Bismarck i jego naśladowcy – kulturkampfy w Europie – prof. Grzegorz Kucharczyk Antykatolicka wojna o kulturę w XIX-wiecznej Europie przybierała zbliżoną do współczesnej formę brutalnej walki różnych grup liberałów z Kościołem przy pomocy opanowanego przez nich aparatu państwa Dyktatorski reżim relatywizmu dominujący w obecnej polityce i kulturze europejskiej, fenomen, przed którym systematycznie przestrzega Papież Benedykt XVI, jest kontynuacją “wojen o kulturę”, które właściwie nieprzerwanie toczą się na naszym kontynencie od 1789 roku. Kulturkampf (walka o kulturę) był prowadzony nie tylko w bismarckowskich Niemczech, ale znalazł swoich gorliwych naśladowców we Francji, Włoszech, Portugalii oraz Hiszpanii. Eliminacji Kościoła i katolików z życia publicznego towarzyszyła propagandowa frazeologia o “postępie”, “szerzeniu prawdziwej edukacji”, “wolności”. Tej ostatniej zresztą było najmniej we wszystkich kulturkampfach. Od Sprewy po Tag wolność w rozumieniu ówczesnych liberałów zaprowadzana była żelazną ręką państwa, które zresztą przy tej okazji stale poszerzało zakres swoich kompetencji.
Fenomen XIX-wiecznych kulturkampfów dotyczył przede wszystkim krajów katolickich albo tych, w których katolicy – tak jak w Niemczech po 1871 roku – stanowili spory odłam całego społeczeństwa. Podobnie jak w obecnych “wojnach o kulturę” takie kategorie, jak wolność wyboru własnej drogi życiowej (np. obranie drogi powołania zakonnego) lub też nieskrępowane prawo rodziców do wychowania własnych dzieci na sposób, który oni uważają za zgodny z ich sumieniem (np. w szkołach prowadzonych przez Kościół), były traktowane jako nieistotne z punktu widzenia wyższego celu, jakim było zaprowadzenie za pomocą wyjątkowego ustawodawstwa i patroli żandarmerii “nowej, lepszej kultury”.
Niemiecki kulturkampf – triumf “ducha 1517 roku” To, co łączyło wszystkie omawiane tutaj kulturkampfy, to również skrajna ideologizacja polityki w jej antykatolickim wymiarze. Toczony w latach 70. XIX wieku w bismarckowskiej Rzeszy kulturkampf – a konkretniej jego liberalni protagoniści (traktowani przez “żelaznego kanclerza” jak klasyczni pożyteczni idioci) – posiłkowali się heglizmem, dla którego ucieleśnieniem postępu, ale i wolności było państwo pruskie. Do tego doszedł nacjonalistyczny amok, w który podczas wojen zjednoczeniowych z lat 1864-1871 popadły bynajmniej nie tylko elity narodowo-liberalne. Tak się złożyło, że droga do zjednoczonych Niemiec wiodła przez zwycięstwa nad krajami katolickimi: Austrią (1866) oraz Francją (1870), to z kolei dało asumpt liberalno-protestanckiej propagandzie do twierdzenia, że nowa Rzesza Niemiecka nie tylko udowodniła wyższość pruskiego oręża, ale i wyższość kultury protestanckiej nad zacofaną, przestarzałą kulturą katolicką. Pisali o tym najwięksi ówcześni historycy niemieccy (np. G. Droysen, H. Sybel, H. Treitschke), dla których zwycięstwa Prus pod Sadową i Sedanem były jednocześnie zwycięstwem “ducha 1517 roku” (czyli ducha reformacji) nad “duchem rzymskim”. W prasie liberalnej i protestanckiej mówiło się o tym, że w 1871 r. powstało “ewangelickie cesarstwo narodu niemieckiego”, w odróżnieniu do istniejącego do 1806 r. katolickiego cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego. Logika liberałów była więc prosta: skoro państwo pruskie (niemieckie) udowodniło na polach bitew swoją wyższość nad “rzymczykami” (jak pogardliwie nazywano w tych kręgach katolików), trzeba zrobić wszystko, by uchronić niemiecką ojczyznę od zagrożenia “zdeprawowanego ducha rzymskiego” i dodatkowo przepoić zjednoczone Niemcy “wyższą” (czytaj: protestancką i liberalną) kulturą. Jak mówił w 1872 r. w pruskim parlamencie autor pojęcia “kulturkampf” Rudolf Virchow – jeden z ojców niemieckiej fizjologii, a jednocześnie jeden z liberalnych deputowanych: “temu, co nieniemieckie, rzymskie i ultramontańskie, musimy się przeciwstawić. (…) traktuję to jako rzeczywiste zadanie stojące przed obecnymi czasami, by przezwyciężyć tę obcą istotę, która wciska się do nas, która jawi się w postaci tej frakcji [katolickiego Centrum - przyp. G.K.] jako odrębne ciało w naszym parlamencie”.
Bardzo charakterystyczna była niechęć liberałów do niemieckich katolików – widoczna w cytowanych słowach – w związku z tym, że mieli oni własną reprezentację polityczną w pruskim i niemieckim parlamencie. Jak widać, liberalne rozumienie demokracji było dość ograniczone, w myśl zasady: “Demokracja jest dobra, ale dla swoich”. Szczególne odium spadało na przywódcę Centrum Ludwiga Windthorsta – mistrza parlamentarnych debat. Otto von Bismarck zwykł mawiać, że dwie rzeczy trzymają go przy życiu: miłość do żony oraz nienawiść do Windthorsta. Co do pierwszego – trudno nam sądzić. Jednak drugie zapewnienie niemieckiego kanclerza – całkowicie zgadzało się z rzeczywistością. Liberalne zacietrzewienie ideologiczne zbiegło się z całkiem konkretnym politycznym interesem Bismarcka, któremu zależało na możliwie znacznym osłabieniu tzw. politycznego katolicyzmu w Niemczech oraz Kościoła jako takiego. Cała seria praw o charakterze wyjątkowym uchwalana w dekadzie lat 70. XIX w. przez sejm pruski oraz niemiecki Reichstag dekretowała konsekwentne usuwanie Kościoła z systemu edukacyjnego przy jednoczesnej głębokiej ingerencji państwa w wewnętrzną autonomię Kościoła (począwszy od kasacji większości zakonów, po ingerencję w seminaryjną formację kleryków). Pod koniec lat 70. XIX wieku w Prusach – największym państwie Rzeszy, rozciągającym się od Renu do Pregoły – większość biskupów katolickich była albo uwięziona, albo została wygnana, a setki parafii pozostawało bez duszpasterza (to zaś oznaczało np. odebranie obywatelom prawa do ślubu kościelnego czy kościelnego pogrzebu). W latach 80. XIX wieku Bismarck częściowo wycofał się z najbardziej restrykcyjnych represji wymierzonych w Kościół, jednak trudno mówić o całkowitym odejściu od logiki antykatolickiej “wojny o kulturę”. Na przykład aż do 1917 roku obowiązywało na terenie całej Rzeszy prawo zakazujące przebywania na jej obszarze członkom Towarzystwa Jezusowego – nawet jeśli byli to obywatele niemieccy. Na ziemiach zaboru pruskiego kulturkampf przybrał dodatkowo formę kolejnego rozdziału w polityce germanizowania ludności polskiej. Władze pruskie, Bismarck osobiście, zdawały sobie sprawę, że Kościół nad Wartą i Wisłą pełni rolę depozytariusza polskich tradycji narodowych, języka i kultury. “Żelazny kanclerz” mógł się jednak przekonać, że “mówiący po polsku Prusacy” (jak nazywał Polaków zaboru pruskiego) zdecydowanie opowiedzieli się po stronie prześladowanego Kościoła. Wytrwali zarówno przy swoich proboszczach, wyganianych z parafii przez pruskiego żandarma, jak i przy aresztowanym arcybiskupie poznańsko-gnieźnieńskim – ks. Mieczysławie Ledóchowskim. Porażka kulturkampfu Bismarcka w zaborze pruskim, jak podkreślają zgodnie znawcy tej tematyki, w dużym stopniu przyczyniła się do obudzenia polskiej świadomości narodowej we wszystkich warstwach społeczeństwa polskiego żyjącego w obrębie Prus.
Antykościelny “bzik” III Republiki Bismarckowski kulturkampf bardzo szybko znalazł swoich naśladowców we Francji, która od 1875 roku była ponownie republiką (III Republika przegłosowana większością jednego głosu). W 1876 roku większość we francuskim parlamencie zdobyli liberałowie różnych odcieni – złączeni w ramach jednej, wielkiej “diecezji bez granic” (czyli w lożach masońskich), którzy niezwłocznie przystąpili do uchwalania antykatolickich praw. Na przełomie lat 70. i 80. XIX wieku przede wszystkim dotyczyły one – wzorem niemieckim – pozbawienia Kościoła jakiegokolwiek wpływu na edukację młodych Francuzów. Zadekretowano, że szkolnictwo będzie odtąd powszechne, bezpłatne i laickie (czytaj: antykatolickie). W odpowiedni sposób modyfikowano również podręczniki szkolne. Miały one odzwierciedlać ideologię przyświecającą twórcom forsowanego programu laicyzacji Francji. Opierała się ona na tzw. teorii istnienia dwóch Francji. Pierwszej – zacofanej, “tkwiącej w kruchcie kościelnej”, Francji wypraw krzyżowych, Nocy św. Bartłomieja oraz Króla Słońce; oraz drugiej, postępowej i cywilizowanej, dla której aktem założycielskim była rewolucja francuska i ogłoszenie I Republiki w 1792 roku. Dla niemieckich liberałów okrzykiem wojennym był “duch roku 1517″, dla współczesnych im liberałów francuskich “duch 1789 roku” i “etos republikański”, którego zasadniczą częścią był antykatolicyzm. Dla realizacji tego ideologicznego celu warto, a nawet trzeba było poświęcić podstawowe swobody obywatelskie. “Nauczycielem nie może być osoba, która z własnej woli oddziela się od społeczeństwa i składa ślub, że nie będzie miała z nim nic wspólnego (…). W momencie gdy osobowość obywatelska zanika, zanikają również obywatelskie prerogatywy”. Taką opinię prezentował urzędujący w latach 1902-1905 francuski premier Emile Combes, który patronował szczególnie drastycznie realizowanej polityce laicyzowania Francji. Masowo zamykano wówczas szkoły katolickie, a zakony przymusowo usuwano z Francji. W wielu przypadkach “antykościelny bzik pana Combesa” (jak określano jego politykę we współczesnej prasie polskiej) przybierał formę masowego użycia policji i żandarmerii bądź regularnych oblężeń klasztorów i domów zakonnych bronionych przez wiernych świeckich, którzy otaczali te budynki żywym murem. Wymowny był również okrzyk “Niech żyje wolność!”, który nieodmiennie towarzyszył odprowadzanym przez wiernych zakonnikom udającym się na banicję. Jak już jednak zauważyliśmy, postęp i cywilizacja miały być wprowadzane “krwią i żelazem”, a także za cenę inwigilowania “nieprawomyślnych” obywateli. Combes odszedł ze stanowiska w 1905 roku w atmosferze skandalu wywołanego przez tzw. aferę fiszkową. Chodziło o to, że premier rozpoczął gromadzenie poufnych danych o oficerach armii francuskiej. Ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa laickiego państwa były informacje, czy oficerowie ci uczęszczali na Msze Święte, czy posyłali swoje dzieci do szkół kościelnych, czy mieli duchownych w rodzinie. Żeby było smaczniej – zadanie gromadzenia tych danych umieszczanych na specjalnych fiszkach zostało powierzone lożom masońskim. Ci oficerowie, którzy zostali na podstawie tych fiszek określeni jako “klerykalni” (bo np. co niedzielę chodzili do kościoła), nie mogli liczyć na awans służbowy. Już po odejściu Combesa, w 1905 roku, liberalna większość we francuskim parlamencie przeforsowała ustawę o rozdziale państwa od Kościoła. Zatwierdzała ona dotychczasowe “zdobycze” laickiej republiki, postanawiając dodatkowo, że cała własność kościelna (w tym budynki sakralne) przechodzi na własność państwa. Świątyniami odtąd miały administrować specjalne “stowarzyszenia kultowe”, do których mogli należeć wszyscy obywatele (także ateiści). Zanim stowarzyszenia te miały przejąć kościoły, laickie państwo przeprowadzało w latach 1906-1907 tzw. akcję inwentaryzacji majątku kościelnego. Urzędnicy – w towarzystwie żandarmów – chcieli inwentaryzować wszystko w kościele, także zawartość tabernakulum. W wielu miejscowościach Francji wierni tworzyli wówczas żywe mury wokół swoich świątyń, którym wskutek tak pomyślanej “inwentaryzacji” groziło po prostu zbezczeszczenie. Wśród obrońców kościołów przed funkcjonariuszami laickiego państwa zdarzały się ofiary śmiertelne.
Antykatolickie oblicze risorgimento W krajach romańskich liberalna “wojna o kulturę” była procesem rozłożonym na kilkadziesiąt lat, począwszy od połowy XIX wieku. Na Półwyspie Apenińskim rozgrywała się ona równolegle z procesem politycznego zjednoczenia Włoch, tzn. aneksji kolejnych państw (w tym istniejącego ponad tysiąc lat Państwa Kościelnego) przez Piemont. Temu przedsięwzięciu patronował od lat 50. XIX wieku premier Piemontu Emilio Cavour. Ten liberalny polityk (i wolnomularz) był nie tylko autorem udanej strategii powiększania wpływów swojego kraju w obrębie Italii. Ukuł również hasło “wolny Kościół w wolnym państwie”, które miało być jego dewizą w odniesieniu do stosunków na linii państwo – Kościół. Patrząc jednak na konkretne decyzje polityczne, które Cavour i jego następcy – już po ostatecznym zjednoczeniu Włoch w 1871 roku – podejmowali w tej sferze, należy stwierdzić, że było to tylko propagandowe pustosłowie. Oto bowiem pod rządami Cavoura – w latach 1850-1855 – przeprowadzono w Piemoncie szeroko zakrojoną kasatę zakonów i przejmowania przez państwo kościelnej własności. Jak zawsze w przypadku zwolenników rozdziału Kościoła od państwa chodziło przede wszystkim o przeprowadzenie rozdziału Kościoła od jego własności. Taką politykę, jak wspomniałem, kontynuowano również po zjednoczeniu Włoch. W latach 70. XIX wieku kolejne rządy włoskie bacznie przyglądały się niemieckiemu kulturkampfowi i jego “dorobek” przeszczepiały za Alpami, wprowadzając na przykład obligatoryjne śluby cywilne oraz usuwając Kościół z systemu edukacji. Program risorgimento (czyli politycznego zjednoczenia Włoch) był więc głęboko naznaczony antykatolicyzmem, a przede wszystkim antypapizmem. Pod adresem kolejnych XIX-wiecznych Papieży przywódcy risorgimento – często o proweniencji węglarskiej lub wolnomularskiej – wysuwali zarzut antypatriotycznej postawy, tzn. braku chęci kolejnych Papieży do przyłączenia się do wojny o zjednoczenie, co w praktyce musiałoby na przykład oznaczać, że biskup Rzymu wzywałby do wojny przeciw katolickiej Austrii lub katolickiej monarchii sycylijskich Burbonów. Rzecz – co zrozumiałe – dla każdego Papieża nie tylko nie do pomyślenia, ale i nie do wykonania.
Starania “małego Combesa” Za Pirenejami początek odgórnie realizowanej laicyzacji nastąpił w Portugalii, począwszy od 1910 roku. Obalenie monarchii w tym kraju na drodze zbrojnego zamachu stanu oddało władzę w ręce antykatolicko nastawionych polityków republikańskich, którzy krótko po przejęciu władzy przystąpili do realizacji własnej wersji “walki o kulturę”. W Portugalii jej głównym architektem i wykonawcą był Alfonso Costa, niekryjący zresztą swojej fascynacji osobą i polityką francuskiego premiera E. Combesa (stąd też był zwany “małym Combesem”, z którym łączyła go również przynależność do wolnomularstwa). Jeszcze w 1910 roku wypędzono z Portugalii większość zakonów (na pierwszy ogień poszli jezuici, prawdziwa bete noire wszystkich laicyzatorów), skonfiskowano kościelne majątki, usunięto kapelanów z armii i szpitali, a krzyże ze wszystkich budynków publicznych. Pod karą więzienia zakazano nawet “ostentacyjnego kultu”. Pod ten paragraf podciągano wszelkie procesje (np. z okazji Bożego Ciała), ale również publiczne odmawianie Różańca. W 1911 roku – wzorem francuskim – zadekretowano formalnie rozdział Kościoła od państwa. Uczyniono to, nie zważając na protesty Kościoła. Pod koniec 1911 roku nie było w Portugalii żadnego biskupa. Wszyscy – na czele z patriarchą Lizbony – zostali wygnani przez władze republikańskie. Objawienie się więc w 1917 roku Matki Bożej w Fatimie było, można powiedzieć, cudem podwójnym; choć, jak wiemy, Matka Boża, zachęcając do modlitwy różańcowej, wzywała do czynu zabronionego przez władze laickiego państwa. To zresztą tłumaczy usiłowania władz państwowych zminimalizowania, wyśmiania, wreszcie zakłamania wydarzeń, które nastąpiły w Fatimie. W Hiszpanii politykę radykalnego antykatolicyzmu zapoczątkowało ogłoszenie republiki w 1931 roku. Wzorzec nie różni się od innych, wymienionych tutaj przykładów (usuwanie zakonów, konfiskata kościelnych majątków, laicyzacja szkolnictwa). Od 1936 roku “polityka rozdziału” weszła jednak w nową fazę – fizycznej eksterminacji ludzi wierzących (począwszy od biskupów i księży, w sumie w latach 1936-1939 zginęło tu ok. 7 tysięcy osób duchownych). Prześladowania Kościoła hiszpańskiego w latach 1936-1939 należy jednak traktować jako rozdział komunistycznej wersji polityki laicyzacyjnej. Do dziedzictwa republikańskiej “wojny o kulturę”, jeszcze sprzed wybuchu wojny domowej w Hiszpanii, nawiązuje obecnie polityka tzw. zapateryzmu.
Współcześni dyktatorzy postępu i tolerancji W naszych czasach także jesteśmy świadkami toczącej się “wojny o kulturę”. Tym razem jednak celem jest wyrugowanie nie tyle katolicyzmu, co jakiegokolwiek wymiaru transcendencji ze sfery publicznej. Dominującym zjawiskiem jest nie tyle antykatolicyzm, co chrystianofobia. 9 sierpnia 2010 roku na Krakowskim Przedmieściu mieliśmy dowód, że nie jest to bynajmniej egzotyka, ale że barbarzyńcy są już za murami miasta. Poszerzyła się również paleta instrumentów, którymi posługuje się dyktatura relatywizmu. To nie tylko prawo państwowe (wszelkie ustawodawstwo “równościowe” oraz prawa penalizujące tzw. mowę nienawiści – zakazujące chrześcijanom przypominania nauki Pisma Świętego o dewiacjach seksualnych), ale dominująca we współczesnych, zlaicyzowanych społeczeństwach atmosfera wrogości lub – w najlepszym przypadku – podejrzliwości wobec osób wierzących. Wobec stewardessy, której nakazuje się zdjąć krzyżyk z szyi, wobec pielęgniarza, który odmawia modlitwę nad śmiertelnie chorym człowiekiem, wobec uczniów, którym nakazuje się obchodzić w szkole “Święto Zimy” zamiast Bożego Narodzenia. Autorami tych represji nie są władze państwowe, ale unikający “ostentacyjnego kultu” prezesi dużych korporacji, dyrekcje szpitali lub lokalne władze oświatowe. Na straży tak rozumianej tolerancji (w myśl starej jakobińskiej zasady, że “nie ma wolności dla wrogów wolności”) stoi zdecydowana większość mediów tzw. głównego nurtu. W “dżungli samozniszczenia i arbitralnych swobód” – jak nazwał zlaicyzowany świat Papież Benedykt XVI podczas swojej ostatniej podróży apostolskiej do Wielkiej Brytanii (Glasgow, 17 września 2010 r.) – coraz trudniej znaleźć wolność. Nieprzypadkowo Ojciec Święty zwracał uwagę podczas tej samej pielgrzymki na “niepokojące oznaki niezdolności docenienia prawa wierzących do wolności sumienia i swobody wyznania, ale także uprawnionej roli religii w sferze publicznej” (przemówienie w Westminster Hall, 17 września 2010 r.). Jak bowiem uczył jego wielki poprzednik na Stolicy Piotrowej: “Demokracja bez wartości wcześniej czy później przerodzi się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Na koniec jeszcze jedna uwaga. Omawiani w tym artykule liberałowie doszli do władzy, opanowując wcześniej kulturę (a przez nią umysły wyborców, którzy ich wynieśli do władzy). Dlatego tak ważne jest wezwanie Benedykta XVI i jego poprzedników do ewangelizacji kultury. Tego uczył również wyniesiony niedawno na ołtarze bł. ks. kard. John Henry Newman. Problem uzdrowienia kultury jest w istocie problemem religijnym; kultura zawsze łączy się z kultem. Najważniejsze jednak jest to, żeby był to kult prawdziwy, a nie bałwochwalstwo. Prof. Grzegorz Kucharczyk
Autor jest kierownikiem Pracowni Historii Niemiec i Stosunków Polsko-Niemieckich Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, autorem m.in. książek: “Czerwone karty Kościoła”, “Pierwszy holocaust XX wieku”, “Kielnią i cyrklem. Laicyzacja Francji w latach 1870-1914″.
Próba teoretyzacji pojęcia «prawica» – Jacek Bartyzel
Incipit Podejmując próbę teoretyzacji pojęcia «prawica» stajemy face à wypływającej z dwóch źródeł konfuzji. Z jednej strony, empiria życia politycznego powiadamia nas o wielkiej i niesłabnącej popularności tego terminu – i o obecności jego domniemanego desygnatu(ów). Z drugiej strony, nagminności użycia słowa «prawica» towarzyszy przykre – nie tyle może dla uczestników procesu politycznego czy jego powierzchownych, medialnych komentatorów, lecz z pewnością dla badacza, który czuje się zobligowany do przeniknięcia poprzez kłębowisko zjawisk do jego noumenu (w nadziei, że takowy istnieje…) – odczucie niejasności, wieloznaczności i aporematyczności owego tak często używanego słowa. Konfuzja ta może nawet prowadzić – i niejednego zapewne prowadzi – do podejrzenia, że dociekanie, jaki jest i czym jest ów eidos «prawicy» stanowi być może przedsięwzięcie jałowe i skazane na niepowodzenie, albowiem mamy tu do czynienia z fenomenem o zdecydowanie przerysowanym statusie bytowym, o którym prima facie da się zapewne powiedzieć tyle tylko, że stoi on w opozycji do «lewicy», a mniej ostrożnie jeszcze i to, że zazwyczaj ci, którzy identyfikują się jako «prawica», skłonni są odwoływać się, uzasadniając swoje stanowisko, do „jakiegoś” porządku wyższego od umów, konwencji i praw zawieranych czy stanowionych przez ludzi.
Wstępna aproksymacja pojęcia Daleką od oczywistości zawartość ideową pojęcia «prawica», mimo zazwyczaj zbieżnego kojarzenia zestawu cech «prawicowości» na drodze intuicyjnej, unaocznia przypadkowość1 samego pojawienia się tej nazwy (la droite), która we francuskim Zgromadzeniu Narodowym na początku rewolucji 1789 roku zaczęła oznaczać obrońców ancien régime’u, którzy zasiedli po prawej ręce króla, naprzeciw zwolenników mniej lub bardziej radykalnych zmian ustrojowych, nazwanych tym samym trafem «lewicą» (la gauche). Jest rzeczą uderzającą, że pomimo częstego (nad)używania tego terminu w odniesieniu do innych obszarów i kręgów cywilizacyjnych2, sensowny i względnie choćby zadowalający poziom identyfikacji tego pojęcia (resp. tych pojęć) udaje się uzyskać jedynie w odniesieniu do społeczeństw, krajów i ruchów ideowo-politycznych w kręgu cywilizacji zachodniej, posiadającej wprawdzie konkurencyjne względem siebie, ale oparte na wspólnej podstawie filozoficzno-antropologicznej, rozumienia pojęć takich jak: jednostka/osoba, rodzina, własność, wolność, naród, władza, państwo, prawo, autorytet, natura, transcendencja etc.
W historii natomiast tego błyskawicznie rozprzestrzeniającego się słowa do najpoważniejszych zmian podstawowego kręgu znaczeń potocznie z nim kojarzonych zaliczyć należy:
1º zatarcie, niekiedy zaś nawet wyparcie, pierwotnego skojarzenia prawicy z monarchią, feudalizmem i arystokracją;
2º odpowiadającą nowej „geografii” ideowej dominację od końca XIX wieku kojarzenia pojęcia «prawica» z doktrynami i ruchami narodowymi (resp. nacjonalistycznymi);
3º pojawienie się od około lat 30. XX wieku tendencji – uporczywie podtrzymywanej przez zainteresowanych tym przedstawicieli «lewicy», tak komunistycznej jak niemarksistowskiej – do określania mianem «prawicy skrajnej» ideologii i ruchów radykalnych, łączących pierwiastki socjalizmu i nacjonalizmu, takich jak faszyzm i nazizm, a przez to kompromitowanie samego pojęcia «prawica» i wywieranie nacisku na «prawicę umiarkowaną» do przesuwania się w kierunku «centrum» (czyli na pozycje «centroprawicy»);
4º odwrotną do poprzedniej, a wynikającą z uznania komunizmu za największego wroga «prawicy», skłonność do określania mianem «prawicowego» nieomal każdego stanowiska i poglądu antykomunistycznego3;
5º charakterystyczne zwłaszcza dla świata anglosaskiego, lecz przenikające na jego zewnątrz (po 1989 roku także do Polski) z powodu wzrastającej pozycji imperialnej „Anglosfery”, przesunięcie akcentu w rozumieniu pojęcia «prawica» na zagadnienia gospodarcze, skutkujące nadaniem mu prymarnego sensu obrony wolnorynkowego kapitalizmu. Przypadkowość powstania pojęć «prawica» i «lewica», lecz jednocześnie socjopolityczna realność ich desygnatów w postaci obozów politycznych, wiodących ze sobą od rewolucji francuskiej walkę „na śmierć i życie”, nie ułatwiała nigdy zadania ich precyzyjnego i możliwie bezstronnego zdefiniowania. Historycznie i sytuacyjnie zadowalano się często przenośnymi – acz intuicyjnie chwytającymi niekiedy istotę rzeczy – określeniami potocznymi typu: «biali» — «czerwoni», «reakcjoniści» — «postępowcy», «umiarkowani» (moderados) — «egzaltowani» (exaltados)4, albo adekwatnymi jedynie w określonym kontekście ustrojowo-politycznymi, jak «rojaliści» — «republikanie». Najogólniejszym, a przeto ogarniającym możliwie najszerzej różne odcienie «prawicowości», określeniem pozytywnym «prawicy» jest występująca we Francji okresu II Republiki (1848-1852), jak również w państwach iberyjskich i latynoamerykańskich XIX wieku, nazwa obozu zachowawczego – «partia porządku» (parti de l’ordre; partido ordeiro)5. Podobnej mocy określeniem antynomicznym i polemicznym jest natomiast potoczna nazwa «prawicy dynastycznej»6 okresu Monarchii Lipcowej (1830-1848) – «partia oporu» (parti de la résistance), w opozycji do «partii ruchu» (parti de le mouvement), czyli «dynastycznej lewicy», postulującej demokratyzację monarchii liberalnej, opartej o wysoki cenzus majątkowy w prawie wyborczym7. Określenie te mają jednak wyłącznie walor „typów idealnych”, a w empirycznej rzeczywistości historyczno-politycznej są adekwatne jedynie w odniesieniu do państw i społeczeństw, w których istnieje jeszcze porządek wart obrony z punktu widzenia «prawicy»; tam natomiast, gdzie został on już zdruzgotany (nie tylko przez krwawą rewolucję polityczną, ale również na przykład przez rewolucję przemysłową i towarzyszące jej zazwyczaj zmiany społeczne i obyczajowe), dążącą do zmiany «partią ruchu» staje się właśnie «prawica», co tłumaczy także pozornie oksymoroniczne określenia, takie jak: «konserwatywna rewolucja», «rewolucja z prawa»8 czy «rewolucja w imię porządku» – «porządku» identyfikowanego tu z «dobrem»9. W sposób szczególnie jaskrawy – aż do całkowitej zamiany pozycji obu sił – przejawia się to odwrócenie w państwach usiłujących wyjść z komunizmu, gdzie miernikiem «prawicowości» staje się zasięg i głębokość postulowanych (strukturalnych) zmian, natomiast (postkomunistyczna) «lewica» usiłuje prawdziwą zmianę zminimalizować lub uczynić z niej pozór, niejako w myśl sławnej maksymy z powieści Giuseppe Tomasiego di Lampedusy Lampart: „Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak jak jest, wszystko musi się zmienić”.
Na poziomie przedteoretycznym10 warta wspomnienia jest jeszcze konotacja słów związanych z «prawą» i «lewą» stroną w semantyce systemów językowych (i w etymologii tych słów). Tak pisze na ten temat monarchistyczny pisarz austriacki, Erik von Kuehnelt-Leddihn: „W niemal wszystkich językach świata lewa strona, lewica, ma negatywne, pejoratywne znaczenie. I tak w j[ęzyku]. niemieckim mamy linkisch [niezgrabny, niezdarny – przyp. tłumacza], eine Linke Aktion [działanie oszukańcze – j.w.]. Bardzo jednoznacznie brzmi to w języku włoskim: la sinistra (lewa ręka) i il sinistro (nieszczęśliwy wypadek)11. Po węgiersku balsors oznacza nieszczęście (dosłownie: ‘lewy los’)12. W sanskrycie vamah to lewy, zły, a dakšinah prawy, dobry, podobnie jest w języku arabskim. Prawa strona, prawica, jest zawsze kojarzona pozytywnie – pomyślmy o takich niemieckich słowach jak gerecht, aufrecht, rechtschaffen, richtig, rechtlich, das Recht [sprawiedliwy, uczciwy, prawy, prawidłowy, legalny, prawo – przyp. tłumacza]. W językach słowiańskich «praw-» jest podstawą takich pojęć jak prawy, prawo, a także prawda13. Podobnym głosem przemawia Biblia: Eklezjasta (10,2) na przekór anatomii głosi, że serce mędrca bije po prawej stronie, serce głupca zaś po lewej. W czasie Sądu Ostatecznego sprawiedliwi staną po prawicy a niesprawiedliwi, przeklęci, po lewicy Pana”14.
Antynomia prawicy i lewicy
Trudności związane z precyzyjną (i konsensualną) desygnacją pojęcia «prawica» wiodą niekiedy do dwóch przeciwstawnych skrajności: albo zupełnego negowania zasadności jego (i analogicznie – pojęcia «lewicy») używania, albo przeciwnie – „absolutyzacji” jednego ze znaczeń, uznawanego przez zwolenników danego odcienia «prawicowości». Pierwsze podejście motywowane jest zazwyczaj argumentem, że słowa te to jedne z wielu pułapek językowych, pozbawione wszelkiego waloru heurystycznego („puste przegródki”, według słynnego orzeczenia Jean-Paula Sartre’a15), lub też usprawiedliwiane przeświadczeniem o zacieraniu się ich znaczeń, aż do zupełnej dezaktualizacji. Stanowisko to można atoli sfalsyfikować wskazaniem na jego brak poznawczej bezinteresowności: jest bowiem regułą, że pogląd o bezprzedmiotowości lub nieaktualności tych pojęć głoszą reprezentanci bardzo jednoznacznej «lewicy», zawsze wtedy, kiedy służy to ich doraźnym bądź długofalowym interesom partykularnym. Drugie podejście, prowadzące z kolei do równie interesownego „kompromitowania” i eliminowania konkurentów w ramach własnego spectrum ideowego, jest problematyczne dlatego, że pojęcie «prawicy» nie może – jak to już zasygnalizowano – uzyskać tego przynajmniej stanu doktrynalnej precyzji i „czystości”, co (też dalekie od jednoznaczności) pojęcia: «konserwatyzm», «nacjonalizm» czy «liberalizm», jest przeto rzeczą nieuniknioną, że «prawic» – i ich rozumień – będzie zawsze co najmniej kilka, i to nader różnych16. Weryfikowalne empirycznie jest natomiast zarówno (przeczące pierwszemu poglądowi) stwierdzenie, że terminy: «prawica» i «lewica» stanowią powszechnie przyjęte w świecie zachodnim, i najdobitniej odzwierciedlające konfliktowy świat polityki, sformułowania języka politycznego, jak (podważające drugie stanowisko) stwierdzenie, iż oba te terminy nie są „absolutami” (pojęciami substancjalnymi albo ontologicznymi), lecz pojęciami względnymi (relacjonalnymi), umiejscowionymi w „przestrzeni politycznej”, gdyż nie reprezentują treści niezmiennych i ustalonych raz na zawsze. Są one pojęciami nie z zakresu politycznej ontologii, lecz typologii, zarazem antytetycznymi i komplementarnymi. Jak wyrokuje włoski politolog, a jednocześnie działacz «ultralewicy» komunistycznej (lecz antysowieckiej) – Marco Revelli: „Nie można być z prawicy lub lewicy w takim samym sensie, w jakim mówi się, że jest się «komunistą», «liberałem» lub «katolikiem»”17. W przeciwieństwie do antytez ontologicznych typu: „ład – nieład” czy „wojna – pokój” (resp. „nie-wojna”), antyteza „prawica – lewica” jest quasi-bytem relacyjnym o względnie równej „mocy”, gdyż istnienie jednego członu jest uwarunkowane istnieniem drugiego: „tam, gdzie nie ma prawicy, nie ma lewicy, i na odwrót. Inaczej mówiąc, prawica istnieje tylko dlatego, że istnieje lewica, lewica – jeśli istnieje prawica”18. Przeciwstawienie „prawica – lewica” jest jednak, pomimo, w pewnym stopniu, zmiennej treści obu pojęć, realne sytuacyjnie i polemicznie19, gdyż to, co stanowi «lewicę», nie może być «prawicą», i à rebours. W konsekwencji: „Fakt, że prawica i lewica są względem siebie przeciwstawne, oznacza po prostu, iż nie można należeć jednocześnie do prawicy i lewicy”20. Są to pojęcia wykluczające się „w tym sensie, że żadna doktryna i żaden ruch nie mogą być jednocześnie prawicowe i lewicowe; (…) przynajmniej w mocnym znaczeniu doktryna albo ruch może (…) być tylko albo prawicowy, albo lewicowy”21. Definiowaniu «prawicy» przez opozycję do «lewicy» przeciwstawia się wprawdzie konserwatysta Roger Scruton, widząc w tym „uleganie najgroźniejszemu rysowi retoryki lewicowej”22, jednak jako alternatywę proponuje jeszcze bardziej zawężające odniesienie negatywne do komunizmu. Jeśli mówimy o „komplementarności” obu członów wspomnianej antytezy, to trzeba wszakże opatrzyć to zastrzeżeniem ograniczającym zasięg obowiązywalności tego twierdzenia wyłącznie do systemu demokratycznego i parlamentarnego, którego podstawową zasadą jest ideowo-polityczny pluralizm, wypływający z kolei z relatywistycznego przeświadczenia, że nie ma i być nie może jednej prawdy (racji) politycznej, przeto „prawda” wyłonić się może jedynie ze ścierania się przeciwstawnych racji, które właśnie mogą pochodzić z «prawicy» i z «lewicy»; parlamentaryzm zaś jest tu pojęty – jak twierdził wybitny reprezentant włoskiej «prawicy historycznej» (destra storica), czyli konserwatywno-liberalnej, Cesare hr. Balbo – jako roztropne przeniesienie „partii z placu targowego do izby deputowanych”, a w sprzyjających warunkach również jako „redukowanie skomplikowanej wielości partii do jak najmniejszej ilości, albo nawet do dwóch tylko – do ministerium i opozycji”23. Komplementarność «prawicy» i «lewicy» da się zatem jedynie pojąć i zaakceptować w obrębie stricte liberalnego – a zatem «centrystycznego» – ideału „słusznego środka” (juste milieu), co expressis verbis wyłożył arcyliberał Benedetto Croce: „Przychylność, z jaką odnoszono się do systemu dwóch wielkich stronnictw tworzących parlamenty, konserwatywnego i postępowego, umiarkowanego i radykalnego, prawicy i lewicy, kryła w sobie życzenie, by stopniować społeczne rewindykacje, unikać szkód wynikłych z rewolucyjnych wstrząsów i rozlewu krwi, oraz zamiar łagodzenia walki sprzecznych interesów”24. Można zauważyć, że podkreślanie niezbędności (współ)istnienia obu stanowisk stało się już rodzajem retorycznego rytuału partii parlamentarnych, atoli o natężeniu wprost proporcjonalnym do faktycznej anomii pryncypiów «prawicowości» i «lewicowości» u ich reprezentantów. Pogląd powyższy nie jest już jednak akceptowalny dla tych wszystkich z «prawicy» albo z «lewicy», którzy w normie i praktyce ich „koegzystencji” widzą fundamentalny błąd, grożący anihilacją zasad i celów jednego i drugiego stanowiska. Dążą oni raczej tedy do unicestwienie warunków samej tej ideowo-politycznej opozycji. Dotyczy to zarówno rewolucjonistów «z lewa», dla których petryfikacja współistnienia oznacza niemożność „ruszenia z posad bryły świata” i popchnięcia jej w zupełnie nowe koleiny, jak kontrrewolucjonistów «z prawa», dla których juste milieu prowadzi do stopniowego „wypłukiwania” rzeczywistości empirycznej z pierwiastków ładu (identyfikowanego przez nich z prawdą) przedrewolucyjnego, kiedy to nie było żadnego podziału na «prawicę» i «lewicę», lecz istniał monoideowy i czerpiący swoją legitymizację z odniesienia do transcendencji porządek wertykalny. Dlatego, na przykład, konsekwentny «reakcjonista», za jakiego uważał się, i jakim w istocie był, kolumbijski myśliciel Nicolás Gómez Dávila, konstatując, że w dzisiejszym świecie „wszyscy są, mniej lub bardziej, z lewicy”25, odrzucał w funkcji autoidentyfikacji pojęcie «prawicy», twierdząc, że: „Nawet prawica jakiejkolwiek prawicy wydaje mi się zawsze nadmiernie lewicowa”26. Najbardziej nawet «prawicowa prawica» w świecie ufundowanym na „pluralizmie prawd” jest bowiem tylko częścią tego świata przeczącego jedyności prawdy.
Poziomy i pionowy wymiar diady prawica – lewica Aporematyczność obu zarysowanych wyżej stanowisk – wskazującego komplementarność obu pojęć, lecz tylko na gruncie światopoglądu i praktyki demoliberalnej, lub przeciwnie, ich dysjunktywność, a nawet wzajemne dążenie do unicestwienia samej antynomii – od innej jeszcze strony odsłania się, jeśli antytezę „prawica – lewica” ująć już to na płaszczyźnie „horyzontalnej” (poziomej), już to „wertykalnej” (pionowej). W ujęciu horyzontalnym – wnikliwie opisanym27 przez włoskiego politologa (i socjalistycznego polityka) Norberta Bobbio – «prawica» i «lewica» to dwa terminy antytetyczne, umiejscowione na osi poziomej („blisko–daleko”) w przestrzeni politycznej, a zatem tworzące ideową diadę na zasadzie: „albo–albo” oraz „ani–ani”. Tym samym jednak, oba człony diady podlegają prawom geometrii, podług których każde punkty skrajne mają swój środek – w tym wypadku polityczne «centrum», co sprawia, że ideowa „diada” zmienia się natychmiast w triadę. Nie koniec na tym, gdyż zarówno na «prawicy», jak i na «lewicy», istnieją kierunki skłaniające się ku «centrum» – co wraz z analogicznymi nastawieniami poszczególnych odłamów «centrum» właściwego może stanowić «prawicę» lub «lewicę» «umiarkowaną», tudzież «centroprawicę» i «centrolewicę» – jak kierunki odsuwające się maksymalnie od «centrum», czyli «prawicę» i «lewicę» «skrajną». W ten sposób, uwzględniając okoliczność, że w obrębie «centrum» pozostaje jednak jakaś cząstka niepodzielna («centrum centrowe»), triada zamienia się w pentadę. Podobne spostrzeżenia czyni politolog francuski – Marcel Gauchet, stwierdzając, że „…konsolidacja pary dokonuje się poprzez ménage à trois. Lewicę i prawicę mamy dlatego, że istnieje środek. (…) Jeśli jednak jest środek, każda z partii bocznych pada ofiarą tendencji radykalnych, co sprawia, że mamy co najmniej dwie prawice, prawicę-prawicę i prawicę skrajną, a tak samo jest z lewicą”28. Twierdzenie Gaucheta należałoby jednak skorygować w zakresie konkluzji praktycznych: empiria życia politycznego we współczesnych demokracjach parlamentarnych zdradza bowiem znacznie częściej tendencję wprost przeciwną do „połykania” partii „bocznych” przez „radykalne”. Pragmatyczną normą jest natomiast ciążenie obu skrzydeł ku «centrum», jako strefie bezpiecznej „szarości”, pozwalającej także neutralizować i izolować „ekstremistów” nie mieszczących się w ramach konsensu aprobowanego przez wszystkich „odpowiedzialnych”, przeto również coraz mniej istotnie odróżnialnych od siebie, aktorów sceny politycznej.
Diada „prawica – lewica” może być jednak ujmowana nie tylko horyzontalnie, na osi poziomej, według kryterium „blisko–daleko”, ale również wertykalnie, na osi pionowej, według kryterium „góra–dół” albo „naprzód–do tyłu” (na przykład pierwotnym znaczeniem słowa princeps było: ten, który jest pierwszy w szeregu, a inni za nim podążają, stanowiąc jego świtę). Diady wertykalnej używa się – zauważa Bobbio – w odniesieniu do rangi, czego przykładami są: „izba niższa i wyższa w angielskim systemie parlamentarnym; duchowieństwo niższe i wyższe w obrębie hierarchii kościelnej”, wyrażając tak ideę, że „sprawowanie władzy, zgodnie ze znanym rozróżnieniem, bardzo pożytecznym w teorii form rządów, może odbywać się z dołu w górę albo z góry na dół”29. Ujęcie wertykalne zatem bardzo dobitnie uwyraźnia jedno z elementarnych przeciwieństw «prawicy» i «lewicy», jakim jest opozycja hierarchicznej i egalitarnej wizji świata, człowieka i polityki. Jedynie w jego świetle może być właściwie zrozumiana, na pierwszy rzut oka paradoksalna myśl powoływanego tu już Gómeza Dávili: „Reakcjonista nie znajduje się po prawej stronie lewicy, lecz naprzeciwko”30.
Na rzecz ujęcia wertykalnego przemawiają też przykłady możliwej identyfikacji w historii przedrewolucyjnej, transhistorycznych „archetypów” «prawicowości» i «lewicowości» – jak «arystokraci» i «demokraci» w greckich poleis, «optymaci» i «popularzy» w Rzymie, «kawalerowie/torysi» i «purytanie/wigowie» w XVII-wiecznej Anglii – acz są one zdecydowanie rzadsze od tych wielkich konfliktów, których (jak walki propapieskich «gwelfów» z procesarskimi «gibelinami» w średniowieczu) w diadę tę wpisać nie sposób; wszystkie te przykłady dotyczą zresztą co najmniej pararewolucyjnej sytuacji kryzysu ustrojowego, antycypującej rewolucje nowożytne. Niewątpliwe trudności w znalezieniu elementarnego rdzenia każdej «prawicy» nie powinny prowadzić do rezygnacji z jego poszukiwania na osi wertykalnej także dlatego, że ograniczenie się do osi horyzontalnej wystawia na niebezpieczeństwo odniesień czysto relacyjnych, co czyni badacza bezbronnym wobec takich pseudoteoretyzacji, jak «dziecięca choroba lewicowości» czy «prawicowo-nacjonalistyczna frakcja Bucharina», „odkrywane” przez Lenina i Stalina w trakcie „zaostrzającej się walki klasowej”, albo «prawicowe odchylenie» (tzw. gomułkowszczyzny) w PPR.
Wyróżniki prawicowości W klasycznym już ujęciu jednego z twórców nowoczesnej politologii – André Siegfrieda, dwoma zasadniczymi kryteriami delimitującymi stronnictwa polityczne są: 1º ich ustosunkowanie się do rewolucji francuskiej oraz 2º ich stanowisko wobec rewolucji przemysłowej XIX wieku31. Chociaż Siegfried analizował pod tym kątem wyłącznie programy partii francuskich w okresie III Republiki (1875-1940), dostarczone przez niego kryteria pozwalają wyodrębnić (dawniejszą) «prawicę», «centrum» i «lewicę» w prawie każdym kraju cywilizacji zachodniej w ten sposób, że pozycje «prawicy» określa bezwzględne odrzucenie idei rewolucji francuskiej oraz (co najmniej) rezerwa w stosunku do industrializacji, pozycje «centrum» – częściowa asymilacja zasad rewolucyjnych w ich „umiarkowanej” postaci (republikańsko-liberalnego żyrondyzmu lub nawet monarchicznego konstytucjonalizmu) oraz „burżuazyjny” entuzjazm dla „wieku przemysłu”, a pozycje «lewicy» – apologia radykalnego jakobinizmu, lub wręcz uznawanie jego terrorystycznych praktyk za nie dość śmiałe, oraz krytyka kapitalizmu ze stanowiska ekonomicznego egalitaryzmu. W przybliżeniu odpowiada to układowi trzech głównych sił politycznych XIX wieku: 1º konserwatystów/legitymistów, 2º liberałów oraz 3 º demokratów rewolucyjnych i socjalistów. Pojawienie się w XX wieku nowych odmian «prawicy» (nacjonalizm integralny, konserwatywna rewolucja, Nowa Prawica), jej nowych wrogów (komunizm, nazizm, Nowa Lewica, neotrybalistyczne ruchy etniczne i „tożsamościowe”), tworów ideologicznie hybrydowych (faszyzm i inne ruchy narodowo-rewolucyjne, populizm), nowych okoliczności społecznych (demokratyzacja kultury, plebeizacja społeczna i mentalna) oraz gospodarczych (kryzys leseferyzmu, powstanie Welfare State, neoliberalizm, globalizacja, postprzemysłowa rewolucja informatyczna), uczyniło kryteria podane przez Siegfrieda niewystarczającymi. Postępująca wskutek wskazanych okoliczności pluralizacja i dywersyfikacja «prawic» (i analogicznie «lewic») może być w pewnej mierze uporządkowana wskazaniem przynajmniej trzech poziomów identyfikacji, przy jednoczesnym rozpoznaniu, że nie każdy występujący na arenie politycznej ruch określany i określający się jako «prawicowy» musi odpowiadać pojęciu «prawicy» w każdym podanym niżej znaczeniu32. Te trzy poziomy to: 1º wymiar metapolityczny (którego rdzeniem jest to, co ongiś Adolf Bocheński nazwał mistyką polityczną33, i co – mówiąc najprościej – określa imponderabilia «prawicy»); 2º wymiar stricte polityczny, w którym znaczącym wyróżnikiem «prawicowości» jest podejście do zagadnienia elity rządzącej; 3º wymiar społeczno-ekonomiczny, w którym prócz zagadnienia własności kluczowym problemem jest wybór modelu gospodarowania. W znaczeniu metapolitycznym – którego „idealnym” archetypem w cywilizacji zachodnio-chrześcijańskiej był legitymizm katolicko-monarchiczny, broniący „sojuszu Ołtarza i Tronu”, „mistyki królewskiej” Pomazańca Bożego, autorytetu papiestwa oraz pośredniej jurysdykcji Kościoła nad państwem – «prawicą» jest każda doktryna oraz ruch polityczny, który uznaje prymat ducha nad materią, nadprzyrodzone źródło władzy (pojętej jako depozyt Boży), zasadę dobra wspólnego oraz prawnonaturalny fundament społeczeństwa, państwa i prawa. Istnienie «prawicy» w tym, metapolitycznym, wymiarze jest warunkowane posiadaniem przez nią pozytywnej (afirmatywnej) „teologii politycznej”, która czyni ją «prawicą metafizyczną». Teologiczno-metafizyczny sens «prawicy» (resp. jej „mistykę polityczną” w terminologii Bocheńskiego) uwyraźnił jeden z największych teologów katolickich XX wieku, o. Réginald Garrigou-Lagrange OP, który w komentarzu do stwierdzenia: „Kościół nie jest ani na prawicy, ani na lewicy” odpowiedział: „Jestem człowiekiem prawicy i nie widzę powodu, dla którego miałbym ten fakt ukrywać. Jestem przekonany, że wielu z tych, którzy używają cytowanego zdania, wypowiada je w celu porzucenia prawicy i prześlizgnięcia się na lewicę. Starając się unikać przesady w jedną stronę, przesadzają w drugą (…). Uważam również, że nie powinniśmy mylić prawdziwej prawicy z rozmaitymi pseudo-prawicami, które bronią fałszywego, a nie prawdziwego ładu. Prawdziwa zaś prawica broni ładu ufundowanego na sprawiedliwości i odzwierciedla to, co Pismo święte nazywa «prawicą Boga», gdy głosi, iż Chrystus zasiada po prawicy Ojca, a wybrani staną po prawicy Najwyższego”34. Z uznania prymatu porządku nadprzyrodzonego wynika także nieodzowność respektowania przez «prawicę» przedpolitycznego charakteru takich instytucji jak: małżeństwo, rodzina i własność prywatna, względem których państwo winno jedynie odgrywać pełną wstrzemięźliwości rolę ochronną. W dalszej kolejności, do sfery metapolitycznej należy wszystko to, co można nazwać tradycją, a więc uprawa i przekazywanie kultury narodowej i powszechnej, pielęgnowanie cnoty patriotyzmu oraz wspólnoty i więzi narodowej, wierność dynastyczna (w monarchiach), szacunek dla arystokracji/szlachty jako depozytariusza tradycji i etosu rycerskiego, poszanowanie autorytetów, regionalizm etc. Tradycjonalizm «prawicy» oznacza przeto selekcjonowanie całej zastanej spuścizny przeszłości, a nie bierne przyswajanie całego dziedzictwa „jak leci”. Reprezentatywne dla «prawicy» będzie takie ujęcie tradycji, któremu wyraz dał tradycjonalista hiszpański (karlista) Víctor Pradera:
„…Tradycja to nie jest wszystko to, co minione. Nie może uchodzić za tradycyjne coś, co jest w sprzeczności z zasadami wynikłymi z natury człowieka i jego życia społecznego, ponieważ (…) Tradycja ma być przez to wszystko ożywiona. (…) Ani także nie jest tym, co jedynie mogło się zdarzyć. Tradycja to przeszłość, weryfikująca wystarczająco doktrynalne fundamenty wspólnotowego życia ludzkiego, rozważane w uogólnieniu; innymi słowy, jest to przeszłość, która przeżyła i posiada cnoty, aby tworzyć przyszłość”35. W Polsce symbolem wyrażającym tradycjonalistyczną mistykę polityczną «prawicy» była obrona „Okopów Świętej Trójcy”, a jej realnym, najszerszym i trwałym wykładnikiem społeczno-kulturowym – „sarmacka” kultura szlachecka (rycersko-ziemiańska), kultywowana też przez znaczną część inteligencji, i to nie tylko ziemiańskiego pochodzenia. Dotyczące wizji ładu politycznego znaczenie słowa «prawica» ogniskuje w dwu głównych zagadnieniach: autorytetu i celu władzy oraz elity kierowniczej państwa. Najogólniejszym określeniem prawicowego ideału politycznego jest hasło „silnej władzy”, rozumiane wszelako w kontekście jej uźródłowienia i prerogatyw osobistych suwerena politycznego (niezależności od chwiejnych opinii mas i od innych organów państwa) oraz sposobu sprawowania przywództwa, nie zaś przedmiotowego zakresu sfery zainteresowań państwa. Regułą na «prawicy» jest właśnie zawężenie sfery politycznej oraz jej ścisłe oddzielenie od sfer przed- i niepolitycznych (duchowej, rodzinnej, społecznej, ekonomicznej), toteż typowym dla «prawicy» hasłem jest „rząd ograniczony”, a typowym działaniem – przeciwstawianie się wszędobylskiej ingerencji biurokratycznego „Lewiatana”. Państwo – pisał bezwzględny wróg demokracji, a zwolennik monopolu polityczności dla króla – dyktatora, Charles Maurras – nie powinno „zakładać szkół i sprzedawać zapałek”36, albowiem szkoły państwowe nie uczą, tylko indoktrynują, zapałki zaś produkowane przez państwo nie palą się. „Rząd królewski” – powtarza aprobatywnie ten sam autor za Aimée de Coigny – nie jest i nie pragnie być omnipotentny, lecz „ma swoje miejsce precyzyjnie odmierzone, wyznaczone i legalne, potrzebne wszystkim, sprawując nad wszystkim pieczę z wysokości”37. Zadanie (i usprawiedliwienie) rządu «prawica» widzi raczej w ochronie nabytych praw, przywilejów i swobód osób, rodzin i innych wspólnot naturalnych oraz dobrowolnych stowarzyszeń i gwarantowaniu im „bezosobowej” sprawiedliwości, a nie w odgórnej interwencji celem zapewniania obywatelom „gratyfikacji proporcjonalnej do zasługi”38, tym bardziej zaś – pozytywnego wpływania na ich sposób myślenia i zachowania w kierunku uznawanym przez rząd za słuszny.
W swoich preferencjach ustrojowych dawniejsza «prawica» była prawie zawsze monarchistyczna, wyjąwszy kraje o ustalonej tradycji republikańskiej, jak Szwajcaria czy Stany Zjednoczone; tym bardziej zaś nie jest to regułą współcześnie. Zgodna z kanonem „silnej władzy” jest zatem także opcja na rzecz systemu prezydenckiego («monarchii republikańskiej»39, jak V Republika Francuska, zwłaszcza w jej „klasycznym” kształcie, skrojonym na miarę Charlesa de Gaulle’a), jak również – w sytuacji krytycznej („stanu wyjątkowego”), wymagającej przywrócenia bądź instauracji ładu prawnonaturalnego – na rzecz dyktatury. Ten ostatni wypadek zachodzi – zdaniem Juana Donoso Cortésa – wówczas, gdy rządy konstytucyjne „nie są niczym jak tylko ramą, szkieletem bez życia”, „ze swoimi uprawnionymi większościami zwyciężane zawsze przez niespokojne mniejszości; z ich ministrami odpowiedzialnymi, którzy za nic nie odpowiadają; ze swymi nietykalnymi królami, których nietykalność jest zawsze pogwałcona”40. Mało prawdopodobna natomiast wydaje się aprobata «prawicy» dla zdominowanego przez partie i z natury niestabilnego systemu parlamentarno-gabinetowego (wyjąwszy model brytyjski, będący w istocie rzeczy, usankcjonowanym prawem zwyczajowym, „prezydencjalizmem premiera” Jego Królewskiej Mości oraz przywódcy zawsze wyraźnej i jednopartyjnej większości parlamentarnej, uzyskanej drogą wyborów w okręgach jednomandatowych na podstawie ordynacji większościowej). „Pluralizm” «prawicy» daje się także dostrzec w równoległych opcjach – uwarunkowanych historycznym charakterem danego państwa – na rzecz opcji «nacjonalistycznej» (resp. «państwa narodowego») bądź «imperialnej» (resp. państwa wielu narodów, lecz należących do jednej cywilizacji). Podobnie przedstawia się kwestia elity rządzącej, jako że „typem idealnym” «prawicy» jest (zakorzeniony w indoeuropejskim archetypie «trójstanowości», jako wykładnika trzech społecznych funkcji: sakralnej, militarnej i produkcyjnej41) hierarchiczny ustrój społeczeństwa i państwa, gdzie „pierwsze miejsce – jak dowodził Joseph hr. de Maistre – należy się szlachcie, której przypada w udziale prawo do wszystkich wielkich stanowisk (z rzadkimi wyjątkami, do jakich skłania rzadka zasługa)”, albowiem „tylko właściciel jest naprawdę obywatelem”42. Już jednak nawet konserwatyści w toku XIX wieku rezygnowali zazwyczaj z postulatu rekrutowania elity rządzącej wyłącznie ze szlachty rodowej. Par exemple, Józef Szujski, który wprawdzie wychodził od twierdzenia, że „szlachta jest niezawodnie historyczną i faktyczną alfą i omegą narodu”, poprzez empiryczną konstatację, iż „szlachectwo i możnowładztwo, jako przywilej, upadło dziś faktycznie”, dochodził do konkluzji, iż czynnikiem stałym – którego „nikt zniszczyć nie potrafi” – pozostaje atoli „szlachectwo moralne”, czyli „urząd heroldii niewidzialny, w opinii publicznej rezydujący. Ten urząd wydał dyplomy szlacheckie tysiącu ludziom nieszlachcie i odebrał go niejednemu staremu familiantowi”, a pojmować go należy jako „zakon moralny tej podniosłości poczucia narodowego, która usposabia do uczestnictwa w życiu narodowym”43. Wzorcowo – z punktu widzenia «prawicy» – problem elity panującej został postawiony przez autorów związanych z Action Française (Hugo Rebell, Charles Maurras, Georges Valois). W ich ujęciu elita polityczna winna być amalgamatem trzech «arystokracji»: „niezdegenerowanych” potomków arystokracji rodowej, „szlachty szpady” (la noblesse de l’épée); mieszczańskiej elity majątkowej i zawodowej, „szlachty togi” (la noblesse de la robe); oraz «prawicowych» intelektualistów, „szlachty pióra” (la noblesse de la plume), odgrywających faktycznie rolę „hiperprzywódczą” i weryfikującą w stosunku do obu pozostałych członów44. Pomimo wszelkich modyfikacji w odniesieniu do socjologicznego aspektu elity, wstrzemięźliwy stosunek do demokracji zdaje się pozostawać niezmiennie ważnym wyróżnikiem «prawicy». „Głębszy powód, dla którego konserwatyści podejrzliwie traktują proces demokratyczny” jest ten, zauważa Scruton, że „choćby był on maksymalnie sprawiedliwy i wolny, zawsze da pierwszeństwo potrzebom i pragnieniom tych, którzy teraz wybierają, bez oglądania się na potrzeby i pragnienia tych, których nie ma jeszcze wśród nas i którzy już pomarli. Demokratyczny wybór obciążony jest tą samą usterką teoretyczną co umowa społeczna – mianowicie uprzywilejowuje on żywych i ich doraźne interesy względem przeszłych i przyszłych pokoleń. Rodzi to zagrożenie, że podjęty wybór zaszkodzi długofalowym interesom wspólnoty i nadszarpnie siły potrzebne do przetrwania narodu”45. Nie jest wprawdzie dla «prawicy» niemożliwe zaakceptowanie demokracji w sensie formalnym, jako techniki wyłaniania grupy rządzącej, lecz nie do pogodzenia z jej przekonaniami wydaje się przyjęcie «demokratyzmu», tj. kontraktualistycznej ideologii głoszącej pochodzenie władzy od ludu oraz tegoż ludu „suwerenności”, zwłaszcza rozciąganej na prawo decydowania, co jest prawdą i fałszem, dobrem i złem czy pięknem i szpetotą. Człowiek «prawicy» może zatem akceptować „ograniczoną” demokrację w sensie klasycznym (politeję, „demokrację republikańską”), lecz nie „ludowładztwo”, co przejawia się także dbałością o to, by instytucje pochodzące z wyboru były co najmniej równoważone autorytetem instytucji niewybieralnych, bądź wybieralnych na innej zasadzie niż powszechność i równość. Dotyczy to zwłaszcza trybu powoływania, składu i kompetencji izby wyższej parlamentu – senatu, który w oczach «prawicy» winien być wykładnikiem elity społecznej, moralnej i intelektualnej narodu. Największa dywersyfikacja «prawic» panuje współcześnie na obszarze zagadnień społeczno-gospodarczych, a ponieważ te wysuwa nieustannie na plan pierwszy życie codzienne, konsekwencją tego faktu jest zdominowanie przez nie debaty publicznej. W zasadzie jedynym wspólnym mianownikiem pozytywnym jest w tym aspekcie obrona własności prywatnej, a negatywnym – odrzucenie (by posłużyć się tytułem słynnej książki F. A. von Hayeka46) kolektywistycznej „drogi do niewolnictwa”, nie tylko w skrajnej postaci likwidującego własność prywatną komunizmu, ale również łagodniejszych form socjalizmu i „gospodarki mieszanej”, jak socjaldemokracja, „opiekuńcze” państwo socjalne, syndykalizm etc. Już jednak w samym pojmowaniu własności rysuje się poważna różnica pomiędzy podejściem typowo konserwatywnym47, akcentującym rodzinny i dziedziczny charakter własności prywatnej oraz wyróżniającym moralnie własność nieruchomą (ziemską)48, a podejściem indywidualistycznym, charakterystycznym dla «prawicy liberalnej», nawracającej do rzymskiego traktowania własności jako egoistycznego „prawa użycia i nadużycia” (ius utendi et abutendi) i preferującej kapitał ruchomy. Zasadnicza rozbieżność panuje także pomiędzy «prawicą» kierującą się nauczaniem społecznym Kościoła katolickiego49 (co przed Vaticanum II oznaczało także dążenie do wskrzeszenia ustroju stanowo-zawodowego, nazywanego korporacjonizmem) – przede wszystkim zasadami pomocniczości i solidarności, a «prawicą» liberalną i libertariańską oraz tą częścią «prawicy» konserwatywnej, która postrzegając w korporacjonizmie nieżyciowy «romantyzm ekonomiczny», przyjęła program neoliberalny. Konsekwencją tego jest nie tylko samo współwystępowanie dwu odmiennych typów «prawicy», ale maksymalne rozbiegunowanie ekstremów «prawicowości», gdyż to, co jest uznawane za jej kwintesencję w jednym odłamie, tj. społeczny solidaryzm, w oczach «prawicy» typu liberalnego będzie uchodzić za odmianę «kolektywizmu»; to zaś, co jest ekstremum wolnorynkowego leseferyzmu (libertariański «anarchokapitalizm»), w oczach «prawicy» tradycyjnej (konserwatywnej lub narodowej) będzie nieodróżnialne od anarchizmu i źródłowo zbieżne z «lewicowym» kontraktualizmem. Nie dziw zatem, że oponenci na płaszczyźnie tego sporu w zdecydowany sposób dyskredytują się nawzajem. Jeśli, na przykład, Scruton oświadcza: „Bodaj najbardziej prostacki argument za czymś, co podszywa się pod ‘konserwatyzm’, brzmi, że gospodarka ‘wolnorynkowa’ stanowi gwarancję bogactwa narodu i najlepszą metodę utrzymania oraz podniesienia ‘poziomu życia’, ponieważ w ramach wolnego rynku, zabiegając o dobrobyt materialny dla siebie, jednostki zabiegają tym samym o dobrobyt materialny dla wszystkich” oraz przypomina, że „Był nawet okres, kiedy angielska partia torysów sprzeciwiała się gospodarce ‘rynkowej’, nie w interesie bogactwa narodu, lecz w interesie porządku społecznego, najzupełniej trafnie uważała bowiem, że gospodarka rynkowa zagrażała temu porządkowi”50 – to libertarianin Murray N. Rothbard konserwatyzm w jego klasycznej (tradycjonalistycznej) postaci uważać będzie za największego wroga wolności, głoszącego „etatystyczne kredo” w interesie uprzywilejowanych elit, zaś jego odmianę paternalistyczną («nowych konserwatystów» Bismarcka w Niemczech i Disraeli’ego w Anglii) oskarży o to, że „zastąpili szczerą nienawiść i pogardę dla mas społecznych obłudą i demagogią”, «nowi konserwatyści» albowiem, zdaniem Rothbarda, „osłabiali wolnościowego ducha robotników, wylewając krokodyle łzy nad dolą wielkoprzemysłowej klasy robotniczej i nad niewystarczającą regulacją rynku przez kartele i nakazy”, ścieląc tym drogę do „feudalizmu przemysłowego”, czyli konserwatywnego „państwa korporacyjnego”51.
Geografia prawicy Ideowe zróżnicowanie wewnętrzne «prawicy» ujmuje się zazwyczaj w rozmaite pary dychotomiczne, z których wszystkie są wysoce niezadowalające. W szczególności dotyczy to najpospolitszego przeciwstawienia «prawicy umiarkowanej» i «prawicy skrajnej», jako że regułą w tym wypadku jest albo posługiwanie się czysto potocznym znaczeniem słów „umiarkowanie” i „skrajność”, albo ich rozpatrywanie z punktu widzenia wobec «prawicy» zewnętrznego (ze świata pojęć i wartości demoliberalnego «centrum»), co należy traktować jako błąd nie tylko metodologiczny, ale przede wszystkim poznawczy. Co więcej, zjawiskiem nagminnym – nawet w dyskursie akademickim! – jest identyfikowanie jako «prawicy skrajnej» faszyzmu i pokrewnych mu doktryn oraz ruchów narodowo-rewolucyjnych, jak i przyjmowanie za aksjomat, że synonimem bądź kwintesencją faszyzmu jest hitlerowski narodowy socjalizm (nazizm). Procederowi temu towarzyszy też zazwyczaj nonszalanckie dołączanie drugiej dychotomii, złożonej z faszyzmu/nazizmu i komunizmu, jako «skrajnej prawicy» i «skrajnej lewicy», ilustrowane francuskim porzekadłem (les extrêmes se touchent) o „stykaniu się” skrajności. Niedorzeczność tak skonstruowanych dychotomii nie zraża nawet tych, którzy skądinąd przyznają, że faszyzm i zbliżone do niego ideologie oraz ruchy, jak również nazizm, stanowią mieszankę socjalizmu, syndykalizmu i nacjonalizmu (nazizm nadto rasizmu), a zatem dwóch ideologii jednoznacznie «lewicowych» oraz jednej (nacjonalizm), która wprawdzie w swojej postaci dojrzałej («nacjonalizmu integralnego») stała się «prawicowa», lecz rodowód miała też «lewicowy» – antymonarchiczny, egalitarny i plebejski52. I logika, i geometria, wskazują tedy jednoznacznie, że zjawisko będące kontaminacją «lewicy» i «prawicy» może – na osi horyzontalnej – znajdować się jedynie, ogólnie rzecz biorąc, w «centrum», w poszczególnych natomiast konkretyzacjach (w zależności od proporcji „wymieszania” ideologicznych składników) – co najwyżej na «skrajnej lewicy prawicy» (te «faszyzmy», które są bardziej nacjonalistyczne niż socjalistyczne), albo przeciwnie, na «skrajnej prawicy lewicy» (te, które są bardziej socjalistyczne niż nacjonalistyczne). Natomiast konfuzję wynikającą z faktu, że w «centrum» znajdują się również ideologie i ugrupowania demokratyczno-liberalne, które znamionuje (odwzajemniana) wrogość do faszyzmu, pozwalają ominąć doprecyzowania takich badaczy faszyzmu, jak Zeev Sternhell («ani prawica, ani lewica»53), Hugh Seton-Watson («połączenie prawicy i lewicy»54), a zwłaszcza Seymour M. Lipset («ekstremistyczny kierunek centrum»55) – gdzie kwalifikacja «ekstremistyczny» («skrajny») ma konotację nie horyzontalną, lecz wertykalną, odnosząc się do faszystowskiej aksjologii (hierarchia i dyscyplina). Dlatego też komunizm i faszyzm (a zwłaszcza nazizm) rzeczywiście się ze sobą „stykają”, ale nie dlatego, że są względem siebie «ekstremami», które w jakiś tajemniczy sposób naginają się ku sobie, lecz po prostu dlatego, że są sobie ideologicznie bliskie – jako różne odmiany socjalizmu. Nie tak jaskrawo, niemniej również problematyczne są inne dychotomie: «prawica demokratyczna» i «prawica autorytarna» czy «prawica arystokratyczna» i «prawica populistyczna», gdyż przeakcentowanie jednej tylko pary antynomicznych cech prowadzi do redukcjonizmu. Nawet dychotomia «prawicy religijnej» i «prawicy laickiej» gubi z pola widzenia takie fenomeny ideowe, jak «Nowa Prawica» i te doktryny «neopogańskie», które mają charakter raczej kulturowy niż stricte religijny, wszelako nie «laicki». O treści ideowej informuje natomiast enumeracja56 odmian «prawicy», z których główne, jak się zdaje, to: 1º «prawica tradycjonalistyczna i legitymistyczna» (kontrrewolucyjna); 2º «prawica konserwatywna» (ewolucjonistyczna); 3º «prawica liberalna»; 4º «prawica narodowa» (nacjonalistyczna); 5º «prawica autorytarna»; 6º «prawica narodowo-radykalna» (rewolucyjno-konserwatywna) i 7º «Nowa Prawica». Dopiero kontaminacja tych określeń z układem nie dychotomicznym, lecz triadycznym (przy założeniu, że «prawica» sama w sobie, a nie tylko w relacji do «centrum» i «lewicy», zawiera troistość, tzn. ma „własną” «prawicę», „własne” «centrum» i „własną” «lewicę»), a uzupełnionym układem pentadycznym (przez uwzględnienie «ekstremów»), pozwala wypełnić „mapę kartograficzną” «prawic» gęściej i bardziej adekwatnie, niż za pomocą prostych dychotomii. W ten oto sposób zbudować horyzontalną pentadę odmian prawicy, dla większej przejrzystości wskazując ich niektóre egzemplifikacje:
1º | Tradycjonalistyczna «skrajna prawica prawicy» | — ultrasizm Restauracji (J. de Maistre, L. de Bonald, K. L. von Haller); — „pentarchia petersburska” (H. Rzewuski, M. Grabowski); — legitymizm (F.-R. de Chateaubriand, comte de Chambord); — ultramontanizm (Pius IX, L. Veuillot, J. Balmes, P. Popiel); — tradycjonalizm hiszpański /karlizm/ (M. Ferrer, J. Vázquez de Mella, F. Elías de Tejada); — tradycjonalizm katolicki (Pius X, abp M. Lefebvre, P. Corrêa de Oliveira); — tradycjonalizm «integralny» (R. Guénon, J. Evola) |
---|---|---|
2º | Autorytarna (reakcyjna) «prawica prawicy» | — niemiecki romantyzm polityczny (Novalis, A. H. Müller, F. Schlegel); — decyzjonizm (J. Donoso Cortés, C. Schmitt); — nurt «młodokonserwatywny» rewolucji konserwatywnej (E. G. Jung, W. Stapel); — «nacjonalizm integralny» Action Française (Ch. Maurras, L. Daudet, J. Bainville); — nacionalcatolicismo Acción Española (R. de Maeztu, E. Vegas Latapie); — «integralizm luzytański» (A. Sardinha, H. Raposo); — frankizm i salazaryzm; — nacjonalizm włoski (E. Corradini, L. Federzoni, A. Rocco); — korporacjonizm katolicki (Pius XI, K. von Vogelsang, E. Dollfuss); — «konserwatyzm integralny» (W. Kosiakiewicz, K. M. Morawski, S. Cat-Mackiewicz); — «młoda endecja» (T. Bielecki, J. Giertych, K. S. Frycz); — Southern Tradition (A. Tate, D. Davidson, R. M. Weaver); — «paleokonserwatyzm» (Th. Molnar, J. A. Lukacs, Th. Fleming); — nietzscheańska Nowa Prawica (A. de Benoist, P. Vial, G. Faye); — Unia Polityki Realnej |
3º | Umiarkowane (konserwatywne lub narodowe) «centrum prawicy» | — klasyczny toryzm brytyjski (E. Burke, B. Disraeli, lord Salisbury, H. Cecil); — konserwatywny liberalizm arystokratyczny (B. Constant, orleanizm, J. Ch. Burckhardt, V. Pareto); — włoski neogwelfizm (A. Rosmini, V. Gioberti); — hiszpańscy i portugalscy moderados (F. Martínez de la Rosa, A. da Costa Cabral); — Hotel Lambert (A. J. Czartoryski, K. B. Hoffmann), „Wiadomości Polskie” (J. Klaczko, W. Kalinka) i konserwatyzm krakowski (Stańczycy); — konserwatyzm «staropruski» (F. J. Stahl, E. von Gerlach, C. Frantz); — konserwatyzm kalwiński w Holandii (G. Groen van Prinsteter, Partia Antyrewolucyjna); — nacjonalizm republikański (M. Barrès, R. Dmowski, K. Kramář, E. de Valera); — Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe |
4º | Demokratyczno-plebiscytarna lub liberalna «lewica prawicy» | — bonapartyzm (cezaryzm demokratyczny) i gaullizm; — prawica chrześcijańsko-społeczna (hiszpańska CEDA, niemieckie Zentrum, austriacka Partia Chrześcijańsko-Społeczna, bawarska CSU); — klasyczny liberalizm (J. S. Mill, W. E. Gladstone, lord Acton, R. von Mohl, J. Eötvös, A. Krzyżanowski); — „wczesna” endecja (J. L. Popławski, Z. Balicki); — włoska destra storica (C. B. di Cavour, S. Spaventa, B. Croce); — konserwatyzm liberalno-demokratyczny (A. de Tocqueville, R. Aron); — neoliberalizm (L. von Mises, F. A. von Hayek, M. Friedman); — neokonserwatyzm (I. Kristol, N. Podhoretz); — współczesne partie konserwatywne, „ludowe” i „mieszczańskie” (amerykańska Partia Republikańska, Brytyjska Partia Konserwatywna, Fianna Fail, CDU/CSU, Partido Popular, Forza Italia, Prawo i Sprawiedliwość) |
5º | Narodowo-radykalna i socjalna «skrajna lewica prawicy» | — włoska „rewolucja konserwatywna” (G. D’Annunzio, G. Prezzolini, G. Volpe); — Falanga Hiszpańska (J. A. Primo de Rivera); — synarchizm meksykański (J. A. Urquiza, S. Abascal); — integralizm brazylijski (P. Salgado, M. Reale); — belgijski „Rex” (L. Degrelle); — „romantyzm faszystowski” (P. Drieu La Rochelle, R. Brasillach); — „nacjonalizm żołnierski” i „narodowy bolszewizm” (E. Jünger, E. von Salomon, E. Niekisch); — Legion Michała Archanioła (C. Z. Codreanu); — ONR (J. Mosdorf) i RNR-Falanga (B. Piasecki); — neofaszystowska destra soziale (G. Almirante, MSI / Fiamma Tricolore); — „poujadyzm” i Front Narodowy (J. M. Le Pen); — Blok Flamandzki (K. Dillen, F. Dewinter); — austriacka Partia Wolnościowa (J. Haider); — „Trzecia Pozycja” (D. Holland, R. Fiore, NOP) |
Nawet pobieżny ogląd pozwala stwierdzić, że we współczesnym establishmencie nie ma nawet skrawka miejsca zarówno dla «skrajnej prawicy prawicy» (1) i «prawicy prawicy» (2), ale również dla – desygnowanej też w żargonie potocznym jako «skrajna prawica» – «skrajnej lewicy prawicy» (5), które mają ze sobą wspólny jedynie anty-demoliberalizm, i właśnie ta cecha jest podstawą ich ekskluzji z «klasy politycznej». W demoliberalnym „pluralizmie” tolerowane są jedynie ugrupowania «lewicy prawicy» (4) oraz te, które historycznie znajdowały się w «centrum prawicy» (3), lecz ceną ich przetrwania było faktyczne przejście na pozycje «lewicy prawicy» (jak brytyjscy konserwatyści, hiszpańscy postfrankiści czy irlandzcy „Żołnierze Losu”). Bodaj donioślejszym politycznie zjawiskiem ostatnich dekad jest wzrastający napór usiłujących wedrzeć się do establishmentu niektórych ugrupowań z grupy (5), błędnie identyfikowanych jako «faszystowskie» vel «skrajnie prawicowe», jak francuski Front Narodowy57, Blok Flamandzki, szwajcarska Partia Ludowa czy austriacka Partia Wolnościowa. O pełnym sukcesie można tu mówić jedynie w wypadku «postfaszystowskiego» Sojuszu Narodowego we Włoszech, okupionym wszelako solennym złożeniem homagium „wartościom demokratycznym”.
„Prawica nad prawicami”? Dociekania te wypada nam zakończyć rozważeniem kwestii, która z pewnością musiała niejednokrotnie nasuwać się każdemu, kto miał cierpliwość podążać dotąd za naszymi wywodami. Rzecz w tym czy – zważywszy oczywisty „pluralizm” «prawic» oraz nie zapominając ani na chwilę o wątpliwościach co do realności ontologicznego statusu «prawicy» in toto – jesteśmy w stanie zadowalająco, lub przynajmniej w sposób zasługujący na poważne rozpatrzenie, zaproponować jakąś logiczną wewnętrzną hierarchię w ideowo-politycznym świecie zróżnicowanych «prawic», tak aby niekoniecznie wypraszając arogancko którąkolwiek z nich z owego świata, ustalić wszelako, która z nich jest bardziej, a która mniej esencjonalnie «prawicowa». Uprzednio należy jednak odnieść się do wielce prawdopodobnego – a sceptycznego z zasady wobec takiego zamiaru – zastrzeżenia, które zapewne ów swój sceptycyzm uzasadniałoby niechybnym wprowadzeniem czynnika „wartościującego”, domniemanie związanego z osobistymi preferencjami i sympatiami politycznymi. Temu, mimo wszelkich modyfikacji czy wysubtelnień argumentacji, wciąż pozytywistycznemu paradygmatowi naukowemu postępowania badawczego można wszelako i trzeba przeciwstawić epistemologicznie „mocne” stanowisko, iż zadaniem episteme politiké jest poszukiwanie krytycznej i empirycznie dopracowanej wizji rzeczywistości politycznej jako części ogólnej ontologii, toteż nie powinna ona pozostawać na gruncie „wolnej od wartościowania” rejestracji i klasyfikacji „faktów”, lecz jest zobowiązana podjąć wysiłek ustalenia, co jest prawdą, co błędem, a co jedynie mniemaniem (dóksa)58. W przeciwnym wypadku niemożliwe jest wydostanie się z tego, co Eric Voegelin nazywa „grzęzawiskiem relatywizmu”59, a Leo Strauss naukowym „nihilizmem”60. Jego skutki można w wypadku naszego przedmiotu badań zilustrować następująco. Gdybyśmy wstrzemięźliwie powstrzymali się od tego, co pozytywista nazywa „sądami wartościującymi”, czyli (tu) rozważania, co bardziej a co mniej «prawicowe», musielibyśmy poprzestać na prostej konstatacji istnienia jakichś «prawic» oraz na próbie (podjętej powyżej) ich enumeracji, zaetykietowania odmian i umieszczenia na osi „prawica – (centrum) – lewica”. W takim wypadku pojawiłoby się jednak uzasadnione pytanie o prawomocność wszystkich tych ustaleń, jak również o podstawę zaliczenia do «prawicy» którejkolwiek z podanych egzemplifikacji empirycznych, a wykluczenia z niej innych. Konsekwentne unikanie „wartościowania” musi jednak prowadzić do rezygnacji z teoretyzacji pojęcia «prawica», czyli powrotu do naszego (przedteoretycznego) punktu wyjścia. Co wówczas pozostaje w zamian? Otóż, zdanie się na zupełnie niekrytyczne, tyleż arbitralne co obiegowe mniemania (doksai), tak samych aktorów sceny politycznej, jak ich „naskórkowo” i doraźnie patrzących komentatorów; innymi słowy – przyjęcie, że «prawicą» jest to, co „się” za nią uważa w dowolnym kontekście i momencie61, w szczególności zaś to, co występując pod nazwą «prawicy» dominuje w danym miejscu i czasie62. Dalszą tego konsekwencją będzie zupełna dezynwoltura w stosunku do immanentnego sensu «prawicowości» i przyjęcie czysto sytuacyjnego kryterium jej identyfikowania, w najdalszej odległości od semantycznego pola pojęcia «prawicy». Rozpatrzmy dwa tego rodzaju hipotetyczne przypadki. Załóżmy, że w Ludowo-Demokratycznej Republice Rurytanii istnieją dwie tylko partie polityczne: socjaldemokratyczna (niemarksistowska) i komunistyczna (marksistowsko-leninowska). Jeżeli mielibyśmy ująć życie polityczne Rurytanii w schemat diady „prawica – lewica”, to siłą rzeczy rolę «prawicy» objęliby socjaldemokraci z tej racji, że da się wykazać, iż na osi horyzontalnej diady stoją oni «na prawo» od komunistów. To miałoby zatem jeszcze przynajmniej pozór sensowności. Lecz dowiadujemy się oto, że w Rurytanii (która tymczasem została przemianowana na Socjalistyczną Republikę Rurytanii) istnieją nadal dwie partie, ale obie marksistowsko-leninowskie: jedna stalinowska, druga trockistowska. Czyż wówczas próba ustalenia, która z nich jest rurytańską «prawicą», a która «lewicą»63, nie musiałaby zostać uznaną za zupełnie jałową intelektualnie logomachię?
Podejmując zatem ryzyko błędnego, być może, rozpoznania eidos «prawicowości», zobowiązani jesteśmy wskazać przyzwoicie uargumentowane i ważne intersubiektywnie kryterium jego identyfikacji. Nie jest to zadanie proste, zważywszy wszystkie wyżej wspomniane i inne możliwe wątpliwości. Jednym z nasuwających się tu sposobów – często stosowanym przy badaniu zjawisk o dużym rozrzucie wariantów, wszelako należących do tego samego pola semantycznego – jest wymóg wspólnego mianownika, czyli ideowo-politycznego minimum korpusu zasad obligatoryjnie wyznawanych przez wszystkie odmiany i odcienie danego światopoglądu, filozofii, doktryny czy ideologii64. Wydaje się jednak, że przynajmniej w tym wypadku metoda „wspólnego mianownika” zawodzi zupełnie. Przede wszystkim dlatego, że «prawica» z całą pewnością nie jest – jak na przykład, przy całym ich wewnętrznym zróżnicowaniu, liberalizm, konserwatyzm czy socjalizm – jedną doktryną lub ideologią; jest szeroką gamą nader różniących się, i to jakościowo, a nie tylko ilościowo, ideowo-politycznych „pasaży” wygrywanych na punktowo tylko („pointylistycznie”) zaznaczonej partyturze tego wszystkiego, co rozciąga się «na prawo od centrum». Jeśli wolno nam rozwinąć tę przenośnię – która, być może, będzie uznana za nazbyt ekstrawagancką – to partytura ta określa jedynie „tonację” utworu, wychylenie się poza którą, czyli poza ostatni punkt („nutę”) przed «centrum», grozi zagraniem w innej „tonacji”, więc kakofonią. W obrębie tej „tonacji” wszelako „grać” można różne „utwory” i na różne sposoby. „Wspólny mianownik”65 wszystkich tych „kompozycji” musiałby tedy składać się w najlepszym wypadku z niesłychanie ogólnikowych i banalnych słów-etykietek, co przypominałoby próbę ustalenia istoty gatunkowej symfonii przez policzenie ilości różnych półtonów czy ćwierćtonów w dziełach wszystkich symfoników świata. Niewiele tylko lepszy rezultat dać może zastosowanie arystotelesowskiej metody złotego środka. W tym wypadku wprawdzie uzyskiwalibyśmy natychmiast jednoznaczne wskazanie, gdzie sytuuje się eidos «prawicy», ponieważ „środek” wypada dokładnie w «centrum prawicy», oznaczonym w naszym schemacie jako (3). Jednakowoż tej właśnie łatwości identyfikacji winniśmy przyglądać się podejrzliwie, ponieważ rozpoznanie takie kłóci się z logiczną konsekwencją budowy horyzontalnej diady-triady-pentady, którą jest oczywistość intensyfikacji «prawicowości» w miarę oddalania się od «centrum». Per analogiam, badając drugą stronę naszej diady-triady-pentady, musielibyśmy zapewne dojść do wniosku, że esencjonalnie «lewicowa» jest jakaś postać socjaldemokracji (zapewne raczej nie w dzisiejszej postaci aprobującej de facto kapitalizm «Trzeciej Drogi» Blaira – Schrödera, bo ta byłaby nazbyt wychylona «na prawo», ku «centrum» sensu proprio, a nie ku «centrum lewicy», lecz, powiedzmy, w postaci «socjalizmu demokratycznego» z programu Międzynarodówki Socjalistycznej z 1951 roku), a nie jest nią na przykład «lewica komunistyczna». Wydaje się więc, ze metoda „złotego środka”, jednako zawodna przy określaniu istoty «prawicy», jak «lewicy», mogłaby mieć zastosowanie jedynie w wypadku próby odkrycia istoty «centrum», albowiem tu wskazywałaby koniecznie «centrum centrowe». Argument podany za refutacją zasady „złotego środka” doprowadził nas tymczasem sam do skłonienia się ku stanowisku, które uważamy za poprawne rozwiązanie problemu. Skoro bowiem stopień intensywności tej cechy, która stanowi naturę danej rzeczy, określa czym jest jej istota (w metafizyce istota i natura to przecież synonimy), to ową poszukiwaną istotą «prawicowości» jest ta «prawica», która znajduje się w największym oddaleniu od «centrum» (tym samym zaś i tym bardziej, o całą długość «lewicowego» członu diady-triady-pentady, od «skrajnej lewicy lewicy»), czyli «skrajna prawica prawicy» (1). Dzięki owej intensywności jest ona tak samo esencjonalnie «prawicowa», jak esencjonalnie czarny jest ten odcień czerni (najbliższy ciału doskonale czarnemu, realnie, jak wiadomo, nie istniejącemu), który jest najintensywniej nasycony fotonami czerni, a najmniej fotonami bieli. Ta konkluzja, za którą się opowiadamy, obciążona jest atoli – jeśli by poprzestać na dotychczas podanej argumentacji – przynajmniej jednym poważnym mankamentem. Całe rozumowanie obraca się bowiem dotąd wyłącznie w kręgu rozpatrywania zagadnienia na płaszczyźnie horyzontalnej (poziomej). Tymczasem, jak o tym była mowa, kwestii tej nie należy rozpatrywać jedynie na tej płaszczyźnie, gdyż prowadzi to do niedopuszczalnych symplifikacji i aporii. Trzeba zatem podać jeszcze taką argumentację, która w zadowalający sposób uwzględni i wyjaśni wertykalny aspekt problemu. W tym trudnym momencie pomocną dłoń podaje nam znowu Arystoteles, jak również rozwijający współcześnie jego kategorie John M. Finnis. W Etyce eudemejskiej Stagiryta wprowadza metodologiczną kategorię πρός έν (pros hen) lub έφ’ ένός (eph’ henós), czyli właściwego znaczenia pojęcia. Kategorię tę tak wyjaśnia na przykładzie przyjaźni: „Z tego wynika, że muszą istnieć trzy postacie przyjaźni i że nie wszystkie one dadzą się sprowadzić do jednej, ani jako postacie nie należą do jednego rodzaju, ani nie zachodzi pomiędzy nimi tylko podobieństwo w nazwie. Bo te postacie zostały nazwane z uwagi na jeden określony rodzaj przyjaźni, który jest pierwszy [podkr. moje – J.B.]. To jest tak, jak z użyciem terminu ‘lekarski’. Bo terminu ‘lekarski’ używa się i do duszy, i do ciała, i do instrumentu, i do pracy, ale właściwe znaczenie odnosi się do tego, co pierwsze [j.w.]. A pierwsze to jest to, czego definicja tkwi w nas. Dla przykładu: instrument lekarski to ten, którym posługuje się lekarz, podczas gdy w definicji lekarza nie mieści się definicja instrumentu. Wobec tego wszędzie poszukuje się tego, co pierwsze, ponieważ to, co ogólne, jest pierwsze”66. Finnis z kolei proponuje określać kategorię metodologiczną πρός έν mianem przypadku głównego67, bardziej „rozcieńczone” zaś – mianem peryferyjnych (pobocznych), a problematyczne – mianem granicznych. Rozwija zaś tę myśl następująco: „Wykorzystując wieloznaczność terminów teoretycznych jakiegoś systemu, możemy w dziedzinie spraw ludzkich odróżnić rzeczy rozwinięte od zalążkowych, wyrafinowane od prymitywnych, kwitnące od upadających, zdrowe okazy od dewiantów, to, co ‘jednoznaczne’, ‘mówiąc po prostu’ (simpliciter) i ‘bezwarunkowo’ od tego, co ‘w pewnym sensie’, ‘poniekąd’ i ‘w pewien sposób’ (secundum quid) – ale nie ignorując i nie spychając do innej dziedziny wszystkich tych zalążkowych, prymitywnych, upadających, odbiegających od normy czy innych ‘w pewnym sensie’ lub ‘w szerszym znaczeniu’ przypadków danego przedmiotu”68. Sprawa może być zatem postawiona następująco: ta «prawica», która w wyniku rozwijanego przez nas wcześniej toku rozumowania została uznana za esencjonalnie «prawicową», czyli tradycjonalistyczna «skrajna prawica prawicy» (1), jest taką dlatego, że stanowi «prawicowy» πρός έν, przypadek główny, tę odmianę «prawicy», która jest najbardziej ogólna, bo pierwsza (podstawowa), bezwarunkowa, rozwinięta, wyrafinowana i normatywna. Pozostałe zaś są (stopniowalnie) przypadkami peryferyjnymi, czyli (w różnym stopniu) odchodzącymi od wzorca kanonicznego, czyli „rewizjonistycznymi” i (też w różnej mierze) „zanieczyszczonymi” wpływami innych doktryn lub po prostu zaadaptowanymi do zmiennych okoliczności czasu i miejsca, aż do przypadków granicznych, czyli właśnie tych, co do których możemy mieć wątpliwości czy są jeszcze «prawicowe» czy już nie69. Sprawy niepodobna jednak wciąż jeszcze uznać za rozstrzygniętą, albowiem – jak słusznie pyta Finnis – nadal nie wiemy, „według jakich kryteriów jedno znaczenie ma być uznane za właściwe, a inne za poboczne, jeden stan rzeczy za główny, a inny za graniczny?”70. Problem ten proponujemy rozwikłać następująco. Primo, wydaje się, że aby ustalić co jest lub może być przypadkiem głównym, należy wskazać jakiś nie budzący wątpliwości „motyw główny”, „rdzeń” czy „korzeń” (radix) danej rzeczy, będący jej differentia specifica i ratio recta jej istnienia. Lecz gdzie poszukiwać owego „korzenia” «prawicy»? Przypomnijmy, że badając wyróżniki «prawicowości» ustaliliśmy – dzięki „współpracy” takich autorów, jak Siegfried czy Bocheński – że kompletnie egzystują one na trzech płaszczyznach: metapolitycznej, politycznej i społeczno-gospodarczej. Można tedy uznać za aksjomat, że ów poszukiwany przez nas „korzeń” nie tkwi w tym, co posiada znaczną – jak w sferze politycznej, tym bardziej zaś ogromną – jak w sferze socjal-ekonomicznej – przymieszkę zmienności71. Naturalne natomiast, że jest on umiejscowiony w tym, co poprzedza politykę, życie społeczne, gospodarkę etc., co jest bytowym fundamentem polityki etc. – metá ta politiká – jej przedpolityczną ultima ratio, czyli sytuuje się w sferze metapolitycznej. Tę sferę zaś zrekonstruowaliśmy przez odniesienie polityki do ładu naturalnego i nadnaturalnego oraz przez to wszystko, co zbiorczo można określić jako tradycję. Ujmując rzecz najbardziej lapidarnie, należy powiedzieć, że πρός έν «prawicowości» stanowi najgłębsza, najbardziej intensywna i zdeterminowana obrona ładu tradycyjnego, jako danego człowiekowi „z góry” do respektowania i zachowania. Tę zaś postawę zidentyfikować można najpełniej i w najczystszej postaci w «prawicy» tradycjonalistycznej (1) – co było do udowodnienia. Secundo, „pierwszeństwo” przypadku głównego można rozumieć także w sensie diachronicznym, jako chronologicznie pierwszą manifestację danego zjawiska, zarazem jednak nie „pierwotną” w znaczeniu „archaicznego prymitywu”, lecz już dojrzałą, wzorcową, tworzącą kanon gatunku, zatem „klasyczną” w tym znaczeniu. Niepodobna zaś zaprzeczyć, że kontrrewolucyjny tradycjonalizm w wydaniu de Maistre’a, Bonalda czy karlistów nosi znamiona dojrzałego, kanonicznego, klasycznego pierwszeństwa, tak samo jak epos homerycki tworzy kanon epopei, a tragedia attycka Ajschylosa i Sofoklesa tworzy kanon tragedii. Dodajmy na koniec, że kryterium πρός έν ma tę jeszcze niebłahą zaletę, że oddala czy wręcz unieważnia jałowe i niekonkluzywne spory – w których zwłaszcza epigońscy i pomniejsi reprezentanci rozmaitych «prawic», z wielką szkodą dla siebie i dla publiczności, zgoła niepotrzebnie się lubują – o to, kto jest „prawdziwą”, a kto „łże” «prawicą». Kryterium to „gilotyną” może okazać się jedynie – po sumiennym zbadaniu – w stosunku do przypadków granicznych. Natomiast rozróżnienie między przypadkiem głównym a przypadkami pobocznymi nie powoduje ekskluzji poza pole semantyczne «prawicowości»; nie jest „wypędzeniem z królestwa”. Podobnie jak uznanie purpury za πρός έν czerwieni nie odbiera czerwoności cynobrowi, uznanie lekkoatletyki za „królową sportu” nie dyskwalifikuje jako dyscypliny sportowej futbolu czy wioślarstwa, a uznanie Iliady i Odysei za πρός έν eposu heroicznego nie umniejsza epickości Pana Tadeusza, chociaż w tej na poły sielance nie walczą jak Achilles z Hektorem, tylko grzyby zbierają, flirtują, polują i zajazdy na sąsiadów urządzają, czekając aż im Napoleon zrobi ojczyznę. Jacek Bartyzel
Pierwodruk w: Religia – polityka – naród. Studia nad współczesną myślą polityczną, pod redakcją Rafała Łętochy, Zakład Wydawniczy »NOMOS«, Kraków 2010, str. 47-69.
1 Jak dowcipnie zauważa Roger Scruton: „Mogło być odwrotnie. Właściwie było odwrotnie dla wszystkich, prócz króla” – Idem, «Co to jest lewica», [w:] Intelektualiści nowej lewicy, przeł. T. Pisarek, Zysk i S-ka, Poznań 1999 [1985], s. 16.
2 Chociażby wobec cywilizacji islamskiej: samo pytanie czy np. terrorystyczny islamizm à la Al-Kaida jest «prawicowy» czy «lewicowy», wydaje się mało sensowne, a na jakie myślowe (i praktyczno-polityczne) manowce prowadzi upieranie się przy ekstrapolowaniu pojęć (i fenomenów) związanych z cywilizacją zachodnią zobaczyć można czytając – śmiertelnie poważne – wywody «neokonserwatystów» (Walter Laqueur, Norman Podhoretz), jak również autorów innych „obediencji” (jak wojujący ateista Christopher Hitchens), w przedmiocie «islamofaszyzmu».
3 Proceder bardzo widoczny również w Polsce po 1989 roku, by wspomnieć tylko uporczywe desygnowanie jako «prawicowego» obozu skupiającego się wokół b. premiera Jana Olszewskiego, wbrew wielokrotnie podkreślanemu przez samego przywódcę tego obozu jego przywiązaniu do tradycji niepodległościowego socjalizmu PPS.
4 Ten ostatni przykład zaczerpnięty jest z krajów hiszpańskojęzycznych.
5 Zob. R. Rémond, Les droites en France, «Collection historique», Editions Aubier Montaigne, Paris 1982, s. 102 i n.
6 Czyli prawego skrzydła zwolenników i obrońców dynastii orleańskiej, panującej od rewolucji lipcowej 1830 roku, z pogwałceniem praw starszej w rodzie potomków Kapetyngów dynastii burbońskiej.
7 Zob. R. Rémond, op. cit., s. 98.
8 Jeden z ideologów niemieckiej «rewolucji konserwatywnej», Hans Freyer wyjaśnia ów pozorny paradoks następująco: „Z lewicy przychodziła rewolucja, z prawicy reakcja. Było to oczywiste w odniesieniu do dziewiętnastego stulecia i tak też to się wtedy odbywało. Obydwie spotykały się na polu społecznych interesów, a skutkiem ich działań było przegrupowanie systemu. Naród nie ma nic wspólnego ani z tą lewicą, ani z tą prawicą. Jego rewolucja wybucha od dołu w przestrzeń społeczeństwa przemysłowego, prąc do przodu, ignorując wszelkie sprzeczności interesów. (…) Tu nie podnosi głowy uciśniona klasa społeczna, rozpoczynając w efekcie intuicyjnej lub świadomej taktyki pochód przez państwo. Ale tu naród budzi się do politycznego życia w obrębie systemu społeczeństwa przemysłowego: staje się historyczną wolą, staje się państwem – i w tej przebudzonej i trwałej formie inicjuje atak na minioną zasadę, która włada teraźniejszością. To znaczy: «z prawicy»” – H. Freyer, Rewolucja z prawa [1931], przeł. W. Kunicki, [w:] Rewolucja konserwatywna w Niemczech 1918 – 1933, wybór i oprac. W. Kunicki, «Poznańska Biblioteka Niemiecka» 6, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1999, ss. 336-337, 343.
9 W Deklaracji rojalistyczno-narodowej Akcji Francuskiej z 1908 roku ujęto tę myśl następująco: „Dokonało się tyle rewolucji dla zła! Jedna rewolucja dla dobra nie przeraża (…)” – L’Action Française, nr 3, 23 III 1908.
10 Mówiąc o poziomie „przedteoretycznym” rozważań mamy w tym wypadku na myśli przede wszystkim te spostrzeżenia, które są osadzone w empirii i weryfikowalne przez opis konkretnych zjawisk, lecz niepodobna (lub bardzo trudno) podać ich racjonalne uzasadnienie, czyli zasadę ich przejawiania się.
11 Również francuski termin oznaczający «lewicę» (gauche) wywodzi się od słowa „zmieniać kierunek”, mającego wtórne znaczenie „niezdarny”. Nawet po japońsku zwrot „znaleźć się w niebezpieczeństwie” (hidarimae), tłumaczony dosłownie znaczy „przed lewicą”.
12 A «prawica» (jobb) oznacza i „prawo”, i „lepiej”.
13 Natomiast kolokwialne określenia typu „lewizna”, „lewus”, załatwianie czegoś „na lewo”, czy posiadanie „dwóch lewych rąk”, mają sens wybitnie pejoratywny, skojarzony z nieuczciwością pieniężną lub lenistwem.
14 E. von Kuehnelt-Leddihn, Demokracja – opium dla ludu?, przeł. M. Gawlik, seria «Pod prąd», Wydawnictwo Thesaurus, Łódź – Warszawa 2008 [1996], s. 62.
15 Zob. N. Bobbio, Prawica i lewica, przeł. A. Szymanowski, seria «Demokracja: Filozofia i praktyka», Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Fundacja im. Stefana Batorego, Kraków – Warszawa 1996 [1995], s. 26.
16 Zwrócić tu należy uwagę na liczbę mnogą (les droites a nie la droite) w samym tytule powoływanej a klasycznej dla tematu książki Rémonda, który ową wielość «prawic» usiłuje wszelako wtłoczyć – z dyskusyjnym powodzeniem – w trójschemat «prawicy skrajnej» («ultra», tradycjonalistycznej, kontrrewolucyjnej, integrystycznej), «prawicy klasycznej» («umiarkowanej», liberalnej bądź konserwatywno-liberalnej, dla której wzorcową postacią we Francji był orleanizm) oraz «prawicy autorytarnej» (łączącej autorytaryzm z nacjonalizmem, dla której archetypem był bonapartyzm); już jednak takie formacje, jak rojalistyczny «nacjonalizm integralny» czy, z drugiej strony, gaullizm przekraczają ten schemat, nie mówiąc już o fenomenie «Nowej Prawicy» – antyliberalnej, lecz antychrześcijańskiej, elitarystycznej, lecz nie rojalistycznej, grawitującej ku pewnej, bardziej wyrafinowanej, formie rasizmu, lecz nie nacjonalistycznej – zob. Idem, op. cit., ss. 34-45.
17 M. Revelli, Destra e sinistra. L’identità introvable, niepublikowane studium z 1990 roku, cyt. za: N. Bobbio, op. cit., s. 73.
18 N. Bobbio, op. cit., s. 34.
19 Polemiczność” pojęć «prawicy» i «lewicy» można zasadnie ujmować jako pochodną polemiczności nadrzędnego wobec każdego szczegółowego pojęcia politycznego samego pojęcia „polityczności” (das Politische); oznacza to wówczas, iż w konkretnym sensie egzystencjalnym polityki rozróżnienie „prawica – lewica” jest identyczne z (obustronnym) rozróżnieniem „przyjaciel – wróg” (Freund – Feind) – zob. C. Schmitt, Pojęcie polityczności [1932], [w:] Idem, Teologia polityczna i inne pisma, wybór, przekład i wstęp M. A. Cichocki, seria «Demokracja. Filozofia i praktyka», Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Fundacja im. Stefana Batorego, Kraków – Warszawa 2000, ss. 198, 202.
20 Ibidem, s. 73.
21 Ibidem, s. 25.
22 R. Scruton, «Co to jest prawica», [w:] Idem, op. cit., s. 275.
23 C. Balbo, Dalla monarchia rappresentativa [Firenze 1857], cyt. za: B. Sobolewska, M. Sobolewski, Myśl polityczna XIX i XX w. Liberalizm, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1978, s. 116.
24 B. Croce, Historia Europy w XIX wieku, seria «Nowy Sympozjon», przeł. J. Ugniewska, wstępem poprzedził B. Geremek, posłowiem opatrzył G. Herling-Grudziński, Czytelnik, Warszawa 1998 [1932], s. 27.
25 N. Gómez Dávila, Escolios a un texto implícito. Selección, Villegas Editores, Bogotá 2001, s. 88.
26 Ibidem, s. 209.
27 N. Bobbio, op. cit., ss. 25-29.
28 M. Gauchet, Storia di una dichotomia. La destra e la sinistra, Anabasi, Milano 1994 [tytuł oryg.: La droite et la gauche, Gallimard, Paris 1990], s. 65.
29 N. Bobbio, op. cit., ss. 52-53.
30 N. Gómez Dávila, Nuevos escolios a un texto implícito, II, Villegas Editores, Bogotá 2005, s. 26.
31 Zob. A. Siegfried, Tableau politique de la France de l’Ouest sous la IIIe République, Imprimerie National Éditions, Paris 1995 [1913]; Idem, Tableau des partis en France, B. Grasset, Paris 1930.
32 Stanowi to też niezbędną korektę do podnoszonej przez Revellego i Bobbio, a bezwzględnej tylko „idealnie”, zasady „wyłączonego środka” w definiowaniu «prawicy» i «lewicy»; empirycznie bowiem mogą istnieć, i istnieją, partie jednocześnie «prawicowe» i «lewicowe», tyle że w różnych aspektach.
33 A. Bocheński, Zagadnienie prawicy w Polsce, prwdr. pod pseudonimem Franciszek Lansdorff w: Droga, 1932, nr 6 i 7-8, [w:] Historia i polityka. Wybór publicystyki, wybrał, oprac. i przedmową poprzedził M. Król, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1989, ss. 288-325.
34 O Legionário (São Paulo), nr 313, 11 IX 1938, cyt. za: R. de Mattei, Krzyżowiec XX wieku. Plinio Corrêa de Oliveira, przeł. J. Wolak, «Biblioteka Kontrrewolucji», Instytut im. Ks. Piotra Skargi, Kraków 2004 [1998], s. 88.
35 V. Pradera, El Estado Nuevo, Prólogo de José María Pemán, Semblanza por al Conde de Rodezno, Tercera Edición, Cultura Española, Madrid 1941 [1935], s. 25.
36 Ch. Maurras, Dictateur et Roi [1899], [w:] Idem, Enquête sur la Monarchie, Coll. «Les Ecrivains de la Renaissance Française», Nouvelle Librairie Nationale, Paris 1924[2], s. 451.
37 Idem, Mademoiselle Monk [1905], [w:] Idem, L’Avenir de l’Intelligence suivi de Auguste Comte, Flammarion, Paris 1918, s. 292.
38 F. A. von Hayek, Konstytucja wolności, przeł. J. Stawiński, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006 [1960], s. 109.
39 Zob. M. Duverger, La monarchie republicaine ou comment les démocraties se donnent des rois, Laffont, Paris 1974.
40 J. Donoso Cortés, O dyktaturze [1849], przeł. N. Łuczyńska, W. Przybylski, Res Publica Nowa, zima 2007, nr 1(191), s. 160.
41 Zob. G. Dumézil, L’Idéologie tripartite des Indo-Européens, Collection Latomus, Bruxelles 1958; Idem, L’idéologie des trois fonctions dans les épopées des peuples Indo-Européens, Gallimard, Paris 1968.
42 J. de Maistre, Quatre chapitres sur la Russie, [w:] Idem, Wybór pism, przeł. J. Trybusiewicz, [w:] J. Trybusiewicz, De Maistre, seria «Myśli i Ludzie», Wiedza Powszechna, Warszawa 1968, ss. 204-205.
43 J. Szujski, «Szlachta i inteligencja», prwdr. w: Dziennik Literacki, nr 49, 50, z 19 i 22 czerwca 1860, [w:] O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki. Rozprawy i artykuły, wyboru dokonał, przygotował do druku i wstępem opatrzył H. Michalak, «Klasycy Historiografii», Warszawa 1991, ss. 67, 76.
44 Zob. Ch. Maurras, L’Enquête…, op. cit., s. 205-206, 299; H. Rebell, Union des trois aristocraties, Ars Magna, Paris 1982 [1894], ss. 13, 37-38; G. Valois, Les salons, les chateaux, et les peuples françaises [1912], [w:] Idem, Histoire et philosophie sociale, Nouvelle Librairie Nationale, Paris 1924, s. 409.
45 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, przeł. T. Bieroń, Zysk i S-ka, Poznań 2002 [1980], s. 81.
46 Zob. F. A. von Hayek, Droga do niewolnictwa, Wektory, Wrocław 1988 /II obieg/ [pt. Droga do zniewolenia, przeł. K. Gurba i in., ARCANA, Kraków 1996].
47 Podzielanym zazwyczaj również przez reprezentantów «prawicy narodowej».
48 Zob. zwłaszcza rozdział 5 «Własność» w książce R. Scrutona, Co znaczy…, op. cit., ss. 136-170.
49 Dotyczy to z reguły konserwatystów, chrześcijańskich demokratów oraz w dużej części narodowców.
50 R. Scruton, Co znaczy…, op. cit. s. 137.
51 M. N. Rothbard, O nową wolność. Manifest libertariański, przeł. W. Falkowski, Fundacja Odpowiedzialność Obywatelska, Oficyna Wydawnicza Wolumen, Warszawa 2007 [1973], ss. 29-31.
52 Zob. H. Kohn, The Idea of Nationalism. A Study in Its Origins and Background, Macmillan, New York 1944; H. Seton-Watson, Nations and States. An Enquiry into the Origins of Nations and the Politics of Nationalism, Methuen, London 1977; J. Plumyène, Les nations romantiques. Histoire du nationalisme. Le XIXe siècle, Fayard, Paris 1979; E. Gellner, Narody i nacjonalizm, przeł. T. Hołówka, PIW, Warszawa 1991 [1983]; B. Anderson, Wspólnoty wyobrażone. Rozważania o źródłach i rozprzestrzenianiu się nacjonalizmu, przeł. P. Amsterdamski, Fundacja im. Stefana Batorego, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Warszawa – Kraków 1997 [1983]; P. Alter, Nationalism, Routledge, New York 1989; E. Hobsbawm, Nations and Nationalism since 1780. Programs, myth, reality, Cambridge University Press 1990; A. Wielomski, Nacjonalizm francuski 1886-1940. Geneza, przemiany i istota filozofii politycznej, Wydawnictwo von boroviecky, Warszawa 2007, cz. I «Nacjonalizm zrodzony z rewolucji», ss. 13-129.
53 Zob. Z. Sternhell, Ni droite ni gauche. L’idéologie fasciste en France, Complexe Eds, Bruxelles 2000 [1983].
54 Zob. H. Seton-Watson, Faszyzm, prawica, lewica [1966], [w:] Faszyzmy europejskie (1922-1945) w oczach współczesnych i historyków, wybrał i wstępem opatrzył J. W. Borejsza, Czytelnik, Warszawa 1979.
55 Zob. S. M. Lipset, Faszyzm jako ekstremistyczny kierunek centrum [1959], [w:] Faszyzmy…, op. cit., ss. 304-320.
56 Z całą pewnością – jak każda enumeracja – niekompletna.
57 To jednak przypadek bardzo niejednoznaczny. Geneza tego ugrupowania i „poujadystowski” rodowód jego lidera skłoniły nas do umieszczenia go w grupie (5). Niestety, schematyzm każdej klasyfikacji nieuchronnie zaciera wszelkie niuanse, należy wszelako pamiętać, że w wielofrakcyjnym Front National był również nurt Nowej Prawicy, zakwalifikowanej tu do grupy (2), której działacze odeszli przeważnie w 1998 roku do rozłamowego Ruchu Narodowo-Republikańskiego B. Mégreta, jak również nurtu narodowo-katolickiego i tradycjonalistycznego, mieszczącego się w grupie (1), którzy z kolei (na czele z B. Antonym) zostali usunięci w 2007 roku. Z drugiej strony, od czasu faktycznego przejęcia kierownictwa FN przez Marine Le Pen (córkę Jeana-Marie) partia ta wykonuje manewry propagandowe, które wyraźnie wskazują na pragnienie zmiany wizerunku na akceptowany w świecie „wartości republikańskich” i „standardów demokratycznych”, czyli przedostania się do grupy (4).
58 Zob. klasyczną już refutację pozytywizmu u E. Voegelina (Nowa nauka polityki, przeł. i wstępem opatrzył P. Śpiewak, «Biblioteka ALETHEIA», Warszawa 1992 [1952], ss. 15-35) i L. Straussa (Czym jest filozofia polityki? [1958], w: Idem, Sokratejskie pytania. Eseje wybrane, wybrał i wstępem poprzedził P. Śpiewak, przeł. P. Maciejko, «Biblioteka Polityczna ALETHEIA», Fundacja ALETHEIA, Warszawa 1998, ss. 69-78).
59 E. Voegelin, Nowa nauka…, op. cit., s. 25.
60 L. Strauss, Sokratejskie…, op. cit. s. 70.
61 Nie dość przypominać, że wszystko to zachowuje swoją ważność na wypadek rozpatrywania pojęcia «lewicy» czy jakiegokolwiek innego analogicznego.
62 Dla politologa jedynym „obiektywnym” kryterium identyfikacji pozostanie wówczas „test relewancji” danego ugrupowania, bez wątpienia użyteczny jako narzędzie badania procesów politycznych, ale niezdolny powiedzieć niczego na temat treści ideowej obiektu poznania.
63 Przy założeniu, że nie są to dowolne etykietki, lecz oblicze ideologiczne tych partii faktycznie odpowiada temu, co historia doktryn politycznych pozwala nam poprawnie zidentyfikować jako «stalinizm» i «trockizm».
64 Sami taką metodę zastosowaliśmy w naszym studium o liberalizmie – zob. J. Bartyzel, W gąszczu liberalizmów. Próba periodyzacji i klasyfikacji, «Biblioteka Cywilizacji», Fundacja Servire Veritati, Instytut Edukacji Narodowej, Lublin 2004, ss. 231-239.
65 Fakultatywnymi sposobami spełniania „wymogu wspólnego mianownika” są jeszcze: „najwyższy współczynnik” oraz jakaś „rzecz wspólna”; w obu tych wypadkach jednak napotkać musimy dokładnie te same problemy, co w wypadku „wspólnego mianownika”, dlatego nie widzimy potrzeby ich osobnego roztrząsania.
66 Arystoteles, Etyka eudemejska, VII, 2: 1236a16-30. Zob. też: Idem, Etyka nikomachejska, VIII, 4: 1157a30-3; Polityka, III, 1: 1275a33-1276b4.
67 J. M. Finnis, Prawo naturalne i uprawnienia naturalne, przeł. K. Lossman, Dom Wydawniczy ABC, Warszawa 2001 [1980], s. 17.
68 Ibidem, s. 17.
69 Doskonałą egzemplifikacją są tu właśnie ruchy «faszyzujące» czy «faszystoidalne» z grupy (5), gdzie wątpliwości muszą być rozstrzygane w każdym przypadku indywidualnie, przez weryfikację lub falsyfikację obecności i natężenia pierwiastków «tradycjonalistycznych», ale również z grupy (4), tyle że z powodu innego zestawu wartości ideowych (relacji między pierwiastkami «konserwatywnymi» a «demoliberalnymi»).
70 J. M. Finnis, op. cit., s. 18.
71 Z poglądem tym na pewno nie zgodzą się dogmatyczni (racjonalistyczni) leseferyści, skłonni postrzegać w „wolnym rynku” sui generis metafizyczną „harmonię wprzód ustanowioną”; właśnie ta jednak skłonność, zdradzająca deifikację „praw rynkowych”, wyklucza ich z grona aspirantów do reprezentowania przypadku głównego.
Teologiczna atrakcyjność Mszy trydenckiej Wykład wygłoszony w Nowym Jorku w dniu 9 maja 1995 w czasie konferencji zorganizowanej przez środowiska „ChristiFideles” i „Keep the Faith” MSZA trydencka to ryt Mszy, który został ustalony przez papieża Piusa V na polecenie Soboru Trydenckiego i ogłoszony 5 grudnia 1570 r. Mszał Piusa V zawiera stary rzymski ryt Mszy, oczyszczony z różnych dodatków i zmian. Wprowadzając ten ryt jako obowiązujący, Papież zachował jako prawomocne inne ryty, mające przynajmniej 200 lat. Dlatego też bardziej poprawnym jest nazywanie tej Mszy liturgią papieża Piusa V.
Wiara i liturgia Od samego początku Kościoła wiara i liturgia były ze sobą ściśle związane. Widoczny tego dowód można znaleźć w dokumentach Soboru Trydenckiego. Ogłosił on uroczyście, że Ofiara Mszy świętej jest w centrum liturgii katolickiej, wbrew herezji Marcina Lutra, który zaprzeczał, że Msza jest ofiarą. Wiemy z historii rozwoju wiary, że doktryna ścisłego związku wiary i liturgii została autorytatywnie wyrażona przez Magisterium, w nauczaniu papieży i soborów. Wiemy również, że w całym Kościele, a szczególnie w Kościołach Wschodnich, wiara była najistotniejszym czynnikiem w rozwoju i kształtowaniu liturgii, szczególnie w przypadku Mszy świętej. Są na to przekonujące argumenty z pierwszych wieków Kościoła. Papież Celestyn I pisał do biskupów Galii w roku 422: Legem credendi, lex statuit supplicandi — reguła modlitwy stanowi regułę wiary. Zasada ta była później często wyrażana sformułowaniem lex orandi, lex credendi — reguła modlitwy jest regułą wiary. Kościoły prawosławne zachowały wiarę dzięki liturgii. Jest to bardzo ważne zważywszy na to, że Papież w swoim ostatnim liście (ogłoszonym siedem dni temu)* napisał, iż Kościół łaciński musi nauczyć się wiele od Kościołów Wschodnich, szczególnie w odniesieniu do liturgii…
Orzeczenia Soboru Często nie zauważa się faktu istnienia dwóch typów orzeczeń i decyzji soborowych: doktrynalnych (teologicznych) i dyscyplinarnych. Większość soborów i synodów wypowiadała się zarówno w sprawach doktrynalnych, jak i dyscyplinarnych. Niektóre nie podejmowały zagadnień dyscyplinarnych. Są też takie, które owocowały wyłącznie orzeczeniami dyscyplinarnymi. Wiele z soborów wschodnich, odbywających się po Soborze Nicejskim, zajmowało się jedynie zagadnieniami wiary. Drugi Synod in Trullo w 691 r. był synodem ściśle wschodnim, zwołanym tylko dla wydania orzeczeń i decyzji dyscyplinarnych, dotyczących Kościołów Wschodnich, których sprawy zostały zaniedbane podczas poprzednich soborów. Wprowadził on dyscyplinę tak wówczas potrzebną tym Kościołom, zwłaszcza Kościołowi w Konstantynopolu. Wspomniane rozróżnienie ważne jest dlatego, że Sobór Trydencki w sposób wyraźny wydał orzeczenia obydwu typów. W dokumentach tego soboru znajdujemy rozdziały i kanony zawierające orzeczenia wyłącznie w sprawach wiary, a potem, w dokumentach prawie wszystkich sesji, po rozdziałach i kanonach teologicznych znajdują się orzeczenia w sprawach wyłącznie dyscyplinarnych. We wszystkich kanonach teologicznych znajdujemy orzeczenie, że każdy, kto sprzeciwia się decyzjom Soboru, jest wyłączony ze wspólnoty — anathema sit. Natomiast Sobór nigdy nie nakłada anatemy w sprawach czysto dyscyplinarnych.
Sobór Trydencki o Mszy świętej Przyjrzyjmy się temu, co Sobór Trydencki orzekł o Mszy świętej. Wskazałem już na związek pomiędzy wiarą a modlitwą i liturgią, a zwłaszcza między wiarą a najwyższą liturgiczną formą Kultu Bożego. Ten związek znalazł klasyczny wyraz w orzeczeniach Soboru Trydenckiego, który zajmował się tym tematem na trzech sesjach: na trzynastej w październiku 155ą r., na dwudziestej w lipcu 1562 r., poświęconej Sakramentowi Eucharystii, a zwłaszcza na dwudziestej drugiej we wrześniu 1562 r., której efektem są dogmatyczne rozdziały i kanony dotyczące Najświętszej Ofiary Mszy świętej. Wśród dokumentów Soboru jest również osobny dekret dotyczący tego, czego powinno się przestrzegać, a czego unikać w celebracji Mszy. W tym dokumencie znajdujemy klasyczne i centralne orzeczenie, autorytatywną i oficjalną wypowiedź Kościoła na ten temat. We wspomnianym dekrecie najpierw podejmowane jest zagadnienie natury Mszy świętej. Marcin Luter jasno i otwarcie zanegował istotę Mszy twierdząc, że nie jest ona ofiarą. Jest prawdą, że reformatorzy, aby nie wprowadzać zamętu wśród zwykłych wiernych, nie od razu usunęli ze swej liturgii te elementy, które odzwierciedlały prawdziwą wiarę i były niezgodne z ich doktrynami (na przykład pozostawiono podniesienie Hostii pomiędzy Sanctus i Benedictus). Dla Lutra i jego następców nabożeństwo składało się głównie z kaznodziejstwa jako sposobu nauczania i zbudowania wiernych, przeplatanego modlitwami i hymnami. Przyjmowanie Komunii świętej miało jedynie drugorzędne znaczenie. Luter nadal głosił wiarę w obecność Chrystusa w chlebie w momencie jego przyjmowania, ale gwałtownie negował ofiarny charakter Mszy świętej. Dla niego ołtarz nigdy nie mógłby być miejscem składania ofiary. Jak łatwo można zrozumieć, z tej negacji wypływają ułomności protestanckiej liturgii, która jest zupełnie różna od liturgii Kościoła katolickiego. Zrozumiałe staje się również dlaczego Sobór Trydencki określił część wiary katolickiej, dotyczącą natury Ofiary Eucharystycznej, stwierdzając, że ma ona rzeczywistą moc zbawczą. W Ofierze Jezusa Chrystusa kapłan zastępuje samego Chrystusa. Po wyświęceniu kapłan jest prawdziwym alter Christus — „drugim Chrystusem“. Na mocy Konsekracji chleb zamienia się w Ciało Chrystusa, a wino — w Jego Krew. To odnowienie Ofiary Chrystusa jest uwielbieniem Boga. Sobór precyzuje, że ta ofiara nie jest nową ofiarą, niezależną od jedynej Ofiary Krzyża. Przeciwnie, jest ona w pełni zależna od jedynej Ofiary Krzyża, czyniąc ją obecną w bezkrwawy sposób, tak że Ciało i Krew Chrystusa są substancjalnie obecne, pozostając pod postaciami chleba i wina. W związku z tym we Mszy nie ma nowej zasługi ofiarnej, lecz raczej jest w niej nieustannie uskuteczniany lub urzeczywistniany przez Chrystusa nieskończony owoc krwawej Ofiary Krzyża.
Ten sam dokument stanowi ponadto, że akt składania Ofiary zawiera się w konsekracji. Offertorium czyli ofiarowanie (przez które chleb i wino są przygotowywane do konsekracji) oraz Komunia święta, są integralnymi częściami Mszy, lecz nie należą do jej istoty. Istotą Mszy świętej jest konsekracja, przez którą kapłan działając „w osobie Chrystusa” i w ten sam co On sposób, wypowiada konsekrujące słowa Chrystusa. Dlatego też Msza nie jest i nie może być tylko celebracją Komunii św. lub wspomnieniem albo pamiątką Ofiary Krzyża, lecz jest raczej prawdziwym, bezkrwawym uobecnieniem tej samej Ofiary. Z tego też powodu jest ona skutecznym odnowieniem Ofiary Krzyża. Jest to w istocie uwielbienie Boga ofiarowane Jemu samemu. To uwielbienie słusznie zawiera w sobie inne elementy: wychwalanie Boga, dziękczynienie za wszystkie otrzymane łaski, smutek z powodu popełnionych grzechów, prośby w koniecznych potrzebach. Oczywiście Msza może być ofiarowana w jednej lub w kilku wspomnianych intencjach. Cała ta doktryna została ustalona oraz ogłoszona w rozdziałach i kanonach dwudziestej drugiej Sesji Soboru Trydenckiego.
Trydenckie anatemy Różne konsekwencje wynikają z tej tak określonej teologicznej natury Mszy świętej. Po pierwsze — Kanon Mszy świętej. W liturgii rzymskiej zawsze był tylko jeden Kanon, który został wprowadzony przez Kościół wiele wieków temu. Sobór Trydencki wyraźnie stwierdził w Rozdziale 4., że ten Kanon jest wolny od błędu i że nie zawiera niczego, co nie byłoby pełne świętości i pobożności oraz co nie wznosiłoby wiernych do Boga. Jego układ opiera się na słowach naszego Pana Jezusa Chrystusa, Tradycji apostolskiej i zarządzeniach świętych papieży. Kanon 6. z Rozdziału 4. grozi ekskomuniką tym, którzy twierdziliby, że Kanon Mszy św. zawiera błędy i z tego powodu powinien być zniesiony. W Rozdziale 5. Sobór stwierdził, że natura ludzka wymaga zewnętrznych znaków, aby podnieść ducha do spraw boskich. Z tego powodu Kościół wprowadzi ł pewne obrzędy oraz znaki: ciche i głośne modlitwy, błogosławieństwa, świece, kadzidła, szaty i inne. Wiele z tych znaków ma swe początki w przykazaniach Apostołów lub w Tradycji apostolskiej. Przez te widzialne znaki wiary i pobożności jest podkreślana natura Ofiary. Znaki te wzmacniają i zachęcają wiernych do medytacji nad Boskimi składnikami zawartymi w Ofierze Mszy świętej. Aby zabezpieczyć tę doktrynę, Kanon 7. grozi ekskomuniką wszystkim tym, którzy uważaliby te zewnętrzne znaki za wprowadzające nie pobożność lecz bezbożność. Jest to przykładem tego, co rozważałem wcześniej: tego rodzaju orzeczenia, z sankcjami zawartymi w kanonach mają znaczenie teologiczne, a nie tylko dyscyplinarne. W Rozdziale 6. Sobór podkreśla pragnienie Kościoła dotyczące przyjmowania Komunii św. przez wszystkich wiernych obecnych na Mszy św., ale stanowi jednocześnie, że nawet jeżeli tylko kapłan odprawiający Mszę przyjmuje Komunię, Msza taka nie powinna być nazywana prywatną i dlatego krytykowana lub zabroniona. W takim przypadku wierni przyjmują Komunię duchowo. Dalej czytamy, że wszystkie ofiary, składane przez kapłana jako sprawującego publiczną posługę w Kościele, są składane za wszystkich członków Mistycznego Ciała Chrystusa. Dlatego też Kanon 8. grozi ekskomuniką wszystkim tym, którzy twierdziliby, że takie Msze są zakazane i powinny być zabronione — kolejne orzeczenie teologiczne. Rozdział 8. jest poświęcony szczególnemu językowi nabożeństwa, używanemu podczas Mszy św. Wiadomo, że wszystkie religie mają własny język sakralny używany w sprawowaniu kultu. W Kościele rzymsko–katolickim przez pierwsze trzy wieki takim językiem był język grecki, stosowany powszechnie w świecie łacińskim. Począwszy od czwartego wieku powszechnym językiem w Imperium Rzymskim stawała się łacina. Łacina pozostawała przez wieki jedynym językiem kultu w Kościele rzymsko–katolickim. W sposób zupełnie naturalny łacina stała się językiem rytu rzymskiego i centralnego aktu kultu sprawowanego w tym rycie — Mszy świętej. Ten stan rzeczy trwał nawet wówczas, gdy łacina została zastąpiona jako żywy język przez różne języki romańskie.
Sobór Trydencki o łacinie i ciszy Dochodzimy teraz do pytania: dlaczego po raz kolejny nie zmienić języka liturgicznego? Odpowiadamy: Boska Opatrzność stanowi nawet o rzeczach drugorzędnych. Na przykład Palestyna, a w niej Jerozolima, jest miejscem Odkupienia dokonanego przez Chrystusa, a Rzym jest centrum Kościoła. Piotr nie urodził się w Rzymie. Przybył tam. Dlaczego? Było to centrum Imperium Rzymskiego, a to znaczyło wówczas — centrum świata. Takie jest praktyczne podłoże rozprzestrzeniania się wiary w Imperium Rzymskim. Podłoże czysto ludzkie, historyczne. Ale w oczywisty sposób zamierzone przez Bożą Opatrzność. Podobny proces można dostrzec nawet w innych religiach. Dla muzułmanów stary język arabski jest martwy, a mimo to pozostaje językiem ich liturgii, ich kultu. Dla hinduistów — sanskryt. Z powodu koniecznej więzi z nadprzyrodzonością, nabożeństwo w sposób naturalny wymaga odrębnego, własnego języka religijnego, który nie powinien być językiem potocznym. Ojcowie Soboru wiedzieli bardzo dobrze, że większość wiernych uczestniczących we Mszy św. ani nie rozumiała łaciny, ani też nie była w stanie przeczytać tłumaczeń. Większość ludzi była wówczas niepiśmienna. Ojcowie wiedzieli również, że we Mszy zawarte jest bardzo wiele pouczeń dla wiernych. Pomimo tego nie podzielali poglądu protestantów, że konieczną rzeczą jest celebrowanie Mszy świętej wyłącznie w językach narodowych. W celu odpowiedniego pouczenia wiernych, Sobór nakazał, że wszędzie ma być przestrzegany starożytny obrzęd przyjęty przez święty Kościół Rzymski — Matkę i Nauczycielkę wszystkich kościołów, a troska o dusze ma obejmować wyjaśnianie centralnej tajemnicy Mszy św.
Kanon 9. grozi ekskomuniką tym, którzy twierdziliby, że język Mszy musi być tylko językiem narodowym. Warto zauważyć, że zarówno w samym rozdziale, jak i w kanonie, Sobór Trydencki odrzucił tylko „wyłączność” języka narodowego w świętych obrzędach. Z drugiej strony, trzeba raz jeszcze przypomnieć sobie, że te różne soborowe regulacje nie mają tylko charakteru dyscyplinarnego. Są zbudowane na fundamencie doktrynalnym i teologicznym, który zawiera w sobie samą wiarę. Powodów takiego stanowiska należy się doszukiwać przede wszystkim w szacunku należnym tajemnicy Mszy św. Dekret, który został wydany zaraz po ogłoszeniu wspomnianych zarządzeń, dotyczący tego, czego powinno się przestrzegać, a czego unikać w sprawowaniu Mszy św., stanowi, że „brak szacunku nie może być oddzielony od niezbożności”. Z brakiem szacunku zawsze związana jest niezbożność. Ponadto, Sobór chciał zagwarantować tożsamość treści wyrażanych przez Mszę, a precyzja języka łacińskiego strzeże tej tożsamości przed złymi rozumieniami i potencjalnymi błędami, wynikającymi z braku precyzji lingwistycznej. Z tych powodów Kościół zawsze bronił języka sakralnego i nawet jeszcze niedawno papież Pius XI wyraźnie stwierdził, że język ten powinien być „non vulgaris”. Z tych samych powodów Kanon 9. nałożył ekskomunikę na tych, którzy twierdziliby, że ryt Kościoła Rzymskiego, w którym część Kanonu i słowa Konsekracji są wypowiadane po cichu, musi być potępiony. Nawet cisza ma uzasadnienie teologiczne. W końcu w pierwszym kanonie dekretu o reformie z dwudziestej drugiej sesji Soboru Trydenckiego znajdujemy inne zarządzenia, które mają raczej charakter dyscyplinarny, ale dopełniają część doktrynalną, gdyż nie ma niczego skuteczniejszego w prowadzeniu wiernych do głębszego zrozumienia tajemnicy niż życie i przykład sług kultu. Powinni oni dostosować swoje życie i zachowanie do celu swej służby, co ma przejawiać się w ich stroju, zachowaniu i mowie. We wszystkim tym powinni być godni, skromni i pobożni. Powinni również unikać nawet drobnych uchybień, gdyż w ich przypadku byłyby uznane za ciężkie. Dlatego też przełożeni mają wymagać od nich sposobu życia zgodnego z całą tradycją zachowania się stosownego dla stanu duchownego.
Msza Piusa V i Msza Pawła VI Możemy teraz w większym stopniu docenić oraz lepiej zrozumieć teologiczne zaplecze i podstawę dyskusji oraz zarządzeń Soboru Trydenckiego, dotyczących Mszy św. jako szczytu świętej liturgii. W zestawieniu z poważnym wyzwaniem ze strony protestantyzmu widać teologiczną atrakcyjność Mszy trydenckiej nie tylko dla określonego okresu historycznego, ale również jako punktu odniesienia dla Kościoła i dla liturgicznej reformy Soboru Watykańskiego II. Musimy przede wszystkim określić tu właściwe znaczenie tej reformy. W odniesieniu do Mszy trydenckiej podkreślamy znaczenie poprawnego zrozumienia, czym była Msza papieża Piusa V, która spełniła życzenia Ojców Soboru Trydenckiego. Musimy teraz zaznaczyć, że właściwa nazwa Mszy Soboru Watykańskiego II powinna brzmieć: Msza posoborowej komisji liturgicznej. Zwykłe spojrzenie na soborową Konstytucję o liturgii od razu wskazuje, że wola Soboru i wola komisji często nie są ze sobą zgodne, a nawet wprost sprzeczne. Przyjrzymy się pokrótce głównym różnicom między tymi reformami liturgicznymi oraz temu, co możemy nazwać ich teologiczną atrakcyjnością. Po pierwsze, w odpowiedzi na herezję protestancką Msza Piusa V uwyraźnia centralną prawdę o Mszy świętej jako Ofierze, opierając się na dyskusjach teologicznych i poszczególnych orzeczeniach Soboru. Msza Pawła VI (nazywana tak, gdyż komisja liturgiczna powołana dla przeprowadzenia reformy po Vaticanum II pracowała w ostatecznym rozrachunku na odpowiedzialność Papieża) kładzie raczej nacisk na integralną część Mszy — na Komunię, czego efektem jest przekształcenie Ofiary w coś, co może być nazwane posiłkiem. Wielkie znaczenie, jakie w nowej Mszy zostało przypisane czytaniom i kaznodziejstwu, jak również pozostawienie księdzu możliwości dodawania własnych przemówień i wyjaśnień, jest kolejnym przejawem tego, co może być nazwane adaptacją do protestanckiej koncepcji kultu. Francuski filozof Jean Guitton mówi, że papież Paweł VI ujawnił mu, iż jego (tj. Papieża) intencją było jak największe upodobnienie nowej liturgii katolickiej do nabożeństwa protestanckiego. Oczywiście konieczne jest zweryfikowanie prawdziwego znaczenia tej uwagi, jako że oficjalne wypowiedzi Pawła VI — zwłaszcza jego doskonała encyklika eucharystyczna Mysterium Fidei z roku 1965, wydana przed zakończeniem Soboru, jak również Credo Ludu Bożego — ukazują jego absolutną ortodoksję. Jak zatem możemy wyjaśnić tę przeciwstawną wypowiedź? W tym samym świetle możemy próbować zrozumieć nowe usytuowanie ołtarza i kapłana. Zgodnie z dobrze udokumentowanymi pracami ks. prałata Klausa Gambera, dotyczącymi pozycji ołtarza w starych bazylikach rzymskich i gdzie indziej, kryterium dawnego umiejscowienia ołtarza polegało nie na tym, że powinien on być zwrócony do zgromadzonych wiernych, lecz raczej na tym, że miał być skierowany ku wschodowi, symbolizującemu wschodzące słońce — Chrystusa, który ma być otoczony kultem. Zupełnie nowe ustawienie ołtarza i kapłana (polegające na zwróceniu ku wiernym), dawniej zabronione, staje się dzisiaj wyrazem rozumienia Mszy jako spotkania wspólnoty. Po drugie, w starej liturgii Kanon jest centrum Mszy jako Ofiary. Zgodnie ze świadectwem Soboru Trydenckiego, Kanon ma swoje źródła w Tradycji apostolskiej, a jego treść została w swej istocie ostatecznie ustalona w czasach Grzegorza Wielkiego, tj. około roku 600. Kościół Rzymski nigdy nie miał innych Kanonów. Nawet na obecność słów mysterium fidei w formule Konsekracji mamy dowody w dokumentach papieża Innocentego III (myślę tu o dokumencie związanym z objęciem urzędu przez arcybiskupa Lyonu). Nie wiem, czy większość reformatorów liturgii znała ten fakt. św. Tomasz z Akwinu w osobnym artykule uzasadnia obecność słów mysterium fidei, a Sobór Florencki wyraźnie potwierdza ich obecność w formule Konsekracji. Obecnie, w nowej liturgii słowa mysterium fidei zostały wyeliminowane ze słów Konsekracji. Dlaczego? W nowej liturgii znajdujemy również pozwolenie na nowe modlitwy eucharystyczne. Druga z nich (która nie wspomina o ofiarnym charakterze Mszy św.) — posiadając tę zaletę, że jest najkrótsza — praktycznie wszędzie zastąpiła stary Kanon Rzymski. Zatracono przez to całą głębię rozumień teologicznych danych przez Sobór Trydencki. Tajemnica Boskiej Ofiary jest uobecniana w każdym rycie, chociaż w różny sposób. We Mszy łacińskiej Sobór Trydencki podkreślił ją przez ciche odmawianie Kanonu po łacinie. W nowej Mszy zastąpiono to głośnym recytowaniem modlitwy eucharystycznej. Po trzecie, reforma, która nastąpiła po Soborze Watykańskim II zniszczyła lub zmieniła znaczenie większości bogatej symboliki w liturgii (chociaż pozostaje ona cały czas obecna w rytach wschodnich). Znaczenie tej symboliki było podkreślane przez Sobór Trydencki… Ubolewał nad tym nawet znany ateistyczny psychoanalityk, który nazwał Sobór Watykański II „soborem księgowych”.
Wulgaryzacja Mszy świętej Jest pewna zasada teologiczna, która została zupełnie odrzucona przez reformę posoborową, chociaż potwierdził ją zarówno Sobór Trydencki jak Sobór Watykański II — w tym ostatnim przypadku po długiej i rzeczowej dyskusji. (W dyskusji tej uczestniczyłem i mogę zaświadczyć, że jasne postanowienia podane w ostatecznym tekście soborowej Konstytucji potwierdzają ową zasadę). Zasada ta brzmi: język łaciński ma być zachowany w rycie łacińskim. Ojcowie Soboru, podobnie jak Ojcowie Soboru Trydenckiego, wyrazili zgodę na używanie języka narodowego tylko jako wyjątku. Ale dla reformy Pawła VI wyjątek stał się regułą. Teologiczne powody, podane przez oba sobory na rzecz pozostawienia łaciny we Mszy św., ukazują swoją zasadność teraz, gdy reforma liturgiczna wprowadziła wyłączne posługiwanie się językami narodowymi. Często zwulgaryzowały one Mszę samą w sobie, a tłumaczenia z oryginału łacińskiego zaowocowały bardzo poważnymi nieporozumieniami i błędami doktrynalnymi. Ponadto brak pozwolenia na używanie języków narodowych w kulcie dotyczył dawniej nie tylko ludzi nie umiejących czytać, ale również ludów zupełnie różniących się od siebie. Teraz, gdy różne języki i dialekty są używane w kulcie przez katolików z różnych plemion i narodów, żyjących obok siebie w świecie, który staje się z dnia na dzień coraz mniejszy, ta Wieża Babel wspólnego nabożeństwa przynosi jako skutek zagubienie zewnętrznej jedności Kościoła, który — rozproszony po całym świecie — był kiedyś zjednoczony, gdy mówił jednym głosem. W wielu wypadkach stało się to również przyczyną wewnętrznych rozłamów nawet w obrębie samej Mszą św., która powinna być duszą i centrum zewnętrznej i wewnętrznej zgody pomiędzy katolikami całego świata. Mamy wiele, wiele przykładów rozłamów i niezgody spowodowanych wprowadzeniem języków narodowych… I jeszcze jedna myśl. Przedtem każdy ksiądz w całym świecie mógł odprawić Mszę po łacinie dla każdej wspólnoty wiernych i wszyscy księża mogli zrozumieć łacinę. Niestety, dziś żaden ksiądz nie jest w stanie odprawić Mszy dla wszystkich ludzi z całego świata. Musimy przyznać, że już w kilka dziesięcioleci po reformie języka liturgicznego utraciliśmy możliwość wspólnego modlenia się i śpiewu nawet na największych światowych spotkaniach, takich jak Kongresy Eucharystyczne, czy nawet podczas spotkań z Papieżem, będącym ośrodkiem jedności Kościoła. Nie umiemy już modlić się i śpiewać wspólnie. Musimy wreszcie poważnie rozważyć zachowanie sług ołtarza w świetle nauki Soboru Trydenckiego. Sobór podkreślał głębię powiązania życia duchownych ze sprawowaną przez nich świętą służbą. Właściwe zachowanie się księży, ich sposób życia, strój, postępowanie, postawa zachęcają wiernych do przyjmowania tego, co oni mówią i czego nauczają. Niestety, pożałowania godne postępowanie wielu duchownych często zaciera różnicę pomiędzy sługą ołtarza a człowiekiem świeckim, uwypuklając jednocześnie różnicę pomiędzy sługą ołtarza a alter Christus — „drugim Chrystusem”.
Podsumowując nasze rozważania, możemy powiedzieć, że teologiczna atrakcyjność Mszy trydenckiej pozostaje w związku z teologiczną niepoprawności ą Mszy posoborowej. Z tego powodu katolik przywiązany do tradycji teologicznej powinien w dalszym ciągu — w duchu posłuszeństwa prawowitym przełożonym — wyrażać uprawnione pragnienie i duchową preferencję dla Mszy trydenckiej.
Kardynał Alfons M. Stickler, SDB
Na podstawie oryginalnego tekstu angielskiego zamieszczonego w kwartalniku „The Latin Mass Magazine” (lato 1995).
Przypis: * Chodzi o list Orientale lumen z 2 maja 1995 (przyp. red.).
Czego naprawdę chce SLD „Si duo dicunt idem, non est idem” – co się wykłada, że gdy dwóch mówi to samo, to nie jest to samo. I rzeczywiście – szef SLD Grzegorz Napieralski odgraża się, że jesienią przystąpi do legislacyjnej ofensywy, której celem będzie między innymi usunięcie lekcji religii ze szkół. Oczywiście pan Napieralski, jak zwykle zresztą, mija się z prawdą, niekoniecznie zresztą sobie to uświadamiając. Gdyby bowiem uświadomił sobie co oznacza pomysł usunięcia religii ze szkół, na pewno by się zawahał nie tylko przed „ofensywą legislacyjną”, ale nawet – przed samym odgrażaniem się. Rzecz bowiem w tym, że w szkołach uczniowie nauczani są nie jednej, a co najmniej dwóch religii. W wieku XIX, za sprawą Napoleona Bonaparte, Europę zaczęła podbijać nowa ideologia – nacjonalizm. Obecnie nacjonalizm jest strasznie demonizowany, chociaż nie wszędzie. Na przykład w Izraelu nacjonalizm, a nawet szowinizm jest ideologią obowiązującą, a w każdym razie – panującą. To demonizowanie nacjonalizmu nie jest uzasadnione, bo polega on na przekonaniu, że każda wspólnota etniczna powinna się politycznie zorganizować w państwo. W pewnych sytuacjach taki pogląd bywa słuszny, w innych – niekoniecznie, ale widać gołym okiem, że nie ma w nim niczego demonicznego. Przeciwnie – nacjonalizm musiał wychodzić naprzeciw jakiejś żywotnej ludzkiej potrzebie, bo w połowie wieku XIX podbił serca i umysły narodów europejskich, co objawiło się w postaci tzw. „Wiosny Ludów”. Oddziaływał on również na naród żyjący wprawdzie również w Europie, ale nie europejski – na Żydów. Pod wrażeniem jaki wywarła na nim sprawa Dreyfusa (kapitan Dreyfus, alzacki Żyd, oficer armii francuskiej, w 1894 r. oskarżony został o szpiegostwo na rzecz Niemiec), paryski korespondent wiedeńskiej gazety „Neue Freie Presse” Teodor Herzl napisał w roku 1896 broszurkę „Der Judenstaat” czyli „Państwo żydowskie”, w której wyłożył zasady syjonizmu, tzn. – nacjonalizmu żydowskiego. Twierdził, że Żydzi są takim samym narodem, jak każdy inny, więc podobnie, jak inne narody, powinni mieć własne państwo. Syjonizm początkowo odrzucany był zarówno przez asymilowanych Żydów z Europy Zachodniej, jak i ortodoksyjnych Żydów z Europy Środkowej i Wschodniej – zresztą w każdym przypadku z innych powodów. Ale od I Kongresu Syjonistycznego w Bazylei w roku 1897, ideologia syjonistyczna w żydowskiej diasporze zaczyna skutecznie konkurować z socjalizmem. Zresztą syjonizm ewoluuje i obecnie przybrał postać szowinizmu, czyli wynaturzonej postaci nacjonalizmu. Różnicę między nacjonalizmem a szowinizmem najłatwiej pokazać na przykładzie stosunku rodziców do dzieci. Nacjonalizm odpowiadałby przekonaniu rodziców, że w pierwszym rzędzie są odpowiedzialni za dzieci własne, a dopiero potem, w dalszej kolejności, za wszystkie pozostałe. Szowinizm zaś stanowiłby jakby krok dalej – kiedy rodzice, w trosce o zapewnienie własnym dzieciom lepszego startu, zaczęliby mordować dzieci cudze. Widzimy więc, że o ile w nacjonalizmie nie ma niczego demonicznego, to szowinizm już jest demoniczny. Współczesny syjonizm, głosząc, jakoby Żydzi byli narodem wyjątkowym, (a więc zupełnie co innego niż głosił Herzl) nabiera cech demoniczności, zwłaszcza w zakresie politycznych wniosków, jakie z tego są przez współczesnych syjonistów wyciągane. W wieku XX na narody pozostające w kręgu cywilizacji łacińskiej zaczyna coraz silniej oddziaływać jeszcze inny prąd – sekularyzm. Polega on na odrzuceniu religii, jako istotnego elementu życia i zachowywaniu się tak, „jakby Boga nie było”. Ludzie hołdujący sekularyzmowi tracą wiarę w życie wieczne, toteż pragną żyć przynajmniej na tyle długo, by nażreć się świata możliwie jak najwięcej, po kolei, jak leci. Wprawdzie sekularyzm prowadzi do barbaryzacji, a nawet sprzyja uwstecznieniu do fazy przednarodowej, ale dla narodów zamieszkujących zwarte obszary nie jest aż tak groźny, jak dla narodów żyjących w diasporze, jak np. naród żydowski, który sekularyzmem został dotknięty tak samo, jak w wieku XIX – nacjonalizmem. Przede wszystkim zaś warto podkreślić, że przez ostatnie 2 tysiące lat podstawowym spoiwem narodu żydowskiego, najsilniejszym wyznacznikiem jego tożsamości nie była przynależność państwowa, tylko religia. Tymczasem sekularyzm godzi właśnie w religię, również w religię żydowską, ufundowaną, jak wiadomo, na opowieści o traumatycznym przeżyciu, jakim była ucieczka z Egiptu, podczas której Morze Czerwone miało się rozstąpić i tak dalej. Problem, że coraz więcej Żydów ma wątpliwości, czy ma w to wszystko wierzyć, co stwarza ryzyko, iż pozostając w diasporze bez religii, rozpłyną się w morzu obcych narodów jak sól w ukropie. Dlatego też, jako remedium na zanik religii transcendentnej, w diasporze żydowskiej forsowana jest nowa, świecka religia, ufundowana na całkiem świeżym przeżyciu traumatycznym w postaci masakry Żydów europejskich przez Adolfa Hitlera – religia holokaustu. Żeby jednak holokaust zaczął wypełniać swoją funkcję religijną, musi zostać uznany przez cały świat za wydarzenie bez precedensu. I świat, a przynajmniej te jego części, na które Żydzi mogą wywierać wpływ, są w tym kierunku tresowane. W Polsce tresura ta jest obowiązkowa na podstawie rozporządzenia ministra edukacji narodowej Edmunda Wittbrodta, zasiadającego w rządzie charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka z 21 maja 2001 roku, nakładającego na szkoły ponadpodstawowe obowiązek nauczania religii holokaustu – bo taką właśnie funkcję pełni naprawdę wpajanie uczniom historii kultury i cywilizacji żydowskiej. Oczywiście pan przewodniczący Grzegorz Napieralski nigdy nie ośmieliłby się usuwać religii holokaustu ze szkół publicznych. On chce usunąć stamtąd tylko religię chrześcijańską. SM
W niedzielę Niemcy zakończą I wojnę światową Dr hab. Bogdan Musiał: Zgodnie z prawem międzynarodowym i faktami historycznymi, Polska ciągle ma prawo dochodzić od Niemiec reparacji wojennych. Dopiero w niedzielę Niemcy zakończą I wojnę światową. Tego dnia zapłacą ostatnią ratę reparacji wojennych zasądzonych im przez państwa ententy w traktacie wersalskim w 1920 roku. Sprawą otwartą pozostaje problem niemieckich reparacji wojennych za II wojnę światową wobec naszego kraju. Polska nigdy oficjalnie nie zrzekła się roszczeń wojennych wobec Niemiec. Przed podjęciem tego tematu Berlin zasłania się wymuszoną przez Stalina na komunistycznych władzach w Warszawie deklaracją o zrzeczeniu się roszczeń, ale tylko w stosunku do dawnego NRD. Zgodnie z harmonogramem tegorocznego federalnego budżetu, 3 października tego roku Niemcy zapłacą ostatnią ratę reparacji wojennych w wysokości 70 mln euro na rzecz Francji i Wielkiej Brytanii za straty poniesione przez te kraje w czasie I wojny światowej. Tym sposobem po 92 latach Berlin będzie całkowicie rozliczony za wyrządzone szkody, jakie nastąpiły po rozpętanej przez Niemcy wojnie 1914-1918. Podczas paryskiej konferencji pokojowej, trwającej od 18 stycznia 1919 roku do 21 stycznia 1920 roku w Wersalu, ustalono, że – po raz pierwszy w historii – reparacje wojenne zostaną wypłacone jako rekompensata za faktyczne straty poniesione w wyniku działań wojennych. Oszacowanie ich wysokości oraz możliwości płatniczych Niemiec pozostawiono Komisji Odszkodowań, która zakończyła swoją pracę w maju 1921 roku, ustalając ich wysokość na 132 mld marek w złocie. Niemcy rozpoczęły spłatę reperacji już w 1920 roku. Po II wojnie światowej w 1945 roku Republika Federalna Niemiec przejęła te długi i sumę wynikającą z reperacji wojennych uregulowała, ale bez odsetek, w 1983 roku. Zgodnie z umową londyńską podpisaną w 1953 roku, odsetki Berlin miał spłacić dopiero po zjednoczeniu Niemiec. Zjednoczenie to nastąpiło w 1990 roku, a niemiecka spłata odsetek od reperacji wojennych za I wojnę światową rozpoczęła się w 1996 roku. Ostatnia rata zostanie zapłacona w najbliższą niedzielę. To będzie ostateczny koniec I wojny światowej dla Berlina, co szczególnie mocno podkreślają niemieckie media. Sprawą otwartą pozostaje problem niemieckich reparacji wojennych za II wojnę światową wobec Polski. Jeszcze w 2004 roku prawicowi posłowie domagali się, by Polska wyegzekwowała reparacje od Niemiec za straty poniesione w jej trakcie. W zamówionej przez Sejm ekspertyzie pt. “Reparacje wojenne w stosunkach polsko-niemieckich” berliński adwokat Stefan Hambura stwierdził, że takie reparacje są możliwe do wyegzekwowania. Profesor Jan Sandorski (Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu) także jest przekonany, że według prawa międzynarodowego Polska nigdy nie zrzekła się reparacji od Niemiec. W swojej ekspertyzie napisał: “Oświadczenie rządu PRL z 23 sierpnia 1953 r., dotyczące zrzeczenia się z dniem 1 stycznia 1954 r. spłaty odszkodowań na rzecz Polski, było nieważne (…) i jako takie nigdy nie wywierało i nie wywiera skutków prawnych”. Znawca II wojny światowej dr hab. Bogdan Musiał, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej, potwierdził w rozmowie z “Naszym Dziennikiem”, że Polska nigdy oficjalnie nie zrzekła się roszczeń wojennych wobec Niemiec. – Nie ma żadnej ustawy na ten temat. To Sowieci podjęli za Polskę decyzję, że jakoby zrzekamy się takich reparacji – wskazał Musiał, dodając, że w 1953 roku Związek Sowiecki wyrzekł się roszczeń, ale w stosunku tylko do dawnego NRD, i zrobił to także w imieniu Polski. Zdaniem historyka, ówczesny komunistyczny polski rząd nie miał innego wyjścia, jak tylko zaakceptować decyzje pochodzące z Moskwy. – To nie zostało nawet ogłoszone w żadnym dokumencie rządowym, napisali o tym jedynie w jakiejś gazecie, najprawdopodobniej w “Trybunie Ludu” – podkreślił Bogdan Musiał. – Nie ma na ten temat żadnego oficjalnego aktu prawnego – dodał. Jednocześnie zaznaczył, że gdyby nawet taki akt prawny istniał, to i tak byłby nieważny – nie była to bowiem suwerenna polska decyzja, lecz podjęta za nas w Moskwie. Zdaniem niemieckich prawników, decyzja z 1953 roku, jakoby Polska zrzekła się wobec Niemiec jakichkolwiek roszczeń za II wojnę światową, skutkuje tym, że sprawy te zostały definitywnie załatwione. Według niemieckiej doktryny prawnej, Polska zrzekła się reparacji wojennych od Niemiec na mocy jednostronnej deklaracji z 23 sierpnia 1953 roku. Niestety, istnieje także w Polsce rzesza “usłużnych” prawników, którzy nie zważając na fakty historyczne, także propagują niemiecki punkt widzenia w tym aspekcie. Bogdan Musiał jest pewny, że zgodnie z prawem międzynarodowym i zgodnie z faktami historycznymi Polska ciągle ma prawo dochodzić od Niemiec reparacji wojennych. – Nigdy nie zrzekliśmy się od Niemiec żadnych reparacji – stwierdził Musiał. Jego zdaniem, ich prawdziwa wysokość nigdy nie będzie jednak możliwa do precyzyjnego ustalenia ze względu na ogrom strat, zarówno materialnych, jak i moralnych, jakich doznaliśmy ze strony Niemiec. – Kto nam zapłaci za utratę wolności, za pięć lat niewoli, za śmierć milionów rodaków? – pytał retorycznie historyk. Musiał podkreślił, że niemieccy prawnicy i politycy stosują bardzo wygodną dla siebie wykładnię prawa, z której wynika, że państwo niemieckie nie ma żadnych reparacyjnych zobowiązań wobec Polski, ale od Polski indywidualni Niemcy już mogą dochodzić roszczeń na drodze prawnej. Niemieckie Ministerstwo Finansów w jednym z listów stwierdza, że RFN, podpisując traktaty graniczne, zrezygnowała jedynie z roszczeń terytorialnych wobec Polski i uznała jej granice, ale nie zrezygnowała z indywidualnych roszczeń niemieckich obywateli wobec naszego kraju. Resort posunął się nawet do zasugerowania swojemu obywatelowi, aby wystąpił przeciwko Polsce na drogę sądową. – Niemcy o żadnych roszczeniach Polski nie chcą słyszeć – zauważył Musiał – ale sami coraz częściej i głośniej zaczynają mówić o swoich stratach kulturalnych związanych z II wojną światową, a także coraz częściej zaczynają się domagać od Polski zwrotu jakoby zrabowanych przez nas ich dóbr kultury, zapominając o zrabowanych oraz perfidnie i z premedytacją niszczonych polskich dziełach sztuki, księgozbiorach i obróconych w gruzy zabytkach architektury. Waldemar Maszewski, Hamburg
Obyczaje w życiu pozagrobowym Co tu ukrywać; w dzisiejszych zepsutych czasach korupcja do szpiku kości przeżarła wszystkie, bez najmniejszego wyjątku, środowiska społeczne. Jak się okazuje, nawet Centralne Biuro Antykorupcyjne tak naprawdę nie walczyło z korupcją, a jedynie zadawało niewypowiedziane udręki swoim ofiarom, na które złowrogi Mariusz Kamiński upatrzył sobie dwie luksusowe damy: posłankę Platformy Obywatelskiej Beatę Sawicką i przedsiębiorczą businesswoman, Weronikę Marczukównę. Jak pamiętamy, piekielnie przystojny agent Tomek posłankę Sawicką najsampierw podstępnie rozkochał, żeby potem ją pogrążyć przy pomocy prowokacji policyjnej. Podobnie zresztą było z panią Marczukówną, tyle, że w tym przypadku chyba obyło się bez rozkochania. Zresztą mniejsza z tym, bo jeśli nawet o tym wspominam, to tylko po to, by nieubłaganym palcem pokazać przeżarcie korupcją wszystkich bez wyjątku środowisk. W tej sytuacji trudno się dziwić, że nie wynaleziono jeszcze aparatu fotograficznego, który mógłby utrwalić pracę pani Julii Pitery, co to w rządzie premiera Tuska „walczy z korupcją”. A skoro tak, to nie jest wykluczone, że ta „walka z korupcją” jest jedynie pretekstem dla całkiem innych zadań, dla jakichś powodów nie tylko owianych mgłą tajemnicy, ale w dodatku – mgłą w najlepszym gatunku, jak ta w Smoleńsku. Zresztą skoro rząd premiera Tuska Centralnego Biura Antykorupcyjnego nie rozwiązał, tylko obsadził go swoimi zaufanymi, to znaczy, że zmieniła się jedynie przynależność lub polityczne sympatie ofiar. W tej sytuacji, gdy wszystkie, bez najmniejszego wyjątku, środowiska zostały do szpiku kości przeżarte korupcją, tym większe uznanie należy się nielicznym przypadkom bezinteresowności. Rzadkość to wprawdzie wielka i obrosła mitem, ale przecież się zdarza, a nawet zdarzała i przedtem, o czym świadczy rozmowa, jaką jeszcze w koszmarnych czasach sanacji Antoni Słonimski odbył z Bolesławem Leśmianem. Bolesław Leśmian tak naprawdę nazywał się Lessman, a nazwisko Leśmian przybrał za poradą innego poety o podobnie żydowskich korzeniach, Antoniego Lange, w swoim czasie lwa salonowego („A więc nie lubi pani mych rymów zbyt prostych?”). Więc jako Lessman został notariuszem w Zamościu, a jako Leśmian, pisywał znakomite wiersze, z których najbardziej chyba przejmujący jest ten napisany pod wrażeniem śmierci siostry, który kończy się tak oto: „Boże odlatujący w obce dla nas strony / Powstrzymaj odlot swój! / I tul z płaczem do piersi ten wiecznie krzywdzony / Wierzący w Ciebie gnój.” Wspominam właśnie ten wiersz również i z tego powodu, że Bolesław Leśmian przysiadł się pewnego razu do Słonimskiego w kawiarni i po dłuższym milczeniu, ni z tego, ni z owego zapytał: „czy pan wie, że w życiu pozagrobowym nastąpiło niesłychane zdziczenie obyczajów?” Zakłopotany Słonimski odrzekł, że może by w tej sytuacji wystosować jakiś stanowczy protest literatów, na co Leśmian machną tylko ręką, powiedział: „oni tego nawet nie przeczytają” i odszedł bez pożegnania. Nie da się ukryć, że jego troska o stan obyczajów w życiu pozagrobowym miała charakter wybitnie bezinteresowny, a więc pozbawiony symptomów przeżarcia korupcją, której obrzydliwe ślady wszędzie dzisiaj zauważamy. Mimo to jednak również i dzisiaj napotykamy objawy bezinteresowności podobnej do troski Leśmiana o stan obyczajów w życiu pozagrobowym. Mam oczywiście na myśli serdeczną troskę okazywaną Jarosławowi Kaczyńskiemu przez konfidentów poprzebieranych za dziennikarzy i zgrai autorytetów moralnych. Że się zbisurmanił i pogrąża w sprośnych błędach, obrzydłych nie tyle może Niebu – chociaż oczywiście Niebu też – ale przede wszystkim – razwiedce i pozostającemu na jej usługach Salonowi, w którym, jak wiadomo, nie ma podłogi. To jeszcze nie byłoby nic takiego, ale największym zmartwieniem jest skutek, w postaci agonii Prawa i Sprawiedliwości. Jeszcze niedawno słyszeliśmy, że śmiertelnym zagrożeniem dla naszej młodej demokracji jest właśnie Prawo i Sprawiedliwość, ale to musiały być tylko takie propagandowe makagigi, bo teraz, kiedy za sprawą sprośnych błędów, w jakich pogrąża się Jarosław Kaczyński, PiS znalazł się w stanie agonalnym, okazało się, że zniknięcie tej partii może naszej młodej demokracji – jak to mówią gitowcy – „zadać śmiertelnego”. Okazuje się, że bez PiS nasza młoda demokracja przetrwać nie może, a ponieważ PiS – co naukowo udowodnił uczony doktor politologii i zarazem europoseł Marek Migalski – nie może przetrwać bez Jarosława Kaczyńskiego, to znaczy, że to Jarosław Kaczyński jest fundamentem naszej młodej demokracji, warunkiem sine qua non jej przetrwania! A to ci dopiero niespodzianka! To nie prezydent Komorowski, nie premier Tusk, ani nawet – strach pomyśleć! – nie red. Adam Michnik, tylko Jarosław Kaczyński? Warto podkreślić, że taki wniosek nieubłaganie wynika z zatroskania, jakie objawiają nie jacyś tam zapyziali zwolennicy PiS z małych ośrodków, tylko jego zażarci przeciwnicy - „młodzi, wykształceni, z dużych miast”, co to w warunkach transformacji ustrojowej dają sobie świetnie radę na bezrobociu. W ich ustach opinia o fundamentalnym znaczeniu PiS dla naszej młodej demokracji nabiera ciężaru gatunkowego, a serdeczna troska dowodzi niezwykłej bezinteresowności. To na pewno bezinteresowność, bo przecież nie obłuda, no nie? Jakże w takiej sytuacji nie zwrócić na to uwagi, nie pochwalić, a nawet – nie wynagrodzić? Podobnie bezinteresowny charakter nosi troska o Kościół katolicki, jakiej dają wyraz zarówno Żydzi skupieni wokół „Głosu Cadyka”, jak i ateiści w rodzaju pani filozofowej Magdaleny Środziny, a nawet tajni współpracownicy „bez swojej wiedzy i zgody”, od jakich, jak wiadomo, roi się w środowisku autorytetów moralnych. I to nie od dzisiaj – bo jeszcze z dzieciństwa pamiętam, jak w „Poradniku agitatora” przodkowie dzisiejszych zatroskanych tłumaczyli ciemnogrodowi, że „Nie potępiamy w czambuł wszystkich księży. Cenimy księży-patriotów...” – i tak dalej. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, więc Żydom i stalinowcom oraz totalniakom innego autoramentu ta troska o pion moralny Kościoła katolickiego musiała przez ten czas zejść już do poziomu instynktów z tą różnicą, że „księża-patrioci”, których dzisiaj, jak wiadomo, już „nie ma”, zostali zastąpieni przez funkcjonariuszy „kościoła otwartego”. Jak zwał, tak zwał – nie o to chodzi, tylko o bezinteresowny charakter tej troski. Takie objawy bezinteresowności w czasach, gdy wszystkie bez najmniejszego wyjątku środowiska społeczne zostały do szpiku kości przeżarte korupcją, nie tylko zasługują na uwagę i wyróżnienie, ale są światełkiem nadziei w tym ciemnym, ponurym tunelu. SM
Pucowanie Józefa Oleksego Bogatemu to diabeł nawet dzieci kołysze – powiada przysłowie. I rzeczywiście – ledwie rozpoczął się nowy etap, na którym mądrość nakazuje przyspieszenie modernizacji tubylczego kraju, to znaczy – spychania Kościoła katolickiego do getta – a zaraz „Gazeta Wyborcza”, zawsze przodująca w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym, „dotarła” do rewelacji, według których afera „Olina” była prowokacją ruskich szachistów, żeby zablokować wejście Polski do NATO. Ponieważ nawet najstarsi ludzie, nie mówiąc już o „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, mogą nie pamiętać, na czym właściwie polegała afera „Olina”, to przypominam, iż na tym, że ówczesny minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski w grudniu 1995 roku z trybuny sejmowej oskarżył ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji, a więc o najcięższe przestępstwo zdrady stanu. I co Państwo powiecie? Mimo upływu 15 lat nikt w tej sprawie nie został pociągnięty do odpowiedzialności – ani Józef Oleksy – jeśli rzeczywiście był szpiegiem – ani Andrzej Milczanowski – jeśli oskarżył bezpodstawnie. Trudno o lepszą poszlakę wskazującą, iż prawdziwym fundamentem ustrojowym naszego „demokratycznego państwa prawnego” jest magdalenkowska zasada: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. Nawiasem mówiąc, pretensje SLD do Zbigniewa Ziobry biorą się właśnie stąd, że dopuszczając do próby zatrzymania Barbary Blidy, kandydatki SLD na santo subito, tę świętą zasadę złamał. Więc wprawdzie Józef Oleksy przyznał się do „biesiadowania” z agentem KGB Włodzimierzem Ałganowem, a nawet do zażyłości, o której świadczyły wymiany prezentów m.in. w postaci kiszonego czosnku, ale prokuratura wojskowa nie żadnej winy, zwłaszcza w postaci zdrady stanu w nim nie znalazła. Wprawdzie minister Milczanowski jeszcze w sierpniu 1993 roku przyprowadził do Belwederu trzódkę generałów bezpieki, do których ówczesny prezydent naszego nieszczęśliwego państwa Lech Wałęsa przemówił, iż „stanie w ich obronie z całą mocą”, zaś jeden z uczestników tej pielgrzymki, generał Zacharski, Marian Zacharski, pozyskał informację o „Olinie” od ruskiego bezpieczniaka, ale co to znaczy w obliczu rewelacji, na jakie mądrość etapu pozwoliła natrafić „Gazecie Wyborczej”? Wprawdzie w początkach 1996 roku w tygodniku „Wprost” ukazał się artykuł o tym, jakie to bajońskie sumy kradzione z Pewexu PZPR przez co najmniej 18 lat transferowała do szwajcarskich banków (transfer z jednego tylko dnia obejmował 22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. USD), ale kiedy prezydent Kwaśniewski zagroził, że jeśli jeszcze słowo na ten temat się ukaże, to on zarządzi „lustrację totalną” – w związku z czym Jacek Kuroń i Karol Modzelewski wysłali doń pojednawczy list, że nich tylko Jozef Oleksy poda się do dymisji, to „mociumpanie – z nami zgoda!” – i już nikt nigdy nie interesował się, ile tych pieniędzy ukradziono, kto ich pilnuje i jaki robi z nich użytek. Więc teraz, gdy do pierwszego szeregu awangardy zamierzającej zmodernizować nasz tubylczy kraj zgodnie z wytycznymi Eurokołchozu, wysuwa się SLD i Salon, najwyraźniej ciążący ku posłu Palikotu, rewelacje o ruskiej prowokacji stanowią prawdziwy dar Niebios, bo widać jak na dłoni, iż Józef Oleksy jest czysty, niczym po pokropku hyzopem i nic nie stoi na przeszkodzie historycznego kompromisu „Chamów” z „Żydami”, którzy viribus unitis znowu podejmą walę z ciemnogrodem – jak w okresie dobrego fartu za Stalina. Dopiero na tym tle widać, jak wygłaszający 25 września moralniackie kazania Donald Tusk traci poczucie rzeczywistości i nawet nie wie, że złocą mu rogi. SM
Państwo - czyli wariaci i złodzieje Kiedyś państwo składało się z Króla, Korony - czyli królewskiej administracji - no i poddanych. Król pilnował, by słudzy królewscy nie okradali zbytnio poddanych - bo gdy takie zjawiska stawały się częste, poddani usuwali Króla, czasem nawet skracając Go o głowę - co nie jest przez nikogo dobrze widziane. W ramach d***kratyzacji uprawnienia Króla ograniczano; rzekomo chcieli tego poddani, w rzeczywistości: słudzy królewscy chcieli pozbyć się tego, który zabraniał im kraść. W końcu Króla udawało się obalić - i od tej chwili urzędnicy (już nie "królewscy", tylko "państwowi") robili z "obywatelami", co chcieli. Teraz to ONI są Właścicielami Polski, a nawet prawie całej Europy (wyjątkiem jest Księstwo Liechtensteinu...). ONI dzielą się, jak to już pisałem, na dwie kategorie: wariatów, którzy realizują za pieniądze "obywateli" jakieś dziwactwa - i cwaniaków, którzy przy tej okazji pieką sobie własną, tłustą pieczeń. Ot, czytam na przykład, że radni londyńskiej dzielnicy Haringey wydali prawie 100 tys. na powstanie 12 stacji zasilania pojazdów elektrycznych, co miało zachęcić kierowców do przesiadki z samochodów na olej napędowy i benzynę do pojazdów elektrycznych. Kryła się za tym "myśl", że silniki elektryczne mniej zanieczyszczają powietrze. Niestety: od wprowadzenia programu w październiku 2009 r. tylko jeden londyńczyk zdecydował się na wykup rocznego abonamentu (za 50 ...) I 100.000 trafił szlag. Powstaje pytanie: czy w londyńskim Ratuszu nie było nikogo, kto by wytłumaczył tym idiotom, że to bez sensu? Byli. Ale zamiast kłócić się z radnymi (co zresztą jest beznadziejne, bo idioty nikt nie przekona...), woleli zamówić budowę takich stacyj u swoich kuzynów - i zarobić trochę grosza! Co tam jakieś głupie 100.000 ! Połowa miast Polski zakłada sobie linie trolejbusowe, ładując w to spory szmal. Po kilku latach okazuje się, że jest to do luftu, linie się rozbiera... a za 10 lat znów ktoś wpada na pomysł, że "silnik elektryczny jest ekologiczny"! Ktoś szybciutko liczy, ile na tym zarobi. A obywatel" znów będzie się obywał bez, powiedzmy, 50 złotych miesięcznie. Wiedzą Państwo, ilu ludzi obłowiło się na "biopaliwach"?!? Pomysł jest, oczywiście, absurdalny: gdyby biopaliwa były dobre, koncerny naftowe dawno by je same produkowały, a ludzie kupowali. Skoro do ich nabywania trzeba zmuszać - to jasne, że są gorsze. Ale ktoś na tym zarabia... A wiedzą Państwo, ilu ludzi zarobiło na niedawnej "epidemii świńskiej grypy"? Żadnej epidemii (ONI mówili nawet o "pandemii"!) nie było, na świecie więcej ludzi zmarło na katar niż na tę "świńską grypę" - ale niektóre firmy wcisnęły ministrom "zdrowia" kilku państw europejskich po DWIE szczepionki na łeb "obywatela"!!! Proste zadanie: koszt produkcji szczepionki poniżej dolara, sprzedawano ją po 13 dol. - ile wynosiła łapówka? Dla ułatwienia podaję, że normy europejskie przewidują na łapówki 10 proc. zysku. I tak jest ZE WSZYSTKIM. Jest to zjawisko nieusuwalne. Jak ktoś wydaje cudze pieniądze, to nimi szasta. Większość: w przekonaniu, że robi nam dobrze. Inni: bo przy szastaniu dorabiają się prywatnych fortun. Wiedzą Państwo, ile "sprywatyzował" p. prof. Franciszek de Lorenzo, minister "zdrowia" Włoch - za zezwalanie na sprzedaż leków na terenie Włoch? A ile kradną w Polsce? Dla ułatwienia podaję, że gdyby nie Ministerstwo Zdrowia, to leki (nie mam na myśli aspiryny) byłyby sześciokrotnie tańsze! Tu nie wystarczy zmiana rządu. Tu trzeba zmienić ustrój! Chyba że Państwo uważają, że ONI rządzą świetnie!
Dziś nie o Polsce: o Chinach Kryzys po chińsku! Chińczycy, jak głupi, postanowili ugiąć się przed postulatami Zielonych Złodziei i wprowadzić w życie część wskazań "Protokołu z Kioto" (to taki spisek pod hasłem: "Cwaniacy wszystkich krajów - łączcie się" - zawiązany w celu wyciągnięcia od podatników pieniędzy na rzekomą walkę z "zagrażającym nam Globalnym Ociepleniem"). I teraz Chińczycy narzekają... na co narzekają? Ano, zyski chińskich firm przemysłowych wrosły w tym roku od stycznia do sierpnia o 55%...
Zdumiona Europa, odnotowująca spadki, pyta: "Gdzie tu tragedia?". Cóż, w roku ubiegłym, gdy restrykcyj nie było, zyski w Chinach wzrosły o 82% A huty w tym roku zarobiły tylko (chlip, chlip; siorb, siorb)... o 130% więcej - a przed rokiem o 330%! Ale, oczywiście, najgorsze skutki tego, że potężne Chiny postanowiły walczyć z Globalnym Ociepleniem, pojawiły się u nas: zimne lato i nadchodząca mroźna zima... Tu już można się śmiać! Bo to przedostatnie zdanie, to - oczywiście - żarcik. Działalność człowieka nie ma nic wspólnego ani z brakiem GLOBCIa, ani z GLOBCIem (jeśli ono rzeczywiście występuje).
Czy należy spłacać długi? Pytanie jest niby głupie: jak się pożyczyło, to trzeba spłacać. Wprawdzie to ONI pożyczyli te pieniądze, 8% z tego zainkasowali, 32% zmarnowali – ale 60% jednak przejedliśmy i przehulaliśmy my. To my ponosimy odpowiedzialność za Bandę Czworga – bo żyjemy w d***kracji, a chyba 90% „obywateli” głosowało na te Bandę. No i trzeba to teraz spłacać – i te 10% też spłacać musi. Część z tych 10% zresztą przezornie już wyjechała. I jeszcze wielu wyjedzie. Tak więc: z punktu widzenia moralnego oczywiście: spłacać należy. A z gospodarczego? Podczas dzisiejszego chatu doszło do następującej wymiany zdań: {mordrimer}: Panie Januszu czy według Pana istnieje możliwość redukcji naszego długu przez wierzycieli jeśli do władzy doszłaby osoba, która nie boi się twardo negocjować? JKM: nie ma powodu, by negocjować. Trzeba spłacać. To bardzo hartuje! jak spłacimy, to zobaczymy, ile mamy nadwyżek! Wymaga to pewnego wyjaśnienia. Z punktu widzenia gospodarczego lepiej jest mieć, niż nie mieć. Jednak społeczeństwo to układ obdarzony pamięcią. I nie jest wszystko jedno, czy mamy społeczeństwo, które dorobiło się majątku – czy zupełnie identyczne społeczeństwo, składające się z identycznej liczy identycznych jednostek, mających na kontach tyle samo pieniędzy, tyle samo samochodów, budynków itd. - ale takie, które te pieniądze dostało za frajer. To pierwsze będzie się dalej rozwijać. To drugie najprawdopodobniej będzie tracić. Na zasadzie: „Łatwo przyszło – łatwo poszło!”... Ciekawe, że ci sami ludzie, którzy domagają się popierania rozwoju eksportu czy produkcji – nawet ze stratą – najchętniej nie spłacaliby długów. A przecież czym innym jest spłacanie długów – jak nie popieraniem rozwoju przemysłu? By spłacić, musimy więcej produkować, nasze towary stają się tańsze – i widzimy, że zamiast nas naszymi samochodami jeżdżą obcy, że nas nie stać na zagraniczne samochody czy wina... Jest to dokładnie to samo. Jednak „popieranie rozwoju przemysłu” jest sztuczne, a więc szkodliwe – a spłacanie długów jest moralnie krzepiące. Na tym samym chatcie pisałem w odpowiedzi na pytanie: {gospodarz}: Panie JKM, gdyby miał Pan władzę absolutną - w jaki sposób rozwiązałby Pan problem ponad 700 mld długu publicznego? JKM: gospodarz: po kawałku bym spłacał. Francja po przegranej wojnie w 1870 miała do spłacenia o wiele większą kontrybucję - i spłaciła bodaj w cztery lata. Dlatego, że Republika NIE miała na własność stoczni, kopalń, kolei itp. do których musiałaby dopłacać...
(tu wywiązała się polemika: fasset: Pomylił się Pan. Sowieci nie spłacali długów Rosji carskiej, dlatego przez dłuższy czas byli izolowani na arenie międzynarodowej. Więc czy uniknięcie spłaty długo byłoby możliwe? JKM: nie pomyliłem się: spłacali i nawet już parę lat temu spłacili wszystkie. Fakt: dopóki byli izolowani, nikt nie mógł ich zmusić do spłaty. Ale z chwilą, gdy statek sowiecki pojawiłby się w jakimś porcie, zostałby zajęty na poczet spłaty długu... ) Dodajmy kilka sprytnych sztuczek francuskich finansistów w latach 1871-1874 – i po długu! I porównajmy to z dzisiejszymi, podłymi czasami: RFN dopiero teraz spłaciła ostatnią ratę długu przejętego po Cesarstwie Niemiec – za I wojnę światową!! Ale kiedy przez pięć lat człowiek spłaca po 150 miliardów rocznie – a w szóstym roku spłacać już nie musi – to jaka-ż to ulga! Jaka radość! Kolejne obniżki podatków - a może wysłanie Polaka na Marsa? Kto wie? I ta duma - że spłaciliśmy! Bez żebrania o łaskę. Tylko ludzie dumni, honorowi - podbijają świat. Nie żebrzące szakale. JKM
Tempo zadłużania − wierzyć Ministerstwu czy Balcerowiczowi? Część czytelników zarzuciła mi, że w ciągu kilku dni o połowę obniżyłem tempo wzrostu długu publicznego. Pisałem, że wzrasta on o 300 milionów złotych dziennie. Tymczasem kilka dni później w moim felietonie „W pętli czasu” znalazło się sformułowanie dużo skromniejsze „o ponad 150 milionów dziennie”. Prawdopodobnie wynikło to z redakcyjnego dostosowania mojego tekstu do umieszczonej obok informacji o uruchomieniu przez prof. Balcerowicza „zegara długu publicznego”, który liczy nasze zadłużenie właśnie w takim tempie – 150 milionów na dobę. Co, mówiąc nawiasem, także jest tempem horrendalnym. Skąd wytrzasnąłem liczbę dwa razy większą? Ano… ze strony Ministerstwa Finansów. Wedle ostatniego komunikatu, wielkość długu publicznego na dzień 1 lipca wzrosła w stosunku do stanu z 1 czerwca o 9 miliardów złotych. Czerwiec miał w tym roku, jak zwykle zresztą, 30 dni, 9 miliardów podzielone przez 30 dni daje nam właśnie 300 milionów jak w pysk. Kto chce, może sprawdzić. Można też w podobny sposób podzielić przez dni wzrost długu przez ostatnich 12 miesięcy sprawozdawczych. Wtedy wyjdzie nam około 250 milionów. Przy uwzględnieniu faktu, że rząd zaniża deficyt wyprowadzając na papierze liczne zobowiązania poza budżet państwa i księgując je jako długi samodzielnych podmiotów, a także faktu, iż tempo rolowania długu stale przyśpiesza, uznałem okrągłą liczbę 300 milionów dziennie za uzasadnione zaokrąglenie. Jak oblicza deficyt prof. Balcerowicz nie wiem, ale wygląda na to, iż wyłączył on z zadłużenia państwa OFE. Według norm unijnych powinno ono być wliczane do całości długu. I tak podawane jest przez Ministerstwo. Inna sprawa, że rząd Tuska od trzech lat doprasza się w Brukseli o zgodę na zmianę sposobu księgowania tego długu i wyprowadzenie z budżetu także tej kwoty. Chodzą pogłoski, że w najbliższym czasie Unia ma się na to zgodzić. Wygląda na to, że prof. Balcerowicz antycypował tę będącą na razie tylko prasowym „przeciekiem” zgodę. W ten sposób, można powiedzieć, że „zegar długu” Balcerowicza jest sposobem perswazji bardzo wobec rządu uprzejmej, licząc zadłużenie w taki sposób, o jakim premier i jego minister finansów marzą. I tak wychodzi ono przeraźliwie wielkie. Ale mniejsze niż prawdopodobnie jest. Piszę „prawdopodobnie”, bo, jak zgadzają się ekonomiści, oficjalne bilanse stały się już taką ściemą, że tak naprawę nikt nie wie, co się właściwie z finansami publicznymi dzieje, i nie dowie się, dopóki się nie zawalą. Jesteśmy w sytuacji tego pacjenta z kawału, któremu lekarz powiedział, że na co właściwie choruje, wyjaśni dopiero sekcja zwłok. RAZ
Idzie klej - i po kolei napotkane rzeczy klei... kleiłem z różnych (pozornie) tematów taki felietonik w "Dzienniku Polskim":
Klej Za "komuny" jednym z nierozwiązywalnych problemów był klej do kopert. Zaklejenie koperty tak, by się solidnie trzymała, było cudem. Zwalałem to wszystko na socjalistyczną jakość państwowego kleju - aż do momentu, gdy spytałem kierowniczkę poczty, czy ma u siebie jakiś dobry klej - bo jak nie, to przyniosę z domu amerykański. Pani się przeraziła i powiedziała: "Nie wolno". Piszę to, bo już trzy państwa "dochodzą do porozumienia" z kanadyjską firmą "Blackberry". Okazało się, że "jeżynki" posługują się kodem uniemożliwiającym podsłuch - a ChRL i Republika Indyj bardzo chcą podsłuchiwać - rzecz jasna: wyłącznie terrorystów. Jest to oczywiste kłamstwo: terroryści instalują w telefonach własne programy kodujące. No, tak - a w USA JE Barak Hussein Obama chce podsłuchiwać nie tylko "komórki", ale i cały internet! Z uwagi na "terrorystów i pedofilów". Piszę to - bo Poczty "Polskiej" (czytaj: "reżymowej"...) nie daje się sprywatyzować. Zgadnijcie Państwo: Dlaczego? Rozumiem, że nie muszę tego tłumaczyć? JKM
ŻYD - SŁOWO ZAKAZANE W tym tygodniu najpopularniejszym niepolitycznym newsem była informacja o "Amerykaninie polskiego pochodzenia", który wszczął awanturę na pokładzie samolotu i spowodował powrót maszyny na Okęcie. Tymczasem, jak sprawdziła Niezalezna.pl, awanturnikiem był... Żyd z paszportem jednej z republik postsowieckich. Dla przypomnienia kilka faktów. We wtorkowe południe (28 września) z warszawskiego lotniska im. Chopina wystartował rejsowy samolot PLL LOT. Miał dotrzeć do Chicago. Nie zdążył jednak nawet opuścić polskiej przestrzeni powietrznej. Niemal natychmiast bowiem awanturę wszczął jeden z pasażerów siedzący w klasie biznesowej. Domagał się, aby razem z nim usiadł 25-letni syn, który w przeciwieństwie do ojca podróżował w klasie ekonomicznej. - Miał najtańszy bilet – potwierdza nam osoba znająca kulisy zdarzenia. Tłumaczenia personelu nie pomogły. Pyskówka skończyła się karczemną awanturą. Dlatego kapitan samolotu zdecydował się na powrót do Warszawy, a wrzeszczącym pasażerem zajęła się Straż Graniczna. Informację o niecodziennym zdarzeniu natychmiast podały wszystkie możliwe media. Awanturnika określano jako „Amerykanina polskiego pochodzenia”. Niezalezna.pl dowiedziała się, że to nieprawda, bo mężczyzna posługiwał się paszportem jednego z państw zza wschodniej granicy. Nie udało nam się ustalić, jakiego. Wiemy natomiast, że do Warszawy przyleciał z Moskwy. Natomiast jego syn - z Tel Awiwu. Na tym jednak nie koniec niespodzianek. Zgodnym chórem wszyscy przemilczeli również fakt, że mężczyzna, który zmusił pilota do rezygnacji z lotu, był pochodzenia żydowskiego. Nie wspomnieli o tym również w swoich komunikatach przedstawiciele PLL LOT. Dlaczego? - Dla nas nie ma znaczenia jakiej narodowości, wyznania czy zawodu jest osoba kupująca bilet. Poza tym z reguły nie podajemy szczegółów o naszych pasażerach – tłumaczy portalowi Niezalezna.pl Jacek Balcer, rzecznik prasowy polskiej firmy lotniczej. Jako pierwsi informację, że chodzi o Żyda, podali dziennikarze z Radia Chicago. Dowiedzieli się również, że dopiero po wybuchu awantury zdenerwowany mężczyzna szybko założył jarmułkę i wtedy oskarżył stewardesy o... antysemityzm. O tym także milczały „opiniotwórcze” media z Warszawy. - Jestem pewny, że gdyby to był katolicki ksiądz, to taka informacja podawana byłaby w pierwszej kolejności. Poprawność polityczna nie pozwala jednak mówić o awanturującym się Żydzie – dodaje nasz rozmówca. Incydent z pokładu samolotu na pewno będzie miał ciąg dalszy. PLL LOT już zapowiedział, że będzie domagał się zwrotu poniesionych kosztów. A mogą być one gigantyczne. Mówi się nawet o kwocie 100 tysięcy dolarów. Chodzi nie o tylko o zużyte paliwo, ale i inne dodatkowe opłaty. - Trudno w tej chwili dokładnie oszacować poniesione straty. Na pewno zwrócimy się do sądu, ale teraz prawnicy pracują nad pozwem – twierdzi Jacek Balcer. Nie wiadomo, jak zachowają się inni uczestnicy feralnego lotu. Wiadomo, że co najmniej dwie osoby zrezygnowały z ponownego wylotu do Chicago, bo nie zdążyłyby na przesiadkę do innego samolotu. Być może i oni będą domagać się jakiegoś zadośćuczynienia. Grzegorz Broński
DRUGI TEHERAN? Obecne toczące się w Waszyngtonie rozmowy izraelsko-palestyńskie postrzegane są przez część komentatorów jako przygotowanie zaplecza przed podjęciem ostatecznej decyzji o izraelskim lub amerykańskim ataku na Iran. Jest możliwe, że spokój, którym Europa cieszy się od dwudziestu lat, zbliża się do końca. Od śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego już nikt w Polsce nie prowadzi państwowej polityki zagranicznej. Donald Tusk jest duchowo i intelektualnie zbyt ograniczony, by móc pojąć międzynarodowy wymiar polskiego interesu narodowego, a z Bronisławem Komorowskim jest jeszcze gorzej. Rola Radosława Sikorskiego z kolei jest tak dziwna, że wydaje się, iż nie można jej rozsądnie zanalizować bez dostępu do informacji ze służb specjalnych. Wiemy tyle, że Sikorski podjął we współpracy z Tuskiem działania dywersyjne wobec wielkiego osiągnięcia prezydenta Lecha Kaczyńskiego i rządu Jarosława Kaczyńskiego, jakim był projekt umieszczenia w Polsce stałej bazy amerykańskich wojsk rakietowych. Latem 2008 r. wydawało się jeszcze, że celem tajnego porozumienia Sikorski–Asmus jest tylko przesunięcie terminu podpisania umowy, aby sukces nie stał się osiągnięciem Busha, lecz nowej, demokratycznej, administracji. Dzisiaj wiemy, że chodziło o zniszczenie całego planu. Można zastanawiać się, jaki interes dostrzegła w tym ekipa Obamy, ale stanowisko polskiego rządu trzeba określić jako akt antypaństwowy. Pierwszym celem tarczy antyrakietowej była neutralizacja zagrożenia ze strony Iranu. Ponieważ obecnie nie posiada on zdolności wystrzelenia rakiet dalekiego zasięgu, projekt budowy oznaczał, że w najbliższej przyszłości Ameryka nie przygotowuje militarnego uderzenia na Iran. Rezygnacja z tarczy oznaczać więc może, że w waszyngtońskim sporze o rolę USA na Bliskim Wschodzie zwycięstwo odniosło to lobby, które dąży do przeprowadzenia ataku rakietowego, a może nawet nuklearnego, na irańskie instalacje atomowe i centra militarne. Według niektórych obserwatorów pytanie nie brzmi już „czy”, ale „kiedy”? Obecne, toczące się w Waszyngtonie rozmowy izraelsko-palestyńskie postrzegane są przez część komentatorów jako przygotowanie zaplecza przed podjęciem ostatecznej decyzji o izraelskim lub amerykańskim ataku na Iran. Jest możliwe, że spokój, którym Europa cieszy się od dwudziestu lat, zbliża się do końca, a w nowej epoce będą zapadały nowe rozstrzygnięcia. Bezpośrednie korzyści ze zniszczenia militarnej, gospodarczej i politycznej pozycji Iranu odniesie Izrael, ale ogólnoświatowe konsekwencje wojny będą bardzo zróżnicowane. Dla Polski oznacza ona niebezpieczeństwo, że amerykańską rekompensatą wobec Rosji będzie zgoda na przesunięcie Polski do jej strefy wpływów. Prezydent Kaczyński starał się tej groźbie przeciwdziałać na różnych polach. Usilnie pracował nad takim ułożeniem stosunków polsko-izraelskich, które zakończą traktowanie Polski jako ewentualnego towaru przetargowego w negocjacjach z Rosją. Prowadził szeroką ofensywę dyplomatyczną w rejonie Kaukazu i w Azji Środkowej. Starał się umacniać postrzeganie Polski przez Stany Zjednoczone jako jednego z ich najważniejszych sojuszników. Wszystkie te działania wzajemnie się wzmacniały, dając Polsce szansę na utrwalenie niepodległości państwa i bezpieczeństwa obywateli. Tusk, Komorowski i Sikorski, wzmacniani przez rosyjskie i inne antypolskie lobby, reagowali na te starania z dziką wrogością. Za to z samozaparciem dążą do podpisania z Rosją umowy gazowej, która miałaby obowiązywać do 2037 r., a więc trwale skazywać Polskę na jednostronne uzależnienie. Wicepremier Waldemar Pawlak uspokaja, że to nic nie znaczy, ponieważ Polska jest członkiem instytucji międzynarodowych. To stanowisko równie głupie, jak jego wyobrażenie z 1992 r., że będąc kukiełką w grze komunistycznych agentów, potrafi zrobić dla kraju coś dobrego. Otóż nasze członkostwo w NATO i UE nigdy nie było i nie jest wystarczającą gwarancją strategicznego bezpieczeństwa Polski. II Rzeczpospolita też miała umowy z mocarstwami Zachodu, a została przez nie cynicznie sprzedana. Podczas rozmów wielkiej trójki w Teheranie (28 XI – 1 XII 1943 r.) zdecydowano o skazaniu Polski na podporządkowanie Związkowi Sowieckiemu, co skutkowało półwiekową niewolą, zniszczeniem gospodarki i miażdżącymi kosztami ludzkimi. Ale tajny wyrok zapadł już rok wcześniej, gdy w październiku 1942 r. dyplomaci przygotowywali konferencję. Już wtedy uzgodniono, iż sprawa polska zostanie rozstrzygnięta ponad głowami Polaków. Czy nowe umowy w sprawie Teheranu mogą mieć podobne skutki? A może wszystko jest już rozstrzygnięte? Może Tuska, Komorowskiego i Sikorskiego należy pytać już nie o to, jak zamierzają bronić polskiej racji stanu, lecz o to, czy ich walka z prezydentem Kaczyńskim była elementem postanowionego już powrotu do dawnych planów – NATO-bis i EWG (RWPG)-bis? Krzysztof Wyszkowski
Kaczyński odsądzony od czci i wiary
1. Dwa dni temu został opublikowany artykuł Jarosława Kaczyńskiego poświęcony polskiej polityce zagranicznej, polityce zagranicznej UE ale także relacjom Unia Europejska -Rosja i relacjom transatlantyckim. Artykuł ten w wersji anglojęzycznej został wysłany do ambasadorów krajów UE i innych krajów świata oraz posłów do Parlamentu Europejskiego. No i zaczęła się jazda. Jarosław Kaczyński został w przez dziennikarzy i komentatorów tej problematyki wręcz odsądzony od czci i wiary. Nie ma prawie żadnej polemiki z argumentami zawartymi w liście, a są ataki personalne i pomówienia tak charakterystyczne w ostatnich latach dla publicznych debat w Polsce na jakikolwiek temat.
2. Na początku zaatakowana została sama możliwość zgłaszania uwag do polityki zagranicznej przez opozycję, a szczególnie możliwość ich przekazywania przedstawicielom innych państw, choć w Europie takie wystąpienia są wręcz standardem. Żeby nie być gołosłownym przypomnę tylko regularną krytykę polityki zagranicznej rządu brytyjskiego, a w szczególności jego uległości na forum Unii Europejskiej przez lidera opozycji Dawida Camerona, obecnego Premiera Wielkiej Brytanii. Nikomu w Anglii nie przyszło do głowy, żeby go za to nawet skrytykować i twierdzić, że psuje Wielkiej Brytanii stosunki w Europie i na świecie. Następnie zareagowano oburzeniem na nazwanie przez Kaczyńskiego polityki rosyjskiej polityką neoimperialną. Chcę tylko nieśmiało przypomnieć, że niewiele jak rok temu w liście wysłanym do Baraka Obamy, byli prezydenci RP Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski przestrzegali prezydenta USA „przed polityką rewizjonistyczną Rosji, która używa tajnych i jawnych sposobów wojny ekonomicznej z krajami Europy Środkowo-Wschodniej, które wyrwały się z jej wpływów”. Widać bardzo wyraźnie ,że w Polsce obowiązują różne miary w stosunku do tych których lubi albo nie lubi establishment i media.
3. Jarosław Kaczyński pisze w liście o rzeczach, które widać od jakiegoś czasu gołym okiem. O tym, że na skutek determinacji Rosji , Unia Europejska coraz bardziej odwraca się plecami od krajów, które wyłoniły z byłego Związku Radzieckiego. Przypomina, że jego ś. p. brat Prezydent Lech Kaczyński i jego rząd, razem z krajami bałtyckimi i krajami Grupy Wyszehradzkiej starali się przybliżać te kraje do struktur europejskich i NATO. Teraz zostały one zostawione na pastwę Rosji, tak jak Gruzja, która została nawet pozbawiona przez Rosję części swego terytorium. Zwraca uwagę na coraz większą dominację największych krajów UE w tej strukturze i przypomina, że trzeba respektować także interesy państw średnich i małych. „Tylko powrót do standardów i obyczajów, które były dla wielu ludzi i narodów podstawą wiary w lepszy świat daje szansę na bezkolizyjny rozwój tej wspólnoty”. Zwraca uwagę na malejące zaangażowanie Ameryki w Europie czego wyrazem jest rezygnacja z projektu tarczy antyrakietowej w Polsce i w Czechach i podkreśla, że dzieje się równolegle z odbudową swoich wpływów przez Rosję w Europie Środkowo-Wschodniej . Podkreśla, ze jednocześnie następuje zacieśnianie bilateralnej współpracy największych państw europejskich z Rosją, podyktowane względami ekonomicznymi czyli gigantycznymi zyskami ich wielkich koncernów energetycznych ale niesie to za sobą poważne konsekwencje polityczne i zmniejsza znaczenie Unii Europejskiej w świecie.
4. Czy tym spostrzeżeniom, można coś zarzucić. Merytorycznie nie. Trzeba więc rozpętać nagonkę przypominającą do złudzenia tą z 1981 roku ,kiedy to Związek Zawodowy „Solidarność” na swoim zjeździe uchwalił słynną odezwę do Narodów Europy Środkowo-Wschodniej, głosząc, że wolność w naszym kraju jest ściśle związana z zapewnieniem wolności i demokracji w innych krajach tej części Europy. W wypowiedziach dziennikarzy i ekspertów słychać te same argumenty co wtedy i ten sam gniew, że ktoś ośmiela się krytykować wielkich tego świata w szczególności Rosję. To święte oburzenie na nic się nie zda, Polacy coraz szerzej otwierają oczy i widzą jak naprawdę wyglądają te świetne stosunki pomiędzy Polską i Rosją. Wyglądają dokładnie tak jak ten wrak samolotu leżący od 6 miesięcy pod gołym niebem na lotnisku w Smoleńsku, a większość z nas patrząc codziennie na ten obrazek czuje się tak jakby dostawała w twarz. Zbigniew Kuźmiuk
Order dla TW "Janka" Prezydent Komorowski nie zasięgnął opinii Kapituły, przyznając Ordery Odrodzenia Polski. Prezydent Bronisław Komorowski zrywa nie tylko z polityką zagraniczną swojego poprzednika, lecz także z polityką historyczną. Tym należy tłumaczyć choćby fakt, że Orderem Odrodzenia Polski Komorowski odznacza członków byłej PZPR, tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa, a także osoby z zarzutami prokuratorskimi. Order Odrodzenia Polski miał za zadanie promować wartości moralne i postawy obywatelskie, które mogą stanowić wzorce godne naśladowania przez społeczeństwo. O tym, że znaczenie jednego z najważniejszych polskich odznaczeń zaczyna się zmieniać przy obecnym prezydencie, przekonali się już Zofia Romaszewska, kanclerz Kapituły OOP, i Ryszard Bugaj, członek Kapituły, którzy złożyli rezygnację z zajmowanych stanowisk. Tydzień temu prezydent Komorowski odznaczył - bez zasięgnięcia opinii Kapituły Orderu Odrodzenia Polski - za "wybitne zasługi w działalności na rzecz rozwoju demokracji lokalnej, za osiągnięcia w pracy samorządowej oraz w podejmowanej z pożytkiem dla kraju pracy zawodowej i społecznej" m.in. prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz, prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, prezydenta Poznania Ryszarda Grobelnego, wójta gminy Terespol Krzysztofa Iwaniuka, prezydenta Przemyśla Roberta Chomę, prezydenta Rzeszowa Tadeusza Ferenca oraz prezydenta Konina Kazimierza Pałasza. Pierwsze dwie osoby to ważni działacze PO. I Komorowski ich uhonorował: Gronkiewicz-Waltz otrzymała Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, a Adamowicz Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Bardziej jednak zastanawiają kolejne wyróżnienia. W uzasadnieniu odznaczenia Ryszarda Grobelnego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski wskazano, że "jest jedną z najważniejszych i najaktywniejszych postaci związanych z rozwojem idei samorządu terytorialnego w Polsce oraz autorem dynamicznego społeczno-gospodarczego rozwoju Poznania w ciągu ostatnich dwóch dekad". Szkoda, że nie wspomniano tu o zarzutach prokuratorskich, w których wykazywano mu niegospodarność i narażanie Poznania na wielomilionowe straty (proces w tej sprawie zacznie się od nowa, w pierwszym Grobelny został skazany). Skoro prezydentowi nie przeszkadza proces Grobelnego, to nie powinno też nas dziwić, że Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski został odznaczony wójt gminy Terespol Krzysztof Iwaniuk, który w rejestrach IPN widnieje jako tajny współpracownik komunistycznej SB o pseudonimie "Janek". W Biuletynie Informacji Publicznej IPN (www.katalog.bip.ipn.gov.pl) znajdujemy następującą notkę dotyczącą wójta gminy Terespol: "W dniu 05.04.1984 zarejestrowany pod nr. 5325 przez Wydz. II Sekcję III WUSW w Białej Podlaskiej w kategorii zabezpieczenie operacyjne. W dniu 21.05.1984 dokonano zmiany kategorii na kandydata na TW. W dniu 12.06.1984 przerejestrowany na TW ps. 'Janek'". Kolejnym byłym agentem, którego prezydent Komorowski odznaczył Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, jest Robert Choma, który przyznał się kilka lat temu do podpisania w 1983 roku zobowiązania do współpracy z SB. Bronisław Komorowski, który lansuje się jako człowiek "Solidarności", nie miał oporów, by Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski odznaczyć także prezydentów Rzeszowa i Konina, którzy do momentu rozwiązania PZPR byli lojalnymi członkami partii. Jak podkreśla Zofia Romaszewska, Order Odrodzenia Polski powinni dostać w tym roku raczej m.in. prezydent Gdyni Wojciech Szczurek oraz prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz. Czyżby kryterium doboru kandydatów do odznaczenia Orderem Odrodzenia Polski - jakim kierował się prezydent - stanowiły klucz partyjny i osobiste sympatie głowy państwa? Zrozumiała stałaby się wówczas niechęć do odznaczania wspomnianego Wojciecha Szczurka, który był doradcą społecznym do spraw samorządu śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Nawrót PRL "Nasz Dziennik" zwrócił się do Kancelarii Prezydenta RP o wyjaśnienie, jakimi kryteriami kierował się Bronisław Komorowski, odznaczając Orderem Odrodzenia Polski osoby, które według członków Kapituły OOP nie powinny ich dostać i czy traktuje osoby wyróżnione jako wzorce dla społeczeństwa. Nie otrzymaliśmy jednak na te pytania odpowiedzi. Biuro Prasowe Kancelarii Prezydenta RP poinformowało jedynie, że z inicjatywą w sprawie nadania odznaczeń państwowych wystąpiły reprezentatywne ogólnopolskie organizacje samorządu terytorialnego wchodzące w skład Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego. Andrzej Gwiazda, jeden z założycieli Wolnych Związków Zawodowych, członek władz pierwszej "Solidarności" i Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej, przyznaje, że polityka odznaczeniowa prezydenta Komorowskiego budzi zastrzeżenia. - Gdyby nominacje prezydenckie, wbrew opinii Kapituły Orderu Odrodzenia Polski, powtórzyły się, wydaje mi się, że cała Kapituła powinna się wycofać - stwierdza Gwiazda. Sam również bierze pod uwagę ustąpienie z Kapituły Orderu Orła Białego, ponieważ, jak mówi, znając macierzystą organizację prezydenta, nie wydaje mu się, żeby był z nim zgodny. Według profesora Piotra Jaroszyńskiego, kierownika Katedry Filozofii Kultury KUL, wszyscy członkowie Kapituły Orderu Odrodzenia Polski powinni podać się do dymisji. - Mamy tutaj do czynienia z głębokim nawrotem PRL. W tej sytuacji całe otoczenie, które ma poczucie jakiegoś honoru i uczciwości, powinno odstąpić od prezydenta Komorowskiego. Te nominacje to kolejny znak, że trzeba się od niego trzymać jak najdalej. Nie ma złudzeń, kim jest ten człowiek i jakimi ludźmi się otacza - podkreśla prof. Jaroszyński. Piotr Czartoryski-Sziler
Ksiądz infułat i jego pełnomocnik Czym dla politycznych środowisk była sprawa Rywina, tym dla kościelnych może okazać się sprawa z byłym esbekiem w roli głównej W felietonie pt. “Esbek w Kościele”, opublikowanym 25 listopada ub.r. w “GP”, biłem na alarm w sprawie Marka P., b. funkcjonariusza komunistycznej milicji i Służby Bezpieczeństwa, któremu pomimo jego przeszłości od wielu lat różne instytucje kościelne powierzają odpowiedzialną funkcję pełnomocnika ds. majątkowych. Po tym felietonie dostałem wiele listów od osób, które nie tylko podzieliły moje obawy, ale i przedstawiły kolejne zaskakujące informacje w tej sprawie. Niestety władze archidiecezji krakowskiej nie podjęły żadnych działań zapobiegawczych. Stało się więc to, co się stać musiało. Marek P. został aresztowany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne. Co więcej, władze tej instytucji państwowej zapowiedziały, że sprawa ma charakter tzw. rozwojowy, co oznacza postawienie zarzutów kolejnym osobom, w tym duchownym. Powyższa sprawa ma kilka płaszczyzn. Po pierwsze, ponownie ujawniły się wady w funkcjonowaniu Komisji Majątkowej, która powstała wraz z “okrągłym stołem”. W zamierzeniach rządu miała ona nie tyle naprawić zło wyrządzone przez komunistów Kościołowi polskiemu, ile być dla niego swoistego rodzaju “marchewką”, mającą pozyskać jego przychylność w czasie trwania przemian politycznych. Nawiasem mówiąc, takiego prawa nie dano innym grupom społecznym, np. ziemianom. Kościół oczywiście ma prawo odzyskać swoją własność lub otrzymać za nią godziwą rekompensatę, ale nie może przy tym stosować metod sprzecznych z teologią moralną lub prawem świeckim. Niestety, wydarzenia ostatnich lat pokazują, że niektórzy przedstawiciele władz kościelnych pogubili się w tej sprawie. Po drugie, okazało się już chyba po raz setny, że brak lustracji spowodował, iż nadal istnieją silne powiązania, zwłaszcza w działalności gospodarczej, niektórych duchownych z dawnym establishmentem partyjnym i służbami specjalnymi. Owi duchowni się wzbogacają, ale traci na tym cały Kościół. Tak było w Gdańsku, tak też obecnie jest w Krakowie. Trzeba wyraźnie podkreślić, że Marek P. przez wiele lat był promowany w parafiach i zakonach przez ks. infułata Bronisława Fidelusa, b. kanclerza kurii, a obecnie proboszcza parafii mariackiej. Współpraca tych dwóch osób, oparta na powiązaniach biznesowych, doprowadziła do przejęcia przez parafię mariacką kilku intratnych działek należących do samorządu krakowskiego. Niestety doprowadziła równocześnie archidiecezję krakowską do tej samej sytuacji co w 1993 r., kiedy doszło do malwersacji finansowych w krakowskiej “Caritas” i zamordowania dyrektora tejże instytucji, śp. ks. Stanisława Pawłowskiego. Mordercą okazał się świecki sekretarz księdza dyrektora, zatrudniony na etacie kościelnym. Prawdziwych motywów tego morderstwa nigdy nie wyjaśniono, a sam proces sądowy został utajniony przed opinią publiczną. Nie wyjaśniono, czy morderca działał samodzielnie, czy też miał wspólników. Przełożonym i protektorem owego nieszczęsnego kapłana był także ks. Bronisław Fidelus, który za tę sprawę “wyleciał” ze stanowiska kanclerza kurii. Szybko jednak odnalazł się w innej roli.
Na ostrzeżenie w sprawie powiązań infułata z b. esbekiem władze archidiecezji krakowskiej były głuche. Głównie dlatego, że ów duchowny to nie tylko osobisty przyjaciel ze studiów ks. kardynała Stanisława Dziwisza, ale i autentyczny biznesmen w sutannie, trzęsący kościelnymi finansami i prowadzący na ogromną skalę rodzinną działalność gospodarczą (hotele, sklepy i restauracje). Jakże w tym kontekście groteskowo brzmi oświadczenie rzecznika kurialnego ks. Roberta Nęcka, w którym napisano: “Archidiecezja dystansuje się od osób, które przy okazji prowadzenia spraw prawnych mogły dopuścić się nieuczciwości celem osiągnięcia osobistych korzyści”. Dlaczego dopiero teraz, a nie kilka lat temu, kiedy pojawiały się pierwsze ostrzeżenia? Oczywiście w podobny sposób całą sprawę starają się rozmydlić bp Tadeusz Pieronek i ks. Adam Boniecki, a także poseł PO Jarosław Gowin, którego prywatna szkoła znajduje się w obiekcie odebranym w kontrowersyjny sposób przez kurię krakowską Arcybractwu Miłosierdzia. Że nie wspomnę już o braciach Rasiach. Po trzecie i najważniejsze, archidiecezja poniosła straty moralne. Zostało też rzucone złe światło na Bogu ducha winne zakony, głównie żeńskie, oraz kościelne organizacje charytatywne, które zaufały infułatowi. Dlatego dalsza bezczynność tylko pogłębi problem. Klucz do rozwiązania sprawy leży w rękach księdza kardynała Stanisława Dziwisza. Powinien on powołać własną komisję, ale nie taką fikcyjną jak w sprawie lustracji. Jeżeli tego nie uczyni, inicjatywa przejdzie w ręce lewicy, która przeforsuje powołanie sejmowej komisji śledczej. Czasu jest bardzo mało. Oby kardynałowi nie zabrakło determinacji. W tym duchu wypowiadałem się w programie w TVP Info, dyskutując m.in. z marszałkiem Markiem Jurkiem, który wykazał się nadzwyczaj zdrowym rozsądkiem. Szkoda, że takim ludziom jak on Kościół polski nie chce powierzać ważnych funkcji. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Czas Palikota Czy skandalizujący poseł z Lublina wskoczy do polskiej polityki jako samodzielny gracz? Niewykluczone, że ma szansę na 5-procentową partię, która byłaby wygodnym partnerem dla Platformy – twierdzi publicysta "Rzeczpospolitej". Czy za rok Janusz Palikot ze wszystkimi swoimi pretorianami zmieści się w jednej windzie hotelu Bristol, gdzie lubi rezydować, czy też zbuduje nowy, silny obóz polityczny? Wśród komentatorów i polityków dość powszechne jest przekonanie, czy może bardziej wiara, że polityczna inicjatywa Janusza Palikota okaże się burzą w szklance wody. Wszyscy powtarzają jak mantrę argumenty o zabetonowaniu polskiej sceny politycznej. O tym, że było już wiele prób i po prawej stronie, które skończyły się zbudowaniem mniej lub bardziej przyjemnych kanap dla garstki działaczy. SdPl, Unia Pracy z jednej strony, a Prawica Rzeczypospolitej czy Polska XXI z drugiej. Niby tak. Ale może jest tak, że wszyscy oni albo popełniali jakieś błędy, albo nie trafiali w swój czas?
Aby słupki rosły Wydaje się, że Palikot robi dziś wszystko, co robić powinien ktoś, kto chce zbudować nowy byt na scenie politycznej. Ma cechy i umiejętności, które mu to mogą ułatwić. I nie jest wykluczone, że właśnie trafił w swój czas. Doskonale odpowiada na nowe trendy: na zmiany zachodzące w społeczeństwie, na czas pustej medialnej postpolityki i na zmiany w sposobie komunikowania się. Przede wszystkim umie znakomicie grać z mediami. Od dwóch – trzech lat, a więc od czasu, kiedy jeszcze nikt nie myślał o partii Palikota, poseł z Lublina wynalazł sposób, by każdy słowo było spijane z jego ust przez dziennikarzy. Jego obecność w telewizyjnym studiu zawsze przyciąga ogromną publiczność. Albo ma taki dar, albo się tego nauczył. Albo jedno i drugie. Wiedzą o tym na pewno szefowie stacji telewizyjnych – z niektórych Palikot niemal nie wychodzi. Kiedyś musiał się starać, a to przynosząc świński ryj, a to wymachując penisem i pistoletem, a to pijąc wódkę na ulicy, by skupić na sobie uwagę. Potem wystarczyła już sama obecność. Najpoważniejsi dziennikarze stacji przeprowadzają z nim długie rozmowy i widać, że nawet wtedy, gdy już wyczerpuje się temat, ciągną rozmowę, bo wiedzą, że Palikot powoduje, że słupki oglądalności rosną. Dlatego pozwalano mu na wszystko. Mógł zrobić i powiedzieć, co chciał. Im bardziej było to kontrowersyjne, tym lepiej. Im bardziej obrzydliwe, tym lepiej. Potem można było odpytać oponentów, co sądzą o tym obrzydlistwie, a oni wypowiadali się równie emocjonalnie i słupki nadal rosły. Palikot im się po prostu opłacał. Opłacał się właścicielom stron internetowych, którzy każde zdanie z jego blogu eksponowali w najbardziej widocznym miejscu wraz ze zdjęciem posła PO. Bo zapewniał wysokie słupki także w zestawieniach wizyt na portalach. Umiał też sprawić, że sejmowi reporterzy biegali za nim jak owce za przewodnikiem, bezmyślnie wsłuchując się w każde wypowiedziane przez niego słowo.
Mobilizacja armii Dzięki temu stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych ludzi w Polsce. Zawsze wywoływał emocje – negatywne i pozytywne. Zapewne pomagali mu w tym eksperci od PR, ale widać, że sam ma do tego żyłkę. Umie opowiedzieć taką historię, wykonać takie kontrowersyjne opinie, wykonać tak zaskakujące gesty – które zawsze spotkają się z zainteresowaniem. A kiedy nie może nic powiedzieć skandalizującego, bo właśnie obowiązuje żałoba, zakłada okulary, zmienia fryzurę i w ten sposób przebija się do mediów. On pierwszy tak znakomicie wykorzystuje Internet. I nie chodzi wyłącznie o to, że prowadzi blog oraz bardzo intensywnie i inteligentnie wykorzystuje go, aby skupić na sobie uwagę. Przede wszystkim zrozumiał, jak komunikują się ze sobą młodzi ludzie, jak powstają nowe więzi społeczne, jak tworzą się nowe grupy. Jak można zgromadzić wokół siebie ludzi, których nigdy się osobiście nie spotkało. On i jego nowi żołnierze używają Twittera, Facebooka, własnych stron internetowych, organizują agresywne akcje e -mailowe. Nie wszyscy pewnie wiedzą, że grupa dziennikarzy jest zasypywana spamem, czyli niechcianą korespondencją, od zwolenników Palikota. Moja własna skrzynka e -mailowa została zapchana setkami listów o takiej samej treści wysyłanymi przez jego ludzi. Jaki sens miała ta akcja? Wielu adresatów spamu pewnie zirytowała, ale na pewno zmobilizowała dla Palikota armię młodych energicznych ludzi, którzy przekazywali sobie nawzajem adresy e -mailowe dziennikarzy, następnie rozsyłali listy. W ten sposób buduje się wspólnotę. Mógłbym – rzecz jasna – autorów e -maili podać do sądu. Zablokowali moją skrzynkę e -mailową, a spamowanie jest w Polsce nielegalne. Ale nie zrobiłem tego, bo w ten sposób nagłośniłbym akcję Janusza Palikota.
Na czym da się grać Politycy prawicy – tej niezwiązanej z PiS – narzekają czasem, że trudno im wejść na scenę polityczną, trudno się przebić do świadomości wyborców przy obecnym systemie finansowania partii w Polsce. Janusz Palikot przebił się do świadomości Polaków. Jest oczywiście człowiekiem bogatym, ale czy rzeczywiście potrzebował dużych pieniędzy, aby wywołać tak wielkie zainteresowanie swoją osobą i swoim nowym ruchem, który jeszcze nie powstał? Po prostu potrafił wykorzystać nowoczesne środki komunikacji. Poznał ich naturę i potrafił być wystarczająco cyniczny i brutalny, by zabrać się do obalania barier kulturowych i obyczajowych.
Warto przy tej okazji zadać pytanie: czy Palikot przykuwa uwagę ludzi wyłącznie dlatego, że jest skandalizujący, prowokujący i ekscentryczny? Czy może także dlatego, że w jakiejś mierze trafia w ich odczucia? Poseł PO od pewnego momentu zaczął głosić w kwestiach obyczajowych skrajnie lewicowe idee. Agresywnie zaatakował Kościół, radykalnie poparł in vitro i aborcję, skrytykował obecność religii w życiu publicznym. Do niedawna mieliśmy przekonanie, że w Polsce na tym grać się nie da. Sam pisałem, że nie ma miejsca u nas na dużą partię lewicową, bo jesteśmy społeczeństwem dużo bardziej konserwatywnym niż inne, a Kościół odegrał w naszej historii zupełnie inną rolę niż choćby w Hiszpanii. Ale czy coś się nad Wisłą nie zmieniło?
Katalizator pod krzyżem Szokująca demonstracja przed krzyżem na Krakowskim Przedmieściu nie mogła wziąć się znikąd. Wielu obserwatorów twierdzi, że była to ustawiona prowokacja, jednak nie można lekceważyć faktu, że wziął w niej udział – późną nocą – spory tłum ludzi. Nawet jeśli przyszli tam tylko "dla jaj", to sam fakt, że zdobyli się na taką "zabawę", coś o Polsce mówi. Jeszcze niedawno nikt by sobie na coś takiego nie pozwolił. Są socjologowie, którzy utrzymują, że takie zdarzenia jak nocna demonstracja pod krzyżem mogą być katalizatorem społecznych procesów. Jeśli zostaną odpowiednio nagłośnione – a tak było – mogą wywołać falę podobnych zachowań i zintegrować osoby podobnie myślące. Sytuacja się zmieniła i trudno nie zauważyć, że ma w tym swój udział Janusz Palikot. To on, mówiąc głośno rzeczy, które innym nie przeszłyby przez usta, organizując dziesiątki kontrowersyjnych akcji, obalał społeczne tabu. Niewykluczone, że w roku 2010 nie było to tak trudne jak na przykład dekadę wcześniej. Z niektórych badań socjologicznych wynika, że choć wciąż ponad 90 procent Polaków deklaruje, że są osobami wierzącymi, to swoją wiarę, religię i Kościół traktują zupełnie inaczej niż kiedyś. Te wartości w życiu społeczeństwa nadal są obecne, ale spadły na dalsze miejsca w hierarchii ważności. Być może więc nocne wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu ujawniły nowe społeczne zjawisko. Niewykluczone, że Palikot tę zmianę wyczuł. Z jednej strony z niej skorzystał, z drugiej – sam wyzwolił w pewnych grupach odwagę do mówienia rzeczy, których wcześniej mówić nie wypadało. Do podejmowania działań, których jeszcze parę miesięcy temu nikt nie mógł sobie wyobrazić.
Fatalne i niebezpieczne Teraz należy zadać dwa pytania. Czy entuzjazm zwolenników Janusza Palikota będzie wystarczająco silny, aby jego efektem była mrówcza praca działaczy w kampaniach wyborczych? Czy jego polityczna propozycja będzie wystarczająco atrakcyjna, aby przyciągnąć większą grupę wyborców? Jeśli odpowiedź na oba będzie twierdząca, to Palikot ma poważne szanse, by wskoczyć do polskiej polityki jako samodzielny gracz. Nie myślę rzecz jasna o wielkim ugrupowaniu, ale o 5 – 10-procentowej partii, która mogłaby być wygodnym partnerem dla Platformy – gdyby partia Tuska szukała partnera do współrządzenia. Tę szansę Palikotowi daje z jednej strony słaba opozycja, szczególnie lewicowa – mało wyrazista i mało atrakcyjna. Z drugiej strony Platforma Obywatelska: partia rządząca, ale mało dynamiczna, niechętna bardziej radykalnym zmianom w jakiejkolwiek dziedzinie. Wielu wyborców już znudziło się ugrupowaniem Tuska. Jednak uważają, że na istniejące dziś partie opozycyjne głosować nie wypada. Ale na Palikota? Modnego, nagłaśnianego w mediach, głoszącego nowoczesne poglądy? Dlaczego nie. Tylko czy wejście partii Palikota do Sejmu byłoby dobrym rozwiązaniem dla Polski? Moim zdaniem fatalnym i niebezpiecznym. Ale to temat na inny tekst. Janke
Manifest totalniaków No proszę! I znowu okazało się, że wbrew mądrym i roztropnym, rację miały „oszołomy”. Po tajemniczej, chociaż podobno bardzo głośnej rozmowie ministra Jacka Rostowskiego z profesorem Leszkiem Balcerowiczem, po której profesoru Balcerowiczu podobnież popsuła się śrubka w okularach, minister Rostowski ogłosił, że tegoroczny deficyt budżetowy przekracza jednak 100 miliardów złotych, ale, że to nic, bo jak przecież wiadomo – jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Optymizm ministra Rostowskiego może być jak najbardziej uzasadniony, bo te same Siły Wyższe, które nastręczyły go premieru Tusku na ministra finansów, zapewnią mu miękkie lądowanie bez względu na to, co się stanie z tubylczym dzikim krajem – ale z drugiej strony, skoro tak się sprawy mają, to te same Siły Wyższe będą musiały rozejrzeć się za jakimiś murzyńskimi chłopcami, których trzeba będzie powyrzucać z rządowej pirogi opinii publicznej na pożarcie. W takich momentach szalenie liczy się refleks, toteż do niedawna semper fidelis poseł Halicki odkrył, że premier Tusk uwielbia otaczać się „lizusami”. No a co robią lizusy? Wiadomo – podlizują się. To znaczy – co konkretnie? Ano – prawią premieru Tusku komplementy, jaki to jest mądry, jak to świat go podziwia i w ogóle - że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej - a premier Tusk nie tylko je łyka i łyka , ale w dodatku myśli, że to wszystko prawda. Ale jakże ma myśleć inaczej, skoro to samo powtarzają funkcjonariusze w niezależnych mediach, a „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” w to wszystko posłusznie wierzą? Kiedy jednak brakuje forsy, kończą się żarty i wiadomo, że komuś trzeba będzie pozłocić rogi. Na razie padło na panią minister Elżbietę Radziszewską, co to u premiera Tuska piastuje operetkowe stanowisko pełnomocnika rządu do spraw równego traktowania. W rozmowie z „Gościem Niedzielnym” powiedziała bowiem, że katolicka szkoła nie ma obowiązku zatrudniania ostentacyjnej lesbijki w charakterze nauczycielki. Wywołała w ten sposób straszliwy skandal zwłaszcza, że na dodatek, w rozmowie telewizyjnej z panem Krzysztofem Śmiszkiem powiedziała mu nie tylko, że jest sodomitą, ale również – że personalia jego partnera od bzykania są powszechnie znane. Rzeczywiście – pan Śmiszek nie tylko jest sodomitą, ale nawet koordynatorem kampanii przeciwko homofobii, to znaczy – terroryzowania Bogu ducha winnych ludzi, żeby nie odważyli sodomitom się sprzeciwiać. Klangor podniósł się pod niebiosa, jakby pani Radziszewska co najmniej nastąpiła na odcisk starszym i mądrzejszym. Natężenie tego jazgotu jest takie, jakby sodomici byli najbardziej wpływową mafią zaraz po lobby żydowskim. Kto wie – może to i prawda, ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o niekonsekwencję. Logiki tu nie ma – jak powiedział dyrektorowi szkoły Aaronek, wyrzucony przez nauczyciela z klasy na świeże powietrze za puszczenie bąka. Rzecz w tym, że z jednej strony sodomici robią wszystko, wprost wyłażą ze skóry, żeby ze swojego ulubionego sposobu paciakowania uczynić centralną kwestię polityczną i przedmiot dyskursu publicznego – ale jak, dajmy na to, pani Radziszewska bierze to na serio i zaczyna o sodomizmie pana Śmiszka mówić bez zahamowań, to się śmiertelnie obrażają. Widać świetnie wiedzą, że ta cała sodomia, a zwłaszcza nachalna jej propaganda, to paskudztwo obrzydliwe, ale z drugiej strony pragnienie zarobienia na tym paru złotych („koraliki, co mam w uchu, zarobiłam na swym brzuchu”), albo nawet uczynienia z tego sposobu na dostatnie i wygodne życie, skłania ich do udawania, że to szlachetna misja. Ale incydent z panem Śmiszkiem to drobiazg, zwłaszcza, że pani Radziszewska zaraz w podskokach go przeprosiła. Co innego pogląd wyrażony w rozmowie z „Gościem Niedzielnym”. Już sam fakt, że ministrowa z Kancelarii premiera Tuska rozmawiała z organem ciemnogrodu, co to zbluźnił pani Alicji Tysiącowej, musiał być dla postępactwa szalenie gorszący, a cóż dopiero opinia, jakoby szkoły katolickie mogły samowolnie dobierać sobie nauczycieli? Tego już postępaki ani wytrzymać, ani tym bardziej – tolerować nie mogą, toteż niezależnie od klangoru grono najtęższych autorytetów moralnych wystąpiło do premiera Tuska o natychmiastowe odwołanie pani Radziszewskiej. Zwróćmy uwagę, że najtęższym autorytetom moralnym pomysł domagania się dymisji, dajmy na to, ministra Rostowskiego, nawet nie przyjdzie do głowy, co skądinąd potwierdza trafność spostrzeżenia Gary’ego Stanleya Beckera, że ludzie zachowują się tak, jakby kalkulowali. Skoro po rozmowie z ministrem Rostowskim nawet sam profesor Balcerowicz wychodzi z połamanymi okularami, to jasne, że lepiej siedzieć cicho. Pani Radziszewska, to co innego. Oczywiście nie ma co jej żałować; pchając się między wrony, a zwłaszcza – przyjmując takie operetkowe stanowisko ma to, czego chciała. Lepiej zwrócić uwagę na niektórych sygnatariuszy petycji. Oczywiście jest pani Maria Janion, jakkolwiek by to nie zabrzmiało - nestorka tubylczego postępactwa obrządku gomoryckiego, jest pani filozofowa Środzina, seksuologowie Izdebski i Starowicz, niezawodni profesorowie: Wojciech Sadurski i Wiktor Osiatyński, ale są też twarze nowe, w postaci pani Henryki Krzywonos, która już chyba na dobre zostanie sawantką czasu wojny, Olgi Jackowskiej „Kory”, no i przede wszystkim – Mai (dawniej Agnieszki) Frykowskiej „Frytki”, znanej m.in. ze spółkowania z panem Krzysztofem Wiewiórskim przed kamerami telewizyjnymi podczas audycji Big Brother. Wprawdzie oboje zaprzeczali, jakoby doszło do „penetracji”, ale cóż to znaczy w sytuacji, gdy panna Frykowska dzięki temu jednym susem dołączyła do grona autorytetów moralnych? W tej sytuacji brakuje już tylko podpisu Jego Ekscelencji. Ekscelencjo! Pobudka! Larum grają! Sygnatariusze twierdzą, podobnie jak Związek Nauczycielstwa Polskiego, że pani Radziszewska „łamie podstawowe prawa człowieka”. Chodzi o sławną równość, do której postępactwo zawsze miało jakiś chorobliwy pociąg i dlatego małych naciągało, dużych obcinało, grubych uciskało, a chudych nadymało. Ale żarty – żartami, a przy okazji tej petycji „wylazła z archanioła stara świnia” – jak powiada poeta – czyli spoza humanitarnej retoryki – znajome totalniactwo. Postępactwo, zapewne z notorycznej głupoty, myli prawa człowieka z r o s z c z e n i a m i. Człowiek ma przyrodzone prawo np. do wolności, tzn. – do tego, by nie był do niczego przymuszany. Roszczenie zaś, to uprawnienie do wymagania od k o g o ś i n n e g o, by c o ś z r o b i ł na rzecz uprawnionego. Otóż żądanie, by katolickie szkoły m u s i a ł y zatrudniać ostentacyjnych sodomitów lub gomorytki w charakterze nauczycieli, jest zamachem na podstawową zasadę gospodarki rynkowej – zasadę wolności umów. Jeśli kontrahent musi tłumaczyć się przed jakimiś samozwańczymi trybunałami, albo nawet – przed operetkowym urzędnikiem państwowym, dlaczego wybrał tego kontrahenta, a nie innego – a oni mogą go mu narzucić, to znaczy, że został pozbawiony wolności, czyli - że mamy komunizm i to według przepisu Hilarego Minca na „plan doprowadzony do każdego stanowiska pracy”. SM
Suplikacje w służbie legendy Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, jak to przed wojną w jednym z pensjonatów w Krynicy kilku panów grało w karty, czemu przyglądało się kilku innych. Jeden z graczy oszukiwał. Zauważył to któryś z kibiców i zwrócił oszustowi uwagę: vous trichez, Monsieur – na co tamten spokojnie odłożył karty i powiedział: nie wiem w jakim celu informuje mnie pan o czymś, o czym przecież nie mogę nie wiedzieć – wyzwał go na pojedynek i w tym pojedynku zabił. Podobnie mogliby odpowiedzieć ambasadorowie Unii Europejskiej na list, jaki skierował do nich ostatnio Jarosław Kaczyński. Rzeczywiście – nie mogą oni nie wiedzieć o sprawach, o których jest tam mowa. Prawdopodobnie wiedzą o nich nawet więcej, niż w swoim liście napisał Jarosław Kaczyński. W jakim zatem celu skierował on do nich ten list? Otóż list skierowany jest do ambasadorów UE tylko pozornie, bo tak naprawdę adresowany jest do polskiej opinii publicznej, w ramach budowania legendy prezydenta Lecha Kaczyńskiego – jakim wielkim był prezydentem i jak dobrze chciał rząd premiera Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem ani jedno, ani drugie nie wytrzymuje krytyki. Wprawdzie podjęcie się funkcji amerykańskiego dywersanta, wzniecającego zarzewie konfliktu między Rosją, a kierowaną przez Niemcy Unią Europejską nie było sprzeczne z polskim interesem państwowym, ale ewidentnie sprzeczne z tym interesem było podjęcie się tego ZA DARMO. W rezultacie, kiedy Amerykanom się odmieniło i prezydent Obama 17 września ubiegłego roku poinformował nas, że USA na razie żadnych dywersantów nie potrzebują, nie tylko linia polityczna prezydenta Kaczyńskiego zrobiła klapę, ale w dodatku okazało się, że Polska nic z tego nie ma. Podobny, a nawet jeszcze gorszy zarzut można zresztą postawić również prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, który interesy Polski zaniedbywał w przekonaniu, że dzięki temu dostanie posadę pierwszego sekretarza ONZ, albo przynajmniej – NATO. Rząd premiera Donalda Tuska w ogóle przestał kierować się polskim interesem państwowym, nadskakując strategicznym partnerom tak samo, jak miejscowym tajniakom. Skoro wiemy to nawet my, to jest rzeczą niemożliwą, by nie wiedzieli o tym ambasadorowie UE. Na tym tle sugestie, by europejskie mocarstwa doceniły Europę Środkową za jej udręki i zasługi przypominają żale porzuconej żony, więc nie można wykluczyć, że inspiratorką listu była rzeczywiście pani Anna Fotyga. SM
Świat zmienny jest Przed tygodnie przypominałem, jak to (wedle popularnego wtedy powiedzenia) śp. Franklin Delano Roosevelt codziennie zjadał na śniadanie jednego kapitalistę. W rzeczywistości, w ten sposób Roosevelt uszkodził może kilkudziesięciu ludzi, natomiast całkowicie zniszczył kapitalizm jako ustrój polityczny. Od czasu wprowadzenia New Dealu już nie istnieje gospodarka rynkowa, lecz „społeczna gospodarka rynkowa”, a zamiast d***kracji jeszcze od niej gorsza „d***kracja socjalistyczna”. Polega to na tym, że np. obywatele Kalifornii d***kratycznie zakazali udzielanie „ślubów” parom (tfu!) „gejów” lub lesbijek – a sądy w myśl doktryny socjalistycznej (co przeciwko Kościołowi – to jest dobre!) orzekają, że jest to rzekomo sprzeczne z konstytucją. Otóż w Stanach Zjednoczonych konstytucja została ustanowiona po to, by władza sądownicza mogła powstrzymywać chore pomysły L**u. Nikomu do głowy nie przyszło, że kiedyś klasa polityczna Ameryki (hodowana w błotach Woodstoku...) zostanie tak zdemoralizowana, że będzie narzucać chore rozwiązania wbrew zdrowemu odruchowi społeczeństwa!! Powiedzmy jasno: ludzie rządzący dziś Stanami nadają się wyłącznie do wpakowania do obozów reedukacji. Wzorem piekłoszczyka dra Pol-Pota – tylko w drugą stronę. Wracając do Roosevelta: p. Jaś Franciszek Welch, legendarny prezes General Electric, powiedział ostatnio, że „Biały Dom nie zrobił niczego, co może poprawić sytuację gospodarczą USA”. Co więcej: „Prezydent Obama skupia się głównie na zastraszaniu, ciągłym narzucaniu nowych podatków i regulacji, które szkodzą biznesowi i rozwojowi gospodarki”. No, to jest chyba oczywiste? Co jednak dziwi, to fakt, że w 1931 roku „zjadanie kapitalistów” tworzyło poparcie dla Roosevelta. Dziś administracja p. Baraka Husseina Obamy woli kłamać, że jest On „obrońcą otwartego rynku”. Czyli: nastroje się zmieniają. W ogóle: czasy się zmieniają – i ten, kto widzi świat taki, jaki był 50 lat emu, z konieczności popełnia błędy. Czasem małe – czasem duże. Czasem śmieszne – czasem tragiczne. Np. Polak słyszy, że Pakistan coś-tam – i wzrusza ramionami: „co tam jakiś Pakistan?”. Pakistan uważany jest w Polsce za kawałek Indii – a Indie – wiadomo: garstka brytyjskich żołnierzy radziła sobie z tymi Hindusami... Tymczasem dziś Pakistan jest krajem trzy razy ludniejszym od Polski, ma pięć razy silniejszą armię – uzbrojoną w bomby atomowe i rakiety średniego, a nawet i dalekiego zasięgu. A wojna z Polską zajęłaby Pakistanowi trzy dni; gdyby, oczywiście, graniczył z Polską. Dziś Polacy czytają za zdumieniem, że Moskwa chce za wszelką cenę pozbyć się JE Aleksandra Łukaszenki. Ze zdumieniem – bo kretyni z reżymowej prasy i zafajdani „politycy” tłumaczyli, że p. Łukaszenka to „pachołek Putina” - i trzeba Go jako takiego zwalczać. Gdy sześć lat temu w wyborach prezydenckich usiłowałem w telewizji wytłumaczyć, że to jest błąd, że p. Łukaszenka jest jedynym gwarantem niepodległości Białej Rusi, prezenter potraktował mnie jak idiotę i podsumował: „No, ale wszyscy myślimy, że jest odwrotnie”. Oczywiście nikt mnie za to nie przeprosi. I teraz „polska” dyplomacja ma problem: popierać Moskwę przeciwko p. Łukaszence – czy popierać p. Łukaszenkę przeciwko Moskwie? I tak źle – i tak niedobrze... z punktu widzenia propagandy. Takie są skutki, gdy się od dziesięciu lat wmawia ludziom absurdy. Pamiętajmy: najbardziej stałą cechą rzeczywistości jest jej zmienność. Czasem zmiany następują szybko, czasem siły gromadzą się pod powierzchnią i objawiają dopiero jako trzęsienie ziemi... a „politycy” w d***kracji są więźniami głupot, których sami wcześniej nagadali!
PRL była oparta na micie „wiodącej roli klasy robotniczej”. I oto robotnicy pewnego dnia na chwilę w to uwierzyli – z wiadomymi konsekwencjami. III RP opiera się na micie „d***kracji” - a tu ludzie pytają: „Dlaczego chcecie wprowadzić euro, skoro większość jest przeciwko?” „Dlaczego nie wprowadzacie kary śmierci, skoro 77% ludzi jest za tym?” Mam nadzieje, że ten bękart Okrągłego Stołu już długo nie pociągnie... Ustalenia z Magdalenki - i podatki. Może dojdzie coś o wyborach W pierwszych słowach mojego wpisu zapewniam, że - wbrew obawom niektórych - zwrot: »Jest z "Salonem" pewien interes do zrobienia« - nie dotyczy dotrzymywania porozumień z Magdalenki. Zwracam przy tym uwagę, że zawierał je śp. Lech Kaczyński - a nie ja! A w drugich słowach zajmę się wiadomością z portalu: http://korwin-mikke.pl/wazne/zobacz/pit_od_powietrza/29818
P. Ewa Matuszewska w „Gazecie Prawnej” zauważyła, że fiskus węszący za pieniędzmi stara się opodatkować „perki”. „Przykładem może być interpretacja dyrektora Izby Skarbowej w Katowicach, która twierdzi, że pracownik, który otrzymał zaproszenie na imprezę integracyjną, uzyskuje przychód. Przysporzenie majątkowe nastąpi również, gdy pracownik nie weźmie udziału w zabawie firmowej”. Pewnie – to powinno być opodatkowane podwójnie: nie dość, że kopnął go zaszczyt, to jeszcze, nie idąc na tę imprezę, zaoszczędził sporo czasu – a „Czas – to pieniądz”. Więc trzeba ten dochód opodatkować. A pisząc serio: podzielam, acz z innych powodów, opinię, którą opublikował {WilkAlfa}: Nie, wcale nie! To bardzo dobra wiadomość. Młodzi wykształceni z dużych miast, muszą odebrać teraz lekcje w temacie: "PRZYCZYNA - SKUTEK". Jak dostaną porządnego kopa w dupę, to może jak mawiał mój dziadek: Rozum z bitej części ciała ucieknie z powrotem do głowy. Oczywiście wiem, że koszt tego podatku rozłoży się w praktyce na Bogu ducha winne społeczeństwo, ale za to młode pokolenie odbierze życiową naukę. W końcu: "Zawsze takie rzeczpospolite będą, jakie ich młodzieży chowanie". Nieprawdaż? Otóż ja uważam, że podatki są złem. Jeśli jednak podatkuje się wypłaty w gotówce, a nie podatkuje np. prawa do korzystania prywatnie ze służbowego samochodu – to powstaje tendencja do ucieczki od gospodarki pieniężnej – i powrotu do gospodarki przed-fenickiej: wypłacania ludziom w towarach.W Szwecji 30 lat temu wykryto, że murarz „za darmo” wybudował dentyście dom – a ten „za darmo” leczył zęby całej jego rodzinie. W ten sposób uniknęli podatków. Dzisiaj fiskus szwedzki już się wycwanił - i nasz też zaczyna. Podatki dochodowe są złem – ale jeszcze większym złem jest podatkowanie części dochodu, a niepodatkowanie innej części. Prowadzi to do absurdalnych i czasochłonnych manewrów podatników.
A to, że podatkowanie „perków” wygląda absurdalnie?... Nie: to sam podatek dochodowy jest absurdem – i tylko na tych przykładach lepiej to widać! JKM
"Uwaga: rząd zawsze otacza się 'kokonem klakierów"' Rządzący lubią otaczać się kokonem znajomych i klakierów, tam jest najgorzej - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. - Efektem tego jest m.in. katastrofalna nieznajomość procedur i doraźność działań. Cechy dobrego państwa to - między innymi - praworządność, przyzwoitość i zdolność przewidywania. Nie wiem, czy autorzy pomysłu przejścia na kapitałowy system rent zdają sobie sprawę ze wszystkich tego konsekwencji. Z jednej strony będzie to radykalne obniżenie świadczeń rentowych: wypadki przy pracy, sieroctwo małoletnich dzieci czy przewlekłe choroby, które zdarzają się często w połowie życia zawodowego i zebrany kapitał jest mały. Czy nie lepiej wymusić rzetelne orzecznictwo? Z drugiej strony - kapitałowe (i zindywidualizowane) podejście do składek rentowych oznacza, że ci, którzy - do momentu przejścia na emeryturę - będą mieli szczęście i uniknęli choroby czy wypadku, będą mogli domagać się od państwa zwrotu zgromadzonego kapitału rentowego. Nie wiem, czy w ekonometrycznych wzorkach pana Bukowskiego (jeden z doradców Michała Boniego) uwzględniono ten raptowny wzrost ubóstwa - a równocześnie - konieczności wielkich, nowych wypłat z budżetu. Obecne zasady, oparte na solidarności (gdy moja składka idzie na potrzebującego), są więc na dłuższą metę znacznie korzystniejsze - także dla budżetu.
Nowoczesne państwo to także profesjonalizm i przejrzystość działań. Czyli - służba cywilna i budżet zadaniowy. Tę pierwszą osłabiono i zastąpiono partyjniactwem. Na najwyższych szczeblach jest często najgorzej, bo rządzący lubią się otaczać kokonem znajomych i klakierów. Efektem jest między innymi katastrofalna nieznajomość procedur i doraźność działań - gdy na całym świecie państwa w innowacyjny sposób przebudowują swoje instytucje, by służyły rozwojowi. Transparentność w cywilizowanych krajach zapewnia metodologia budżetu zadaniowego z jej kroczącymi wskaźnikami realizacji zadań i efektywności działań. A u nas właśnie zwolniono wiceministra finansów Piotra Perczyńskiego, od lat pracującego nad wdrażaniem takiego budżetu. Pani dyrektor gabinetu ministra powiedziała mu, że jednym z powodów jest przeciwstawianie go reszcie ministerstwa. I stwierdziła, że ja - tak, ja, "prof. Staniszkis" - powiedziałam, że budżet zadaniowy wchodzi w kolizję z doraźnym zarządzaniem kryzysowym z jego mechaniczną "zasadą wydatkową". Czy oznacza to, że zwolniono Perczyńskiego, bo chwaliła go opozycja? A może jest to tylko sygnał, że prace nad budżetem będą ograniczane? Nie wiem. Ale szanse na państwo przejrzyste, profesjonalne, wolne od partyjniactwa i korupcji jeszcze zmalały. A o solidarne państwo trzeba walczyć na nowo: patrz "okołobudżetowa" ustawa o rentach! Szkoda, że mimo bezspornego sukcesu ministra finansów w Brukseli, w kwestii wyłączenia kosztów reformy emerytalnej z deficytu, wciąż mamy takie przykłady bicia rządu PO w najsłabszych. Prof. Jadwiga Staniszkis
PiS – zmierzch potęgi? Gdy ptak lata zbyt nisko, widzi na ziemi wiele detali i szczegółów, ale gubi przez to większą całość; gdy zaś szybuje ponad potrzebę wysoko, obraz staje się zamazany i niewyraźny. Należy zatem znać właściwą miarę i słuszne proporcje rzeczy, gdyż tylko rozumność zapewnia prawidłowe patrzenie na rzeczywistość. Powyższa uwaga jak najbardziej odnosi się także do politycznych analiz, również i tych bieżących, co samo przez się jest zajęciem obarczonym ze swej natury dużym ryzykiem błędu.
Nabycie więc odpowiedniej wysokości, uchwycenie należycie wyrazistej panoramy politycznych zjawisk jest cennym, ale rzadkim przymiotem komentatorów. Dziennikarska współczesność jest bardzo rozgadana, słowa, słowa, słowa… Przeważa wyszukiwanie chwilowych sensacji, egzaltacja mało znaczącymi zdarzeniami, pozoranctwo silące się na fałszywą głębię. Takie są rynkowe potrzeby mediów, dla których to wszystko jest głównie towarem. Wirtualny świat rozgorączkowanych ludzi. Jednak mimo tych mód, czy naglącej potrzeby epatowania czytelników, podejmijmy próbę przebicia się przez ten dławiący gorset, by dotrzeć do źródeł obecnego politycznego położenia Polski. Platforma Obywatelska zdaje się nieprzerwanie triumfować od 2007 roku w polskim życiu politycznym. I rzeczywiście tak jest. Przestrzegałbym przed życzeniową i naiwną tezą, że jej kolejny sukces zapowiada zbliżającą się klęskę. Nic bardziej mylącego. Same zwycięstwa, a niektóre z nich niezwykle spektakularne. Wymieńmy dla przypomnienia w kolejności: wybory sejmowe, do Parlamentu Europejskiego i wreszcie prezydenckie. Szczególnie te ostatnie. Ich zwycięzca, człowiek drugiego rzutu, wymyślony przez premiera Tuska, który na dodatek obrażał sam urząd prezydencki, jako nieznaczącą przedemerytalną synekurę. Prezydent Komorowski miał niemałe trudności w atrakcyjnym prezentowaniu własnych myśli, zbyt zdystansowany, jak na potrzeby naszych czasów, ironicznie niemiły. Smoleński pogrom i dwie straszliwe powodzie. Wiadomo że nieszczęścia, a zwłaszcza te o wymiarze kataklizmu – zawsze obciążają władzę. Ale nie tym razem, mimo skłonności wielu Polaków do przyjęcia spiskowej wersji śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Na marginesie należy dać odpór tej wersji katastrofy. Zamachy są polityczną codziennością, ale ówczesna głowa państwa nie była dla nikogo z możnych tego świata szczególnie groźna. Wiara w zbrodnię jest kolejnym nieuzasadnionym objawem narodowej megalomanii. Jesteśmy bowiem politycznie zbyt mali i drugorzędni, by ryzykować popełnieniem tak nikczemnego aktu. Powróćmy jednak do zasadniczego wątku wypowiedzi. Tak czy owak w tych okolicznościach, Bronisław Komorowski nie powinien wygrać, a jednak zwyciężył. Jarosław Kaczyński poniósł być może decydującą na jego drodze polityczną porażkę. Teraz poszukuje się zastępczych tematów, zmienia się schematy, a przy okazji ludzi. Ostre upolitycznienie języka w obliczu samorządowych wyborów jest błędem, za który PiS zapłaci słoną cenę. W sytuacji, gdy należy mówić o codziennych bolączkach Polaków, drogach i służbie zdrowia na antenę powracają stare swary i gra melodia zdawałaby się, że już porzucona. Głosowanie dotyczy spraw lokalnych, ale ogólny wizerunek i obraz danej partii wywrze mocne piętno na wyborcze preferencje. W tych okolicznościach Platforma wciąż nie musi wiele czynić, by w swoich rękach trzymać istotne cugle władzy. Z pragmatycznym programem skoncentruje się na dużych i średnich miastach oraz sejmikach. Wielka dla Polski szkoda, że tak musi być. Nim dokonamy krytycznego rozbioru politycznych postępków pisowskiego kierownictwa należy dostrzec kilka faktów. Wybory prezydenckie i parlamentarne 2005 roku były wielkim osobistym sukcesem Jarosława Kaczyńskiego. Znakomite kampanie, poparte właściwą diagnozą aktualnej sytuacji, celny polityczny język, odpowiednia propagandowa dynamika, właściwe na tamten czas hasło Polski solidarnej – to była trampolina na szczyty władzy i bieżącego sukcesu. Później jednak było już tylko gorzej. Dlaczego? Jest tego kilka chyba równorzędnych powodów. A oto i one. Prezes Kaczyński nie potrafił okiełznać swoich niesfornych koalicjantów i im gorzej sobie z nimi radził, tym szybciej dojrzewała w nim myśl, by ich politycznie zniszczyć, wręcz wytrzebić z partyjnej mapy Polski. Udało się, lecz cena okazałą się zbyt ogromna. Utrata realnej władzy, polityczna izolacja PiS na długie lata, utarcie się opinii zajadłego awanturnika. To odium wciąż wisi nad tym Stronnictwem i jest wykorzystywane w politycznej walce z nim. A wystarczyła przecież szczypta paternalizmu i ojcowska troska o niesfornego Giertycha i Leppera – nie zaś szaleńcza bójka z wszystkimi, którzy przepłoszeni zachowywali się niczym jeźdźcy bez głowy. Wielkim błędem – może nawet kluczowym? – było powierzenie funkcji ministra sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobro. Człowiekowi mało znaczącemu w prawniczym środowisku, naiwnemu wyznawcy koncepcji janosikowej sprawiedliwości. Jego harce okazały się niebezpieczne, a w konsekwencji groźne dla partii. Przecież to on ponosi największą odpowiedzialnością za utratę przez PiS rządów w państwie. Na to stanowisko należało poszukiwać kogoś wyważonego z odpowiednim w świecie prawników autorytetem. Osobą zbliżoną pozycją do Zbigniewa Religi, czy choćby Zyty Gilowskiej. Obsadzenie tej funkcji rozwydrzonym ambicjuszem, który chyba nie był do końca lojalny, grając we własne klocki, okazało się grubym błędem o długofalowych skutkach. I wreszcie kolejny powód słabości tej centroprawicowej formacji. Jest nią sama osobowość Jarosława Kaczyńskiego. Jednak – przy oczywistych różnicach w poglądach – bardziej przypomina on Dmowskiego niż Piłsudskiego. Zdecydowanie ideolog, rozgadany analityk, nawet erudyta i człowiek o pewnej ideowej głębi – aniżeli praktyk rządzenia. Wynika z tego, że premierowski fotel-po nacieszeniu się nim w pierwszych chwilach – był źródłem niewysłowionych cierpień. Ta konieczność regularnego chodzenia do pracy, codzienny obowiązek wysłuchiwania nudnych pomysłów politycznego otoczenia z premierowskiej siedziby, znoszenie się z często tępymi urzędnikami, to nie jest zajęcie dla natchnionych wizjonerów, jakim z całą pewnością jest prezes Stronnictwa. Co innego taki Donald Tusk, człowiek średnio lotny, z trudem budujący okrągłe zdania, ale trzeźwy pragmatyk. Polski może nie zbawi, ale co może najważniejsze: nie podpali. Takie są więc źródła obecnego politycznego położenia naszego państwa. W tym przypadku należy trzymać się szekspirowskiej zasady, najlepiej wyrażonej w sztuce zatytułowanej „Makbet”, że co ma być niech się stanie. Trzeba oczekiwać, że PiS wpisze się w polski krajobraz polityczny jako partia o dwudziestoprocentowym poparciu, w sam raz dla Stronnictwa Smoleńskiego. A co z pustką mogącą się w takich okolicznościach ujawnić na naszej scenie? Jest na to dość kunsztowny plan. SLD jest – mimo chwilowej zwyżki notowań – politycznie martwy, obecny jej szef prochu nie wymyśli, poza tym ten brak w ich szeregach europejskiej nowoczesności. Tymczasem tak zwany spór o krzyż na Krakowskim Przedmieściu ujawnił przy tej okazji, że pokłady antyklerykalizmu, niechęci do wszelkich religijnych instytucji są dość mocne. Dlatego pomysł posła Palikota na własną partię, na początku skandalizującą, ale lewicową w światopoglądowej warstwie, liberalną w gospodarczej treści, nie należy lekceważyć, z góry skazując na niepowodzenie. Wtedy to PO przesunie się nieco na prawo, PiS uzyska wówczas około 25%, formacja Palikota w granicach do 10%, tyle samo SLD, na granicy progu uplasuje się jak zwykle PSL, zaś całą resztę zbierze Platforma. I jest to realistyczny pomysł na lata dwudzieste naszego wieku.
Antoni Koniuszewski
Propaganda sukcesu Wskaźnik PMI Polski wzrósł do o 0,9 pkt do 54,7 pkt we wrześniu Wskaźnik Menadżerów Logistyki Markit PMI polskiego sektora przemysłowego wzrósł o 0,9 pkt m/m i wyniósł we wrześniu 54,7 pkt, pozostając powyżej neutralnego poziomu 50,0 jedenasty miesiąc z rzędu i sięgając najwyższego poziomu od listopada 2006 r., poinformowała w piątkowym komunikacie firma Markit, specjalistyczny dostawca badań gospodarczych. „Wrześniowe dane HSBC opracowane przez Markit dotyczące kondycji polskiego sektora przemysłowego wskazały, że tempo wzrostu w sektorze nadal rosło. Miesięczna poprawa warunków gospodarczych była największa od prawie czterech lat, a III kwartał zakończył się najlepszym wynikiem od II kwartału 2007 roku. Tytułowy Wskaźnik HSBC PM Polskiego Sektora Przemysłowego, który jest kalkulowany na podstawie pięciu wskaźników: nowych zamówień, produkcji, zatrudnienia, czasu dostaw i zapasów pozycji zakupionych wzrósł do poziomu 54,7 pkt, najwyższego od listopada 2006 roku” – głosi komunikat. Markit podkreśla, że we wrześniu znaczny wzrost ilości nowych zamówień wpłynął na duże zwiększenie produkcji w sektorze przemysłowym. Tempo wzrostu przyspieszyło nieznacznie i było największe od listopada 2009 roku. Wyraźne tempo wzrostu produkcji we wrześniu wpłynęło na ogólny spadek zaległości, pomimo szybszego wzrostu ilości otrzymanych nowych zamówień. „Jednak tempo spadku zaległości produkcyjnych było niewielkie. Firmy zwiększyły aktywność zakupową w najszybszym tempie od września 2007 roku, co przyczyniło się do zwiększenia presji na dostawców i znacznego wydłużenia czasu dostaw” – czytamy dalej w komunikacie. Analitycy zauważają, że we wrześniu utrzymał się wzrost zatrudnienia w polskim sektorze przemysłowym. Po raz pierwszy od kwietnia 2008 roku zatrudnienie wzrosło dwa miesiące z rzędu. Ponadto tempo tworzenia nowych miejsc pracy w sektorze było największe od lipca 2007 roku. We wrześniu wzrostowi popytu towarzyszył wzrost presji inflacyjnej. Tempo inflacji kosztów produkcji znacznie przyspieszyło i było dość wyraźne w kontekście danych historycznych. „We wrześniu wskaźnik PMI sektora przemysłowego wzrósł ponownie, głównie w wyniku poprawy niemal wszystkich sub-wskaźników. Liczba nowych zamówień eksportowych i poziom zatrudnienia odnotowały zdecydowanie największy wzrost, co przypisano głównie wyczekiwanemu i zrównoważonemu wsparciu ze strony popytu zarówno zewnętrznego, jak i krajowego. Jeśli chodzi o inflację, wzrastające ceny towarów na świecie ciągle napędzały inflację kosztów produkcji. Natomiast presja inflacyjna na ceny wyrobów gotowych w kraju ciągle była wyraźnie ograniczona, co uzasadnia dominujące naturalne stanowisko RPP” – powiedział ekonomista HSBC Kubilay Ozturk, cytowany w komunikacie. Ozturk dodał, że ogólnie trajektoria wskaźnika PMI wskazuje, że produkcja ogółem wzrosła w III kwartale 2010 roku w podobnym tempie do tego zarejestrowanego w okresie kwiecień-czerwiec, potwierdzając tym samym, że polska gospodarka jest ciągle najlepszą w regionie. Za http://biznes.onet.pl
Ciesz się, narodzie, że Ci coraz lepiej jest, a – aż strach pomyśleć – będzie jeszcze lepiej. Te 300 miliardów USD długu (czy może raczej bilion, jak twierdzą niektórzy) to kwestia dla Polski nieistotna. – admin
Na odlew Autorski przegląd prasy Rostowski: PiS to sekta – to tytuł z pierwszej strony papierowej. Na stronie internetowej „GW” wybity cytat z profesora Nałęcza –„Takich ludzi trzeba leczyć!”. Profesor Nałęcz ostro o Fotydze i Kaczyńskim. Wczoraj Radosław Sikorski zastanawiał się: „Czy prezes PiS jest na proszkach?”. Dziś zmysł humoru szefa MSZ twórczo rozwija w papierowej „Gazecie” Konrad Niklewicz, wspominając pojednawcze przesłanie Jarosława Kaczyńskiego do Rosjan sprzed paru miesięcy i pisząc: „Dziś tego pojednania lider PiS już nie chce. Środki uspokajające przestały działać, prezes zmienił zdanie. Rozesłał do polityków i osób opiniotwórczych na świecie artykuł, w którym apeluje, by Zachód wzmocnił sojusz przeciwko Rosji, bo Rosja odbudowuje swoją strefę wpływów”. Sekta, psychole, ludzi na proszkach – jak się okazuje, powrót do językowego pałkarstwa był niezwykle szybki. I znów pewnie usłyszymy, że to tylko reakcja na zaostrzenie języka publicznych wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego – a koniec końców – odważne wypowiedzenie na głos prawdy. Ale jak Kaczyński wali słowem jak cepem, na oślep, to oburzają się komentatorzy i z lewicy, i z prawicy. A jak odpowiadają na to tacy szermierze słowa, jak Nałęcz i Sikorski – to lewa strona nie widzi w tym nic złego, a nawet powiela bon-moty o „proszkach, co przestają działać”. Prezydent Bronisław Komorowski rządzi już półtora miesiąca, ale jakoś niewiele w gazetach analiz jego polityki. Przeważa dworska kurtuazja. W „Fakcie” spory wywiad Jarosława Sulikowskiego ze Sławomirem Nowakiem, świeżo mianowanym sekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta do spraw kontaktów z rządem i parlamentem. Wywiad naszpikowany jest pytaniami typu: „Pan, taki zaufany człowiek Tuska, porzucił premiera dla prezydenta?”. Równie wzruszająca jest odpowiedź: „To nie jest opera mydlana. Nie chodzi o tego rodzaju wybory. Jestem zaszczycony, że po intensywnej, trudnej, wspólnej, wygranej kampanii mogę dalej współpracować z Bronisławem Komorowskim. A moja praca ma polegać właśnie na organizowaniu współpracy miedzy Panem Prezydentem a rządem i parlamentem”. Ostry jak brzytwa dziennikarz „Faktu” nie spytał niestety, jak do standardów prezydentury ponad podziałami ma się fakt, że Nowak jest aktywnym szefem pomorskiego regionu Platformy. Znacznie bardziej dociekliwy w kwestii kancelarii prezydenckiej jest „Nasz Dziennik” , który piórem Piotra Czartoryskiego-Szilera zajął się polityką orderową nowej głowy państwa. „Prezydent Bronisław Komorowski zrywa nie tylko z polityką zagraniczną swojego poprzednika, lecz także z polityką historyczną. Tym należy tłumaczyć choćby fakt, że Orderem Odrodzenia Polski Komorowski odznacza członków byłej PZPR, tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa, a także osoby z zarzutami prokuratorskimi. (…) Tydzień temu prezydent Komorowski odznaczył – bez zasięgnięcia opinii Kapituły Orderu Odrodzenia Polski – za „wybitne zasługi w działalności na rzecz rozwoju demokracji lokalnej, za osiągnięcia w pracy samorządowej oraz w podejmowanej z pożytkiem dla kraju pracy zawodowej i społecznej” m.in. prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz, prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, prezydenta Poznania Ryszarda Grobelnego, wójta gminy Terespol Krzysztofa Iwaniuka, prezydenta Przemyśla Roberta Chomę, prezydenta Rzeszowa Tadeusza Ferenca oraz prezydenta Konina Kazimierza Pałasza. Pierwsze dwie osoby to ważni działacze PO. Komorowski ich uhonorował: Gronkiewicz-Waltz otrzymała Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, a Adamowicz – Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Bardziej jednak zastanawiają kolejne wyróżnienia. W uzasadnieniu odznaczenia Ryszarda Grobelnego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski wskazano, że „jest jedną z najważniejszych i najaktywniejszych postaci związanych z rozwojem idei samorządu terytorialnego w Polsce oraz autorem dynamicznego społeczno-gospodarczego rozwoju Poznania w ciągu ostatnich dwóch dekad”. Szkoda, że nie wspomniano tu o zarzutach prokuratorskich, w których wykazywano mu niegospodarność i narażanie Poznania na wielomilionowe straty (proces w tej sprawie zacznie się od nowa, w pierwszym Grobelny został skazany).
Skoro prezydentowi nie przeszkadza proces Grobelnego, to nie powinno też nas dziwić, że Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski został odznaczony wójt gminy Terespol Krzysztof Iwaniuk, który w rejestrach IPN widnieje jako tajny współpracownik komunistycznej SB o pseudonimie „Janek”. W Biuletynie Informacji Publicznej IPN (www.katalog.bip.ipn.gov.pl) znajdujemy następującą notkę dotyczącą wójta gminy Terespol: „W dniu 05.04.1984 zarejestrowany pod nr. 5325 przez Wydz. II Sekcję III WUSW w Białej Podlaskiej w kategorii zabezpieczenie operacyjne. W dniu 21.05.1984 dokonano zmiany kategorii na kandydata na TW. W dniu 12.06.1984 przerejestrowany na TW ps. ‘Janek’”. Kolejnym byłym agentem, którego prezydent Komorowski odznaczył Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, jest Robert Choma, który przyznał się kilka lat temu do podpisania w 1983 roku zobowiązania do współpracy z SB. Bronisław Komorowski, który lansuje się jako człowiek „Solidarności”, nie miał oporów, by Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski odznaczyć także prezydentów Rzeszowa i Konina, którzy do momentu rozwiązania PZPR byli lojalnymi członkami partii. Jak podkreśla Zofia Romaszewska, Order Odrodzenia Polski powinni dostać w tym roku raczej m.in. prezydent Gdyni Wojciech Szczurek oraz prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz. Czyżby kryterium doboru kandydatów do odznaczenia Orderem Odrodzenia Polski – jakim kierował się prezydent – stanowiły klucz partyjny i osobiste sympatie głowy państwa? Zrozumiała stałaby się wówczas niechęć do odznaczania wspomnianego Wojciecha Szczurka, który był doradcą społecznym do spraw samorządu śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. (…) „Nasz Dziennik” zwrócił się do Kancelarii Prezydenta RP o wyjaśnienie, jakimi kryteriami kierował się Bronisław Komorowski, odznaczając Orderem Odrodzenia Polski osoby, które według członków Kapituły OOP nie powinny ich dostać, oraz czy traktuje osoby wyróżnione jako wzorce dla społeczeństwa. Nie otrzymaliśmy jednak na te pytania odpowiedzi. Biuro Prasowe Kancelarii Prezydenta RP poinformowało jedynie, że z inicjatywą w sprawie nadania odznaczeń państwowych wystąpiły reprezentatywne ogólnopolskie organizacje samorządu terytorialnego wchodzące w skład Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego.” No tak – samorząd wnioskuje – order się należy. I nie wasza, gryzipióry, głowa kręcić na to nosem! Semka
Życie w medialnym kicie Pytanie za stówę: kto jest w stanie powiedzieć, co tak strasznego powiedziała minister Radziszewska? Ale proszę mi nie mówić, że to była wypowiedź haniebna czy horrendalna, ani kto się nią oburzył, tylko konkretnie, własnymi słowami: co było w słowach pani minister takiego, by żądać jej dymisji? Ano właśnie. Taka właśnie jest zasada nagonek urządzanych przez michnikowszczyznę: nikt nie cytuje samej wypowiedzi, tylko przymiotniki, jakimi giewu ją obkleiło. W istocie, kto sięgnie do źródeł, zobaczy, że pani minister została przez katolicką gazetę zapytana o bardzo konkretny przykład: czy prawo unijne nakazuje katolickiej szkole zatrudnienie jako nauczycielki na przykład zdeklarowanej lesbijki? A odpowiedź zgodna była z faktami: instytucji religijnej prawo unijne pozwala, w drodze wyjątku, nie zatrudnić osoby, która nie identyfikuje się z daną religią i jej wartościami, i nie uznaje tego za "dyskryminację". Przy czym ważne w tym kontekście słówko "zdeklarowana" jednoznacznie wskazuje, że "Gość Niedzielny" pytał nie o samą tzw. orientację, ale o sprzeczne z nauką Kościoła prowadzenie się danej osoby. Co, zdaniem giewu i jej autorytetów, powinna minister odpowiedzieć, żeby zasłużyć na ich pochwałę? Skłamać co do prawa unijnego, czy też opatrzyć odpowiedź zastrzeżeniem, że to prawo jest głęboko niesłuszne i ona się z nim nie zgadza? Biorąc rzecz na zdrowy, chłopski rozum, nie ma tu nic bulwersującego. Ani co do meritum (idę o zakład, że gdyby prawo unijne nakazało giewu udostępnienie stałej rubryki na przykład mnie, po to, abym codziennie mógł tam informować czytelników, jak kłamliwą szmatę mają w ręku i jak załganymi pajacami są jej szefowie, poglądy sekty z Czerskiej na temat co jest, a co nie jest dyskryminacją, natychmiast uległyby zmianie), ani co do zachowania pani minister. Ale jest to bardzo charakterystyczny przykład sposobu działania medium propagandowego, które zajmuje się bynajmniej nie dziennikarstwem, tylko poprzez manipulację nastrojami mas stara się uprawiać politykę; na przykład, wymuszając określone decyzje personalne albo dostarczając do nich pretekstu. Nagonka, która miała doprowadzić do odwołania minister Radziszewskiej, jest jedną z wielu urządzonych już przez macherów z Czerskiej wedle starego, przepróbowanego wielokrotnie schematu. Najpierw - histeryczne oskarżenie na najwyższym diapazonie oburzenia, dotyczące faktu przekłamanego, wyrwanego z kontekstu albo całkiem wyssanego z palca, a potem zorkiestrowane oburzenie, listy zbulwersowanych intelektualistów, "hańba! Kompromitacja przed Europą!" i obcesowe domaganie się od konkretnie wskazanych palcem władz natychmiastowego wyrzucenia napiętnowanej osoby ze stanowiska. Na zdrowy rozum - to groteskowe. Zwłaszcza lista intelektualistów zaangażowanych do wypędzania niewygodnej minister - od, hm, bardzo sędziwego profesora Głowińskiego, przez Jolantę Kwaśniewską i Henrykę Krzywonos, po "Frytkę" i jakichś różnych ciotowatych pirogów. Ale jak się już człowiek wyśmieje, to dociera do niego, w jakim świecie żyje. Jeszcze nie opadło oburzenie na Radziszewską - premier Tusk, oddajmy mu sprawiedliwość, po raz kolejny pokazał, że choć słabnie, wciąż nie jest pętakiem, któremu salon będzie dyktował nominacje personalne - a już podniosła się kolejna fala oburzenia na Jarosława Kaczyńskiego. Za to że "rozesłał list do ambasadorów i europosłów", w którym ośmiela się kwestionować dogmaty polityki europejskiej i krytykować rząd.
Hańba! Kompromitacja przed Europą! I, oczywiście, Kaczyński musi wreszcie odejść i przestać psuć i niszczyć państwo i demokrację, a skoro odejść nie chce, to każdy, każdy, kto chce zachować pracę na odpowiedzialnym stanowisku, musi w ramach rytualnego przecwelenia obowiązkowo i natychmiast go za rozesłanie tego skandalicznego listu potępić. Zaraz, zaraz. Znowu tak jak z Radziszewską - po pierwsze, fakt nie miał miejsca, to znaczy Kaczyński nie napisał żadnego "listu do ambasadorów", wbrew czerwonym i żółtym paskom przewijanym przez dwa dni po ekranach. Kaczyński napisał artykuł do swojego partyjnego portalu, a pani Fotyga ten artykuł przełożyła na angielski i rozesłała. Z treścią artykułu można się zgadzać albo nie (ja się akurat zgadzam, choć zgadzam się też, że w świecie profesjonalnej polityki były i być może przyszły premier nie wypowiada się w takim tonie, tylko ma od tego osobę formalnie zupełnie niezależną, tak jak Putin ma Karaganowa) - ale co w tym, na litość boską, ma być oburzającego? Że szef głównej partii opozycyjnej ma swój pogląd na politykę zagraniczną? Że publicznie go wykłada? Że osoba odpowiedzialna za to, by świat wiedział, jakie są jego poglądy, rozsyła tę wypowiedź do osób, które z urzędu znać ją powinny? Gdyby poważnie traktować histeryczne wypowiedzi autorytetów, to żyjemy w kraju, w którym sam fakt, że ktoś krytykuje rząd, jest uważany za skandal i zagrożenie dla demokracji. Jak na Białorusi czy w Birmie. Powiedziałbym - puknijcie się w łeb, gdybym nie znał tych łbów i nie wiedział, że nie tylko puknięcie, ale nawet kula z pistoletu odbiłaby się od nich nie pozostawiając nawet rysy. Zamiast tym, co do nich należy, sprzymierzone z michnikowszczyzną media zajmują się usypywaniem góry komentarzy, wyrazów oburzenia, ujadania "autorytetów", newsów o kolejnych oburzonych środowiskach, listach, petycjach etc., które mają zalać nieświadomych zagrożenia słuchaczy, jak lawina błota i szlamu zmywająca ze zbocza pogrążone we śnie miasteczko. Prosty widz, słuchacz czy czytelnik nagle dostaje ze wszystkich stron przekaz, że stało się coś STRRRAAASZNEGO, że to KOMPRRROMITACJAAA, że WSZYSCY są po prostu OBURZENI i tak nie może być. Nie wie, o co konkretnie chodzi, bo nie słyszy informacji o samym "oburzającym zdarzeniu", dowiaduje się za to bezustannie, kto i jak bardzo dał wyraz swemu oburzeniu i potępieniu. Za każdym razem coraz słabiej, ale wciąż jeszcze to działa. Można by długo wyliczać nagonki - skuteczne, niestety - wystrugane przez "Wyborczą" dosłownie z banana. Ot, choćby sprawę dyrektora Sobali, wyrzuconego z pracy za udział w partyjnym wiecu PiS, choć w żadnym partyjnym wiecu nigdy udziału nie brał; pojawił się na koncercie ku czci ofiar katastrofy smoleńskiej zorganizowanym przez "Gazetę Polską", ale "Wyborcza" skłamała bezczelnie, tak bezczelnie, że wciągnęła w to kłamstwo, pośród swoich dyżurnych "autorytetów" na przykład także szefową SDP, która nigdy wcześniej udziałem w jej nagonkach się nie splamiła. Albo wiele lat wcześniej wyrzucenie z "Rzeczpospolitej" pod naciskiem zorganizowanych przez giewu autorytetów Bronisława Wildsteina za rzekome "wykradzenie" z IPN tajnych danych, które w istocie były powszechnie dostępnym katalogiem - każdy i wtedy, i teraz, mógł i może tam wejść, skopiować sobie cała "listę Wildsteina" na dyskietkę i zrobić z tą dyskietką dowolny użytek. I tak dalej...Co to ma wspólnego z dziennikarstwem? Tyle właśnie, co giewu z uczciwą gazetą, a tuskolandia z normalnością. Młodsi tego nie pamiętają, ale tak właśnie funkcjonowały media "prylu". Jako bardzo młody człowiek regularnie dowiadywałem się z nich, że jakiś pan Lipski, Moczulski czy Kuroń straszliwie szkodzą Polsce, prowadzą dywersyjną robotę, kłamią, plują na pryncypia i szkodzą, manipulują cynicznie robotniczymi masami, że jakiś KOR czy KPN godzą, podważają, kłamliwie zniesławiają, tchórzliwe knują etc. ale co konkretnie takiego złego robią, co w tym antypolskiego - ani dudu. Oczywiście, była "Wolna Europa" czy "Głos Ameryki", ale nikt się nie przyznawał, że ich słucha. Dzisiaj też są jeszcze media "obciachowe", ale w "kręgach opiniotwórczych" nikt się nie może z zaczerpniętą z nich wiedzą wychylić, bo sam zostanie zaraz medialnie potępiony i pod naciskiem środowiska wylany. Choć, przypuszczam, jak kiedyś nawet sekretarze KC o tym, co się naprawdę dzieje, dowiadywali się z nasłuchów wolniuchny, tak dziś i dyrygenci całej tej propagandowej orkiestry po prawdę sięgają do mediów, do obcowania z którymi przyznawać się absolutnie nie wypada. Poza oczywiście na tyle głupimi, żeby wierzyć we własną propagandę. W nieboszczce PZPR też się tacy trafiali, choć, przyznać trzeba, raczej na niższym szczeblu. Rafał A. Ziemkiewicz
PROGRAM OPERACYJNY WARMIA I MAZURY DLA MISI Komendant Wojewódzki Policji w Olsztynie podpisał umowę na dostawę 12 nieoznakowanych radiowozów z wideorejestratorami Skoda Suberb 3.6 FSI 4x4 z silnikiem V6 o pojemności 3597 ccm i mocy 260 KM osiągające 250 km/h i przyspieszające do „setki” w 6,5 sekundy z momentem obrotowym trafiającym na wszystkie koła przez zautomatyzowaną przekładnię DSG. Wyposażenie radiowozów wzbogaciły: diodowa tablica do wysyłania poleceń „Stop policja”, „Jedź za mną”), wideorejestrator oraz zestaw komputerowy z drukarką i oprogramowaniem. Cena za sztukę 136,7 tys. zł. Koszt całego projektu mającego „poprawić bezpieczeństwo na drogach województwa warmińsko-mazurskiego” wynosi 7,3 mln złotych. 5,8 mln zł pochodzi z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego z Programu Operacyjnego Warmia i Mazury na lata 2007–2013. Wkład własny regionu wynosi 1,5 mln zł. Jeżdżąc latem po „drogach województwa warmińsko-mazurskiego” natknąłem sie na taki nieoznakowany radiowóz. Policjanci najwyraźniej prowokowali kierowców tłukąc się w miejscu, w którym spokojnie można było przyspieszyć, a w którym nie wiadomo z jakiego powodu (a może raczej wiadomo) ustawiono znak ograniczenia prędkości do 50 km/h (na prostej, poza terenem zabudowanym). Prawie się dałem sprowokować, ale przypomniałem sobie, że godzinkę wcześniej, zanim zatrzymałem się zatankować i coś zjeść, usłyszałem na CB, że się „misiaczki” kręcą w nieoznakowanym Passacie. Przede mną jechał co prawda Mondeo (albo może było na odwrót) - ale podejrzany. Więc spytałem kolegów „mobili”, czy ktoś wie na jakich są blachach. Musieli to usłyszeć (też mają „radyjko” i słuchają) bo zjechali na... lewy pas, zapalili sygnalizator „Policja” i lizakiem pokazywanym przez okno przez policjanta siedzącego obok kierowcy nakazali się wyprzedzić... z prawej strony. A kończył się już wówczas odcinek prostej!!!
O takich kwiatkach jak znak „STOP” przed nieczynnym od lat przejazdem kolejowym bo PKP zlikwidowało trasę (a za nim oczywiście „miśkowóz”), o linii ciągłej na prostej (bo w polu stoją pozostałości stacji benzynowej, która dawno temu tam była), choć kilometr wczeniej była przerywana na dość długim łuku, to już nie warto wspominać. Opowieści o mandatach za zrobienie kolegom „marginesu” też słyszał chyba każdy „mobil”. Podobnie jak wszyscy turyści z województwa warmińsko-mazurskiego słyszeli o znikających jeziorach, które meliorowane były ostatnio za „Niemca”. Ale przecież nie będziemy marnowali pieniędzy na kopanie jakichś rowów, żeby było ładniej tylko na łapanie kierowców. Ciekawe, czy rzeczywiście dzięki nowym Superb 3.6 FSI 4x4, „poprawi się bezpieczeństwo na drogach województwa warmińsko-mazurskiego” bardziej niż dzięki załataniu paru dziur, w których wpadnięcie grozi wyrzuceniem samochodu z pasa drogi nawet przy prędkości 50 km/h. Gwiazdowski
01 października 2010 KOlejność intencji kryzysowych... Nie wiem, czy nie obędzie się bez skandalu. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jedna z siedmiu służb dbając o nasze bezpieczeństwo- obok Agencji Wywiadu, Służby Wywiadu Wojskowego, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Centralnego Biura Śledczego, Centralnego Biura Antykorupcyjnego i Policji Skarbowej- uznała, że kobiet tej służby , można ubrać taniej niż mężczyznę(!!!!) i w nowym rozporządzeniu przyznała swoim funkcjonariuszkom mniejsze kwoty na zakup ubrania cywilnego- o 44 złote.(????) To jawna dyskryminacja” Co robi pani Elżbieta Radziszewska- szefowa urzędu do równego statusu kobiet i mężczyzn? Dlaczego nie interweniuje? Równość, równość i jeszcze raz równość.. Jak można było popełnić takie niedopatrzenie.. A może to dywersja? Mężczyźni mają dostawać- według rozporządzenia- 2450,25 złotych, a kobiety- na zakup kostiumów- 2450, 25 złotych. Jak tak można było zrobić? Jak można było tak zdyskryminować kobiety na służbie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Ciekawe, czy na przykład Policja Skarbowa, w której pracują i kobiety i mężczyźni mają podobny problem. Bo niedawno postanowiono wyposażyć Policję Skarbową w granaty ogłuszające i paralizatory, w celu wyegzekwowania od podatników właściwych skarbowi państwa- należności.. Bo skarbowi państwa się należy- a temu co pieniądze wypracował się- nie należy. Bo tak naprawdę- to nie jego pieniądze - to pieniądze państwa, bo państwo socjalistyczne i biurokratyczne, bierze sobie ile mu się podoba z kieszeni tych co pracują.. No bo skąd ma brać? Zadłużenie wkrótce osiągnie 1 bilion złotych plus odsetki , zadłużenie ZUS-u i Krajowego Funduszu Drogowego, a więc państwo musi zadbać o finanse- głównie na rozwój głupoty. Dlatego - jak ktoś ma jeszcze wątpliwości- to niech wie, że same paralizatory i granaty ogłuszające- to za mało, żeby rozprawić się z podatnikami.. właściwe byłyby transportery opancerzone i granatniki, tak, żeby nie było już żadnych wątpliwości po co rozbudowuje się i wyposaża podległe państwu służby- służące nie podatnikowi, a państwu- a kierowane wyłącznie przeciw niemu.. Już wiele osób mieszkających w państwie polskim, zorientowało się, że zdecydowana większość pieniędzy skonfiskowanych tzw. obywatelem, idzie na zwykły rozkurz i marnotrawstwo, a więc ukrywa swoje dochody, żeby mu ich państwo nie odebrało.. Normalny odruch, normalnego człowieka.. Chce ukryć przed fiskalnym i policyjnym państwem jeszcze to co ma, co wypracował i chciałby przekazać żonie i dzieciom.. Ale właściwie chodzi mi o jedno: czy funkcjonariuszki i funkcjonariusze Policji Skarbowej będą posiadali taką samą ilość granatów ogłuszających podczas akcji ogłuszających podatnika, żeby móc z nim zrobić co się państwu podoba? Żeby znowu nie było dyskryminacji, a potrzebne są parytety, nie tylko jeśli chodzi o ilość granatów ogłuszających, ale jeśli chodzi o parytet płci. Zdaniem prawników, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, może być narażona na procesy z tego powodu, no i dobrze- jak nie dochowuje standardów- to niech ma.. Oczywiście, jak któraś ze sprytnych funkcjonariuszek ABW, podjudzona przez sprytnego prawnika biegłego w sprawach równości płci, wygra taką sprawę- to za całość- jak zwykle zresztą- zapłacimy my.. Jedynie Bogu ducha winni, ale w myśli państwa demokratycznego i prawnego, bezustannie winni decyzji podejmowanych przez gremia związane z demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej i mundurowej sprawiedliwości.. Tak jak demokracji i sprawiedliwości domagają się dwie panie, wielkie Europejki, na miarę nadchodzących czasów, pani Róża Thun i pani Danuta Hubner, które znalazły się w europejskim gremium, w „ grupie mędrców”, która to grupa jak najprędzej chce z Europy zrobić ujednolicony, totalitarny twór.. Pani Róza Von oświadczyła niedawno, że:” Eurodeputowani Parlamentu Europejskiego powinni głosować w interesie całej Europy, a nie tak jak im każe rząd”(????) Ach tak! Eurodeputowani powinni mieć w nosie sprawy swojego kraju a opowiedzieć się po stronie ponadnarodowego bytu- jakim jest Unia Europejska.. BO albo się jest po stronie swojego kraju i jego interesów- albo się jest po drugiej stronie przeciw własnemu krajowi.. Obie panie są przeciw krajowi i obie są związane z Platformą Obywatelską Unii Europejskiej. I nawet się z tym nie kryją.. „To nie jest moment dla Europy, aby spowolnić integrację, ale przeciwnie- aby ją przyspieszyć(….) Naszym celem jest federalna i postnarodowa Europa, Europa obywateli”- podpisały się pod specjalnym manifeście członkowie nowo powołanej grupy im. Altiero Spinellego. Tak .. Jak najszybciej zlikwidować Polskę, żeby nie było z nią kłopotów.. Bo suwerenność kraju to wielkie kłopoty.. Trzeba o nią walczyć, pilnować, żeby nikt jej nie zagroził, żyć w trwodze i niepewności.. Jak Ją się odda innym- to kłopot będzie z głowy.. Tak jak to zrobiono w roku 1795 i zrobił to król związany masonerią. Nie wiem oczywiście z kim związane są obie panie.. Ale na pewno nie z Polską, której likwidacji nachalnie się domagają.. Bo albo jedno państwo- Unia Europejska, albo Europa ojczyzn.. Tertium non datiur.. Domagają się przyspieszenia likwidacji Polski, tak jak pan poseł Janusz Palikot domaga się „ Nowoczesnej Polski”, to znaczy takiej, w której będzie się mordować nienarodzone dzieciaki i poddawać eutanazji starców, w ramach parytetów..- ma się rozumieć. Chcą zrobić z Polski cmentarz, niepotrzebnych starców i niepotrzebnych nienarodzonych.. Forsują cywilizację śmierci.. A tak naprawdę jakąś antycywilizację.. Nawet chyba sobie samym nieznaną.. Jak będą pełne determinacji w swoim działaniu - tak jak” Amerykanin polskiego pochodzenia,” który- uwaga! -zawrócił samolot Boeing 767 na lotnisko(!!!!)- to im się to uda.. Zrobił awanturę na pokładzie samolotu, bo jego syn nie siedział razem z nim(???). On miał klasę biznes- a syn w klasie ekonomicznej.. I z tego powodu kapitan się ugiął , wyrzucił nadmiar paliwa z samolotu i bezpiecznie wylądował na lotnisku Chopina..
Niedługo” Amerykanie polskiego pochodzenia” będą zawracali samoloty bo zapomnieli wziąć kluczy od zapasowego mieszkania..
Każdy powód jest dobry, żeby zamącić i zapanować.. LOT oblicza startu na 100 000 dolarów(!!!)> Ciekawe, czy wyegzekwuje od „Amerykanina polskiego pochodzenia „ tę sumę.. Kompletny obłęd.. Wszyscy się próbują szarogęsić w naszym kraju.. Oczywiście już od jakiegoś czasu nie jesteśmy u siebie gospodarzami.. I tak pozostanie, a rzecz będzie się pogłębiać.. Aż do zupełnego zaniku wszelkich kompetencji.. WJR
Antysemityzm? Roger Waters z Pink Floydów znany jest, że uprawiał i uprawia muzyczną publicystykę. W grudniu 2009 Waters zapowiedział trasę koncertową, na której będzie grał materiał z albumu The Wall. 6 kwietnia 2010 tournée potwierdził jego manager Mark Fenwick. 12 kwietnia 2010 muzyk podał datę rozpoczęcia trasy, która zacznie się w Ameryce Północnej, a zakończy w Europie w 2011 roku. Jak było zapowiedziane trasa koncertowa Pink Floydów zaczęła się 15 września 2010r. Poczatek trasy to Kanada. Podczas światowej trasy „The Wall Live 2010/2011”, którą rozpoczął 15 września w Kanadzie, Waters wykonuje przebój „Goodbye Blue Sky”. W tym samym czasie za jego plecami na wielkim ekranie pojawia się komputerowa animacja: izraelskie samoloty zrzucające bomby w kształcie gwiazd Dawida. W ślad za nimi spadają symbole dolara. No i się zaczęło. Międzynarodowa organizacja Liga Przeciw Zniesławieniu (ADL, jeden z głównych filarów lobby proizraelskiego w Stanach Zjednoczonych oskarżyła muzyka o antysemityzm.
Szef ADL, Abe Foxman wydał w związku z tym oburzeniem 25 września specjalny komunikat. Oskarżył w nim Watersa o propagowanie antysemityzmu poprzez pokazanie gwiazdy Dawida w złym kontekście. Według ALD niedopuszczalnym jest pokazanie symbolu Izraela w takim zestawieniu z dolarem. Takie zestawienie gwiazdy z mamoną jest niczym innym jak odwołaniem się Rogersa do skompromitowanego stereotypu o szczególnym powiązaniu Żydów i pieniędzy. 67-letni Waters od dłuższego czasu krytykuje politykę Izraela. Szczególnie mur budowany przez Izraelczyków na Zachodnim Brzegu Jordanu. Waters wypowiedział ją w jednym z wywiadów udzielonych w 2006 roku i prasa izraelska okrzyczała go ukrytym antysemitą.
http://www.rp.pl/artykul/9102,542606.html
A na Czerskiej jakoś cicho. Czyżby przeoczyli światowego antysemitę? A może wszystkie pułki skierowali na front walki z Kościołem Katolickim, a przegrupowanie wojska trochę trwa.
Gwiazda Dawida - skąd się wzięła? W rzeczywistości nie jest znane żadne źródło, które określiłoby miejsce i czas pojawienia się heksagramu - jak mistycy nazywają gwiazdę o sześciu kątach. Wiadomo tylko, że była już używana w Indiach około roku 4000 przed narodzeniem Chrystusa. Chociaż stała się znana jako symbol judaizmu, to jednak nigdy nie należała wyłącznie do tej religii. Można ją spotkać również w sztuce muzułmańskiej i w dekoracjach wielu średniowiecznych katedr. Jak twierdzi brazylijski filozof Mário Sérgio Cortella, „heksagram zawsze był dla wielu ludów symbolem ochrony, przedstawiając jedność Nieba z Ziemią”. Tymczasem nazwa „Gwiazda Dawida” pochodzi z hebrajskiego „Magen Davi”, co dosłownie oznacza „Tarcza Dawida”. Według żydowskiej tradycji, żołnierze króla Dawida nosili na swoich tarczach heksagram, aby w ten sposób zapewnić sobie Bożą ochronę. Dopiero znacznie później, już w XVII wieku, Gwiazda Dawida została oficjalnie uznana za własny symbol przez wspólnotę żydowską z Pragi. Dwa wieki później, w 1897 r. stała się ona znakiem Światowej Organizacji Syjonistycznej. Od tej pory Gwiazda Dawida pełni w judaizmie taką rolę, jaką krzyż w chrześcijaństwie. To dlatego Gwiazda Dawida znajduje się nie tylko w synagogach i na żydowskich nagrobkach, ale również na państwowej fladze Izraela. W XX wieku symbol ten nabrał tragicznej wymowy, kiedy to naziści zmusili Żydów do noszenia na ramieniu żółtej „Gwiazdy Dawida” - znaku napiętnowania i oddzielenia poromków Izraela od reszty ludzkości. W ten sposób hitlerowcy uczynili z heksagramu narzędzie zbrodniczej polityki.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Gwiazda_Dawida kryska's blog
Felieton Marka Króla dla Radia Merkury Poznaniak zbudowany jest z dwóch przeciwstawnych kompleksów: kompleksu niższości
i kompleksu wyższości. Pierwszy rozwija się u osobników zamieszkałych w Poznaniu i Wielkopolsce. Dlaczego tak się dzieje, nie potrafią tego wytłumaczyć najwybitniejsi uczeni. Kompleks wyższości pojawia się natomiast samorzutnie po opuszczeniu Poznania. Sam to przeżywam od kilkunastu lat na emigracji w Warszawie. Otóż wielu ludzi, których spotykam, wiedząc żem z Poznania składa spontaniczne deklaracje o swoim pochodzeniu. Nieproszeni oświadczają nagle, że ich ojciec, teść czy pierwsza i ostatnia żona też pochodzą z Poznania. To wygląda niekiedy jak poświadczenie swego szlachectwa i tylko wrodzona skromność ustrzegła mnie przed podaniem ręki do całowania. Najnowszy nasz prezydent pochodzący z całej Polski przypomniał również, że w młodości pomieszkiwał w Poznaniu. A jego liczne dzieci, dzięki żonie Annie, to pół krwi poznaniacy. Kiedy jednak wracam do Poznania dopada mnie kompleks
niższości. Miasto moje o tak wspaniałej historii żyje tak, jakby przeszłość była dla niego największym ciężarem. Pamiętam jaki ubaw mieliśmy w Poznaniu, gdy na początku lat osiemdziesiątych przystąpiono do remontu hotelu Bristol w Warszawie. Zanim Warszawiacy rozpoczną remont tego hotelu my w Poznaniu będziemy otwierać Bazar po renowacji - mówili Wielkopolanie. I cóż, minęło 20 lat, a ja kilka razy nocowałem w Bristolu, a w Bazarze ani razu. Trudno dziś uwierzyć, że rozpoczęta jeszcze w 1839 roku budowa Bazaru zakończyła się jego otwarciem w grudniu 1841 roku. Niestety, nie ma dzisiaj doktora Marcinkowskiego, ani Mielżyńskiego, czy Szułdzrzyńskiego z Lubasza. Ten przepiękny symbol ofiarności i samopomocy społecznej Wielkopolan marnieje. A Bazar mógłby być dzisiaj, tak modnym w Europie, hotelem butikowym. Oczywiście bez butiku żelaznego Hipolita Cegielskiego, czy HCP. Symbole architektoniczne mają ogromne znaczenie w kształtowaniu poczucia dumy i świadomości narodowej. Dla mnie takim symbolem sukcesu Poznania jest Powszechna Wystawa Krajowa z 1929 roku ze wspaniałą architekturą stworzoną w tamtych czasach. Niestety za PRL niszczono architekturę Poznania z przełomu XIX i XX wieku, a za III RPRL architekturę drugiej Rzeczypospolitej. Kiedy wjeżdżam pociągiem z Warszawy do Poznania odruchowo szukam budynku kina Bałtyk. Niestety, budynek ten zniknął kilka lat temu. Gdyby prezydent Ryszard Grobelny przeczytał wspomnienia Władysława Czarneckiego to ustrzegłby się przed tym barbarzyństwem. Dom
mieszkalny PKO z kinem Bałtyk wybudowano tuż przed Pewuką w ciągu sześciu miesięcy. Był to sukces inżyniera Maksymiliana Garsteckiego, który potrafił budować nawet podczas 30 stopniowych mrozów, które nawiedziły Poznań na początku 1929 roku. Inżynier Garstecki wybudował także przepiękny gmach VIII liceum przy ulicy Głogowskiej. Absolwentem tego liceum jest Ryszard Grobelny, więc może choćby w tym miejscu nie powstanie jakiś supermarket lub biurowiec. Stary Browar i stadion Lecha to niewątpliwie sukces prezydenta Grobelnego i powód do dumy dla poznaniaków. Niestety kompleks niższości wywołuje we mnie pogarda dla tradycji i lekceważenie historii. I to jest właśnie pomieszanie dwóch kompleksów poznańskich: niższości i wyższości.
„NOWA POLSKA” „Trzeba mieć nadzieję, że po 21 października 2007 roku – następcy Koalicji rządzącej Polską – posiądą zgoła odmienny sposób „słuchania Rodaków”, w tym: Oficerów Służb Specjalnych – z Przedstawicielami Wywiadu i Kontrwywiadu Wojskowego włącznie oraz byłych Funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych (WSI) – pisał (pisownia oryg.) w 2009 roku ppłk dypl. w st. spocz. dr. Mikołaj Szczepan „Kruk” Ociosany w nr.5. Biuletynu „Chłodnym okiem” Stowarzyszenia Pro Milito, zrzeszającego byłych oficerów LWP i WSI. Współorganizator stowarzyszenia gen. Marek Dukaczewski dwa lata później powołał kolejną organizację weteranów WSI o nazwie „Sowa”. Wiemy, że wyrażona przez ppłk „Kruka” nadzieja nie była płonna. Rząd Donalda Tuska za swój priorytet przyjął reaktywację wpływów WSI i już na początku 2008 roku sprawie tej poświęcił nowelizację ustawy o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. Również nominacja gen. Janusza Bojarskiego (byłego szefa WSI) na stanowisko dyrektora Departamentu Kadr MON potwierdzała intencje grupy rządzącej. W „liście otwartym” byłych szefów WSI opublikowanym w roku 2008 napisano: „Postulujemy prześledzenie procesu likwidacji i weryfikacji służb pod kątem popełnionych w jego trakcie nieprawidłowości i przypadków łamanie prawa. [...] Apelujemy również o przywrócenie godności, z której odarto żołnierzy i pracowników WSI oraz osoby udzielające służbom pomocy. Osoby te, postępując zgodnie z prawem, służyły Polsce, niejednokrotnie z narażeniem życia i zdrowia. Odebrano im honor i potraktowano jak przestępców.” Przez następne miesiące ludzie byłych WSI poszerzali zakres wpływów, formułując otwarcie postulaty zmierzające do podważenia procesu weryfikacji kadr. Znajdziemy ich także w bliskim otoczeniu ówczesnego marszałka Komorowskiego, jako inspiratorów kombinacji operacyjnej skierowanej przeciwko Komisji Weryfikacyjnej WSI, znanej jako „afera marszałkowa”. Sprzyjający reaktywacji klimat sprawił, że na początku 2010 roku powołano stowarzyszenie SOWA, stawiające sobie za cel „integrację środowiska i przywrócenie dobrego imienia WSI”. Niemal w tym samym czasie, z nieznanych do końca przyczyn z ubiegania o prezydenturę zrezygnował Donald Tusk, a grupa rządząca wystawiła kandydaturę Bronisława Komorowskiego. Nie można nie dostrzec, że od tego momentu nastąpił wzrost aktywności środowiska WSI, a przewodniczący „Sowy” gen. Dukaczewski publicznie zadeklarował poparcie dla kandydata PO. Jednak datą przełomową w działalności byłych oficerów wojskowych służb był bez wątpienia 10 kwietnia. Z chwilą śmierci Prezydenta Lecha Kaczyńskiego – depozytariusza aneksu do Raportu z Weryfikacji WSI – mobilizacja tego środowiska nabrała determinacji i rozmachu. Tylko w kwietniu członkowie stowarzyszenia spotkali się dwukrotnie: przed katastrofą - w dniu 1.04 na „uroczystym spotkaniu” z gen. Markiem Dukaczewskim i po – w dniu 24 kwietnia na Nadzwyczajnym Walnym Zgromadzeniu Członków Stowarzyszenia SOWA. Wkrótce też nastąpiły zdarzenia niezwykle korzystne dla tego środowiska. 19 czerwca "Rzeczpospolita" informowała, że generał Janusz Bojarski może zostać polskim przedstawicielem przy NATO i UE, a dwa dni później - 21 czerwca wojskowa prokuratura umorzyła śledztwo ws. związków szefów WSI z nielegalnym handlem bronią z lat 90. W 2006 r. zarzuty korupcyjnego przekroczenia obowiązków służbowych postawiono dwóm byłym szefom WSI gen. Konstantemu Malejczykowi i kontradmirałowi Kazimierzowi Głowackiemu. Obu groziło do 10 lat więzienia. Rzecznik prokuratury płk Ireneusz Szeląg poinformował obecnie, że sprawa umorzenia ma charakter ściśle tajny i nie może podać żadnych szczegółów. Ludzi WSI nie zabrakło w gronie tzw. ekspertów, komentujących okoliczności tragedii smoleńskiej. Według gazety "Nasz Dziennik", brylujący w mediach mjr. Michał Fiszer to były funkcjonariusz WSI. Związki z tą służbą miał także prezes Agencji Lotniczej Altair Tomasz Hypki , który na podstawie rosyjskich przekazów wydał werdykt, iż „załoga Tu-154 zachowała się kompletnie nieodpowiedzialnie”. Również sam gen. Dukaczewski uważa, że rosyjskie śledztwo prowadzone jest prawidłowo i twierdzi: „nie ma podstaw, aby wątpić w wiarygodność działań Rosjan, nie ma też potrzeby używania służb, dlatego że poziom zaufania w tej konkretnej sprawie jest na tyle wysoki, że można pytać o wszystko”. Jedną z pierwszych decyzji nowego prezydenta było zlecenie Biuru Bezpieczeństwa Narodowego przygotowania zmian systemowych przeobrażających wojskowe służby specjalne – SKW i SWW. W przygotowywanych przez BBN dokumentach jest mowa o gruntownej przebudowie służb wojskowych i cywilnych, w taki sposób, by najważniejsze funkcje mogli pełnić w nich ludzie zaakceptowani przez Komorowskiego. Troskę o środowisko WSI wykazała również nowa Rzeczniczka Praw Obywatelskich, gdy natychmiast po wyborze skierowała do ministra Obrony Narodowej wystąpienie „w sprawie problemów powstałych w wyniku wejścia w życie przepisów ustawy likwidującej Wojskowe Służby Informacyjne”. Jednocześnie RPO zwróciła się do MON o udzielenie informacji na temat stanu prac legislacyjnych, mających na celu wykonanie wyroku Trybunału Konstytucyjnego z dnia 27 czerwca 2008 r. Rzecznik napisała, że „osoby, które uważają, iż Raport zawierał nieprawdziwe informacje na temat ich działalności w ramach WSI i uważają że zostały publikacją pokrzywdzone, domagają się sporządzenia uzupełnienia Raportu.” „Skrzywdzeni” Raportem z Weryfikacji WSI byli oficerowie tej służby zdają się doskonale wiedzieć, że nastał czas „powrotu do Nowej Polski” – jak wieścił ppłk. „Kruk” Ociosany. Ich obecna aktywność przybiera bardzo konkretną postać. 31 sierpnia br. stowarzyszenie SOWA złożyło do Prokuratury Rejonowej zawiadomienie o „uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej powołanej mocą ustawy z dnia 9 czerwca 2006 r. - Przepisy wprowadzające ustawę o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego”. Jednocześnie, w tym samym dniu wystąpiono do Rzecznika Praw Obywatelskich i Prezesa Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Polsce z prośbami o objęcie „zakresem ich możliwego działania spraw w obszarze zmierzającym do naprawy niezgodnego z Konstytucją RP prawa wskazanego przez Trybunał Konstytucyjny wyrokiem z dnia 27 czerwca 2008 r. sygn. akt K 51/07* oraz zmierzającym do wyjaśnienia przyczyn pozostawania w bezczynności organów państwa względem sporządzenia uzupełnienia Raportu”. 21 września „Sowa” złożyła do prokuratury „pismo procesowe zawiadamiającego” nawiązujące do zawiadomienia z dnia 31.08. w którym zawarto „opis poszczególnych przestępczych zachowań osoby podejrzanej. Opis zawiera kolejną stronę raportu, wskazanie nieprawdziwego zapisu oraz stanowisko zawiadamiającego uzasadniające nieprawdziwość tegoż zapisu.” Skierowano również informacje do Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego płk Janusza Noska „ o ujawnieniu nowych informacji i okoliczności, które wpływają na treść Raportu o działaniach żołnierzy i pracowników WSI (…) z jednoczesna prośbą o uwzględnienie w toku działań SKW naszej informacji oraz stosownie do zapisu art. 70d, ust. 2 ustawy - Przepisy wprowadzające (…) sporządzenie uzupełnienia Raportu.” Działania te wyraźnie wskazują, że intencją środowiska WSI jest podważenie procesu likwidacji i weryfikacji służby oraz dążenie do przygotowanie takiego „uzupełnienia Raportu”, by zdezawuować negatywne treści zawarte w Raporcie z Weryfikacji - sporządzonym przez Antoniego Macierewicza w roku 2007. Warto przypomnieć, że Macierewicz wygrał wszystkie procesy sądowe wytoczone mu przez „pokrzywdzonych”, choć każdy z nich był wspierany i monitorowany przez Fundację Helsińską – żywo zainteresowaną losem agentów i oficerów WSI. Zakwestionowanie tez zawartych w Raporcie miałoby znaczenie nie tylko propagandowe, ale przede wszystkim służyłoby uzasadnieniu przyszłych decyzji legislacyjnych zmierzających do pełnej reaktywacji wpływów Wojskowych Służb Informacyjnych oraz dałoby podstawę do przeprowadzenia zasadniczej rozprawy z opozycją, co w obecnej sytuacji wydaje się wspólnym priorytetem grupy rządzącej i środowiska byłych WSI. Złożenie zawiadomienia do prokuratury przeciwko przewodniczącemu zespołu parlamentarnego PiS ds. zbadania katastrofy smoleńskiej, mogłoby również okazać się korzystne dla osób zainteresowanych ukryciem prawdy o kwietniowej tragedii. Jeśli prokuratura podejmie w tej sprawie śledztwo, utrudni to prace zespołu, bowiem fakt ten zostanie natychmiast wykorzystany medialnie przeciwko Antoniemu Macierewiczowi. Cytowany już na wstępie ppłk. „Kruk” Ociosany w Biuletynie Pro Milito z 2009 roku pisał do oficerów WSI: „Tylko roztropnie Panowie, tylko z umiarem… Wyhamujcie w sobie, Bracia Oficerowie, lwią bezkarność.[...] Będą zmiany ! Wracajcie do „Nowej Polski” , która na Was czeka. Wracajcie.” Wiele wskazuje, że ów „powrót do Nowej Polski” - przyspieszony tragedią z 10 kwietnia- przypomni nam czasy, które nigdy miały nie wrócić. Ścios