o konkurencji, to może być oskarżony o… działanie dla pośredniej korzyści ekonomicznej? Niektórzy eksperci mówią nawet, że porozumienie może prowadzić do kryminalizacji blogerów, dziennikarzy i osób ujawniających informacje ważne dla opinii publicznej.
3. ACTA dzięki przyjętej definicji naruszeń może sprawić, że nowe przedsięwzięcia technologiczne będą się wiązać z ogromnym ryzykiem finansowym. Porozumienie to, może się okazać na dłuższą metę hamulcem innowacyjności.
4. Istnieją przecież już porozumienia i organizacje odnoszące się do międzynarodowej ochrony własności intelektualnej. Jest Światowa Organizacja Handlu (WTO), jest Światowa Organizacja Własności Intelektualnej (WIPO) i jest porozumienie TRIPS. Warto zastanowić się, dlaczego kraje tworzące ACTA nie korzystają z tych istniejących organizacji i dobrały się w mniejszą grupkę, aby prowadzić tajne negocjacje?
5. ACTA może utrudnić obywatelom niektórych państw dostęp do leków ratujących życie.
6. Niebezpieczne jest to, że „ACTA” dużo mówi o „przemyśle”, ale nie zawiera gwarancji dotyczących praw obywatelskich i ochrony prywatności.
7. Prawa autorskie są pojęciem znacznie szerszym niż prawa przemysłowe, zatem nasza ustawa o ochronie tych praw w Polsce jest znacznie lepsza niż obce naszej kulturze ACTA!
Dobrze by było, aby ministrowie rządu PO-PSL zajęli się zmniejszaniem bezrobocia, bezdomności i biedy wśród Polaków, a nie skupiali swojej uwagi na jakieś tam ACTA! Kiedy wreszcie doczekamy się zmniejszenia gigantycznej akcyzy na benzynę i obniżenia cen etyliny 95 do 4 złotych za litr? Rząd Tuska i Pawlaka powinien ACTA odłożyć ad akta i zająć się ważniejszymi problemami, które dotykają większość Polaków, jak choćby bałagan w NFZ, drożyzna, bezrobocie i bieda z nędzą w coraz większej ilości rodzin! Rajmund Pollak
MANE, TEKEL, FARES Ma rację Aleksander Ścios pisząc o podejrzanym źródle najnowszej fali antyrządowych protestów w sprawie ACTA., i ma rację eska, kiedy pisze na swoim blogu analizy o walce stronnictw zagranicy: http://eska.salon24.pl/384507,witajcie-w-rp-trzeciej-i-pol. Jakkolwiek i skądkolwiek nie byłyby sterowane dzisiejsze anty-systemowe protesty, jedna rzecz jest warta podkreślenia: to nie „pisowskie” i „rydzykowe” potulne i modlące się „babcie”, to niezdyscyplinowane szeregi narodowców i „kiboli”, ale samo serce do niedawna pro-tuskowskiego elektoratu wyległo na ulice, więc można spodziewać się wszystkiego. Kto steruje tym procesem nie wiem (klnę się na słowo byłego harcerza), ale analogie moskiewskie są aż nadto widoczne, przy zastrzeżeniu, że jest szansa, że to kolejny wymysł „wsiocki”, mający za cel „zaaranżowanie” i zagospodarowanie kolejnego politycznego przesilenia? Być może zaskoczę Państwa informacją, że logo "Anonymous" prezentowane było w BBC w kluczowych programach publicystycznych na dzień przez atakami na polskie serwery rządowe. Na dzisiaj nie wiem na pewno, ale niezwłocznie po tym, jak tylko porozumiem się z Jamesem B., dostarczę Państwu pełną, dostępną mi wiedzę o zachodzących procesach. Ale zanim się to stanie, proszę pozwolić na garść uwag. Inaczej niż w przypadku „Smoleńskiej sekty”, odmiennie niż w przypadku zdyscyplinowanych „kiboli i faszystów” mamy dzisiaj do czynienie z akcją prawdziwych „fighterów”. Opłacanych bądź nie, ale gotowych do starcia z Tuskiem i Komorowskim, niebojących się pinokiów z ABW i dziadków leśnych z agencji ochrony. Wajcha jest przestawiona, i każdy, kto ma, choć minimalne zapasy oleum w śródmózgowiu to widzi. A jaki z tego wniosek? Ano wniosek taki, że drugiego okrągłego stołu nie będzie. Eksterminacja smoleńska to jedna z najciemniejszych, najbardziej odrażających i wołających o sprawiedliwość kart historii. Splot, zrost, tchórzostwa, bandytyzmu, zaprzaństwa, szmalcownictwa – wszystkiego, co najgorsze w „conditio humana” osiągnął swoje apogeum. I nikt, żaden Trybunał w Strasburgu nie ujmie się za niekwestionowanym marginesem człowieczeństwa - w imię praw fundamentalnych ludzkości, a MTV będzie nadawała popowe przeboje nieprzerywane informacjami o „naruszaniu praw człowieka”, bo żeby naruszać prawa, trzeba mieć najpierw „człowieka”. Co raz mniej liczne „gwardie” chcą umierać za Smoleńsk, coraz to liczniejsi żołnierze będą rejterować z pola raniąc się w dziąsła, policzki, łydki i pośladki. Szczury opuściły już łódź, zostali ci, którym pozostał wybór pomiędzy zatonięciem a plutonem egzekucyjnym na brzegu. Sygnał dał kapitan Schettino, a decyzja ober-kapitana Tuskiniolito jest oczywista i będzie ogłoszona już wkrótce. Nie ma dla Sherlocka Holmesa ery informatyzacji problemu w dogrzebaniu się do informacji, kto, kiedy i komu przesłał zadania do wykonania, nikt nie uchroni rezonatorów przed dekonspiracją. W sierioznej wersji „nieodczytane meandry historii”, w lżejszej: „podróż na Wschód”, ale tam czekają wolno stojące bloki w Czarnobylskiej strefie, bo satrapa nie przepada za przegranymi. Przekaz dnia jest jasny: „kto może – wyp...”, a kto nie może sam sobie winien. My tu, we wciąż jeszcze wolnym świecie, czekamy z otwartymi ramionami. „Mane, tekel, fares” reszta to didaskalia. Rolex
ACTA działa już dziś ACTA determinuje przyjmowanie rozwiązań w obszarze ochrony praw własności. Zostawia otwartą furtkę tylko w jednym kierunku – mówi portalowi Stefczyk.info Jarosław Lipszyc z Fundacji „Nowoczesna Polska”. Stefczyk.info: Polska mimo protestów podpisała dziś traktat ACTA. Jak Pan to ocenia? Jarosław Lipszyc: Głównym problemem wynikającym z podpisania tego traktatu jest fakt, że jeszcze przed ratyfikacją jego w Polsce uniemożliwi on swobodne kształtowanie porządku prawnego w istotnej sferze, czyli komunikacji poprzez media. To jest kluczowa sprawa związana z życiem społeczeństwa informatycznego. ACTA jest traktatem międzynarodowym, ono stoi nad prawem krajowym. To oznacza, że od momentu podpisania traktatu posłowie RP nie mają pełnej swobody decydowania o tym, jak ma wyglądać prawo w naszym kraju.
ACTA działają już od podpisania? Już od momentu podpisania ACTA nakłada ramy na nasz kraj. Celem traktatu jest zabetonowanie istniejącego obowiązku prawnego. To ma uniemożliwić prowadzenie zmian. Ten cel został osiągnięty.
Traktat jednak jeszcze nie obowiązuje w Polsce? Nie. Ratyfikacja zadecyduje, czy ACTA stanie się obowiązującym w Polsce prawem. Jednak już dziś, od podpisania, musimy kształtować nasz porządek prawny zgodnie z tym dokumentem. Na razie ACTA nie obowiązuje, ale gdybyśmy chcieli przyjąć rozwiązania, które są niezgodne z jej zapisami, musielibyśmy wycofać nasz podpis. Jeśli intencją premiera Tuska było uniemożliwienie polskiemu parlamentowi dokonywania zmian w sferze karania i ścigania za naruszenia praw własności intelektualnej, to swój cel osiągnął.
Jak Pan ocenia same zapisy traktatu? Ten traktat posługuje się taktyką salami. Pewne środki trzeba wdrożyć natychmiast, inne są nieobligatoryjne, ale można je wdrożyć w przyszłości. ACTA jednak determinuje przyjmowanie rozwiązań w obszarze ochrony praw własności. Zostawia otwartą furtkę tylko w jednym kierunku.
Jakim? Zwiększa obostrzenia, zmniejsza kontrolę sądów nad karaniem, powiększa stopień inwigilacji obywateli. Podpis pod traktatem powoduje, że droga w odwrotnym kierunku już jest zamknięta. Zmniejszenie restrykcji, zwiększenie kontroli sądowej oraz swobody jest już niemożliwe. To jest jak wykup ziem pod drogę. Możemy się spierać, czy położyć asfalt, czy żwir, ale prace idą już tylko w jednym kierunku. Zejście z tej drogi oznacza konieczność wycofania się z umowy.
Jak Pan sądzi, jest na to szansa? Debatę publiczną i konsultacje społeczne należy traktować serio. Jeśli okaże się, że opinia publiczna i parlamentarzyści są przeciwko rozwiązaniom zawartym w ACTA, Polska powinna się z tego traktatu wycofać. Pytanie tylko, na ile poważnie traktuje się debatę publiczną w Polsce oraz, czy rząd będzie w stanie zaakceptować opinie społeczeństwa. To będzie trudny test dla władz. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Łukasz Warzecha o prawach autorskich, czyli jaką karę zapłaciłby Vivaldi. "Prosimy klientów o niesłuchanie radia" - PAP/Piotr Polak
Radosław Sikorski zasugerował na Twitterze, żeby w sprawie ACTA – umowy o zwalczaniu piractwa (nie tylko internetowego) – wziąć pod uwagę stanowisko ZAIKS-u, czyli związku, który ma w Polsce ustawowy monopol na pilnowanie opłat związanych z prawami autorskimi. Z sugestii nie skorzystałem, ze stanowiskiem się nie zapoznałem, bo z góry wiem, jakie może być. Jeżeli ktoś chciałby komukolwiek wskazać przykład skrajnej patologii, związanej właśnie z prawami autorskimi, to powinien pokazywać polski ZAIKS. Jedna strona działania tej struktury to ściąganie kasy od każdego, kto wykorzystuje czyjeś utwory do działalności zarobkowej. Tyle że definicja „wykorzystywania utworów do działalności zarobkowej” jest rozumiana tak szeroko, iż obejmuje także radyjko, szemrzące cicho w zakładzie fryzjerskim. Inspektorzy ZAIKS mają prawo przyjść do takiego zakładu i nałożyć karę. Dlaczego? Bo wychodzi się z absurdalnego założenia, że grająca w tle muzyczka podnosi atrakcyjność zakładu i gdyby nie ona, klientów byłoby mniej. W internecie krąży zdjęcie wywieszki nad radiem w jednym z zakładów fryzjerskich, będącej odpowiedzią na ten bandycki proceder: „Prosimy klientów o niesłuchanie radia. Jest ono przeznaczone jedynie dla pracowników zakładu”.
Legendarne są już inspekcje ZAIKS, odwiedzające studniówki. Na razie chyba jeszcze nie są zaczepiani taksówkarze, ale to zapewne jedynie kwestia czasu. Jeżeli zaś jakiś artysta chciałby się zrzec reprezentowania jego praw przez ZAIKS, będzie mu bardzo trudno, choć teoretycznie to możliwe.
Czy to jeszcze ochrona praw autorskich? Oczywiście, można ich pojęcie rozszerzyć do kompletnego absurdu – i wiele koncernów na świecie do tego zmierza, patentując najoczywistsze i najprostsze rozwiązania. Potem latami trwają procesy o naruszenie patentów, w których stawką są setki milionów albo miliardy dolarów. Z własnością intelektualną nie ma to oczywiście nic wspólnego. To czysty biznes, obliczony na wykończenie konkurentów lub podreperowanie własnego budżetu. Rację mają ci, którzy wskazują, że taki model ochrony praw autorskich hamuje innowacyjność.
Kolejne pytanie, jakie pojawia się przy okazji dyskusji o prawach autorskich, dotyczy cen. A te bywają kompletnie oderwane od rzeczywistości i faktycznych kosztów wytwarzania produktów. Najlepszym tego przykładem jest oprogramowanie, zwłaszcza to popularne, jak systemy operacyjne czy pakiety biurowe Microsoftu, gdzie korzyści skali sprawiają, że koszt wyprodukowania jednej kopii jest minimalny. Tymczasem cena bywa kilkadziesiąt lub kilkaset razy wyższa. To samo zresztą dotyczy muzyki, szczególnie tej sprzedającej się w dziesiątkach czy setkach tysięcy egzemplarzy. Polityka cenowa koncernów informatycznych lub fonograficznych zawsze była jednym z najpotężniejszych motorów, napędzających piractwo. Odpowiedzią na nie, zamiast obniżenia cen, było domaganie się coraz większych restrykcji.
Tak się składa, że moje zainteresowania muzyczne obracają się głównie wokół baroku. Gdyby obowiązywały wtedy dzisiejsze prawa autorskie, nie powstałaby prawdopodobnie ogromna liczba wspaniałych dzieł. Nie dość, bowiem, że najbardziej znani kompozytorzy – jak Jan Sebastian Bach, Jerzy Fryderyk Haendel czy Antonio Vivaldi – wielokrotnie przerabiali własne utwory, to jeszcze masowo sięgali po kompozycje innych, żeby aranżować je i przerabiać na swój sposób. Dziś zostałoby to uznane po prostu za plagiat, a winowajcy musieliby płacić gigantyczne odszkodowania. Polityka wydawnicza była także bardzo swobodna. Wydawcy przywozili nuty wydane w innym kraju, kopiowali i wydawali je we własnym, z czego kompozytor nie dostawał ani grosza. Gdyby nie ta praktyka, wiele utworów nie przetrwałoby do naszych czasów. I wreszcie, żeby nie tworzyć wrażenia, że łatwo rozporządzam cudzymi pieniędzmi: moje teksty pojawiają się w wielu miejscach bezpłatnie. Kilka portali ma blankietową zgodę na ich powielanie, za co nie dostaję ani złotówki. Mnie ACTA do niczego nie jest potrzebne. Łukasz Warzecha
Milicja rządu Tuska Nowy komendant główny policji – tak jak większość jego poprzedników – karierę zaczynał jeszcze w MO Od tygodnia polska policja ma nowego szefa. Urzędującego przez blisko 4 lata nadinspektora Andrzeja Matejuka zastąpił nadinspektor Marek Działoszyński, dotychczasowy komendant wojewódzki z Łodzi. To zmiana zrozumiała: Matejuk był jeszcze nominatem Grzegorza Schetyny, który kierował resortem spraw wewnętrznych w początkach rządów PO. Obaj pochodzili z Wrocławia, gdzie Matejuk przez wiele lat kierował komendą miejską, a następnie wojewódzką policji, więc jego awans na najważniejszego policjanta kraju w czasach „wszechwładnego” – jak się wydawało – Schetyny był oczywisty. Awans Działoszyńskiego już tak oczywisty nie jest. Wątpliwe, by świadczył on o wpływach któregoś z czołowych polityków łódzkiej Platformy, gdyż zarówno Cezary Grabarczyk, jak i Krzysztof Kwiatkowski obecnie „liżą rany” po powyborczym wyrzuceniu z rządu. Zwłaszcza, że Działoszyński przyszedł do Łodzi dopiero w listopadzie 2008 r., nie mając żadnych związków z tym regionem. Jego wcześniejsza kariera toczyła się głównie w zachodniej części Polski: pochodzi z Pomorza Zachodniego, studiował w Poznaniu, pracował w różnych jednostkach milicji i policji obecnego województwa lubuskiego. W 1999 r. przeszedł do Biura Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji i od listopada 2005 r. przez 3 lata kierował tą strukturą, pełniącą rolę „policji w policji”, czyli głównie zwalczającą korupcję wśród policjantów.
Generalicja Komorowskiego Trudno wymienić jakieś większe sukcesy, którymi mógłby się pochwalić Marek Działoszyński zarówno w BSW, jak i w Łodzi. Zapewne nie jest złym policjantem, ale – w opinii ludzi znających tę służbę – niczym specjalnym się nie wyróżnia. Należy za to do wąskiej grupy funkcjonariuszy, którzy stopień generalski (nadinspektora) otrzymali już po przejęciu całkowitej władzy przez PO – z rąk prezydenta Bronisława Komorowskiego (Działoszyński zaledwie w listopadzie 2011 r.). Do grupy tej należą: obecni komendanci wojewódzcy na Podkarpaciu Józef Gdański, na Mazowszu – Ryszard Szkotnicki, na Dolnym Śląsku – Zbigniew Maciejewski, na Lubelszczyźnie – Dariusz Działo, w Lubuskiem – Leszek Marzec, w Małopolsce – Andrzej Rokita, w Świętokrzyskiem – Mirosław Schossler, a także komendant stołeczny Adam Mularz oraz dyrektor Centralnego Biura Śledczego Adam Maruszczak. Większość z nich rozpoczynała pracę jeszcze w Milicji Obywatelskiej, co oczywiście jeszcze niczego nie przesądza, ale jednak jakoś świadczy o stanie naszego państwa ponad dwie dekady po upadku PRL. Według statystyk z połowy ubiegłego roku, na 95 tys. osób zatrudnionych w policji ok. 20 tys. pracuje tam już powyżej 21 lat, a ponad 800 osób – nawet powyżej 30 lat. W tej ostatniej grupce znajdują się nadinspektorzy Maciejewski z Wrocławia (pracował w MO od 1976 r.) i Gdański z Rzeszowa (od 1981 r.), natomiast większość policyjnej generalicji posiada milicyjne rodowody sięgające stanu wojennego i kilku następnych lat. Wśród nich nadinspektor Działoszyński, który pracę w MO rozpoczął w 1985 r. Charakterystyczne zresztą, że wszyscy oni – łącznie z nowym komendantem – podają w swych życiorysach, że pracują „w policji” od roku np. 1981 czy 1985. Nie pamiętają czy nie chcą pamiętać, że policja powstała dopiero wiosną 1990 roku?
„Tradycja” III RP Mamy, więc taką sytuację, że zdecydowana większość kadry policyjnej to ludzie, którzy rozpoczęli służbę już w III RP, natomiast ścisła czołówka policji – szefostwo Komendy Głównej i większość komendantów wojewódzkich – wywodzi się jeszcze z MO. Nic dziwnego, że co jakiś czas poznajemy takie „kwiatki”, jak to, że I zastępca komendanta głównego, nadinspektor Kazimierz Szwajcowski, w grudniu 1981 r. był w oddziale podlegającym oficerom SB, który zabezpieczał pacyfikację kopalni „Wujek”, zaś inny zastępca komendanta głównego, nadinspektor Waldemar Jarczewski, przez niemal rok (w latach 1979-1980) służył w ZOMO. Taka była ekipa komendanta Matejuka. A jaka będzie następna? Komendant Działoszyński już wybrał swoich zastępców, z których najdłuższy staż w mundurze posiada następca Jarczewskiego, nadzorujący pion prewencji, nadinspektor Krzysztof Gajewski. Pracę rozpoczął w 1983 r. w jednym z gdańskich komisariatów MO, w 1999 r. został tamtejszym komendantem miejskim policji, w 2006 r. otrzymał funkcję komendanta wojewódzkiego w Bydgoszczy, a w październiku 2010 r. zajął to samo stanowisko w Gdańsku. A więc kolejny generał, który większość życia spędził w mundurze. A przecież zanim do władzy doszła Platforma, w policji rozpoczęły się zasadnicze zmiany. Ich inicjatorem był szef MSWiA w rządzie PiS, Ludwik Dorn, który jako pierwszy w III RP złamał niepisaną zasadę, że na czele policji musi stać policjant. Komendantem głównym mianował, bowiem Marka Bieńkowskiego, który w latach 90 podjął służbę w Straży Granicznej i za rządów AWS stanął na czele tej formacji, otrzymując stopień generała brygady. „To był wtedy jedyny generał w służbach mundurowych, który wstąpił do nich po 1990 roku” – podkreślał po latach Dorn, dodając: „Po dojściu do władzy SLD w 2001 został zdymisjonowany i znalazł się bez pracy. A to znaczyło, że gdy był szefem Straży Granicznej, to nie zajmował się wypychaniem materacyka, na którym miękko wyląduje. Znalazł zaczepienie w NIK, gdzie przeszedł drogę od samego dołu, od zrobienia aplikacji kontrolerskiej”. Dorn wybrał Bieńkowskiego, gdyż – jak wspominał – „chciałem zreformować policję i wiedziałem, że żaden komendant główny, który jest wysokim oficerem policji, nie wesprze mnie w tym skutecznie”. Co prawda obaj mieli na swoje reformy niewiele ponad rok, ale nawet po dymisji Dorna, gdy na czele resortu stanął Janusz Kaczmarek, komendantem głównym uczynił także człowieka spoza policji – prokuratora Konrada Kornatowskiego, (co zresztą okazało się wielką pomyłką, ale jednak z zupełnie innych powodów). Dopiero minister Schetyna, ściągając do Warszawy Andrzeja Matejuka, powrócił do „tradycji” III RP, czyli stawiania na czele policji mundurowych weteranów, którzy karierę zaczynali jeszcze w czasach Gierka.
Pozorne odmłodzenie Na pierwszy rzut oka zmiany personalne na szczytach tej służby wyglądają na odmłodzenie: 40-letni szef MSW Jacek Cichocki jest znacznie młodszy od swoich poprzedników, nowy wiceminister nadzorujący policję Michał Deskur również jest młodszy od swego poprzednika, gen. Adama Rapackiego, a i komendanta Działoszyńskiego dzieli aż 9 lat od komendanta Matejuka. Tyle, że Działoszyński – tak samo, jak Matejuk i Rapacki – w mundurze przepracował większość życia, więc trudno się spodziewać, że będzie popierał ewentualne zmiany uderzające w interesy policyjnej biurokracji (w samym tylko kierownictwie policji pracuje 1800 osób, podczas gdy w służbie kryminalnej i prewencji wakuje ponad 6,5 tys. etatów!). Ale też trudno przypuszczać, by obecna ekipa rządowa na takie zmiany się pokusiła. Dla premiera Tuska i jego kolegów policja jest tylko jednym ze źródeł budżetowych oszczędności (stąd plany zmian w emeryturach „mundurowych”) i oczywiście ważną gwarancją utrzymania władzy – w sytuacji, gdyby nastroje społeczne nagle się zradykalizowały. A któż lepiej wywiąże się z tego zadania niż generałowie, którzy pierwsze szlify zdobywali w MO? Paweł Siergiejczyk
Podsłuchy Czy życie na podsłuchu to przeszłość epoki totalitaryzmu PRL? Niestety nie! Inwigilacja obywateli jest niemal codziennością. Kto, kiedy, gdzie, z kim i w jaki sposób połączył się – wszystkie tajne służby mają dostęp do tych danych bez kontroli sądu i prokuratora w III RP? Każdy z nas może założyć podsłuch czy kupić oprogramowanie kontrolujące rozmowy. Przy dzisiejszej tak zaawansowanej technologii nagranie kogoś jest dziecinnie proste. Nawet w strzeżonym jak twierdzy Ministerstwie Obrony jest to możliwe, o czym świadczą ostatnio ujawnione stenogramy płk. Edmunda Klicha, przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, który potajemnie nagrał swoje rozmowy z ówczesnym ministrem MON Bogdanem Klichem na temat odpowiedzialności Rosjan za katastrofę rządowego samolotu pod Smoleńskiem. Jednak taśmy Klicha o Klichu, które zostały nagrane przez naszego akredytowanego przy rosyjskiej komisji MAK prawdopodobnie w celu własnych rozgrywek, tak naprawdę to kropla w morzu w porównaniu z tym, na jaką skalę inwigilowani są codziennie obywatele, a w tym dziennikarze. Czy Polska jest państwem policyjnym? Kto i dlaczego podsłuchuje nas? I komu możemy tak naprawdę zaufać?
Dziennikarze na celowniku służb specjalnych W ostatnich tygodniach ujawniono, że Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Poznaniu bez zgody sądu uzyskała od operatorów sieci komórkowych billingi telefoniczne i treści wiadomości SMS-owych dziennikarzy, którzy w swojej pracy zajmowali się publikacjami na temat śledztwa smoleńskiego. Analizowanie danych przez prokuratorów miało miejsce przez pół roku. - Ujawniona inwigilacja wskazuje na to, że celem prokuratury wojskowej było ustalenie informatorów dziennikarzy – ocenia w rozmowie z „Naszą Polską” Wiktor Świetlik, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Prokuratorzy, pozyskując dane telekomunikacyjne, zamierzali ustalić, kto stał się źródłem przecieku do mediów i do amerykańskich służb specjalnych informacji o toczącym się śledztwie smoleńskim. Podejrzanym był prokurator Marek Pasionek, który je nadzorował. Szybko jednak został od niego odsunięty. Śledztwo w sprawie ujawnienia nieuprawnionym osobom informacji z postępowania dotyczącego katastrofy smoleńskiej zostało w warszawskiej Prokuraturze Okręgowej umorzone. Ostatecznie okazało się, że Pasionek nie kontaktował się z mediami. A mimo to dziennikarze byli inwigilowani i podsłuchiwani. - Z mojej wiedzy wynika, że prokuratura wojskowa nie miała prawa pozyskiwać bez zgody sądu moich billingów telefonicznych oraz treści wiadomości tekstowych. Prawo prasowe zakazuje przesłuchania dziennikarza w celu zdobycia danych o jego informatorach, którzy chcą zachować anonimowość. Jest to tajemnica zawodowa, porównywana z tajemnicą adwokacką czy tajemnicą spowiedzi – mówi „Naszej Polsce” Cezary Gmyz, dziennikarz „Rzeczpospolitej”, który jest jednym z trójki dziennikarzy, którzy znaleźli się na liście inwigilowanych ostatnio osób. Gmyz informuje, że złożył już zażalenie do sądu dotyczące postanowienia prokuratury wojskowej, która pozyskała jego billingi telefoniczne. Dziennikarz jest również w trakcie pisania zawiadomienia do prokuratury o brutalnym przekroczeniu uprawnień wojskowych śledczych. - Sądzę, że od początku prokuratorzy mieli świadomość tego, że występują z prośbą o billingi dziennikarzy – dodaje Gmyz. W jego ocenie złamano zasadnicze prawo obywatelskie, jakim jest zachowanie tajemnicy korespondencji. – O ile są dopuszczalne sytuacje w świetle prawa, w których prokuratorzy lub służby specjalne mogą sięgać po billingi telefoniczne osób, tak w moim przypadku zażądano również treści moich SMS-ów – tłumaczy dziennikarz. Jego stanowisko podziela również Helsińska Fundacja Praw Człowieka, która w swoim oświadczeniu wyraziła głębokie zaniepokojenie kolejnym przypadkiem inwigilacji dziennikarzy.
„Szczególne zastrzeżenia HFPC wzbudza fakt, że organy ścigania nie ograniczyły się w tym przypadku do pozyskania billingów, ale zażądały również przekazania treści smsów. W ocenie Fundacji, taka praktyka organów ścigania może oznaczać obejście gwarancji wynikających z tajemnicy dziennikarskiej, która jest niezbędnym elementem realizacji prawa do swobody wypowiedzi i wolności mediów (art. 54, art. 14 Konstytucji Rzeczpospolitej oraz art. 10 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka)” – pisze Danuta Przywara, prezes Zarządu HFPC. Helsińska Fundacja Praw Człowieka przypomina, że prawo tajemnicy korespondencji gwarantowane jest na mocy art. 49 Konstytucji oraz przez art. 8 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. „Tajemnica dziennikarska, chroniona na mocy art. 180 k.p.k. oraz art. 15 Ustawy – Prawo prasowe, obejmuje m.in. ochronę osobowych źródeł informacji dziennikarskich. Tymczasem dane, które uzyskała prokuratura, umożliwiają identyfikację osób udzielających informacji dziennikarzom” – informuje HPCP. Sprawą Gmyza i pozostałych dziennikarzy zajął się prokurator generalny Andrzej Seremet, który postanowił zlecić Prokuraturze Apelacyjnej zbadanie tego, czy wojskowi śledczy w umorzonym postępowaniu dotyczącym prokuratora Pasionka zgodnie z prawem uzyskali billingi telefoniczne i treści wiadomości tekstowych. - Prokurator generalny, mimo że jest zwierzchnikiem prokuratury, tak naprawdę ma związane ręce, ponieważ nie może niczego ani zakazać, ani nakazać prokuraturom. Może zbadać jedynie prawidłowość czynności prowadzonych przez prokuratorów wojskowych i zażądać, aby ponieśli jedynie odpowiedzialność dyscyplinarną – sonduje Cezary Gmyz.
Wierzchołek góry lodowej podsłuchów To nie pierwszy raz jak ujawniono, że Gmyz jest inwigilowany. W październiku 2010 roku okazało się, że był na liście, co najmniej dziesięciu dziennikarzy, na temat, których Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wraz z Centralnym Biurem Antykorupcyjnym w latach 2005–2007 zbierała dane dotyczące ich połączeń telefonicznych. Ale najbardziej spektakularna i kuriozalna wydaje się tzw. afera marszałkowa, w której ABW podsłuchiwało dziennikarzy: Cezarego Gmyza, a także Leszka Misiaka z „Gazety Polskiej” oraz Bogdana Rymanowskiego z TVN w związku ze śledztwem prowadzonym przeciwko Wojciechowi Sumlińskiemu. Następnie stenogramy z podsłuchów wiceszef ABW Jacek Mąka wykorzystał w swoim prywatnym procesie! – Wówczas premier Donald Tusk nie dopatrzył się w takim postępowaniu niczego złego, a tym samym dał przyzwolenie na podobne działania służb specjalnych – zauważa Wiktor Świetlik. Przykłady dotyczące bezprawnej inwigilacji dziennikarzy można mnożyć. Piotr Nisztor, dziennikarz śledczy z „Rzeczpospolitej”, również był kontrolowany przez prokuratorów wojskowych. Jego billingi telefonicznie bez zgody sądu zostały włączone do akt śledztwa dotyczącego nieprawidłowości w wojsku, podczas gdy zamawiano systemy skażeń. Czy w naszym kraju ma miejsce więcej takich przypadków? - Ujawnione inwigilacje dziennikarzy mogą być tylko wierzchołkiem góry lodowej – mówi nam Beata Mazurek, posłanka PiS, która zasiada w sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Mazurek zauważa jeszcze inny problem: – Sądzę, że możemy mieć również do czynienia z praktyką, która wykorzystuje, jako pretekst sądową decyzję o kontroli osoby podejrzewanej o przestępstwo i w istocie rozciąga bezprawnie tę decyzję na inwigilację dziennikarzy – ocenia Mazurek, wskazując na możliwość nadużyć ze strony służb specjalnych. Natomiast Wiktor Świetlik przypomina, że po ataku na World Trade Center zaczęto zmieniać przepisy, aby skutecznie zwalczać terroryzm, jednocześnie zaostrzając regulacje prawne dotyczące przechowywania danych telekomunikacyjnych. - Organy ścigania i służby specjalne zawsze miały skłonności nadużywania tego prawa – zauważa dyrektor Centrum Monitoringu i Wolności Prasy.
Ułomność demokracji W 2011 roku zespół doraźny ds. pozyskiwania danych telekomunikacyjnych, na czele, którego stał obecny minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki, wówczas sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych, który stwierdził, że należy jak najszybciej zapobiec ingerencji organów państwowych w prywatność obywateli oraz wzmocnić kontrolę nad służbami specjalnymi. Podczas trzech posiedzeń sformułowano szereg postulatów, aby „zmienić przepisy prawa regulujące wykorzystywanie przez uprawnione instytucje danych stanowiących tajemnicę telekomunikacyjną” – czytamy w sprawozdaniu z prac powołanego zespołu. W dokumencie znalazły się wnioski członków zespołu dotyczące m.in. skrócenia okresu retencji danych (tj. zatrzymywania danych o wszystkich rodzajach połączeń). Ewidentną pozostałością epoki stanu wojennego jest bezdyskusyjny fakt, że Polska jest krajem, w którym okres przechowywania danych telekomunikacyjnych w całej Unii Europejskiej jest najdłuższy. Wynosi on, bowiem aż dwa lata! – Jest to naprawdę niebywałe, że zezwalamy na tak długie zatrzymywanie informacji – mówi „Naszej Polsce” mecenas Wieńczysław Grzyb z Naczelnej Rady Adwokackiej. Adwokat podkreśla również, że wskazuje to na pewną ułomność naszej demokracji i godzenie w podstawowe prawa obywatelskie, które gwarantuje Konstytucja. – Każda ze służb dba o to, aby wypaść jak najlepiej w danych statystycznych i wykazać się wysokimi wskaźnikami wykrywalności przestępstw w swojej pracy. A przez dwa lata można uczynić więcej w tym kierunku niż przez rok – tłumaczy mec. Grzyb. W przypadku piętnastu innych krajów retencja danych ma miejsce najwyżej przez 12 miesięcy. A trzy państwa jak: Cypr, Luksemburg i Litwa zadecydowały o tym, aby czas ten wynosił 6 miesięcy. Obowiązek retencji danych wynika z wdrożenia dyrektywy Unii Europejskiej z 2006 roku, której celem jest walka z przestępczością i terroryzmem. Jednak w kwietniu ubiegłego roku sama Komisja Europejska stwierdziła, że należy przeprowadzić rewizję przyjętej dyrektywy, ponieważ budzi ona wiele zastrzeżeń oraz godzi w wolności i prawa obywateli.
Polacy najbardziej inwigilowani w Europie Aż dziewięć uprawnionych podmiotów (Policja, Straż Graniczna, Żandarmeria Wojskowa, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencja Wywiadu, Centralne Biuro Antykorupcyjne, Służba Kontrwywiadu Wojskowego, Służba Wywiadu Wojskowego oraz Kontrola Skarbowa) ma ustawowe prawo przeprowadzenia tzw. kontroli operacyjnej, która umożliwia utrwalanie treści rozmów i wgląd do korespondencji w celu wykrycia najgroźniejszych przestępstw określonych w poszczególnych ustawach dotyczących każdej ze służb. Jednak wszystkie takie kontrole wymagają bezwzględnie zgody sądu. Jak informuje prawnicza Fundacja Panoptykon, przypominając uchwałę Sądu Najwyższego z 23 marca 2011 roku: „zgoda na prowadzenie kontroli operacyjnej powinna być wyrażona przed jej rozpoczęciem. W »wypadkach niecierpiących zwłoki« zgoda może być udzielona następczo, ale wówczas należy taki przypadek szczegółowo uzasadnić”. Jak jest w rzeczywistości? Na podstawie dotychczas ujawnionych przypadków wiemy, że służby specjalne i prokuratura pozyskują często dane od operatorów sieci komórkowych bez zgody sądu. Co więcej, dane te nie są niszczone, a nad służbami nie ma żadnego organu kontrolnego? Służby są poza kontrolą demokratycznego państwa prawa, jakim jest III RP! Ile dokładnie osób oraz w jakich celach jest codziennie podsłuchiwanych, tego nie wiemy. Bowiem oficjalne statystyki nie są prowadzone, a dane te są utajnione. Ale jedno jest pewne. Polacy są najbardziej inwigilowanymi obywatelami Europy! - Tak wynika z zorganizowanej przez Naczelną Radę Adwokacką w maju 2011 roku konferencji na temat retencji danych i inwigilacji w naszym kraju. Ponad milion trzysta tysięcy razy w 2010 roku instytucje oraz służby specjalne sięgały po dane telekomunikacyjne obywateli. Wydaje się to bardzo niepokojące, bowiem jak wynika z danych upublicznionych przez Urząd Komunikacji Elektronicznej skala inwigilacji zamiast zmniejszać się, ewidentnie zwiększyła się! I to za rządów PO! Bowiem w 2009 roku blisko milion razy uprawnione podmioty korzystały z naszych danych, a już w kolejnym roku - o jedną trzecią więcej razy sięgały po nie!
Państwo w państwie - Uważam, że w rządzie Donalda Tuska nie ma faktycznego nadzoru nad służbami. Premier ich nie nadzoruje, nie ma rzeczywistego koordynatora, a służby, jak sądzę, wykorzystują każdy pretekst, by działać poza prawem - mówi posłanka Beata Mazur. Jej zdaniem: „prokuratura w wyniku reformy wprowadzonej przez rząd PO-PSL jest poza wszelką kontrolą”. - To państwo w państwie. Rząd tą zmianą przyczynił się nie tylko do braku nadzoru nad prokuratorami, ale i ponoszenia odpowiedzialności – zaznacza Mazurek i dodaje, że „służby mają prawo ingerować w nasze życie, ale musi to być zgodne z prawem”. Wiktor Świetlik apeluje:
- Zapobieganie inwigilacjom, nie tylko dziennikarzy, ma na celu przede wszystkim dobro obywateli. Tutaj chodzi, o jakość demokracji i faktyczną rzeczywistość, w której będziemy żyli oraz czy dziennikarstwo śledcze jest w stanie kontrolować władzę. A przypomnijmy, że obowiązkiem dziennikarzy jest właśnie kontrola władzy. Po kolejnej już ujawnionej inwigilacji dziennikarzy prof. Irena Lipowicz, rzecznik praw obywatelskich, zamierza ponownie zająć stanowisko w tej sprawie. Przypomnijmy, że w 2011 roku zaskarżyła do Trybunału Konstytucyjnego przepisy pozwalające na stosowanie podsłuchów przez dziewięć służb specjalnych, które naruszają prawo obywateli do ochrony prywatności. Czy apele rzecznika praw obywatelskich zostaną spełnione? Na razie koordynatorem służb specjalnych, na skutek rozporządzenia premiera Tuska stał się minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki. A czy zanim skończy się kolejna kadencja Sejmu, uda się przeforsować zmiany w prawie, to wielka niewiadoma. Jak długo przyjdzie nam jeszcze żyć w państwie, które inwigiluje bezprawnie swoich obywateli? To, że jesteśmy pod lupą tych, którzy chcą wiedzieć o nas wszystko, zauważyła nawet Monika Olejnik w swoim osławionym programie „Kropka nad i”, w którym gościła ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina. Na pytanie, czy Polska jest państwem policyjnym, minister z pewną konsternacją odpowiedział, że nie, ale przyznał, że „podsłuchy operacyjne są instrumentem niezwykle wrażliwym, zwłaszcza wśród środowisk zaufania publicznego, jak np. dziennikarzy”.
- Zgadzam się z tym, że służby są być może nadgorliwe. Dla mnie to kolejny przyczynek do tego, żeby przyjrzeć się działalności prokuratorów i sądów wojskowych – mówił Gowin o ostatnio ujawnionej inwigilacji dziennikarzy. Ta dosyć oględna wypowiedź nie byle, kogo, bo urzędującego ministra sprawiedliwości pokazuje, że należy bić na alarm! Jeżeli bowiem służby specjalne, prokuratura i sądy wojskowe są „nadgorliwe” w stosunku do obywateli demokratycznego państwa – to państwo w państwie przestaje być demokratyczne. Magdalena Kowalewska
Podłe czasy dla chorych Znerwicowani lekarze, roztrzęsieni pacjenci, pomysł rządu niezgodny z konstytucją. Prawo i Sprawiedliwość oraz Business Center Club kierują ustawę refundacyjną do Trybunału Stanu. Jak Polska długa i szeroka w gabinetach lekarskich stukają dzisiaj pieczątki z napisem “Refundacja leku do decyzji NFZ”. Za lekarstwa z takim stempelkiem najczęściej zapłacić trzeba 100 proc., zamiast 50 proc., 30 proc. lub ryczałtu wynoszącego 3,20 zł albo otrzymać w aptece lek bezpłatnie. To efekt wejścia w życie nowej ustawy refundacyjnej z nową listą leków refundowanych i nowymi wzorami recept, które lekarze muszą wypełniać. Dowiedzieliśmy się, że lekarze powinni nie tylko leczyć, ale i śledzić pacjentów, czy nie oszukują na refundacji, słyszymy w przychodniach. Na lekarzy nałożono obowiązek, żeby, wypisując recepty, sprawdzali, czy pacjent posiada dokument uprawniający do zniżki albo wymagać od niego pisemnego oświadczenia, że do określonej refundacji jest upoważniony. A oni nie mają na to czasu, poza tym nie chcą tego robić. Protest ogarnął cały kraj, solidaryzuje się z nim większość Okręgowych Rad Lekarskich. Warszawska ORL decyzję o przystąpieniu do protestu pozostawiła lekarzom.
Pieczątka protestu Resort zdrowia i Narodowy Fundusz Zdrowia nie udzielają informacji na temat skali lekarskiej niesubordynacji. Według Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy i Porozumienia Zielonogórskiego recepty z „pieczątką protestujących” podbija recepty, co najmniej 75 proc, lekarzy, także ci niezrzeszeni w OZZL i PZ. Odżegnujemy się od pomysłu rządu nakładających na nich nowe obowiązki bez przygotowania przez państwo narzędzi do ich realizowania – napisał w liście o premiera Jacek Krajewski, prezes fundacji Porozumienia Zielonogórskiego. Chcemy leczyć. Rząd Donalda Tuska uważa jednak, że w obecnej rzeczywistości to za mało, na refundacji leków planuje zaoszczędzić miliard złotych.
Współpłacenie u nas najwyższe w UE Koszty refundacji w 2010 r. wyniosły w ub. roku 8,5 ml zł, w tym, po sumowaniu, okażą się znacznie wyższe. Chociaż w Polsce pacjent współpłaci za leki refundowane najwięcej w całej Unii Europejskiej, na dotychczasowe dopłaty państwa nie stać. Platforma Obywatelska po wyborach nie waha się tego powiedzieć otwarcie, jednocześnie wyjaśniając, że urwie zarobki koncernom farmaceutycznym, pacjent ubogi nie straci. Premiera Donalda Tuska w tym głowa oraz obecnego ministra zdrowia Bartosza Arłukiewicza, który przejął ministerialne bagienko pogłębione wydatnie przez swoją poprzedniczkę, Ewę Kopacz.
Polfy dawno sprzedane… W resorcie, w nowym rządzie, Kopacz już nie ma, ponieważ “za zasługi” premier wysunął byłą minister zdrowia na jedno z najważniejszych stanowisk w państwie – marszałka Sejmu. Dowiadujemy się też niemal każdego dnia, że Polska nie jest żadną zieloną wyspą, ale wyspą, którą może pochłonąć woda, o ile nie zaczniemy ostro oszczędzać. W tym miejscu można powiedzieć: co prawda, to prawda. Muszą to przyjąć do wiadomości koncerny farmaceutyczne, mniej łupiąc cenami za swoje medykamenty Polakom skórę (sprzedaliśmy im prawie wszystkie nasze Polfy wytwarzające tanie leki odtwórcze, trzeba pertraktować na kolanach z zachodnimi, potężnymi korporacjami, udowadniając, że i tak u nas więcej niż gdzie indziej będą mogły zarobić).
W poszukiwaniu ludzkiego aptekarza W pierwszych dniach po wprowadzeniu nowej ustawy refundacyjnej aptekarze ani myśleli honorować recept z dodatkowymi pieczątkami, odsyłali pacjentów do Narodowego Funduszu Zdrowia, niech potwierdzi decyzje refundacji; stamtąd jednak odprawiano ich z kwitkiem. Rzecznik Praw Obywatelskich Krystyna Kozłowska szczerze oburzona tym, co się dzieje z “jej” obywatelami-pacjentami, dała skołowanym ludziom kuriozalną, jak na pełnioną wysoką funkcję - radę, mianowicie, żeby wyposażeni w nowe recepty ze zdradliwymi pieczątkami (te z ub. roku zachowują ważność do czerwca) poszukali jakiegoś ludzkiego farmaceuty, który je zrealizuje.
NFZ zmienia zdanie Po dwóch dniach od Nowego Roku, odkąd obowiązywać zaczęła nowa ustawa, pod naporem krytyki przedstawiciel NFZ oświadczył łaskawie, że Fundusz zwróci aptekarzom refundację, niech recepty z pieczątkami honorują. Ci jednak nie są skorzy wierzyć państwowym urzędnikom na słowo, bo przecież urzędników mogą odwołać, przyjdą następni i będą mówić, co innego, a aptekarz zostanie na lodzie. Tym bardziej, że według założenia, Fundusz na refundację leków powinien wydać 17 proc. swojego budżetu, zaplanowano, że złotówki więcej. Zamiast słownych deklaracji aptekarze chcą dokumentu, że dostaną należne pieniądze. Niektórzy kwalifikują recepty z pieczątkami do najniższego poziomu zniżki refundacyjnej.
Oszczędności na chorych – nikczemne Mamy do czynienia z oszczędnościami, które rząd chce uzyskać nikczemnie, bo na ludziach chorych – skomentował zapisy nowej ustawy refundacyjnej prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński. Nawet ci, którzy się z nim dotąd prawie w niczym nie zgadzali, przyznali mu całkowitą rację i innymi oczami spojrzeli na Platformę Obywatelską. Rządowi funkcjonariusze wyjaśniają, że nowa ustawa i lista refundacyjna skonstruowane zostały z myślą o pacjentach, żeby za leki płacili mniej. Rzeczywiście, zmniejszono ceny pewnej grupy leków, inne jednak podrożały znacznie. Bilans dla pacjentów jest niekorzystny. Na liście refundacyjnej obowiązującej od Nowego Roku znajdowało się 2638 specyfików, na aktualnej jest ich ok. 840 mniej. Przed awanturą, która wybuchła, na nowej liście nie było m.in. leku przeciwko astmie oskrzelowej dzieci, pasków do glukometrów dla cukrzyków wymagających, co najmniej trzech wstrzyknięć na dobę, leku niezbędnego chorym, żeby żyć po przeszczepach czy łagodzącego bóle nowotworowe.
Promocji nie będzie Takie “niedopatrzenia” Ministerstwa Zdrowia, którym do niedawna kierowała lekarka, a obecnie kieruje lekarz, dla uzyskania oszczędności, to po prostu hańba. Krytyka rządu sprawiła, że kilka leków ze starej listy wpisano na nową. W aptekach nie będzie już promocji i tańszych leków i znów rząd to tłumaczy nieprawdziwie, że chodzi wyłącznie o sprawiedliwość, bo w jednych miejscowościach promocje były, w innych nie, a rząd dba o pacjentów, którzy z promocji skorzystać nie mogli i czuli się pokrzywdzeni, nie będzie pacjentów lepszych i gorszych. Ustalone zostały stałe ceny leków refundowanych i stałe na nie marże.
Trzeba mieć pieniądze, żeby żyć Rząd wyłączył z negocjacji z wytwórcami leków refundowanych hurtownie farmaceutyczne i apteki, będzie dogadywał się z nimi teraz na temat ceny leków tylko sam. Stała marża uzależniona została od ceny specyfiku, obecnie wynosi 7 proc. (w ub. roku 8,19 proc.). Górną granicę dopłaty refundacyjnej określa ściśle limit. Jeśli cena detaliczna leku okaże się wyższa od limitu, pacjent musi dopłacić różnicę, nieraz będzie to spora suma. A jeśli chory pieniędzy nie ma, a bez lekarstwa nie przeżyje, trudno, przyjdzie mu się witać z kostuchą. Takie mamy podłe czasy. Wiesława Mazur
Zlecenie dla NIK Wnioskodawcy - posłowie Prawa i Sprawiedliwości - są przekonani, że odmawiając koncesji Fundacji Lux Veritatis, nadawcy Telewizji Trwam, Rada naruszyła Konstytucję, ustawę o KRRiT oraz przepisy o postępowaniu administracyjnym. Dzisiaj połączone komisje sejmowe: Kultury i Środków Przekazu oraz ds. Kontroli Państwowej, zdecydują czy zarekomendować Sejmowi przyjęcie wniosku grupy posłów opozycji o kontrolę NIK w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji w związku z jej decyzją o nieprzyznaniu Telewizji Trwam miejsca na platformie cyfrowej.
"Sejm zleca Najwyższej Izbie Kontroli przeprowadzenie kontroli KRRiT w zakresie prawidłowości przyznania przez Radę koncesji na nadawanie naziemnej telewizji cyfrowej" - czytamy w projekcie uchwały. NIK ma zbadać postępowanie koncesyjne pod kątem legalności i rzetelności po stronie KRRiT, a także prawidłowość zastosowanych kryteriów oraz to, czy zasada równego traktowania oraz niedyskryminacji podmiotów ubiegających się o koncesję była przestrzegana.
Jeśli kontrola NIK wykracza poza sprawy wykonania budżetu i gospodarowanie finansami - jej przeprowadzenie musi zlecić Sejm, a nie komisje - wyjaśnia poseł Arkadiusz Czartoryski (PiS), przewodniczący Komisji ds. Kontroli Państwowej. - Na dzisiejszym posiedzeniu komisji odbędzie się pierwsze czytanie uchwały zawierającej wniosek o kontrolę NIK w Krajowej Radzie. Sprawozdanie połączonych komisji na temat proponowanej uchwały trafi następnie na forum Izby, która przeprowadzi drugie czytanie uchwały i podejmie decyzję - opisuje procedurę Czartoryski. Przedstawicielem wnioskodawców skontrolowania KRRiT przez NIK jest poseł Elżbieta Kruk (PiS).
- Złożyliśmy projekt uchwały wzywającej do przeprowadzenia kontroli NIK w KRRiT w związku z poważnymi wątpliwościami, które po poprzednich posiedzeniach komisji graniczą z pewnością, że w procesie koncesyjnym KRRiT łamała prawo, poczynając od złamania Konstytucji po zapisy ustawy o KRRiT, a także kodeks postępowania administracyjnego i inne przepisy - mówi Kruk. - Jestem przekonana, że pierwsze czytanie uchwały zostanie dziś zakończone, ale, z jakim wynikiem - trudno powiedzieć, ponieważ nie mamy w komisjach większości - dodaje. Na następnym posiedzeniu Sejmu odbędzie się w takim wypadku drugie czytanie projektu. Wnioskodawcy chcą, aby NIK przedstawiła Izbie wyniki kontroli w ciągu 6 miesięcy od uchwalenia wniosku przez Sejm. W toku prac komisyjnych tekst uchwały może być jednak modyfikowany przez posłów.
- Rola Komisji ds. Kontroli Państwowej sprowadza się do umożliwienia Sejmowi uzyskania pełnej wiedzy o funkcjonowaniu organów państwa. W praktyce nie zdarza się, aby Komisja ds. Kontroli Państwowej blokowała uzyskanie tej wiedzy przez Izbę - podkreśla Czartoryski. - Zawsze wychodziliśmy w komisji z założenia, że prawdziwa cnota kontroli się nie boi. Posłowie koalicji rządzącej twierdzą, że KRRiT działała prawidłowo, więc nie powinni się niczego obawiać - zaznacza.
- Liczę, że posłowie, niezależnie od opcji i sympatii politycznych, działając w interesie publicznym, poprą wniosek o zbadanie sprawy przez NIK, ponieważ wygląda na to, że Rada dopuściła się działania na szkodę Skarbu Państwa - mówi Lidia Kochanowicz, dyrektor Fundacji Lux Veritatis. Jak wyjaśnia, chodzi o kwestię opłat koncesyjnych oraz obowiązek przeprowadzenia przetargu.
- Opłaty koncesyjne miały być w całości wniesione przez koncesjonariuszy do września, a tymczasem dowiadujemy się, że nie wpłyną do budżetu, ponieważ zostały koncesjonariuszom rozłożone na raty na 10 lat. Zachodzi potrzeba sprawdzenia przez NIK, dlaczego tak się stało. Jan Dworak tłumaczy, że zrobił to w oparciu o przepisy podatkowe, te zaś pozwalają na rozłożenie opłat na raty z uwagi na ważny interes strony i ważny interes społeczny. NIK powinna sprawdzić, czy i jaki ważny interes wchodził tutaj w grę - uważa dyrektor Kochanowicz. Ponadto zwraca uwagę, że Krajowa Rada miała obowiązek przeprowadzenia przetargu i wybrania wnioskodawcy, który daje więcej. - KRRiT nie dopełniła tego obowiązku. To także jest działanie na szkodę Skarbu Państwa - podkreśla Lidia Kochanowicz. Posiedzenie połączonych komisji kultury i kontroli państwowej odbędzie się o godz. 16.00, a wcześniej, o godz. 10.00 zbierze się sama komisja kultury, aby kontynuować badanie przebiegu procesu koncesyjnego.
- Liczymy, że na tym posiedzeniu dojdzie do merytorycznej dyskusji nad przebiegiem procesu koncesyjnego, że będziemy mogli zadawać pytania i uzyskać na nie odpowiedzi. Na poprzednim spotkaniu takiej debaty nie było, usłyszeliśmy tylko bardzo ogólną wypowiedź przewodniczącego KRRiT pana Dworaka - zapowiada poseł Arkadiusz Mularczyk, szef klubu Solidarnej Polski. Tego samego oczekuje Fundacja Lux Veritatis. - Chciałabym, aby KRRiT ustosunkowała się merytorycznie do pytań posłów, czego wcześniej nie zrobiła - apeluje dyrektor Kochanowicz. Ostatnie spotkanie w tej sprawie nastąpiło 19 stycznia, ale zostało przerwane przez przewodniczącą komisji kultury Iwonę Śledzińską-Katarasińską w celu wyjaśnienia, czy komisja może wyrazić swoje stanowisko wobec KRRiT w formie dezyderatu. Propozycję skierowania do Krajowej Rady dezyderatu z wyrazami dezaprobaty wobec jej postępowania zgłosił klub Solidarnej Polski.
- Z Regulaminu Sejmu (art. 158 i 159) wynika, że komisja nie może skierować do Krajowej Rady wystąpienia w formie dezyderatu, ponieważ lista organów, do których sejmowa komisja może kierować dezyderaty, jest ściśle ustalona i zamknięta - wyjaśnia wiceprzewodniczący komisji kultury Maciej Łopiński (PiS). - Komisja może natomiast spróbować uchwalić w tej sprawie opinię na temat oceny działań KRRiT - proponuje wiceprzewodniczący.
- Opinia w pełni nas satysfakcjonuje. Nie chodzi o formę, lecz meritum sprawy, czyli komisyjne wyrażenie dezaprobaty wobec potraktowania przez Krajową Radę jedynego niekomercyjnego, katolickiego nadawcy, jakim jest Fundacja Lux Veritatis - zapewnia szef klubu Solidarnej Polski Arkadiusz Mularczyk. - Od posłów Platformy, którzy mają w komisji przewagę, oczekujemy przyzwoitej postawy, czyli - jeśli nie zachcą poprzeć stanowiska - niech przynajmniej wstrzymają się od głosu. Nie można chować głowy w piasek i udawać, że nic się nie stało - podkreśla Mularczyk. Na poprzednim posiedzeniu komisji kultury przedstawiciele Fundacji Lux Veritatis udowodnili, że odmowa przyznania fundacji koncesji była nieuzasadniona z powodów materialnoprawnych, jak i udzielono jej z rażącym naruszeniem procedury. Tymczasem nie milkną głosy oburzenia w związku z odmową koncesji na nadawanie dla Telewizji Trwam.
- Nieprzyznanie koncesji Telewizji Trwam, która nadaje program nieprzerwanie od 2003 r., kompromituje KRRiT. Ta decyzja ma charakter wybitnie polityczny - uważa dr Tomasz Teluk, prezes Instytutu Globalizacji, ekspert w dziedzinie cyfryzacji i autor książek na temat procesu cyfryzacji w Polsce. W opublikowanym stanowisku Instytut Globalizacji stwierdza, że argumenty KRRiT są niewiarygodne, ponieważ Rada przyznała koncesje podmiotom, które nie posiadają kapitału własnego, nie mają doświadczenia w nadawaniu programów telewizyjnych ani też zaplecza technicznego, a jako sposób finansowania przedstawiły tylko promesy kredytowe, które w dobie kryzysu finansowego w ogóle nie powinny być brane pod uwagę. "Działania KRRiT dyskryminują katolików i mają charakter odwetu za odważne i bezkompromisowe głoszenie Ewangelii oraz za krytykowanie władzy" - czytamy w oświadczeniu Instytutu Globalizacji.
Małgorzata Goss
Ze Zdzisławem Moniuszką, ojcem Justyny Moniuszko, stewardesy, która zginęła na Siewiernym, rozmawia Adam Białous Jest jakiś nieuzasadniony logicznie opór, na jaki napotykają wszystkie próby uczynienia najmniejszego nawet wyłomu w oficjalnej narracji w sprawie katastrofy smoleńskiej. Jak Pan sądzi, dlaczego? - Widzę, że kiedy tylko ujawniane są nowe fakty dotyczące katastrofy smoleńskiej, "rusza maszyna przykrywająca prawdę". Jej twarzami, oprócz rządzących polityków, są na pewno dyżurni eksperci od spraw lotniczych. Może, dlatego tak bardzo drażnią mnie ich dziwne wywody, że służbę wojskową odbyłem w jednostce lotniczej i mam, jako takie pojęcie o awiacji. Tłumaczenia tych ekspertów serwowane opinii publicznej stają się coraz bardziej śmieszne. Bo czy nie śmieszą słowa jednego z nich, który pierwszą przyczynę katastrofy opisuje w ten sposób: "Gdyby nie wystartowali, toby się nie rozbili"? To zdanie rodem z kabaretu albo z bajki, w której czytamy: "Gdyby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała". Dziwne, że przedstawiciele rządu i dyżurni eksperci nie zauważają, iż "przykrywanie prawdy" w ich wykonaniu jest coraz bardziej niedorzeczne, a wręcz śmieszne.
To samo zjawisko dotyczy członków komisji ministra Millera próbujących za wszelką cenę stworzyć pozory, że nic się nie zmieniło po upublicznieniu ekspertyzy IES. - Z moich obserwacji wynika, że jedynie stopniują ciężar swoich oskarżeń wobec pilotów. Przed wyborami Jerzy Miller - jak tylko mógł - łagodził te bezpodstawne oskarżenia, które sam wcześniej przedstawił. Przed wyborami mówił publicznie, że piloci wszystkie procedury wypełnili jak trzeba, ale zabrakło im po prostu szczęścia. Winę rozkładał na kontrolerów lotu, na warunki pogodowe czy inne czynniki. Natomiast zaraz po wyborach, kiedy się okazało, że rządzący dalej będą rządzić, wrócił na ścieżkę wytyczoną przez MAK, rzucając ciężkie oskarżenia wobec pilotów. To samo robi teraz, po publikacji odczytów zapisów z czarnych skrzynek dokonanych w krakowskim instytucie. Dla członków komisji Millera one jakby nic nie znaczą. Dalej klepią to samo: "Winna była załoga". Naprawdę boję się, co jeszcze ci panowie z komisji mogą wymyślić. Pewne jest natomiast, że uparcie dążą do tego, by nadal wszystko, co związane jest z katastrofą, dalej kręciło się w zaklętym kręgu hipotez.
Co Pana najbardziej drażni w przekazach medialnych dotyczących sprawy katastrofy? - Najgorsze jest to ciągłe naciąganie, przykrywanie prawdy przez tzw. medialnych ekspertów. Dla przykładu: przecież komisja Millera wyraźnie stwierdziła, że Tu-154M podczas tragicznego lotu był samolotem wojskowym. A dobrani eksperci w mediach głoszą jakąś fantastyczną teorię transformacji, której podczas tego rejsu miał ulec samolot, czyli lecąc, zmieniał się z wojskowego w państwowy i odwrotnie. Wynika z tego również, że gdyby np. minister Radosław Sikorski leciał samolotem bojowym F-16, to taka maszyna z ministrem na pokładzie również nie mogłaby być uznana za samolot wojskowy. A może dopiero wówczas, gdyby otworzyła ogień?
Po konferencji prokuratury widzimy, jak "pieczołowicie" komisja Millera badała sprawę katastrofy. Zastanawia się Pan, jak wyglądały inne elementy badania tego gremium? - Dla mnie ta komisja nigdy nie była wiarygodna. Kiedy na spotkaniu dziennikarzy z członkami komisji Millera zadano pytanie, w jaki sposób zbadano wrak, padła rozbrajająco szczera odpowiedź, że "dokonano oglądu". Czyli że odbyło się to - jak to się mówi - "na Bolka oko". W ten sposób i ja mogę śmiało powiedzieć, że zbadałem wrak samolotu, bo też go widziałem i oglądałem. Ale od ekspertów badających wrak wymaga się przecież czegoś więcej - na pewno dokonania szczegółowych ekspertyz szczątków wraku. Podobnie żenująca była analiza zapisów czarnych skrzynek, które przeprowadził MAK. Wynika z niej, że słuchano tych zapisów "na Bolka ucho" - jeden usłyszał to, inny coś zupełnie innego, a i tak wyszło, że generał Błasik był w kabinie i terroryzował pilotów.
Wynik ekspertyzy krakowskich biegłych zaskoczył Pana? - Uważam, że ekspertyza jest rzetelna. Mam jednak nadal pewne wątpliwości, czy Rosjanie przekazali nam całość nagrania. Moje obawy - nie wiem, czy słuszne - wynikają z wielkiej liczby zawirowań, jakie przeszły te nagrania. Wszyscy pamiętamy przecież, jak to podczas kopiowania nagrań maszyna nagrywająca miała awarię i część nagrania gdzieś zniknęła. Te nagrania najpierw się pojawiały, potem znikały i odwrotnie. Na pewno bardzo się cieszę, że odczyt zapisów przeprowadzony przez krakowski instytut oczyścił dobre imię generała Andrzeja Błasika. Pamiętam, jaki toksyczny wpływ na panią Ewę Błasik, wdowę po generale, miały te oszczerstwa kierowane przez MAK i komisję Millera wobec jej śp. męża. Teraz, kiedy fachowa analiza krakowskiego instytutu obaliła te niesprawiedliwe i bezpodstawne osądy, widzę, że pani Błasik odżyła, jakby zdjęto jej krzyż z ramion. Doceniam również zachowanie prokuratorów wojskowych, którzy mieli odwagę przeprosić ją osobiście.
Dziennikarskie głowy rozpala problem brzozy. Dla komisji Millera zderzenie z tym drzewem to aksjomat. - Nie jestem w tej dziedzinie ekspertem, więc trudno mi jednoznacznie wyrokować w tej sprawie. Brzozę, o której mowa, widziałem, kiedy byłem na lotnisku w Smoleńsku. Była złamana na wysokości 4-5 metra. Zdziwiło mnie bardzo, że jej złamana część, która nie oderwała się od pnia, leżała niezgodnie z kierunkiem lotu samolotu, ale prostopadle do tego kierunku. To niezgodne z prawami fizyki. Nie mogłem też sobie wytłumaczyć, w jaki sposób gałęzie na złamanej części brzozy wyglądały na nienaruszone. Przecież gdyby uderzyło w nie skrzydło samolotu, na pewno by je połamało.
Większość materiału dowodowego to rosyjskie dokumenty. Może to rodzić wątpliwości, co do jego wiarygodności i jakości? - Prokuratorzy byli tam zaraz po katastrofie przez trzy dni, czy więc nie mogli wykonać fachowej dokumentacji, m.in. fotograficznej. A teraz muszą opierać się na jakichś przebranych, mało czytelnych kopiach zdjęć rosyjskich. Rosjanie przekazują polskiej prokuraturze to, co chcą przekazać, a o tych materiałach dowodowych, których przekazać nie chcą, mówią, że zaginęły. Dopiero wówczas, kiedy uznają, że w danej chwili można już je Polakom dać, zaginione dowody cudownie się odnajdują. Tak jest np. z nagraniami wideo ukazującymi prace kontrolerów lotu. Miało ich nie być, a jednak są i - jak to zapowiedzieli Rosjanie - zostaną nam przekazane. Mam wrażenie, iż strona rosyjska czasami sama gubi się w tych "grach dowodami". Wygląda to tak, jakby sama traciła czasami orientację, co nam przekazała, a czego jeszcze nie. Dlatego pewnie chce teraz spotkać się z naszymi prokuratorami w Warszawie, aby m.in. to sprawdzić. Nasza prokuratura wojskowa nadal ma jednak niewielkie szanse na to, iż w oparciu o te wyselekcjonowane materiały dowodowe uda jej się wyjaśnić przyczyny katastrofy smoleńskiej. Mogłyby one wzrosnąć, gdyby skorzystano z pomocy prawdziwych fachowców i ekspertów, którzy uczciwie chcą wyjaśnienia tej sprawy. Sporo ich zgromadziło się w komisji posła Antoniego Macierewicza. Czy prokuratorzy wojskowi nie mogliby zacząć z nimi poważnej współpracy? Dziękuję za rozmowę.
IPN na rozdrożu Budżetowe cięcia, jakie stały się elementem walki z Instytutem Pamięci Narodowej, uderzą, niestety, głównie - wbrew zapewne nadziejom przeciwników tej instytucji - nie w jego ustawową misję lustracyjną, lecz w najbardziej rozbudowany i spełniający niebywale istotną rolę społeczną pion edukacyjny. Być może jest w tym trochę winy samego Instytutu - jako że nie zadbał on o to, by równie mocno, co z lustracją, kojarzyć się przeciętnemu zjadaczowi chleba z ważkimi przedsięwzięciami dydaktycznymi, których dziesiątki podejmują każdego roku IPN-owskie ośrodki. Podejmują zresztą w wyjątkowo udany sposób, gdyż w ich realizację włącza się często samych adresatów naukowych zabiegów. Doskonałym przykładem może tu być rozbudowane przedsięwzięcie, zorganizowane w 30 rocznicę wprowadzenia stanu wojennego w Centrum Edukacyjnym im. Janusza Kurtyki "Przystanek Historia" przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie. Towarzyszyła mu konferencja, koncert opozycyjnej piosenki, pokaz filmów o formach oporu społecznego wobec komunistycznej władzy oraz - stanowiące dużą atrakcję - kiermasz wydawnictw drugoobiegowych i wystawa ZOMO-wskiego sprzętu, warsztaty edukacyjne, obejmujące m.in. obsługę autentycznego powielacza, na którym młodzież mogła własnoręcznie wydrukować opozycyjne ulotki. Ubiegłoroczne obchody okrągłej rocznicy ogłoszenia stanu wojennego to tylko jeden z przykładów szerokiej oferty przygotowanej przez IPN z myślą o uczniach, nauczycielach, ale też chyba o każdym zainteresowanym historią Polaku. Oferty tym bogatszej, że obejmującej liczne formy przekazu i kontaktu z historią, od znakomitych, powstających pod profesjonalnym okiem Tomasza Łabuszewskiego wystaw, spośród których do legendy przeszły już "Z archiwum X Departamentu", "Rzeczpospolita utracona", "Twarze warszawskiej bezpieki", "W objęciach Wielkiego Brata", przez wykłady i seminaria (wśród nich tak wybitne projekty, jak "Opowiem ci o wolnej Polsce" czy "Polskie kino powojenne: twórcy i filmy"), aż po przygotowane z rozmachem i faktograficzną pieczołowitością rekonstrukcje historycznych wydarzeń. Trudno przecenić zarówno wysokie kompetencje IPN-owskich historyków, jak i ogromnie pożyteczną rolę spełnianą przez prowadzone przez nich kursy - a mimo to odnosi się wrażenie, że w tzw. szerokim świecie niewiele o tych działaniach wiadomo. Sytuacja nie jest może aż tak dramatyczna jak w przypadku dystrybucji instytutowych publikacji - te, bowiem zakupić można jedynie w siedzibie oddziału, zdobywszy się uprzednio na dotarcie na X piętro biurowca Intraco, jako że nie zadbano o ich dystrybucję przez sieć księgarni, (co powszechnie uchodzi za przejaw złej woli i próbę celowego ograniczenia dostępności dorobku IPN-owskich historyków) - ale i tak upowszechnienie informacji o edukacyjnych przedsięwzięciach należy uznać za niewystarczające. Z pewnością szkoda byłoby nie wykorzystać efektów wieloletniej pracy i zdobytego doświadczenia ludzi wyspecjalizowanych w uczeniu najnowszej historii. Więcej - ludzi mających odwagę głosić historyczną prawdę i przeciwstawić się salonowym dążeniom do zacierania różnic między katami i ofiarami, krzywdzicielami i krzywdzonymi, donosicielami i tymi, na których donoszono... Ludzi, którzy nie chcą poddać się zasadzie zawartej w słowach Wittgensteina: "O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć". Magdalena Merta
W głębokim PRL Upadek rządu Donalda Tuska jest tylko kwestią czasu. Problem w tym, że gdy nastąpi dopiero z końcem kadencji, tym większy będzie upadek państwa. Tak destrukcyjna, obca polskim interesom stała się ta władza. Dziś wciąż rządzą, bo mają w tym własny interes - twierdzi były premier Jan Olszewski, ale nie miejmy złudzeń, gdy państwo będzie upadało, wyniosą się z niego albo - dodam od siebie - zaprowadzą metody rządów Łukaszenki. Likwidację, zanikanie, dewastację państwa prof. Jadwiga Staniszkis nazywa socjologicznie "odpaństwawianiem". To polityka regionalizacji, która wpisuje się w plany federacyjne UE. Jak zwał, tak zwał. Faktem jest, że nie ma dziś żadnej dziedziny życia gospodarczego, politycznego, społecznego i kulturalnego, która nie świadczyłaby o zbliżającym się upadku III RP, tej transformacyjnej efemerydy powstałej w miejsce PRL. Mówi się, że władza demoralizuje i dodaje się zwykle, że władza absolutna demoralizuje absolutnie. Demoralizacja III RP powstała w wyniku kłamstwa. Najpierw na rasistowskim wręcz dzieleniu społeczeństwa na bardziej i mniej wartościowe, na hodowaniu demonicznego wręcz strachu przed opozycją, a po 10 kwietnia 2010 roku na kłamstwie smoleńskim i strachu przed skutkami ujawnienia prawdy o katastrofie. Jesteśmy wszyscy prawie pewni, co tam się wydarzyło. Wciąż jednak poszukujemy dowodów na całą prawdę. Lumpenelity III RP też się domyślają, a może nawet wiedzą, co się stało w Smoleńsku, ale robią wszystko, by prawda nie ujrzała światła dziennego. Zakładnikom kłamstwa smoleńskiego wydaje się, że brak prawdy daje dziś najlepszą legitymizację władzy - wobec UE, Rosji i biednych zastraszonych obywateli. Minęło zaledwie dwa i pół miesiąca od rozpoczęcia przez Tuska ponownych rządów. Z szumnie obiecywanych przez Platformę 300 mld zł z UE śmieją się nawet autorzy tej kłamliwej wyborczej reklamy. W zamian rząd chce ogołocić rezerwy walutowe NBP; 6 mld euro ma iść na pożyczkę dla MFW w celu ratowania strefy euro. Szybkim zrujnowaniem państwa i naszych domowych budżetów grozi pakiet klimatyczno-energetyczny. Rząd nie widzi potrzeby jego renegocjacji, jak w PRL za czasów RWPG. Płacimy już bardzo dużo za gaz i ropę, co najbardziej odbija się na cenach wszystkich towarów i usług. Mamy strajki kierowców tirów, blokady stacji benzynowych i zapowiedź ściągnięcia w tym roku 1,2 mld zł z tytułu mandatów. Kwotę tę wpisano do budżetu. Donald Tusk, który naśmiewał się z Jarosława Kaczyńskiego ("Tylko ktoś, kto nie ma prawa jazdy, może stawiać nowe fotoradary"), właśnie zadecydował o zainstalowaniu 300 nowych tego typu urządzeń. Nadal nie znamy rzeczywistego zadłużenia Polski. Ustawa refundacyjna podniosła ceny leków i ograniczyła do nich dostęp. Wywołała protesty lekarzy i aptekarzy, które będą kontynuowane. Decyzja o podwyżce wieku emerytalnego już zmobilizowała 700 tysięcy protestujących. Ze strajku nie rezygnują strażacy, Straż Graniczna i służba więzienna, trzy grupy służb mundurowych pominięte przy obietnicy podwyżki pensji dla policji i wojska. Są plany likwidacji szkół, których nie mogą utrzymać samorządy. Internauci zagrożeni ograniczeniem swobody działania internetu, wskutek podpisania przez rząd Tuska porozumień ACTA, także nie zrezygnują z protestów. W Warszawie 2 tysiące młodych ludzi krzyczało "Precz z cenzurą!". Właśnie się przekonali, jak rok temu spółdzielcze SKOK-i czy pół roku temu mieszkańcy "jądrowych" Gąsek, że władza nie musi niczego uzgadniać i z nikim niczego konsultować. Usłyszeli nawet od szefa BBN, że ataki na rządowe strony internetowe mogą być powodem wprowadzenia stanu wyjątkowego. Najbardziej jednak niepokoi zagrożenie demokracji i wolności słowa w Polsce. Ponad 20-letnia symbioza jednej partii politycznej z zaprzyjaźnionymi głównymi mediami, restrykcje KRRiT w stosunku do Telewizji Trwam i największa w Europie liczba podsłuchów telefonicznych. Witajcie w głębokim PRL! Wojciech Reszczyński
Złoty interes na polskich pacjentach Rządy III RP sprzedały branżę farmaceutyczną głównie obcemu kapitałowi, który dziś zarabia na refundacji leków z budżetu państwa Bałagan, który od nowego roku rząd zafundował lekarzom, aptekarzom i pacjentom, jest dobrą okazją, by przyjrzeć się całemu systemowi refundacji leków w naszym kraju. I sprawdzić, kto na tym systemie najwięcej zarabia, a więc, dla kogo w rzeczywistości jest on stworzony. Plan finansowy Narodowego Funduszu Zdrowia na rok 2012 zakłada przychody i wydatki w wysokości ok. 64,5 mld zł. Tyle NFZ zamierza zebrać z naszych składek i wydać na nasze leczenie. W tej kwocie mieszczą się także wydatki na refundację leków – Fundusz zaplanował na ten cel prawie 8,3 mld zł. W ubiegłym roku było to nieco ponad 8,6 mld zł (przy ogólnych wydatkach NFZ wynoszących 61,3 mld zł), w roku 2010 – ponad 8,5 mld zł (na ok. 60,2 mld zł), w 2009 – ok. 7,7 mld zł (na ok. 57,5 mld zł), w 2008 – ponad 7,4 mld zł (na ok. 55,2 mld zł). A zatem z roku na rok wydatki na refundację leków rosną – jedynie w tym roku nastąpiło pewne ich ograniczenie, zapewne związane z ogólną “polityką oszczędnościową” rządu. Ale wart dziś ponad 8 mld zł rynek leków refundowanych i tak jest kurą znoszącą złote jajka. Jajka, które trafiają do nielicznych.
“Hojni” Brytyjczycy Od kilku lat w corocznych sprawozdaniach z działalności NFZ można znaleźć bardzo ciekawe zestawienie. Nosi ono nieco enigmatyczny tytuł: “Podmioty odpowiedzialne, których produkty generowały najwyższe koszty refundacyjne” (w danym roku). Mówiąc jaśniej, jest to lista firm farmaceutycznych, które najwięcej zarabiają na refundacji leków z budżetu państwa. Skład tej listy, a nawet kolejność podmiotów na niej, w zasadzie pozostaje niezmienna. Najbardziej zmieniają się kwoty, które z roku na rok rosną. Niekwestionowanym liderem owego zestawienia pozostaje Glaxo Wellcome Found. W 2008 r. ten brytyjski koncern zainkasował z polskiego budżetu ponad 538 mln zł, w 2009 r. – ponad 477 mln zł, a w 2010 r. – ponad 504 mln zł. A zatem w ciągu zaledwie trzech lat – ponad 1,5 mld zł. Porównajmy to z kwotą 770 mln zł, jaką Glaxo zapłacił za 80 proc. akcji Polfy Poznań, sprywatyzowanej w styczniu 1998 r. przez ministra Emila Wąsacza z rządu Buzka (pozostałe udziały dokupił w kwietniu 2009 r. za 46 mln zł). Brytyjczycy kupili, więc jedną z największych polskich firm farmaceutycznych za niespełna dwuletnie zyski, jakie otrzymują od państwa w ramach refundacji leków! Ten sam koncern na swojej stronie internetowej chwali się, że do tej pory zainwestował w Polsce blisko 1,6 mld zł – “przede wszystkim w modernizację i rozwój infrastruktury poznańskich zakładów”. Bardzo pięknie to brzmi, tyle, że taką właśnie kwotę Glaxo zainkasował z naszego budżetu tylko w latach 2008-2010! A przecież refundacja nie zaczęła się w roku 2008 ani nie skończyła w 2010 (niestety NFZ nie podaje wcześniejszych danych, a dane za rok ubiegły będą znane najwcześniej w marcu). Czy jest gdzieś na świecie lepsze miejsce do robienia interesów w tej branży?
Prawie wszystko dla obcych Ale Poznańska Polfa to tylko czubek góry lodowej. Na liście największych beneficjentów refundacji leków znajdziemy także inne firmy, które brały udział w prywatyzacji zakładów z sieci Polfa. Wśród nich tylko dwie należą do polskiego kapitału. Jedna to Polpharma, czyli dawna Polfa w Starogardzie Gdańskim, którą w 2000 r. kupił jeden z najbogatszych biznesmenów Jerzy Starak (później stał się również właścicielem Polfy Lublin, a ostatnio także Polfy Warszawa). Druga – firma Adamed, która przed dwoma laty kupiła Polfę Pabianice. I na tym właściwie kończy się udział krajowego kapitału w naszym rynku farmaceutycznym. Poza Polfą Tarchomin, która jako ostatnia pozostała w rękach skarbu państwa (zapewne nie na długo), wszystkie pozostałe zakłady z tej grupy zostały już sprywatyzowane i – wyjąwszy wspomniane wyżej – stały się własnością zagranicznego kapitału. Polfy w Kutnie i Krakowie należą do izraelskiej grupy Teva, (choć zakład krakowski pierwotnie sprzedano chorwackiej firmie Pliva), Polfa Rzeszów – do amerykańskiego koncernu ICN, Polfa Grodzisk Mazowiecki – do węgierskiej spółki Gedeon Richter, Polfa Bolesławiec – do niemieckiej firmy Gerresheimer, Polfa Łódź – do słoweńsko-polskiej spółki Sensilab, jeleniogórska Jelfa – do litewskiej grupy Sanitas (sprzedanej w ubiegłym roku kanadyjskiej firmie Valeant Pharmaceuticals).
Fikcyjny holding Za taki stan rzeczy odpowiadają kolejne rządy od 1994 r., gdy rozpoczęto prywatyzację branży farmaceutycznej, choć szczególne “zasługi” położyły tu ekipy SLD-PSL i AWS-UW. Obecny rząd sprzedaje tylko resztki, a i to – trzeba przyznać – raczej w ręce wspomnianych już krajowych inwestorów.Taką bezrefleksyjną wyprzedaż ostro krytykowała Najwyższa Izba Kontroli. Zarówno raport dotyczący prywatyzacji branży farmaceutycznej w latach 2000-2001, jak i następny, obejmujący lata 2002-2007, to druzgocąca wiwisekcja tego procesu. W drugim z tych dokumentów czytamy: “W konsekwencji nierzetelnych i niecelowych działań tych organów (administracji rządowej – przyp.red.) nie uzyskano poprawy konkurencyjności podmiotów sektora pozostających w gestii skarbu państwa. (…) Podejmowane próby dokonania konsolidacji i stworzenia silnej grupy producentów tanich leków zakończyły się niepowodzeniem wskutek błędów popełnionych zarówno na etapie tworzenia koncepcji konsolidacji, jak i na etapie prób jej realizacji”. Kontrolerom NIK chodziło o Polski Holding Farmaceutyczny (PHF), utworzony w 2004 r. (za rządów SLD), który miał skupiać należące jeszcze do państwa Polfy, a w praktyce zajął się sprzedażą kolejnych zakładów. Dziś PHF jest już tylko “wydmuszką” kontrolującą jedynie Polfę Tarchomin – choć oczywiście nadal posiada zarząd i radę nadzorczą złożoną z wybrańców ministra skarbu.
Mogliśmy być jak Słowenia… A przecież losy polskiej farmacji mogły potoczyć się zupełnie inaczej. Choćby tak jak w Słowenii, której władze po uzyskaniu niepodległości w 1991 r. uznały branżę farmaceutyczną za “paradnego konia” krajowej gospodarki, a dwie najważniejsze firmy – LEK i KRKA – traktowano jak największe dobro narodowe. Obie znajdują się w pierwszej piątce największych eksporterów i pracodawców oraz słoweńskich inwestorów za granicą. Rządy Słowenii popierały rozwój i globalną ekspansję tych firm, m.in. poprzez programy wspierania inwestycji, linie kredytowe, bliską współpracę z samorządem gospodarczym. Po wejściu do UE branża farmaceutyczna została wybrana, jako priorytetowa w Strategii Rozwoju Słowenii oraz w opracowywanych na jej podstawie programach operacyjnych, co oznaczało jej wsparcie w ramach programów rządowych (środki przeznaczone na finansowanie pracy naukowej, zakup wyposażenia do laboratoriów, kształcenie, wymiana międzynarodowa) i unijnych (rozwój zasobów kadrowych, inwestycje itp.). Nic dziwnego, że dziś słoweńska farmacja jest potęgą w Europie i także w polskich aptekach nietrudno znaleźć produkowane w tym kraju leki. Wspomniana KRKA zajmuje 7-8 miejsce wśród największych beneficjentów refundacji leków w naszym kraju, inkasując, co roku z polskiego budżetu ponad 200 mln zł. A przecież zamiast płacić dziś Słoweńcom, kilkanaście lat temu mogliśmy pójść ich drogą i zadbać o rodzimą branżę farmaceutyczną, a nie lekkomyślnie sprzedawać ją obcym... Paweł Siergiejczyk
Biskup Bernard Fellay: Wbrew temu, co pisze Tornielli… Na łamach włoskiego dziennika „La Stampa” oraz w związanym z gazetą portalu internetowym Vatican Insider watykanista Andrzej Tornielli zamieścił informację, że Bractwo Kapłańskie Św. Piusa X jest gotowe zaakceptować określone części preambuły doktrynalnej, przekazanej mu we wrześniu ubiegłego roku przez prefekta Kongregacji Nauki Wiary kard. Wilhelma Levadę. Przedstawiciele FSSPX mieli jednak prosić Stolicę Świętą o doprecyzowanie tych części dokumentu, które nadal budzą wątpliwości teologów Bractwa. Według informacji Torniellego przedstawiciele kongregacji uznali, że „dokumentacja” przesłana 21 grudnia przez bp. Bernarda Fellaya, jako odpowiedź na żądanie akceptacji treści preambuły była „niewystarczająca” i domagali się od przełożonego generalnego Bractwa sformułowania bardziej jednoznacznego stanowiska. Żądany dokument został przekazany 12 stycznia br. Włoski watykanista stwierdził, że jego związany z Kongregacją Nauki Wiary anonimowy informator nazwał drugą odpowiedź Bractwa „zdecydowanym krokiem naprzód” (źródła: vaticaninsider.lastampa.it, KNA, kreuz.net, 17/18 stycznia 2012). Tymczasem przełożeni dystryktów FSSPX otrzymali w tej sprawie list bp. Bernarda Fellaya, z którego można się dowiedzieć, że:
1. Ponieważ odpowiedź na preambułę przesłana 21 grudnia 2011 r. zawierała tylko dokument doktrynalny, Rzym poprosił o sprecyzowanie stanowiska Bractwa. List z tym doprecyzowaniem bp Bernard Fellay wysłał 12 stycznia 2012 r. Wbrew temu, co twierdzi Tornielli, nie jest to jednak „druga odpowiedź” ani nie stanowi to „kroku naprzód ku akceptacji preambuły”.
2. W przesłanym do Rzymu liście bp Fellay po raz kolejny wskazał, że problemy doktrynalne nie zostały wyjaśnione, a „hermeneutyka ciągłości” nie jest wystarczającą podstawą ich rozwiązania.
3. Myślą przewodnią jego listu było to, że prawdziwą przyczyną kryzysu w Kościele jest II Sobór Watykański i jego reformy. Biskup Fellay ponownie zwrócił uwagę na główne źródła wszystkich złych owoców soboru: ekumenizm, kolegializm, nową liturgię, chęć dostosowania się do świata itd.
4. Biskup Fellay uznał za niedopuszczalne ratyfikowanie tekstów niejasnych i dwuznacznych, [jakie są typową oznaką "dobrych owoców" II Soboru Watykańskiego i "wiosny Kościoła"- admin].
5. Biskup Fellay poprosił o jasną i wyraźną odpowiedź na pytanie, czy Rzym zechce gwarantować Bractwu całkowitą wolność głoszenia nieskażonej prawdy katolickiej oraz denuncjowania błędów (źródło: informacja przekazana przez przełożonego dystryktu Europy Wschodniej, ks. Karola Stehlina).
Jak spowolnić rozwój gospodarczy? W obawie przed pojawieniem się monopoli, prawa autorskie i patenty nadawane były jedynie na ograniczony czas. Np. John Locke nie uważał praw autorskich i patentów za prawa naturalne. Posiadanie ziemi nie jest, bowiem tym samym, co posiadanie idei. Obrońcy wolnorynkowego kapitalizmu często wierzą w zasadność własności intelektualnej (WI), ponieważ wydaje się ona istotna dla systemu własności prywatnej. Czy rzeczywiście tak jest? Istnieją poważne argumenty przemawiające za tym, że WI nie jest tak naprawdę czymś, co należy chronić, lecz właściwie stoi w opozycji do własności prywatnej oraz wolnorynkowego porządku. Przez własność intelektualną rozumiem głównie patenty i prawa autorskie. Istotne jest zrozumienie pochodzenia tych pojęć. Jak twierdzi profesor prawa, Eric E. Johnson:
Monopole, dzisiaj nazywane prawami autorskimi i patentami, zostały stworzone dekretem królewskim, nadanym, jako forma faworyzowania i kontroli. W miarę kurczenia się władzy monarchy, te monopolowe przywileje zostały zreformowane i, w zasadzie przez zaniedbanie, trafiły w ręce autorów i wynalazców. Patenty były wyłącznie monopolami na sprzedaż różnych dóbr i usług przez określony czas. Słowo „patent” — jak wyjaśnia historyk Patricia Seed — wywodzi się z łacińskiego patente, oznaczającego „otwarte listy”. Patenty były właśnie takimi „otwartymi listami”, przyznawanymi przez monarchę i upoważniającymi kogoś do zrobienia czegoś — powiedzmy, do sprzedawania jakiegoś dobra na określonym terenie, prowadzenia gospodarstwa rolnego w Nowym Świecie w imieniu korony itd. Interesujące, że wielu obrońców WI — jak prawnicy patentowi, a nawet niektórzy libertarianie — oburzają się, gdy nazwie się patent lub prawo autorskie monopolem. „To nie monopol, tylko prawo własności” — mówią. „Jeśli to jest monopol, to używanie przez ciebie twojego samochodu też nim jest”. Jednak patenty stanowią monopol zapewniany przez państwo. Jedną z pierwszych ustaw patentowych była angielska Ustawa Monopolowa z 1624 roku, stanowiąca przykład nazywania rzeczy po imieniu. Udzielanie patentów było dla państwa źródłem dochodów niezwiązanych z koniecznością podnoszenia podatków, a jednocześnie zapewniało lojalność tych, którym ich udzielano. Ci ostatni byli w zamian chronieni przed konkurencją. Dla nich i państwa był to świetny interes, ale nie dla konkurencyjności czy konsumentów. W dzisiejszym systemie własność intelektualna została zdemokratyzowana i zinstytucjonalizowana. Dziś każdy może się starać o przywileje z nią związane. Nie trzeba już być znajomym króla, ani prosić go o przyznanie patentu — dziś wystarczy udać się do odpowiedniego urzędu. Skutek jest jednak taki sam. Niektórym firmom patent jest potrzebny, aby związać koniec z końcem — jeśli go nie masz, ktoś może pozwać cię do sądu lub przerobić i opatentować technikę, której używasz. Jeśli masz w arsenale patent, inni nie odważą się ciebie pozwać. Firmy wydają, więc miliony dolarów na patenty w celach obronnych. Duże firmy wymachują szabelkami lub pozywają się wzajemnie, a później dochodzą do porozumienia i wymieniają się patentami. Jest to dla nich korzystne, ponieważ wszystkie są chronione przed konkurencją pozostałych. Ale jaki skutek wywiera to na małe firmy? Nie mają one w swoim arsenale patentów ani innego środka, którym mogłyby zagrozić tym pierwszym. Patenty tworzą, więc barierę wejścia na rynek, będącą współczesną wersją protekcjonizmu merkantylistycznego. A co z prawami autorskimi? Ich korzenie sięgają cenzury. Państwo i Kościół mogły z łatwością kontrolować rozwój myśli, kontrolując skrybów. Sytuacja zmieniła się wraz z wynalezieniem maszyny drukarskiej. W roku 1557 królowa Maria powołała do życia Stationer’s Company — gildię, która posiadała wyłączność na publikowanie książek, kontrolę prasy i każdej informacji, do której ludzie mogli mieć dostęp. Po wygaśnięciu monopolu kompanii, publicyści zaczęli lobbować o jego rozszerzenie, ale, zamiast tego, uchwalono (w 1710 r.) ustawę znaną, jako Statut królowej Anny przyznającą autorom specjalne prawa: prawa autorskie. Publicystom było to na rękę, ponieważ ich prace zostały w ten sposób uwolnione spod kontroli państwa. Dziś używają praw autorskich w tym samym celu, który dawniej przyświecał państwom: cenzurowania i zakazywania książek.
Własność intelektualna w stylu amerykańskim Ochrona własności intelektualnej w Ameryce rozpoczęła się wraz z uchwaleniem Konstytucji USA. Artykuł 1, ustęp 8, punkt 8 nadaje Kongresowi prawo, (ale nie obowiązek) „popierania rozwoju nauki i użytecznych umiejętności przez zapewnienie na określony czas autorom i wynalazcom wyłącznych praw do ich dzieł czy wynalazków”. Niezależnie od tego, co twierdzą dzisiejsi orędownicy WI, założyciele USA nie uważali własności intelektualnej za prawa naturalne, ale za narzędzie polityczne, służące promowaniu innowacyjności. W obawie przed pojawieniem się monopoli, prawa autorskie i patenty nadawane były jedynie na ograniczony czas. Nawet John Locke, którego myśl miała potężny wpływ na Ojców Założycieli, nie uważał praw autorskich i patentów za prawa naturalne. Nie uważał również, że posiadanie np. ziemi jest tym samym, co posiadanie idei. Jego koncepcja pierwotnego zawłaszczenia odnosiła się jedynie do rzadkich zasobów. Niektóre stany wprowadziły prawa autorskie jeszcze przed przyjęciem Konstytucji[1]. Do ich obrony często używano języka praw naturalnych, ale było to tylko zasłoną dla monopoli, jakimi obdarzono grupy interesów. Prawa naturalne nie przemijają po 15 latach, nie odnoszą się jedynie do Amerykanów, nie wykluczają różnego typu innowacji, kreatywności intelektualnej i nie odnoszą się jedynie do kilku arbitralnie określonych rodzajów działalności. Jaki jest rezultat istnienia WI? W przypadku patentów mamy obecnie do czynienia z gąszczem regulacji nadzorowanych przez rzeszę federalnych biurokratów, którzy rozdzielają monopole na produkcję i handel różnymi towarami. Posiadacz patentu może zwrócić się do sądu federalnego o użycie siły w celu powstrzymania konkurentów. Ci ostatni nie zrobili jednak niczego, co usprawiedliwiałoby taką interwencję. Wykorzystali jedynie informację w celu usprawnienia ich działania w ramach swojej własności. Czy da się to pogodzić z własnością prywatną i wolnym rynkiem?
Przykłady cenzury Rezultatem wprowadzenia praw autorskich jest — jak wykażą przykłady — rzeczywista cenzura. Według Engadget, władze rosyjskie, za przyzwoleniem Microsoftu, użyły praw dotyczących WI, jako „pretekstu do konfiskaty komputerów i innych materiałów należących do oponentów politycznych rządu i organizacji informacyjnych”. Kolejnym przykładem jest Susan Boyle, wokalistka z programu Britain’s Got Talent, która, z powodu praw autorskich, nie mogła zaśpiewać piosenki Lou Reeda w America’s Got Talent, zaś w roku 1922 niemiecki, niemy filmNosferatu został uznany za wtórny do pracy Brama Stokera pt. Dracula, a następnie rozkazano go zniszczyć. Jedną z najbardziej oburzających spraw jest ta dotycząca powieści Frederika Coltinga — Sixty Years Later, Coming Through the Rye — będącej kontynuacją książki J. D. Salingera pt.Buszujący w zbożu. Salinger skierował do sądu wniosek bazujący na prawie autorskim o zakazanie publikacji książki. „Jestem zdruzgotany decyzją sędziego” — mówił Colting. „Być może jestem szwedzkim ignorantem, ale zakazanie publikacji książki jest ostatnią rzeczą, jakiej bym się spodziewał w Ameryce”. Przytoczone powyżej sprawy nie są przykładami nadużycia dobrego prawa, lecz jasno dowodzą, że to prawo własności intelektualnej jest nadużyciem samo w sobie. Choć w debacie o WI strony często odwołują się do praw naturalnych, najpopularniejszym argumentem za WI, nawet wśród libertarian, jest utylitaryzm lub „maksymalizacja dobrobytu”. Podejście Ojców Założycieli było podobne: monopole WI zachęcają do innowacji, a więc tworzą bogactwo netto. Innymi słowy: korzyści przeważają nad kosztami. System patentów bez wątpienia obciąża Amerykanów kosztami. Szacuję je na 38–48 mld USD rocznie i jest to suma raczej zaniżona. W koszty wchodzą: pomoc prawna, płace, opłaty, koszty sądowe, wyższe składki ubezpieczeniowe i wyższe ceny produktów — plus straty innowacyjności wynikające z koncentracji firm wyłącznie na innowacjach, które można opatentować, alokacji mniejszej ilości zasobów w podstawowe badania naukowe, lub nawet unikania całego obszaru badawczego z powodu obawy przed procesami o pogwałcenie prawa patentowego. Każdy, kto uważa, że patenty przynoszą zysk netto, powinien oszacować łączne koszty (wliczając w to wynalazki, które nie powstaną z powodu tej legislacji) oraz wartość wszystkich innowacji powstałych dzięki patentom. Zwolennicy WI nigdy jednak nie dostarczają takich szacunków. Nie jestem empirykiem — moja niechęć do WI jest oparta na zasadach sprawiedliwości i praw własności — ale zwolennicy WI twierdzą, że system patentów czyni nas bogatszymi. Mówią, że mamy więcej innowacji przy niższej cenie. Jednak na dobrą sprawę, wszystkie badania empiryczne dotyczące tego problemu, jakie widziałem, nie są rozstrzygające, albo wręcz dowodzą, że patenty wiążą się kosztami netto i ograniczeniem innowacji. (Nie odnoszę się tutaj do uzasadnionych obiekcji austriaków, że koszty i zyski są subiektywne i niemierzalne). Tak, więc dobry utylitarysta doszedłby do wniosku, że patenty i prawa autorskie są szkodliwe.
Kreacja Niektórzy zwolennicy WI wysuwają jeden poważny argument odwołujący się do praw naturalnych. Wynalazca tworzy nowe dobro — piosenkę, powieść czy wynalazek, co — zgodnie z argumentem — czyni go jego naturalnym właścicielem. Myli się tu jednak źródło prawa własności ze źródłem bogactwa. Jak pisze orędowniczka WI, Ayn Rand [2]: Moc reorganizacji naturalnych elementów jest jedyną mocą kreacyjną, jaką posiada człowiek. To wielka i cudowna moc — i stanowi jedyne znaczenie terminu „kreacja”. „Kreacja” nie oznacza (i metafizycznie nie może oznaczać) mocy stworzenia czegoś z niczego. „Kreacja” oznacza moc stworzenia lub zaaranżowania (lub połączenia) naturalnych elementów, które nie istniały wcześniej. Innymi słowy, ludzie tworzą dobrobyt, używając swojego intelektu, kreatywności i pracy do przetworzenia już posiadanych zasobów w cenniejsze kombinacje. W wolnym społeczeństwie producent posiada owoce swojej pracy, ponieważ wcześniej posiadał czynniki, z których one powstały. Pojęcie produkcji nie wnosi niczego do tytułu własności, który nie istniał wcześniej.
Kontrola fizycznej własności W rzeczywistości, zastosowanie praw własności do pomysłu i innych dóbr niematerialnych, takich jak wzorzec przemysłowy czy przepis, kończy się ograniczaniem praw innych ludzi do kontrolowania ich fizycznej własności. W efekcie właściciele praw autorskich i patentów zostają — dzięki rządowemu przywilejowi — współwłaścicielami własności innych. Ilustrują to przywołane wcześniej przykłady cenzury związanej z prawami własności. Można to również zaobserwować w przypadkach, gdy właściciel patentu zwalcza konkurencję za pomocą sądów. To, że traktowanie informacji, pomysłu czy wzorca przemysłowego, jako czegoś, co można sprawiedliwie posiadać na własność, jest błędne, można wykazać w jeszcze jeden sposób. Wystarczy rozpatrzyć WI w kontekście ludzkiego działania. Ludwig von Mises w The Ultimate Foundation of Economic Science tłumaczył, że: „Działać, oznacza dążyć do czegoś, czyli obierać cel i używać środków, aby go osiągnąć”. Wiedza i informacja odgrywają oczywiście kluczową rolę w działaniu. Jak twierdzi Mises: „Działanie (…) to nie tylko pewne zachowanie, ale zachowanie spowodowane osądem wartości, nakierowane na konkretny cel i przebiegające zgodnie z poglądem o stosowności lub niestosowności wybranych środków? Kluczowe jest tutaj zrozumienie, że: „środki z konieczności zawsze są ograniczone, czyli rzadkie, w odniesieniu do usług, jakie zapewniają”. To, dlatego pojawiły się prawa własności. Użycie danego zasobu przez jedną osobę wyklucza użycie go przez drugą. Inaczej jest jednak z informacją. Nie trzeba być jej wyłącznym właścicielem, aby podjąć działanie. Przykładowo, dwie osoby mogą jednocześnie wypiec ciasto, dysponując tym samym przepisem, (jeśli tylko posiadają składniki potrzebne do jego wypieku). Postęp materialny dokonuje się właśnie, dlatego, że informacja nie jest dobrem rzadkim. Można ją nieskończenie wiele razy pomnażać, przyswajać, nauczać i budować na niej. Im więcej znamy wzorców, przepisów i praw mówiących o przyczynowości, tym szybsze jest pomnażanie bogactwa, ponieważ ludzie angażują się w jeszcze wydajniejsze i bardziej produktywne działania. Nie ma potrzeby narzucania sztucznej rzadkości na idee w celu traktowania ich bardziej jak zasoby fizyczne, które — niestety — są rzadkie. Jak zaobserwował Frédéric Bastiat: „Wszystkie innowacje przechodzą przez trzy etapy. Najpierw jedna osoba posiada unikalną wiedzę, dzieli się nią i osiąga zyski. Następnie, inni wzorują się na niej i dzielą się zyskiem. W końcu, wiedza jest szeroko znana i nie przynosi dłużej zysku, co inspiruje rozwój nowej wiedzy”. Patenty sztucznie przedłużają pierwszy etap, kosztem pozostałych, hamując w ten sposób rozwój gospodarczy i wzrost dobrobytu.
[1] Zob. Tom w. Bell, Intellectual Privilege: Copyright, Common Law, and the Common Good, część 1, rozdział 3, podrozdział B.1.
[2] Zob. Ayn Rand, „The Metaphysical Versus the Man-Made”, [w]: Philosophy: Who Needs It.
Po tej wojnie pokój będzie straszny Najwidoczniej w gronie przywódców bezpieczniackich watah, które właśnie rozwalają sobie łby w wojnie o nowy, korzystniejszy dla siebie podział żerowiska w postaci III Rzeczypospolitej, zaczyna dojrzewać przekonanie, by wojnę utrzymać jednak w granicach rozsądku albo w ogóle ją zakończyć - bo 16 stycznia zagonili prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, by grzecznie usiadł obok naczelnego prokuratora wojskowego, generała Krzysztofa Parulskiego, z którym kilka dni przedtem próbowali wzajemnie ściągnąć sobie kalesony - a nawet - by miedzianym czołem dodawał wiarygodności mętniactwom prezentowanym na konferencji prasowej, podczas której pan prokurator Szeląg nie potrafił odpowiedzieć na najprostsze pytania. Nic dziwnego - bo przecież cała ta konferencja prasowa została zwołana po pierwsze, dlatego - by na poczekaniu wykombinować i w formie konferencji prasowej, podać konfidentom w mediach wersję smoleńskiej katastrofy do lansowania w sytuacji, gdy na skutek zamieszania wywołanego wspomnianą wojną, eksperci z Krakowa nie wiedząc, czego się trzymać, z rozpędu podali prawdę, że generał Błasik nie wypowiedział w kokpicie ani słowa - z czego wynika, że prawdopodobnie w ogóle go tam nie było. Tymczasem nie tylko MAK z generaliną Anodiną, ale również minister Miller, który dzisiaj chowa się na synekurze wojewody małopolskiego, a dodatkowo - i za murami omerty - na obecności pijanego generała w kokpicie samolotu zbudowali całą wersję katastrofy, którą lansowali za pośrednictwem konfidentów w mediach i Salonie. Po drugie - żeby zatrzeć niemiłe wrażenie po konfrontacji prokuratora Seremeta z prokuratorem Parulskim na tle nieudanego samobójstwa pułkownika Mikołaja Przybyła, który - zanim precyzyjnie nic sobie nie zrobił - podał informację, iż nasza niezwyciężona armia jest żerowiskiem dla zorganizowanej przestępczości. Pułkownik został schowany w psychiatryku, a tę rewelację trzeba było czymś przykryć, więc - konferencja prasowa. Oczywiście w tych warunkach jakiekolwiek stwierdzenie prokuratorów Seremeta, czy Parulskiego jest już nieodwracalnie niewiarygodne, nawet gdyby twierdzili, że w zimie jest zimno, a w lecie - ciepło - ale właśnie tacy są bezpieczniackim watahom potrzebni. Po trzecie - do tego, by wprawdzie potwierdzić to, co eksperci z Krakowa już w tym zamieszaniu stwierdzili, ale - skoro mleko się rozlało - żeby pozbawić tę okoliczność wszelkiego znaczenia. I to właśnie było widoczne już od pierwszych chwil po zakończeniu konferencji - że we wszystkich mediach głównego nurtu pojawiła się opinia, iż nieobecność generała Błasika w kokpicie samolotu właściwie niczego nie zmienia, a przyczyną katastrofy, jak gdyby nigdy nic, jest po staremu sławny „błąd pilota”. Jaki błąd? Tego już nikt nie precyzuje - ale co tu precyzować, skoro i generalina Anodina tak zadekretowała a potem, na żądanie bezpieczniaków, powtórzył minister Miller? Nawiasem mówiąc, konferencja pokazała, że odwaga cywilna nie jest u naszych wojskowych zaletą często spotykaną, a w tej sytuacji czy jest w ogóle sens mówić o wojskowej? Panowie prokuratorzy pokazali, że są podobni do Tatusia ze słynnego poematu Gałczyńskiego: „Oto biuro, kałuża niepokoju; od ósmej do trzeciej Tatuś się czołga.” Czyż w tej sytuacji można się dziwić, że taka niezwyciężona armia stała się żerowiskiem dla przestępczości zorganizowanej? Tak samo było w czasach saskich, więc teraz, kiedy w naszym nieszczęśliwym kraju właśnie mamy apogeum saskiej recydywy, taki obraz niezwyciężonej armii nikogo zaskoczyć nie może. Więc w gronie przywódców wojujących bezpieczniackich watah najwyraźniej dojrzewa świadomość, iż dalsza eskalacja wojny zapoczątkowanej zuchwałym - i jak z dnia na dzień coraz lepiej widać - nieprzemyślanym zatrzymaniem generała Czempińskiego, przynosi wszystkim więcej szkody niż pożytku - bo nawet niezawisłe sądy tracą orientację i zamiast stać na nieubłaganym stanowisku mniejszego zła, zaczynają skłaniać się ku opiniom o „związku przestępczym o charakterze zbrojnym”. Premier Tusk na wszelki wypadek wyjechał na urlop, ale obawiam się, że to mu nic nie pomoże i tym razem egzekwowanie odpowiedzialności będzie surowsze niż w przypadku samowolnego aresztowania Petera Vogla na wiosnę 2008 roku. Jak pamiętamy, wtedy skończyło się na przestrodze w postaci wybuchu afery hazardowej, a w jej następstwie - na roszadach w rządzie, błyskawicznym uchwaleniu zgodnej z oczekiwaniami tajniaków ustawy hazardowej, nowelizacji w tym samym kierunku ustawy o IPN, no i rezygnacji z kandydowania w wyborach prezydenckich. Jaką karę obmyślą premieru Tusku szefowie wszystkich rodzin tym razem - i jemu i nam zostanie to objawione we właściwym czasie - ale dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć deklaracje Leszka Millera, że rząd premiera Tuska nie przetrwa tego roku. Czyżby dostał jakiś cynk od zimnego ruskiego czekisty Putina, który niedawno gościł zarówno jego, posła Andrzeja Rozenka z trzódki Palikota i red. Michnika w ramach tzw. klubu wałdajskiego - że jak tylko wygra marcowe wybory w Rosji, to natychmiast, do spółki z Naszą Złotą Panią Anielą zrobią porządek również w naszym nieszczęśliwym kraju? To nie jest wykluczone, bo już wcześniej dały się zauważyć objawy przyspieszania procesów dziejowych przez Naszą Złotą Panią - a cóż dopiero teraz, kiedy właśnie rozpoczęła się realizacja Narodowego Programu Eutanazji? SM
Rosja przygotowuje Zakaukazie do wojny w Iranie
Źródło: http://shturmnovosti.com/view.php?id=32948
Data publikacji: 24.01.2012.
Tłum. z j. ros. wMordechaj
Coraz bardziej gęstniejąca sytuacja geopolityczna, która dotyczy Syrii i Iranu, skłania Rosję do przyspieszenia działań mających na celu wzmacnianie swoich oddziałów wojskowych na terenie Zakaukazia, nad Morzem Kaspijskim, a także w rejonie Morza Śródziemnego i Czarnego. Źródła„Niezawisimoj Gaziety” z resortu spraw wojskowych FR donoszą, że na Kreml docierają informacje o przygotowywanym przy wsparciu USA ataku Izraela na cele atomowe w Iranie. Daje się do zrozumienia, że uderzenie nastąpi gwałtownie i zostanie przeprowadzone już niebawem w dzień „X”. Należy przypuszczać, że środki odwetowe Teheranu nie każą długo na siebie czekać, co może doprowadzić do wojny z użyciem wszelkich metod, której skutków nie da się z góry przewidzieć. Ten problem, jako mający priorytetowe znaczenie, jest omawiany dzisiaj na spotkaniu FR-UE w Brukseli z udziałem prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa. W przeddzień tejże inicjatywy Kreml ustami swojego rzecznika prasowego przy UE, Władimira Czyżowa, oświadczył, że atak Izraela lub USA na Iran doprowadzi do„katastroficznego rozwoju wypadków”. W dziedzinie wojskowej, Rosja już rok temu rozpoczęła przygotowania zmierzające do zminimalizowania ewentualnych strat wskutek przyszłych działań wojennych wymierzonych w Teheran. W obecnej chwili te działania są już prawie zakończone. Według źródeł informacji z Ministerstwa Obrony, w okresie październik-listopad 2011 r. doszło do postawienia w stan pełnej gotowości 102-giej bazy wojskowej w Armenii. Rodziny żołnierzy zostały wywiezione do Rosji, a garnizon rosyjski rozmieszczony w pobliżu Erewania został zmniejszony, natomiast moblilne jednostki, jakie się tam znajdowały, przemieszczono w rejon Gyumri, opodal granicy z Turcją.
„To właśnie z terytorium Turcji bardzo prawdopodobne są ataki wojsk USA na obiekty w Iranie. Ale jakie zadania w związku z tym przypuszczalnym scenariuszem będzie wypełniać baza nr 102 – tego jeszcze nie wiadomo. Natomiast już wiadomo, że z dniem 1 grudnia ubiegłego roku w stan pełnej gotowości bojowej zostały postawione wojska rosyjskie w bazach na terenie Osetii Południowej i Abchazji. Okręty floty czarnomorskiej już patrolują strefę w pobliżu granicy z Gruzją, która w przypadku tego konfliktu może wystąpić po stronie sił antyirańskich”-informuje oświadczenie. Na tle przewidywanej interwencji w Iranie dojdzie do gwałtownej eskalacji problemu wynikającego z zaopatrzenia rosyjskiego kontyngentu wojskowego w Armenii, w taki sposób, jak to miało już miejsce w kwietniu zeszłego roku, gdy Gruzja zerwała obowiązującą umowę o tranzycie transportów wojskowych z Rosji do Armenii. W praktyce zgrupowanie wojsk rosyjsko-ormiańskich w południowym Kaukazie zostało już odizolowane. Zaopatrzenie armii rosyjskiej (w środki bojowe, żywność, itd.) odbywa się wyłącznie drogą powietrzną i przy pomocy bezpośrednich umów z Armenią, która ze swojej strony zbliżone produkty ( benzyna, paliwo dieslowskie, naftę) kupuje od Iranu. Wojna w Iranie będzie oznaczać przerwanie zaopatrzenia baz poprzez ten kanał. Generał Jurij Nietkacziow, który przez dłuższy czas był zastępcą dowódcy Grupy wojsk rosyjskich na Zakaukaziu i osobiście zajmował się sprawami zabezpieczenia dróg dostaw, a częściowo również zapasami wojskowymi i uzbrojeniem (w tym także dla 102-iej bazy), uważa że w przypadku wybuchu wojny przy użyciu wszelkich sił przeciwko Iranowi, Rosja będzie zmuszona poszukać realnego sposobu na niezakłócone zaopatrzenie swoich obiektów wojskowych przez terytorium Gruzji. Liczy się tym samym z możliwością przerwania gruzińskiej blokady transportowej.
„Możliwe, że trzeba będzie przerwać gruzińską blokadę transportową i zabezpieczyć przy użyciu środków wojskowych korytarze transportowe prowadzące do Armenii” - uważa ekspert wojskowy. Kierujący Centrum Analiz Wojskowych, Anatolij Cyganok podkreślił, że Ministerstwo Obrony FR już obecnie bardzo uważnie odnosi się i do ruchów Azerbejdżanu, który w ciągu ostatnich 3 lat podwoił swój budżet wojskowy i kupił od izraelczyków samoloty bezzałogowe oraz inne zaawansowane środki wywiadowcze i namierzania topograficznego, wskutek czego wywołał „zrozumiałe zdenerwowanie Teheranu i Armenii”. Oprócz tego, zwrócił on również uwagę na fakt, że Baku już teraz wzmogło nacisk na Moskwę w sprawie wysokiej podwyżki stawki za dzierżawę Gabalińskiej Bazy Radiolokacyjnej. „Jednakże, nawet, jeśli wziąć pod uwagę spory pomiędzy Iranem a Azerbejdżanem z tytułu roszczeń do złóż naftowych znajdujących się w południowej części Morza Kaspijskiego, z pewnością nie można twierdzić, że Baku wesprze antyirańską kampanię wojenną. Nader mało prawdopodobne jest również twierdzenie, że użyje on sił wojskowych przeciwko Armenii”. Z poglądem powyższym nie zgadza się ekspert wojskowy, pułkownik Władimir Popow, który swego czasu zajmował się analizowaniem działań zbrojnych w konflikcie między Baku a Erewaniem w latach 1991-93, a w chwili obecnej monitoruje reformy wojskowe w Azerbejdżanie. Według jego relacji proces negocjacyjny w sprawie uregulowania konfliktu w Karabachu został „bezzasadnie zahamowany” i w Baku otwarcie deklarowane są oświadczenia o potrzebie rewanżu. „Całkiem zasadne jest przyjęcie założenia, że nastąpią ataki prewencyjne armii Azerbejdżanu przeciwko terytorium Armenii i Nagornego Karabachu, lecz z uwzględnieniem poprawki na to, iż Azerbejdżan będzie chciał w ten sposób przechylić szalę na swoją korzyść w przedmiocie sporu terytorialnego”-uważa ekspert. Jego zdaniem, w takim wypadku, ważną kwestię stanowi postawa Rosji w tym sporze. Zakłada on, że przy jednocześnie toczącej się wojnie w Iranie, napad Azerbejdżanu przy wsparciu Turcji na Armenię spowoduje, że wszelkie ataki z powietrza na Armenię będą rozbijane przez siły Rosji współdziałające z wojskami obrony przeciwlotniczej Armenii. „Czy zostanie to uznane za czynny udział Moskwy w działaniach zbrojnych, trudno jest dzisiaj powiedzieć. Z pewnością wojska FR nie będą uczestniczyć w działaniach wojennych na obszarze Nagornego Karabachu. Lecz w przypadku pojawienia się gróźb militarnych w stosunku do Armenii na przykład ze strony Turcji lub Azerbejdżanu, udział Rosji w walkach lądowych będzie mieć miejsce”-mówi Popow. Ekspert nie wyklucza również wojskowego zaangażowania Rosji w konflikt w Iranie. W myśl jego przewidywań, Rosja udzieli Iranowi wsparcia choćby tylko w wymiarze wojskowo-technicznym, jeżeli dojdzie do realizacji najbardziej niesprzyjającego scenariusza, to jest, gdy Teheranowi będzie zagrażała całkowita porażka i nastąpi to w ramach przeciwdziałań wobec ataku lądowych sił USA i NATO na terytorium Iranu.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/
Szwedzki europoseł: polski rząd kłamie w sprawie ACTA Polski rząd kłamie w sprawie ACTA – mówi „Gazecie Polskiej Codziennie” szwedzki europarlamentarzysta Christian Engstroem. Mimo zapewnień ministra Michała Boniego, jeszcze żaden rząd europejski nie podpisał tego porozumienia. Jeśli w Tokio podpisze je polski ambasador, może to oznaczać początek cenzury Internetu. W rozmowie z „Codzienną” Christian Engstroem, szwedzki europoseł z Partii Piratów mówi wprost: – Żaden kraj UE na razie nie podpisał ACTA. Jeśli minister Boni tak twierdzi, kłamie. Wszystkie kraje, które uczestniczyły w negocjacjach mają czas na podpis do 31 marca 2013 roku. Podpisać jednak nie muszą. Wystarczy powiedzieć „nie” – dodaje. Istotnie, jeszcze w środę na antenie RMF FM Boni mówił: – Nie możemy tego nie podpisać. Wszystkie kraje europejskie to podpisały, myślę, że jest trochę za późno, ten proces przecież trwa tak naprawdę od 2006 roku, Polska w nim uczestniczy od 2008 roku – przekonywał. Stwierdził też, że Polska powinna „dobudować do tej umowy klauzulę, która będzie pokazywała, jak my interpretujemy te punkty”. Innego zdania jest Engstroem: – Na pewno polski rząd nie może ratyfikować ACTA doczepiając do umowy jakieś interpretacje jej zapisów – mówi. – Negocjacje już się dawno zakończyły i Polska zgodziła się na to, co znajduje się obecnie w umowie. I co zobowiązuje w przypadku ratyfikacji wszystkie kraje sygnatariusze w ten sam sposób, bez wyjątku – dodaje. Szwedzki europarlamentarzysta zwraca też uwagę, że umowa musi zostać podpisana przez Unię Europejską i wszystkie kraje członkowskie oddzielnie. Ostatnie słowo ma jednak Parlament Europejski. – Nie rozumiem, dlaczego się Polsce tak śpieszy. Oczywiście, aby PE mógł zablokować ACTA, potrzeba dużej mobilizacji obywateli UE – mówi w rozmowie z „GPC”. Przeciwko kontrowersyjnemu porozumieniu protestują nie tylko internauci. W wielu polskich miastach odbyły się manifestacje. W Kielcach doszło do zamieszek. Demonstranci wnosili antyrządowe okrzyki, spalili flagę Unii Europejskiej i zablokowali centrum miasta. Interweniowała policja. W Krakowie na ulice wszyło ponad 15 tysięcy osób. Wieczorem wielotysięczny tłum pomimo braku zgody urzędu miasta manifestował pod domem Donalda Tuska w Sopocie.
Zdjęcia i wideo na http://wiadomosci.wp.pl
Panie i Panowie – czy ktoś jest zaskoczony? – admin
Logofagowie atakują internet Własność intelektualna. Teraz nasi okupanci próbują odebrać nam swobodę wypowiedzi i komunikacji pod pretekstem ochrony tej własności przed piratami. Pretekst rzeczywiście szczytny i w zasadzie trudno z nim dyskutować, bo jużci – ochrona własności, również intelektualnej, to przecież podstawowy obowiązek państwa. Po cóż byłoby nam ono potrzebne, to całe państwo, ten monopol na przemoc, gdyby nie była ona używana dla ochrony własności, a szerzej – dla sprawiedliwości? Trzeba przyznać, że tym razem nasi okupanci zaangażowali pierwszorzędnych fachowców, którzy dla odebrania miliardom ludzi na ziemi wolności słowa i swobody komunikowania się, wykombinowali rzeczywiście poważną zastawkę. To znaczy – wykombinowaliby, gdyby nie to, że wszystkie takie cwaniackie kombinacje mają swój point faible – i ta również. Zastanówmy się chwilę, co to właściwie jest, ta „własność intelektualna”, dla ochrony, której trzeba poddać internet kontroli naszych okupantów? Przedmiotem własności intelektualnej są niewątpliwie odkrycia naukowe, utwory literackie i wynalazki. Ale one są chronione i jak dotąd – skutecznie przy pomocy znanych od lat instrumentów w postaci patentów i penalizacji plagiatów. W naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie prawie nic nie dzieje się naprawdę, ochrona ta może i jest nieskuteczna, ale to nie powód, by milionom ludzi odbierać wolność słowa. Wystarczyłoby poddać kuracji przeczyszczającej wymiar sprawiedliwości, nie mówiąc już o wyższych uczelniach – rozpędzając na cztery wiatry agenturę. Oczywiście nasi okupanci nigdy się na to nie zgodzą, bo jakby wtedy kontrolowali te dziedziny życia społecznego? Jak tedy pamiętamy, wymiar sprawiedliwości nie został poddany kuracji przeczyszczającej, bo nasi okupanci chętnie uczepili się naiwniackiego przekonania pana prof. Adama Strzembosza, że wymiar sprawiedliwości „sam się oczyści”. Ale dlaczego właściwie wymiar sprawiedliwości miałby się „oczyszczać”, zwłaszcza samodzielnie? Ci, którzy ewentualnie mieliby o tym zdecydować, nie mieli na to najmniejszej ochoty tym bardziej, że nowa-stara bezpieka, która transformację ustrojową przebyła w szyku zwartym, bo nie tylko ją do spółki ze swoimi konfidentami przygotowała, nie tylko ją przeprowadziła, ale do dnia dzisiejszego skutecznie nadzoruje jej prawidłowy przebieg, też nie była zainteresowana utratą kontroli i możliwości ręcznego sterowania tak newralgicznym sektorem życia publicznego – co widać jak na dłoni właśnie teraz, kiedy na skutek wojny na górze między bezpieczniackimi watahami, za łby biorą się najważniejsi prokuratorzy. Przeciwnie – w ciągu ostatnich 20 lat poziom zagenturyzowania tego sektora musiał wzrosnąć choćby z tego powodu, że każda spośród 7 oficjalnie istniejących w naszym nieszczęśliwym kraju tajnych służb (CBŚ, CBA, ABW, Agencja Wywiadu, Służba Wywiadu Wojskowego, Służba Kontrwywiadu Wojskowego – pod którymi to kryptonimami prowadzą życie po życiu Wojskowe Służby Informacyjne, no i wywiad skarbowy) musiała zwerbować sobie właśnie tutaj swoja agenturę – na wszelki wypadek. A o środowiskach naukowych szkoda nawet mówić w sytuacji, kiedy na przykładem „drogiego Bronisława”, który z ostentacyjnym oburzeniem odmówił złożenia oświadczenia lustracyjnego, poszła większość pracowników wyższych uczelni, tworząc ad hoc ruch „w obronie godności” kierowany przez dwóch byłych konfidentów Służby Bezpieczeństwa. Formalnie spora liczba ujawnionych, a zwłaszcza nieujawnionych plagiatów w tak zwanym świecie naukowym, nie pozostaje w związku przyczynowym z nasyceniem tego środowiska konfidentami tajnych służb, ale ten związek niewątpliwie istnieje tak samo, jak istniał w roku 1968, kiedy to uniwersytety przeżyły inwazję „docentów marcowych”. Ci „docenci” nie umarli bezpotomnie; każdy z nich dochował się licznego potomstwa – może nie tak licznego, jak bakterie, ale prawie. Skąd w przeciwnym razie pojawiłyby się w naszym nieszczęśliwym kraju tak liczne hordy „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, którzy nie zawsze potrafią napisać kilka zdań bez błędów ortograficznych, ale za to poglądy mają takie jak trzeba i właśnie szturmują komisariaty policji w nadziei, że będą mogli beztrosko spędzić życie na prześladowaniu współobywateli? Ale niezależnie od tego opłakanego stanu faktycznego, w systemie prawnym istnieją skuteczne narzędzia ochrony własności intelektualnej przed plagiatami – bez konieczności kładzenia cenzorskiej łapy na internecie. Istnieje też u nas Urząd Patentowy, którego celem jest ochrona własności intelektualnej w dziedzinie wynalazków. Zatem przynajmniej z tego powodu nie ma żadnej potrzeby przyłączania naszego nieszczęśliwego kraju do porozumienia ACTA – co w imieniu Polski ucznił minisdter Sawicki podczas posiedzenia poświęconego sprawom rolnictwa i rybołówstwa. Od razu widać, jaka rybę nasi okupanci mają nadzieję złowić w zmąconej specjalnie wodzie. Inna rzecz, że na tak zwane piractwo nie narzekały ani środowiska naukowe, ani literackie, ani wynalazcy. Na piractwo narzekali przede wszystkim pracownicy przemysłu rozrywkowego, którzy piszą teksty piosenek i komponują do nich podkłady muzyczne. Zgodnie z zasadą równości wszystkich obywateli wobec prawa, również prawa własności intelektualnej do tych utworów powinny być chronione, chociaż z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że intelektualna wartość znacznej, a może nawet przeważającej większości z nich nie jest specjalnie imponujaca, a prawdę mówiąc – żadna. Oto fragment piosenki Nergala, uchodzącego za ambasadora Belzebuba za Polskę, a w każdym razie – na województwo pomorskie” „Ujrzyjcie! Dzieci Kaina / nie wszystko zaczyna się od formy drapieżnika / bądźcie ponad nimi! Nie uwalniajcie nikogo! Odepchnijcie litość!” – i tak dalej. Oczywiście Nergal śpiewa, a właściwie wywrzaskuje te bełkoty w języku angielskim, co wśród młodych, wykształconych, którzy nie zawsze są pewni, jak mają się zachować, wzbudza odruchowy szacunek, a zresztą tak naprawdę trudno zrozumieć słowa, bo wrzaski zagłuszane są przez jeszcze głośniejszy wrzask elektrycznych gitar. Podaję przykład Nergala, który wśród swoich wyznawców cieszy się reputacją wielkiego artysty – więc jakaż może być wartość utworów arstystów drobniejszego płazu? Na domiar złego, w przypadku przytłaczającej większości tych produkcji odróżnienie jednego dzieła od drugiego nastręcza bardzo poważne trudności, bo wobec bardzo daleko posuniętego podobieństwa wszystkich do siebie nawzajem bardzo trudne jest udowodnienie plagiatu, a prawdę mówiąc – chyba niemożliwe. Zresztą – o ile mi wiadomo – nie chodzi tutaj o plagiaty, a o piractwo, czyli nagrywanie tych utworów na płyty bez wiedzy i zgody autorów i wykonawców, a następnie rozprowadzanie tych płyt bez odpalania działki autorom ani wykonawcom. To oczywiście karygodne, ale z internetem nie ma to nic wspólnego. Wspólnota z internetem pojawia się w momencie, gdy ktoś kupiona płytę sobie wgra, a następnie puści to nagranie w sieci. Wtedy fani nie muszą kupować płyty – no i to jest ten ból. Ale – powiedzmy sobie szczerze – chociaż formalnie tego rodzaju twórczość podpada pod ochronę własności intelektualnej, to przecież w rzeczywistości tak nie jest. Czyż można chronić to, co nie istnieje? Własność intelektualna, cokolwiek by o niej nie powiedzieć, musi nosić znamiona przynajmniej minimalnego poziomu intelektualnego, bo nikomu chyba nie przyjdzie do głowy, by wznosić prawną palisadę wokół dajmy na to, popularnego za moich czasów w kołach wojskowych utworu zaczynającego się mniej więcej tak: „Ch... ci w d... moja miła, tyś przyczyną moich łez, tyś mnie tryprem zaraziła...” – i tak dalej. Nawiasem mówiąc, jest to utwór dość podobny w duchu i pomyśle do dzieła pretendującego do ochrony przed piractwem, czyli do ochrony własności intelektualnej: „byłem z nią kilka chwil, było tak namiętnie. Myślę, że nie stało się nic”. Jestem pewien, że również w przypadku tego utworu chodzi o obawę autora albo przed zarażeniem, albo przed zapłodnieniem, albo przed jednym i drugim. Nie ma specjalnego powodu, żeby takich wynurzeń słuchać, a tym bardziej – żeby przejmować się koniecznością ich ochrony do tego stopnia, by pod tym pretekstem pozbawiać kilka miliardów ludzi swobody wypowiedzi i swobody komunikowania się. Podobnie argumentował w jednym ze swoich opowiadań Janusz Głowacki: „O czym pisze ten Maks F? – O wojnie. – O wojnie? Mnie też raz Niemcy postawili pod ścianą; zesrałem się oczywiście, ale żeby to zaraz opisywać?” Zatem, mówiąc między nami, nie ma żadnego ważnego powodu, by pod tak błahym pretekstem miliardom ludzi ograniczać podstawowe swobody. Jeśli jednak ma to miejsce, to są bardzo poważne podstawy do podejrzeń, że nasi okupanci doszli do wniosku, że dalsze utrzymywanie swobody wypowiedzi i swobody komunikowania się za pośrednictwem internetu zagraża ich władzy – a ściśle biorąc – zagraża władzy lichwiarskiej miedzynarodówki, której ci wszyscy Umiłowani przywódcy w podskokach się wysługują. A lichwiarska miedzynarodówka istotnie, może mieć powody do oczuwania zagrożenia, bo miliony ludzi zaczynają rozumieć, że finansowi grandziarze za pośrednictwem siedzących w ich kieszeniach Umiłowanych Przywódców zamierzają przejąć albo przynajmniej położyć łapę na własności miliardów ludzi i jeśli ci ludzie w tej sytuacji się dogadają, to mogą w rezultacie spalić wszystkie kartoteki i w ten sposób zakończyć tak znakomicie rozwijający się etap nasiąkania, a może nawet przejść do etapu wyciskania. Internet znakomicie sprzyja gwałtownemu przybliżeniu takiego niebezpieczeństwa, więc nic dziwnego, że łajdactwo gnieżdżące się po rozmaitych Komisjach Europejskich zostało odpowiednio podkręcone i sprokurowało ACTA. Tym razem na świecie pojawiła się reakcja; na razie słaba – ale jak wiadomo – omnia principia parva sunt, więc ani jedna, ani druga strona nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Ciekawe, że reakcja pojawiła się również w naszym nieszczęśliwym kraju, chwiejącym się w posadach od wojny na górze między okupujacymi go bezpieczniackimi watahami. Anonimowi hakerzy zablokowali strony wszystkich konstytucyjnych organów władzy tubylczej. Umiłowani Przywódcy w osobie ministra Grasia udają, że nic się nie stało i robią z siebie idiotów, ale pewnie, dlatego, że jeszcze nie wiedzą, co na ten temat myślą - mo mogli sobie przeciez pomyśleć, że skoro tak, to może ci sami hakerzy wcześniej weszli sobie niepostrzeżenie na różne strony, pozostawiając tam bomby z opóźnionymi zapłonami? Takiej możliwości wykluczyć nie można zwłaszcza w sytuacji toczącej się przecież nie na żarty wojny na górze, w której zablokowanie strony rządu, Sejmu i prezydenta można potraktować, jako pierwsze poważne ostrzeżenie, po którym nastąpią kolejne, znacznie bardziej dotkliwe uderzenia. Jeżeli cos złego może się stać – mówi zasada Murphy`ego – to na pewno się stanie, a w takim razie jest wysoce prawdopodobne, że Wysokie, Wojujące Strony, mogły wykorzystać spontaniczną reakcję internautów, by nałożyć na nią własne przedsięwzięcia. I cóż najlepszego narobił – pewnie nawet „bez swojej wiedzy i zgody” - ten cały pan minister Sawicki? Nie wystarczało mu, że Polska eksportuje kakao do Izraela? SM
Lista hańby - kłamstwa o Smoleńsku Przez dwadzieścia jeden miesięcy na temat katastrofy smoleńskiej i jej przyczyn padło wiele kłamstw. Także wypowiedzianych lub napisanych przez dziennikarzy niektórych mediów. Poniżej publikujemy istną „listę hańby”. Równocześnie prosimy Czytelników portalu Niezależna.pl, aby w mailach do naszej redakcji p.luczuk@niezalezna.pl, czy też w komentarzach pod tekstem, podawali kolejne przykłady medialnych kłamstw i nadużyć. Należy wymienić nazwisko dziennikarza i cytat zawierający nieprawdziwe informacje.
„To, że gen. Błasik był w kabinie, bardzo dziwi cywilnych pilotów. Pana nie dziwi?" - Tomasz Machała („Wprost") zadane gen. Waldemarowi Skrzypczakowi.
„Jak udało się ustalić »Polsce«, na nagraniach z czarnych skrzynek jedno ze zdań miało brzmieć »To patrzcie, jak lądują debeściaki«" - Łukasz Słapek – „Polska The Times"
„Z jakichś względów z samobójczą determinacją samolot pikował w stronę nieuchronnej tragedii. Tej tragedii udałoby się z łatwością uniknąć dzięki odrobinie ostrożności, odpowiedzialności, asertywności". Tomasz Lis – „Wprost"
„Jest świadek, który słyszał, jak tuż przed wylotem prezydenckiego Tu-154M dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik zwymyślał kapitana samolotu Arkadiusza Protasiuka" - Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski i Paweł Wroński – „Gazeta Wyborcza"
„Generał Andrzej Błasik, czarna owca wśród pasażerów Tu-154" - Anita Czupryn – „Polska The Times"
„Jak nie wyląduję/wylądujemy, to mnie zabiją/zabije« – tak mają brzmieć słowa wypowiedziane przez kapitana Arkadiusza Protasiuka. Nie wiadomo, w jakim kontekście padły te słowa" - Joanna Komolka – TVN24
„Latał Pan często rządowym samolotem. Czy to jest naturalne, że wysocy urzędnicy czy dowódcy wchodzą do kokpitu, są z pilotami?"- Dominika Wielowieyska („Gazeta Wyborcza") w rozmowie z Radosławem Sikorskim
„Panie premierze, ile razy, jako szef rządu naciskał Pan na pilotów?" - Tomasz Sekielski (TVN24) w rozmowie z Leszkiem Millerem
„0,6 promila we krwi dowódcy" - Piotr Machajski, Alicja Katarzyńska – „Gazeta Wyborcza"
„Generał na autopilocie"- „Wprost"
„Jest kwestia generała Błasika, który do ostatniej chwili siedzi w kabinie" - Andrzej Morozowski – TVN24
„Męczennik czy sprawca?" - Tytuł na okładce ze zdjęciem Lecha Kaczyńskiego („Wprost" Tomasza Lisa)
„Sądzi Pan, że Lech Kaczyński naciskał na pilotów »musicie lądować«?" - Piotr Marciniak (TVN24) w rozmowie z Lechem Wałęsą
„Bo tak, on (kpt. Protasiuk) tylko znał rosyjski, on się tylko komunikował z wieżą kontrolną, wszystko było na jego barkach i jeszcze na plecach miał gen. Błasika" - Monika Olejnik – Radio Zet
Samuel Pereira
Opóźnione zwycięstwo Ameryki Pierwszy od 1963 r. deficyt handlowy jest pierwszą oznaką zestarzenia się Japonii, następną będzie pojawienie się deficytu płatniczego w 2018 r. kiedy to starzejące się społeczeństwo zacznie wycofywać swoje oszczędności z zagranicy Dzisiejszy artykuł Mure Dickie „Japan reveals first annual trade deficyt in three decades” w Financial Times opisuje przyczyny powstania ¥2,49 bilionowego deficytu (¥77,63/$). O ile w pierwszej połowie roku w wyniku tragicznego w skutkach tsunami kanały dystrybucji wielu producentów uległy zakłóceniu, o tyle w drugiej połowie roku silnie uderzyło 17%-owe wzmocnienie jena. Ponadto wyłączenie 5 z 54 reaktorów jądrowych w połączeniu ze wzrostem cen surowców energetycznych skutkowało 38%-owym wzrostem kosztów importu gazu – do poziomu ¥4,77 bln. Wczorajsza informacja o wystąpieniu pierwszego od 1963 r. deficytu handlowego Japonii jest jak podkreśla w Wall Srteet Journal Japan Phared Dvorak „Decades Later, a Trade War Victory”spóźnionym zwycięstwem Ameryki. O ile nawet wymuszona ponad dwukrotna aprecjacja jena w hotelu Plaza w 1985 r. (z ¥239/$ do ¥128/$ w 1988 r), o ile wyhamowała ekspansję Japońską to nie załamała jej eksportu („End of Era for Japan's Exports”) to zrobiło to załamanie demograficzne, co powinno być również ostrzeżeniem dla Polski. Deficytowi handlowemu towarzyszy równoczesny spadek PKB o 0,4% jak podał we wtorek Bank Centralny Japonii. Gdyż w przypadku Japonii opisany proces aprecjacji w połączeniu z niskimi stopami procentowymi doprowadziły do „baniek” spekulacyjnych na rynku aktywów, dekad stagnacji i ¥1 trylionowego zadłużenia, w wysokości wg niektórych statystyk już na poziomie 230% PKB. Ponadto jak podaje WSJ obawy przed powtórzeniem opisanego procesu stoją za oporem Chin przed zgodą na aprecjację juana („The widely perceived trauma from the Plaza Accord has been cited by Chinese officials as a major reason for their hesitance to respond to similar pressure from the U.S. now to appreciate the yuan.”) Wprawdzie jak podaje zarówno cytowany na początku Mure Dickie, jak i Takashi Nakamichi w artykule WSJ Japan „Posts First Trade Deficit Since '80”deficyt wg innej metodologii jest pierwszym od 1980 roku i powstał z podwójnego efektu spadku eksportu o 2,7%, przy jednoczesnym wzroście importu aż o 12%. Niemniej zgodnie z szacunkami Credit Suisse deficyt handlowy w obecnym roku nadal będzie się utrzymywał na poziomie ¥300-350 md miesięcznie. Opisywany efekt jest pierwszą oznaką zestarzenia się Japonii i jak przewiduje Barclays Capital, następną oznaką będzie pojawienie się deficytu płatniczego w 2018 r. kiedy to starzejące się społeczeństwo Japonii („Japan’s aging population”) zacznie wycofywać swoje oszczędności z zagranicy również stwarzając problemy z refinansowaniem olbrzymiego długu finansów publicznych. Na razie Japonia jest największym krajem inwestorskim na świecie z pozytywnym saldem zagranicznej pozycji majątkowej na poziomie ¥251 bilionów i dochodami z inwestycji zagranicznych na poziomie 13,33 bln jenów w ciągu pierwszych 11 miesięcy zeszłego roku. O ile jak z powyższych wyliczeń wynika emeryci japońscy mogą spać spokojnie nie martwiąc się o to, kto im sfinansuje emeryturę, o tyle Polacy, którzy przyjmą dobrowolnie „pakt fiskalny” nie tylko pozbawią się możliwości zbudowania dobrobytu na kredyt, ale zostaną zmuszeni do oszczędności budżetowych i redukcji środków na emerytury nie mając zakumulowanych oszczędności ani krajowych a tym bardziej zagranicznych. Cezary Mech
Gingrich Gold Ci, co podejrzewają złoto o nadprzyrodzone właściwości mogą mieć tego żywy dowód za tydzień. Będzie tak, jeśli Newt Gingrich zwycięży w najbliższych republikańskich prawyborach na Florydzie. Niespodziewanie zwyciężył parę dni temu w Płd. Karolinie, wprowadzając tym rozgardiasz w szeregach prowadzącego w rankingach Romney’a. Recepta Gingricha – zdjąć wiatr z żagli kampanii jedynego kandydata rozumiejącego, w jakim bajzlu znalazła się Ameryka Rona Paula i zacząć samemu symulować krucjatę za prawdziwym pieniądzem – złotem. Trzeba przywrócić „Gold Commission” i rozważyć powrót standardu złota – zaczął twierdzić ostatnio. Musimy mieć pieniądz tak stabilny żeby za 30 lat był tyle warty, co obecnie. Omal nie spadliśmy z fotela słysząc ten spot wyborczy:
Spot zrobił swoje. Pokazał, że nawet wśród nie najbardziej lotnych mieszkańców stanu żyjącego przecież w znacznej mierze z federalnej sakiewki (bazy wojskowe i infrastruktura) idea waluty, w której można coś oszczędzić rezonuje z wielką siłą. Nawet ciemne masy zaczynają wreszcie rozumieć rzecz zdawałoby się niewiarygodną, ale prawdziwą. Że w 38 lat po likwidacji linku dolara do złota utrata wartości drukowanej z powietrza w dowolnych ilościach waluty zabrała im każdy jeden cent z nominalnych podwyżek. Mediana rzeczywistej (po uwzględnieniu inflacji) płacy pracownika wynosiła w roku 2009 $32,184, dokładnie tyle samo, co w 1968. Wątpliwe czy jest dzisiaj o cent większa. Powrót złota do systemu monetarnego przewidujemy od lat. Złoto jest ostatecznym wygaszaczem długów – podkreśla profesor Fekete. W rozpadającym się pod ciężarem niebotycznych długów systemie fiat money i przekrętu z rezerwą cząstkową restytucja linku do złota – niekoniecznie „standardu” – jest przesądzona. Mówi o tym nawet szef Banku Światowego Zoellick. Trudno zresztą wyobrazić sobie inny koniec systemu, w którym cały światowy PKB stał się błędem zaokrąglenia wobec wielokrotnie większej góry derywat. Cieszy nas naturalnie wejście tematyki złota i zdrowego pieniądza w ogóle na agendę wyborczą w USA. Wyborca amerykański zrobiłby jednak dużo lepiej gdyby zamiast głosu na kopię zainteresował się oryginałem. To nie Gingrich, ale pomijany w kontrolowanych przez establishment mediach Ron Paul uczynił sanację finansów Ameryki motywem przewodnim swojej kampanii. I to nie Gingrich, ale Paul od lat występuje za powrotem do standardu złota, za zlikwidowaniem FEDu i za ukróceniem dyktatury bankowego kartelu – głównego beneficjenta obecnego systemu fiat money. Ron Paul ma też to, czego brakuje Gingrichowi – wiarygodność, charakter i „track record”, aby składane obietnice zrealizować. Nie podejrzewamy mieszkańców Karoliny Południowej o przesadną znajomość historii a wydarzeń wokół ostatniej edycji Gold Commisson w szczególności. Wątpimy czy inaczej wzmianka o niej okazałaby się taka popularna. Otóż, aby pokonać nieudolnego demokratę republikański challenger Ronald Reagan w 1980 również mówił o standardzie złota. Również obiecywał twardą walutę, finansową dyscyplinę, silnego dolara i inne rzeczy z tego repertuaru. Po wygraniu wyborów szybko jednak o tym zapomniał. Tych, którzy brali to zbyt na serio musiał jednak w jakiś sposób ułagodzić. Zrobił to robiąc z nich Gold Commission. We wrześniu 1981 nagłówek w Atlanta Journal Constitution wyjaśniał wszystko: „Mnóstwo sprzecznych opinii charakteryzuje dyskusję o standardzie złota”. Nie możemy zgodzić się nawet, co do faktów historycznych – grał komedię przewodniczący komisji, świeżo mianowany przez Reagana sekretarz skarbu Donald Regan. W ten sposób duo Reagan & Regan razem ukręciło łeb szansie na obiecywany powrót złota. I mieli ku temu powód – Reagan był na początku gigantycznych planów zbrojeniowych i potrzebował big money. Money tak dużej, że można ją było tylko wydrukować z powietrza, nie było innej metody. Złoto by w tym przeszkadzało, kazało równoważyć budżet, wydawać tylko tyle ile się zbierze. A więc, caveat emptor. Historia się wprawdzie nie powtarza, ale lubi się rymować. Specjalnie, gdy Newt Gingrich przebiera się w ornat i ogonem dzwoni na mszę w intencji standardu złota. Ha, ha, ha. DwaGrosze
Rząd kłamał ws. ACTA! Przedstawiciele rządu informowali, że „wszystkie kraje europejskie” podpisały ACTA. Portal Niezależna.pl ustalił, że że jest to nieprawda, a Polska będzie pierwszym sygnatariuszem paktu. Na antenie RMF FM minister administracji i cyfryzacji Michał Boni zapewniał, że Polska nie może się wycofać z podpisania ACTA i podkreślał, że porozumienie podpisały już „wszystkie kraje europejskie”.
- Ja myślę, że jest trochę za późno. Ten proces przecież trwa tak naprawdę od 2006 r., Polska w nim uczestniczy od 2008 r. i on ma też bardzo duże pozytywne znaczenie, jeśli chodzi o walkę przeciwko podróbkom, szczególnie z państwami trzecimi, to jest także ochrona polskiego biznesu. Nie możemy tego nie podpisać – powiedział Boni. Innego zdania jest europoseł Christian Engström, członek Partii Piratów. Eurodeputowany zwraca uwagę, że żaden z 27 krajów członkowskich UE nie podpisał jeszcze porozumienia ACTA. Oznacza to, że Polska będzie pierwszym krajem, który podpisze pakt. Engström zauważa, że co prawda Rada Unii Europejskiej podjęła decyzję, o chęci podpisania przez UE porozumienie, oczywiste jest jednak, że nie jest to równoznaczne z podpisaniem ACTA. Na antenie RMF FM Michał Boni twierdził, że Polska będzie chciała dodać do umowy ws. ACTA klauzulę, która będzie dotyczyła interpretacji poszczególnych zapisów porozumienia.
- Myślę, że będziemy bardzo czuli na wszystkie argumenty, które będą się tutaj dzisiaj pojawiały. Myślę, że powinniśmy dobudować do tej umowy klauzulę, która będzie pokazywała, jak my interpretujemy te punkty, które należą do polskiej kompetencji. Ten dokument w 10 proc. daje kompetencje Polsce i polskiemu rządowi. To dotyczy obszaru spraw karnych i na pewno nie będziemy tu niczego w polskim prawie zmieniali – tłumaczył Boni. Także w tym przypadku europoseł Christian Engström zarzuca ministrowi administracji i cyfryzacji kłamstwo. Szwedzki polityk z Partii Piratów tłumaczy, że nie ma możliwości dodania jakiejkolwiek klauzuli do porozumienia ACTA. Ustalenia w tej kwestii zostały już zakończone i kraje członkowskie UE mogą jedynie powiedzieć „tak” lub „nie” dla ACTA.
Piotr Łuczuk, Wojciech Mucha
26 stycznia 2012 "Obiecałeś dać mi rzekę" - śpiewa przepięknie w piosence ”Czekałam na ciebie tysiąc lat”- pani Anna Rusowicz, córka nieżyjącej Ady Rusowicz, piosenkarki big-bitowej z czasów mojej młodości. Zginęła tragicznie pomiędzy Warszawą a Poznaniem w 1991 roku. Niebiesko- Czarni, Czerwono- Czarni, Akwarele, Trubadurzy, Skaldowie, No-To-Co, Czerwone Gitary, Anawa... Dzisiaj mamy Nergala - jak go nazywa Stanisław Michalkiewicz - ambasadora Belzebuba na Polskę, wśród innych Belzebubów – też na Polskę. Mamy Dodę skandalistkę - też na Polskę wytypowaną, w celu siania moralnego niepokoju na Polskę, która „oczarowała całą Polskę”, razem z panem Donaldem Tuskiem, który też opanował, pardon „oczarował całą Polskę” Michała Wiśniewskiego czy Mandarynę. Mamy też Jurka Owsiaka.. Dzięki niemu funkcjonuje komizm, pardon-komunizm panujący w państwowej służbie zdrowia.. Taką mamy galerię osobliwości na całą Polskę.. Pani Ania śpiewa naprawdę ładnie, tak jak jej mama.. Pisze teksty - komponuje melodie. Bardzo utalentowana młoda pani.. I ten głos…Ten na pewno po mamie. Lubiłem głos jej mamy - lubię i jej. Wojtek Korda też miał dobry głos. Jakby przeszłość przeniesiona w obecność.. Dwanaście piosenek na pierwszej płycie pani Ani ”Mój Big-Bit”- to naprawdę - paciorki jednego różańca.. Polecam tę płytę, bo sam jestem szczęśliwym jej posiadaczem.. Jadąc samochodem ostatnio tylko jej słucham.. Talent na tle przeszłości przeniesionej w teraźniejszość.. W „Opuszczonym domu” śpiewa bardzo wysoko.. Jak najwyżej można.. Życzę wszystkiego najlepszego. Jak się ma skrzydła orła - można latać jak orzeł.. Ale jak się ma skrzydła wróbla, mam na myśli orłów w polskim Sejmie, to lata się jak wróbel.. Można otworzyć spokojnie okno w Sejmie, żaden z orłów nie poleci. Tym bardziej, że ma skrzydła wróbla.. Znowu demokraci nowelizowali ustawę o ochronie zwierząt.. Już nie wolno sprzedać kota czy psa - można najwyżej mieć kota, od tego wszystkiego, co wpływa do laski marszałkowskiej, na samo dno.. I co przechowywane jest w zamrażarce. A wpływa do niej głównie makulatura, którą często się nowelizuje, na ten przykład ustawa podatkowa była nowelizowana w ciągu ostatnich siedmiu lat- 378 razy(!!!), co spowodowało 12 404 zmiany w przepisach, o czym nas poinformował PKPP Lewiatan. To wszystko prze pomocy narzędzia demokracji większościowej. Ten sam Lewiatan, w którym stanowisko zajmuje pani Henryka Bochniarz, kandydatka na prezydenta Polski, która bardzo popierała Platformę Obywatelską, która zresztą większość tych nowelizacji wprowadziła.. Resztę dokręciła prawica „ z Prawa i Sprawiedliwości.. Ludzie niemający tak naprawdę, kota, w przeciwieństwie do tych, którzy kota mają naprawdę, a którzy znajdują się w Sejmie i dokręcają te ustawy nowelizujące, próbują sprzedać swoje zwierzęta, jako dodatki.. Na przykład” sprzedam obrożę dla psa za 550 złotych. Pies gratis”. Bo jak inaczej sprzedać psa? Jak wrogowie cywilizacji zakazali sprzedaży.. psów i kotów.. Obroże dla psów sprzedawać jeszcze wolno, ale rzecz może być zakazana, jeśli protesty obrońców praw zwierząt się nasilą, obok protestów obrońców praw psów w budach.. Na łańcuchach nie krótszych niż 3 metry.. Jak to wyliczyła obiektywnie pani posłanka Joanna Mucha.. Czy ona w ogóle ma psa? W nagrodę teraz zajmuje się stadionami.. Ciekawe czy dokładnie wyliczy ile ta fanaberia naprawdę - nas podatników - kosztowała? Razem z kosztem utrzymania, a być może rozbiórki w przyszłości.. Może zajmie się tym Sejm… Tak jak zajął się definicją zoofilii.. Właśnie przy okazji nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt. Posłowie znają się na wszystkim, i potrafią nawet sformułować definicję zoofili, jakby ta w encyklopedii nie była wystarczająca. A jest to stan, ”w którym jedynym lub preferowanym sposobem osiągnięcia satysfakcji seksualnej jest wykonanie czynności seksualnych przy udziale zwierząt”. To znaczy encyklopedia nie precyzuje, czy zwierzęta mogą w tym brać udział, czy stoją z boku i się przyglądają.. Na folwarku dla zwierząt.. W każdym razie - według posłów sejmowych - jest to rodzaj znęcania się nad zwierzętami, czyli ”zadawanie albo świadome dopuszczanie do zadawania bólu lub cierpień” (????). Czyli powiedzmy szczerze, według współczesnych „standardów”- jest to „gwałt”. A za gwałt powinna być kara. Przynajmniej od roku do dwunastu lat więzienia.. Bez udziału zwierząt.. Personifikowanie zwierząt doprowadza do absurdów prawnych, bo już za zabicie psa można dostać więcej niż za zabicie człowieka.. Człowiek w „nowej cywilizacji” nie będzie się liczył, jako istota ludzka, tym bardziej, że jest zagrożeniem dla wszystkiego… Dla całego świata, a przyrody – w szczególności.. To przez niego całe to zło panujące na świecie.. Gdyby nie było na nim człowieka, nie byłoby zła - to chyba jasne. Tak jak gdyby nie było samochodów- nie byłoby wypadków. Być może nie byłoby też Europy we współczesnym socjalistycznym kształcie, Europy bankrutującej.. A wszystkiemu winny jest- zgodnie z mitologią grecką- Zeus.. To on - pod postacią byka - posiadł Europę córkę Agenora, fenickiego władcy Sydonu i Tyru i jego drugiej żony –Telefassy.. I zasiał to zło. Zeus zakochawszy się w Europie, zamieszkał na Krecie, przybrał postać pięknego białego byka, zjawił się na łące gdzie bawiła się Europa, a ona uwiedziona jego łagodnością i delikatnością usiadła na jego grzbiecie.. O czym opowiadał przy okazji przyłączenia nas do Unii Europejskiej, pan profesor Bronisław Geremek. Bo do Europy nas nie należało przyłączać- w Europie jesteśmy od zawsze. I to nie Europy mitologicznej.. Wcześniej rzymskiej- później łacińskiej i chrześcijańskiej. Byk – gdy Europa usiadła mu na grzbiecie- zerwał się do ucieczki i nie spoczął, dopóki nie przepłynął morza i nie dobiegł do cudownej groty położonej na Krecie.. I tak narodziła się Europa, w której żyjemy do dziś- według oczywiście kontynuatorów myśli mitologicznej. Właściwie pogańska Unia Europejska, w której zakochany był pan profesor Bronisław Geremek, tak jak pogańska jest mitologia.. Zajęcie się zoofilią rodzi konsekwencje i problemy.. Definicja zoofilii może dotyczyć ptaków - to nazywa się avisofilią; sprawa pociągu do koni- niekoniecznie koni pociągowych- nazywa się ekwinofilią; z psami - kynofilą; z wężami - ofidyfilią - nawet podniecanie się owadami - to formikofilia. Sejm będzie miał mnóstwo problemów w wielu czytaniach ustaw i szczegółowych definicji zoofilii.. Sam wywołał problem - i jak się powiedziało” A” – trzeba powiedzieć ”B’. Będzie wiele zamieszania- jak to w demokracji.. Bo jak ktoś naprawdę kocha psa lub kota, albo kozę. I nie zadaje jej bólu, bo ją kocha... Tak jak to miało miejsce kilkanaście lat temu niedaleko Przysuchy.. Rolnik miał kozę i się w niej zakochał. Tak zadawał „ból i cierpienie”, że koza zdechła, pardon - oczywiście zmarła. Jak udowodni przed niezawisłym sądem, że nie zadawał jej bólu..? Zboczenie oczywiście pozostanie zboczeniem, ale w świetle prawa…(???) Mogą być wyjątki! Wszystko zależy od interpretacji „prawa’- jak to w demokracji.. Ale najpierw we wszystkim musi być prawo, czyli totalna regulacja wszystkiego, co się jeszcze rusza.. Jak będzie we wszystkim prawo - będzie totalitaryzm.. Homoseksualizm, teraz zoofilia.. Pisałem kilka lat temu, że demokratyczna gawiedź wcześniej czy później „zalegalizuje” nekrofilię.. Na razie dystansuje się od pedofilii, nekrofilii i zoofilii.. Ale kto wie- jak postęp będzie postępował.. Bo prawdziwy postęp polega na tym, żeby przód szedł do przodu i tył do przodu. W przeciwnym razie nie ma postępu.. To tak jakby pięćdziesiąt nóg stonogi szło do przodu, a pozostałe pięćdziesiąt do tyłu.. I jakby stonoga zastanawiała się, którą nogę najpierw, a którą potem.. Powstałby chaos i stonoga nie posunęłaby się ani o nogę do przodu.. A pani Ania Rusowicz śpiewa, że ”obiecałeś dać mi morze”.. Piękne słowa o miłości, choć nie ma słowa „miłość”.. Ale to tylko piosenka - ładna piosenka w ładnych słowach.. W odróżnieniu od rzeczywistości.. Wszystko przez demokratów musi być poprawione.. Bo wszystko jest złe. I słowa oznaczają, co innego niż kiedyś... WJR
Premier lekceważy Smoleńsk Donald Tusk wielokrotnie mówił na spotkaniach z rodzinami ofiar, że bierze osobistą odpowiedzialność za wszystko, co dotyczy wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Gdy jednak „Codzienna” prosi o wyjaśnienie kolejnych zaniedbań, Tusk ucieka od odpowiedzialności i mówi: „Nie znam sprawy”. 13 stycznia 2011 r. premier Donald Tusk w odpowiedzi na raport MAK-u publicznie obiecał zwrócenie się o interwencję do organizacji lotniczej International Civil Aviation Organization (ICAO). „Codzienna” przypomniała o tej obietnicy.
– Według informacji z Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie było prawa międzynarodowego, które pozwoliłoby zająć się sprawą bez wniosków strony polskiej i rosyjskiej – powiedział nam Donald Tusk, przyznając, że ostatecznie takiego wniosku nie było. – W grę wchodziło porozumienie polsko-rosyjskie z 1993 r. dotyczące samolotów wojskowych, a nie zwracanie się do organizacji zajmującej się wyłącznie lotnictwem cywilnym – mówi „Codziennej” Antoni Macierewicz. – Pan premier publicznie stwierdził, że odwoła się do ICAO, a z jego obecnych publicznych wypowiedzi wynika, że od początku wiedział, że jest to niemożliwe – dodaje. Według fragmentu notatki z rozmowy premiera Donalda Tuska z prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem z 10 kwietnia 2010 r. „Miedwiediew zapewnił, że śledztwo w sprawie przyczyn katastrofy w Smoleńsku będzie prowadzone wspólnie przez prokuratorów polskich i rosyjskich”. Na konferencji prasowej próbowaliśmy się dowiedzieć, dlaczego szef rządu nie przyjął wtedy oferty wspólnego śledztwa polsko-rosyjskiego. W odpowiedzi premier stwierdził, że rozmowę traktował jedynie, jako „kondolencyjną, w sensie pozytywnym bardzo emocjonalną” i dlatego nie odebrał jej jako formalnej umowy, lecz jedynie jako „zapewnienie o pełnej możliwości ze strony rosyjskiej, żeby wspólnie działać przy tym śledztwie”. Antoni Macierewicz nie pozostawia złudzeń. – Donald Tusk wprowadza opinię publiczną w błąd. Rozmowa z prezydentem innego kraju nie jest prywatna, szczególnie, że jej zapis pojawił się na oficjalnej stronie Kancelarii Premiera. Strona rosyjska proponowała wspólne śledztwo, czego Donald Tusk się nie podjął – mówi „Codziennej” szef parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej.
– W sytuacji, gdy nie ma uregulowanych przepisów deklarowana dobra wola jest najlepszym punktem wyjścia. Mówimy o możliwościach strony polskiej kilka dni po katastrofie, z których rząd nie skorzystał. To się będzie mściło na nas do końca świata – mówi w rozmowie z „Codzienną” Ewa Kochanowska, wdowa po rzeczniku praw obywatelskich śp. Januszu Kochanowskim. Przypomina również, że w rozmowach z rodzinami smoleńskimi premier podkreślał, że za wszystko bierze na siebie pełną odpowiedzialność. – Mówiąc delikatnie, wygląda na to, że Donald Tusk ma inne niż powszechnie przyjęte poczucie odpowiedzialności – komentuje Kochanowska. Samuel Pereira
Kto przejmie bunt młodych? Palikot czy Kaczyński? Mało, kto zdaje sobie sprawę, że za propagowaniem narkotyków przez Palikota i intensywnymi wysiłkami za ich legalizacja stoi oligarchia finansowa i ….Soros. Lewacka Fundacja Batorego, kontrolowana prze Sorosa po cichu wspiera Palikota. Pojawiło się pierwsze pokolenie III RP. Pokolenie całkowicie w niej wyrosłe i niepamiętające, nierozumiejące PRL. Pokolenie, które będzie coraz bardziej ważyło na każdych następnych wyborach. 100 tysięcy młodych ludzi protestujących w całej Polsce, dziesięć a może nawet kilkanaście tysięcy w samym Krakowie. Propagandzie stojącej za Tuskiem nie udało się sprowadzić zjawiska buntu społecznego do utożsamienia go z chuligaństwem, z pierwszym buntem, jakiego dokonali kibice. Nie do końca udały się prowokacje reżymu w czasie marszu Niepodległości. Milion Węgrów na ulicach demonstrujących brak strachu przed oligarchią również podziałał na wyobraźnię młodych Polaków. Czyja oferta będzie dla nich bardziej atrakcyjna? Palikota czy Kaczyńskiego. Palikot to wunderwaffe lewicy lewackiej, hunwejbin totalitarnej religii politycznej, religii politycznej poprawności. Musimy sobie zdać sobie sprawę, że cała infrastruktura manipulacji, cały aparat inżynierii społecznej jak; Urban, media i lichwiarstwo oddało mu do dyspozycji, służy jednej sprawie. Przejęciu kontroli nad młodym pokoleniem, przepraniem im mózgu, połamania kręgosłupa etycznego, pozbawieniem wyższych celów i pragnień. Zbudowaniem posłusznej masy roboli, bezbronnej, reagującej tylko na impulsy prymitywnego hedonizmu. Palikot nie wymyślił nic nowego. To Urban i jego środowisko jest osobą rozgrywającą Palikota, żałosnego prawicowca, który jak zwykła …. sprzedał swoje poglądy za ścierwo władzy i kawałek ekranu. Co kapłan politycznej poprawności, komunizmu, faszyzmu kulturowego oferuje młodym Polakom. Palikot proponuje młodym Polakom walkę z etyka religijną, narkotyki, aborcję, eutanazję, prostytucję, porzucanie dzieci. Cała reszta, czyli zmniejszenie liczby urzędników, obniżenie podatków, to fikcja, zwykła manipulacja. Oligarchia finansowa, która stoi za Palikotem, jej aparat manipulacji społeczeństwem chce oprzeć proces umacniana politycznej dominacji komunizmu kulturowego na trzech filarach. Na trzech grupach społecznych. Homoseksualistach, których zmusza się do bezsensownej walki z resztą społeczeństwa w imię realizacji wyimaginowanych celów. Przedsiębiorców, których Palikot chce przerobić na pożytecznych idiotów, a którzy wyniszczani przez bandyckie podatki i patologiczne grupy urzędników, są gotowi poprzeć nawet diabła, byle ten obiecał im trochę sprawiedliwości. Palikot oczywiście ich oszuka. W komunizmie kulturowym nie ma miejsca na silną politycznie, niezależną finansowo i konserwatywną z natury klasę średnią. Trzeci, cel totalnej wojny fanatyków politycznej poprawności to młodzi Polacy, którzy chcą wolności. Wolności decyzji. Palikot proponuje im jednak tylko jedną odsłonę, jedną twarz wolność. Ta wolność do zła, głównie do narkotyków. Mało, kto zdaje sobie sprawę, że za propagowaniem narkotyków przez Palikota i intensywnymi wysiłkami za ich legalizacja stoi oligarchia finansowa i ….Soros. Lewacka Fundacja Batorego, kontrolowana prze Sorosa po cichu, na razie po cichu wspiera Palikota. W walkę o legalizację narkotyków w Unii włączył się sam były sekretarz Rady Europejskiej Javier Solana. Rynek narkotykowy to od około 320 miliardów do być może biliona dolarów rocznie. Przejęcie tego tortu, poprzedzona oczywiście przesądzoną już legalizacja jest głównym celem lichwiarstwa. Szerzej ten temat omówiłem w notce pod tytułem „Legalizacja narkotyków przesądzona. Soros ostro lobbuje”. Tekst ten, który dosyć szeroko omówił podłoże polityczne i finansowe legalizacji narkotyków przeczytało ponad dwanaście tysięcy osób, nie licząc przedruków i poleciło w postaci „lubię to” 394 osoby. Warto, więc go przeczytać. Ponad 50 procent młodych ludzi jest za legalizacją narkotyków, co jest niebezpiecznym prognostykiem. Pozwoli to Palikotowi żerować na młodych Polakach. Czy Kaczyńskiemu uda się skanalizować bunt młodych, ich pragnienie zmian w dobrym kierunku? Wolność ekonomiczna, czyli niskie podatki, prawo do dysponowania owocami swojej pracy, odpowiedzialność za swój los i swoich najbliższych pozwoli młodym Polakom przeistoczyć się w samodzielnie myślących zosobnych dorosłych Polaków. Wolność ekonomiczna, praw ekonomiczne to naturalne podłoże zakładania rodzin i wychowywania w nich dzieci. Jeśli PiS, Kaczyński, czy jego sukcesor Mariusz Kamiński rozpoczną lewicowa grę niedomówień programowych z młodymi Polakami, zaczną seplenić o fatycznym dalszym wyzysku młodych Polaków pod pozorem społecznej solidarności to wepchną młode pokolenie brunatne łapy palikotowców. Wolność ekonomiczna jest fundamentalnym prawem człowieka. Bez wolności ekonomicznej nie ma wolności politycznej. Ci więcej może istnieć wolność ekonomiczna bez wolności politycznej, ale nigdy na odwrót. Stąd fawele polityczne okupowane przez zwolenników Korwina-Mikke, który oferuje Polakom wolność ekonomiczną, bez wolności politycznej. Ostatni wywiad Mariusz Kamińskiego, który omówiłem w notce sprzed dwóch dni nie wróży dobrze. Oddaje pola Palikotowi. Bez wolności ekonomicznej, bez powstrzymania bandyckiego okradania Polaków prze III RP, bez prawe obywatelskich chroniących Polaków przed urzędnikami Polska się nie podźwignie. A dwie kluczowe dla przyszłości Polski grupy, czyli młodzi Polacy i przedsiębiorcy zostaną wyniszczeni. Marek Mojsiewicz
Podpisać ACTA? Z postscripto Przeczytałem ACTA i nie znajduję tam niczego sprzecznego z prawem i zdrowym rozsądkiem. Polska powinna ratyfikować tę umowę. Cywilizacja zasługuje na to, żeby się rozwijać. Jednym z wyznaczników jej rozwoju jest stosunek do własności. Początkowo prawo do niej przysługiwało tylko wybranym i tylko pod pewnym względem, w hordzie nigdy nie było konsekwentne, ale horda i społeczności plemienne nigdy nie były wielkie, ich członkowie zmagali się głównie nie z sobą, lecz z innymi hordami. Później, z nastaniem pisanego prawa, prawo własności objęło ogół wolnych ludzi, w starożytności wciąż stanowili oni mniejszość i dotyczyło, jak wcześniej, ziemi, nieruchomości, majątku ruchomego, aż w końcu, w Renesansie, objęło własność intelektualną, w czym pierwsza była Republika Wenecka. Wydała ona pierwsze patenty drukarskie i autorskie, aczkolwiek z chwilą nastania druku anglosaskie common law, prawo zwyczajowe, okazało się chyba skuteczniejsze sądowo niż ustawy Serenissima. Pierwsze poprawki do amerykańskiej Konstytucji dotyczyły emisji patentów, a wynikające z nich rozwiązania instytucjonalne są najbardziej nowoczesnym, godnym pochwały i naśladowania przykładem poszanowania dla własności intelektualnej. Nie są wolne od błędów, niemniej dzięki nim amerykańskie patenty po dziś dzień są najbardziej uniwersalne, bo najlepiej zbudowane pod względem prawnym. Łatwo na nich zarabiać, a trudno je kwestionować, czego nie sposób powiedzieć np. o patentach chińskich, w jakiejś części wciąż pochodzących z kradzieży i w jakiejś części wciąż nigdzie nieuznawanych. ACTA to uznanie własności w wymiarze globalnym już na poziomie point to point. Jeśli internet istnieje i służy komunikacji, to należy go chronić, sprawić, że uczciwy użytkownik poczuje się w nim wyraźnie bezpieczniej niż złodziej, bo tylko w ten sposób globalna wymiana informacyjna ma szanse zyskać na wartości i stworzyć wartość dodaną. Bez ACTA największą wielkodusznością w sieci będą wykazywać ci, którzy niczego nie stworzyli, lecz coś komuś ukradli i do tego samego zachęcają innych. ACTA znacznie to utrudni. Zwiększona aktywność FBI i zmniejszona aktywność megauploadów w czasie rundy ratyfikacyjnej ACTA to najlepszy dowód na to, że sieć nie gromadzi jedynie śmieci, a złodzieje, uświadomiwszy sobie zło swoich postępków, czym prędzej chcą się pozbyć tego, co do nich nie należy. Jak powiedział śp.Ronald Reagan: Komunista – to człowiek, który przeczytał „Kapitał Karola Marxa; anty-komunista – to człowiek, który przeczytał „Kapitał”... i go zrozumiał.
Ojciec Krzysztof ACTA przeczytał... Jest oczywiste, że ACTA nie zawiera nic sprzecznego z prawem. Co więcej – a nie jest to oczywiste – JE Bogdan Zdrojewski twierdzi, że wszystko, co jest w ACTA, już znajduje się w polskim prawie. Zacny jezuita powinien się więc zastanowić: po co w takim razie III RP musi koniecznie podpisać i ratyfikować ACTA? Czy przypadkiem w tej konwencji nie ma zawikłanych paragrafów pozwalających Władzuchnie wsadzać do kryminału niepokornych osobników? Jeśli pominąć dwa ostatnie zdania, wszystkie stwierdzenia o.Mądela są słuszne. Tylko w żaden sposób nie wynika z nich to, że powinno się podpisać ACTA! Nie tylko non sequitur – ale w ogóle nie widzę żadnego związku między tymi zdaniami – a pytaniem o podpisanie ACTA! Raczej wręcz przeciwnie. Zdania te popierają moją tezę: wróćmy do mądrych postanowień Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Patenty przyznawane na 7 lat – z możliwością wydłużenia do 11 (za rosnącymi rocznymi dopłatami). Natomiast prawa autorskie należałoby zlikwidować - bo ich wtedy w USA nie ustanowiono. Ja wszelako postuluję, by objąć je takimi samymi zasadami, co patenty. Nie widzę najmniejszego powodu, by autor książki czy filmu miał mieć dłuższą ochronę, niż wynalazca penicyliny. Przyczyną nagminnego piractwa jest to, że prawa patentowe i autorskie zostały rozdęte do niesłychanych rozmiarów – w każdym wymiarze, nie tylko czasowym – a na każdą akcję społeczeństwo odpowiada reakcją. Gdyby człowiek wiedział, że za kilka lat dzieło stanie się własnością publiczną – to by na ogół poczekał. A resztę by się stosownie karało – bo taka ochrona jest możliwa. Chronienie przez 70 lat wszystkich dzieł jest po prostu niemożliwe – bo jest ich za dużo. A nie należy tworzyć prawa, którego nie można przestrzegać. To elementarz ustawodawstwa. Dlatego raz jeszcze proponuję: wróćmy do Konstytucji USA – a potem pogadajmy o ochronie tego, co ówczesne ustawy chroniły. Na zakończenie: ja się czuję w Sieci całkowicie bezpiecznie – ale tylko dlatego, że ACTA nie działa (jeszcze?). A co do zdania ostatniego: o.Mądel powinien się za nie wstydzić. By wykazać, dlaczego - sparafrazuję je:
„Zwiększona aktywność KGB i zmniejszona aktywność wrogów socjalizmu w czasie obrad plenum Komitetu Centralnego KPZS to najlepszy dowód na to, że biblioteki nie gromadzą jedynie śmieci, a nasi wrogowie, uświadomiwszy sobie zło swoich postępków, czym prędzej chcą się pozbyć tych pisemek, których u nich być nie powinno”.
PS. Nie - własność intelektualna to szczególny, dość ulotny, rodzaj własności - dlatego jest ograniczona. To nie jest z całą pewnością "faszyzm" - zresztą (nie mam tego w źródłach), ale mój pogląd jest absolutni zgodny z poglądami śp.Miltona Friedmana. Ochrona tej szczególnej własności jest korzystna - jak ochrona każdej własności. Kwestia: jak długo można chronić ulotną rzecz? To wszystko tyczy treści komercyjnych. Jeśli wydawca wydaje moją książkę, to i on i ja chcemy zarobić. Natomiast, jeśli umieszczam coś niekomercyjnie np. w Sieci, - to, oczywiście, moim zdaniem - każdy ma prawo to kopiować i używać dowolnie. Nie jest słuszny argument, że autor może sobie nie życzyć, by namalowany przezeń krzaczek byl wykorzystywany np. przez Korwin-Mikkego, (którego on nie lubi). Trudno! Jak stolarz Nataniel Siegelbaum zrobi krzesło, całkiem nowatorskie, i sprzeda je Schmidtowi, to nie może miec pretensji, że potem kupił je i umieścił na nim swój tyłek Adolf Hitler! "Prawa autorskie" są rozdęte ponad wszelką miarę. Np. Jakób Curwood napisał książeczki "Łowcy wilków" i "Łowcy złota" - po czym umarł. Jego tłumaczka, śp.Halina Borowikowa napisała (pod pseudonimem "Jerzy Marlicz") ciąg dalszy, p/t "Łowcy Przygód". Dziś byłaby za to ścigana! Prawa autorskie przestały chronić twórców - stały się wędzidłem na swobodę twórczą. Dlatego należy je ograniczyć do pierwotnych rozmiarów. Nie wiem, na przyklad, czy w przypadku programów komputerowych nie skrócić tego jeszcze do trzech np. lat... ale nie zlikwidować! JKM
Niezabezpieczone loty Wyjazdy najważniejszych osób w państwie korzystających z wojskowego lotnictwa transportowego były w latach 2005-2010 organizowane w sposób niegwarantujący należytego poziomu bezpieczeństwa – uważa Najwyższa Izba Kontroli. Według ustaleń NIK, nieprawidłowości w przygotowywaniu wizyt i przelotów występowały w całym kontrolowanym okresie zarówno po stronie cywilnej, jak i wojskowej. Po stronie cywilnej Izba nie dopatrzyła się naruszeń prawa o charakterze kwalifikującym się do prokuratury. Co do części wojskowej, ostateczne ustalenia mogą mieć natomiast taki charakter. Raport końcowy otrzymają prokuratury wojskowa i cywilna prowadzące swoje śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Z ustaleń NIK wynika, że w kontrolowanym okresie istniało nawet ryzyko zagrożenia życia i zdrowia osób korzystających z lotnictwa transportowego Sił Zbrojnych RP. Ryzyko to zwiększały nieprawidłowości występujące zwłaszcza w 36. SPLT. Te ustalenia NIK pokrywają się w zasadniczej części z ustaleniami komisji Jerzego Millera, która stwierdziła braki w kadrach i wyszkoleniu lotników z tej jednostki. Według Izby, w kontrolowanym okresie aż do katastrofy smoleńskiej ani MON, ani kolejne rządy nie wypracowały spójnej koncepcji organizowania transportu lotniczego dla najważniejszych osób w państwie. Warto przy tym pamiętać, że to śp. gen. Andrzej Błasik, dowódca Sił Powietrznych, który zginął w katastrofie smoleńskiej, zwrócił uwagę na złą kondycję polskiego lotnictwa. Po katastrofie pod Mirosławcem Błasik powołał własny zespół w Dowództwie Sił Powietrznych, który analizował dokumentację szkoleniową i osobistą personelu latającego. Sprawdził ścieżki nabywania uprawnień przez personel lotniczy i Służbę Inżynieryjno-Lotniczą do realizacji zadań na wszystkich typach statków powietrznych eksploatowanych w jednostce. Błasik argumentował, że 13 eskadra lotnictwa transportowego była nadmiernie obciążona zadaniami operacyjnymi. Wnioski z analizy generał zamierzał przedstawić na posiedzeniu sejmowej Komisji Obrony Narodowej, jednak zablokowano je na szczeblu wyższym. Według NIK, były pewne nieprawidłowości w przekazywaniu zamówień na lot z kancelarii: Prezydenta oraz Prezesa Rady Ministrów, Sejmu i Senatu, co koordynuje szef kancelarii premiera. Stwierdzono, że nieterminowe przesyłanie przez KPRM zamówień (zwłaszcza niekompletnych) do specpułku utrudniało prawidłowe przygotowanie się do lotu. Kontrolerzy NIK ustalili też, że BOR nie sporządzało rzetelnie analiz zagrożenia ochranianych osób. To z kolei utrudniało właściwe zaplanowanie ich ochrony. W Biurze Ochrony Rządu nie stworzono też spójnego systemu procedur. Zarazem – jak podkreśla rzecznik NIK Paweł Biedziak – ustalono, że BOR nie mogło dokonywać „lotniczego” rekonesansu lotniska, na którym wylądować miał VIP, a 36. Pułk o to nie występował. W części dotyczącej ochrony przez BOR najważniejszych osób w państwie dokument NIK ze względów bezpieczeństwa pozostanie niejawny. Zarazem NIK ustaliła, że kolejni ministrowie MSWiA nie nadzorowali prawidłowo BOR w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa ochranianym osobom. – To, co mówi NIK, to zasadniczo prawda. Nie można jednak mówić o jakichkolwiek nieprawidłowościach w specpułku, nie uwzględniwszy tego, że spowodowały je niewłaściwe decyzje organów decyzyjnych, w tym przede wszystkim MON. Nie było właściwej polityki kadrowej, były cięcia budżetowe, co skutkowało tym, że nie było zakupów nowego sprzętu, były cięcia na paliwo itp. To, że odchodzili doświadczeni żołnierze, stanowiło naturalną kolej rzeczy. Najwidoczniej MON nie zależało na utrzymaniu tych ludzi – mówią nam piloci z rozformowanego 36. SPLT. Do zarysu ustaleń dotyczących organizacji lotów VIP-ów, na podstawie, których powstaje raport NIK, zastrzeżeń nie wniosły: MSW, BOR, Dowództwo Sił Powietrznych oraz rozformowany 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. Wniosły je natomiast MSZ i kancelaria premiera. Końcowy raport NIK ma być gotowy w marcu. Jednak z wypowiedzi przedstawicieli Izby można wyciągnąć wniosek, że jego tezy nie będą zbytnio odbiegać od ujawnionych teraz wstępnych sformułowań. Anna Ambroziak
Żniwo Bractwa jest wielkie Ks. Karol Stehlin, przełożony dystryktu Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X na Polskę i Europę Wschodnią Apostolat Bractwa Świętego Piusa X w Polsce i Europie Wschodniej rozwija się „zaskakująco szybko” — napisał przełożony tego dystryktu, ks. Karol Stehlin, w swym bożonarodzeniowym liście adresowanym do dobroczyńców. Bractwo ma tam do dyspozycji zaledwie 12 księży, a obecna działalność duszpasterska wymagałaby 30 — pisze superior. W Warszawie we wrześniu 2011 r. wprowadzono do niedzielnego porządku nabożeństw trzecią Mszę św. Każdego tygodnia pojawia się tam około 350 wiernych — dwa razy więcej niż jeszcze dwa, trzy lata temu. Nowo powstający budynek gimnazjum pw. św. Tomasza z Akwinu. Ksiądz Stehlin przyczyn rozwoju upatruje w szkołach Bractwa: „To one przyciągają młode rodziny” — mówi. W szkole podstawowej uczy się 60 dzieci, a w gimnazjum i liceum — 46. Liczba uczniów wzrosła o jedną trzecią w porównaniu z rokiem ubiegłym. Dlatego Bractwo rozbudowuje gimnazjum w Józefowie. Nowy gmach umożliwi również pełne prowadzenie edukacji zróżnicowanej. W Polsce działa dziewięciu księży Bractwa. W święto Wniebowzięcia N.M.P. 2011 r. Bractwo otworzyło w miejscowości Bajerze niedaleko Torunia swój trzeci przeorat. Niedawno, w październiku, otwarto kaplicę w Poznaniu. Na jej poświęcenie przybyła ponad setka wiernych. W wielu miejscowościach kaplice pękają w szwach i zbierane są ofiary na budowę kościołów. W przeoracie w Kownie (Litwa) posługuje trzech księży, którzy opiekują się również wiernymi na Białorusi i w Rosji, gdzie znajdują się niewielkie kaplice. W Estonii Bractwo planuje budowę kościoła, borykając się jednak z problemem uzyskania stosownego pozwolenia. Księża utrzymują tam ożywione kontakty z kaznodziejami luterańskimi. Ksiądz Stehlin zdradza iż „marzy o tym, by po ich nawróceniu i z ich pomocą otworzyć katolicką szkołę dla Estonii”. Na Łotwie przyjaciel Bractwa, ks. Walery, buduje kościół i plebanię. Można mieć nadzieję, że w krajach bałtyckich dojdzie do wielu nawróceń z protestantyzmu. We wszystkich tych miejscach Bractwu brakuje zarówno księży, jak i środków. Apostolat księży Bractwa przyniósł już w Europie Wschodniej kilka powołań. Obecnie siedmiu polskich seminarzystów studiuje w Zaitzkofen koło Ratyzbony, jeden zaś w szwajcarskim Ecône (źródło: piusbruderschaft.de, styczeń 2012 ).
http://news.fsspx.pl/
Sukcesy Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X w Polsce są tym bardziej godne uwagi, iż ogromna większość Polaków znajduje się wciąż pod ogromnym wpływem postaci Jana Pawła II, a zapytana o Kościół recytuje jednym tchem – niczym telefoniczna gra dla dzieci Talking Tom – „zdobycze II Soboru, ekumenizm, kolegializm, humanizm, Asyż, Taize, dialog” itp. itd. Zero refleksji, zero wiedzy o własnej wierze, zero logiki, w ogóle zero rozumu. – admin.
Pod nadzorem Wielkiego Brata Spory wokół przyczyn kryzysu finansowego, jaki trapi sporą część świata, są podobne do sporów na temat katastrofy smoleńskiej. Podobieństwo polega przede wszystkim na próbie narzucenia ogółowi zatwierdzonej wersji i stygmatyzowania, a nawet represjonowania każdego, kto ośmiela się podnosić jakiekolwiek wątpliwości. Biorą w tym udział nie tylko kadrowi funkcjonariusze tajnych służb, osoby od nich uzależnione, no i oczywiście - konfidenci. Patrząc, jak media głównego nurtu, z przodującymi jak zwykle w wyszkoleniu bojowym i politycznym oraz w pracy operacyjnej, jak starają się ośmieszyć wszelkie wątpliwości i dyskredytować osoby je podnoszące, można nie tylko utwierdzić się w podejrzeniach, co do wersji zatwierdzonej do wierzenia, ale również - a może przede wszystkim - przekonać się o wysokim stopniu uzależnienia tych mediów od tajnych służb, a prawdę mówiąc - o przenikaniu się tych obydwu środowisk. Dzisiaj widać to znacznie wyraźniej niż kiedyś, miedzy innymi, dlatego, że na skutek wojny na górze między bezpieczniackimi watahami i spowodowanego w jej następstwie bałaganu, do opinii publicznej przedostały się wiadomości, przedtem skrupulatnie ukrywane. Co więcej - w ostatnich latach coraz więcej ludzi uniezależnia się od mediów głównego nurtu dzięki równoległej wymianie informacji przez Internet. Wprawdzie i Internet pozostaje pod nadzorem Wielkiego Brata, ale na razie nie jest on tak szczelny, jak nadzór nad mediami głównego nurtu. W dodatku komunikacja za pośrednictwem Internetu odbywa się na skalę międzynarodową, dzięki czemu zarówno wiadomości, jak i poglądy rozprzestrzeniają się ponad granicami. Dzięki tej swobodnej komunikacji coraz bardziej rozpowszechnia się również pogląd, że przyczyną, a w każdym razie - jedną z przyczyn kryzysu finansowego, było odejście od standardu złota, w następstwie, czego w obiegu pojawiły się puste waluty o płynnych kursach. Standard złota, to jest zobowiązanie, jakie składa emitent pieniądza papierowego, że wymieni je na złoto według ustalonego parytetu. Odejście od standardu złota oznaczało, że upadła ostatnia bariera hamująca chciwość banków emisyjnych, których właścicielami w większości przypadków są rządy, a jeśli nawet - jak w Stanach Zjednoczonych - nie są, to emisja pieniądza odbywa się na zasadzie przywileju udzielonego przez rząd. Upadek bariery hamującej chciwość banków emisyjnych sprawił, że od lat zalewają one świat pieniądzem produkowanym bez opamiętania; według aktualnych szacunków ilość pieniądza w obiegu osiem razy przekracza wartość światowego produktu brutto, a więc towarów i usług wyprodukowanych i sprzedanych w skali światowej. Celem tej nadprodukcji pieniądza przez banki jest oczywiście zysk - ale zysk w postaci stopniowego przejmowania nie tylko bogactwa wytwarzanego przez ludzi pracujących, ale nawet - ich własności. Kryzys finansowy pozwolił wyraźniej dostrzec i lepiej zrozumieć ten mechanizm, wskutek czego coraz więcej ludzi zaczęło wobec tak zwanych „banksterów” przyjmować coraz bardziej nieufną, a nawet wrogą postawę. Sprzyjała temu i sprzyja niewątpliwie szybka komunikacja ponad granicami za pośrednictwem Internetu. Zostało to oczywiście zauważone w kręgach „banksterskich”, wobec których większość współczesnych rządów spełnia rolę usługową - rolę naganiaczy i nadzorców niewolników. Dlatego też w latach poprzedzających wybuch kryzysu finansowego podjęte zostały rozmowy nad porozumieniem, które zostało podpisane 1 października ubiegłego roku w Tokio pod nazwą ACTA - a którego celem jest roztoczenie ścisłej kontroli nad Internetem za pośrednictwem tajnych służb, które - podobnie jak rządy teoretycznie mające je nadzorować - skaczą z gałęzi na gałąź przed finansowymi grandziarzami. ACTA teoretycznie i pozornie ma służyć ochronie tak zwanej własności intelektualnej, ale to tylko pozór moralnego uzasadnienia dla zakneblowania Internetu i stworzenia pozorów legalności do represjonowania wszystkich, którzy w taki czy inny sposób narażą się establishmentowi. Przykładem bełkotliwej osłony istotnych postanowień porozumienia jest jego artykuł 6 ustęp 2, który mówi, że: „procedury przyjęte, utrzymane w mocy lub stosowane w celu wprowadzenia w życie niniejszego rozdziału, są uczciwe i sprawiedliwe oraz zapewniają odpowiednią ochronę praw wszystkich uczestników podlegającym takim procedurom”. Skąd wiemy, skąd mamy pewność, że te procedury są „uczciwe i sprawiedliwe”? Znikąd. Musimy w to wierzyć, a przynajmniej - udawać, że wierzymy, podobnie jak konfidenci w mediach głównego nurtu żarliwie udają, że wierzą w raport komisji ministra Millera. Oczywiście wśród tego bełkotu, podobnie jak liście wśród lasu, ukryte są postanowienia, które bezpieczniakom działającym w interesie rządów, a za ich pośrednictwem - w interesie finansowych grandziarzy, umożliwią postawienie każdego do pionu. SM
Prokuratura wojskowa i próba samobójcza płk. Przybyła w kontekście WSI Wojskowa prokuratura, która kilka miesięcy temu skompromitowała się procesem w sprawie Nangar Khel, od lat nie była w stanie poradzić sobie z najpoważniejszymi aferami wewnątrz armii. Nieudana próba samobójcza pułkownika Mikołaja Przybyła odsłoniła jedynie degrengoladę tej instytucji. Tym większą, że w całej sprawie nie można wierzyć żadnej z zainteresowanych stron
Pułkownik Mikołaj Przybył, który w poniedziałek 9 stycznia próbował popełnić samobójstwo, odpowiedzialny był za śledztwo w sprawie wycieku informacji z postępowania przygotowawczego prowadzonego przez Naczelną Prokuraturę Wojskową pod sygnaturą Po Śl 54/10. To śledztwo w sprawie katastrofy Tupolewa pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku. Postępowanie z góry skazane było na niepowodzenie. Do akt śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej dostęp ma prawie tysiąc osób: grupa prokuratorów prowadzących, pełnomocnicy rodzin, eksperci oraz rodziny ofiar. Przy tak ogromnej grupie osób zainteresowanych „przecieki” były naturalną koleją rzeczy. Tym bardziej iż rodziny części ofiar starały się wykorzystać sprawę do ataków politycznych na rząd Donalda Tuska. Śledztwo mające na celu wyjaśnienie, kto przekazywał materiały dziennikarzom (z własnego doświadczenia wiem, że nie była to jedna osoba), było więc od początku skazane na porażkę. Zastanawiać może fakt, iż sprawą zajęła się prokuratura wojskowa, choć z powodzeniem można ją było powierzyć dowolnej prokuraturze rejonowej. Jeszcze dziwniejsze jest to, że sprawą zajął się sam prokurator Przybył, który w poznańskiej prokuraturze wojskowej pełnił funkcję – przypomnijmy – naczelnika wydziału do walki z przestępczością zorganizowaną. Czyżby szefowie wojskowej prokuratury stali na stanowisku, iż za wyciekami informacji z najważniejszego dla Polski śledztwa stoi jakaś urojona „zorganizowana grupa przestępcza”?
Człowiek honoru Pułkownik Mikołaj Przybył zorganizował konferencję prasową, aby – jak zaznaczył – bronić honoru wojskowej prokuratury. Było to konsekwencją medialnych informacji, iż w czasie śledztwa bez zgody sądu występowano o bilingi telefoniczne i zapisy SMS-ów dziennikarzy zajmujących się katastrofą smoleńską. W czasie konferencji kategorycznie podkreślał, iż prokuratura przestrzegała prawa i nie inwigilowała dziennikarzy. Z tych wypowiedzi nie wynika, że zapytania o bilingi i SMS-y nie było. Być może były, ale zostały uzyskane w sposób zgodny z prawem – tj. po uprzedniej zgodzie sądu. Jeśli tak było (a wszystko na to wskazuje), mielibyśmy do czynienia z prawdziwym skandalem – oto wojskowa prokuratura inwigiluje przedstawicieli czwartej władzy, naruszając w ten sposób ich prawo do tajemnicy dziennikarskiej. I to w sprawie śledztwa, które polskiemu wymiarowi sprawiedliwości chluby nie przynosi (najdelikatniej mówiąc). Jednak wiarygodność prokuratora Przybyła znacząco umniejszają dwa fakty. Po pierwsze: krytykował on pomysł połączenia prokuratury wojskowej i cywilnej, czyli jedyną receptę na poprawę efektów pracy nieudolnej i skompromitowanej prokuratury wojskowej. Po drugie w końcu: po nieudanej próbie samobójczej w obronę wziął go naczelny prokurator wojskowy – generał Krzysztof Parulski – współodpowiedzialny za nieudolne prowadzenie śledztwa smoleńskiego i katastrofalne zaniechania funkcjonariuszy państwowych „wyjaśniających” tę sprawę. Co ciekawe jednak, prokurator Krzysztof Parulski, który tak chwalił swojego podwładnego z Poznania, zaprzeczył temu, aby jakaś grupa przestępcza wydała na niego wyrok śmierci. Prokurator Przybył twierdził zaś, że było to konsekwencją prowadzonych przez niego śledztw przeciwko osobom okradającym polską armię. Rodzi się smutne pytanie o sens i wartość armii, która w swoim łonie pozwala na funkcjonowanie zorganizowanych grup przestępczych. Nie bez zasady będzie również postawienie pytania o wartość bojową i śledczą pułkownika Przybyła, który – postawiony w trudnej sytuacji – nie wytrzymał psychicznie i próbował strzelić do siebie (i nawet to mu się nie udało). Wszystkie te okoliczności to kolejna porażka polskiej prokuratury wojskowej – od kilku lat notującej klęskę za klęską. Czy pułkownik Przybył rzeczywiście wpadł w desperację? A może w ostatnich miesiącach za dużo się dowiedział o tym, co faktycznie dzieje się w instytucji, która go zatrudniła.
Ciąg kompromitacji Gdy w 2006 roku Sejm uchwalił ustawy o wojskowych służbach specjalnych, powstały dwie komisje ds. Wojskowych Służb Informacyjnych: Komisja Likwidacyjna i Komisja Weryfikacyjna. Miały one doprowadzić do przekształcenia skompromitowanych WSI w nowoczesne służby realizujące zadania wywiadowcze i kontrwywiadowcze. Efektem prac Komisji Weryfikacyjnej WSI było złożenie kilkunastu zawiadomień o podejrzeniu popełnienia przestępstw przez żołnierzy WSI. Wśród nich były takie zbrodnie jak szpiegostwo, nielegalny handel bronią, handel narkotykami wspólnie z gangiem pruszkowskim, mokotowskim i „Baraniną”. Na to nałożyły się również nielegalne gry WSI, które poprzez podstawione spółki pozwalały oficerom WSI zarabiać miliony złotych na „aferach paliwowych”. Równolegle zawiadomienia do prokuratury wysyłała Komisja Likwidacyjna kierowana przez Sławomira Cenckiewicza. Wśród ciekawszych były m.in. zawiadomienia o tzw. wyprowadzaniu na zewnątrz agentury WSI, czyli wynoszeniu teczek najcenniejszych agentów poza siedzibę tej instytucji. Wśród nich była teczka pracy wpływowego dziś polityka Platformy Obywatelskiej (z najbliższego otoczenia Donalda Tuska), szantażowanego bardzo poważnymi materiałami o charakterze obyczajowym oraz udziałem w „praniu” pieniędzy gangu mokotowskiego i pruszkowskiego. Ściśle tajne zawiadomienia wychodzące z Komisji Weryfikacyjnej WSI zaowocowały najważniejszymi śledztwami. Wynikało to m.in. z determinacji, jaką w ściganiu zbrodni WSI wykazywał Tomasz Szałek – ówczesny szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Z informacji „Najwyższego CZASU!” wynika, że najpoważniejsze zarzuty (m.in. udziału w nielegalnym handlu bronią, szpiegostwa) miało usłyszeć ponad 100 najważniejszych oficerów WSI, wśród których znalazł się generał Marek Dukaczewski – ostatni szef WSI.
Zmiana warty Celu nie udało się osiągnąć. W listopadzie 2007 roku, gdy władzę w Polsce przejął gabinet Donalda Tuska, niezłomny prokurator Szałek został natychmiast odsunięty. W fotelu szefa wojskowych śledczych zastąpił go Krzysztof Parulski – w latach 80 członek PZPR charakteryzujący się wyjątkową gorliwością w wykonywaniu poleceń władz. Charakterystyczne jest, że wielka kariera prokuratorska Parulskiego rozpoczęła się w 1982 roku, gdy w Polsce trwał stan wojenny. Charakterystyczne jest również to, że niemal natychmiast po tym, jak Parulski objął funkcję naczelnego prokuratora wojskowego, najważniejsze śledztwa w sprawie afer z udziałem WSI zostały wyhamowane. W efekcie nie doszło do oskarżenia ani jednego byłego funkcjonariusza WSI o przestępstwo. Osoby objęte zawiadomieniami komisji Macierewicza (jak choćby generał Marek Dukaczewski) nigdy nie zostały pociągnięte do odpowiedzialności karnej. Nigdy też nie zostały nawet wezwane do złożenia wyjaśnień. Zaraz po odwołaniu Antoniego Macierewicza z funkcji szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego do służb zaczęto przyjmować oficerów negatywnie zweryfikowanych przez jego komisję. Powierzano im również kluczowe stanowiska w nowych służbach. M.in. w gabinecie nowego szefa SKW zatrudniono pułkowników Artura B. i Dariusza B. Z czasem stopniowo zaczęto nowe służby zasilać dawnymi funkcjonariuszami, niwecząc w ten sposób wielomiesięczne prace komisji Macierewicza. Z informacji „Najwyższego CZASU!” wynika, że nie były odosobnione przypadki zatrudniania osób, którym komisja wystawiła negatywną ocenę (najczęściej miało to jedną z dwóch podstaw: albo ukończenie w latach 80 akademii wywiadowczej w ZSRS, albo udział w aferach wymierzonych w bezpieczeństwo państwa). Wszystko to oznaczało, że nowe, zreformowane przez Macierewicza służby wojskowe przejęli de facto ludzie z WSI! Za cichą zgodą i aprobatą wojskowej prokuratury, która umarzając bezpodstawnie śledztwa, zdjęła z tych ludzi zagrożenie odpowiedzialnością karną.
Wpadka za wpadką Sama zaś prokuratura wojskowa notowała nadal wpadkę za wpadką. Pierwszą było zatrzymanie żołnierzy oskarżonych o zbrodnię wojenną w Nangar Khel. Wyprowadzano ich z domów w świetle jupiterów, potem aresztowano, potem medialnie zrobiono z nich bandytów. Wszyscy zostali później uniewinnieni przez wojskowy sąd w Warszawie (sprawa bezprecedensowa). Z kolei w kwietniu 2010 roku Wojskowa Prokuratura Okręgowa wszczęła śledztwo w sprawie tragedii smoleńskiej. Ta ostatnia sprawa stanowi dziś największą kompromitację wojskowej prokuratury. Wychodzi, bowiem na jaw, że ubrani w oficerskie mundury śledczy z zawziętością ścigali dziennikarzy ujawniających prawdę i osoby udzielające im informacji (niżej podpisany miał wątpliwą przyjemność przekonać się o tym na własnej skórze). Nie potrafili za to wyjaśnić okoliczności tragedii, a przedstawiając swoje „ustalenia”, wpisywali się w ton narzucany przez Tuska, Putina i komisję Millera. Ustalenia zespołu Macierewicza badającego okoliczności upadku tupolewa to dziś największy policzek dla wojskowej prokuratury (tym większy, że NPW nie odniosła się do tez posła PiS). Degrengolada wojskowej prokuratury sięgnęła dna. Jeśli pułkownik Przybył chciał na to zwrócić uwagę, to swoim strzałem osiągnął cel. Nie osiągnął jednak i nie osiągnie nic więcej. Afery w armii, które przynoszą milionowe zyski ludziom z WSI (i kierowanym przez nich politykom z PO), są zbyt lukratywnym biznesem, aby jeden pułkownik mógł cokolwiek zmienić. Nawet mimo najszczerszych chęci. Leszek Szymowski
Koniec z tyranem: Tusk podpisał na siebie wyrok Jak informuje PAP - Ambasador Polski w Japonii Jadwiga Rodowicz podpisała w czwartek w siedzibie MSZ Japonii umowę ACTA . Dokument podpisali też ambasadorowie pozostałych państw UE z wyjątkiem Cypru, Estonii, Słowacji, Niemiec i Holandii. Dwa ostatnie państwa opóźniły moment podpisania z powodów proceduralnych i uczynią to w terminie późniejszym(?). Ambasador Rodowicz podpisała dokument na mocy upoważnienia udzielonego jej 24 stycznia br. przez premiera Donalda Tuska. Podpisanie układu ACTA odbyło się w Tokio, ponieważ Japonia jest jego depozytariuszem. Tyle komunikat... Tusk, wbrew największym od czasu powstania III RP demonstracji w całym kraju, w których udział wzięło ponad 150 tysięcy młodych ludzi, podpisał dokument, który nie zakończy demonstracji - lecz rozpoczyna polską rewolucję. W wyniku masowych demonstracji, których będziemy świadkami a także uczestnikami - obalony zostanie Tusk, jego partia i III RP. Reżim Tuska uderzył, bowiem nie tylko w wolność słowa. Tusk uderzył, bowiem w podstawowe wolności Polaków, zwłaszcza zaś ludzi młodych, którzy dopiero teraz zdają sobie sprawę, jaką Polskę tworzy im oszust, który obiecał tu drugą Irlandię. Bo nikt z młodych ludzi nie zamierza dzisiaj opuścić Irlandii, która jest ponoć w kryzysie. Ale w tej Irlandii młody człowiek może liczyć na pracę na stałą umowę o pracę, może liczyć na zasiłek na dzieci (przy trójce dzieci jest to ponad 1000 euro), kupno własnego domu i na godziwą emeryturę. Nic dziwnego, że z Polski wyjechało ponad milion młodych ludzi, nie widząc w skorumpowanej, przeżartej komuną III RP żadnych szans. Tu nie działa służba zdrowia, tu nie działają sądy i prokuratura, tu organy podatkowe stały się organami represji, a obywatel jest tylko po to, by zasilać budżet państwa. Tusk okradł, bowiem wszystkich. Tu nie ma pracy, za to są śmieciowe umowy o pracę, Tusk okradł OFE, a teraz zabrał młodym ludziom nawet program „Rodzina na swoim”. Nawet przygłupawa Doda zorientowała się, że należy z tego kraju uciekać, bo tu nie ma perspektyw. Młodzi ludzie, dla których nie tylko nie ma pracy, ale nawet zasiłków dla bezrobotnych – handlują w sieci ciuchami i czym tylko się da, aby zdobyć parę groszy. Tusk, wkraczający butami w Internet, niczym sowiecki żołdak – i to chce ludziom młodym zabrać. Pamiętajmy, że już w 2010 roku Tusk chciał wprowadzić ograniczenia w dostępie do Internetu, tak jak to się robi w Chinach czy w Rosji. To na właściciela strony kpiącej sobie z Komorowskiego, ABW zrobiła nalot, zabierając mu „narzędzie zbrodni”, czyli komputer. Tusk niczym nie różni się od komunistycznych satrapów, choć swój reżim rozszerza w białych rękawiczkach, bo "demokratycznie” i przy poklepywaniu po plecach przez Angelę i Putina. Tusk, zatem musi zostać obalony, tak jak obaleni zostali wszyscy więksi lub mniejsi tyrani. I nie ma tu żadnego znaczenia, że Tusk został „demokratycznie” wybrany. Bo gdy się ma za sobą całe media, to „demokratycznie” wybrany w tym kraju mógłby zostać nawet Kaczor Donald. Przecież „demokratycznie” wybrany został Hitler i nie „demokracja” Hitlera obaliła... Tusk, jak każdy tyran udaje, że jest mocny, że się nie oprze. On- niczym drugi Jaruzelski nie oprze się tylko Narodowi - ale lizać będzie ręce swoich obcych mocodawców i polegnie dopiero pod naporem Narodu. Bo przecież już wkrótce na ulice wylegną nie tylko internauci, „kibole”, emeryci, bezrobotni i wszyscy „dumni z osiągnięć Polski, z którą się liczą wszyscy na świecie” – podobnie, jak dumni byliśmy za towarzysza Gierka. Wylegną wszyscy, którzy walczyli o wolną Polskę, a zostali oszukani przez Bolków, żydo-komunę, salonowców i aferałów, którzy spokojnie okradają ten kraj do dzisiaj, „wyprzedając” wszystko tak, jak leci. To oni „sprzedali” polskie stocznie i setki tysięcy miejsc pracy. Odważny Tusk, któremu nóżki drżą, gdy widzi Putina czy Merkel, zadrży także przed Narodem. Jego czas – czas zdrajców i sprzedawczyków już się kończy. I skończy się na ulicach naszych miast. Już na EURO 2012 Polska będzie na ustach całego świata, choć marzeniem Tuska byłoby zamknąć usta Polakom. To się nie uda, czego przykładem są hasła z wczorajszych demonstracji: „Tusk nie zamknie nam ust”, "To nie PRL. Nie chcemy powtórki 13.12.1981", "Myślicie, że jesteśmy tylko w internecie?”, "Nie dla ACTA", "Precz z cenzurą", "Precz z komuną", "Precz z brukselską okupacją". "Zamiast za neta wsadzać za kratki, Donald, matole, obniż podatki", "Wolność, wolność", "Ostatnia kadencja", "Wolność słowa", czy "Kto się sprzedał?". Demonstranci wznosili też wulgarne hasła pod adresem premiera Donalda Tuska, choć każdemu tyranowi się marzy, by być czczony, jak przystało na Geniusza Kaszub, Słońce Peru, czy też odznaczonego w 2012 r. Diamentowym Laurem Umiejętności i Kompetencji. Bo każdy tyran uważa się za równego Bogu – nie musi, więc z nikim niczego konsultować, nie musi niczego uzgadniać, gdyż wie, co dla ludzi będzie dobre. Teraz dobre ma być ACTA, żeby akta każdego Polaka mogły się znaleźć na biurku władcy, Dotkniętego Geniuszem Boga… Kapitan Nemo – blog
Jak wydrenować do reszty kieszenie Polaków? Rostowski tnie Jutro Sejm uchwali budżet na ten rok. Wydatki Kancelarii Prezydenta mają wzrosnąć o 9 milionów złotych - Artur Kowalski Szereg rozwiązań uwzględnionych w projekcie już weszło w życie od 1 stycznia. Podwyżka akcyzy na olej napędowy czy podwyżka - od lutego - składki rentowej płaconej przez przedsiębiorców. Podstawowym celem tegorocznego budżetu jest spełnienie oczekiwań Komisji Europejskiej i redukcja deficytu sektora finansów publicznych poniżej 3 proc. produktu krajowego brutto. Tematu drenowania kieszeni Polaków przez rząd Donalda Tuska - w wyniku realizacji przygotowywanej na ten rok ustawy budżetowej i ustaw okołobudżetowych - minister finansów Jacek Rostowski, jak i politycy Platformy Obywatelskiej starali się unikać. Mogliśmy natomiast usłyszeć, że ustawa budżetowa zapewnia "ochronę najuboższych i najsłabszych". Jednym z dowodów na taką politykę ma być 71 zł miesięcznie dla emerytów i rencistów, które rząd postanowił przyznać tym świadczenio-biorcom wskutek uchwalenia waloryzacji kwotowej emerytur i rent. Choć premier Donald Tusk obiecał w exposé, że waloryzacja kwotowa będzie przeprowadzana przez kolejne cztery lata - przez całą kadencję, rząd już przyjął, że będzie ona tylko jednorazowa. Wątpliwości, co do konstytucyjności waloryzacji kwotowej sprawiły nawet, iż prezydent Bronisław Komorowski zwrócił się do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie problemu. Ryszard Zbrzyzny (SLD) wytknął podczas sejmowej debaty, że rząd na waloryzacji kwotowej zaoszczędzi miliard złotych. Zaznaczył, iż gdyby pomiędzy emerytów i rencistów podzielono środki, które musiałyby zostać wypłacone na waloryzację świadczeń na dotychczasowych zasadach, to powinni oni dostać więcej niż 71 złotych.Na główny temat debaty ponownie - jak to się dzieje przy każdej debacie budżetowej czy innej dotyczącej sytuacji gospodarczej - wysunęły się rządy Prawa i Sprawiedliwości. Minister finansów Jacek Rostowski znowu przypomniał sobie, iż Prawo i Sprawiedliwość, gdy rządziło przed siedmioma laty, coś zrobiło albo czegoś nie zrobiło. Wykpiwał również polityków PiS, że nawołują do naśladowania Węgrów, gdyż na Węgrzech "jest gorzej niż w Polsce". Rostowski zaznaczył, iż od 2008 r. mamy do czynienia z największym od lat 30. kryzysem gospodarczym w świecie, jednakże polska gospodarka rozwijała się najszybciej w całej Unii Europejskiej, zyskała 15,4 proc., a w tym czasie przeciętnie gospodarka Unii skurczyła się o 0,4 procent. Sięganie przez ministra finansów przy okazji każdej debaty gospodarczej do sprawowanych przed laty rządów Prawa i Sprawiedliwości niechybnie musi świadczyć o tym, iż ma on jakiś kompleks rządów PiS. Być może nie do zniesienia jest świadomość, że w przeciwieństwie do rządów Prawa i Sprawiedliwości - które podatki i koszty pracy obniżało - rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego praktycznie żadnego roku nie mógłby przetrwać, gdyby nie sfinansował swoich rządów przez podniesienie jakiegoś podatku czy składki. W ubiegłym roku rząd zdecydował się przejąć część środków, które wpływały do otwartych funduszy emerytalnych. Do przejęcia przez rząd pozostały jednak kolejne miliardy złotych trafiające do OFE, które mogłyby od razu zostać wykorzystane do zasypania dziury w państwowej kasie. Minister Rostowski zdawał się wczoraj sondować przyzwolenie na dalsze sięgnięcie po środki oddane na emerytury. Nie wykluczył, iż podczas "przeglądu funkcjonowania systemu OFE" zostanie wprowadzone rozwiązanie, aby składka do funduszy emerytalnych odprowadzana była "od młodszych pokoleń".Gdy w exposé premier Donald Tusk zapowiedział, że od lipca policjanci i żołnierze otrzymają po 300 złotych podwyżki, zaprotestowały inne służby mundurowe. Postulaty o objęcie ich podwyżką wspierała także opozycja. Platforma Obywatelska długo odrzucała takie pomysły zgłaszane również przez Prawo i Sprawiedliwość. PO i PSL wczoraj opowiedziały się jednak za poprawką do budżetu w sprawie podwyżek dla mundurówki. Krystyna Skowrońska (PO) poinformowała, że Platforma poprze zwiększenie środków dla Biura Ochrony Rządu, Służby Więziennej, Państwowej Straży Pożarnej i Straży Granicznej na podwyżki wynagrodzeń. Na ten cel proponowane jest przesunięcie z rezerwy celowej 76 milionów złotych. Jarosław Zieliński z Prawa i Sprawiedliwości, które złożyło podobną poprawkę, koszty podniesienia wynagrodzeń dla pozostałych służb mundurowych wyliczał na 153,5 miliona złotych. To mogłoby oznaczać, że funkcjonariusze BOR, Służby Więziennej, straży pożarnej i Straży Granicznej otrzymaliby niższe podwyżki niż policjanci i żołnierze. Krytycznie projekt budżetu oceniła opozycja, zgłaszając przy tym do ustawy budżetowej bardzo dużo poprawek. Na ich przyjęcie praktycznie nie ma szans, a ich rolą stanie się przede wszystkim zwrócenie uwagi na problemy, których dotyczą. W wielu kwestiach poprawki poszczególnych klubów pokrywają się ze sobą.- Budżet jest, proszę państwa, nierealny i doskonale o tym państwo wiedzą. Nawet posłowie PO robią w tej chwili dobrą minę do złej gry, bo cóż mają powiedzieć? - mówiła w Sejmie wiceprezes PiS Beata Szydło. Wytknęła, że najpierw rząd Donalda Tuska znacznie zadłużył Polskę, a teraz bez oglądania się na koszty przystępuje do spłacania długów. - Pewnie przyjęliście strategię, że za cztery lata to już nie będzie wasz problem. Jednak ciągle będzie to problem Polaków - dodała Szydło. Prawo i Sprawiedliwość opowiedziało się za poprawkami dotyczącymi m.in. zwiększenia zwrotu akcyzy na paliwo rolnicze - rząd zdecydował, bowiem podwyższyć kwotę zwrotu, ale jednocześnie w większym stopniu podniósł akcyzę na to paliwo. Podniesiona ma być też subwencja oświatowa dla samorządów. Rząd akcentuje, że po raz kolejny daje nauczycielom podwyżki, jednakże faktycznie muszą je wypłacać samorządy. Wielu posłów opozycji zwracało uwagę, iż wzrost subwencji oświatowej nie jest adekwatny do obciążeń, jakie niesie ze sobą zobowiązanie do podniesienia nauczycielom wynagrodzeń. To przede wszystkim na niską - w stosunku do potrzeb - subwencję wskazywali posłowie, jako na powód coraz powszechniejszego zjawiska zamykania szkół, do czego dochodzi szczególnie w mniejszych ośrodkach. - Polskie dzieci będą się edukować na ulicy lub pasąc trzódkę w polu, a nie w szkole - mówił Andrzej Romanek (Solidarna Polska), krytykując politykę oświatową rządu.Między innymi także Prawo i Sprawiedliwość proponuje poprawkę zmierzającą do zwiększenia rezerwy na waloryzację świadczeń rodzinnych. Ryszard Zbrzyzny (SLD), mówiąc o potrzebie waloryzacji progów umożliwiających dostęp do tych świadczeń, stwierdził, iż ostatni raz przeprowadzono ją bardzo dawno - gdy jeszcze u steru rządów była jego partia.Projekt budżetu zakłada deficyt budżetowy w wysokości 35 mld zł przy wydatkach 328,7 mld zł i dochodach 293,7 miliarda złotych. Po raz kolejny w budżecie zamrożono podwyżkę płac w sferze budżetowej. Na koniec roku stopa bezrobocia ma wzrosnąć do 12,3 procent. Projekt ma także spełniać oczekiwania Komisji Europejskiej, co do obniżenia deficytu sektora finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB. Jacek Rostowski poinformował, że w minionym roku deficyt ten wyniósł 5,6 proc. PKB, a w budżecie na rok obecny zakłada się jego redukcję do 2,97 procent. Komisja Europejska wyliczyła niedawno, że ten deficyt wyniesie trochę powyżej 3 proc., jednakże wyraziła zadowolenie ze starań rządu Tuska w tym względzie. Artur Kowalski
Lichwa rządzi światem Obniżenie ratingu powoduje wyższą rentowność papierów skarbowych i większe wydatki na spłacanie procentów od zaciągniętych długów Piątek, 13 stycznia, niektórzy unijni politycy nazwali “czarnym piątkiem”. Komisja Europejska nerwowo zareagowała na obniżenie ratingu (wiarygodności kredytowej), tego dnia aż dziewięciu krajom strefy euro przez amerykańską agencję Standard & Poor’s. Zazwyczaj takie cięcie znaczy, że kraje z pomniejszonym ratingiem pieniądze u lichwiarzy na rynkach finansowych pożyczać będą musiały drożej. Czy można w 2012 r. nie pożyczać i egzystować? O tym raczej nie może być mowy, bez kredytów i lichwy nie da się już na tym świecie żyć. Kraj ze zredukowanym ratingiem, sprzedając swoje papiery skarbowe (obligacje), musi się z tym liczyć, że kupujący obejrzy je dokładniej niż wcześniej i będzie żądał wyższego procentu od pożyczki. Od razu powiedzmy, że wszystkie trzy (prywatne) amerykańskie agencje ratingowe trzęsące rynkami finansowymi wymieniona już S&P, Fitch oraz Moody’s, od dłuższego czasu pozostawiają Polskę w spokoju. Jak to się mówi, kamień z serca, ale niezupełnie, bo decyzja dotycząca unijnej dziewiątki może oznaczać spadki na warszawskiej giełdzie, osłabienie złotego, konieczność podniesienia oprocentowania, po którym w przyszłości będziemy wykupywać nasze papiery dłużne. Polska traktowana jest, jako jeden z ryzykowniejszych tzw. rynków wschodzących.
Francja straciła ratingowe dziewictwo Unijny komisarz ds. gospodarczych Olli Rehn nazwał decyzję S&P irracjonalną, bo kto to widział, żeby taki kraj jak na przykład Francja straciła ratingowe dziewictwo i po raz pierwszy, od kiedy wystawiane są wiarygodnościowe oceny kredytowe zredukować jej rating z dotychczasowego najwyższego AAA, do AA plus (po weekendzie Fitch utrzymała dla Francji AAA, S&P pozostała przy swoim). To samo z Austrią, S&P też jej zmieniła AAA na AA plus. Skandal. Co gorsze, analitycy S&P wytknęli politykom Unii Europejskiej, że ich diagnoza kryzysu jest wadliwa i niepełna, konstrukcja Unii Walutowej była od początku błędna, stawiająca w jednym szeregu gospodarki silne ze słabymi, jakby były sobie równe, a przyjęta polityka antykryzysowa wymuszająca oszczędzanie – niewłaściwa, prowadząca w konsekwencji do skurczenia się popytu i głębokiej recesji. Słowem nie ma, o czym mówić – jest źle, może być gorzej, mimo to, że Europejski Bank Centralny zabrał się do skupowania obligacji takich krajów będących w tarapatach, jak Włochy czy Hiszpania, w celu wyhamowania ich rentowności (wtedy pożyczane pieniądze przez te kraje nie są takie drogie). UE popełnia błąd za błędem w walce z kryzysem – uznała S&P, prawie w przeddzień kolejnego unijnego szczytu, który ma się odbyć 30 stycznia br. Mają na nim zapaść decyzje m.in. o funduszach ratunkowych dla eurolandu i ustalenia dotyczące rozmów z prywatnymi wierzycielami Grecji. Mieli oni redukować długi greckie o 100 mld, ale jakoś do tego nie dochodzi, gdzieś tych pieniędzy należy, co prędzej poszukać.
Pod toporem S&P pół Europy Przycięcie ratingu unijnej dziewiątki nie jest ostateczne, grozi S&P - już w agencji myślą o następnych redukcjach wśród 16 rozpatrywanych unijnych krajów. Agencja S&P tylko Niemcom (rating niezmieniony AAA) i Słowenii (A plus) spośród tej grupy nie wskazała na perspektywę negatywną, utrzymując poza Niemcami najwyższą pozycję określaną literami AAA dla Finlandii, Holandii i Luksemburga. AA dalej ma Belgia, AA minus Estonia. Słowacja spadła z A plus do A, Hiszpania z AA minus do A, Słowenia z AA minus do A plus, Malta z AA do A minus, Włochy z A do BBB plus (rating śmieciowy), rating Irlandii BBB plus (też śmieci) pozostał bez zmian, Portugalii z BBB minus spadł do BB (śmieciowy), Cypru z BBB do BB plus (śmieciowy). Grecja pozostała w ratingu CC, oznaczającym dla inwestorów, którzy mogą dobrze zarobić na nieszczęściu, ale mogą i stracić - obligacje ryzykowne, śmieciowe, a więc o bardzo wysokiej rentowności. Dziesięcioletnie greckie papiery są już oprocentowane w skali roku na 34,4 proc., podczas gdy niemieckie na 1,8 proc., holenderskie – 2,1 proc., hiszpańskie – 5.2 proc., włoskie, choć też śmieciowe mają rentowność 6,6 proc., bo gospodarka Włoch ma zupełnie inna siłę niż grecka czy portugalska – papiery portugalskie dobiły w ub. roku do 12,5 proc. Mniej więcej taką rentowność, jak obligacje włoskie, posiadają nasze papiery skarbowe. Sprzedawane są bez trudu w dużych ilościach, co znaczy, że inwestorzy mają na razie do Polski zaufanie i że dalej zadłużamy się na potęgę. Oprocentowanie obligacji Węgier przekroczyło 10 proc.
Strzeżmy “A” jak źrenicy oka W którym miejscu ratingu my jesteśmy? Ano od AA plus niebotycznie daleko, taki rating jest dla nas nieosiągalny. Gdyby rating Polski został obniżony, nikt by się nie zdziwił. Mamy jednak jedno niezłe A i należy go utrzymać za wszelką cenę. Łatwo spaść do niższego ratingu, (za co słono się płaci, w naszym przypadku byłyby to grube miliony), bardzo trudno sięgnąć oczko wyżej, co agencja Fitch Polsce niejasno obiecała i przedstawiciele rządowi podskakują z radości (słusznie) na taką perspektywę. Czy jednak to nastąpi – bardzo wątpliwe. Francuzi obniżeniem ratingu poczuli się urażeni. Przeciwko amerykańskiej agencji wyszli demonstrować na ulice, choć w ścięciu wiarygodności kredytowej raczej nie o honor chodzi, ale o brzęczący grosz. We francuskiej telewizji wystąpił François Baroin, minister finansów, i mówił, że tragedii nie ma, jeden poziom w dół to jeszcze nie katastrofa, jakoś sobie poradzą. Rating obniżony do AA plus mają aktualnie także Stany Zjednoczone i akurat temu krajowi z silną gospodarką to nie zaszkodziło, obligacje amerykańskie są chętnie kupowane, dolar się trzyma. Prezes banku centralnego Francji Christian Noyer zirytował się do tego stopnia, że zaproponował oficjalnie S&P, żeby zredukowała o kilka stopni rating Anglii, ponieważ Brytyjczycy mają wyższy od Francji deficyt, dług publiczny, inflację i niższy wzrost gospodarczy. Dodajmy do tego, że dziesięciolatki francuskie mają niską rentowność 3,1 proc.
Nie jesteśmy żadną oazą Wysoka rentowność sprzedawanych państwowych obligacji powoduje, że rosną wydatki na obsługę zadłużenia zagranicznego. Dla Polski byłaby to katastrofa, bo i tak w tym celu pożyczamy na rynkach finansowych coraz więcej pieniędzy, gdyż potrzeby pożyczkowe rząd Donalda Tuska miał ogromne i dług publiczny Polski rósł galopująco. Dobra nasza! Ale nie dajmy się zwieść, w ubiegłym roku tylko na obsługę długu Polska musiała pożyczyć ok. 30 mld zł. Należy zdawać sobie sprawę, że polskiej gospodarki nie stać na wygenerowanie dostatecznej ilości środków nawet na to, żeby można było spłacić procenty od zaciągniętych pożyczek, wzięliśmy na to kredyt w wysokości deficytu budżetowego! Zanurzeni jesteśmy w morzu długów, bacząc, żeby czasem, gdy napłynie wyższa fala, nie zatonąć. Taki jest nasz status Anno Domini 2012. I nie ma się, co chełpić jednym ratingowym A.
- Przed wyborami parlamentarnymi rządząca formacja świadomie głosiła nieprawdę o stanie naszej gospodarki, dużo lepszym niż był w rzeczywistości – oświadczył prof. Grzegorz Kołodko, były wicepremier i minister finansów w latach 1994-1997 i 2002–2003, ekspert i konsultant organizacji międzynarodowych wypowiadając się dla “Gazety Finansowej”. Kołodko uważa, że minister finansów nadal fałszywie utrzymuje, jakoby deficyt sektora finansów publicznych w stosunku do produktu krajowego brutto (w uproszczeniu: wartości tego wszystkiego, co wyprodukujemy w ciągu roku) mógł zejść w tym roku do 3 proc. Można jeszcze jakiś czas udawać, że nieprawda jest prawdą, a potem tłumaczyć, że to nie my, ale światowa koniunktura jest winna. Według profesora, być może tempo wzrostu gospodarczego w tym roku nie sięgnie nawet 2 proc., w więc relacja deficytu do PKB będzie znacznie gorsza niż przy wyższej dynamice (rząd przed wyborami mówił o 4-proc. wzroście gospodarczym, po wyborach o 2,5 proc.).
Pseudofachowa papka w mediach Rachityczne tempo wzrostu gospodarczego nie daje dostatecznego poszerzenia bazy fiskalnej i nawet przy zakładanych przez rząd cięciach wydatków budżetowych nie wystarczy strumienia dochodów, żeby w tej skali zmniejszyć deficyt finansów publicznych. Oczywiście trzeba go zmniejszyć – utrzymuje Kołodko – ale w innym tempie, w innej sekwencji, w inny sposób. Należy eliminować zbyteczne wydatki publiczne, racjonalizować ich strukturę tak, by była prorozwojowa, ale zarazem sensownie prospołeczna. W 2011 r. w rankingu 183 państw świata pod względem wolności gospodarczej. W ostatnich trzech latach Polska nie podniosła się, ale spadła, plasując na 62 mało prestiżowym miejscu pomiędzy Panamą a Ghaną. Tymczasem naród karmiony jest przez najbardziej opiniotwórcze media pseudofachową papką. My ze swojej strony podajemy wysokość zadłużenia publicznego na koniec ub. roku (w stosunku do PKB), które w Polsce mieliśmy zbyt wysokie (54,9 proc.). Przed nami tylko Węgry (81,3 proc.). Jesteśmy gorsi od Łotyszy (44,7 proc.), Słowaków (41 proc.), Litwinów (38 proc.), Czechów (37,5proc.), Rumunów (31 proc.), Bułgarów (16.3 proc.), Estończyków (6,7 proc.). Polska ledwie się wybroniła przed przekroczeniem tzw. drugiego progu ostrożnościowego (55 proc.) i restrykcji z tym związanych. Wiesława Mazur
OFE - zimny prysznic Rząd Donalda Tuska przegrał z Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości, który zarzuca Polsce łamanie prawa o swobodnym przepływie kapitału Bruksela polała rząd Donalda Tuska lodowatą wodą. Przed świętami dowiedzieliśmy się, że Polska złamała unijne prawo ustanowione traktatem o swobodnym przepływie kapitału między krajami Unii Europejskiej, zabraniając Otwartym Funduszom Emerytalnym (OFE) swobodnie inwestować za granicą. OFE wprowadzono reformą systemu emerytalnego przed przystąpieniem Polski do UE. Polscy negocjatorzy widać zapomnieli, że należy mieć precyzyjnie zapisane i podpisane, jak będą traktowane zgromadzone przez fundusze pieniądze. Werdykt na inwestycje OFE wydał Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Może to kosztować gospodarkę uszczerbkiem inwestycyjnym liczonym w dziesiątki, a nawet setki miliardów złotych. Skargę na Polskę do ETS złożyła dwa lata temu Komisja Europejska. Procedura przewiduje ponowne przekazanie przez KE zarzutów formalnych Trybunałowi i odniesienie się do nich przez Polskę. Nie ma mowy o kluczeniu bez narażenia się na dotkliwą karę pieniężną.
Niewolnicze przywiązanie do funduszy Co na to rząd? Finał jest taki, że jego przedstawiciele położyli uszy po sobie i mówią ostatnio o tym, że czeka nas zmiana zapisów prawnych. Wiceminister finansów Ludwik Kotecki bąknął, że rząd musi się zastanowić, jak to zrobić. Bariery postawione przed OFE są nie do przyjęcia, należy je usunąć, orzekli zdecydowanie sędziowie ETS w Luksemburgu. Na nic się zdały argumenty, że postanowienia unijnego traktatu nie mają w tym wypadku zastosowania, ponieważ fundusze emerytalne są podmiotami publicznymi. Przynależność do nich u nas nie jest dobrowolna, ale obowiązkowa, a ponieważ pełnią funkcję społeczną, powinny podlegać innym zasadom niż fundusze komercyjne. Mówiąc między nami - stało się tak, że wolny obywatel w gospodarce wolnorynkowej został ubezwłasnowolniony, przywiązany do OFE jak pies do łańcucha. Pozbawiono go wyboru, czy chce, żeby jego emerytura była waloryzowana za pomocą rynku kapitałowego, czy w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych – o taką możliwość wystąpiło Prawo i Sprawiedliwość (wprowadziła ten system m.in. Finlandia). Luksemburski Trybunał uznał, że fundusze emerytalne, mimo celu socjalnego i obowiązkowego przystępowania w Polsce do tzw. drugiego filaru ubezpieczeniowego, tj. OFE (pierwszym filarem jest ZUS) – prowadzą działalnością gospodarczą i rozszerzone wyjaśnienia w tej chwili już dla ETS są zbędne. Czas minął.
Mogą wyprowadzić z Polski nawet o 250–300 mld Wyrok ETS mówi, że pozwalając na wypływ z kraju tylko 5 proc. zgromadzonego przez OFE majątku, Polska postępuje niedopuszczalnie i nakazuje rządowi Tuska tę barierę usunąć. Na jaki limit KE ewentualnie by przystała i czy w ogóle przystanie na jakikolwiek – rząd czyni spekulacje. Być może na 30 proc., pewności stuprocentowej jednak tu nie ma. Jest za to pewne, że rząd w związku z decyzją ETS nieźle zakwiczy, co przełoży się na cięgi, które spadną na każdego z nas, ponieważ OFE dysponują już ok. 250–300 mld zł inwestowanymi w różny sposób w polską gospodarkę. Fundusze emerytalne są w tej chwili największym kupcem państwowych obligacji, finansując w ten sposób deficyt budżetowy (rośnie wtedy część krajowa długu publicznego, a nie zagraniczna), kupują obligacje drogowe i obligacje miast. Na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych OFE do 2011 r. mogły lokować do 40 proc. majątku, teraz mają im pozwolić lokować na GPW więcej; posiadają kilkanaście procent akcji kupionych od rządu, takich giełdowych spółek, jak Państwowy Zakład Ubezpieczeń, Polska Grupa Energetyczna, Tauron, Lotos, lubelska kopalnia Bogdanka etc. Jednym słowem, gdy zabraknie środków OFE, może być ambaras.
ZUS brał dotacje i połowę przesyłał dalej Kto wie, czy nie korzystniejsze dla przyszłych emerytów byłyby inwestycje w rozwój kraju i czy przyszłe emerytury nie byłyby wtedy pewniejsze i wyższe – tak przynajmniej twierdziła minister pracy w poprzednim rządzie Donalda Tuska – Jolanta Fedak z Polskiego Stronnictwa Ludowego, postulująca również wolny wybór między OFE i ZUS, kiedy rząd w ub. roku postanowił zmniejszyć składkę emerytalną kierowaną do OFE przez ZUS, co Fedak wywalczyła, z 7,3 proc. płacy brutto do 2,3 proc. Przypomnijmy, że z pensji potrącane jest ciągle 19,5 proc. na ubezpieczenie społeczne, większa część tej składki przeznaczona jest dla ZUS, mniejsza via ZUS wędruje do OFE, m.in. w związku z transferami pieniędzy zebranych ze składek pracowniczych trafiających via ZUS do funduszy emerytalnych nie wystarcza na wypłatę emerytur bieżących. Żeby ZUS starczyło na emerytury bieżące, państwo musi wspomagać wymienioną instytucję grubo ponad 51 mld zł rocznie - gdy składka do OFE wynosiła 7,3 proc., ZUS przesyłał do OFE ponad 24 mld zł rocznie.
Na emerytury może zabraknąć 239 miliardów! W niedalekiej przyszłości czeka nas horror: nie jest tajemnicą, bo przedstawiciele ZUS informują o tym oficjalnie na konferencjach prasowych, że w latach 2013–2017 na wypłatę emerytur zabraknie 239 mld zł. Dziura w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych przekazujących do dyspozycji pieniądze ZUS rośnie z siłą 65 mld zł rocznie. Bo jest tak – żeby w tym chaosie pojawiła się jakaś jasność - FUS przekazuje pieniądze do ZUS, a ich część ZUS przesyła do OFE. Fundusze przyjmują pieniądze z ZUS pochodzące z dotacji państwowej i za lwią ich część kupują papiery dłużne skarbu państwa. Po tym zabiegu państwo polskie zadłuża się w OFE. Nawet szaleniec nie wymyśliłby podobnej reformy emerytalnej. Ale u nas za czasów premiera Jerzego Buzka, kiedy reformę wprowadzano, widać, wszystko było możliwe. Na dodatek OFE są zarządzane, nie darmo rzecz jasna, przez Powszechne Towarzystwa Emerytalne (o nich niżej). W związku z zawirowaniami na rynku kapitałowym przez 11 miesięcy ubiegłego roku OFE straciły ponad 13 mld zł, to jest prawie wszystko, co wpłacił im ZUS (14,5 mld zł). Utrzymanie OFE od 1999 r. kosztowało Polskę 260 mld zł, jeśli policzyć transfer składki do tych funduszy i koszty długu zaciągniętego przez rząd, by pokryć straty zusowskie wynikające z ubytku składki skierowanej do OFE.
PTE administrują i rządzą Powszechne Towarzystwa Emerytalne są spółkami akcyjnymi, posiadają zarządy i rady nadzorcze. To do PTE trafiają składki OFE. Towarzystwa powinny się zajmować pomnażaniem pieniędzy, za co otrzymują stosowne gratyfikacje. Jedno towarzystwo zarządza jednym funduszem. W tej chwili działa 14 PTE: AEGON PTE S.A. (poprzednia nazwa: PTE Ergo Hestia S.A.), Allianz Polska S.A., Amplico należące do American International Group (poprzednia nazwa: AIG PTE), Aviva PTE Aviva BZ WBK S.A. (poprzednia nazwa: Commercial Union PTE), AXA PTE S.A., PKO BP Bankowy S.A. PTE (poprzednia nazwa: PTE Bankowy SA), Generali PTE S.A., ING PTE S.A. (poprzednia nazwa: Nationale Nederlanden PTE), Nordea PTE S.A. (poprzednia nazwa: SAMPO PTE), Pioneer PTE S.A., Pocztylion-Arka PTE S.A., PTE POLSAT S.A., PTE PZU S.A., PTE Warta S.A.(poprzednia nazwa: PTE DOM S.A.). Jak widać, Towarzystwami, które administrują i zarządzają OFE, kierują firmy zagraniczne z różnych stron świata. Jest obawa, że będą usiłowały jak największą część pieniędzy, a może nawet wszystkie zgromadzone przez OFE, wyprowadzić poza Polskę.
Marek Góra, profesor obrotowy Ci nieliczni na razie emeryci, którzy dostają świadczenia z dwóch filarów: ZUS i kapitałowego (OFE) otrzymują z “drugiego filaru” wypłaty głodowe. Bywa, że “pakiet z OFE” wynosi kilkadziesiąt złotych. Szkoda mówić, jak naród został oszukany, kiedy propagowano reformę emerytalną, której współautorem był profesor Wyższej Szkoły Handlowej Marek Góra. Niedawno, przy zmniejszaniu składki do OFE, Góra ręka w rękę szedł z rządem (dziwne, bo przeciw sobie sprzed kilkunastu lat i narażając się byłemu szefowi Narodowego Banku Polskiego – prof. Leszkowi Balcerowiczowi). Poparł zmniejszenie składki do 2,3 proc., “bo czasy są inne”. Nie przyznał, że jego fundusze kapitałowe, czyli drugi filar, okazały się beznadziejnym pomysłem, po prostu przytaknął pomysłom rządowym, według Balcerowicza rozwalających system. W związku z tym na AGH pro-balcerowiczowscy studenci nazywają go “Górą tuskową obrotową”. Rząd boi się Balcerowicza jak ognia. Uszczuplił pieniędzy dla OFE, pocąc się ze strachu, ponieważ w kasie FUS robi się pusto i ZUS-owi przyszłoby dysponować w końcu wielkim zerem. Gdy wprowadzano reformę emerytalną, wmawiano ludziom, że świadczenia w nowym systemie pozwolą seniorom na dostatnie życie, gdyż ZUS wesprze filar kapitałowy, tak mocny, że staruszkowie zimy będą spędzać pod palmami. Marek Góra nosi dalej głowę wysoko, mówi, że OFE się sprawdziły, ponieważ koszty ZUS są tylko trochę niższe niż funduszy.
Wiesława Mazur
Wiktor Orban - koszmar banksterów Ten demokratycznie wybrany Premier Węgier (bo już nie Republiki Węgierskiej), z poparciem ponad 60% społeczeństwa, podpadł Mędrcom. Może niekoniecznie tym ze słynnej, carskiej fałszywki ale tym „jewropejskim”. ( Choć kto ich tam wie…). I kto wytoczył przeciwko Niemu najcięższe armaty? Jak zwykle… Lichwokracja. Wspomagana gorliwie przez ich pomagierów, tych co to noszą za nimi torby, pasożytów zwanych inaczej „politykami”, dziennikarzy tzw. „wolnych mediów” i innych podobnych „ekspertów” różnych, „pozarządowych” instytucji, których materialna egzystencja zależy od ślepego posłuszeństwa wobec tych, co wyżej. Cały ten zgodny chór dąży do zdemonizowania Orbana, Szefa Państwa, demokratycznie wybranego przez Naród w demokratycznych wyborach, którego jedynym grzechem jest obrona interesów własnego Narodu. Przed kim? No właśnie. Przed tymi samymi, co to uczynili Europę (a raczej nowy, bolszewicki twór zwany Unią Europejską) maszynką do produkcji pieniądza i permanentnego zadłużania Narodów. Żeby było poważniej i groźniej zarzuca mu się (Orbanowi) wprowadzenie „schematów dyktatorskich”. Ale czy to cała prawda?Nowo przyjęte regulacje prawne gwarantują prawo do głosu i uczestniczenia w życiu politycznym Węgier wszystkim mniejszościom etnicznym. To gdzie ten „nacjonalizm” i „dyktatorskie” zapędy? Faktem jest, że jakiekolwiek wprowadzone ograniczenia dotyczą Romów. Ale jak inaczej dogadywać się z tymi, którzy nie chcą uznawać żadnych reguł organizacji społeczeństwa? Może właśnie trzeba czasami walnąć ręką w stół…Tzw. „wolne media” i ci, co poruszają tymi marionetkami, mają niezłą zagwozdkę. Ci pierwsi wiedzą doskonale, że ten co płaci ma prawo wymagać. Ci ostatni, póki co, muszą ograniczyć swoją niepohamowaną wolę zmieszania z błotem Węgier. W sumie, Węgry to nie Libia… Oprócz zdyscyplinowania tzw. „wolnej prasy”, która zamiast służyć informowaniu społeczeństwa zajmuje się indoktrynacją banksterską i służy przede wszystkim międzynarodowym korporacjom, zabronił (ciągle Orban) wprowadzania na teren Węgier jakichkolwiek roślin modyfikowanych genetycznie. Takie kolosy, typu Frankenstin. jak Usraelska Monsanto z pewnością nie lubią Orbana… Ale prawdziwym grzechem śmiertelnym Orbana jest brak akceptacji dyktatu Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Aha, jeszcze Banku Światowego. Żadna z tych instytucji nie ma demokratycznego mandatu do swojej działalności a mimo to kondycjonuje życie i pomyślność całych Narodów. To takie tymczasowo używane twory (potwory?) do zaprowadzenia jedynego, słusznego porządku. Wariaci, co to mówią o jakimś NWO może nie we wszystkim się mylą? )) Banki i firmy ubezpieczeniowe na Węgrzech zostały opodatkowane, żeby można było wpuścić trochę tlenu do kulejącej gospodarki. Gdyby Orban sięgnął do kieszeni obywateli, czy to w formie podwyżki VAT czy podniesienia obowiązkowych składek (jak to miało miejsce w Polsce) to mógłby spać spokojnie. Interesy Lichwy, tej świętej krowy naszych czasów, nie zostałyby naruszone.A tak?
Huzia na Józia! Teraz Premier Orban ma problem. Skąd wziąć kasę? Stoi niejako okrakiem nad Rubikonem. Cofnąć się – będzie oznaczać porażkę i stracony czas. Iść na drugi brzeg i zacząć wydawać własny pieniądz – może oznaczać poważne kłopoty dla wszystkich Węgrów a dla samego Orbana jakiś przypadkowy „wypadek” (ze skutkiem śmiertelnym). Bandyci nie przebaczają… Wiktor Orban został wybrany przez Naród.Uzyskał przy urnach taki wynik, o jakim inni politycy mogą jedynie pomarzyć… A co w tym czasie stało się w tych „dorosłych i dojrzałych” „demokracjach”, które zmieniły szefów rządu? (Mam tu na myśli Grecję i Włochy). Ich poprzednicy, Papandreu w Grecji i Berlusconi we Włoszech zostali zastąpieni przez „byłych” funkcjonariuszy Goldman Sachs. Na Papademosa w Grecji i Montiego we Włoszech. A wszystko to z pominięciem ścieżki „demokratycznej”, czyli wyborów. No cóż… Lichwa dba o swoje interesy i potrafi to robić.Ci „wybawcy” w zależności od tego jaką funkcję mają aktualnie pełnić, prezentowani są tak jak trzeba. Jako „fachowcy”. Od uzdrawiania. Tacy znachorzy. Tylko, czemu nie startowali nigdy (albo prawie nigdy) w normalnych wyborach, skoro są tacy świetni? Zamiast tego tracą czas w jakichś niszowych, nic nieznaczących organizacjach jak Bilderberg, Komisja Trójstronna, Klub Rzymski i inne takie, nic nieznaczące ciała… W kontekście tego, co dzieje się wokół Węgier jakoś dziwnie i niespodziewanie pozytywnie brzmią słowa premiera Tuska. Wyraźnie dał do zrozumienia, że Węgrzy mogą liczyć na nasze, Polaków, poparcie w tej nowej wojnie europejskiej. Bo tu już trzeba mówić o wojnie. Może jeszcze nie militarnej, ale finansowej na pewno. Czyżby Donald przestraszył się, że to co mu chodzi po głowie może być niebezpieczne? Czy przejrzał, po tych paru latach premierowania, na oczy? Jego wizyta we Włoszech i „misiaczki” z Montim dają dużo do myślenia…My, tu w Polsce, powinniśmy życzyć Panu Orbanowi wszelkiej pomyślności i jak tylko to możliwe popierać jego działania. Bo może i tak się zdarzyć, że Wiktor, jak inni, niewygodni dla Lichwokracji przywódcy, pośliźnie się na mydle.I tyle będzie z nadziei na Wolność. J. Ruszkiewicz SpiritoLibero
Dzika lustracja zamieciona pod dywan Ani prokuratura, ani władze Instytutu Pamięci Narodowej nie są zainteresowane wyjaśnieniem, jak to się stało, że dwie pracownice biura lustracyjnego IPN w Lublinie w tajemnicy przed przełożonym zainicjowały samowolnie i poza jakąkolwiek kolejnością procedurę lustracyjną wobec znanego lubelskiego adwokata, a jedyną poinformowaną o tym fakcie osobą okazał się dziennikarz lokalnego dodatku do "Gazety Wyborczej". Wcześniej dziennikarz od blisko roku specjalizował się w pisaniu niepochlebnych tekstów dotyczących eurodeputowanego PiS prof. Mirosława Piotrowskiego z KUL, a lustrowany mecenas był pełnomocnikiem profesora w procesie o zniesławienie wytoczonym naczelnikowi Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej w Lublinie. Jednak przeprowadzająca kontrolę w lubelskim biurze lustracyjnym komisja IPN nie dostrzegła w tych okolicznościach niczego podejrzanego, podobnie zresztą jak prokuratura, która już umorzyła śledztwo. Sprawą zajmie się teraz sąd, do którego wpłynęło zażalenie na postanowienie prokuratora o umorzeniu postępowania.
"Wyborcza" na lustracyjnym tropie Afera wyszła na jaw pod koniec czerwca ubiegłego roku, gdy jeden z dziennikarzy "Gazety Wyborczej" w Lublinie usiłował uzyskać od rzecznika prasowego lubelskiego IPN potwierdzenie, że Instytut lustruje mec. Stanisława Estreicha, znanego lubelskiego adwokata, byłego dziekana rady adwokackiej i sędziego Trybunału Stanu, aktualnie pełnomocnika prof. Mirosława Piotrowskiego w procesie o zniesławienie wytoczonym dr. Stanisławowi Poleszakowi, naczelnikowi OBEP IPN w Lublinie. Z pytaniem o to pani rzecznik zwróciła się do dyrektora lubelskiego IPN, od którego dowiedziała się, że taka lustracja nie jest prowadzona. Jednak dociekliwość dziennikarza od miesięcy specjalizującego się w atakach na prof. Piotrowskiego musiała zapalić w kierownictwie lubelskiego IPN czerwoną lampkę alarmową. Dlaczego lustrowany miał być akurat Estreich, skoro jest tylko jednym z 400 lubelskich adwokatów czekających od prawie czterech lat na weryfikację swoich oświadczeń lustracyjnych? Po dokładniejszym sprawdzeniu okazało się, że jednak dziennikarz był lepiej poinformowany niż dyrektor IPN w Lublinie, a nawet naczelnik Biura Lustracyjnego lubelskiego IPN. "W dniu 29 czerwca 2011 r. ujawniłem na liście nr 74 z dnia 07 czerwca 2011 r. przekazanej do poszczególnych OBUiAD i BUiAD Warszawa, że znajdują się tam - jako trzy ostatnie pozycje 1405, 1406 i 1407 - osoby niewymienione w porządku alfabetycznym spośród obecnie opracowywanej listy kandydatów na radnych", napisał w notatce służbowej prok. Daniel Załuski, naczelnik biura lustracyjnego w lubelskim IPN, wszczynając postępowanie dyscyplinarne. "Projekt listy nie był ze mną konsultowany, jak również nie uprzedzono mnie, że na w/w liście znajdują się osoby wskazane w pkt 1405-1407". O ile umieszczenie poza kolejnością dwóch nazwisk na liście lustracyjnej, zdaniem naczelnika, można było jakoś uzasadnić, o tyle lustrację mec. Estreicha uznał za niezgodną z procedurami obowiązującymi w biurze. "Poważne moje wątpliwości budzi również fakt, iż adwokat Estreich jest pełnomocnikiem Mirosława Piotrowskiego, europosła, w sporze zawisłym przed sądem w Lublinie z pracownikiem tut. IPN, panem Sławomirem Poleszakiem", napisał prok. Załuski w notatce.
Proces i fakty prasowe Trudno było nie skojarzyć tych faktów, jako że głośny proces Piotrowski vs. Poleszak trwa już blisko półtora roku ze zmiennym dla zwaśnionych stron szczęściem i huczy o nim nie tylko cały lubelski IPN. Od początku w lubelskiej "Gazecie Wyborczej" "obsługiwał" go głównie jeden dziennikarz, właśnie ten, który pytał o lustrację mecenasa, a w swoich tekstach jednoznacznie opowiadał się po jednej ze stron sporu. Sugerował, że prof. Piotrowski przenosi polemikę naukową na salę sądową, co jest złamaniem akademickiego etosu. Tłumaczenia Piotrowskiego, że nie jest zwolennikiem debaty naukowej przed sądem, a w procesie wytoczonym Poleszakowi nie chodzi o polemikę naukową, ale osądzenie ewidentnych kłamstw rozpowszechnionych świadomie w celu podważenia jego dorobku i kompetencji naukowych, nie mogły się przebić przez coraz to nowe "fakty prasowe" produkowane w "Wyborczej". Dziennikarz ten był autorem sławnego newsa o rzekomym "wytupaniu" prof. Piotrowskiego w czasie wystąpienia na Radzie Wydziału Humanistycznego KUL, co zdementował m.in. prowadzący obrady dziekan wydziału prof. Krzysztof Narecki. Apogeum kampanii prasowej przeciwko Piotrowskiemu przypadło na marzec i kwiecień 2011 r., kiedy w reakcji na korzystny dla niego werdykt sądu okręgowego, który uchylił decyzję sądu rejonowego o umorzeniu i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia, "Gazeta Wyborcza" opublikowała list otwarty podpisany przez ok. 160 osób, w większości historyków, w którym zarzucono prof. Piotrowskiemu łamanie obowiązujących w świecie nauki standardów i "zamykanie ust nauce przy pomocy sądów".
Lustratorki w obronie kolegi Pod listem w obronie dr. Poleszaka podpisali się też niektórzy pracownicy lubelskiego IPN, w tym również dwie panie z biura lustracyjnego. To właśnie one blisko dwa miesiące po podpisaniu listu, w czasie, gdy ich przełożony na początku czerwca ubiegłego roku poszedł na urlop, samowolnie wszczęły procedurę lustracyjną mec. Stanisława Estreicha, pełnomocnika procesowego Piotrowskiego. Okazało się to bardzo proste. Wystarczyło tylko pod ułożoną alfabetycznie listą podlegających lustracji samorządowców dopisać nazwisko adwokata, pominąć obowiązującą procedurę nakazującą w podobnych przypadkach sporządzenie notatki służbowej uzasadniającej takie działanie i nie pytać o zgodę naczelnika biura lustracyjnego. Nie musiały się nawet zgadzać inicjały nazwisk. Gdy naczelnik wrócił z urlopu, głęboko zakonspirowana lustracja była już w toku. Do 14 oddziałów IPN w całej Polsce trafiło nazwisko mecenasa z poleceniem przeprowadzenia szerokiej kwerendy. Indagowane na okoliczność, kto zainspirował je do podjęcia lustracji akurat mec. Estreicha w trzy i pół roku po złożeniu przez niego oświadczenia lustracyjnego, jako pierwszego z grupy lubelskich adwokatów, a także jak przebiegał proces podjęcia przez nie tej decyzji, kobiety zasłoniły się niepamięcią, co spotkało się z pełnym zrozumieniem ze strony kontrolerów IPN oraz śledczych prokuratury. "Obie rozpytywane wykluczyły jednak w tej sprawie jakikolwiek wpływ lub nacisk podchodzący od osób spoza Biura Lustracyjnego", stwierdzono w protokole pokontrolnym IPN.
"Wyborcza" wiedziała, adwokat nie Tajemnicą pozostaje jednak rola dziennikarza "Gazety Wyborczej" w dzikiej lustracji mec. Estreicha. To, że się dopytywał o tę lustrację, dobrze świadczy o jego zawodowej dociekliwości, ale otwarte pozostaje pytanie, skąd o niej wiedział. Początkowo w śledztwie prowadzonym i już umorzonym przez lubelską prokuraturę rejonową zupełnie pominięto ten wątek, podobnie jak w czasie kontroli wewnętrznej IPN. Dopiero po złożeniu przez prof. Piotrowskiego zażalenia na decyzję o umorzeniu śledztwa, prokuratura zdecydowała się przesłuchać dziennikarza i rzecznika prasowego IPN, którą przepytywał on w sprawie lustracji. I tu również okazało się, jak zawodna może być ludzka pamięć. Dziennikarz twierdził, że o lustracji mecenasa słyszał "od kogoś, ale nie pamięta, od kogo". Podobno Estreich miał się żalić na "mieście", że "Gazeta Wyborcza" przygotowuje artykuł dotyczący jego lustracji w oparciu o dokumenty znajdujące się w IPN. Ale tej wersji stanowczo zaprzecza sam mecenas niemający w czerwcu ubiegłego roku zielonego pojęcia o wszczętej wobec niego lustracji. Podczas zeznań w prokuraturze oświadczył, że o podjęciu przez IPN działań mających na celu weryfikację jego oświadczenia lustracyjnego dowiedział się na początku sierpnia ubiegłego roku od prof. Piotrowskiego. Uważa, że doszło do samowolnego działania pracowników IPN polegającego na niezgodnym z ustawą rozpoczęciu postępowania lustracyjnego, gdyż została zmieniona kolejność grup zawodowych, których oświadczenia podlegały weryfikacji, a ponadto jego nazwisko znajdujące się na 54. pozycji listy lubelskich adwokatów zostało bez powodu wpisane poza kolejnością. Działania te mecenas jednoznacznie wiąże z "występowaniem w charakterze pełnomocnika w sporze prof. Mirosława Piotrowskiego z panem Sławomirem Poleszakiem".
Zbytnie zaufanie nie kompromituje IPN? W następstwie ujawnionej afery lustracyjnej w połowie sierpnia 2011 r. w lubelskim pionie lustracyjnym przeprowadzono kontrolę funkcjonowania biura w okresie od 1 stycznia do 31 lipca 2011 roku. Ujawniona w jej toku samowolna lustracja mec. Estreicha nie spowodowała jednak żadnych negatywnych konsekwencji dla jej sprawczyń. Zarówno kontrola wewnętrzna IPN, jak i postępowanie prokuratorskie skupiły się na formalnoprawnym aspekcie działań pracownic biura lustracyjnego i uznały, że skoro mec. Estreich był osobą podlegającą lustracji, to wszczęcie jej nawet w tajemnicy przed naczelnikiem nie stanowiło naruszenia prawa. Utajnienie całej operacji przed naczelnikiem i niesporządzenie wymaganej notatki urzędowej komisja IPN uznała jedynie za pewne uchybienie pragmatyce służbowej, które należy wyeliminować w przyszłości. Kontrola wykazała szereg innych nieprawidłowości w pracy pionu lustracyjnego IPN w Lublinie. Z protokołu pokontrolnego wynika, że w okresie półrocznym doszło do 17 przypadków umieszczenia na "listach sprawdzeniowych" osób z grupy kierowniczych stanowisk w administracji rządowej i samorządowej "poza ustalonym w biurze porządkiem działań". I te nieprawidłowości zostały potraktowane przez komisję niezwykle wyrozumiale, jako wynik "omyłki mającej swe źródło w zbytnim zaufaniu w wyniki automatycznego wyszukiwania". Aż strach pomyśleć, co by wykazała kontrola funkcjonowania urzędu w dłuższym okresie. O nieprawidłowościach w funkcjonowaniu Oddziałowego Biura Lustracyjnego w Lublinie może świadczyć również opisywany przez prasę przypadek przekazania jednej z miejskich komisji wyborczych na Lubelszczyźnie nieprawdziwych danych, w wyniku, czego nastąpiło zatajenie ubeckiej przeszłości kandydata na radnego w obwieszczeniu wyborczym. Z jednej strony "errare humanum est" i "nie myli się tylko ten, kto nic nie robi", ale z drugiej zastanawiająca jest wyjątkowa pobłażliwość organów kontrolnych IPN, jak również prokuratury wobec nieprawidłowości stwierdzonych przy procesie lustracyjnym. Niezgodne z ideą lustracji działania niektórych pracowników IPN mogą, bowiem skompromitować tak ważną i potrzebną dla Polski instytucję, a także tak istotny dla przejrzystości polskiego życia publicznego proces. Adam Kruczek