Rozwój duchowy i uzdrawianie - za darmo, czy za pieniądze?
Ten dylemat od tysięcy lat dzieli ludzi zajmujących się rozwojem duchowym, psychotroniką i uzdrawianiem. Obie opcje mają swoich zwolenników i przeciwników. Uznałem więc, że najwyższy czas zająć się tym drażliwym tematem.
Ludziom rozwijającym się zazwyczaj trudno odnaleźć się w rzeczywistości. Tym trudniej, jeżeli jest to rzeczywistość ekonomiczna dzikiego kapitalizmu. To normalne, że buntują się przeciw jego prawom i zasadom, gdyż w medytacji nie doświadczają czegoś takiego jak pieniądze, przepisy podatkowe, prawo własności itp. Tym ludziom znacznie bardziej odpowiadała ekonomiczna gra socjalizmu, ale, niestety, i socjalizmu z różnych przyczyn nie lubili, choć można było wówczas znaleźć państwowego sponsora na urządzanie prywatnych spotkań klubowych, czy sprowadzanie z zagranicy różnego rodzaju mistrzów uzdrawiania bądź praktyk duchowych. W rzeczywistości kapitalistycznej państwo nie chce i nie może brać tego ciężaru na swoje barki, co powoduje rozżalenie wśród tych, którzy byli przyzwyczajeni, by kultura i rozwój duchowy oferowane im były za darmo. Trudno pogodzić się z utratą tak cennych wartości duchowych. Ale… jeszcze trudniej pomyśleć, że można by z nich korzystać w zamian za sponsorowanie ich lub inwestowanie w takie imprezy. To budzi sprzeciw: „jak to, płacić za coś, co jest wartością duchową?”
Właśnie dotknęliśmy ważnego problemu. Otóż niektórzy doskonale zapamiętali jedno zdanie z Nowego Testamentu: ”Darmo dostaliście, darmo dawajcie”. Ze swej strony mogę tylko wyrazić żal, że z tej skarbnicy mądrości duchowej nie zapamiętali już innych zdań.
Teraz chciałbym odwołać się do logicznego myślenia czytelników - najczęściej przecież aspirantów rozwoju duchowego. I tu też pojawia się problem, bo jak można być tak bezczelnym, żeby do logicznego myślenia zmuszać ludzi, którzy koncentrują się na rozwijaniu intuicji. Przecież ona wydaje się być sprzeczna z logiką!
Kolejny problem polega na tym, że logika wcale nie musi być sprzeczna z intuicją. Owszem, intuicja często kłóci się z naukową bądź mityczną wiedzą o rzeczywistości. Jednak kiedy już uda nam się dokonać poznania intuicyjnego, kiedy poznamy prawidłowości rządzące intuicją (a są takie, gdyż intuicja to co innego niż chaos), wówczas wiedza intuicyjna i logika nie wykluczają się. Logika ma bowiem zastosowanie tam, gdzie posiadamy wiedzę. Gdzie jej nie mamy, zawodzi. To dlatego osiągając wiedzę intuicyjną stajemy się zdolni łączyć ją z logiką.
Powyższy wywód może się wydawać trudny do zaakceptowania. Tym niemniej jednak jest prawdziwy. Odrzucenie go może świadczyć tylko o braku wiedzy intuicyjnej, bądź o braku znajomości zasad logiki.
W praktyce działa i intuicja, i logika. Na pewnym - dość wysokim - poziomie świadomości nie są one sprzeczne.
A więc do dzieła. Spróbujmy chwycić „byka za rogi”.
Osoby aspirujące do miana znawców psychotroniki lub zaawansowanych w rozwoju duchowym często nie znają siebie, nie wiedzą nawet, jak działa ich umysł. Stąd nie są w stanie rozróżnić między intencjami a działaniami, między tym, co świadome, a tym, co nieświadome. W konsekwencji nie odróżniają często urojeń od rzeczywistości.
Wśród psychotroników „starej daty” zwykło się uważać, że poznanie zasad Huny i jej nauki o umyśle jest kluczem do psychotroniki i do rozwoju duchowego. Sam przekonałem się wiele razy, jak wielce pożyteczna to wiedza i nauczyłem się ją stosować w codziennym życiu, Dzięki temu potrafię dokonywać rozróżnień i panować nad swoim umysłem tak, by to on służył mnie, a nie ja jemu. Tymczasem prowadząc zajęcia w różnych szkołach psychotroniki spotykam się z tym, że osoby zbliżające się do końca cyklu zajęć nie wiedzą nic na temat Huny, a co za tym idzie, nie są świadome, jak funkcjonuje ich umysł.
Aby poznać Hunę i nauczyć się ją stosować, trzeba wielu lat praktycznych studiów. I, niestety, Huny nie dostaje się za darmo! Tym niemniej już po zrozumieniu, na czym polega działanie umysłu, można przestać się bać siebie i zawartości swego umysłu, z czym wiele osób nie potrafi sobie poradzić. Poznaje się też zasady skutecznego przeprogramowywania zachowań i wyobrażeń. A to ważne, gdyż to nasze wyobrażenia o świecie sprawiają, że spotyka nas albo szczęście i powodzenie, albo cierpienie, nędza, choroby itp.
Jakość naszego życia zależy od nas - od jakości naszych myśli i wyobrażeń. To fundamentalne twierdzenie nie tylko Huny. Można je napotkać w jodze, buddyzmie, teozofii, a nawet w niektórych odłamach chrześcijaństwa! W myśli filozoficznej dominującej w Europie jest ono jednak uważane za nie do zaakceptowania. Jeszcze bardziej nie do przyjęcia jest przez szefów firm ubezpieczeniowych, których zyski są wypadkową poczucia zagrożenia co do najbliższej nawet przyszłości.
Nie chcę tu wzniecać sporów filozoficznych, Wystarczy zauważyć, że filozofia europejska brzydziła się i nadal pogardza tym wszystkim, co może mieć praktyczne zastosowanie. Efekt takiej postawy jest łatwy do przewidzenia: osoby aspirujące do rozwoju duchowego brzydzą się tego, co materialne i praktyczne. Zarabianie pieniędzy to „nie dla nich”. Niech się tym zajmują unurzani w materii, ci gorsi, mniej świadomi - fe - nieczyści, skalani.
Znamy takich, którzy wygłaszają podobne twierdzenia na co dzień, a jeśli nawet nie wygłaszają, to żądają, by wszyscy wokół o tym wiedzieli i egzekwują od otoczenia swoje rzekome prawa do życia na cudzy koszt. No bo jak tu wymagać pracy i płacenia za cokolwiek od kogoś, kto życie poświęcił Bogu lub innym szlachetnym celom, więc chce być jak najdalej od brudnej i złudnej mamony, od materialnych pragnień i problemów tego świata? Chce być tak daleko, że czasami zapomina, iż jego ciało wymaga odżywiania, ubierania, mycia i miejsca na spoczynek. Na szczęście, tym zazwyczaj zajmują się inni - skalani materializmem.
Być może, że przesadziłem, ale w mniejszym lub większym stopniu często spotykam się z podobnymi postawami wśród adeptów rozwoju duchowego.
No dobra, dość zrzędzenia! Pomyślmy teraz o Japończykach, którzy przeciętnie medytują znacznie więcej, niż Polacy. Większość z nich to fanatycy pracy. Fanatyzm spotyka się i w naszym kraju, lecz z pracą nie ma on najczęściej nic wspólnego. Wniosek stąd jeden: praktykowanie medytacji wcale nie musi nas zniechęcać do życia w świecie materialnym i do działań w materii. A jednak wiele znanych nam osób po rozpoczęciu praktyki medytacyjnej odczuwa coraz większą niechęć do pracy i do dbałości o materialną stronę życia. Czym to jest spowodowane?
Otóż, to nie medytacja sprawia, że nam się nie chce pracować. To podświadomość ujawnia nasz rzeczywisty system wartości.
A co dla nas znaczy praca? Co znaczą pieniądze? Czy je sobie cenimy? Czy też pogardzamy nimi?
Dzięki medytacji uwalniamy się od pewnych przymusów. Uczymy się, że można żyć na luzie, nie przejmować się, a jednak jakaś dobra inteligentna siła prowadzi nas, byśmy mieli to, co nam naprawdę potrzebne. To wspaniałe mieć taką świadomość!
Ale umysł to nie tylko świadomość. Ważną rolę odgrywa w naszym życiu i w naszych decyzjach podświadoma część umysłu. I to ona, kiedy czuje, że nie musimy tak poważnie traktować obowiązków, „przegina” w drugą stronę podpowiadając: „nie muszę już robić tego, czego nie lubię! Hura! Nie muszę pracować, zarabiać, wydawać! Jestem wolny!”
Och, jakie to piękne i budujące. Ale czy to właśnie nazywa się wolnością?
Czasami musi minąć wiele lat, żeby człowiek przestał zachłystywać się tym, że już nic nie musi jednocześnie demonstrując, że jak nie musi, to nic i nikt nie zmusi go, by robił coś, czego nie chce i nie lubi.
Ciekawe. Bo medytujący Japończyk też nie musi robić tego, czego nie lubi, a jednak chętnie pracuje. Podobnie jest z medytującymi Amerykanami. Czyżby mieli poważne problemy?
A może problem polega na tym, że nasi rodacy nie lubią pracy i pieniędzy, że nie widzą sensu w zarabianiu pieniędzy? A może zamiast dostrzegać korzyści z zarabiania i posiadania pieniędzy widzą tylko bezsensowny trud i oburzają się, że do dużych pieniędzy można dojść tylko w nieuczciwy sposób?
Podobno Bóg bardziej lubi ubogich. Przecież powiedziane jest, że „łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi wejść do Królestwa!” Ale czy ubogi to znaczy biedak, żebrak?
Osobiście nie znam żadnego biedaka, który by tam wszedł. A skoro nie znam, to nie mam empirycznego dowodu na słuszność powyższego twierdzenia. Wolę swoją wiedzę i swoje przekonania. Za ich słusznością przynajmniej przemawia praktyka. Pra - komuch Marks podsunął mi iście genialny pomysł, że jedynym kryterium prawdy jest praktyka. Dla mnie owo twierdzenie to więcej niż świętość. To drogowskaz na drodze do doskonałości. No bo cóż mogłaby być warta doskonałość, z której nie ma praktycznego pożytku? Doskonałość iluzoryczna?
Mam świadomość, że jeśli coś funkcjonuje, to znaczy, że jest prawdziwe, lub bliskie prawdy. Nie neguję więc tego, co jest, choć może byłoby to uznane za szczyt wyrafinowania w filozoficznym podejściu do życia, ale w praktyce okazałoby się duchowym samobójstwem. Przede wszystkim nie neguję podświadomości i jej wpływu na moje decyzje i działania.
Człowiek, który nie zdaje sobie sprawy z faktu, że w ogóle ma coś takiego jak podświadomość i że ona może działać mu na przekór, często obwinia siebie, że wykazał się słabością, niewiarą, podłością. Obwinia siebie, że nie zapanował nad sobą. W skrajnych przypadkach jest gotów przyznać, ze wpadł w szpony szatana. Nie przychodzi mu tylko do głowy to, co prawdziwe - że w jego podświadomym umyśle drzemią wzorce i mechanizmy destrukcji i autodestrukcji, których nauczył się od innych ludzi, lub które sam rozwinął pielęgnując negatywne myśli i wyobrażenia.
To nie żaden szatan, ale źle wychowana (zaprogramowana) podświadomość powoduje, że robimy to, czego robić nie powinniśmy. Ba, nawet pożądamy tego coraz bardziej, im częściej wmawiamy sobie, że nie powinniśmy. Źle wychowana podświadomość mówi nam też, że praca, sukcesy i pieniądze są „be”.
Większość ludzi nie potrafi we właściwy sposób wpływać na swoje zachowania, ponieważ nie wie, jak skutecznie wpłynąć na podświadomość. Z tego powodu wprowadza do swego życiowego programu wiele niewłaściwych pojęć, poglądów i mechanizmów działania. Utrudniają one życie i zniechęcają do działań. Szczególnie, jeśli posługujemy się motywacjami negatywnymi: nie rób tego, bo … zamiast: zrób co innego, a wówczas zyskasz.
Ba, może nawet moglibyśmy się w ten sposób motywować, ale chcemy uchodzić za osoby bezinteresowne. Tymczasem podświadomość jest interesowna. I to bardzo interesowna. Jeśli uwierzyła, że nie wolno mi czegoś robić, bo to jest złe i nieprzyjemne, ale widzi, że inni to robią, więc pragnie też tego samego. Pragnie, a jednocześnie odrzuca. Człowiek często zauważa, że jest pełen sprzecznych pragnień i nie ma pewności, które z nich wygra. Wreszcie uznaje, że co prawda grzeszy, ale o jego wyższości moralnej decyduje to, że wie, iż grzeszy. To jednak decyduje tylko o popadaniu w coraz większe poczucie winy i niegodności. Podświadomość chce, żeby znów było dobrze, więc zaczyna upatrywać interes w słusznej karze za grzechy. I tak się kręci to nasze życie. Istne wariatkowo, tylko sensu w tym nie widać.
Wiele osób nie mając pojęcia o podświadomości i o tym, co ona robi, uznaje swoje odczucia za najważniejszy weryfikator swoich decyzji na zasadzie: „nie lubię się czuć źle, więc nie zrobię niczego, co mnie źle nastraja”. Tak dochodzi się do unikania pracy, pieniędzy, pewnych ludzi czy działań. Ale to nie jest ani sposób na życie, ani na rozwój duchowy.
Faktem jest, że najlepiej robić to, co się lubi. Problem jednak polega na tym, że o ile Japończycy i Amerykanie lubią pracować i zarabiać za pracę pieniądze, o tyle nasi rodacy mają na ten temat zupełnie odmienne poglądy. Wolą... No waśnie, co? Owszem, chcieliby bawić się jak w Ameryce, ale pracować jak w kołchozie, albo i wcale nie. Mówiąc szczerze, mają negatywne nastawienie do zarabiania i wydawania pieniędzy. Stąd czynią tyle wrzasku, że nauki duchowe powinno się im udostępniać za darmo, za darmo uzdrawiać, bo przecież niemoralne wydaje się, by żerować na człowieku, który jest biedny, chory i nieszczęśliwy. Ale ten człowiek jest taki biedny i nieszczęśliwy, ponieważ nie lubi pracować i żyć. Ponadto wierzy, że za cierpienie i wyrzeczenia zasłuży na nagrodę!
Co mu się naprawdę opłaca?
Nie do mnie należy krytyka takich wierzeń, ale przypominam, że obiecana nagroda ma być wypłacona w życiu wiecznym, a nie doczesnym. Uważam, że dopóki człowiek żyje tu i teraz, powinien koncentrować swą uwagę na tym co jest, na coraz doskonalszym radzeniu sobie w codziennym życiu. Bo to ono jest dla nas największym wyzwaniem. Inaczej marnuje swój talent i swoje możliwości, traci szanse, którą dostał, by się w tym życiu rozwijać. Za rezygnację ze szczęśliwego, godnego życia, z pracy i z rozwijania talentu, nikt nie ma moralnego prawa żądać darmowych uzdrowień i darmowej obsługi.
Praktyki duchowe nie powinny służyć temu, by uciekać od życia i od rozwiązywania codziennych problemów. Praktyki te potencjalnie mają możliwości ułatwiania naszego życia! Trzeba je tylko poznać i konsekwentnie stosować. Ale … to już nie jest za darmo! Wymaga pracy nad sobą i konfrontacji z zawartością podświadomości. To z kolei bywa bardzo nieprzyjemne. No i co ma czynić człowiek, który nie chce zajmować się tym, czego nie lubi?
Żydzi mają takie przysłowie: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Podobnych rad udzielają mistrzowie jogi i buddyzmu: spróbuj polubić to, co robisz, to, co jest konieczne, co hegliści przerobili na sławne: Wolność to uświadomiona konieczność.
Jest w tym zaleceniu głęboki sens. Jeżeli bowiem pracujemy, by mieć za co jeść, by opłacić czynsz, ubrać się, zaspokoić potrzeby rodziny, a nie czynimy tego dla siebie (z wewnętrznej potrzeby, lecz z przymusu), nasza podświadomość przestaje dostrzegać korzyści z zarobkowania, a widzi tylko konieczność męczenia się dla dobra innych, lub swego brzucha.
Jakkolwiek nie pragnęlibyśmy być szlachetni i dobrzy, nasza podświadomość jest interesowna. Jeśli nie widzi w czymś korzyści, to tego nie lubi i stara się unikać. Nie uznaje też za stosowne płacić za to, co nie jest wartościowe. I tu złapaliśmy w potrzask wszystkich, którzy żądają darmowych uzdrowień i lekcji duchowego rozwoju. Dokładnie to chcę powiedzieć: nie doceniają tego, co daje uzdrowienie i rozwój duchowy, przeceniają zaś wkład swojego wysiłku i swojej pracy w zdobycie pieniędzy.
Czy już widzimy hierarchię wartości tych, którzy żądają darmowej kultury, darmowej religii, darmowej nauki i darmowych uzdrowień?
Oczywiście, za coś, co wydaje nam się wartościowe, jesteśmy w stanie zapłacić i to zapłacić bardzo dużo. A jeśli za coś nic chcemy płacić? Jeśli mamy pieniądze, ale na inne rzeczy? To czyż te inne rzeczy nie są dla nas w tej chwili ważniejsze od zdrowia, kultury, duchowego rozwoju?
To prawda, że pieniądze demoralizują ludzi. Szczególnie tych, którzy ich nie mają.
Ulubionym hasłem wszystkich wrogów duchowych praktyk i duchowego rozwoju jest twierdzenie, że prawdziwy mistrz niczego nie potrzebuje, więc nie bierze za nauki pieniędzy.
Mogę zaakceptować, że pewna Mistrzyni jogi na realizację swej misji nauczania przeznaczyła cały majątek odziedziczony po bogatym mężu. Trudniej jednak zgodzić się, żeby pieniądze przeznaczone na promowanie kultury i oświaty przez jedną z międzynarodowych organizacji były wykorzystywane na udzielanie bezpłatnych lekcji jogi z jednoczesnym podkreślaniem, że guru czyni to za darmo, ponieważ niczego dla siebie nie potrzebuje. Czyż to nie obłuda?
W wielu organizacjach religijnych panuje zasada, że nauki udzielane są za darmo. Oczywiście, chodzi o nauki wstępne. Zaawansowani muszą płacić. Broń Boże, nie za nauki, ale za zaszczyt przynależności do organizacji! To dzięki nim możliwe jest prowadzenie akcji reklamowej i upowszechnianie duchowości za darmo. Nawet słynący z cudownych materializacji przedmiotów Sai Baba przyjmuje pieniądze na realizację swoich planów społecznych i budowlanych. Ale nauka u niego jest za darmo.
Załóżmy nawet, że prawdziwy Mistrz niczego dla siebie nie potrzebuje. On może nie. Ale jego ciało domaga się jedzenia, które kosztuje lub jest mu ofiarowane (też nie za darmo). Potrzebuje do głoszenia swych nauk wynająć salę, lub jakieś większe miejsce. Ono powinno być oświetlone, wyposażone w sanitariaty. Wiadomo też, że nie pójdzie spać pod most tylko do hotelu lub do przyjaciół. Oni z kolei płacą czynsz za mieszkanie. Prawdziwy Mistrz musi też jakoś podróżować, gdyż niestety, żaden ze znanych mi nie opanował sztuki teleportacji. Ponieważ ceni sobie czas, to nie pędzi tysięcy kilometrów na osiołku, tylko leci samolotem. Czyżby za darmo?
Chętny do uzdrowienia bądź przyjęcia duchowych nauk często zachowuje się jak kapryśne dziecko, które domaga się, by uzdrowiciel lub mistrz udowodnili mu swoją moc i swoje możliwości. I najczęściej nie zamierza z nich skorzystać. Nie rozumie, że uzdrowienie jest ważniejsze dla jego zdrowia, niż dla satysfakcji uzdrowiciela. Wyobraża sobie, że to nie jemu, a Mistrzowi powinno zależeć, by się rozwijał duchowo.
Niestety, nie przesadzam. Zbyt wielu ludzi, którzy nie wiedzą, o co im chodzi, usiłuje sobie znaleźć sponsorów rozwoju duchowego lub uzdrowienia. Wyobrażają sobie przy tym, że najlepszym sponsorem powinien być ich Mistrz lub uzdrowiciel. Przecież „on ma wszystko, a Pan Bóg kazał się dzielić”. Nie zastanawiają się, co mogą dać w zamian. Dla nich ważne jest, że w swym mniemaniu, nie mają niczego, co by mogło być użyteczne, więc wygodnie im się nad tym nie zastanawiać.
Nowych mistrzów i nowych nauk najczęściej szukają osoby, które nie określiły siebie, które nie wiedzą, czego chcą. Ci, którzy wiedzą, lub którym się wydaje, że wiedzą, już znaleźli sobie mistrzów i nie mają wątpliwości płacąc im bądź służąc w inny sposób. Nie buntują się i nie pyskują, ponieważ wiedzą, że za to, co cenne, warto zapłacić wysoką cenę. Czasem więc płacą ją o wiele wyższą w stosunku do wartości tego, co otrzymują. Kiedy się orientują, że popełnili błąd, zaczynają mieć pretensje zapominając, że sami zgodzili się płacić. To oni czynią największy krzyk wokół mistrzów, którzy pobierają pieniądze, często nie dla siebie, lecz na cele krzewienia ich nauki.
Teraz znów odwołam się do podświadomości. Otóż nie zna się ona na żartach i dosłownie traktuje pewne przenośnie. Mistrzowie wiedzą, że pewne osoby stać na przyjęcie ich nauk, a innych na to nie stać. Na miejscu Mistrza też nie zależałoby mi na tym, by przyjmować uczniów, których nie stać. Szczególnie stroniłbym od tych, których nie stać na nic. Ani na pracę, ani na płacenie. Nie są oni zdolni utrzymać dyscypliny niezbędnej podczas wykonywania praktyk, a przede wszystkim przy oczyszczaniu umysłu.
Pewnego razu z prośbą o darmowe nauki zwrócił się do mnie pan mieszkający i dobrze zarabiający w Niemczech. Uzasadniał, że nie chce mi zapłacić, bo już zapłacił innym i niczego za to nie skorzystał. Twierdził też, że prawdziwi mistrzowie uczą za darmo. Odpowiedziałem mu, że ja też mogę go uczyć za darmo. Pod jednym wszakże warunkiem, że będzie mi służył tak, jak swym mistrzom służą adepci jogi i buddyzmu. Wtedy stwierdził, że woli jednak zapłacić.
To, czy nas stać i na co stać, to tylko kwestia oceny wartości tego, na czym nam zależy, bądź nie zależy. Żądanie, by dawano nam darmo to, na co nas nie stać, jest zupełnie bez sensu. Ktoś, kto nie ceni tego, co mu się daje, nagle nie zacznie tego cenić tylko dlatego, że dostał za darmo.
Kiedy uczono mnie zasad bezinteresownego dzielenia się wiedzą i doświadczeniem, często słyszałem: mnie nie musisz za to zapłacić, ale daj innym to, czego się ode mnie nauczyłeś. I tak czyniłem. Tak powinien czynić każdy amator, ale trudno tego wymagać od profesjonalisty. Przyszedł więc czas, że zacząłem posługiwać się już nie tym, co dostałem od innych, ale tym, co sam wypracowałem, za co zapłaciłem dość wysoką cenę. Niemoralnym byłoby w tym kontekście żądać, żebym dawał to za darmo, żebym sponsorował rozwój innych. Wiem jednak, że opłata za moje książki i zajęcia jest symboliczna. Znam ludzi, którzy inwestując w nie skorzystali wiele więcej, niż zapłacili. Znam też niestety i takich, którzy wydane na moją książkę 10-15 zł. traktują jak wielką i bolesną stratę, i uważają, że na ich nieszczęściu zrobiłem interes swego życia kierując się tylko i wyłącznie pożądaniem pieniędzy.
Niestety, nie mogę zagwarantować, że moje książki kupią tylko ci, których na to stać, by przyjęli zawarte w nich inspiracje. Może dlatego, że są za tanie, tańsze od płyt popularnych idoli wrzeszczących do mikrofonu bezsensowne zbitki niecenzuralnych słów i od dzieł zwykłych grafomanów?
Nie mam jednak prawa narzekać, gdyż to, co ludzie kupują, świadczy o ich systemie wartości. Mogę się z tym tylko pogodzić. Bywają jednak tacy, którzy mają aspiracje do rozwoju duchowego, ale nie pieniądze. Niestety, moim zdaniem, nie świadczy to dobrze o nich ani o ich karmie. Po prostu padli ofiarami przekonania, że nie da się połączyć pieniędzy i rozwoju duchowego. Życzę im więc, by jak najszybciej przejrzeli na oczy, kupili sobie to, o czym zawsze marzyli (a na co ich nie było stać) i przekonali się, że nie było warto. Wtedy może pojmą, że warto mieć pieniądze na coś, co jest o wiele bardziej pożyteczne. Życzę też, by - w miejsce świadomości nędzy - rozwinęli świadomość obfitości.
Zaślepienie związane z fałszywym poczuciem godności, z lękiem przed skalaniem, bywa tak silne, że kilka wieków temu zubożali hiszpańscy szlachcice przekonani, że praca uwłacza ich godności, żebrali o cokolwiek. Upadłe po rewolucji francuskiej arystokratki z tychże samych powodów wolały stać się prostytutkami dla nowobogackich burżujów, którymi ponadto pogardzały.
Życie i rozwój mogą stać się dla nas świetną zabawą. Zabawą też może być zarabianie i wydawanie pieniędzy. To jednak wymaga zmiany nastawień i wyobrażeń. A to ciężka praca…, która też może stać się zabawą. Nie bójmy się wysiłku. Przecież kiedy się bawimy, czynimy to czasem aż do upadłego. Wysiłek nie zawsze jest nieprzyjemny. To tylko kwestia naszego nastawienia do tego, w co go wkładamy! Ważne jest nauczyć się widzieć korzyści i czerpać radość z tego, czym się zajmujemy.
Ludzie, których nie stać na płacenie za udział w warsztatach poświęconych praktykom duchowym lub za uzdrawianie, mają inne możliwości poszerzenia swej wiedzy i swych umiejętności. Mogą opanować sztukę samouzdrawiania, medytację, modlitwę i dochodzić przez wiele lat lub wcieleń do tego, czego mogliby się nauczyć w ciągu kilku lub kilkunastu dni. Wtedy będą mieli wszystko za darmo. A jaka przy tym satysfakcja! Ba, zazwyczaj jednak osiągają niewiele, gdyż bardziej od własnego zdrowia i rozwoju interesuje ich narzekanie na niesprawiedliwość i nieuczciwość innych. No i … windykacja swoich rzekomych praw i należności.
Jeszcze raz wrócę do tego, że nasze życie zależy od naszych poglądów. Jeśli chcemy poprawić jakość naszego życia, spróbujmy zmierzyć się ze swymi poglądami i ze swą podświadomością. Może to ona, a nie uzdrowiciele i mistrzowie duchowi, wymaga przekonania i wychowania. Przekonania, że stać mnie na wszystko, na czym naprawdę mi zależy. A jeśli nie zależy? Wówczas rezygnuję i nie robię awantur. No chyba, że … zależy mi na awanturach, na zrzędzeniu i niezadowoleniu z życia. Z życia innych, oczywiście, bo swoje uznaję za doskonałe(?), święte(?), godne powszechnego uznania i naśladowania?
Aby rozwijać się duchowo konieczne okazuje się zadanie sobie pytania: czy wiem, czego chcę, czy wiem, o co mi chodzi?
Ten, kto nie wie, płaci za to cenę znacznie wyższą od kilkunastu zł za książkę i od kilkuset złotych za warsztaty. Płaci cenę przez całe życie. A ceną tą jest rezygnacja z tego, co się lubi naprawdę i z osiągania swoich celów. Ceną wreszcie okazuje się utrata poczucia celu i sensu życia. Za to z kolei cena jest jedna: śmierć w poczuciu niespełnienia. Nie wyobrażam sobie wyższej.
Wywarło wrażenie?
Na pewno na tych, którzy są przyzwyczajeni do motywowania się w sposób negatywny. Teraz coś dla tych, których inspirują pozytywne motywacje:
Łatwo powiedzieć... Zastanawiam się i nic mi do głowy nie przychodzi. A może już o tym napisałem wcześniej? Może warto wrócić do niektórych fragmentów tego artykułu, np. do tych mówiących, że sami decydujemy o swoim własnym życiu?
No jeśli tak, to dokonajmy wyboru: za darmo, czy za pieniądze? I czy w ogóle chcemy się rozwijać duchowo? A może to tylko chwilowy kaprys?
Ja chcę i robię to. I stać mnie na to. Taka postawa owocuje niezwykłymi, wręcz cudownymi wydarzeniami. Pewna bezrobotna pani, której zależało na uczestnictwie w moich zajęciach doświadczyła tego w niezwykły z pozoru sposób. Honor nie pozwalał jej prosić, by mogła brać w nich udział za darmo. Przypomniała więc sobie, że jeśli nam coś naprawdę jest potrzebne, to Bóg da nam wszystkie środki, by to zrealizować. Podziękowała więc Bogu za taką możliwość i za chwilę dostała propozycję, na której zarobiła znacznie więcej, niż potrzebowała na opłacenie zajęć.
Zapewniam, że za takie cuda warto zapłacić!