635

CZUCIE I WIARA, CZYLI O METODOLOGII BADAŃ Jakiś czas temu, bodaj na początku roku, akredytowany przy MAK Edmund Klich w jednym z wywiadów, na pytanie dziennikarki o kwestię badań oderwanego skrzydła, odrzekł z rozbrajającą szczerością:

„No proszę pani, jak walnęło o drzewo, to się urwało…”. Po czym potwierdził, iż żadnych badań skrzydła, ani żadnych symulacji omawianego zdarzenia nie przeprowadzano, bo nie było takiej potrzeby. Najwyraźniej w neosowieckiej metodologii badań, liczy się przede wszystkim silne wewnętrzne przekonanie i wiara , że tak właśnie musiało być, ot taki wyrok ślepego losu. Z tych wzorców skorzystali członkowie komisji Millera, co potwierdził pan Maciej Lasek w dzisiejszym wywiadzie dla Naszego Dziennika. Jak wyznał komputery mogą się mylić, ludzie w obliczeniach również, ale intuicja i wewnętrzny głos członków komisji nigdy nie zawodzi. Wczytując się w zdania wypowiadane przez pana Laska, miałam wrażenie, że cały czas słyszę echo słów Klicha, o walnięciu i urwaniu. Nie sądziłam, że mając tytuł inżyniera można wykazywać się aż taką ignorancją i nonszalancją wobec nauk ścisłych. Owszem, nie oczekiwałam żadnych rewelacji, obserwując koleje śledztwa smoleńskiego, jednak sądziłam, że panowie z komisji będą, choć dobrze grać swoje role przed społeczeństwem. Z lekkim zażenowaniem i niesmakiem, poznawałam kulisy i metodologię prac komisji Millera:

„A jaki jest moment bezwładności Tu-154M bez 6 m lewego skrzydła liczony względem osi podłużnej? – Nie wiem.

Komisja tego nie wyliczyła? – Nie. Gdybyśmy budowali model symulacyjny, to byśmy wiedzieli. Ale model symulacyjny nie był potrzebny.”

Po co badać skrzydło, robić kosztowne symulacje, skoro od początku było wiadomo, że „jak walnęło, to urwało”? Sam Amielin z Anodiną potwierdzili, a ich głos wzmocnił premier Putin. Lasek potwierdził, że nie wykonano żadnych obliczeń, symulacji i modeli, gdyż jak przyznał, nie było takiej potrzeby, bo sprawa od początku była oczywista. Według komisji TU 154 M zachował się tak, jak powinien się był zachować, a więc jak na rasowego myśliwca, przystało: „zanurkował”, leciał slalomem między drzewami, wznosił się bez skrzydła i wykonywał piruety w powietrzu w przeciągu sekundy:

„I dlatego komisja zamiast tego wzięła dane z rejestratorów i uznała, że skoro tak się stało, to tak się musiało stać? – Nie sądzę, że komisja popełniła błąd, nie wykonując tego modelu, czyli tej symulacji numerycznej. Aczkolwiek na pewnym etapie było to rozważane. Doszliśmy jednak wspólnie do wniosku, że po pierwsze nie ma na to czasu. Nie wspominam już o kosztach, bo akurat w przypadku badania tej katastrofy koszty nie miały znaczenia. A po drugie, niczego to nie zmieni. Samolot zachował się według rejestratorów parametrów lotu tak, jak powinien się zachować…

Co to znaczy „powinien”? Pan teraz zastąpił wszystkie te skomplikowane doświadczenia jakąś heurystyką? – Ale jakie to ma znaczenie z punktu widzenia badania wypadków lotniczych? Samolot nie ma części skrzydła, jest na wysokości, na której nie powinien się znaleźć. Przyczyny tego wypadku skończyły się na wysokości 100 metrów”. Czegoś tak kuriozalnego nie spodziewałam się usłyszeć, nawet z ust członka komisji Millera: szczegółowe badanie zdarzenia lotniczego jest zbędne z punktu widzenia badania wypadków lotniczych! A zatem dla wszystkich niedowiarków powinno w tym momencie stać się jasne, że komisja została powołana nie w celu zbadania wypadku lotniczego z 10 kwietnia 2010 roku, ale w celu zatwierdzenia wersji moskiewskiej. Skąd komisja czerpała wiedzę na temat faktu zderzenia z brzozą, oprócz oczywiście wiekopomnych arcydzieł Amielina? Otóż komisja założyła, że słyszalny w rejestratorach CVR huk jest właśnie odgłosem zderzenia z drzewem, resztę pracy wykonała zapewne wybujała wyobraźnia. Pana Laska nie dziwi również to, że fragment skrzydła, rzekomo oderwany przy brzozie, poszybował aż 111 metrów dalej, bo według niego dla ciała aerodynamicznego, jakim był ów kawałek skrzydła, takie zachowanie jest całkiem normalne. A że przeczą temu badania Biniendy, w których skrzydło mogło odlecieć, co najwyżej 14 metrów od brzozy? Tym gorzej dla badań. Ciekawe jest też stwierdzenie członka komisji Millera, że przyczyny wypadku skończyły się na wysokości 100 metrów. Co zatem się stało na tych 100 metrach panie doktorze inżynierze? Dlaczego samolot po kilkusekundowym locie poziomym, nagle zaczął spadać, gwałtownie zwiększając prędkość i zachowując się, jak myśliwiec lub samolot akrobacyjny? Dlaczego piloci podejmując działania w celu odejścia z wysokości 100 metrów, stracili kontrolę nad samolotem? Czy panowie z komisji podejmowali w ogóle ten wątek, czy Moskwa zakazała, a może naniesiono niezbędne korekty w czasie „tłumaczenia”?

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111206&typ=po&id=po04.txt

Martynka

08 grudnia 2011"Czasy się zmieniają, ale pan zawsze zasiada w komisjach”- mówi pan Bogusław Linda w filmie ”Psy”, w reżyserii pana Pasikowskiego. Coś jest w tych komisjach magicznego i ważnego, bo tam właśnie zasiadają różne osoby, które kształtują naszą rzeczywistość, przygotowując ustawy kierunkujące nasze życie w stronę koszmaru, prawie jak z ulicy Wiązów. Pan Janusz Korwin-Mikke, będąc w Sejmie w latach 1991-93 (Boże! Jak ten czas leci….) na temat komisji wyraził się następująco: ”Wielbłąd to jest koń zaprojektowany przez komisję sejmową”. Nic dodać, nic ująć.. Tak to właśnie jest, gdy niczyje życie ani mienie nie jest bezpieczne, kiedy obraduje Sejm, i toczą się” prace’ w komisjach i podkomisjach.. Jest bardzo niebezpiecznie.. Tym bardziej, że ustawa kosztuje.. I nie jest tak, że” cnotę stracił rubla nie zarobił”. My tracimy cnotę prawie przy każdej ustawie, a niektórzy przy tym zarabiają rubli krocie.. No i państwo jest coraz bardziej chore.. Nie może nawet wyrzygać tych wszystkich ustaw.. Tak jak człowiek wracający do zdrowia po zwróceniu przez organizm tego, co nie jest mu potrzebne.. To mrowie ustaw wcale państwu nie jest potrzebne.. Potrzebne jest jedynie biurokracji, której życie zasadza się na uchwalanych ustawach.. Ustawa- radość dla biurokracji- ustawa- zmartwienie dla mieszkających pod jej okupacją.. Nie znam szczegółów, choć właśnie diabeł tkwi w szczegółach, ale coś ważnego musiało zaistnieć podczas przygotowania nowej ustawy a dotyczącej wprowadzenia nowego podatku, akcyzy na węgiel od Nowego Roku Pańskiego 2012, bo propaganda wałkuje temat ulg, które będą wprowadzone przy okazji wprowadzenia tego podatku. Oczywiście podatek akcyzowy na węgiel jest potrzebny jak najbardziej, potrzebny biurokracji, która doskonalej będzie wysysać soki z materii ludzkiej, a do tego będzie można nałożyć większy podatek VAT- tak jak w alkoholu. Najpierw podatnika sierpem akcyzy, a potem podatnika młotem - VAT-u, Bo zdają sobie Państwo sprawę, że rabujący nas z pieniędzy socjalistyczny rząd w imię obrony i budowy socjalizmu zrobi z nami wszystko.. Bo nie ma takiej zbrodni i niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy.. A pieniędzy brakuje w socjalizmie zawsze, każdą ich ilość jest w stanie socjalizm zmarnować.. I marnuje! I będzie marnował, aż do bankructwa.. Wtedy propaganda powie, że bankrutuje wolny rynek..(????) Choć już raz za mojego życia, socjalizm zbankrutował - w roku 1989.. Ale socjalistów nic życie nie uczy.. ONI mają swoje teorie.. Które próbują upchnąć w rzeczywistości?. Rozdymają rzeczywistość przy pomocy teorii.. W każdym razie jak wprowadzą akcyzę na węgiel, węgiel podrożeje oczywiście z jej powodu, ale także podrożeje z powodu zwiększonego podatku VAT liczonego od zawartej w węglu akcyzie. Czy będzie się w związku z tym palił lepiej? Myślę, że wątpię.. Tak jak alkohol miałby lepiej smakować z zawartością alkoholu i akcyzy.. Wprost przeciwnie- smakuje gorzej, bo świadomość, że pije się podatki zamiast alkoholu, tak jak tankuje się podatki zamiast benzyny- zabija smak. I co? Samochód lepiej jedzie? No, nie! Gorzej! Bo jest zbudowany, żeby jeździł na benzynie wysokooktanowej, a nie na podatkach akcyzowych czy VAT.. Podatki oczywiście szkodzą benzynie, a jej wysoka cena- samochodom.. Mniej będzie użytkowników dróg, gdy benzyna osiągnie cenę 20 złotych za litr, o co być może chodzi socjalistycznemu rządowi budującemu socjalizm biurokratyczny.. Nareszcie wygodnie będzie można się przejechać państwowym autobusem, zaludnionym jak puszka sardynek sardynkami, w kolektywnej atmosferze bezstresowej, tylko trzeba będzie uważać, żeby nie trafił się jakiś amator- kieszonkowiec, który mógłby doprowadzić okradanego w kolektywnym autobusie - do niekontrolowanego orgazmu.. Gdy ulgi na akcyzę węglową wejdą w życie, oczywiście nie dla wszystkich, tylko dla wybranych, na podstawie sprawiedliwych kryteriów oceny, bo rzecz jasna nie może być tak, żeby wszyscy byli zwolnieni z akcyzy na węgiel.(???). Bo wtedy nie miałoby sensu wprowadzenie akcyzy na węgiel.. Co rządowi po akcyzie, jeśli nie płaciłby jej nikt? A tak będzie sprawiedliwie, gdy spółki i prezesi zaprzyjaźnieni z rządem, jedzący z ręki rządowi nie będą płaciły, a ci wszyscy wrogowie rządu- będą płacili.. Wtedy będzie bardzo sprawiedliwie, w tym sprawiedliwie społecznie.. Stosunek do rządu będzie najsprawiedliwszym kryterium zwolnienia z akcyzy, nieprawdaż?.. Tym bardziej, że rząd pana premiera Donalda Tuska szykuje się do sprawowania władzy do końca świata i o jeden dzień dłużej, tak jak sanacja przed II wojną światową.. Po zamachu majowym nigdy nie oddała władzy, dopiero hitlerowcy ją jej odebrali.. Rozbijała manifestacje, podnosiła podatki, rozbudowywała biurokrację, faworyzowała sektor państwowy tworząc monopole i wprowadziła cenzurę Kumoterstwo, nepotyzm, łapownictwo... To była II Rzeczpospolita...Dokładnie tak jak dziś! I jeszcze jest jeden powód, dla którego pan Donald Tusk nie odda władzy raz zdobytej.. Ludzie spoza Okrągłego Stołu wyciągnęliby na światło dzienne wszystkie dokumenty różnych spraw, który wydarzyły się w ciągu ostatnich, nie tylko pięciu, ale 20 lat.. Różnego rodzaju morderstwa, szachrajstwa, matactwa, sprawę Katastrofy Smoleńskiej, korupcji, ukrywania wielu spraw przed narodem.. Ale dlaczego piszę o akcyzie na węgiel? Bo już dziennikarze obliczyli, że wprowadzenie akcyzy i wprowadzenie ulg dla wybranych, spowoduje powódź z papieru. Obliczyli, że zaleje nas kolejne 5 milionów dokumentów(????!!!), które urodzą się w związku z akcyzowanym węglem.. Będzie znacznie gorzej niż na filmie „Psy” gdzie ubecy palili akta swojej niegodziwości, przy akceptacji swojego szefa- pana generała Kiszczaka.. To był wtedy bardzo ważny człowiek, tak jak zresztą dziś.. Miał pod sobą 200 000 funkcjonariuszy i mógł zrobić wielkie kuku wszystkim przeciwnikom.. Ale zorganizował mistyfikację zmiany ustroju, co mu się udało na dwadzieścia lat, ale niestety socjalizm europejski ma swoje możliwość finansowe, i też się wali, tak jak poprzedni, ten toporny- moskiewski. Bo każdy socjalizm to system redystrybucji, a nie tworzenia dochodu.. I jest to najwspanialszy ustrój na świecie pod warunkiem, że ma się pieniądze na jego utrzymanie.. Ale ani Chińczycy ani Arabowie, nie chcą dawać swoich pieniędzy na utrzymanie tego czerwonego ustroju.. Ilu ”pracowników” potrzeba będzie do weryfikowania ulg na akcyzę? Ile biur, samochodów służbowych, żeby te papiery przewozić, ile telefonów komórkowych, ile sekretarek, ilu nowych urzędników trzeba będzie przeszkolić, żeby dobili swoim istnieniem sektor prywatny, poniewierany i tłamszony- jak w każdym socjalizmie.? Koszty będą, ale co w socjalizmie biurokratycznym obchodzą urzędników koszty(???) Nic - oni się mieszczą w tych kosztach.. Oni są częścią kosztów państwa.. Oni te koszty współtworzą i dzięki temu żyją lepiej, a my coraz – gorzej.. Czasy się zmieniają, ale wszystko jakby pozostaje po staremu.. Jedni pracują, a inni też” pracują”, ale rozsiadłszy się na plecach, tych, którzy cokolwiek wytwarzają.. Są znowu- ONI i MY.. ONI panowie- i MY- niewolnicy, państwa demokratycznego i oczywiście prawnego.. Ciekawe, kiedy zaczną palić dokumenty, które mogą być dla nich kompromitujące? Pan generał Kiszczak jeszcze żyje, zawsze można go w tej sprawie zapytać. Na razie niech się święci socjalizm... WJR

Bogo-patriotyczny bełkot. Mam kilka uwag. Nowy Ekran jest spółką akcyjną. Czyżby dr.Opara nie wiedział, że akcje, że giełda tzw. papierów wartościowych to oszukańcze spekulacje i wymysł koczowniczych banksterów na manipulowanie rzeczywistą wartością spółek akcyjnych? Giełdę wymyślono po to, aby z idiotów ściągać pieniądze, za bezcen kupować po manipulacyjnie zaniżonych kursach spółki i odsprzedawać część ich akcji z ogromnym zyskiem. Ostatecznym celem giełdy jest wykupienie przez banksterów wszystkiego na własność. Protokoły Mędrców Syjonu wspominają o tym, że po przejęciu całego światowego majątku giełda zostanie zlikwidowana. Na Nowym Ekranie nie znalazłem ani jednej rzetelnej analizy bandyckiego, ograbiającego budżety państw banksterskiego systemu bankowego. Nie znalazłem ani jednej rzetelnej analizy zbrodniczego charakteru NATO. A pan doktór Opara bredzi, że Nowy Ekran to prawda, prawda i tylko prawda. Mam pytania do pana doktora Opary:

1. Czy jest sens organizowania marszy niepodległości w sytuacji, gdy Polska jest niesuwerennym barakiem unijnym, wasalem Brukseli i militarnym wasalem USA i NATO?

2. Czy nie powinniśmy najpierw rzeczywiście odzyskać niepodległość, aby ją świętować? Pan doktór Opara chce 12 grudnia zorganizować kolejną manifestację. Pytam – po kiego diabła? Czy ma ona jedynie odwracać uwagę od obecnej, katastrofalnej sytuacji w Polsce. Ponadto przypominam panu doktorowi, że gen. Jaruzelski wprowadził stan wojenny, aby rozbić manipulowaną i kontrolowaną przez zachodnich agentów Solidarność, która chciała Polskę wyrwać z bloku wschodniego i oddać w łapska Zachodu. Zbrodniczego Zachodu. A może by tak – zamiast pod dom generała poprowadził pan doktór manifestację pod siedzibę zbrodniczego NATO i domagał się zakończenia okupacji Afganistanu, zaprzestania kolejnych zbrodniczych agresji typu bandyckiego najazdu NATO na Libię? Ja proponuję panu doktorowi zorganizowanie referendum na temat wycofania Polski ze zbrodniczego NATO. Proponowałbym też zorganizowanie marszu pod siedziby „rzondu” i tzw. „parlamentu” tzw. III RP z żądaniem wystąpienia Polski z Unii Jewropejskiej. Byłby to milowy kamień w stronę rzeczywistej niepodległości i suwerenności naszego kraju. Niech też pan doktór nie mówi, że Smoleńsk to była wielka tragedia narodowa. Nie dla każdego Polaka pasażerowie Tupulewa byli reprezentantami narodu. Dla wielu byli oni reprezentantami okupantów i właścicieli Polski. Ostatnie pytanie, – do jakiego Boga odwołuje się pan doktór na koniec? Do plemiennego żydowskiego, biblijnego Jahwe? Jeśli tak, to jest to strata czasu. Jahwe troszczy się wyłącznie o jego naród wybrany. Co widać gołym okiem. Bo tak ich niewielu, a podbili i przejęli na własność już prawie cały świat. USA, Unia, Polska – wszystko to są praktycznie ich prywatne folwarki. O tym Nowy Ekran – kochający rzekomo prawdę, prawdę i tylko prawdę – też jakoś dziwnie milczy, panie doktorze Opara.

Andrzej Szubert

Minister Marionetka MI6 Oficer MI6 prowadzący Sikorskiego, Charles Crawford, powrócił z Rosji. Przebywał tam na zaproszenie struktury bliskiej Kremlowi. Spotkał się też z Borsilavem Milosevicem, bratem zmarłego serbskiego nacjonalisty i byłym serbskim ambasadorem w Moskwie. Charles Crawford jest czlowiekiem aktywnym. W jednym tygodniu przygotowuje "europejska strategie" Radoslawowi Sikorskiemu, w nastepnym tygodniu odbywa serie intensywnych spotkan w Rosji. Czlowiek orkiestra. Brytyjski minister spraw zagranicznych, William Hague (na zdjeciu powyzej) moze byc dumny ze swego doradcy. Brytyjczycy beda bronic swoich interesow podczas czwartkowego szczytu Unii Europejskiej. Chca bronic pozycji i wplywow centrum finansowego the City of London. Rozwazaja tez odzyskanie "suwerennosci" nad pewnymi obszarami takimi jak np. prawo pracy (employment laws). Jezeli zmiany traktatu unijnego pojda w kierunku nieakceptowanym przez Wielka Brytanie, niewykluczone jest referendum na temat Unii. Strafe Euro jest ekonomicznie wazna dla Brytyjczykow. Niedawno jeszcze premier Cameron usilowal osobiscie wplywac na dyskusje pomiedzy Merkel i Sarkozym, zostal dosyc ostro odeslany w swoj kat. Uzycie agentow persuazji z krajow trzecich, takich jak np. Sikorski, jest opcja zastepcza Brytyjczykow. Przed pazdziernikowymi wyborami w Polsce, Charles Crawford rozmyslal na temat przyszlosci Sikorskiego w Polsce. Widzial tylko dwie ministerskie teki dla Sikorskiego: MON lub MSZ. Czyli teki ktore Sikorski mial lub ma. Dlaczego tylko te dwie opcje ? Odpowiedz jest prawdopodobnie prosta: po pierwsze Sikorski nie ma zadnych specyficznych kwalifikacji merytorycznych (technicznych) poza znajomoscia jezyka angielskiego a skoro psychiatra Klich byl ministrem obrony narodowej to nauczyciel jezyka angielskiego Silkorski moze tez nim byc (na nowo), po drugie MON i MSZ oferuja najciekawsze zrodla cennej informacji, ktora moze interesowac obce wywiady. Trzeba dbac o Sikorskiego, moze sie on jeszcze przydac.

Całuję twoją dłoń Madame Kilka dni temu Tusk rzucił się całować w rękę Angelę Merkel tak, że ta aż się przestraszyła, doniosła niemiecka prasa w artykule pod tytułem "Mokry wyraz respektu" (1). Czy dzisiaj w Brukseli Tusk na nowo pocałuje Angelę Merkel? I gdzie ją pocałuje? Donald Tusk bardzo chce zostac przyszlym Przewodniczacym Unii Europejskiej, po zakonczeniu sie kandencji Barroso. Mozna go zrozumiec, praca jest swietnie platna i nie niesie za soba zadnej odpowiedzialnosci. A mozna sobie pojezdzic i polatac do woli, jak krol, tak jak to robi Barroso, o wydatkach ktorego bylo juz glosno:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/27646,ziomkostwo-ziomali

Juz nie wspomniec o dobrym winie, cygarach i garniturach skrojonych prawdziwie po europejsku. Ale aby dorwac sie do stolka w Brukseli trzeba miec poteznych protektorow. Mowi sie ze Angela Merkel obiecala poparcie Tuskowi. W koncu to ziomal. A takie poparcie to Tusk wezmie z pocalowaniem reki. Oczywiscie Niemcy, nieznajacy Krainy Milosci i nieprzywykli do az tak szarmanckich manier, zdziwili sie troche wylewem calusow Tuska, a wplywowy dziennik "Sueddeutsche Zeitung" napisal nawet o tym ciekawy artykul zatytuowany "Mokry wyraz respektu" ("Feuchte Geste des Respekts"), kopia w linku (1) ponizej. Niemiecki dziennik spekuluje ze nastepnym etapem moze byc calowanie w ramie, tak jak to bywalo wczesniej na dworach. O calowaniu w inne miejsca ciala nie pisze. Czy Tusk wejdzie triumfalnie na europejskie salony, jako nowy europejski Kiepura lub Fogg? Szarmancki Eugeniusz Bodo a nastepnie niezapomniany gentlemen Mieczyslaw Fogg spiewali przed wielu laty szlagier "Całuję twoją dłoń Madame", w ktorego tekscie widnieja jednak niepokojace slowa (cytat):

"O, nieznajoma i piękna Pani, wiesz dobrze, jaką mam sympatię dla Niej. Ślesz mi uśmieszek, lecz cóż mi z tego, gdy cały dzień przy sobie masz innego. On na mnie patrzy tak, jak wróg, więc już odchodzę pełen trwóg..." O któż, któż to moze byc tym wrogiem Tuska? Kto jeszcze chcialby, dla kariery, uwieść Angelę Merkel? Przypatrujmy się sie uwaznie szczytowi w Brukseli. Obserwujmy uwaznie, kto kogo caluje. I gdzie. Stanislas Balcerac

Rafał Ziemkiewicz mówi od rzeczy Twierdzę wszędzie, że za Hitlera podatki były prawie trzy razy wyższe, niż za Kaczyńskiego-Tuska-Kwaśniewskiego (za faszysty Piłsudskiego były mniej-więcej takie same, jak za narodowego socjalisty Hitlera) – i NIKT tego nie podważył. P.Rafała A. Ziemkiewicza zawsze uważałem za sojusznika. Mogliśmy się nie zgadzać w tej czy innej sprawie, – ale zasadniczy kurs był wspólny. Tymczasem parę dni temu p.Rafał (będę pisał w skrócie R.A.Z) wybrał audytorium na KUL, by wypowiedzieć kilka powierzchownych uwag opartych o nieprawdziwe przesłanki.

http://www.youtube.com/watch?v=l5SxeYtukc8

Gdyby zrobił to ktoś z PO czy z PiSu – wzruszyłbym ramionami. Ponieważ zrobił to R.A.Z – postaram się Mu i wszystkim wyjaśnić, jakie głupoty naopowiadał. Otóż przede wszystkim R.A.Z efekciarsko stwierdził, że media są moim wielkim sojusznikiem. Ponieważ – jak wyjaśnił – najlepszą metodą zniszczenia JKM jest wpuścić mnie do telewizji: ja tam już tam palnę jakieś głupstwo – i po wyborach. Jednak prawda jest taka, że media dbają o mnie jak o raczkujące niemowlę – i, by nie zrobić mi krzywdy, od bodaj trzech lat nie pokazano mnie ani razu w TVP1, TVP2, TVN i PolSatcie. Ale proszę:, mimo, że się starają i mnie nie pokazują – nie ma dobrych wyników... Może, dlatego, że czasem pojawiam się w SuperStacji (przy oglądalności mniej-więcej takiej, jak oglądalność mojego bloga), kilka razy w PolSat News, bardzo rzadko (może trzy razy przez te trzy lata) w TVN24 i czasem, (ale od pół roku ani razu!) w TVP3? Bardzo łatwo to prześledzić, – więc proszę, by R.A.Z pokazał, gdzie w tych telewizyjnych wypowiedziach mówiłem o tym, że „kult Matki Boskiej jest kultem pogańskim”, „Józef Piłsudski był gorszym faszystą od Adolfa Hitlera, bo pobierał większe podatki” i że „dzieci pełnosprawne zarażają się od niepełnosprawnych” – a jeśli nie znajdzie, to proszę, by swoją wypowiedź łaskawie sprostował. To tyle, by wykazać, że R.A.Z mówił od rzeczy.

Przypominam, że nie chodzi o moje poglądy – tylko o tezę, że Prawicy szkodzi, gdy wypowiadam je w telewizji. Np. parę dni temu stwierdziłem, że w gruncie rzeczy jestem deistą – ale nie ma to najmniejszego znaczenia wyborczego, a jeśli szkodzi, to tylko dlatego, że nie zagłosują za mną niektórzy ateiści, bo „deista” to dla człowieka wykształconego „ten, kto wierzy w Boga”. Dla reszty nie znaczy nic.

A teraz merytorycznie. Dwa pierwsze tematy to kontaminacja różnych wypowiedzi, trzeci pogląd jest oczywiście prawdziwy. Otóż twierdzę, że gdyby media wpuściły mnie do studia i dały połowę tego czasu, który ma WCzc.Lech Kaczyński i gdybym połowę tego czasu mówił tylko na te trzy wymienione tematy – to spokojnie byśmy osiągnęli te 15%. Bo w d***kracji trzeba po prostu ISTNIEĆ. A dla mas istnieją tylko ci, co są w telewizji. A w tych wyborach nie było mnie w żadnej dyskusji w TVP1, TVP2, TVP3, TVN, TVN24. W dodatku media podawały, że KNP przegrał w sądzie i Korwin-Mikke nie startuje w wyborach. Mimo to w sobotę przedwyborczą spotkałem we Warszawie, co najmniej pięć grupek ludzi zapewniających, że jutro na mnie zagłosują (nie wiedząc, że w Warszawie nie startujemy) – a poza Warszawą ludzie z kolei byli przekonani, że nie startujemy! W tych warunkach (a weźmy też pod uwagę, że wydaliśmy na wybory 200.000 a nie 20 milionów) 2% to bardzo dobry wynik. Rozumiem, że osiągnięty dzięki temu, że mnie nigdzie w TV nie pokazywano. Wróćmy do tych trzech tematów. Pierwszy zostawmy, bo o Matce Boskiej w telewizji się raczej nie dyskutuje – zwracam jednak uwagę, że WCzc.Janusz Palikot odnosił się źle do całego Kościoła Rzymsko-katolickiego, a zabrał połowę naszego elektoratu. Co do drugiego: twierdzę wszędzie, że za Hitlera podatki były prawie trzy razy wyższe, niż za Kaczyńskiego-Tuska-Kwaśniewskiego (za faszysty Piłsudskiego były mniej-więcej takie same, jak za narodowego socjalisty Hitlera) – i NIKT tego nie podważył. Bo to jest prawda. I gdybym mógł tę prawdę rzeczywiście w telewizji głosić najlepiej trzy razy dziennie – to bym te wybory wygrał. Bo to jest argument druzgocący.

Lewica panicznie boi porównań do Hitlera – i by nikt jej tego pokrewieństwa nie wyciągnął wymyśla jakieś bzdurne teorie, że „Kto pierwszy powoła się na Hitlera, ten przegrał dyskusję”. Dziwię się, że R.A.Z podtrzymuje tę jej linię obrony. Co do sprawy ostatniej: teza ta jest oczywiście prawdziwa. Zasada, „Z kim przestajesz, takim się stajesz” jest obowiązująca (z bardzo małymi wyjątkami) tyle, że człowiek kulawy przebywając z normalnym nie przestanie być kulawym – a ten drugi zacznie lekko utykać. Tym utykającym minie to po kilku dniach pobytu w normalnym otoczeniu, – ale są wręcz dramatyczne przypadki np. ludzi przebywających z jąkałami, którzy nabawili się jąkania – i nie mogli się tego pozbyć do końca życia! Niezależnie jednak od prawdziwości (dzięki drowi Józefowi Goebbelsowi wiemy, że prawda nie ma w d***kracji znaczenia!) tej tezy trzeba pamiętać, że żyjemy w kraju, w którym 3/4 kobiet w ciąży unika widoku garbusa czy kulawca – by nie zaszkodzić dziecku. Gdybym, więc mógł mówić swoje w telewizji, to bym ich, co najmniej glosy zdobył – nawet, gdyby ta teza była nieprawdziwa!! Problem polega na tym, że gdy człowiek coś takiego powie, to od razu rzuca się nań chór politpoprawniaków. I jeśli chcemy wygrać wybory, to trzeba hardo stanąć i powiedzieć im: „Gadacie głupoty!” I wygrać. Jak się IM raz ustąpi, a nie daj Boże przeprosi – to Prawica ponosi poważna klęskę. P.prof.Wawrzyniec Summers, laureat Nobla, przeprosił za to, że wypowiedział (w bardzo przypuszczającym trybie!) banalnie prawdziwą uwagę, że kobiety są średnio mniej inteligentne od mężczyzn – i była to katastrofa dla Prawdy. A p.prof.Summersa i tak wywalili z funkcji rektora i bodaj nawet z uczelni. Problem w tym, że ci politpoprawniacy rzucają się na człowieka w telewizji – a ja nie mogę im odszczeknąć. I przeciętny wyborca rozumnie jedno: JKM powiedział widać głupotę, bo wszyscy go atakują. Jak widać nawet R.A.Z. Jeśli Prawica ma zwyciężyć, to powinna się wzajemnie krytykować, – ale rzeczowo, a nie ośmieszać z powodów fałszywych lub zupełnie absurdalnych. Nie ukrywam, że czuję się, jakbym dostał sztyletem w plecy, I oczekuję od p.Rafała odpowiedzi: Czy powiedział to, co powiedział, dla efektu, by tanim kosztem uzyskać rechot audytorium? Czy też po prostu przyłączył się do Salonu i będzie dbał o poprawność polityczną… JKM

Esbeka parcie na szkło Gruba kreska i picie wódki w Magdalence spowodowały, że esbecy nadal mogą prześladować swoje ofiary Udałem się do Warszawy na pierwszą rozprawę w procesie karnym wytoczonym mi przez funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa, Edwarda Kotowskiego. Zostałem oskarżony na podstawie art. 212 kk. Ów artykuł od czasów stanu wojennego służy do kneblowania wolności słowa, a ekipa Tuska wciąż nie chce go znieść. Mój oskarżyciel to postać bardzo zasłużona dla reżimu komunistycznego. Po ostrym konflikcie w swoim zakładzie pracy wstąpił z ochotą w szeregi bezpieki. Był to dla niego duży awans tak społeczny, jak i finansowy. W latach 70 został pracownikiem Wydziału IV SB, którego zadaniem było zwalczanie Kościoła katolickiego. Zajmował się tam m.in. profesorami i studentami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Jako osoba dyspozycyjna, wierna swoim mocodawcom, na początku 1979 r., czyli tuż po wyborze kard. Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową, został skierowany, jako agent wywiadu do Rzymu. W nowej roli przyjął ps. “Pietro”, którym sygnował swoje liczne raporty. Głównym zadaniem peerelowskiej siatki szpiegowskiej w Wiecznym Mieście było rozpracowywanie tamtejszego polskiego środowiska, składającego się głównie z emigrantów politycznych i księży katolickich, tłumnie przybywających w tym czasie z Polski. Ci ostatni studiowali na licznych uczelniach kościelnych i pracowali w kongregacjach watykańskich i generalatach zakonnych. Na ich temat agentura zbierała najróżniejsze informacje, które niejednokrotnie służyły do werbowania tajnych współpracowników i kontaktów informacyjnych oraz do nękania osób o poglądach antykomunistycznych. Klasyczny przypadek owego nękania opisałem w swojej książce “Księża wobec bezpieki”. Dotyczył on duchownego archidiecezji krakowskiej, opatrzonego kryptonimem “Aniene”, którego szantażowano z powodów obyczajowych. Na szczęście nie dał się zmusić do współpracy, ale z powodu szykan esbeckich musiał opuścić Włochy.

Nie muszę dodawać, że głównym figurantem, czyli osobą, przeciwko której stosowano działania wywiadowcze i nękające, był papież Jan Paweł II, traktowany, jako wróg komunizmu numer jeden. Dlatego też wszystkie materiały zbierane przez polskich agentów o nim i jego najbliższym otoczeniu były tłumaczone na język rosyjski i przesyłane do KGB. Wiele kopii tych raportów, przetłumaczonych z kolei z rosyjskiego na niemiecki, znajduje się w Instytucie Gaucka w Berlinie. Dużo dokumentów zachowało się w Instytucie Pamięci Narodowej. Komplet mikrofilmów tych akt jest oczywiście w siedzibie rosyjskiej bezpieki na Łubiance w Moskwie. Mikrofilmy te służą nadal do szantażu tych polskich duchownych, którzy uwikłali się we współpracę z komunistycznym wywiadem, a obecnie pełnią ważne funkcje w polskim w Kościele. Niestety Episkopat Polski ciągle bagatelizuje problem “czerwonej pajęczyny”. Będę o tym pisać w najnowszej książce, którą przygotowuję wspólnie z red. Tomaszem Terlikowskim. Powracając do omawianej rozprawy sądowej, to zostałem zaskoczony tym, że w dniu jej rozpoczęcia, choć sąd nałożył klauzurę niejawności, Kotowski opublikował samowolnie na jednym z portali internetowych akt oskarżenia. Co więcej, podał do publicznej wiadomości mój adres domowy? Jest to typowy chwyt esbecki, który odebrałem, jako próbę zastraszenia oskarżonego. Poza tym, doświadczenie życiowe pokazuje, że po upublicznieniu adresu prywatnego osoba pod nim mieszkająca z pewnością będzie nękana przeróżnymi anonimami i paszkwilami i od tej pory nie może się już czuć bezpieczna. Wobec takiego postępowania Kotowskiego będę musiał wnieść przeciwko niemu powództwo w procesie cywilnym. Na salę rozpraw wraz z p. mec. dr Iwoną Zielinko przybyłem punktualnie. Oskarżyciel też przybył do gmachu, ale od razu zaczął brylować przed kamerami telewizyjnymi. Był przy tym bardzo zadowolony, że jest w centrum zainteresowania tak wielu mediów. Był tak zajęty udzielaniem wywiadów telewizyjnych, że pomimo dwukrotnego wywoływania nie pojawił się na sali rozpraw. W tej sytuacji sąd zgodnie z procedurami umorzył postępowanie. Zdaniem świadków Kotowski nie wszedł na salę celowo, ale to sprawa na osobny felieton. Wyrok nie jest prawomocny. Oskarżyciel na drugi dzień złożył zażalenie, które znów ujawnił w internecie. W zażaleniu padają oskarżenia pod adresem sądu i wielu innych osób. Na koniec chciałem podziękować wszystkim, którzy wsparli mnie w tej sprawie. Szczególnie Jankowi Pospieszalskiemu, Ewie Stankiewicz, dr. Józefowi Wieczorkowi, Mateuszowi Dzieduszyckiemu i wielu innym dziennikarzom niezależnym, w tym redakcjom “GP”, portalu Fronda.pl i telewizji Razem.tv, a także sen. Markowi Martynowskiemu z Płocka, Stowarzyszeniu Solidarni 2010, klubom “GP” i organizatorom pikiety solidarnościowej, która odbyła się pod sądem. Było to dla mnie tym ważniejsze, że władze archidiecezji krakowskiej pomimo przepisów prawa kanonicznego nabrały wody w usta. Jak mówi stare powiedzenie: “Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. Bóg zapłać! Spotkamy się ponownie w Warszawie 13 grudnia o g. 18 pod pomnikiem Witosa na placu Trzech Krzyży, skąd wyruszy marsz pod pomnik Józefa Piłsudskiego. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Irańska obsesja USA i Izraela – prawdziwe przyczyny

THE U.S. AND ISRAEL’S ‘OBSESSION’ WITH IRAN – THE REAL REASONS

http://lataan.blogspot.com/2011/11/us-and-israels-obsession-with-iran.html

Damian Lataan 6.11.2011, tłumaczenie Ola Gordon

Faktycznie nie chodzi tu o to, że Ameryka i Izrael mają ponoć ‘obsesję’ na punkcie Iranu, ale bardziej o to, że mają ją amerykańscy neokoni i izraelscy prawicowi syjoniści. Ale ta pozorna obsesja jest tylko celowo stworzoną iluzją. Prawdziwą obsesją Izraela jest stworzenie Wielkiego Izraela i zniszczenie tych, którzy uniemożliwiają Izraelowi spełnić ekspansjonistyczne marzenia: Hamas w Strefie Gazy i Hezbollah w Libanie, obie wspierane przez Iran. Przedstawiany casus belli dla izraelskiego / amerykańskiego ataku na Iran jest taki, że Iran buduje broń jądrową, którą zamierza „wymazać Izrael z mapy”. ‘Iran ma program broni nuklearnej’ i ‘wymazanie Izraela z mapy’ to dwa tematy, które od lat szły w parze z propagandą i retoryką izraelskich syjonistów i ich neokonserwatywnych sojuszników w Ameryce, a nawet na całym świecie. Istnieje jednak szereg problemów związanych z tymi zarzutami. Po pierwsze, nie ma, mimo stałego ostrzału twierdzeniami przeciwnymi, żadnych faktycznych dowodów, że Iran rzeczywiście ma „program nuklearny”. Raz po raz Izrael i jego sojusznicy wysnuwali takie oskarżenia, ale nigdy nie byli w stanie podtrzymać swoich zarzutów żadnymi twardymi dowodami. Wszystkie ‘dowody’, jak dotąd, albo były niejasnymi poszlakami, pogłoskami na podstawie zeznań dysydentów i uciekinierów, czy zwykłymi kłamstwami – albo wnioskami opartymi na pobożnych życzeniach i bujnej wyobraźni. Po drugie, temat ‘wymazanie Izraela z mapy’ jest umyślnym błędem w tłumaczeniu oświadczenia irańskiego prezydenta Mahmouda Ahmadineżada, który nie powiedział nic takiego. To neokońska organizacja MEMRI odpowiadała za umyślne tłumaczenie zwrotu ‘wymazanie Izraela z mapy’, który od tej pory szeroko wykorzystywali neokoni i Izraelczycy w celu wzniecenia nienawiści do Iranu i wydedukowania zagrożenia egzystencjalnego ze strony Iranu przeciwko Izraelowi. Jednak nadal Izrael i Ameryka twierdzą, że Iran zamierza produkować broń nuklearną, którą chce użyć przeciwko Izraelowi i być może nawet przeciwko Ameryce. To prowadzi nas do trzeciego problemu zarzutów wobec Iranu; dlaczego Iran, nawet gdyby miał broń nuklearną, chciałby ryzykować ostateczne i błyskawiczne zniszczenie przez amerykańskie i izraelskie ataki odwetowe, gdyby kiedyś zaatakował Izrael bronią nuklearną? Odpowiedź, oczywiście, jest taka: nie zrobiłby tego, i dobrze wiedzą o tym i Amerykanie, i Izraelczycy. Równie dobrze wiedzą, że faktycznie Iran nie ma żadnego programu broni nuklearnej. Więc skąd to całe zamieszanie? Jest nadzieja, że z pomocą ugodowych zachodnich mediów głównego nurtu, propaganda mówiąca o „irańskim programie nuklearnym” i że Iran „chce wymazania Izraela z mapy”, powtarzana na okrągło bez końca, w końcu tak wpłynie na opinię publiczną, że ta poprze atak na Iran. ‘Problem irański’ przedstawiają światu media swoją najprostszą metodą. Wygląda to tak: ‘Iran ma program broni nuklearnej, którym chce wymazać Izrael z mapy, czyli odpowiedzią jest zniszczenie jego potencjału produkcji broni metodą militarną’. Taka jest retoryka i propaganda. Rzeczywistość jest następująca: Izrael i Ameryka nie mają żadnego interesu w irańskim programie nuklearnym; ich prawdziwym celem, jeśli chodzi o Iran, jest zniszczenie islamskiego reżimu i ustanowienie nowego, przyjaznego wobec Ameryki i Izraela. Atak na Iran i wpływanie na zmianę reżimu, to jak dwie pieczenie na jednym ogniu. Zakończy się to, co Izrael i Ameryka uważają za wpływ Iranu na region, ale najważniejsze dla Izraelczyków i ich zwolenników jest to, że atak na Iran (mają nadzieję, że tak będzie to widział świat) da słuszny pretekst dokonania ataku na Hamas w Strefie Gazy i Hezbollah w Libanie, a izraelski wyprzedzający atak uniemożliwi atak Hamasu i Hezbollah na Izrael w odwecie za atak Izraela na Iran. Zmiana reżymu w Iranie przez Amerykę i Izrael jest nie do pomyślenia poprzez inwazję i okupację, gdyż Iran jest ponad 3 i pół raza większy od Iraku i posiada około 2 i pół raza więcej ludności. Jedynym sposobem pozostaje bombardowanie i zmuszenie Iranu do kapitulacji, zatem można spodziewać się kampanii, która będzie dużo większa niż ta z użyciem bomb burzących wycelowanych w irański ośrodek nuklearny. Bardziej prawdopodobna jest kampania ataków na instytucje rządowe i obronne, jak również ośrodki nuklearne; ataki będą umyślnie powodować ważne ‘straty uboczne’ wśród cywilów, kiedy władze irańskie zostaną oskarżone o używanie ludzi, jako ‘żywych tarczy’. Należy zawsze mieć nadzieję, że dzięki tej strategii ludność cywilna będzie naciskać na rząd, by zakończył wojnę poprzez zgodę na żądania wrogów. Jedyny problem w tej strategii jest taki, że rzadko się sprawdza. Zwykle, kiedy takie bombardowanie jest dokonywane w celu zmuszenia wroga do błagania o pokój, a nie wzywania do pokoju, powstaje zjawisko zwane pod nazwą ‘Kriegssozialismus’ [socjalizm wojenny], kiedy wszyscy cywile spontanicznie ignorują przynależność klasową i pomagają sobie wzajemnie w warunkach, gdzie wszyscy cierpią jednakowo z powodu wojny – i, co ważne, wspólnie postanawiają przeciwstawiać się wrogowi, a nie poddawać się. Beż użycia broni nuklearnej, Ameryka i Izrael nie mogą spodziewać się pokonania irańskiego narodu. W ataku na Iran jest również problem logistyczny. W ciągu lat, kiedy zwyciężyła groźba ataku, pojawiły się doniesienia, które sugerują, że Izrael ‘dokona tego sam’, jeśli poczuje się zagrożony przez irański ‘program broni nuklearnej’. Jeden z raportów ostatnio sugerował nawet, że Ameryka jest „zaniepokojona faktem, że Izrael nie ostrzeże jej przed podjęciem działań przeciwko irańskim ośrodkom atomowym”. To wszystko jest retorycznym nonsensem przeznaczonym do użytku publicznego. W rzeczywistości byłoby to absolutnie niemożliwe, żeby Izrael uruchomił całkowicie jednostronny atak na Iran bez amerykańskiego przyzwolenia. W każdym ataku Izrael wykorzysta amerykańskie samoloty, które ciągle potrzebują części zamiennych, głównie z Ameryki. Będzie również potrzebował amunicji, również z Ameryki; ogromnych ilości paliwa do samolotów i, jeśli Izrael planuje zaatakować Hamas i Hezbollah równocześnie, będzie potrzebował ogromnej ilości ropy dla sił lądowych. To wszystko pochodzi z Ameryki i jak odnotowano w sierpniu 2010 roku, Izrael już zamówił paliwo i do tej pory jest ono już dostarczone i zgromadzone. Inna ważna logistyczna przeszkoda do pokonania to pokonanie drogi do i od miejsca celu. Izrael jest oddzielony od Iranu, przez co najmniej dwa kraje: Syrię i Irak, lub Jordanię i Irak. W każdym przypadku jest to dystans w obie strony około 3.000 km, żeby zbombardować Bushehr i/lub Qoom, dwa irańskie ośrodki nuklearne. Najbardziej prawdopodobna trasa będzie przez Syrię, która raczej nie będzie stawiać sprzeciwu wobec izraelskich przelotów, zwłaszcza, jeśli sama zostanie zaatakowana. Pozostaje problem przelotów nad Irakiem. Rząd iracki, sam prawdopodobnie nie zezwoli na przeloty izraelskich samolotów nad swoim terytorium. Izrael będzie potrzebował mieć kohortę w Ameryce; gdyby chciał, by ta przekonała rząd iracki do wpuszczenia izraelskich samolotów w swoją przestrzeń powietrzną, będzie potrzebował wykorzystać iracką przestrzeń do tankowania w locie, co Izraelczycy muszą załatwić, gdyż ich samoloty nie mogą przelecieć w obie strony bez tankowania. Pozostaje pytanie; jaką dokładnie Izrael planuje grę finałową w przypadku ataku na Iran, Hamas i Hezbollah? Taki ogromny atak przeciwko wszystkim swoim wrogom jednocześnie, to wielkie zadanie dla izraelskich zasobów i bardzo wysokie ryzyko. Dlatego będzie musiał zadecydować, czy da radę zrealizować wszystkie swoje cele wojenne. Izrael wyciągnie wnioski z błędów przeszłości. Po latach ataków na Liban i Strefę Gazy, Izrael nie był w stanie zniszczyć Hezbollah i Hamasu, pomimo wysiłków przeciwko Hezbollah w 2006 r. i Hamasowi w latach 2008-2009. W przypadku ataku na Iran, Izrael może jednocześnie zorganizować dotychczas niespotykane ataki na Hamas i Hezbollah. Taki atak prawdopodobnie zostanie rozpoczęty masowym atakiem z powietrza i ostrzałem artyleryjskim, a następnie, ponieważ Izrael nie musi angażować sił lądowych w ataku na Iran, będzie mógł podbić i zająć Strefę Gazy i południowy Liban aż do rzeki Latani. Jednocześnie Izrael prawdopodobnie zajmie cały Zachodni Brzeg, żeby uniknąć powstania zorganizowanego przez palestyńskich bojowników oporu i remilitaryzacji Wzgórz Golan, aby zapobiec każdej możliwej akcji oporu. Krótko mówiąc – dla Izraela atak na Iran i innych wrogów pod pretekstem wyprzedzenia bezpośredniego zagrożenia wobec siebie, będzie działaniem typu ‘zrobisz albo zginiesz’, jakie podejmie w celu zrealizowania końcowej gry syjonizmu – stworzenie Wielkiego Izraela. Nadchodząca konfrontacja to nie sprawa zagrożenia ze strony Iranu; to sprawa Izraela pozbywającego się wszystkich wrogów na obszarach, które chciałby przejąć, jako częściowej realizacji utworzenia stałego państwa Wielki Izrael, bogatego w urodzajne ziemie, własne zasoby wody i przestrzeń życiową. Wojna to pretekst. Marucha

Okręty płyną do Syrii Grupa okrętów rosyjskiej marynarki wojennej z lotniskowcem „Admirał Kuzniecow” na czele ma zawinąć do syryjskiego portu Tartus. Znajduje się tam zapasowy ośrodek obsługi technicznej okrętów Floty Czarnomorskiej i obecnie nie ma tam żadnego statku. Według źródeł wojskowych, nie ma związku nietypowej wizyty z sytuacją w Syrii. Jednak rozruchy, jakie ogarnęły ten kraj w ostatnich miesiącach, mają też aspekt międzynarodowy. Zachód, a przede wszystkim USA, nalegają na zaostrzenie sankcji i nie wykluczają interwencji. Rosja jest temu zdecydowanie przeciwna. Obecność okrętów rosyjskich przy wybrzeżu syryjskim może zniechęcić zachodnich polityków do użycia siły wobec reżimu Baszara al-Asada na wzór libijski. Przedstawiciel Zachodniego Okręgu Wojskowego Wadim Serga zapewnił radio Głos Rosji, że rejs ma się odbyć w ramach planowych ćwiczeń marynarki wojennej, a informacja o wszystkich etapach żeglugi będzie udostępniana prasie. Jednakże odmówił jakichkolwiek komentarzy na temat zadań flotylli. Lotniskowcowi „Admirał Kuzniecow” będzie towarzyszyć okręt do zwalczania łodzi podwodnych „Admirał Czabanienko”, następnie dołączy się do nich patrolowiec „Ładnyj”. Oprócz manewrów morskich wojskowi planują przeprowadzenie lotów ćwiczebnych, ale podobno daleko od wybrzeża Syrii. Niedawno w tym samym akwenie pojawiło się uderzeniowe zgrupowanie marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, do którego składu należy lotniskowiec o napędzie atomowym „George Bush”. [Noooo, ale obecność marynarki wojennej U.S. ma cele wybitnie pokojowo-demokratyczno-prawoczłowiekowe, więc nie można jej porównywać z obecnością marynarki wojennej Rosji - admin]

- Wyprawy okrętów Floty Północnej Marynarki Wojennej Rosji nie należy traktować, jako „symetrycznej odpowiedzi” na obecność Amerykanów – twierdzi dyrektor Centrum Badań Społeczno-Politycznych Władimir Jewsiejew. Jego zdaniem, jest to „ostrzeżenie pod adresem krajów natowskich przed podejmowaniem przez nie jakichkolwiek prób rozstrzygania problemu przemocą”. Tartus

Według Jewsiejewa, sytuacja wewnętrzna w Syrii znacznie różni się od tej, z którą mieliśmy do czynienia niedawno w Libii. - Nie uważam, że obecnie w Syrii ma miejsce rewolucja, gdyż opozycja nie wyraża postawy większości mieszkańców kraju. Jeśli obecnie na terytorium Syrii przeprowadzone będą demokratyczne wybory, opozycja nie uzyska większości – komentuje rosyjski politolog. Dlatego jego zdaniem, opozycja ucieka się do rozwiązań radykalnych, użycia przemocy i liczy na interwencję militarną z zagranicy [Dokładnie tak - admin].

Rosyjski ekspert wojskowy Wiktor Baraniec wprawdzie nie spodziewa się jakichkolwiek starć zbrojnych w Syrii, ale przewiduje, że Rosja może rozpocząć regularne dyżury bojowe w tej części Morza Śródziemnego. - W odróżnieniu od Libii w kwestii Syrii Rosja zajmuje stanowisko kolidujące z oczekiwaniami Stanów Zjednoczonych i NATO. Nasi politycy i dyplomaci już wymienili dość ostre oświadczenia. Jednakże jest prawdopodobne, że gdy nasze okręty zbliżą się do wybrzeża Syrii, sytuacja w tym kraju zmieni się. Zarówno opozycja, jak też armia i kierownictwo polityczne zaczną zdawać sobie sprawę z tego, że nie ma innego wyjścia, jak tylko nawiązanie negocjacji – ocenił Baraniec.

Piotr Falkowski

Wielka rehabilitacja króla Stanisława Augusta Na Zamku Królewskim w Warszawie otwarto monumentalną wystawę „Stanisław August, ostatni król Polski, polityk, mecenas, reformator 1764-1795”. Jej autorzy nie ukrywają, jaki jest jej cel. Piszą:

„Stanisław August Poniatowski zmarł w Petersburgu 12 lutego 1798 roku i tam został pochowany. Trzy lata wcześniej Rzeczpospolita Obojga Narodów została podzielona między potężnych sąsiadów i zniknęła z mapy Europy. Król umierał z poczuciem całkowitej klęski swojej egzystencji. Państwo, którego odrodzenie uczynił nadrzędnym celem swego panowania, przestało istnieć, a on zmuszony został do abdykacji. Tragedia człowieka splotła się z tragedią całego narodu. Dziś dominuje skłonność do tego, by Stanisława Augusta uznawać za wybitnego mecenasa kultury, lecz jednocześnie potępiać, jako polityka, a w sensie moralnym traktować go wręcz z pogardą. Przygotowywana wystawa ma służyć przewartościowaniu tych ocen. Chcemy zakwestionować błędny sposób myślenia o Stanisławie Auguście-mecenasie i Stanisławie Auguście-polityku, jak o dwóch różnych osobach. Żadnej dziedziny działalności króla nie można, bowiem oddzielić od całości. Inicjatywy artystyczne czy naukowe oraz naprawa systemu rządów miały nierozdzielny udział w jego programie odbudowy państwa”. Ekspozycja składa się z ponad 250 dzieł sztuki z Polski i zagranicy. Na wystawie znajdują się archiwalia, obrazy, rzeźby, miniatury i obiekty sztuki użytkowej, które odtwarzają złożone tło polityczne epoki w formie chronologicznej narracji. Największe wrażenie robią szczątki, jakie odkopano pod koniec lat 80. XX wieku w ruinach kościoła w Wołczynie, gdzie w 1938 roku, cichaczem, bez żadnego szacunku i chrześcijańskiego pochówku – złożono przywiezioną z Leningradu (Petersburga) trumnę z ostatnim królem Polski. Władze sanacyjne w swoim prymitywnym podejściu do historii narodu polskiego (kult ruchawek zbrojnych i chojraków wyzywających wszystkich wokół od „zdrajców”) – dokonały profanacji na wielką skalę. Król zamiast na Wawel, trafił do podrzędnego kościółka k/Brześcia. Po 1939 roku dokonano dzieła zniszczenia. Polskie ekipy archeologiczne zostały na miejscu ruiny i zgliszcza. Wydobyto ledwie kilka przedmiotów – fragmenty szpady grobowej, dwie apliki orła oraz fragment tkaniny, którą okryto zwłoki (z resztkami herbu Ciołek). Dzisiaj możemy to zobaczyć w gablocie na Zamku Królewskim. Jakiż kontrast na tle lśniących i mieniących się kolorami innych pamiątek po królu – obrazów, medalionów, rysunków, przedmiotów codziennego użytku (piękna teczka na dokumenty), biżuterii. W kilkunastu salach możemy obejrzeć dziesiątki dowodów wielkiego dzieła, jakim było podnoszenie narodu z bagna, w jakie się wpędził, z największym z nich – oryginałem Konstytucji 3 Maja. Stanisław August zostawił po sobie bardzo wiele śladów aktywności, jak nigdy przed nim żaden król. Na wystawie możemy obejrzeć wiele rzeczy znanych, ale i bardzo dużo unikatów. Za takie uznać wypada dwa obrazy Jana Bogumiła Plerscha z Galerii Sztuki we Lwowie – przestawiające spotkanie Stanisław Augusta z Katarzyną II w Kaniowie w 1787 roku, a także zachowaną w dobrym stanie koszulę nocną króla. Wielkie emocje wywołuje skromny skrawek papieru w własnoręcznym pismem króla – akt przystąpienia do Targowicy. Ostatnia próba ratowania kraju przed rozbiorem, dokonana za namową wielu, w tym Hugona Kołłątaja. Potem wszyscy ci „bohaterowie” uciekli z kraju, zostawiając króla sam na sam z Katarzyną II. Czy wystawa spełni oczekiwania organizatorów? Ludzie myślący przyjmą ją z aplauzem, ci zaś, dla których historia to okazja do niszczenia własnych dziejów – przekonani nie będą. Już na łamach dodatku do „Rzeczpospolitej” „Plus Minus” ukazał się obszerny artykuł pod wymownym tytułem „Król z trupią głową”, będący nieudolną i dosyć prymitywną próbą zdezawuowania idei wystawy, tak jakbyśmy mieli pod dostatkiem przykładów podobnej aktywności, co w przypadku Stanisława Augusta. Dziwi to, że gazeta mieniąca się prawicową i konserwatywną nie jest w stanie wyjść poza jakobińsko-lewicowy ogródek. Na koniec opinia najwybitniejszego historyka dziejów Polski Nowożytnej – prof. Władysława Konopczyńskiego, działacza Narodowej Demokracji, przyjaciela Romana Dmowskiego, i bynajmniej nie wielbiciela króla. W 1938, oburzony skandalicznym potraktowaniem szczątków króla przez sanację, zamieścił w „Kurierze Poznańskim” (z 25 sierpnia 1938 r.) artykuł pt. „Król w poniewierce”: „Iluż to Polaków na tym zasadzało swój patriotyzm, by nienawidzić żyjącego króla Ciołka, „uzurpatora”, „solitera” – i jego ideały! Ilu ich potomków, nie umiejąc nic zrobić dla Polski, a nieraz jej szkodząc, manifestowało po rozbiorach swój tani patriotyzm, klnąc pamięć Poniatowskiego! Trzeba było odwagi cywilnej, aby oddawać temu nieszczęśliwemu sprawiedliwość:

kto za nim przemówi, ten zły patriota, moskalofil, duch spodlony niewolą”.

I tak bywa po dziś dzień. Dlatego zachęcam do odwiedzenia Zamku i zapoznania się z kawałkiem polskiej historii – tragicznym, ale i chwalebnym. Jan Engelgard

Wystawa „Stanisław August, ostatni król Polski, polityk, mecenas, reformator 1764-1795”, Zamek Królewski w Warszawie, 27.11.2011-19.02.2012, komisarz wystawy Angela Sołtys.

Wystawie towarzyszy wspaniale wydany katalog pt. „Stanisław August, ostatni król Polski, polityk, mecenas, reformator 1764-1795”, Zamek Królewski w Warszawie, ss. 508.

60 towarzysza Tomasza Obchody sześćdziesięciolecia urodzin Bolesława Bieruta w 1952 roku stanowiły istotny element uczczenia towarzysza „prezydenta”.Obchody rocznicy urodzin rozpoczęły się wezwaniem do socjalistycznego współzawodnictwa – 4 marca 1952 roku prasa zamieściła apel: „Dla uczczenia 60-lecia urodzin towarzysza Bolesława Bieruta niezłomnego bojownika o szczęście ludu polskiego, o siłę ojczyzny i na cześć zbliżającego się Święta 1-go Maja, Robotnicy, majstrowie, technicy i inżynierowie Pafawagu Wrocław wzywają ludzi pracy Polski Ludowej do socjalistycznego współzawodnictwa”. Od 5 marca pojawiła się w prasie nowa rubryka, która towarzyszyła czytelnikom, codziennie aż do 25 kwietnia, w której robotnicy, chłopi zobowiązywali się do produkcji „więcej samochodów ciężarowych i osobowych, więcej surówki i stali, więcej węgla, więcej mleka i mięsa”. Zaciągane zobowiązania miały polegać na znacznym przekraczaniu norm – w przypadku robotników na porządku dziennym było osiąganie 300-400% normy. W związku z tym pojawił się dowcip: „Przodownicy pracy, którzy wykonali ponad 500% normy, otrzymali od Bieruta złote medale za zasługi. Po uroczystościach wręczenia odznaczeń jeden z przodowników zauważa, ż medal wcale nie jest ze złota. Dzwoni, więc do Bieruta ze skargą, że to oszustwo. Bierut na to: - A te wasze ponad 500% normy, to, co?”. Stefania Maliszewska, gospodyni domowa wystąpiła z oryginalnym zobowiązaniem: „podejmuję się, ażeby lekarz w obecności świadków odciął mi moją lewą rękę przy ramieniu, może to moje zobowiązanie, choć w małym stopniu przyczyni się do śmiertelnego zakrztuszenia posttrumanowców i samego Trumana”. Równocześnie od 16 kwietnia robotnicy zaciągali „warty bierutowskie” na cześć towarzysza „prezydenta”. Zaciągano i jednocześnie wzywano do zaciągania wart. Na bramach krakowskich fabryk pojawiły się napisy: „pełnimy warty na cześć Towarzysza Bieruta”. Warty miały przynieść zwiększenie produkcji, lepszą wydajność oraz pracę zespołową. W „Trybunie Ludu” od 30 marca ukazywała się „w odcinkach” praca towarzysza Józefa Kowalczyka – „Bolesław Bierut, życie i działalność”, skrócona wersja biografii „pierwszego obywatela”, wydana w 1952 roku przez KiW. Na posiedzeniu Sekretariatu Biura Organizacyjnego w dniu 8 kwietnia 1952 roku zatwierdzono program uroczystości oraz zaproponowano nazwanie imieniem tow. Bieruta, Uniwersytetu we Wrocławiu, Huty w Częstochowie, fabryki samochodów ciężarowych w Lublinie oraz placu na MDM (plac ten ostatecznie nazwano placem Konstytucji, gdyż Bierut nie zgodził się na nadanie mu swego imienia). Studenci Uniwersytetu Wrocławskiego z entuzjazmem przyjęli wiadomość, że Bierut zgodził się nazwanie uczelni jego imieniem. Uroczystość nadania uczelni imienia tow. Tomasza odbyła się 18 kwietnia, w dniu urodzin „prezydenta”. Na kominach nowej stalowni huty „Częstochowa” pojawiły się olbrzymie białe litery nazwiska „prezydenta”. Po ostatecznej zgodzie towarzysza Tomasza na przemianowanie huty „Częstochowa” na hutę im. Bolesława Bieruta „pod niebo wzbiła się chmura gołębi. „Niech żyje towarzysz Bierut” – wznieśli okrzyki robotnicy, „Niech żyje Prezydent Bierut, wierny uczeń Lenina i Stalina”. Cała załoga skandowała „Sta-lin”, „Bie-rut”, Po-kój”. Robotnicy wspomnianej fabryki samochodów ciężarowych czynem poparli nadanie swemu zakładowi imienia „prezydenta”, montując 12 samochodów ponad plan, 13 natomiast miał być darem urodzinowym dla „ukochanego Prezydenta”. Samochód nie był jedynym prezentem dla towarzysza Tomasza. Do Belwederu napływały upominki z całego kraju, w tym m.in. 14 płyt gramofonowych z nagranymi życzeniami. Prezentem było także przedterminowe oddanie do użytku warszawskiego kina „Śląsk” oraz wielkiej tkalni tkanin jedwabnych w Turku. 17 kwietnia odbyło się uroczyste posiedzenie Rady Państwa i Rady Ministrów pod przewodnictwem marszałka sejmu Władysława Kowalskiego poświęcone uczczeniu 60. rocznicy urodzin „prezydenta”. Na wniosek premiera Józefa Cyrankiewicza, uchwałą Rady Państwa i Rady Ministrów nadano Bolesławowi Bierutowi „w 60-tą rocznicę urodzin za historyczne zasługi w kierowaniu społeczną i narodową walką wyzwoleńczą Klasy Robotniczej i narodu Polskiego w budowaniu Polski Rzeczypospolitej Ludowej, jej siły i wielkości, w wytyczaniu drogi Narodu Polskiego do Socjalizmu – Order Budowniczych Polski Ludowej”. Marszałek sejmu wręczając dostojnemu solenizantowi insygnia ordery, powiedział: „W Tobie Naród Polski widzi swego wodza i nauczyciela, który przewodząc przodującej sile narodu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej wskazuje drogi rozwoju wszystkich dziedzin życia narodowego i prowadzi polski lud pracujący do nowych zwycięstw i historycznych zdobyczy – wiedzie Polskę ku sile i wielkości, ku zwycięstwu socjalizmu”. W przeddzień rocznicy urodzin cały kraj przybrał odświętny wygląd. Na gmachach warszawskich urzędów i instytucji, na blokach mieszkalnych „pojawiły się dekoracje, flagi i chorągwie. Ulice stołeczne przybrały wygląd biało-czerwonych alei. Na wszystkich słupach zawieszono chorągwie czerwonej i biało-czerwone, na domach pojawiły się flagi i portery Dostojnego Solenizanta. Wszystkie dzielnice Warszawy toną w czerwieni. Stolica Polski Ludowej przybrała uroczysty, odświętny wygląd. Dzisiejsze święto – urodziny ukochanego Prezydenta spotyka Warszawa z całą serdecznością w swych najpiękniejszych szatach”. Także Kraków przybrał odświętny wygląd – „wszędzie powiewają biało-czerwone, błękitne i czerwone flagi. W girlandach zieleni widnieją na murach wielkie portrety Prezydenta. Pięknie wyglądają starodawne mury Wawelu, ozdobione pękami biało-czerwonych i błękitnych flag”. Wieczorem 17 kwietnia ulice Warszawy „rozbrzmiewały radosnym śpiewem młodzieży. Kiedy w fabrykach zakończono pracę, kiedy w szkołach i wyższych uczelniach zakończono zajęcia, ze wszystkich dzielnic stolicy wyruszyły barwne pochody młodych robotników, uczniów, studentów, młodych żołnierzy i junaków. Mocno rozbrzmiewały wznoszone przez młodzież gorące okrzyki na cześć swego ukochanego Przyjaciela, Prezydenta RP Bolesława Bieruta, na cześć Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i Polski Ludowej . Wesoło i rado…śnie zakończyła wieczór młodzież. Na placu im. Feliksa Dzierżyńskiego pod pomnikiem Braterstwa Broni i w innych punktach miasta do późna trwały zabawy, śpiewy i manifestacje na cześć Dostojnego Solenizanta”. W piątek 18 kwietnia 1952 roku - w dniu urodzin odbyła się w Teatrze Polskim w Warszawie uroczysta akademia zorganizowana przez KC PZPR. Wspaniale udekorowana sala teatru zapełniła się szczelnie uczestnikami uroczystości. Gdy witany dźwiękami hymny narodowego towarzysz Tomasz zajął miejsce za stołem prezydialnym, na sali wybuchła długo niemilknąca burza oklasków. Akademię zagaił marszałek sejmu – Władysław Kowalski, a gdy następnie premier Cyrankiewicz odczytał depeszę od Generalissimusa Stalina na sali zerwały się burzliwe oklaski. Wszyscy stojąc słuchali słów depeszy „słońca całego postępowego świata”. Po odczytaniu telegramu zerwały się jednocześnie w różnych miejscach sali okrzyki na cześć Stalina i Bieruta, „ponad które wybijało się i wypełniało całą salę potężne skandowanie „Sta-lin”, „Bie-rut”. Następnie Edward Ochab wygłosił referat pt. „Bolesław Bierut – wielki syn klasy robotniczej, spadkobierca i kontynuator postępowych tradycji narodu polskiego”. ”Gorącymi słowami przyjmowali zgromadzeni słowa referatu. Wielokrotnie manifestowali gorące i głębokie uczucia dla Pierwszego Budowniczego Polski Ludowej. Wielokrotnie zgromadzeni stojąc skandowali z mocą „Sta-lin”, ”Bie-rut”. Po przemówieniu długo nie milkły okrzyki „niech żyje”. Na zakończenie akademii odbyła się część artystyczna. Po występach wybuchła kolejna manifestacja na cześć towarzysza Tomasza. Długo nie milkły okrzyki „Bie-rut”, „Bie-rut”. O ciągłym skandowaniu nazwiska towarzysza „prezydenta” traktował żart – „Dlaczego wszyscy wstają z miejsc, gdy zaczyna się skandowanie; „Bierut!, Bierut!”? – Żeby nie siedzieć”. Dla uczczenia sześćdziesiątych urodzin Bieruta powstały liczne utwory literackie. Nakładem „Czytelnika” ukazał się zbiór „Wiersze o Bolesławie Bierucie”, w którym „czołowi polscy literaci” składali hołd najwierniejszemu i najlepszemu w Polsce uczniowi Lenina i Stalina. Autorzy szczególnie chętnie posługiwali się pieśnią i litem literackim. Pieśń mogła przyjmować klasyczną postać utworu przeznaczonego do śpiewania, jak „Pieśń o prezydencie” Jerzego Turandota, z muzyką Edwarda Olearczyka:

„Twoje słowa są naszym drogowskazem

Proste, mocne, hartowane jak stal

W jasną przyszłość idziemy z tobą razem,

Trudną drogą wyrzeczeń i walk.Refren.

Przez miasto i wieś niech się niesie nasza pieśń

niech radosna rozbrzmiewa w niej nuta,

niech prowadzi nasz lud do zwycięstwa przez trud

pieśń na cześć towarzysza Bieruta.”

W innym wypadku była to pieśń przeznaczona do recytacji, jak „Piosenka ludowa” Teofila Kowalczyka, utrzymana w konwencji ludowej połączonej z socrealistycznym postępem:

„Pluska strumyk w gaju, kwitnie jarzębina.

Traktor w polu orze. Śmieje się dziewczyna. (…)

Śpiewa słowik w sadzie, księżyc w stawie pływa.

- Zorałam mórg tyle. Latam dziś szczęśliwa.

Grzmi na roli traktor. Huczy kombajn w zbożu.

Nie braknie już chleba i mąki w komorze.

Gdybym jak ten słowik latać mogła lekka,

Fruwałabym co noc śpiewać Mu w Łazienkach.

Chciałabym się zmienić w szczerosrebrny księżyc,

Żeby Mu Belweder w Warszawie osrebrzyć.

Nie jestem słowikiem, w księżyc się nie zmienię,

Lecz będę traktorem głębiej orać ziemię. (…)

Kiedy do Warszawy wycieczka się zbierze

Jak bukiet z tych kłosów złożę w Belwederze.

A gdy gwiazdy błysną ciemne iskrząc niebo,

Pomyślę – te gwiazdy niech błyszczą dla Niego”.

„List do prezydenta” Iwaszkiewicz przybrał formę samokrytyki:

„Bo kiedy, prezydencie, Ty dobrze wiedziałeś,

Jaką trzeba iść drogą i jak nas prowadzić

Ja zbytnio zaufałem przebrzmiałej mądrości,

Zmęczone oczy pasać piękności widokiem –

I olśniony tęczami wtedy nie dostrzegłem

Ugiętego pod jarzmem prostego człowieka.

Ja wiem, ja teraz już dużo rozumiem. (…)

Myślałem, że już w życiu coś niecoś zdobyłem,

A tu trzeba pojmować wszystko od początku.

Ty wiesz, że nie chwaliłem wielkich tego świata,

I ten list dziś do ciebie nie dlatego piszę. (…)

Więc przebacz mi te śmiałość i ton tego listu,

W Tobie zawsze dostrzegam wzór takiej prostoty,

Że Ci śmiele przesyłam proste pozdrowienie.

Nie czas już teraz na olbrzymie słowa,

Bo teraz czas na olbrzymie czyny

Mówię więc Ci zwyczajnie zwyczajne wyrazy:

„Żyj długo, pracuj długo – my Ci pomożemy”.

Literackie biografie Bieruta wplatają się w cykl roczny, miesiące styczeń, kwiecień, sierpień stanowią w niej przełomowe momenty. W „Nocy noworocznej” Artura Międzyrzeckiego przywoływana jest pamiętna noc sylwestrowa 1943 na 1944, w trakcie, której powołano Krajową Radę Narodową, na której czele stanął „syn ludu”, nieodparcie kojarzący się z „Synem człowieczym”. Kwiecień, miesiąc urodzin „prezydenta”, wplata się w uniwersalną symbolikę wiosny i budzącej się do życia przyrody, wykorzystaną przez Antoniego Słonimskiego w „Portrecie Prezydenta”:

„Tysiąc lat ziemia spała, krzywdą jak mrozem okuta;

Wrogiem był człowiekowi człowiek i wrogi był żywioł,

Dzisiaj, patrz! Chociaż droga trudna i mgłami zasnuta,

Ale już pachnie wiosną, ciepły wiatr wschodu ją przywiał.

Jeszcze błota i śniegi, ale już mrozy nie wrócą.

Sercu lżej, kiedy pierwszy podmuch przedwiośnia nadleci!

Łatwiej oczom i dłoniom, swobodniej oddychać płucom,

Słuchaj, słuchaj, jak szumi wiatr nadchodzących stuleci!”

Z kolei sierpień to miesiąc plenum KC PZPR z 1948 roku, w trakcie którego rozprawiono się z „odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym”, o czym przypominał „Sierpień” Woroszylskiego:

„Tego lata, gdy zdrada skuła,

nieszczęśliwy lud Jugosławii

kiedy u nas łeb podniósł kułak

więc zadrżeli mali i słabi.(…)

Kto w ojczyźnie, jak nie jej wola,

Dał początek nowemu życiu? (…)

Partia powołała Bieruta,

By pod Jego wodzą zwyciężać.”

Włodzimierz Słobodnik w wierszu „Syn Ludu” umieścił Bieruta u boku „największych” narodowych bohaterów:

„Złożywszy serce swe w ofierze

Polsce od młota i od pługa,

Syn Ludu zasiadł w Belwederze –

Gospodarz Polski i Jej sługa

Przy Nim, jak wielkość i sumienie

Polskiego ludu walczącego,

Stoją tragiczne, wzniosłe cienie

Kościuszki, Bema, Waryńskiego.”

Formę literackiej biografii przyjął również wiersz Adama Ważyka „Droga pokoleń”, prezentujący kolejne wydarzenia z życia towarzysza Tomasza, którego zwieńczeniem było objęcie przez tego prostego człowieka z ludu urzędu „prezydenta”:

„Lud zasiadł w Belwederze. Budzi się młoda Warszawa,

odchodzą nocni murarze, nadchodzi dzienna zmiana,

zecerzy idą do domu i gwiżdżą po warszawsku,

a daleko za miastem drobna rączka pastusza

rozkłada na kamieniu – „Pana Tadeusza.”

Poeci, których wiersze nie znalazły się w ww. wyborze, musieli nadrobić ten afront, podlizując się osobno. Tadeusz Różewicz i Wisława Szymborska wspólnie opublikowali „Dytyramb na cześć Prezydenta Bieruta”.

Jan Brzechwa, w urodzinowym wierszu, nie szczędził Bierutowi pochwał:

„Pragnę uczcić człowieka, który sięgnął po światło,

Żeby w walce prowadzić lud przez drogę niełatwą.

Pragnę uczcić człowieka, który wierny jest partii,

Który tworząc ją w ogniu, przejął mądrość i hart jej. (…)

Z pieśnią w przyszłość idziemy. Choć to przyszłość niebliska,

Ale cel jest widoczny i przed nami rozbłyska

Wypalona w płomieniu i w kamieniu wyryta

Droga życia i walki Bolesława Bieruta.”

Dla wymienionych twórców, wyczulonych na rzekome niebezpieczeństwo polskiego nacjonalizmu i antysemityzmu, wróg był zawsze na prawicy, łatwo więc dali się przekonać do przejścia do „obozu demokracji postępu”. Z ulgą przyjęli koniec „mrocznej epoki sanacyjnej” i z radością przyjmowali nagrody za gorliwą służbę od postępowego, miłującego literatów Bolesława Bieruta.

Wybrana literatura:

B. Urbankowski – Czerwona msza albo Uśmiech Stalina

J. Trznadel – Hańba domowa

P. Lipiński – Bolesław Niejasny: opowieść o Bolesławie Bierucie, Forreście Gumpie polskiego komunizmu

Wiersze o Bolesławie Bierucie

B. Brzostek – Robotnicy Warszawy: konflikty codzienne (1950-1954)

Centrum władzy. Protokoły posiedzeń kierownictwa PZPR; wybór z lat 1949-1970.

D. Jarosz, M. Pastor – W krzywym zwierciadle. Polityka władz komunistycznych w Polsce w świetle plotek i pogłosek z lat 1949-1956

Polacy wobec przemocy 1944-1956 Cdn. Godziemba's blog

Rząd kontynuuje kreatywne księgowanie Nie ma przebacz dla nieudolności tego rządu. Pomimo zaklinania rzeczywistości i prognozy Ministerstwa Finansów przewidującej kurs euro na koniec tego roku na poziomie 3,7 zł, co umożliwiłoby odłożenie niezbędnych reform o kolejny rok, prawda jest nieubłagana. Euro waha się w okolicach 4,5 złotego. A Jan Vincent-Rostowski zagryza paznokcie. On już wie, że ustawowa granica zadłużenia dawno przekroczyła 55% w stosunku do PKB, a teraz zbliżamy się do konstytucyjnego progu 60% PKB. Główny Urząd Statystyczny 12 dni po wyborach parlamentarnych w cudowny sposób znalazł w kasie państwa 1,4 miliarda złotych, co obniżyło nasz dług publiczny z 55,0% w stosunku do PKB do 54,9%. Bo gdyby było 55,0% PKB, to premier Tusk musiałby już na początku swojej drugiej kadencji przygotować (już na przyszły rok) zrównoważony budżet, czyli w krótkim okresie musiałby znaleźć jakieś 40-50 miliardów złotych. Oczywiście winny temu, podobnie jak w poprzedniej kadencji, jest poprzedni rząd. Niech premier o tym nie zapomni i tak jak cztery lata temu wszystko zwalał na poprzedników, to i niech tym razem skorzysta z podobnej sposobności. Szczęśliwie – jak przyznał jeden z działaczy PO (oczywiście anonimowo) – nie po to zmieniano w lutym prezesa GUS, żeby nowy podawał statystyki, jakie sobie chce. Ale nawet fakt, że GUS obniżył nasze zadłużenie o 0,1% PKB, jedynie przesunął wyrok o rok. Bowiem na dzień dzisiejszy premier Tusk nie może jeszcze obsadzać sobie prezesów wszystkich banków w Europie, a to oni na kształtują obecnie kurs wymiany złotówki w stosunku do euro. Kurs euro jest niezwykle ważny dla polskiego długu publicznego, gdyż 70% naszego zadłużenia zagranicznego denominowane jest w euro. Obecna ekipa rządowa wpadła, bowiem na pomysł, że będziemy zadłużać się głównie za granicą. Ci zagraniczniacy nie wiedzieli, że nasza waluta czeka na napływ wielu miliardów euro z Unii Europejskiej, zatem rząd będzie sprzedawał euro, w związku, z czym nasza waluta umocni się.

Teraz czas na ministra Tak myślał rząd, ale nie wiedział, że po drugiej stronie też siedzą fachowcy, mając do dyspozycji dodatkowo dziesiątki miliardów euro, wsparte dźwignią finansową do kształtowania kursu wymiany naszej waluty. Dodatkowo oprocentowanie naszych obligacji w walucie jest o ok. 0,5% niższe od oferowanego w złotówkach. Skoro zagranica chciała nam pożyczać, no to nasz premier pożyczał. W końcu Polska jest w budowie, a zagraniczne rynki finansowe doskonale rozumieją powagę sytuacji i fakt, że budowę trzeba dokończyć. Na poniższym wykresie widać, jak w trakcie jednej kadencji rząd zwiększył zadłużenie zagraniczne prawie dwukrotnie.

(Zadłużenie zagraniczne Polski rząd + samorząd w latach 2008-2011 w przeliczeniu na złotówki)

A wszystko, dlatego, że kurs złotówki nie chciał rosnąć, tylko spadał. Jeszcze w zeszłym roku wynosił 3,96. Na potrzeby poniższego wykresu przyjęliśmy kurs 4,50. Być może złoty trochę się umocni, (jeśli Narodowy Bank Polski będzie interweniował), ale być może osłabi. Nie wie tego nikt, a na pewno nie wiedzą tego w Ministerstwie Finansów, gdzie spodziewali się kursu na poziomie 3,70 na koniec roku. Przy tym poziomie nasze zadłużenie miało wynieść ok. 811 miliardów złotych. Przy obecnym PKB miało to dać 54,2% zadłużenia. Zatem jeśli kurs euro wynosiłby 4,5 złotego, to zadłużenie (przy niezmieniających się pozostałych warunkach) byłoby na poziomie 880 miliardów złotych (a być może nawet powyżej 900 miliardów), co dałoby ok. 59% PKB. Zatem nie tylko złamalibyśmy ustawowe 55%, po którym rząd musi zrównoważyć budżet, ale zbliżylibyśmy się do konstytucyjnej granicy 60%. Wprawdzie Konstytucja RP nie przewiduje jakichkolwiek sankcji za przekroczenie tej granicy, ale oznaczałoby to wprost złamanie ustawy zasadniczej.

Zmiana zasad liczenia Co w obliczu takiego zagrożenia może wymyślić rząd? Ktoś mógłby pomyśleć, że szybko będzie ciąć wydatki i podnosić podatki. Ale, po co? Oto w ostatni piątek wyciekła informacja z Ministerstwa Finansów, że chce zacząć liczyć zadłużenie zagraniczne nie na podstawie kursu z ostatniego dnia roku, jak to było dotychczas, tylko na podstawie średniego kursu z całego roku. Po co cokolwiek reformować, skoro można po prostu zmienić sposób liczenia? Gdyby przyjąć średni kurs euro z obecnego roku na poziomie 4 złotych, nasze zadłużenie zagraniczne w cudowny sposób zmalałoby z około 405 miliardów złotych do 360 miliardów złotych. Przy zastosowaniu jeszcze jakichś dodatkowych sztuczek i wydajnej pomocy prezesa GUS może udałoby się jeszcze zejść poniżej 55,0% PKB. Nczas.com proponuje, by na specjalnej naradzie ktoś zaproponował oficjalną wersję długu publicznego na poziomie 54,99999% PKB. I dodatkowe rozporządzenie, że więcej GUS podawać nie może do oficjalnej wiadomości, żeby nikt się nie stresował. W sposób, w jaki postępuje obecny rząd w stosunku do liczenia zadłużenia, można działać w nieskończoność. Niestety przyjdzie taki moment, gdy obecni wierzyciele upomną się o spłatę pożyczonych pieniędzy. Byłem pewny (dając temu wyraz w artykułach w „Najwyższym CZASIE!”), że po wyborach premier wyjdzie z zatroskaną miną, powie, że zadłużenie wymknęło się spod kontroli (samo), a potem wyciśnie z podatników, co się da. Okazuje się, że lepszą metodą jest podtrzymywanie kreatywnego księgowego na stanowisku, który – jak na porządnego księgowego przystało – tak dobiera liczby, by oficjalny wynik się zgadzał. A oficjalny wynik to 54,9% długu w stosunku do PKB. Czapki z głów przed księgowym Rostowskim – takiego to może pozazdrościć nawet mafia.Marek Łangalis

Już straszą skutkami rozpadu strefy euro

1. Najpierw były straszne wizje skutków rozpadu strefy euro, snute przez polityków rządzącej Platformy w kolejności: Sikorskiego, Tuska, Komorowskiego. W ostatnią sobotę w Rzeczpospolitej, która po zmianie właściciela, bardzo zbliżyła się do dzierżących władzę w Polsce, zaprezentowano wyniki symulacji dokonanej przez analityków banku ING, dotyczących skutków rozpadu strefy euro. Nie bardzo wiadomo, jakie były założenia przyjęte do tej symulacji, ale tytuły publikatorów już krzyczą „rozpad strefy euro to spadek PKB już w 2012 roku w krajach tej strefy przynajmniej o9%, a w pozostałych krajach UE także recesja np. w Polsce 6,6%”. Są jeszcze inne informacje mające robić wrażenie na czytelnikach. Najsilniejszą walutą byłby wtedy amerykański dolar, a nowo wprowadzona niemiecka marka dorównałaby jego wartości dopiero po 5 latach. Złoty osłabił by się do dolara, a jego kurs wynosiłby 5,1 zł za 1 USD. Grecka drachma kosztowałaby mniej niż 0,3USD, produkcja w krajach strefy euro zmniejszyłaby się łącznie w tylko w 2012roku o blisko 10%, a wzrost PKB mógłby nastąpić w tych krajach dopiero w roku2016. Prawda, że straszne. Pewnie można sobie wyobrazić symulacje przy jeszcze ostrzejszych założeniach, które będą pokazywały skutki wręcz katastroficzne z wojną włącznie jak to już nakreślił Minister Rostowski.

2. W tekście znalazło się chyba nieopatrznie zdanie, że wspomniani analitycy ING uważają, iż „wydarzenia ostatnich lat dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że strefa euro, jest daleka odbycia optymalnym obszarem walutowym”. Część polityków i ekonomistów twierdzi, że taki był niemiecki plan w latach 90-tych poprzedniego stulecia, kiedy zaczęto finalizować przygotowania do wprowadzenia wspólnej waluty, wtedy jeszcze w ramach Wspólnot Europejskich. Ekonomiści, a od nich i politycy wiedzieli, że wspólna waluta ma szansę dobrego funkcjonowania, ale tylko na tzw. optymalnym obszarze walutowym, czyli takim gdzie jej używanie powiększa dobrobyt społeczeństw i jednocześnie nie powoduje powstawania trwałych nierównowag. Takich warunków nie spełniały wtedy i nie spełniają teraz takie kraje jak Grecja czy Portugalia, ale jak się okazuje także Włochy czy Hiszpania, co wyszło na wierzch dopiero niedawno. Wspólna waluta, na którą przeliczano waluty narodowe po „mocnym” kursie szczególnie w tych mniej zamożnych krajach, co dawało ułudę wysokich dochodów obywateli już w nowej walucie, towarzyszące jej niskie stopy procentowe europejskiego banku centralnego, a w konsekwencji i tanie pożyczanie, zachęcało do zakupów towarów usług zarówno sektor prywatny jak i publiczny. Tych towarów i usług dostarczała najbardziej konkurencyjna gospodarka niemiecka, w której to marka została przeliczona na euro akurat po kursie słabszym, co dawało jeszcze większe szanse niemieckiemu eksportowi. Niemcy stali się pierwszym eksporterem świata, ale za cenę tego, że Grecy, Portugalczycy, Włosi, Hiszpanie itd. kupowali ich towary i usługi w dużej części za pożyczone pieniądze. Kiedy jednak przyszedł czas oddawania tych pożyczek, a wiele gospodarek dotknął kryzys (spowolnienie wzrostu albo nawet spadek PKB) okazało się to coraz trudniejsze, a dla kilku krajów wręcz niemożliwe?

3. Tak, więc niezależnie od rozstrzygnięć, do jakich dojdzie w sprawie przyszłości waluty euro, jej dalsze funkcjonowanie bez wyraźnej poprawy konkurencyjności gospodarek krajów peryferyjnych, nie doprowadzi przecież do powstania optymalnego obszaru walutowego, a nierównowagi będą się pogłębiały. Sugerowane rozwiązania w postaci wspólnej polityki fiskalnej, wydłużenie wieku emerytalnego, drastyczne oszczędności i szybka prywatyzacja to tylko plastry na gangrenę, która dalej będzie toczyła gospodarki krajów peryferyjnych strefy euro. Najsłabsze gospodarki będą się zwijały i nie będzie, z czego spłacić tych liczących kilkanaście bilionów euro starych długów. Wydaje się, więc, że dla krajów peryferyjnych strefy euro, ratunek to jednak to powrót do walut narodowych, choć pewnie za cenę spadku poziomu życia wszystkich obywateli przynajmniej o 20-30%. Polska na szczęście przed takim dylematem nie stoi i nie bardzo wiadomo, dlaczego rząd Tuska tak usilnie chce ratować strefę euro nawet za cenę „zamordowania” polskiej gospodarki. Zbigniew Kuźmiuk

Żydowscy kłamcy holokaustu Od kilku dziesięcioleci część środowisk żydowskich zamiast upowszechniania rzetelnej wiedzy o holocauście wykorzystuje go do kreowania fałszywego wizerunku Polski i Polaków. W izraelskich mediach ukazuje się coraz więcej publikacji, które przypisują Polakom współudział w hitlerowskiej zagładzie Żydów. Co chwila powraca kłamliwy termin „polskie obozy zagłady”. Tylko w ostatnim tygodniu pojawił się, bez żadnej krytycznej reakcji na stronie www.ourjeruselem.com. Ironią losu jest, że termin ten wymyślili byli naziści, pracujący dla służb specjalnych zachodnich Niemiec w połowie lat 50. Posługiwanie się tego typu terminami ma kreować określoną świadomość holocaustu, zwłaszcza wśród młodego pokolenia Izraelczyków. Obecność w zbiorowej świadomości współwiny Polaków za holocaust, ułatwia części środowiskom żydowskim zgłaszanie materialnych roszczeń wobec Polski. Jakie ta polityka przynosi skutki widzieliśmy dwa miesiące temu. Izraelczyk grający w Wiśle Kraków publicznie przyznał, że chciałby grać w narodowej drużynie Polski. „Chce reprezentować kraj, w którym przed siedemdziesięciu laty większość jego obywateli dokonała mordu na jego dziadku i babci i w ogóle na społeczności, kraj, który będzie nam przypominał hańbę światową” – pisał jeden z publicystów. „Odrzucić patriotyzm? Reprezentować kraj, na którego ziemi zginęły miliony Żydów i który do dziś zmaga się z antysemityzmem? Powinien to przemyśleć dwa razy” - dodał znany izraelski trener. Polskie władze w żaden sposób oficjalnie nie zaprotestowały. Gdy w lutym 2011r. szef polskiego MSZ Radosław Sikorski udzielił wywiadu opiniotwórczej izraelskiej gazecie „Haaretz” nic nie wskazywało, ze wywiad ten przyciągnie jakiekolwiek zainteresowanie. Sikorski unikał jak mógł drażliwych kwestii, podkreślając jedynie pozytywne aspekty polsko-żydowskiej przeszłości. Prowadzącemu wywiad Adarowi Primorowi nie udało się także wciągnąć polskiego ministra do dyskusji wokół niedawnej książki Tomasza Grossa „Złote żniwa” i sformułowanych w niej oskarżeń pod adresem polskiego społeczeństwa. Jednak wywiad z Sikorskim od razu spotkał się z ogromna ilością komentarzy izraelskich internautów. Wszystkie z nich miały jeden wspólny mianownik: przypisywały Polsce i Polakom udział w mordowaniu zamieszkałych w Polsce Żydów, a nawet mianowały Polaków największymi pomocnikami nazistów w zagładzie. Komentarze izraelskich internautów były próbką świadomości historycznej młodego pokolenia Izraelczyków. Świadomość ta nie wyrosła w próżni i musiała zostać przez kogoś świadomie tak ukształtowana. Młodzi Izraelczycy już w szkole średniej aktywnie uczestniczą w programach edukacyjnych poświęconych holocaustowi, jakie są realizowane w izraelskich szkołach. W ramach tych programów odbywają się wycieczki do Polski, w czasie, których izraelska młodzież poznaje miejsca zagłady Żydów. Ich stałym elementem jest udział w Marszu Żywych w trakcie, którego demonstrują swój patriotyzm. Młodzi Izraelczycy w czasie uczestniczenia w tych programach otrzymują wyselekcjonowaną wiedzę, która ma doprowadzić ich do samodzielnej, ale z góry założonej, interpretacji wydarzeń przed siedemdziesięciu lat. Programy te wyposażone są, bowiem w odpowiednio dobraną literaturę, która ma miedzy innymi pomóc zrozumieć polski udział w holocauście. Nauczyciele izraelskich szkół dbają o jej właściwy dobór. „Malowany ptak” Jerzego Kosińskiego, czy „Urywki. Z dzieciństwa 1939 - 1948” Binjamina Wilkomirskiego należą doklasyki literatury Holocaustu, a obaj autorzy wymieniani są w jednym rzędzie z dziełami Primo Leviego, Eli Wiesela, czy Imre Kertesema. „Malowany ptak” Kosińskiego stał się w ogóle jedną z najważniejszych pozycji na zajęciach poświęconych tematyce holocaustu. Jest traktowany niemal jak dokument historyczny na temat zagłady. Dla młodych Izraelczyków książka Kosińskiego stanowi też ważne źródło wiedzy o „Polsce pod okupacją niemiecką”. Obraz Polaka, jaki został w niej naszkicowany to obraz psychopaty, wyrażającego radość z powodu gazowania i palenia Żydów. Według autora dla polskiego chłopa holocaust jest jedynie karą Boga za zabicie przez Żydów Jezusa oraz za mordowanie chrześcijańskich niemowląt i picie ich krwi. Skrytym marzeniem każdego Polaka jest przyłączenie się do Niemców i wspólne z nimi wymordowanie wszystkich Żydów. Ale nie są to tylko marzenia. Kosiński opisuje wiele historii, które pokazują jak polski chłop morduje Żydów i wyładowuje na nich swoją nienawiść. Na pewno u młodych Izraelczyków opisy zachowań Polaków wywołują szok. Nie inaczej wyglądają Polacy naszkicowani w „Urywkach” Wilkomirskiego. Tutaj również Polacy nienawidzą Żydów i nie mogą wybaczyć tym nielicznym, że przeżyli zagładę. Opis okrucieństw jest tak drastyczny, że czytającemu „Urywki” przewraca się w żołądku. To na pewno dodatkowo potęguje odbiór Polaków, jako współodpowiedzialnych za niebywałe w historii okrucieństwa na Żydach. Książki Kosińskiego i Wilkomirskiego pokazują podobną historię, z tym, że obie z nich są literacką fikcją. Konfabulacje Wilomirskiego zostały ośmieszone, bo okazało się, że autor nie tylko nie przeżył holokaustu, ale nawet nie był Żydem. I nie byłoby nic w tym złego, gdyby nie to, że książki te nadal uchodzą za najlepszą literaturę faktu na temat holocaustu. I właśnie to sprawia, że skutecznie serwują młodym Izraelczykom oszustwo na temat Polski i Polaków, generując u nich przekonanie o polskiej odpowiedzialności za holocaust. Ale według twórców programów edukacyjnych na temat holocaustu najważniejsze jest to, że „Malowany ptak” i „Okruchy” napisane zostały „z wielką szczerością i wrażliwością" i właśnie, dlatego najlepiej nadają się do edukacji młodego pokolenia. Młode pokolenie Izraelczyków czerpie wiedzę o holocauście także z izraelskiej prasy i internetu. A te bardzo często mówiąc o holocauście zawierają nieodłączny element polskiej odpowiedzialności. Mówi ona, że Polacy byli najlepszymi pomocnikami Hitlera, chcieli rozwiązania kwestii żydowskiej zanim Niemcy napadły na Polskę. Krótko mówiąc Polska jawi się, jako kraj współodpowiedzialny za holocaust. Wszystko to powoduje, że w naturalny sposób pojawia się przekonanie, że Polska to naprawdę nieprzyjazny Żydom kraj i to prawie od zawsze. I dlatego zawsze wobec Polski trzeba zachować ostrożność. Bo Polacy zawsze byli antysemitami i dzisiaj są nimi nadal. Przecież wszyscy na świecie o tym wiedzą. Praktycznie nie ma tygodnia, żeby na łamach izraelskiej i światowej prasy nie opublikowano większego artykułu związanego z holokaustem. Ktoś kiedyś zauważył, że ilość artykułów prasowych na temat holocaustu ustępuje pod względem ilości, tylko codziennym prognozom pogody. Nie inaczej jest z literaturą naukową poświęconą zagładzie Żydów. Jej liczbę szacuje się bardzo skromnie, na co najmniej 10 tysięcy publikacji. Zarówno artykuły prasowe jak i literatura naukowa na temat holocaustu już dawno przestały się koncentrować wyłącznie na pokazywaniu prawdy o zbrodniach Niemców na Żydach. Od wielu lat w serwowanym przez nie obrazie holocaustu coraz mocniej obecny jest wątek polski. Ma on na celu ukazanie wizerunku Polski i Polaków, jako współodpowiedzialnych za zagładę Żydów. Szczególnie głośnym rezonansem odbiły się publikacje Daniela Jonaha Goldhagena, profesora Harvard University, który swoje tezy o udziale Polaków w Holocauscie zawarł w książce „Gorliwi kaci Hitlera”. Według Goldhagena Hitler jedynie „wyzwolił dławione antysemickie nastroje", a te były prawie od zawsze obecne wśród Polaków. Jeden z fragmentów jego książki mówi wprost: „Naziści, wspólnie z wielką liczbą zwyczajnych Niemców, przy pomocy kolaborujących Polaków, Francuzów i innych – prześladowali, tropili i oszukiwali europejskich Żydów, oraz zamordowali 6 milionów z nich, około miliona zagazowali i spalili w Auschwitz”. Goldhagen swoja wersję holocaustu skonstruował w taki sposób, że bardzo trudno jest podjąć z nim skuteczną polemikę. Jego tezy stały się szczególnie głośne dekadę temu, gdy światowe media z okazji 60 rocznicy rozpoczęcia holocaustu zaczęły szeroko mówić na ten temat. W Polsce znacznie głośniejsza od Goldhagena stała się książka Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi: Historia zagłady żydowskiego miasteczka", opisująca historię pogromu w miasteczku Jedwabne w dniu 10 lipca 1941r. jakiego dopuścili się na żydowskich mieszkańcach miasta tamtejsi Polacy. Gross podobnie jak Goldhagen pokazuje dławiony od zawsze polski antysemityzm i właśnie w taki z góry założony sposób opisuje Jedwabne. Podkreśla, że Żydzi w Jedwabnem, musieli „zawsze uważać na ukrytą wrogość otaczającej ich ludności". W lipcu 1941 r. jego zdaniem ta ukryta wrogość Polaków z Jedwabnego nagle stała się śmiercionośna i jak sam określa „polska połowa ludności miasta zamordowała żydowską połowę" z „Bóg wie, jakich" powodów, podczas gdy rola Niemców „ograniczała się, w zasadzie, do robienia zdjęć". Książka Grossa to nic innego jak wersja „Goldhagena dla początkujących”. Można postawić pytanie dlaczego tak się dzieje, dlaczego tyle publikacji na temat holocaustu przypisuje Polakom tę zbrodnię, skoro sami Polacy przez sześć lat wojny byli również ofiarami Hitlera i całego jego zbrodniczego systemu? Czemu ma służyć mianowanie Polaków katami Żydów, skora sami Polacy byli również ofiarami nazistowskiego holocaustu? W jakim celu ustawicznie przywoływany jest termin „polskie obozy koncentracyjne”, skoro sami przywołujący dobrze wiedzą, że jest on semantycznym kłamstwem. Czy żydowski holocaust może negować cierpienie innych, w tym cierpienie samych Polaków pod okupacją niemiecką? Odpowiedź jest prosta. Nie działo by się tak, gdyby nie istniało światowe „przedsiębiorstwo holocaust”. O nim stało się głośno, gdy Norman Finkelstein amerykański historyk żydowskiego pochodzenia i syn ofiar holocaustu opublikował w 2003 r. książkę pod takim właśnie tytułem. Autor pokazał w niej, że interpretowanie holocaustu, w taki sposób, aby kolejne narody były jego sprawcami służy części środowiskom żydowskim do wyłudzania od tych krajów odszkodowań za utracony majątek przez ofiary holocaustu. W ten sposób holokaust przekształcił się w dochodowy biznes, z którego zyski czerpią przede wszystkim Żydzi, którzy nie byli jego ofiarą. Takie metodyczne podejście, profesjonalnie zorganizowane wsparte przez media, naukę i bazujące na odpowiednio ukształtowanym sposobie myślenia o zagładzie stało się według Finkelsteina prawdziwym „przedsiębiorstwem”. Początki przedsiębiorstwa holocaust zaczęły się w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Niemiecki rząd wypłacił wówczas odszkodowania żyjącym ofiarom holocaustu. W grupie tej byli więźniowie obozów koncentracyjnych, mieszkańcy gett oraz wszyscy ci, którzy zmuszeni byli do ukrywania się w czasie wojny. Były to ponad cztery miliony osób, z których blisko połowa mieszkała w Izraelu. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych część środowisk żydowskich zainspirowała kampanię nacisku na Szwajcarię, od której domagano się zwrotu oszczędności ofiar holocaustu. Przed wybuchem wojny wielu Żydów, mając poczucie zagrożenia przeniosło swoje oszczędności do banków w neutralnej Szwajcarii. Po wojnie tysiące kont bankowych nie miało właścicieli ani spadkobierców. Właśnie te konta pół wieku później stały się celem „przedsiębiorstwa holocaust”. Prowadzona pod koniec lat 90 XX wieku kampania przyniosła sukces. Szwajcarskie banki utworzyły specjalny fundusz odszkodowawczy. Do 2001 r. kwota 240 mln USD została rozdzielona pomiędzy 255 tys. Żydów ocalałych z zagłady, w tym 124 tys. mieszkańców Izraela oraz 62 tys. obywateli USA. W każdym razie proces ten jeszcze trwa. Najważniejsze było jego uruchomienie. Następnym krajem na celowniku stała się Polska. Mienie polskich Żydów najpierw było przejmowane przez Niemców, a potem, jako mienie poniemieckie zostało przejęte przez rząd PRL. Po 1989 r. w Polsce status własności państwowej wcześnie znacjonalizowanej bez podstaw prawnych, nie został uregulowany żadną ustawą. To sprawiło, ze sprawa zwrotu żydowskiego mienia była i jest otwarta. I w tym wypadku zorganizowana została kampania propagandowa, mająca wywrzeć nacisk na polskie władze. Najpierw zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu publikacje historyczne i prasowe mające wskazywać, że Polacy, jako naród tradycyjnie antysemicki byli aktywnymi uczestnikami holocaustu i grabili żydowskie mienie, nawet po wojnie. W efekcie na początku 2001r. Światowy Kongres Żydowski (WJC) skierował w początkach grudnia do sądu w Nowym Jorku pozew przeciwko państwu polskiemu o odszkodowanie za majątek utracony przez Żydów, ofiary holokaustu w Polsce? Podniesione roszczenia dotyczą setek tysięcy parceli w Polsce, których wartość szacuje się na dziesiątki miliardów dolarów. Światowy Kongres Żydów, Światowa Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego i inne organizacje żydowskie wiele wzywały polskie władze, aby te prawnie rozwiązały problem żydowskiego mienia. W maju 2011r. z zwróciła się do prezydenta USA Baracka Obamy, aby podczas swojej wizyty w Polsce podniósł kwestię zwrotu „skradzionego” prze Polaków żydowskiego mienia. W działaniach przedsiębiorstwa holocaust najważniejsze jest to, aby proces zwrotu mienia został uruchomiony. Wtedy jest już prościej, bo można nim odpowiednio propagandowo sterować. Żydowskie organizacje „przedsiębiorstwa holokaust” zwyczajnie chcą usankcjonować „dziedziczenie rasowe”. Zakładają, że majątek zamordowanych Polaków żydowskiego pochodzenia nie stanowi własności państwa, ale należy do innych Żydów. Ten absurdalny postulat ma szansę tylko wtedy, gdy presja medialna na Polskę zacznie przynosić ekonomiczne i polityczne straty. Dlatego przedsiębiorstwo holocaust będzie grało na skrzypcach „polskiego antysemityzmu” tak długo, jak długo będzie to konieczne! Dlatego szef Komisji ds. Restytucji Mienia Ofiar Holokaustu Jehuda Evron zaapelował do społeczności żydowskiej słowami: „Musimy kontynuować walkę, nawet, gdy sytuacja jest trudna”. Tej walki nie można wygrać bez "polskiego antysemityzmu", "bez polskiego udziału w holocauście Żydów" i "polskich obozów zagłady". Leszek Pietrzak

Strzały na prawicy. Rzecz o konstruktywnej destrukcji. Zimna wojna na prawicy się skończyła. Padły pierwsze strzały. Rafał Aleksander Ziemkiewicz w auli KUL otworzył ogień. Otworzył ogień do Janusza Korwin Mikkego, otworzył ogień do Jarosława Kaczyńskiego, otworzył ogień do Zbigniewa Ziobry. W swoim wystąpieniu nie oszczędził nikogo z liderów polskiej prawicy. JKM odpowiedział ogniem na Nowym Ekranie, ale siła ognia z RAZa zdała się zaskoczyć samego "lidera jedynej partii prawicowej w Polsce". Cały ciąg wydarzeń nastąpił za sprawą Marszu Niepodległości, który pokazał, że wciąż żywa jest myśl "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz". W tym wypadku było to plucie na mundur, jednak, co należy z całą stanowczością podkreślić ten właśnie mundur, Polaka walczącego o niepodległość reprezentuje twarz Polski niepodległej. Warto zastanowić się głębiej nad procesem, który ma miejsce. Walka na polskiej prawicy toczy się teraz na wielu frontach. Z jednej strony JKM vs RAZ, z drugiej ZZ vs JK. Konsolidacja sił do okoła Zbigniewa Ziobry, choć nie daje mu wielkich szans na sukces wyborczy z całą pewnością wywrze spory wpływ na poparcie dla PiSu. W szczególności, jeśli potwierdzi się teza, że Ojciec Rydzyk zamierza poprzeć Solidarną Polskę. Lider najbardziej prawicowej partii w Polsce (tym razem piszę o Jarosławi Kaczyńskim) zdecydował się zawalczyć o siły, które dały o sobie znać na Marszu Niepodległości. JKM już od dawna tego próbował. Nawet Marek Jurek próbował się ogłosić się twarzą Marszu. Jedynie Zbigniew Ziobro nie wysunął jeszcze swoich pretensji do przewodnictwa tym ruchem. W sytuacji takiej nie dziwi mnie ani trochę postawa Rafała Ziemkiewicza. O Panu Rafale można pisać wiele. Można pisać dobrze, można pisać źle, ale jednego nie można mu odmówić. Od wielu lat prowadzi bardzo skuteczną działalność edukacyjną. Jako pierwsza osoba publiczna w Polsce sformułował tezę, że trzeba porzucić mrzonki o patriotycznym narodzie polskim, który odrodził się po komunistycznej niewoli. Jako pierwszy zwrócił uwagę na potrzebę powtórnego upolitycznienia mas i edukowania społeczeństwa w duchu patriotycznym. Dlatego ani odrobinę nie dziwi mnie fakt, że otwiera ogień do każdego, kto próbuje zawłaszczyć Marsz Niepodległości i pierwszą realną siłę polityczną w kraju zbudowaną po transformacji ustrojowej. Na swój sposób można to porównać do matki stającej w obronie swojego dziecka. Rafał Ziemkiewicz nie jest oczywiście jedynym rodzicem tego ruchu. Ba, wiele osób odmawia mu praw rodzicielskich w ogóle. Najczęściej jednak są to osoby, które ani trochę nie potrafią zrozumieć fenomenu stojącego za tymi tysiącami młodych ludzi, którzy w duchu patriotycznym świętują, którzy w duchu pełnym szacunku dla naszej historii walczą o lepszą Polskę. Skąd bierze się powszechne niezrozumienie dla siły tego ruchu? Odpowiedź jest prosta. Nikt z obecnych liderów nie był nigdy w żadnym z miejsc, gdzie ten ruch się zaczął, a jeśli był, nie miał świadomości tego. Nikt z obecnych polityków nie zuważył nawet, w jaki sposób ten ruch powstał. Wielu członków tego nieformalnego wciąż ruchu również tego nie wie. Wbrew temu, czego chcieliby niektórzy, ruch ten nie powstał w kościele. Wbrew temu, co sądzą niektórzy, nie jest to nawet ruch katolicki. By zrozumieć, jak to się stało, że w kraju, w którym wszelkie objawy patriotyzmu są wyśmiewane, hasło "Bóg, Honor i Ojczyzna" uznawane za faszystowskie, a flaga Unii Europejskiej powiewa często zamiast flagi Polski, nie wystarczy wyjść na ulicę 11.11 głosząc "ja popieram". Do tego potrzeba zrozumieć, kim są Ci ludzie, którzy nie boją się oskarżeń o śmieszność i kultywowanie "demonów patriotyzmu". Nie będę się roztrząsał nad korzeniami tego ruchu. Nie chcę dawać środków walczącym o przywództwo na prawicy broni do ręki. Nie chcę tego, gdyż obecna wojna jest potrzebna. Myślę, że Rafał Ziemkiewicz to zrozumiał. Polska potrzebuje teraz prawicy jak nigdy dotąd. Prawicy pod dobrym przywództwem. Ani Jarosław Kaczyński, ani Janusz Korwin Mikke, ani Marek Jurek, ani Zbigniew Ziobro takim przywódcą nie jest. Zły generał może nawet najlepszą armię wygubić w walce ze słabszym wrogiem. Lepsza armia baranów dowodzona przez lwa, aniżeli armia lwów dowodzona przez barana. Złych generałów-baranów trzeba odsunąć od władzy. Trzeba pozwolić, by ten żywioł, który dał o sobie znać wyłonił własnych przywódców. Nie można pozwolić, by ktoś zmarnotrawił całą tą energię, która tkwi w młodym pokoleniu patriotów. W pokoleniu, które nie tylko chce dobra Polski, ale także szanuje naszą historię i tradycję. Wśród ludzi, którzy nawet, jeśli sami nie chodzą, co niedzielę do kościoła nie pozwola się pluć na krzyż. Walka trwa. Nie jest to jednak walka bratobójcza. Jest to walka z uzurpatorami. W wyniku tej walki prawica nie może stracić na sile. Eliminowane są tylko te elementy, które uniemożliwiają patriotom rozwinięcie skrzydeł. Kto nie rozumie, że pod obecnym przywództwem nie ma możliwości zbudowania wystarczającej siły by budować Polskę, powinien odsunąć się w kąt. Kto nie wierzy, że prawica nie potrzebuje ani Jarosława Kaczyńskiego, ani Janusza Korwin Mikkego, ani Zbigniewa Ziobro niech przynajmniej nie przeszkadza. Przez przeszło dwadzieścia lat Ci generałowie toczyli swój bój. Po efektach ich poznacie. Doprowadzili Polskę na krawędź przepaści. Swoją nieudolnością oddali Polskę we władanie naszym wrogom. Nasi wrogowie jednak są na przegranej pozycji. Oni nie mają za sobą idei łączących tłumy. Oni nie są w stanie zaproponować Polsce nic dobrego. Mogą mieć władzę, mogą mieć media, ale nie mają racji. My mamy armię, oni mają twierdze. My mamy idee, oni mają puste i zużyte już frazesy. U nas generałowie się znajdą, gdy tylko będzie dla nich miejsce na czele, oni armii nie są w stanie zbudować. Wiem, że wielu z was obruszy się czytając moje słowa. Wiem, że was wielu wciąż wierzy w swoich przywódców. Wiem, że ilość doznanych krzywd przez samą solidarność i współczucie nakazuje stać u ich boku. Należą się wam podziękowania. Podziękowania za to, że przez dwadzieścia lat, zapewne całkiem nieświadomie wodziliście wroga za nos. Skupialiście na sobie ogień, w czasie, gdy duch w społeczeństwie się rozwijał. Odwróciliście tym uwagę naszych wrogów od tego, co było dla Polski największym zagrożeniem. Sprawiliście, że starając sobie wychować swoich popleczników popełniali błąd za błędem, tym samym nas wzmacniając i dając nam nadzieję na zwycięstwo. Za to wam dziękuję. Proszę tylko, nie zniszczcie tego, co jest waszym największym, choć nieświadomym sukcesem. Andarian

Co kombinują włoskie banki? "2012 rok zapowiada się nadzwyczaj pasjonująco" Bloomberg poinformował (podaję za blogiem zerohedge), że włoskie banki masowo sprzedawały CDS-y na dług europejski, czyli sprzedawały funduszom hedgingowym ubezpieczenie od bankructwa unijnych krajów lub banków. Pozycja netto 5 największych włoskich banków z tego tytułu wynosi 24 mld dolarów. Ponieważ włoskie banki miały coraz większe problemy z pozyskaniem dolarów na rynku, być może zdecydowały się na sprzedaż CDS-ów, w nadziei, że przez jakiś czas nic złego się nie wydarzy, a pozyskane dolary, które tak trudno pożyczyć będą jak znalazł. Tylko, że w trzecim kwartale doszło do masakry na rynku CDS-ów, więc włoskie banki będą miały potężne straty jak wycenią te pozycje. Aż strach pomyśleć, co się stanie, gdy Włochy jednak zbankrutują, mało, że będzie run na włoskie banki, to jeszcze trzeba będzie wypłacić hedge fundom pieniądze z tytułu sprzedanych CDS-ów.A to się podatnicy zdziwią, jak się dowiedzą, dla kogo będą przeznaczone ich środki na ratowanie banków. Kraje południa Europy to specjaliści w kreatywnej księgowości, (chociaż ostatnio jeden kraj w Europie Środkowej ich przegonił). Więc może się okazać, że włoskie i hiszpańskie banki kryją w szafach znacznie więcej trupów niż nam się może dzisiaj wydawać.

2012 rok zapowiada się nadzwyczaj pasjonująco. Jeżeli jakiś czytelnik bloga diluje z włoskimi bankami i może coś anonimowo napisać na powyższy temat, byłbym zobowiązany. Tutaj jest link do artykułu w Financial Times, który opisuje propozycje przygotowywane na szczyt strefy euro 8-9 grudnia. Do obecnego EFSF w 2012 roku (rok wcześniej niż panowano) ma zostać dodany ESM, i łączna siła finansowa obu funduszy ma sięgnąć 900 mld euro. Ładnie brzmi, prawda. Tylko ESM nie od razu będzie miał 500 mld euro i nie wiadomo skąd je wziąć w krótkim czasie (coś się przebąkuje, że EBC może pożyczy). I też warto pamiętać, że EFSF, co prawda nominalnie ma 440 mld euro, ale do wykorzystania jest tylko 250 mld euro, reszta musi zabezpieczać rating AAA dla EFSF, chociaż i to może się nie udać, bo S&P ostrzegło, że może obniżyć ten rating. Wtedy EFSF już pewnością nie dostanie od nikogo pieniędzy. Rodziców to sprawa żeś taka koślawa, śpiewał kiedyś Shakin’ Dudi w piosence Ziuta. Mógłby to samo zaśpiewać o akcji antykryzysowej prowadzonej przez euromatołów. Dziennik Krzysztofa Rybińskiego

Jest już data i miejsce konwentu KNP! {MP426} napisał:

"W ostatnim numerze "Najwyższego Czasu" (z 3.12.2011r.) pt. "Czy Bóg jest partaczem?", w którym zaprezentował Pan dobitnie Swoje przekonania religijne. W związku z tym, że jednocześnie uznaje się Pan za katolika, a ja także nim jestem, poczuwam się w obowiązku żeby uświadomić Panu niezgodność deizmu (czy jakkolwiek inaczej nazwać Pana poglądy) z chrześcijaństwem. Słusznie pisze Pan i pisał, że teoria ewolucji nie wyklucza się z katolicyzmem. Ja też tak myślę i uważam też, że argumenty, które Pan podaje są słuszne. Jednak, co do reszty nie mogę się zgodzić. Powiem krótko: owszem Pan Bóg stworzył świat doskonały i nie musiałby w niego ingerować, gdyby nie jeden zasadniczy element: grzech pierworodny. Grzech pierworodny miał nie tylko skutki dla człowieka i stanu jego duszy, ale dla całego świata. W Księdze Rodzaju czytamy, że "dla wszelkiego zwierzęcia (...) będzie pokarmem wszelka trawa zielona", a przecież teraz tak nie jest. A więc po pierwsze: człowiek, korzystając z wolnej woli, wybrał zło, czym ściągnął na siebie potępienie, ale też zainterweniował w świat. Po drugie: Bóg też ingeruje. Jako katolik musi Pan to uznać, bo czym innym jak nie interwencją, były Narodziny Chrystusa i Jego śmierć i zmartwychwstanie? Przecież one umożliwiły człowiekowi zbawienie! A wcześniej, w Starym Testamencie, Bóg też ingerował. Jeśli nie, to, czym było przejście przez Morze Czerwone, manna z nieba, zwycięstwa nad przeciwnikami (dopóki Mojżesz miał ręce w górze, to Izraelici wygrywali)? Pogląd, że Bóg nie interweniuje w świat, który stworzył nie jest zgodny z żadną religią. Jeśli nawet nie wierzyłby Pan w żadne cuda, to w to, że Chrystus umarł i zmartwychwstał, jako katolik, chyba Pan wierzy? A czyż to nie jest największy cud? Największa interwencja Boga? Co do modlitwy, to po trosze ma Pan rację. Oczywiście, że Pan Bóg wie, co się wydarzy. Ale to nie znaczy, że nie możemy Go prosić. Wszak i w Modlitwie Pańskiej jest prośba "chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj", a nawet "odpuść nam nasze winy", a Pan Bóg przecież wie nawet, kto będzie zbawiony. Ale my tego nie wiemy. Więc co nam szkodzi prosić? Bóg wie, co będzie, wie, kto Go będzie, o co prosił, a jednak mamy wolną wolę. Możemy decydować. Bóg wprawdzie wie, co zdecydujemy, ale to nie wyklucza modlitwy. Religia jest nieodłącznie związana z modlitwą. Także modlitwą prośby". Cóż: placebo też wielu ludziom pomaga - i dlatego, wbrew "postępowym" liberałom ja propaguję wiarę w Boga i nie rozumiem, jak zwolennicy śp.Jana St.Milla twierdzący, że winniśmy dbać o maksimum szczęścia - przeszkadzają ludziom wierzącym, ktorzy czują się dzięki temu szczęśliwsi. Ale podtrzymuję swoją tezę: modlenie się do Boga, by spowodowal jakąś interwencję w świecie oznacza uznanie Go za Istotę, która stworzyło dzieło wymagające ręcznej naprawy. Nie popełniam tej herezji!

JKM

Unia W Polsce ludzie przejmują się możliwym rozpadem strefy euro a może nawet całej Unii Europejskiej – i nie potrafią zrozumieć, że w świecie mało, kogo to interesuje. Owszem: w Moskwie, Waszyngtonie czy Rio de Janeiro raz na kilka dni ukazuje się jakaś drobna wzmiankach o kłopotach Europejczyków – a czasem jakiś publicysta napisze artykuł z dziedziny patoekonomii stosowanej, – ale to tyle. Wiadomości z domu umierającego nie są rewelacyjnym tematem dla prasy. Problem, jaki system zapanuje w Ameryce Łacińskiej jest istotny - bo są to kraje żywe. Tam rodzą się dzieci, tam rozwija się gospodarka. Jeśli ktoś chce znać przyszłość Europy, powinien dokładnie słuchać, jaka tendencja zwycięży wśród muzułmanów dyskutujących zawzięcie w paryskich meczetach. Bo to jest istotne – a nie spory między współwłaścicielami domów pogrzebowych. To muzułmanie będą budowali Europę za 30 lat – a nie my. Oczywiście: jak umierający jest bogaty, to przy jego łóżku też trwają gorące dyskusje i spory– o tym, jak rozkraść jego majątek. Już to zresztą wypróbowano na Polsce i innych „demoludach”. Dla Moskwy – na przykład – znacznie ważniejsze od stosunków z Francją, Niemcami itp. są stosunki z Chinami, Tadżykistanem... W tej chwili właśnie w Moskwie świętuje się sukces: JE Aleksander Łukaszenka nie tylko zgodził się wejść do Euro-Azjatyckiej Unii Gospodarczej, – ale nawet nalega, by przyspieszyć jej praktyczne uruchomienia. I Moskwa ma jeden cierń. Oto JE Wiktor Janukowycz - którego ta banda udających polityków idiotów z Warszawy, Paryża i Berlina, posądzała o to, że jest rosyjska marionetką – wcale nie chce wstąpić do tej EAUG! Przeciwenie: stara się o stowarzyszenie z UE. Dlaczego to robi – jest zrozumiałe: jak umiera ktoś bogaty, to dobrze jest być członkiem jego rodziny. Na samej „walce z globalnym ociepleniem” można zarobić kilkadziesiąt miliardów dolarów – płaconych przez ogłupionych podatników z Unii, którym wmówiono, ze ratują Ziemię przed ponowną inwazją dinozaurów, skrzypów i widłaków… Tak – płaconych również przez Polaków. Właśnie znów idzie w górę akcyza od benzyny, gazu, prądu – i czego jeszcze się da. A durni żurnaliści piszą artykuły z tytułami – autentycznie: „Benzyna drożeje, bo cały świat chce ratować euro”. „Tout le monde” to ma euro w… – no, tak: tam. Poza, oczywiście, tymi państwami, które swoje rezerwy trzymają euro, a nie w jenach, yuanach, czy choćby dolarach. JE Aleksander Łukaszenka tez chciał brac udział w grabieniu Europejczyków, – ale budzi On obrzydzenie federastów, bo nie wprowadził na Białej Rusi d***kracji, więc korupcja jest tam za mała, jak na stosunki europejskie. No, to p. Łukaszenka zwrócił się ku Moskwie, czemu się dziesięć lat opierał... ale trudno! Jak nie chcą... Natomiast „nasza” klasa polityczna robi w portki – bo jeśli rozpadnie się Unia, to wyborcy PO, zwabieni hasłem „Wyżebrzemy od Brukseli 300 mld euro i rozdamy cwaniakom!”, pierwsi rozniosą PO i całą te „klasę polityczną” na strzępy. Trzyma się ona tylko dzięki wsparciu z Brukseli – podobnie jak władza PZPR opierała się na wsparciu Kremla. Więc JE Radosław Sikorski poleciał do Berlina błagać p. Anielę Merkel, by ratowała euro, Unię i w ogóle… Problem w tym, że III RP ma zadłużenie w wysokości 60% PKB, – ale RFN ma zadłużenie na 85% PKB – i to Bundesrepublikę trzeba już ratować! A Moskwa jest zmartwiona, bo p. Janukowycz psuje idealny plan Wielkiej Rosji, nakreślony przez największego sowieckiego dysydenta, śp. Aleksandra Sołżenicyna, idola p. Włodzimierza Putina: pozbyć się wszystkich kolonii, utworzyć państwo z Rosji, Białorusi, Ukrainy i północnego, zamieszkałego przez Rosjan Kazachstanu. No i tylko Ukrainy Kremlowi do tej układanki brakuje... JKM

Kogo się wstydzimy?Jeśli komuś brakuje przykładów na sprzedajność tak zwanych intelektualistów i ich moralną degrengoladę, powinien przeczytać artykuł Marcina Wojciechowskiego w „Gazecie Wyborczej” („Bem tu, Bem tam. Słaba pamięć bratanków”). Autor relacjonuje wyniki badań przeprowadzonych przez Instytut Spraw Publicznych. Fundacja Instytut Spraw Publicznych - bo taka jest pełna nazwa tej instytucji - przedstawia się, jako think-tank - ale tak naprawdę jest rodzajem cywilnego współpracownika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - a konkretnie - Zespołu ds. Monitorowania Rasizmu i Ksenofobii, pod którą to nazwą kryje się organizacja używająca metod operacyjnych i tak zwanych „administracyjnych” do walki z ideologicznymi przeciwnikami rządzących Polską bezpieczniackich i innych mafii. Zespół spotyka się ze swoimi cywilnymi kolaborantami na okresowych odprawach, na których ustalana jest strategia i rozdzielane zadania. Jeśli chodzi o Instytut Spraw Publicznych, to finansowany jest on z jednej strony przez największego finansowego grandziarza Jerzego Sorosa za pośrednictwem dwóch kanałów: Fundacji Batorego w Warszawie, kierowanej przez Aleksandra Smolara oraz Instytutu Społeczeństwa Otwartego w Budapeszcie, a z drugiej - przez cztery niemieckie fundacje korzystające - zwłaszcza Fundacja Adenauera - z subwencji rządu niemieckiego, z której czerpie ona aż 95 procent środków, jakimi dysponuje. Zatem finansowanie Instytutu Społeczeństwa Otwartego jest znakomitym przykładem nowoczesnej formy znanego z czasów saskich i stanisławowskich jurgieltu. Przypomnienie o tym wydaje się konieczne dla lepszego zrozumienia charakteru prowadzonych przez Instytut „badań”. Nie są to żadne „badania” tylko opracowania propagandowe, w których, dla lepszego ich uwiarygodnienia, wykorzystuje się osoby z tytułami naukowymi. Niestety nie dysponuję informacjami, które potwierdzałyby pomoc MSW i tajnych służb w zdobywaniu tytułów naukowych i stanowisk przez osoby współpracujące z Instytutem, ale doświadczenie życiowe wskazuje, iż takiej możliwości, zwłaszcza w niektórych przypadkach, nie można z góry wykluczyć. Otóż pan Wojciechowski, relacjonując wyniki owych „badań”, już na początku stwierdza, że „chlubimy się polskim papieżem, a wstydzimy za prezesa PiS”. Autor expressis verbis nie wyjaśnia, że za tymi zaimkami nie kryje się środowisko „Gazety Wyborczej”. Przeciwnie - z publikacji wynika, że takie preferencje ma mieć społeczeństwo polskie. Niekoniecznie musi to być prawda, bo skądinąd wiadomo, że osobą, której bardzo wielu Polaków się wstydzi, może być pan red. Adam Michnik. Wskazywałaby na to nie tylko masowa demonstracja na stadionie poznańskiego Lecha pod hasłem „Szechter - przeproś za ojca i brata!”, ale również, a może przede wszystkim - z hasła, jakie skandowane jest podczas prawie każdej imprezy masowej: „Żydzi, Żydzi, cała Polska was się wstydzi!”. W tej sytuacji jest bardzo prawdopodobne, że większość, a w każdym razie - znaczna część Polaków wstydzi się „Żydów”, których wybitnym, no - może nie od razu „wybitnym”, bo to za dużo powiedziane, ale w każdym razie - najbardziej znanym reprezentantem jest właśnie red. Adam Michnik. Nie ma najmniejszej potrzeby dowodzenia, że red. Adam Michnik nie jest prezesem Prawa i Sprawiedliwości - bo tę funkcję pełni od samego początku istnienia tej partii Jarosław Kaczyński. Dodatkową poszlaką podważającą propagandową tezę lansowaną przez Instytut Spraw Publicznych jest okoliczność, że na partię kierowaną przez Jarosława Kaczyńskiego głosowało 30 procent głosujących, podczas gdy na Partię Demokratyczną, uchodzącą w odczuciu sporej części społeczeństwa za polityczną odkrywkę środowisk żydowskich, w wyborach do Parlamentu Europejskiego w roku 2009 oddało głos zaledwie 2,44 proc. głosujących, a w wyborach parlamentarnych w roku 2011 partia ta nawet nie była w stanie wystawić kandydatów do Sejmu, zaś dwóch rekomendowanych przez nią kandydatów do Senatu nie uzyskało mandatów. SM

Integracja, czyli panie szerzej, panowie głębiej No proszę! Jeszcze nie wszyscy Umiłowani Przywódcy zdążyli przeczytać traktat lizboński - bo jak pamiętamy, pan premier Donald Tusk podpisał go 13 grudnia 2007 roku w Lizbonie „bez czytania” - a już Nasza Złota Pani Aniela wraz ze swoim francuskim kolaborantem Mikołajem Sarkozym zaproponowali, by go zmienić, wprowadzając automatyczne sankcje, jeśli tylko władze jakiegoś landu przekroczą parametry w pakcie stabilności i wzrostu. Chodzi oczywiście - „pogłębienie integracji” - na razie może jeszcze nie tak daleko, jak to zaproponował w Berlinie minister Sikorski - ale i tak budżety państw członkowskich zostałyby poddane kontroli Trybunału w Luksemburgu, który mógłby je wetować. Sęk w tym, że program „pogłębienia” integracji nie dostarcza odpowiedzi na pytanie, skąd wziąć pieniądze teraz. Jak pisał Bertold Brecht: „toć raj na ziemi stworzyć każdy chce. Ale czy forsę ma? Niestety, nie!” Forsę mają Chińczycy - ale nie chcą dać, podobnie jak arabscy nafciarze. Nie ma, zatem chyba innego wyjścia, jak obrabować podatników strefy euro poprzez drukowanie pieniędzy przez Europejski Bank Centralny we Frankfurcie. Nasze europejsy już nie mogą się doczekać, kiedy rabunek obejmie również podatników polskich - bo w przeciwnym razie pani Róża Maria grafinia von Thun und Hohenstein, za zasługi w stręczeniu tubylcom Anschlussu w roku 2003 wynagrodzona synekurą dyrektora przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w tubylczej Polsce, a za przewodniczenie Szumańskiemu Komsomołu - synekurą w Parlamencie Europejskim - nie mogłaby się w Paryżu pokazać na oczy. SM

Afera w PZPN. Operacja siedziba Budowa biurowca PZPN jeszcze nie ruszyła, a sprawą już zajmuje się prokuratura. Nie czekając na wyniki śledztwa, „Newsweek” przeprowadził własne dochodzenie. Siedem miesięcy przed rozpoczęciem Euro 2012 cały kraj żyje aferą taśmową w Polskim Związku Piłki Nożnej. Jeden z lokalnych działaczy związku postanowił zdradzić swoje towarzystwo i potajemnie nagrał rozmowę prezesa Grzegorza Laty z sekretarzem generalnym Zdzisławem Kręciną. „Powiedz mi, Zdzisiu, (...) tam jest bańka. (...) Chyba że chcemy wystawiać jakieś faktury, ale ja nie mam pomysłu na faktury. Ja też nie chcę jednorazowo, bo wiesz, o co chodzi. Ktoś może to obserwować. Po takiej transakcji” – mówi Lato w jednym z nagrań. W innym Kręcina snuje plany: „Jak trzeba będzie, to zaliczki bańkę więcej k… i już”. Takich knajackich rozmów jest więcej. Nie ma w nich bezpośrednich dowodów na korupcję. Słowa takie jak „łapówka”, „wziątka” czy choćby „koperta” nie padają. Ale niektóre zdania mogą dawać do myślenia. „Kupuję mieszkanie młodemu. Marzyłem o takiej sytuacji” – mówi w pewnym momencie Kręcina. Grzegorz Kulikowski, były działacz PZPN, który upublicznił szokujące nagrania, twierdzi, że rozmowy dotyczą budowy gmachu, w którym związek ma mieć siedzibę. Problem w tym, że dialogi Kręciny i Laty zostały zarejestrowane w styczniu ubiegłego roku. W tym czasie PZPN nie prowadził żadnych rozmów na temat budowy czy projektu budynku. Umowa z renomowaną firmą Warbud została zawarta dopiero w kwietniu tego roku (opiewa na 50 milionów złotych). Czego więc dotyczą nagrania? Czym władze PZPN gorączkowo zajmowały się w styczniu 2010 roku? Odpowiedź brzmi: poszukiwaniem atrakcyjnej działki w Warszawie pod budowę biurowca. I najprawdopodobniej właśnie z transakcją zakupu ziemi mogą mieć związek nagrania. Nie czekając na wyniki dochodzenia prokuratorskiego, „Newsweek” przeprowadził własne śledztwo. Udało nam się wykryć, że PZPN kupił działkę, choć były do niej roszczenia (podwójne: miasta i prywatnego właściciela). Na dokładkę mimo budowlanego dołka pośrednikowi udało się sprzedać związkowi teren z prawie dwukrotnym przebiciem, powyżej cen obowiązujących w tym rejonie Warszawy. Tylko niegospodarność czy korupcja?

Właściciel bez ziemi Wybór władz związku padł na działkę o powierzchni 2,5 tysiąca metrów kwadratowych u zbiegu alei Wilanowskiej i ulicy Sobieskiego w warszawskiej dzielnicy Wilanów. Okolica należy do prestiżowych. Tuż obok jest osiedle, na którym w późnym PRL zamieszkali ludzie aparatu władzy, np. Aleksander Kwaśniewski czy Leszek Miller. Po drugiej stronie ulicy kilka lat temu zbudowano Miasteczko Wilanów – zespół luksusowych apartamentów modnych wśród białych kołnierzyków. Niedaleko powstaje monumentalna świątynia Opatrzności Bożej. Dojazd do Śródmieścia zajmuje najwyżej kilkanaście minut. Tyle samo do uzdrowiska w podstołecznym Konstancinie. Tylko zazdrościć takiego miejsca pracy. Jednak historia działki, na której ma stanąć biurowiec, jest zawiła niczym zapisy statutu PZPN. – Ten teren został mi bezczelnie ukradziony – denerwuje się Krzysztof Kanabus, mieszkaniec i radny dzielnicy Wilanów. W tej części miasta (przed wojną była to jeszcze wieś) od połowy XIX wieku jego rodzina miała liczne grunty. – To był majątek mojej praprababci i prapradziadka – opowiada Kanabus. Część przejęło potem państwo (na przykład pod budowę elektrociepłowni), część poszła na sprzedaż albo rozeszła się wśród rodziny. Tylko działka u zbiegu Wilanowskiej i Sobieskiego pozostała niezabudowana. W latach 70. jej skrawek został wywłaszczony pod budowę poszerzanej drogi (za ten fragment gruntu Kanabus dostał potem odszkodowanie od miasta). Reszta terenu przez lata zarastała krzakami. Aż do roku 1998, gdy doszło do kradzieży, o której mówi Kanabus. Stało się to 2 grudnia 1998 roku. Tego dnia zarząd ówczesnej gminy Wilanów podjął uchwałę nr 34/98. Na jej podstawie przekazał grunt Kanabusa na rzecz Spółdzielni Mieszkaniowej Osiedle Wilanów. Darowizna była możliwa na podstawie nieistniejących już przepisów, według których samorządy mogły nieodpłatnie przekazywać swoje grunty spółdzielniom pod budowę obiektów pożytku publicznego. W tym wypadku spółdzielnia Osiedle Wilanów zobowiązała się do budowy pawilonu usługowo-rekreacyjnego. – Tylko, że ta działka nie była własnością gminy, ale moją. Więc wszystko to stało się bezprawnie – mówi Kanabus, pokazując dokumenty z hipoteki, z których wynika, że działka numer ZD 22112 należy do niego. Nie mogliśmy zapytać Michała Strulaka, byłego burmistrza Wilanowa, na jakiej podstawie przekazał grunt spółdzielni, bo w lutym tego roku samorządowiec zmarł. Podupadł na zdrowiu w areszcie po zarzucie malwersacji przy budowie ratusza w Wilanowie. Zdaniem prokuratury z powodu jego działalności straty gminy przekroczyły 20 milionów złotych (to jedna z największych afer korupcyjnych w historii warszawskiego samorządu). Nie udało się nam też skontaktować z Januszem Nicińskim, w roku 1998 prezesem spółdzielni Osiedle Wilanów. Dwa lata temu odszedł ze stanowiska, co się z nim dzieje, nie wiadomo.

Specjaliści od spraw trudnych Mijały lata, na działce u zbiegu Wilanowskiej i Sobieskiego rosły coraz większe chaszcze. Spółdzielnia nie kwapiła się z budową obiecanego w akcie notarialnym budynku usługowego. Zgodnie z zapisami umowy, wobec braku inwestycji miasto miało prawo domagać się zwrotu podarowanej wcześniej działki. Odpowiedni wniosek do sądu prawnicy ratusza złożyli latem 2006 roku. Jednak dokładnie w tym czasie działka została sprzedana, a do kasy spółdzielni wpłynęło 4,9 mln złotych. Ustalenie, kim był nabywca, nie należało do łatwych zadań. Pracownik czytelni Krajowego Rejestru Sądowego co chwila donosił nowe tomy akt spółek: Marad, Defabryka, TS Budownictwo, Imielin Dom, Druchnicka 3, Cefarm Nieruchomości, Merkury. Spółki córki, spółki zależne, spółki celowe – wszystkie związane z dwoma biznesmenami, Jackiem Walawenderem i Sławomirem Słupskim. To właśnie spółka Merkury – w której byli jedynymi udziałowcami – kupiła działkę pod budynek PZPN. – Określiłbym ich jako załatwiaczy spraw trudnych. Kupują nieruchomości, których stan prawny jest pogmatwany, a potem wyprowadzają sprawy na prostą. Roszczenia, sprawy spadkowe, niepewna własność – to ich specjalizacja. Biznesmeni średniej klasy. Ale mają też sukcesy. Wiem, że załatwiali działkę pod jeden z supermarketów Castorama i budowę salonu samochodowego Jaguara – opowiada jeden z warszawskich przedsiębiorców z branży deweloperskiej. – Wiedziałem, że będę się musiał z tego spowiadać – wzdycha Jacek Walawender, gdy wreszcie udaje się nam nawiązać z nim kontakt. – A swoją drogą, bardzo ładna działka – dodaje. Jego wersja wydarzeń wygląda tak. Latem 2006 roku spółdzielnia Osiedle Wilanów daje ogłoszenie w gazecie, że chce sprzedać działkę. Do przetargu staje kilka podmiotów, ale oferta firmy Merkury okazuje się najkorzystniejsza. Walawender ze wspólnikiem są zadowoleni, bo mają w planach budowę biurowca na wynajem. W chwili transakcji – tak przynajmniej twierdzą – nie mają pojęcia o istnieniu Krzysztofa Kanabusa, nie wiedzą o roszczeniach zgłaszanych przez miasto, hipoteka nieruchomości jest czysta. Dopiero potem się okazuje, że sprawa o odzyskanie działki przez miasto jest już w sądzie. Proces toczy się przez kilka lat w różnych instancjach. W tym czasie działka trafia aportem do nowo powołanej spółki Sobieskiego Development, której prezesem jest Walawender. Ponieważ proces się ślimaczy, a koniunktura w budownictwie się pogarsza, przedsiębiorcy postanawiają pozbyć się gruntu w Wilanowie. I wtedy na horyzoncie pojawia się PZPN.

Negocjatorzy z PZPN – Wysłaliśmy do PZPN, który szukał lokalizacji pod siedzibę, oficjalne pismo z propozycją sprzedaży działki – opowiada Jacek Walawender. – Wiem, że nasza oferta nie była jedyna – dodaje. Negocjacje z PZPN trwały blisko rok. Działaczy związku nie zrażał fakt, że w sądzie miasto walczyło o odzyskanie nieruchomości (prawomocny wyrok sądu, że roszczenia miasta są bezpodstawne, zapadł 22 października 2010 roku, miesiąc po podpisaniu przez PZPN umowy przedwstępnej zakupu). – To atrakcyjna działka, idealna pod budowę biurowca, jakiego potrzebuje PZPN. Nie ma takich wiele w Warszawie – mówi Walawender. A czy kiedykolwiek Grzegorz Lato, Zdzisław Kręcina albo inny działacz związku sugerował, że trzeba im coś zapłacić pod stołem? – Nie było takiej sytuacji. Choć słyszałem różne plotki na ten temat – odpowiada Walawender. Już po wybuchu afery taśmowej Grzegorz Lato przekonywał, że sprawa biurowca i przetargu na zakup działki jest idealnie czysta. Wtórował mu Zdzisław Kręcina: – Tak czystego przetargu w PZPN nie było – zapewniał. Walawender mówi to samo: – PZPN był bardzo wymagającym partnerem. Negocjowaliśmy każdy szczegół. Ale to nie rozwiewa wątpliwości towarzyszących transakcji. Najważniejsza dotyczy ceny, za jaką związek kupił działkę – 7,8 mln zł (co oznacza, że pośrednik zarobił 3,3 mln zł). Transakcja została dokonana w chwili, gdy rynek wyraźnie się schładzał. A w Wilanowie działki budowlane nie osiągały takich cen nawet w szczycie boomu, a więc w latach 2006-2007. Teraz to wszystko musi wyjaśnić prokuratura.

Epilog Na działce u zbiegu Wilanowskiej i Sobieskiego nadal rosną krzaki. W przyszłym roku firma Warbud chce wystąpić o pozwolenie na budowę. Gmach kształtem przypominający mały stadion ma być gotowy do końca roku 2013. Chyba, że Krzysztofowi Kanabusowi uda się znaleźć prawnika, który odzyska dla niego ziemię. W czytelni KRS akta spółek pośredników od zakupu nieruchomości czytają teraz smutni panowie w średnim wieku. Sądząc po kroju ich ciemnych garniturów, to funkcjonariusze którejś z instytucji państwowych. Igor Ryciak

PZPN kupił działkę z wadą prawną, a pośrednik zarobił miliony Igor Ryciak z Newsweek’a przeprowadził śledztwo dziennikarskie ws. transakcji zakupu działki pod nową siedzibę PZPN. Chodzi o słynne nagrania korupcyjne kompromitujące Grzegorza Lato i Kręcinę. Z tej operacji śledczej wyłania się ponury obraz transakcji, bo w efekcie końcowym może okazać się, że PZPN kupił działkę, która ma nie uregulowany stan prawny. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo takie przypadki się faktycznie w świecie zdarzają. Jednak smaczku dodaje sprawie fakt, że działacze PZPN o fakcie wiedzieli przed transakcją i nic sobie z tego nie robili.

Kto miał, ten na tej transakcji zarobił Tą sprawę jak pisze Igor Ryciak badają smutni panowie w dobrze skrojonych garniturach. A więc to jakieś służby? Dziennikarz spotkał ich w czytelni KRS gdzie badał powiązania spółek dokonujących transakcji. Ale wyłania się z tej opowieści ponury obraz, że „wierchuszka” PZPN dobrze wiedziała, co robi przy zakupie ziemi? A Lato nie jest tak czysty jak zapewniał? Okazuje się, że wygranym całej transakcji jest pośrednik, który skasował bagatela 3,3mln zł prowizji od transakcji. W dodatku sprzedał działkę po zawyżonej cenie PZPN-owi za kwotę 7,8 mln zł, a jak ustalił dziennikarz Newsweek’a – „W Wilanowie działki budowlane nie osiągały takich cen nawet w szczycie boomu, a więc w latach 2006-2007” – podkreśla Ryciak, dodając, że sprawą powinien się zająć prokurator.

Kupowanie kota w worku... Niebawem może okazać się, że powstanie gmach, bo jak zapewnia firma Warbud chce wystąpić o pozwolenie na budowę, a nowa siedziba PZPN kształtem przypominająca mały stadion ma być gotowa do końca roku 2013. Chyba, że Krzysztofowi Kanabusowi prawowitemu właścicielowi działki kupionej przez PZPN uda się odzyskać do niej prawo i wydziedziczy z niej związek piłkarski. Co wtedy zrobi Lato i spółka? Trudno powiedzieć, ale sprawa jest na tyle nie jasna, że „Prezio” nie jest tak czysty jak zapewniał w niedawnym wywiadzie udzielonym Newsweekowi. Lato musi odejść! Fiatowiec

Refleksje po lekturze "Zbrodni smoleńskiej" Moja generalna uwaga po analizie tej książki została wyrażona w podsumowaniu całej recenzji (która w wersji poprawionej - znalazłem jakieś drobne literówki lub inne wymagające korekty sformułowania - jest dostępna tu:

http://w618.wrzuta.pl/plik/8JG1aEzeuQN/zbrodnia_smolenska_-_recenzja_free_your_mind

Niezależni eksperci konstruując swoją książkę wybrali drogę nieco na skróty, chcąc za wszelką cenę udowodnić, że 10 Kwietnia na Siewiernym doszło do zamachu. Miał on, ich zdaniem, zostać przeprowadzony w dwóch etapach: najpierw poprzez zestrzelenie tupolewa za pomocą dwóch rakiet krótkiego zasięgu (wyposażonych w ładunki termobaryczne), a następnie poprzez pozorowaną akcję ratunkową, w trakcie, której dokonano egzekucji, czyli dobito rannych. Pociski miałyby zostać wystrzelone przez któryś z MiG-ów 29, które operowały 10-go z bazy w Sieszczy nadlatując nad Siewiernyj od Szatałowa. Nie będę tu streszczał mojej krytycznej kontrargumentacji, chciałbym, bowiem teraz skoncentrować się nie na utyskiwaniu, ale na pozytywnych stronach tej książki, czyli krótko zebrać i zarazem skomentować (wskazując na pewne możliwości śledczej interpretacji) to, co jej autorom, zapewne podczas różnych rozmów w neo-ZSSR (wielka szkoda, że podczas podróży nie zahaczyli o Białoruską SSR, zwłaszcza o Mińsk i Witebsk) oraz podczas odsłuchiwania zapisu magnetofonowego, z jaka-40 udało się ustalić – a co wnosi wiele cennych elementów do smoleńskiego dochodzenia. Zacznijmy od końca, czyli od tego, co się udało niezależnym ekspertom dowiedzieć na temat lotu załogi, jaka-40. Na wstępie należy dodać (za autorami „Zbrodni smoleńskiej”), że materiał ten jest niekompletny, a więc załoga włączała/wyłączała magnetofon (i/lub też zapis został pokiereszowany później). To już nasuwa pytania:, co, kiedy i z jakiego powodu zostało w nagraniu pominięte.

Jeśli chodzi o przelot PLF 031 (nr ogonowy 044) przez białoruską przestrzeń powietrzną, to na uwagę zasługuje to, że w pewnym momencie do załogi, jaka-40 ktoś z mińskiej wieży (mimo porozumiewania się po angielsku) mówi: „do zobaczenia”. Oczywiście może to być „uprzejmość” ze strony kogoś z pracujących wtedy na tej wieży, ale też może być to „wyrwanie się” kogoś z... polskiej strony, kto (z jakichś względów) na tej wieży gościł i obserwował lot, jaka-40. Według niezależnych ekspertów (po przesłuchaniu taśmy, z jaka-40) przed połączeniem się załogi PLF-031 z Korsażem doszło do wymiany komunikatów z centralą w Moskwie i jakimś zaskoczonym nadlatywaniem polskiego samolotu, zaspanym ruskim kontrolerem, który miał się odezwać po rusku, choć, jak zaznaczają autorzy „Zbrodni smoleńskiej...”, takiej (tj. w tym języku) korespondencji ruska kontrola obszaru nie prowadzi z zagranicznymi samolotami. Ta informacja nie byłaby niczym dziwnym, gdyby nie to, że patrząc na stenogramy z wieży szympansów (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/stenogramy-z-wiezy.html

to sprawa wygląda tak:

08:52:42 Як-40 Moscow-Control, Papa Lima Fox zero three one, good day, descent FL 3300 meters approaching ASKIL point.

08:52:56 РП Papa Lima Fox zero three onе. «Корсаж» вызывали?/ Papa Lima Fox zero three onе. «Коrsaż» wzywaliście? (a więc, wg tychże stenogramów, na standardowy komunikat polskiej załogi skierowany do ruskiej kontroli obszaru w momencie wkraczania w ruską przestrzeń powietrzną odpowiada wieża szympansów z wojskowego lotniska w Smoleńsku - przyp. F.Y.M. - i dalej ma to niby być tak)

08:53:28 Як-40 Papa Lima Fox zero three onе, снижаюсь эшелон 3-3-0-0 метровю/ Papa Lima Fox zero three onе, schodzę na wysokość przelotową 3-3-0-0 metrów.

08:53:39 РП Papa Lima Fox zero three onе, занимайте эшелон 1500 с курсом 30 градусов./ Papa Lima Fox zero three onе, zajmujcie wysokość przelotową 1500 z kursem 30 stopni.

Co więcej, w dokumentacji „komisji Millera” powiedziane zostało, iż polska załoga otrzymała... nieprawidłową częstotliwość od mińskiej wieży i od razu połączyła się z Korsażem, a nie z centralą w Moskwie. Jak to zwykle w „baśni smoleńskiej” zagadka goni zagadkę, albo jak w matrioszce, po rozkręceniu jednej babuszki następna się ukazuje. „Komisji Millera”, bowiem nie dziwowało, jakże to natowski samolot, (jakim chyba był jak-40 polskich sił powietrznych) tak sobie wlatuje w ruską przestrzeń powietrzną i kieruje na ruskie wojskowe lotnisko bez choćby rutynowej wymiany komunikatów z moskiewską kontrolą obszaru. Podobnie niezależnych ekspertów nie dziwi to, iż w ruskiej kontroli pojawia się jakiś zaspany pracownik, który nie wie, co z polskim jakiem zrobić:

„Gdy Mińsk nakazał PLF-031 zejść na wysokość, która była jednocześnie dolną granicą strefy kontrolera w Moskwie, ten nie do końca wiedział, co zrobić z tak nisko lecącym samolotem, nie spodziewał się jego przylotu ze względu na opóźnienie i brak informacji z Mińska.Język rosyjski i angielski nie funkcjonują w przestrzeni powietrznej na równi i to angielski ma pierwszeństwo. Kontroler w Moskwie, (czym innym jest wojskowy Smoleńsk) nie może prowadzić łączności w języku rosyjskim z samolotami, które nie są samolotami rosyjskimi lub białoruskimi. Złamanie tej zasady obrazuje zaskoczenie kontrolera wysokością przelotu i nagłym pojawieniem się, Jaka-40. Dwie minuty wcześniej w centrum koordynacji lotów w Moskwie pracę skończyła nocna zmiana kontrolerów, a w fotelu zachodniego kontrolera obszaru zasiadł wypoczęty, ale nie w pełni jeszcze wdrożony w swoje obowiązki kontroler.Wysokość 3600 m to taka, na której startujące albo odchodzące ze Smoleńska samoloty żegnają się z Korsarzem, przestawiają częstotliwość swoich radiostacji i kontaktują się z wieżą kontroli lotów w Moskwie. Maszyny nadlatujące z zachodu latają znacznie wyżej i dopiero zniżają się do wysokości 3600 m. W tabeli przelotów PLF-031 figurował pół godziny wcześniej, więc kontroler nie wiedział, co się dzieje. Może samolot ma problemy? Był na tyle zaskoczony, że powiedział: „A wyście już Korsarza wywoływali?” Załoga zaskoczona była tym pytaniem i komunikacją po rosyjsku w ogóle, przez co utrudnione było uzyskanie niezakłóconej i skutecznej wymiany informacji. Po zrozumieniu sytuacji kontroler polecił załodze skontaktować się ze Smoleńskiem.” Pozostawiając jednak tę sprawę teraz na boku, chcę zwrócić uwagę na to, że pojawia się nowa „smoleńska zagadka”. Wedle odsłuchu niezależnych ekspertów załoga, jaka-40 miałaby się skontaktować z moskiewską kontrolą obszaru i ta dopiero miała Wosztyla i jego kolegów przekazać Korsażowi – zaś wedle stenogramów z wieży szympansów (i wg opowieści „millerowców”) załoga jaka-40 od razu po wejściu w ruską przestrzeń powietrzną kontaktuje się z Korsażem (z pominięciem ruskiej centrali), zaś to zdziwienie wyraża po prostu Plusnin, który nie tylko słyszy, ale i odpowiada na anglojęzyczny komunikat załogi jaka-40: „Papa Lima Fox zero three onе. «Корсаж» вызывали?”. No i bądź tu mądry, – która wersja jest bliższa prawdy? Kto co tu pokręcił? Zarówno, bowiem bezpośredni kontakt załogi, jaka-40 z Korsażem (z pominięciem Moskwy) wydaje się mało prawdopodobny, jak i (sygnalizowana w „Zbrodni smoleńskiej...”) dezorientacja moskiewskiej kontroli obszaru. Gdzie, bowiem jak gdzie, ale w ruskiej centrali dokładnie wiedziano (w dniu zamachu), co, kiedy i jakim korytarzem powietrznym leci z Polski na wschód. Niezależni eksperci twierdzą, że Moskwa poleciła załodze, jaka-40 skontaktować się ze Smoleńskiem, z kolei wg stenogramów z wieży szympansów: Korsaż nawiązawszy kontakt, podtrzymuje go już bez pośrednictwa ruskiej centrali. Jeśliby jednak, zgodnie z tym, co utrzymują autorzy „Zbrodni smoleńskiej...” tak było, jak oni twierdzą, to by znaczyło, iż te komendy, które w stenogramach/zapisach z wieży szympansów podane są, jako odpowiedzi Plusnina na komunikaty załogi, jaka-40 (przy przekraczaniu ASKIL) są po prostu dograne po 10-tym Kwietnia w celu sfałszowania ówczesnej korespondencji.

Druga ważna sprawa to ta, że piloci, jaka-40 odnotowali obecność innych ruskich maszyn, bo rozmowy innych załóg były słyszalne ( „Problemów nastręczało radio. Ciągle się przebijały przez nie głosy z jakichś innych samolotów.Byli to piloci samolotów myśliwskich latający nad nieodległą Sieszczą, gdzie obudzili ze snu wielu świadków, bo nieczęsto Rosjanie urządzają sobie ćwiczenia w sobotę” - dz. cyt., s. 170).Wprawdzie pojawiały się jakieś drobniutkie ślady tego w stenogramach z wieży szympansów (w okolicach czasowych przekraczania ASKIL przez PLF-031):

08:54:05 Як-40 Desent one five zero meters.

08:54:12 Борт(нрзб)./(niezr.)

ale teraz już możemy być pewni, iż wojskowe lotnictwo ruskie było ożywione w czasie przylotu statków powietrznych z Polski. Co do 8-go i 9-go kwietnia 2010 autorzy „Zbrodni smoleńskiej” twierdzą, że były wielokrotne wizyty tupolewów, które dokonywały próbnych podejść na lotnisku i odejść na drugi krąg (9-go aż trzy tupolewy!):

„Najbardziej zastanawiające są jednak loty wykonane 9 kwietnia, w przeddzień katastrofy. Te również odbyły tupolewy, ich właścicielem także była Rossiya. Dwa z nich miały status „Litiernyj K”, zaś trzeci „Litiernyj A”. Kto więc był tego dnia w Smoleńsku? Premier Putin czy prezydent Miedwiediew? Który z nich zdecydował się na potajemną wizytę na Siewiernym?” Przypomnę, że w raporcie komisji Burdenki 2, na s. 81 w tabeli nie ma żadnej wzmianki o pracy wieży szympansów. Nie ma rubryki z 9-tym kwietnia, jakby nie tylko „magnetofony P-500” nie nagrywały na żadne mniej lub bardziej dziwne „szpule”, ale i jakby w ogóle wieża nie działała. To zresztą wcale nie jest niemożliwe. To wcale nie musi być nieprawda. Mogła bowiem tamtego dnia na Siewiernym w Smoleńsku działać druga wieża http://freeyourmind.salon24.pl/352625,opowiesci-o-pewnej-tajemnej-wiezy

9-go i 10-go kwietnia pojawiły się w Sieszczy oraz nad Smoleńskiem myśliwce MiG-29, które „wykonywały ćwiczenia”. 10-04 nad lotniskiem Siewiernyj strefa wcale nie jest, więc „czysta”, tylko znajdują się w niej różne statki powietrzne i niewykluczone, że nie tylko ruskie myśliwce. Oficjalnie, jak piszą autorzy „Zbrodni smoleńskiej”, ruskie siły powietrzne zaprzeczają, by jakiekolwiek ćwiczenia wtedy się odbywały. Z relacji świadków, do których dotarli niezależni eksperci, jedna jest ciekawa, mówi, bowiem o spadaniu... kawałka samego skrzydła. Mógłby to być jeden z elementów „wybroski”:

„to był kawał blachy (nie samolot – przyp. F.Y.M.). Usłyszałem świst i zobaczyłem jak uderza w drzewo, w brzozę, to było skrzydło samolotu. (…) (końcówka skrzydła – przyp. F.Y.M.) bardzo szybko się kręciła. Wszystko było bardzo szybko, w mgnieniu oka. Ona odbiła się od brzozy, skręciła trochę i spadła w kierunku szosy. (…) (skrzydło leciało – przyp. F.Y.M.) bardzo szybko. Obracało się w prawo i leciało raz w górę, raz w dół. (…) Żadnej brzozy on (samolot – przyp. F.Y.M.) nie uderzył. Samo skrzydło. Ono uderzyło” (dz. cyt., s. 708). Autorzy też mieli się dowiedzieć od pracowników pogotowia smoleńskiego, że tamtejsze karetki nie były wysyłane na lotnisko (gdyby to się potwierdziło, mielibyśmy dodatkowy trop w postaci karetek na Siewiernym... udających smoleńskie pogotowie). Ciekawy jest również trop z Turowskim, który (wraz z ruskimi funkcjonariuszami) miał, wedle zeznań świadków (nie jest podane czyich, ja przypuszczam, iż może chodzić o G. Kwaśniewskiego), odradzać Bahrowi wejście na pobojowisko i podchodzenie do wraku, bo, cytuję, „może p...ć paliwo”. Jak już pisałem w mojej recenzji, nie sądzę, by Turowskiemu i Ruskom chodziło o „p...cie paliwa”, lecz raczej o brak ciał na pobojowisku. Niezwykle ważne są ustalenia niezależnych ekspertów dot. częstotliwości używanej w neo-ZSSR. Jeśli 90% ruskich wojskowych lotnisk rzeczywiście używa 124,0, to podszycie się w korespondencji z polską załogą pod siewiernieńskiego Korsaża (czy to przez drugą wieżę na smoleńskim wojskowym lotnisku, czy to przez wieżę z innego lotniska) było wyjątkowo łatwym do przeprowadzenia zabiegiem np. po drugiej rozmowie załogi tupolewa z załogą, jaka-40, co poniżej spróbuję zrekonstruować. Taki Korsaż-2 (udający Korsaża-1) mógł zwyczajnie zakazać polskiej załodze lądowania na Siewiernym, w korespondencję mogłaby się włączyć ponownie moskiewska kontrola obszaru i zalecić skierowanie się na lotnisko zapasowe. Najprostszym rozwiązaniem byłby Witebsk, (jako wariant zaplanowany i zarazem jako miejsce nieodległe od Smoleńska oraz Katynia). Jest jedna informacja, której potwierdzenie ma olbrzymią wagę dla całej sprawy (mielibyśmy, bowiem dodatkowe źródło danych do sfałszowanych zapisów CVR z 10 Kwietnia). Chodzi o to, czy polski tupolew nie odbył lotu rekonesansowego na Siewiernyj 9 kwietnia 2010. Jak wiemy z książki niezależnych ekspertów, 9-go kwietnia lądowały tam aż trzy tupolewy, dokonując różnych podejść do lądowania (filmowe nagrania tych podejść powinny być w materiale hotelowym moonwalkera S. Wiśniewskiego). Zapisano, iż były to maszyny Rossiji Airlines, ale ruskie bumagi nie muszą mówić pełnej prawdy. Jak natomiast pamiętamy z relacji p. Zdzisława Moniuszki, właśnie 9-go kwietnia załoga miała lecieć na Siewiernyj: „Dzień przed katastrofą (śp. Justyna Moniuszko – przyp. F.Y.M.) też była w Smoleńsku, tym samym samolotem”

http://lotniczapolska.pl/Odeszla-Justyna-Moniuszko--stewardessa-z-Bialegostoku,12769

Zestawmy teraz obok siebie starannie następujące puzzle (po godz. 8.20/10.20, kiedy były ostatnie telefony śp. I. Tomaszewskiej i L. Kaczyńskiego oraz kiedy PLF-101 przekroczył ASKIL i (przekierowany przez moskiewską kontrolę obszaru) nawiązał kontakt z Korsażem-1):

1.Dialog zarejestrowany w wieży szympansów (jest to już po wstępnej rozmowie Korsaża-1 z polską załogą – podkr. F.Y.M.):

10:27:11 РП Пожалуйста, диспетчера./Dyspozytora poproszę.

10:27:13 ТЛФ Вызываю./Łączę.

10:27:19 Дисп. Муравьев./Murawiew.

10:27:20 РП Анатолий Иванович, ну что с запасными?/Anatolu Iwanowiczu, co z zapasowymi?

10:27:22 Дисп. Ну Витебск, Минск, мы сейчас им скажем (нрзб)./ No,Witebsk, Mińsk, zaraz im powiemy.(niezr.)

10:27:24 РП Давайте побыстрее, а то он.../ Tylko szybciej, bo on jeszcze…

10:27:26 Дисп. Хорошо./Dobrze.

2. „Prezydencki samolot” o godz. 10.28 znika z radarów Korsaża-1. (Zachodzi to dość szybko po pierwszej wymianie komunikatów między PLF-101 a Korsażem-1):

10:28:27 РП Не проспать его, с курсом 40 идет, чтобы довернуть его вовремя. Где он б...дь сейчас?/Nie przegapić go, na kursie 40 idzie, żeby go zdążyć doprowadzić. Gdzie on k...a teraz jest?

10:29:05 РП Так, так, так, так, так, б...дь, где-то ж должен быть./Tak, tak, tak, tak, k...a, gdzieś powinien być.

10:29:10 А (нрзб)./ (niezr.)

10:29:20 РП Ё... твою мать, все один к одному, б...дь./ K..a twoja mać, wszyscy jeden w drugiego, k..a…

10:29:30 А (нрзб)./ (niezr.)

10:29:31 РП Ответил./Odpowiedział.

10:29:33 А (нрзб)./ (niezr.)

10:29:34 РП Где-то 25 километров, пока не наблюдаю./Gdzieś 25 kilometrów, na razie nie obserwuję.

10:29:38 А Ты его не видишь, да? / Ty go nie widzisz, tak?

10:29:39 РП Да, пропал./Tak, przepadł.

10:29:41 А (нрзб)./ (niezr.)

10:29:43 А Да./Tak.

3. Tupolew znika z radarów nie tylko po komunikacji z Korsażem-1, ale i w okolicach wymiany zdań załogi tupolewa z załogą jaka-40, w której to rozmowie pada to niezwykle ważne zdanie (o 10:29:40 wg „stenogramów CVR”): „Ił dwa razy odchodził i chyba gdzieś odlecieli.” Piloci tupolewa mają, więc jasny obraz sytuacji: na Siewiernym nie ma iła-76 (z ekipą „mającą zabezpieczać prezydencką delegację”), a więc lądowanie tam nie ma sensu, bo najwyraźniej zaczęto przesuwać „uroczystości powitalne” na inne lotnisko. Po co mieliby tupolewem dokonywać „przeglądu lotniska”, jeśli zadaniem polskich pilotów było dowieźć delegację w miejsce, na którym odbędą się właśnie „powitalne uroczystości”?

4. (No i by zamknąć to zestawienie puzzli) – 4 kawałek (wg polskich odczytów kopii zapisów CVR) o 10:29:53 rus. czasu pada w kokpicie tupolewa taki komunikat (nie do końca wiadomo przez kogo wypowiedziany):

10:29:53 PLF-101: Zanim się zdecyduje, to może kartę byśmy zrobili w międzyczasie? Wszystko jedno, czy to będzie Mińsk, czy Witebsk. Mamy z kawałków 1-4 odtworzoną chronologię, zaś to ostatnie zdanie sugeruje, iż komuś (Prezydentowi?) pozostawiono decyzję, co do wyboru białoruskiego lotniska zapasowego. Niewykluczone, że jest to zdanie wypowiedziane już po wstępnej korespondencji z Korsażem-2 (zakaz lądowania) i moskiewską kontrolą obszaru (zalecenie delegacji prezydenckiej powrotu do białoruskiej przestrzeni powietrznej). Może być też tak, iż w tej chwili dopiero włączyła się „druga wieża” lub ruska kontrola – coś jednak musiało się wydarzyć, co skłoniło załogę tupolewa do niekierowania samolotu na Siewiernyj. Oczywiście, pozostaje pytanie:

kto w takim razie prowadził dalszy dialog z wieżą szympansów, czyli Korsażem-1 (słyszany przez załogę jaka-40)? No i tego się musimy jeszcze dowiedzieć. Czy to robili Ruscy podający się za polską załogę, czy... jacyś oddelegowani do tego właśnie zadania, nasi zdolni rodacy. W oficjalnej relacji mówi się wszak o trzeciej jeszcze rozmowie załogi, jaka-40 z załogą tupolewa, lecz jest to (jeśli trzymamy się „stenogramów CVR” skonstruowanych w Moskwie) wymiana raptem dwóch komunikatów:

10:37:01 PLF 031: Arek, teraz widać 200.

10:37:04 PLF 101: Dzięki.

No i jest jeszcze jedno pytanie: w którym momencie do tupolewa doleciały MiGi-29 jako „eskorta”?

http://w618.wrzuta.pl/plik/8JG1aEzeuQN/zbrodnia_smolenska_-_recenzja_free_your_mind (wersja poprawiona)

FYM

Oszustwa w Rosji? Cóż za chorobliwa podejrzliwość...

1. Wiadomość z sieci: Komisja Helsińska przy Kongresie USA (pełna nazwa: Komisja ds. Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie) USA skrytykowała rząd Rosji za tłumienie protestów przeciw nieuczciwym, zdaniem opozycji, niedawnym wyborom parlamentarnym w tym kraju. "Wzywamy rząd Rosji, aby przestrzegał norm międzynarodowych i zobowiązań dotyczących demokracji, praw człowieka i rządów prawa. Apelujemy do władz rosyjskich o poszanowanie prawa ludzi do demonstrowania i domagania się, aby ich głosy zostały wysłuchane i aby niezwłocznie i w wiarygodny sposób odniesiono się do wykroczeń wyborczych" - głosi wydane w środę oświadczenie komisji.

2. Powyższe oswiadczenie świadczy o tym, że obrzydliwa rusofobia dotarła nawet do Kongresu Stanów Zjednoczxonych, który domaga się "odniesienia do wykroczeń wyborczych". A jakich to wykroczeń wyborczych w Rosji doszukuja się Amerykanie, skoro władze rosyjskie, z Putinem na czele, jasno stwierdzaja, że żadnych oszustw wyborczych nie było? Czyzby Amerykanie dopuszczali myśl, że domokratyczne władze rosyjskie mogą dopuścic sie jakiegokolwiek oszustwa? Niebywałe...

3. Amerykanie powinni brać przykład z Polski, gdzie wszelkie oświadczenia władzy rosyjskiej automatycznie przyjmuje się, jako wiarygodne i pewne.Jesli władze rosyjskie twierdzą, że zawiniła mgła i piloci, to w Polsce natychmiast, w pietnaście minut po katastrofie się przyjmuje - tak jest, mgła i piloci - koniec, kropka! I nie trzeba badać wraku ani czarnych skrzynek. Jeśli władze rosyjskie stwierdzają, że samolot rozwalił sie o brzozę, to znaczy, że o brzozę. Nie trzeba tego sprawdzać, ani potwierdzać jakimikolwiek badaniami. Po prostu - Moskwa locuta, causa finita. A nawet jesli fakty przeczą oświadczeniom rosyjskich władz, to tym gorzej dla faktów.

4. Owszem, są w Polsce dziwacy, którzy z właściwa sobie dziką podejrzliwością kwestionują oświadczenia władz rosyjskich i próbują przedstawiać jakieś swoje wyliczenia, coś im tam sie nie zgadza, cos nie pasuje. Ale to sa proszę panstwa oszołomi! Nikt poważny, nikt odpowiedzialny, nikt politycznie poprawny nie wątpi w to, co powiedzą kompetrntni urzędnicy demokratycznej Rosji, na przykład pani generał Anodina. Jednym z takich oszołomów jest niejaki Macierewicz, który nie tak dawno temu przebywał nawet w Kongresie USA i jak widac, zaraził biednych Amerykanów wirusem rusofobii, czego skutkiem jest cytowane na wstepie oświadczenie. My, ludzie świadomi, inteligentni i wykształceni, stanowczo sie od tej podejrzliwości odcinamy. Oszustwa w Rosji? Cóż za chorobliwa podejrzliwość....

Janusz Wojciechowski

Niemcy i Francja polegną, broniąc strefy euro Sytuacja państw strefy euro jest nie do pozazdroszczenia. Przywódcy, którzy spotkają się na Radzie Europejskiej w piątek, aby odnieść sukces, muszą rozwiązać naraz aż trzy bardzo poważne problemy. Przyjrzyjmy się im po kolei. Najbardziej palącą sprawą jest „strajk”, jaki urządziły rynki finansowe, które od wielu miesięcy niechętnie pożyczają pieniądze państwom strefy euro. Kłopoty Grecji sprawiły, że dla bankierów prawie każde państwo strefy euro jest potencjalnym bankrutem. Dlatego do pożyczania pieniędzy państwom UE jest coraz mniej chętnych i, jeśli już to robią, to na znacznie wyższy procent niż kiedyś. Grozi to tym, że państwa uzależnione od pożyczania w takim stopniu, jak np. Włochy, stracą płynność finansową już w przyszłym roku. Drugim problemem jest odzwyczajenie od nałogowego zadłużania się państw strefy euro. By trwale odzyskać wiarygodność, państwa takie jak Włochy, Hiszpania czy nawet Francja muszą pokazać, że są w stanie zarabiać na własne wydatki. Obecnie mało kto w to wierzy! Niewielu też daje wiarę temu, że rozleniwione dobrobytem społeczeństwa zaakceptują poważne, trwałe oszczędności i zabiorą się do ciężkiej pracy. Trzecim, i być może najpoważniejszym, problemem jest odzyskanie konkurencyjności przez państwa południa strefy euro, takie jak Grecja, Portugalia, Hiszpania czy Włochy. Dopóki są one „uwięzione” w strefie euro, dopóty nie mogą dokonać dewaluacji pieniądza. Są skazane na rozliczenia w walucie skrojonej na miarę przemysłowej gospodarki Niemiec. Mimo tarapatów muszą regulować długi i płacić pracownikom nieproporcjonalnie mocnym pieniądzem, co sprawia, że produkcja w tych krajach pozostaje niezbyt opłacalna.

Nierealne rozwiązania Z tej sytuacji możliwe jest wyjście na dwa sposoby: opuszczenie strefy euro przez państwa, które sobie w niej nie radzą, albo utworzenie centralnego ośrodka, który narzuci politykę gospodarczą strefy i pomoże słabszym. Z komunikatu po poniedziałkowym spotkaniu Merkel i Sarkozy’ego wiemy już, że żaden z tych wariantów nie będzie realizowany. Zawężenie strefy euro nie jest rozpatrywane. Rozwiązanie to byłoby wbrew ideologii pogłębiania integracji, technicznie jest trudne do przeprowadzenia i przyniosłoby straty francuskim i niemieckim bankom. Utworzenie „zarządu gospodarczego” strefy euro czy też prawdziwej „unii fiskalnej” nie jest natomiast możliwe, bo Niemcy i Francuzi nie zrezygnują ze swojej ekonomicznej suwerenności. Propozycje wysunięte w Berlinie przez ministra Sikorskiego, choć sprawiają wrażenie odważnych, są zupełnie obok całej tej dyskusji. Instytucje europejskie okazały się niewydolne i nikt nie myśli teraz na serio o ich wzmacnianiu. Tym bardziej, że pełny tryb ratyfikacji zmian traktatowych w całej UE zająłby około dwóch lat, a poważne działania należy podjąć już w przyszłym roku.

Agonia strefy euro Co więc pozostaje? Tylko działania doraźne. Specjalnie powołany fundusz EFSF i Europejski Bank Centralny nadal będą próbowały manipulować rynkiem obligacji tak, by państwa mogły zapożyczać się po możliwej do zaakceptowania przez nie cenie. Jak długo będzie to możliwe, tego nikt nie wie, dlatego tak istotnym elementem niemiecko-francuskiego planu jest skłonienie państw, by mniej pożyczały. Członkowie strefy euro podpiszą umowę, w której zobowiążą się do płacenia kar w wypadku wstrzymania reform oszczędnościowych. Mają też wpisać do swoich konstytucji ograniczenie dopuszczalnej wysokości długu i deficytu budżetowego. Ponadto zostanie utworzony fundusz ratunkowy ESM, na który złożą się państwa eurostrefy. Czy te pomysły ocalą euro? Ponieważ są oparte na założeniu, że państwa pod presją kar same się zdyscyplinują, efekty tych pomysłów są odległe i niepewne. Nierozwiązane pozostaną jednak problemy niekonkurencyjności i rosnących kosztów pożyczania kapitału. Wszystko wskazuje na to, że Niemcy i Francja mogą przedłużać agonię strefy euro, ale w dotychczasowym kształcie nie są w stanie jej ocalić.

Krzysztof Bosak

WOJNA CYWILIZACJI „Europa zagrożona jest wojną nie z muzułmanami, ale z Rosją, dla której wartości cywilizacji europejskiej są całkowicie obce" – ostrzegł przed kilkoma dniami pierwszy prezydent niepodległej Litwy Vytautas Landsbergis podczas konferencji „Historia i pamięć. Sowiecka przeszłość 1952/90”. Jako główny problem Europy, Landsbergis wskazał na „amnezję, zapominanie o własnej historii i historycznej sprawiedliwości” i uznał, że skutki międzynarodowego kryzysu finansowego, „kryzysu uczciwości” zostaną wykorzystane przez Rosję do narzucenie Europie cywilizacji „pozbawionej sumienia”. Po śmierci Lecha Kaczyńskiego nie ma dziś w Europie polityka zdolnego do równie dogłębnej i odważnej oceny rzeczywistości. To Landsbergis był autorem stwierdzenia, że „Lech Kaczyński stanowił przeszkodę dla planów współpracy z Rosją za wszelką cenę” i zauważył, że nikt w Europie nie postawi pytania: czy tragedia smoleńska była działaniem celowym, zamachem - w obawie przed narażeniem dobrych stosunków z Rosją . „Gdyby to się okazało prawdą” - konkludował Landsbergis, „pojawia się następne straszne pytanie - co robić ? Nie ma odpowiedzi. Zerwać stosunki? Wszyscy się boją , nikt więc tego pytania nie zada”. Od 10 kwietnia 2010 roku na tym lęku Rosja buduje swoją pozycję i poszerza obszar wpływów, przy czym proces ten bardziej przypomina wrogie działania zaczepne niż pokojową ekspansję. Kremlowscy stratedzy z sowieckich szkół KGB potrafią doskonale rozgrywać obawy i słabości polityków europejskich i przy udziale agentury oraz narzędzi dyplomatycznych i ekonomicznych prowadzą od dawna regularną wojnę cywilizacyjną. Symbolem tego podboju nie musi być Nord Stream bądź zgoda na wejście Rosji do Światowej Organizacji Handlu. Wskazałbym raczej na postulat przyznania językowi rosyjskiemu statusu oficjalnego języka Unii Europejskiej. Taki projekt został zgłoszony oficjalnie na forum UE przez łotewską europosłankę Tatianę Żdanok i został natychmiast wsparty przez ambasadora Rosji przy NATO Dmitrija Rogozina. Przyznał on, że władze FR zamierzają do tego celu wykorzystać przepis pozwalający na wniesienie pod obrady PE projektu ustawy, jeśli zostanie on zgłoszony przez milion obywateli Unii. Według Rogozina, w krajach UE mieszka kilka milionów Rosjan, którzy z radością poprą ten projekt. Status języka rosyjskiego miałby przyczynić się do „podniesienia prestiżu Rosji”, ale także do „rozwiązania problemów Rosjan w krajach bałtyckich”. Jest to pomysł niezwykle groźny i niesłusznie bagatelizowany, za którym kryją się prawdziwe plany kremlowskich siłowików. Jeśli zauważyć, że przed rokiem uchwalono w Rosji doktrynę wojskową pozwalającą na interwencję zbrojną poza granicami FR, „wszędzie tam, gdzie naruszane są prawa obywateli rosyjskich”, zaś kwestie językowe należą do podstawowych „tematów zaczepnych” wykorzystywanych przez FR wobec Łotwy, Litwy bądź Estonii - nietrudno zrozumieć, do czego może zmierzać ów pozornie niewinny pomysł. Ta sytuacja pokazuje również, jak Rosja postrzega instytucje unijne i w jaki sposób zamierza wykorzystać obecność swoich obywateli w państwach UE. Jest to przykład, który winien zmusić do refleksji tych wszystkich, którzy nadal lekceważą skutki obłędnego planu otwarcia polskiej granicy z obwodem kaliningradzkim i nie dostrzegają związanych z tym niebezpieczeństw. Na przestrzeni ostatnich miesięcy można wskazać co najmniej kilkanaście decyzji lub wypowiedzi polityków rosyjskich formułowanych w trybie roszczeniowym i nacechowanych wrogością wobec Zachodu i Ameryki. Począwszy od żądania przekazania do Rosji „handlarza śmierci” Wiktora Buta, poprzez groźby szefa Rosyjskiego Stowarzyszenia Gazowego Walerija Jazewa pod adresem UE za wprowadzenie tzw. III pakietu energetycznego, po zapowiedź zerwania układu START i umieszczenie w Kaliningradzie radaru kontrolującego przestrzeń powietrzną całej Europy Zachodniej. Przed kilkoma tygodniami Rosjanie wprowadzili zakaz wjazdu dla 11 urzędników amerykańskich, m.in. związanych ze sprawą Wiktora Buta. Uczyniono to w odwecie za zakazanie wjazdu do USA 11 rosyjskim urzędnikom winnym śmierci Siergieja Magnitskiego, prawnika, który oskarżył grupę oficerów służb specjalnych, policji i urzędników skarbowych o wrogie przejęcie firm funduszu Hermitage. W tle tej decyzji warto odnotować odważną wypowiedź republikańskiego senatora Johna McCaina, który po upadku Kadafiego wezwał Rosjan do podążenia za przykładem Libijczyków i powstania przeciwko reżimowi Putina. Wykorzystując słabość obecnej administracji amerykańskiej, Rosja zamierzała dyktować warunki w kwestii tarczy antyrakietowej i groziła zerwaniem przyszłorocznego szczytu Rady Rosja – NATO, jeśli dojdzie do umieszczenia w Europie elementów amerykańskiej instalacji. Początkowo – przy ogromnym wsparciu Niemiec - proponowano utworzenie wspólnego, rosyjsko-NATO -wskiego systemu i wpływu na decyzje o rozlokowaniu jego elementów na terytorium Sojuszu. Później Rosja zażądała gwarancji na piśmie, że system nie będzie jej zagrażał. Gdy oba żądania zostały odrzucone, Kreml wrócił do gróźb i zimnowojennej retoryki. Siergiej Ławrow oznajmił niedawno, że Moskwa podejmie kroki o charakterze wojskowo-techniczym, jeśli jej stanowisko w sprawie obrony przeciwrakietowej nadal będzie ignorowane przez USA i NATO.

To zachowanie potwierdza, jak ogromnym błędem była polityka „resetu” forsowana przez administrację Obamy i europejskich „przyjaciół Putina”. W jej efekcie doszło do tragedii smoleńskiej, ekspansji Gazpromu na rynki europejskie, umocnienia wpływów Kremla w państwach byłego bloku sowieckiego i wtargnięcia Rosji w politykę natowską. Histeryczne, niewspółmierne do zagrożenia reakcje w sprawie defensywnych instalacji tarczy są przykładem skutecznego, propagandowego humbugu, pozwalającego Rosji na wymuszenie kolejnych ustępstw i usprawiedliwienie własnych, wrogich wobec Zachodu działań. Rozgrywając temat, dokończono m.in. budowę Nord Streamu, który w planach Kremla ma wagę kilkuset dywizji Armii Czerwonej. Od znaczenia politycznego i ekonomicznego tej inwestycji niemniej ważny jest fakt, że rurociąg przy odpowiednim „oprzyrządowaniu" będzie spełniał rolę 1200 kilometrowej, gigantycznej anteny, obejmującej swoim zasięgiem powierzchnię wielu tysięcy kilometrów kwadratowych. W ostatnich tygodniach pojawiły się jednak oznaki mogące sugerować odwrót od fatalnej polityki „restetu” i dostrzeżenie zagrożeń, o których mówił Vytautas Landsbergis. Choć trudno jeszcze ocenić, na ile są to trwałe tendencje, wydaje się, że stosunki z Rosją wkraczają powoli w nową, realistyczną fazę. Niewykluczone, że momentem przełomowym stało się ogłoszenie prezydenckiej kandydatury płk Putina i świadomość związanych z tym zagrożeń. Przez media europejskie przetoczyła się wówczas fala publikacji niezwykle krytycznie oceniających ten pomysł. Po raz pierwszy od wielu lat można było przeczytać tak negatywne opinie na temat władcy Kremla i prognozy, w których nie szczędzono przestróg związanych z perspektywą rządów Putina. Ponieważ większość tych głosów została całkowicie przemilczana przez polskojęzyczne media, warto przypomnieć o niektórych zdarzeniach. Bez echa w Polsce przeszła publikacja Ivara Amundsena – dyrektora organizacji Chechnya Peace Forum „Władymir Putin: Ostatni car Rosji?”, w której autor przypomniał o zbrodniach kremlowskiego reżimu i zasugerował, że prezydentura ma zapewnić Putinowi skuteczny immunitet na wypadek próby rozliczenia. W artykule podano również szczegółową informację o osobistym majątku Putina, z której wynika, że od dawna jest on najbogatszym człowiekiem świata. Kilka dni później „The Daily Telegraph” ujawnił istnienie tajnej dyrektywy FSB z roku 2003, która zezwalała na „eliminację w krajach bliskiej zagranicy i w państwach Unii Europejskiej liderów nielegalnych ugrupowań terrorystycznych i organizacji, formacji ekstremistów i stowarzyszeń, osób, które nielegalnie opuściły Rosję” przez federalne organy ścigania. To na jej podstawie dokonano zabójstwa Aleksandra Litwinienki i planowano zamordowanie Ahmeda Zakajewa. Gazeta przypomniała, że prezydentem Rosji był wówczas płk Putin, który przeforsował ustawy o "przeciwdziałaniu terroryzmowi" i dał FSB prawo do zabijania "terrorystów" za granicą i ostrzegła, że powrót Putina może oznaczać kolejną falę mordów politycznych. Wkrótce po tej publikacji, rząd brytyjski ogłosił, że zaprzestaje wymiany informacji wojskowych z Rosją na podstawie Traktatu o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie, ponieważ Moskwa odmawia jego wykonywania. Dostrzeżono wreszcie, że Rosja od czterech lat nie respektuje postanowień traktatu i odmawia dzielenia się informacjami wojskowymi.

W tym samym czasie pojawił się raport ministerstwa obrony Estonii, w którym ostrzegano, iż Rosja zwiększa wydatki militarne, podczas gdy państwa NATO prowadzą de facto politykę rozbrojenia sojuszu. Przypomniano, że do 2020 r. Rosja zaplanowała zainwestowanie 503 miliardów euro na obronę i „jeśli nawet połowa tych pieniędzy zostanie rozkradziona, jest to wciąż ogromna suma, pozwalająca na stworzenie silnej armii”. Nękana kryzysem Ameryka i kraje natowskie nie będą w stanie ponieść takich wydatków. Podkreślono również, że okres prezydentury Putina zostanie wykorzystany głównie dla wzmocnienia militarnego Rosji, a w przypadku nieuchronnego pojawienia się wewnętrznych problemów w tym kraju, Putin będzie zmierzał do wywołania globalnego konfliktu zbrojnego. W październiku br. doszło do zatrzymania dwóch szpiegów rosyjskich, działających od 20 lat na terenie Niemiec. Ponieważ był to pierwszy tego rodzaju przypadek od czasu zjednoczenia Niemiec w roku 1990 – zdarzenie to można uznać wręcz za przełomowe. Aresztowanie agentów Kremla było również dowodem, że mimo skutków politycznego „resetu” nadal istnieje efektywna współpraca FBI z niemieckimi tajnymi służbami. Coraz częściej mówi się też o zagrożeniach rosyjskim cyber – szpiegostwem, kradzieży tajemnic handlowych i ryzyku ataków komputerowych ze strony Rosji. Ostrzeżenia tej treści zawarto w raporcie amerykańskiego kontrwywiadu, wskazując na Rosję i Chiny, jako głównych agresorów. Z kolej raport amerykańskiego ośrodka badań strategiczno-politycznych Stratfor przynosi mocną tezę, iż Rosja zamierza wykorzystać kryzys zadłużeniowy w Europie, aby zwiększyć swoje wpływy polityczne na kontynencie, poprzez skupowanie europejskich aktywów, zachęcanie do inwestowania w Rosji i oferowania finansowego wsparcia dla mechanizmu ratowania strefy euro. Zwraca się uwagę, że dzięki wysokim cenom ropy naftowej Rosja zgromadziła znaczne zapasy gotówki. Według oficjalnych danych, jej rezerwy walutowe wynoszą 580 miliardów dolarów, ale zdaniem Stratforu, ma jeszcze dodatkowe 600 mld dol. Daje to Rosji możliwości oddziaływania na pogrążoną w kryzysie Europę. W wielu publikacjach zachodnich analityków pojawia się twierdzenie, że powrót Putina będzie prowadził do odbudowy „modelu państwa korupcyjnego”, zaś środki z eksportu ropy i gazu – podstawowego dochodu Rosji, zostaną wykorzystane dla zaspokojenia potrzeb skorumpowanych oligarchów, oficerów służb i urzędników, na których Putin oprze swoje rządy. Znana publicystka „Financial Times” Catherine Bolton w tekście „Analiza: dopasowanie rzeczywistości do cara” powołuje się na dokumenty dostarczone gazecie przez Siergieja Kolesnikowa – uciekiniera z Rosji. Kolesnikow już przed rokiem ujawnił informacje o ogromnych malwersacjach finansowych dokonywanych przez Putina i jego otoczenie, w związku z przekształceniami Banku Rossija. Na konta Putina i związanych z nim oligarchów miały trafić miliardy dolarów, m.in. dzięki przejęciu aktywów Gazpromu. Powrót do tego tematu może oznaczać, że inwestorzy zachodni okażą się znacznie ostrożniejsi w inwestycjach rosyjskich, a Putinowi niełatwo przyjdzie budowanie „prywatnego imperium”. Szereg ostrych reakcji Kremla może z kolei świadczyć, że siłowicy dostrzegają poważną rysę na dotychczasowej polityce „resetu”. Wściekłość w Moskwie wywołały np. kontrole Komisji Europejskiej przeprowadzane w spółkach współpracujących i zależnych od Gazpromu, m.in. w polskim PGNiG, Gaz-Systemie oraz EuRoPol Gaz- ie. KE podejrzewa, że kontrolowane spółki mogą być zaangażowane w antykonkurencyjne praktyki albo mają informacje o stosowaniu takich praktyk. Podobnie zareagowano na krytyczne oceny Zachodu wobec pomysłu powołania Unii Euroazjatyckiej i wzmocnienia wpływów na obszarze postsowieckim. W odpowiedzi na krytykę, autor tych koncepcji – płk Putin poradził politykom zachodnim, by lepiej „zajęli się swoimi problemami: walką z inflacją, rosnącym zadłużeniem państw i… otyłością”. O tym, jak groźne dla kremlowskiego satrapy są głosy płynące z cytowanych powyżej publikacji świadczy fakt, iż doniesienia zagranicznych agencji zostały w Rosji objęte ścisłą cenzurą. Przed kilkoma dniami państwowa RIA Novosti nakazała swoim pracownikom, aby unikać cytowania krytycznych ocen na temat Putina zamieszczonych w prasie zachodniej. Do czasu wyborów prezydenckich przekłady z zagranicznej prasy mają być publikowane wybiórczo i zamieszczane na dalszych miejscach serwisów informacyjnych. Szczególną złość Kremla wywołują te publikacje, w których analitycy wieszczą rychły upadek Putina lub przewidują wzrost znaczenia opozycji i wybuch rewolucji, która zmiecie dotychczasowy reżim. Obawy Putina dotyczą głównie oddziaływania internetu. By zapobiec rozprzestrzenianiu się takich koncepcji, rosyjska Rada Bezpieczeństwa i MSZ przygotowały projekt konwencji ONZ zatytułowanej "O zapewnieniu międzynarodowego bezpieczeństwa informatycznego", w której wśród głównych niebezpieczeństw wymieniono: "masową oddziaływanie psychologiczne na ludność w celu destabilizacji społeczeństwa i kraju", czyli e-rewolucję. Jednak najmocniejszym dowodem końca polityki „resetu” może okazać się niedawne wystąpienie ministrów spraw zagranicznych Polski i Niemiec, którzy w liście do szefowej dyplomacji UE Catherine Ashton zaapelowali o „europejską strategię w relacjach z Rosją”. Napisano tam m.in. ”Chociaż zapowiedziana zamiana funkcji między prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem a premierem Władimirem Putinem nie jest zachęcająca, musimy utrzymać kurs w kierunku ożywienia stosunków między UE a Rosją i przezwyciężenia politycznego oraz gospodarczego letargu”. W języku dyplomacji zabrzmiało to niczym żałobny „łabędzi śpiew”. Jeśli płk Putin został zmuszony, by otwarcie posłużyć się swoimi marionetkami i przyznać do potrzeby „przezwyciężania letargu”, istnieje szansa, że dotychczasowa polityka bliska jest bankructwa i w niedalekiej przyszłości czeka nas korzystny „restart” w stosunkach z „cywilizacją pozbawioną sumienia”. Aleksander Ścios

Problem strefy euro rozwiązany!

December 7th, 2011 by rybinski http://www.rybinski.eu/?p=3355&lang=all

Ufff. Problem strefy euro został w końcu rozwiązany. Rozwiązanie przyszło zupełnie niespodziewanie. … NASA odkryło planetę podobną do Ziemi gdzie może istnieć życie. Nazwano ja Kepler-22b. Europejski fundusz ratowania macherów od europizzy ma, od kogo pożyczyć pieniądze, po tym jak Chińczycy liczący pieniądze odmówili, Amerykanie wygłosili oświadczenie, że wygłoszą kolejne oświadczenie w tej sprawie, a mieszkańcy Kambodży są jeszcze zbyt biedni żeby pożyczyć Europie. Jest tylko jeden problem. Dzieli nas 600 lat świetlnych. Ale naukowcy już pracują nad rozwiązaniem tego drobnego technicznego problemu, tak żeby na szczycie 9 grudnia 2011 roku można było ogłosić przełomowy komunikat, coś w stylu:

“Keplerianie zadeklarowali kupno obligacji ziemskiego funduszu ratującego skórę bankierom na kwotę pierdyliona galaktów” – powiedział dumnym głosem Merkozy. Jak widać nigdy nie należy tracić nadziei, zawsze znajdzie się rozwiązanie.

Responses: Ale Pan pajacuje !

by rybinski: Mój kepleriański pomysł na uratowanie strefy euro jest równie wiarygodny jak ten który zostanie pokazany na szczycie.

2011-12-07 by Ninngi:

Zadłużenia:

Citigroup: 2,5 bilionów dolarów ($ 2 500 000 000 000)

Morgan Stanley: 2,04 bilionów dolarów ($ 2 040 000 000 000)

Merrill Lynch: 1,949 biliona dolarów ($ 1 949 000 000 000)

Bank of America: 1,344 biliona dolarów ($ 1 344 000 000 000)

Barclays PLC (Wielka Brytania): 868 miliardy dolarów (868 000 000 000)

Bear Sterns: 853 miliardów dolarów (853 000 000 000)

Goldman Sachs: 814 miliardów dolarów (814 000 000 000)

Royal Bank of Scotland (UK): 541 miliardów dolarów (541 000 000 000)

JP Morgan Chase: 391 miliardów dolarów (391 000 000 000)

Deutsche Bank (Niemcy): 354 miliardów dolarów (354 000 000 000)

UBS (Szwajcaria): 287 miliardów dolarów (287 000 000 000)

Credit Suisse (Szwajcaria): 262 miliardy dolarów (262 000 000 000)

Lehman Brothers: 183 miliardy dolarów (183 000 000 000)

Bank of Scotland (Wielka Brytania): 181 miliardów dolarów (181 000 000 000)

BNP Paribas (Francja): 175 miliardów dolarów (175 000 000 000)

Robi wrażenie? OO a wiec dług publiczny USA 25 trylionów amerykańskich dolarów Rybinski

Pamiętajmy o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim. "Był jednym z największych polskich bohaterów po 1944 roku" Przed nami kolejna okrągła rocznica wprowadzenia przez komunistyczny reżim Polski Ludowej stanu wojennego. Chciałbym żeby wśród licznie wymienianych z tej okazji osób, mających wielkie zasługi w walce o wyrwanie naszego kraju spod kremlowskiego panowania, nie zabrakło śp. pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Był on jednym z największych polskich bohaterów po 1944 roku, chociaż w dalszym ciągu pozostaje dla sporej części rodaków postacią kontrowersyjną. Do takiej oceny "pierwszego polskiego oficera w NATO" przyczynili się nie tylko nadal aktywni w naszym życiu publicznym prominentni przedstawiciele peerelowskiego reżimu, ale także niektórzy bezkrytycznie przyjmujący ich punkt widzenia działacze dawnej opozycji antykomunistycznej. Sylwetkę płk. Kuklińskiego przedstawiałem tutaj wielokrotnie, nie ma, więc potrzeby, abym po raz kolejny przywoływał teraz poszczególne elementy jego samotnej misji patriotycznej. Mam nadzieję, że wchodzące w dorosłe życie pokolenia Polaków, dla których lata 1944-1989 są już równie odległą historią, jak szwedzki potop, czy Powstanie Listopadowe, spojrzą na jego dokonania bez politycznego zacietrzewienia i z odpowiednim dystansem, pozwalającym na formułowanie obiektywnych sądów na podstawie dokumentów. I że ocenią go w taki sam sposób, jak Amerykanie, dla których jest on niekwestionowanym bohaterem czasów zimnej wojny, co najlepiej wyraził dyrektor CIA za prezydentury Ronalda Reagana William Casey w słowach: "nikt na świecie w ciągu ostatnich czterdziestu lat nie zaszkodził komunizmowi tak, jak ten Polak". Od dnia śmierci płk. Kuklińskiego, czyli od 11 lutego 2004 roku, wiele środowisk patriotycznych apelowało do kolejnych prezydentów RP o uhonorowanie go Orderem Orła Białego i awansem generalskim. Niestety, nie zrobił tego ani Aleksander Kwaśniewski, ani Lech Kaczyński, do wniosku Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie w tej sprawie nie ustosunkował się również do dzisiaj Bronisław Komorowski. 30 rocznica wypowiedzenia przez generała Wojciecha Jaruzelskiego wojny Polakom skłania do wspomnień o ludziach, którzy z narażeniem życia nie tylko własnego, ale także swych rodzin odważnie stanęli wówczas w obronie narodowych imponderabiliów. Płk Kukliński uczynił to znacznie wcześniej, znajdując właściwego sojusznika. Będąc człowiekiem skromnym widział w sobie nie bohatera, lecz oficera, który znalazłszy się w określonych okolicznościach (będąc szefem Oddziału Planowania Strategiczno-Obronnego Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i znając największe tajemnice przygotowującego się do wywołania III wojny światowej dowództwa Układu Warszawskiego) postanowił - zgodnie z wymogami sumienia i honoru - samotnie walczyć o niepodległość Rzeczypospolitej. Nigdy nie przeceniał swojej roli (docenili ją inni, szkoda, że mało kto w Polsce), czego dowodem fragment przemówienia, wygłoszonego przezeń 29 kwietnia 1998 roku podczas wręczania mu Honorowego Obywatelstwa Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa:

"Uważam się za zwykłego żołnierza Rzeczypospolitej, który nie dokonał niczego, co wykraczałoby poza święty obowiązek służenia swojej Ojczyźnie w potrzebie. To, co być może wyróżnia mnie z ogromnej liczby ludzi zaangażowanych w przemiany historyczne Polski i Europy, to specyfika misji, jakiej się podjąłem i konsekwencji, jakie ta misja powoduje." A kończąc to wystąpienie ze smutkiem stwierdził, że w odczuciu pewnej części społeczeństwa polskiego nadal jest zdrajcą i człowiekiem bez honoru, po czym dodał z nutką nadziei w głosie:

"Wierzę, że historia to kiedyś skoryguje". Pamiętajmy o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim nie tylko przy tej i innych rocznicowych okazjach, bo dobrze zasłużył się Rzeczypospolitej. Dziennik Jerzego Bukowskiego

Upadek piramidy finansowej Rostowskiego Jak zawsze, gdy zbliża się koniec roku, minister finansów Jan Vincent-Rostowski dokonuje cudu kreatywnej księgowości, by ukryć rosnący lawinowo państwowy dług publiczny (PDP), nadmierny deficyt finansów publicznych oraz swą własną słabość do zadłużania Polski w walutach obcych. Proceder trwa cztery lata. Właśnie docieramy do jego kresu, bo ukrywane długi państwa dawno przekroczyły skalę oszustwa dokonanego przez Bernarda Madoffa. Polski złoty w ostatnich miesiącach, wbrew chciejstwu Rostowskiego, gwałtownie traci na wartości w podobnym tempie, jak miało to miejsce w drugiej połowie 2008 r. i na początku 2009. Jeśli skala dewaluacji będzie równie duża jak wtedy, to w połowie 2012 r. możemy oczekiwać złotego na poziomie 4,3 nawet do 5 złotych za dolara amerykańskiego i 5,3 nawet do 6 złotych za euro. Konsekwencje będą katastrofalne. Rzeczywista wartość państwowego długu publicznego może przekroczyć bilion złotych na koniec 2011 roku, jeśli w grudniu utrzyma się złowieszcze tempo dewaluacji złotego.

Krótka historia wyczynów Rostowskiego W raporcie Najwyższej Izby Kontroli z wykonania budżetu państwa za rok 2009 czytamy: "Utrzymanie stanu zadłużenia poniżej 50% PKB było możliwe wskutek finansowania potrzeb pożyczkowych budżetu państwa środkami z zaliczek z Unii Europejskiej oraz przeniesieniu finansowania części inwestycji drogowych z budżetu państwa do Krajowego Funduszu Drogowego. Wykorzystane środki z zaliczek Unii Europejskiej, pomimo że muszą być zwrócone na odpowiedni rachunek w celu wykorzystania zgodnie z przeznaczeniem, nie są traktowane, jako dług Skarbu Państwa. Formalnie po przekazaniu ich w formie zaliczki stały się one własnością Skarbu Państwa i w momencie wykorzystania na finansowanie potrzeb pożyczkowych budżetu państwa nie powstało zobowiązanie wobec innego podmiotu, które należałoby ująć w ewidencji długu. Gdyby zamiast środków, które na koniec 2009 r. pozostawały do zwrotu, analogiczna kwota została pozyskana na rynku skarbowych papierów wartościowych, poziom PDP do PKB na koniec 2009 r. wyniósłby ok. 50,1%" (strona 153, raport NIK). I dalej: "Natomiast Krajowy Fundusz Drogowy nie został ujęty w katalogu jednostek sektora finansów publicznych i w związku z tym jego zadłużenie nie jest zaliczane do państwowego długu publicznego. (...) Gdyby zadłużenie KFD było zaliczane do PDP, przekroczony zostałby pierwszy próg ostrożnościowy, określony w art. 79 ust. 1 pkt 1 ustawy o finansach publicznych". W grudniu 2009 r. Rostowski zorientował się, że mimo opisanych zabiegów kreatywnej księgowości dług publiczny (PDP) przekroczy ostrożnościowy próg 50 procent PKB na koniec roku. "Zrządzeniem losu" deficyt budżetu państwa i dług publiczny nieoczekiwanie spadają w IV kwartale 2009 roku. Jak to możliwe? Uważnie przeanalizujmy ciąg wydarzeń. Ministerstwo Finansów ogłasza, że dług publiczny na koniec III kwartału 2009 r. wynosił 49,9 proc. PKB. Czy zatem możliwe jest, by na koniec roku zmniejszył się do 49,8 procent, skoro rząd w IV kwartale w najlepsze zaciąga pożyczki i sprzedaje papiery wartościowe na rynku finansowym? Wytłumaczenie znajduje się pośrednio w raporcie NIK. Czytamy tam: "Minister Finansów przeprowadził także transakcje na instrumentach pochodnych (FX SWAP), polegające na wymianie dwóch walut (1500 mln euro i 200 mln USD) na złote (6834 mln zł) w grudniu 2009 r. z przyrzeczeniem ich odkupu w styczniu 2010 r. [po zaledwie miesiącu (?!) - wskazanie autora]. Operacja ta mająca charakter pożyczki zabezpieczonej środkami walutowymi pozwoliła na tańsze pozyskanie środków niż przez emisję skarbowych papierów wartościowych. (...) Pozyskane tą drogą środki zostały przeznaczone przede wszystkim na udzielenie pożyczki dla FUS (5,5 mld zł). W strukturze przychodów zrealizowanych w 2009 r., z wyłączeniem przepływów na rachunku walutowym, 59% stanowiły wpływy z obligacji, 24,9% środki pochodzące z kredytów zaciągniętych w międzynarodowych instytucjach finansowych, a 15,7% środki pozyskane w ramach transakcji FX SWAP" (strona 128, raport NIK). Otóż NIK w cytowanym fragmencie błędnie sugeruje, że operacja "transakcja na instrumentach pochodnych" (FX SWAP) miała charakter "pożyczki zabezpieczonej", czyli zgodnie z podstawową logiką zaliczona została do długu publicznego. Już w marcu 2010 r. w domenie publicznej znajdowała się informacja, świadcząca, że owej "pożyczki zabezpieczonej" nie wliczono do długu publicznego. Podobnie sprawy miały się w 2010 roku. Oto fragment wystąpienia prezesa NIK w Sejmie RP 26 lipca 2011 r., kwitujący wykonanie budżetu państwa za rok 2010: "Dług Skarbu Państwa oraz dług całego sektora publicznego przyrastają w stopniu znacznie większym niż wykazywane deficyty. Różnica między wielkością deficytów a przyrostami zadłużenia wynika z tego, że możliwe jest - zgodnie z prawem lub przyjętą interpretacją przepisów - niezaliczanie wykorzystania środków publicznych do wydatków budżetowych". Także w 2010 r. Rostowski nie omieszkał skorzystać z "dobrodziejstwa" transakcji FX SWAP. Potrzebował jednak do tego celu środków walutowych. "W 2010 r. Minister Finansów wyemitował obligacje o łącznej wartości 5.205,0 mln euro, 1.500,0 mln USD oraz 625,0 mln CHF" - czytamy w raporcie NIK za 2010 rok. W bieżącym roku Rostowski dopełnia dzieła zniszczenia. Według danych Narodowego Banku Polskiego, zadłużenie zagraniczne sektora rządowego i samorządowego wzrosło tylko w ciągu pierwszego półrocza 2011 r. o ponad 17 mld USD (14 procent)! Trudno w to uwierzyć, ale Rostowski nabił polski budżet w niebezpieczne opcje walutowe i nadmierne zadłużenie w obcych walutach. Zapomniał o lekcji z 2008 r., kiedy załamanie złotego spowodowało kłopoty tysięcy polskich firm z opcjami walutowymi. Nie chciał pamiętać o nieszczęsnych kredytach hipotecznych we frankach szwajcarskich, które niczym miecz Damoklesa ciągle wiszą nad klientami banków działających w Polsce.

Łapanie spadającego noża Choć Rostowski, jak w latach poprzednich, ustawowo przeforsuje zmiany w sposobie liczenia długu publicznego, to okaże się, że tym razem są one żałosną próbą łapania spadającego noża. Mimo interwencji NBP i BGK w ostatnich dwóch miesiącach złoty uparcie traci na wartości. W konsekwencji Rostowski zamierza przeliczyć zadłużenie zagraniczne na koniec obecnego roku po uśrednionym kursie złotego z całego roku. Doprawdy najwyższy stopień kreatywnej księgowości - a w zasadzie zaniechanie księgowania narastającego długu. Równie dobrze mógłby przeliczać dolary i euro na dzień 31 grudnia 2011 r. po kursie 2 i 3,2 złotego z czerwca 2008 r., bo zadłużenie w złotych byłoby na papierze jeszcze niższe. Poprzez tą jedną machinację zamiecie pod dywan w dniu zamknięcia budżetu (31 grudnia 2011 r.) nawet ponad 100 mld zł rzeczywistego długu publicznego. Nadto zamierza od wartości długu odjąć gotówkę na lokatach w dyspozycji Skarbu Państwa (według doniesień prasowych kwota ta wynosi 40 mld zł). Oczywiście infantylizm tej propozycji jest po prostu porażający. Jeśli okroić ją z nowomowy ministra i jemu podobnych, to tak, jakby Rostowski pożyczył od Ciebie, Drogi Czytelniku, 100 zł i chwilę później tłumaczył, że ten dług nie istnieje, bo stówka spokojnie spoczywa w jego kieszeni. I krok dalej, co prawda stówka została wydana, ale frukta stanowią aktywa i zawsze można je spieniężyć. Ciekawe, co na to wierzyciele Skarbu Państwa? Oczywiście obie propozycje są całkowicie sprzeczne z Międzynarodowymi Standardami Rachunkowości, które obowiązują każdego przedsiębiorcę. W tym miejscu dochodzimy do ulubionego zajęcia ministra, czyli zakupu opcji walutowych pod nazwą FX SWAP w grudniu każdego roku. Zabieg ten polega na uzyskaniu miliardów złotych z rynków finansowych w grudniu przy zobowiązaniu, że w styczniu następnego roku Skarb Państwa odda je w dolarach lub euro. Oczywiście uzyskane środki idą na bieżące wydatki i pomniejszają sztucznie dług publiczny, który już po rozliczeniu roku (w styczniu następnego roku) powraca do rzeczywistego rozmiaru. Same prowizje od transakcji typu FX SWAP przeprowadzanych w grudniu 2009 r. kosztowały budżet, bagatela, 167 mln złotych. Czas na prawdziwą wisienkę na torcie. W grudniu 2010 r. Rostowski podobnie jak dziś szedł na całość. Wymagał tego kalendarz polityczny. Już wtedy bankierzy inwestycyjni zamierzali ugrać miliardy na zapaści polskich finansów publicznych, gdyby nie rozpaczliwy skok Rostowskiego na pieniądze Otwartych Funduszy Emerytalnych. W styczniu 2011 r. minister ogłosił, że nasze składki emerytalne trafiające dotąd do OFE księgowane będą na wirtualnych kontach ZUS. Na początku tego roku minister może wpaść na pomysł nacjonalizacji kapitału zgromadzonego w OFE lub podpisze się pod pomysłem opozycji o wolnym wyborze pomiędzy ZUS i OFE dla obywateli. Pomijając plusy i minusy systemu OFE, bylibyśmy kolejny raz świadkami arbitralnego przywłaszczenia pieniędzy ciężko wypracowanych przez obywateli. - Nikt nie zaryzykowałby swoich pieniędzy, obstawiając jakieś dane na połowę 2012 roku - tak premier skomentował przedstawione przedwczoraj założenia do budżetu na przyszły rok. Zatem kolejny raz będziemy mieli do czynienia tylko z... prowizorium budżetowym. O mizerii założeń budżetowych niech świadczy fakt, że średni kurs złotego przyjęto na poziomie 4,17 za euro (podejrzana dokładność!), podczas gdy rzeczywisty kurs wynosił aż o 30 groszy więcej - 4,47 złotego za euro.

Kto winien? Za ubożenie polskich rodzin i społeczeństwa odpowiada cała klasa polityczna i szeroko rozumiany establishment III RP. Na kim jednak spoczywa największa odpowiedzialność za ten stan rzeczy? Donald Tusk z Janem Krzysztofem Bieleckim w tle, posługując się Rostowskim, uparcie niszczą polską walutę. Złoty zamiast uzyskać status waluty w pełni wymienialnej, gaśnie w oczach. Dziurawy budżet, niewydajny system podatkowy, lichy nadzór finansowy, nierychliwy wymiar sprawiedliwości powodują, że drenaż polskiej gospodarki przybiera na sile. Polska stała się łatwym celem hochsztaplerów gospodarczych i finansowych, którzy dbają wyłącznie o to, jak uzyskane w Polsce złote zamienione na dolary lub euro wywieźć i złożyć na zagranicznych kontach. Znakiem czasu stał się anonimowy prezes banku i przyjaciel ministra Rostowskiego, który już wije wygodne gniazdko dla swojej rodziny za granicą. Kolejna fala spadków na złotym może nastąpić po piątkowym szczycie Unii, jeśli obietnice polityków będą dotyczyły jedynie zmian traktatowych bez doraźnych działań na krótką metę. Jerzy Bielewicz's blog

Już 8go w tym roku przełomowy szczyt UE w Brukseli

1. Rozpoczynający się dzisiaj już8 szczyt UE w Brukseli znowu mediach określany jest, jako przełomowy. Ponieważ po każdym poprzednim żaden przełom nie nastąpił, a sytuacja w krajach strefy euro cały czas się pogarsza, wszystko wskazuje na to, że ten też nie przyniesie decydujących rozstrzygnięć. Schemat przygotowań do obecnego posiedzenia w Brukseli jest podobny jak do tej pory. Znowu parę dni wcześniej tym razem w Paryżu, spotkali się Kanclerz Niemiec Angela Merkel i Prezydent Nicolas Sarkozy (para ta już w zagranicznych mediach określana jest terminem Merkozy) i uzgodnili, że na tym szczycie będą forsowali zmianę unijnego traktatu, a następnie swą decyzję ogłosili na konferencji prasowej. W ten sposób pozostałe 25 krajów członkowskich zostało poinformowane, w którą stronę ma iść debata podczas posiedzenia i jeżeli szczyt zakończy się jakimiś wspólnymi ustaleniami, to na pewno będą one zawierały rozwiązania zawarte w porozumieniu niemiecko-francuskim.

2. Bardzo charakterystyczne w tej sprawie jest także to, że zarówno Kanclerz Niemiec Angela Merkel jak i Prezydent Francji Nicolas Sarkozy przed szczytem w Brukseli, przedstawili pomysły, które będą na nim forsować we własnych parlamentach i uzyskali dla nich akceptację. Wczoraj do tej dwójki dołączył także Premier W. Brytanii David Cameron, który na forum parlamentu zapowiedział, użycie prawa veta przez jego kraj, gdyby proponowane zmiany w traktatach, głównie w zakresie proponowanej wspólnej polityki fiskalnej, godziły w brytyjskie interesy finansowe. Jak na tym tle wygląda zachowanie Premiera Donalda Tuska i Ministra Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego nie wypada nawet pisać? Nie dość, że ten ostatni pojechał parę dni temu do Berlina i wygłosił tam tezy dotyczące przyszłości UE, które znacznie wcześniej znalazły się w dokumencie przygotowanym przez niemieckie MSZ, to po skandalu, jaki wtedy wybuchł w Polsce, obydwaj panowie poinformowali opinię publiczną, że do prezentacji ustaleń szczytu w Brukseli w polskim parlamencie dojdzie dopiero 14go grudnia. 3. Na czym mają polegać zmiany w traktatach forsowane przez Berlin i Paryż. Głównie na wprowadzeniu wspólnej polityki fiskalnej w krajach strefy euro, z perspektywą objęcia nią także pozostałych krajów UE i automatycznych sankcjach finansowych za jej nieprzestrzeganie. Wprawdzie zupełnie niedawno wtedy, kiedy Parament Europejski i Rada przyjęły tzw. szcześciopak (ponoć miał być to duży sukces polskiej prezydencji), w którym zawarte między innymi są automatyczne sankcje finansowe w wysokości do 0,2% PKB kraju, który nie przestrzega wynoszącego maximum 3% PKB poziomu deficytu sektora finansów publicznych, mówiono o przełomie w dyscyplinowaniu poszczególnych krajów członkowskich. Po paru tygodniach okazuje się, że to już nie wystarczy i takie sankcje trzeba zapisać w traktacie. Zresztą coraz częściej jest tak, że po kolejnych przełomowych ustaleniach szczytów UE, optymizmu wystarcza zaledwie na parę tygodni i potrzebne są kolejne przełomowe decyzje.

4. Niezależnie od tego jak będzie wyglądał ostateczny kształt ustaleń brukselskiego szczytu ich charakter jest taki, że jeżeli ma także obowiązywać w naszym kraju, będzie wymagał jak się wydaje zmian Konstytucji RP.Nawet wysyłanie naszego projektu budżetu „tylko do opiniowania” przez Komisję Europejską nie wspominając już o naszej zgodzie na wspólną politykę fiskalną, nie są przewidziane w polskiej Konstytucji w rozdziale poświęconym finansom publicznym.

A ponieważ zmiany Konstytucji RP (a nawet ratyfikacja porozumień międzyrządowych oddających część kompetencji krajowych organizacjom międzynarodowym) wymagają większości 2/3 w Sejmie, więc, żeby je przeprowadzić, rządzący będą musieli porozumieć się z największą partią opozycyjną, a więc Prawem i Sprawiedliwością. I to jest ostatni bezpiecznik zachowania elementarnych podstaw demokracji w Polsce. Zbigniew Kuźmiuk

"WSJ": niektóre europejskie banki centralne przygotowują plany ratunkowe i rozważają drukowanie własnych banknotów Niektóre europejskie banki centralne przygotowują plany ratunkowe na wypadek rozpadu eurolandu lub wyjścia ich krajów ze strefy euro. Rozważają drukowanie własnych banknotów - pisze w czwartek dziennik "Wall Street Journal". Powołując się na źródła bliskie sprawie, gazeta wyjaśnia, że banki zastanawiają się nad tym, jak wskrzesić waluty, które nie były wykorzystywane, od kiedy w styczniu 2002 r. euro weszło do obiegu. Co najmniej jeden, bank centralny Irlandii – kraju będącego członkiem strefy euro - bada obecnie, czy konieczne jest zapewnienie dostępu do dodatkowych pras drukarskich? Z kolei Czarnogóra, która posługuje się euro, choć nie jest członkiem unii monetarnej, rozważa wprowadzenie nowej waluty. Jednak jej bank centralny nie ma możliwości jej drukowania - pisze dziennik. Poza strefą euro wiele europejskich banków centralnych przypatruje się środkom obronnym. Szwajcaria rozważa ewentualne zastąpienie euro inną walutą - np. przyszłą marką niemiecką - jako głównym punktem odniesienia wobec franka - tłumaczy "WSJ". Są to dopiero wstępne plany, ale sam fakt, że banki centralne rozważają możliwość, która wcześniej była nie do pomyślenia, podkreśla, jak szybko pogorszyła się sytuacja w Europie - pisze "WSJ". Dodaje, że decydenci, bankierzy z banków centralnych i inwestorzy pokładają nadzieję na znalezienie długo oczekiwanego rozwiązania kryzysu w unijnym szczycie, który rozpoczyna się w czwartek wieczorem w Brukseli. Większość banków centralnych ze strefy euro ma ograniczoną zdolność drukowania banknotów. Europejski Bank Centralny jest odpowiedzialny za ustalanie, które kraje dostarczą wspólną walutę, ale nie zajmuje się drukowaniem banknotów. Zleca to bankom centralnym poszczególnych krajów eurolandu. Co roku przydziela grupom krajów zadanie drukowania milionów banknotów o określonych nominałach. Kraje mają różne rozwiązania dotyczące drukowania ich części banknotów. Niektóre, jak Grecja lub Irlandia, posiadają własne prasy drukarskie. Inne zlecają to prywatnym firmom. Ustalenia z roku na rok są różne. W 2010 r. Irlandia wydrukowała ponad 127 mln banknotów o nominale 10 euro. W tym roku jest w grupie 11 krajów, którym EBC zlecił wydrukowanie 1,7 mld banknotów o nominale 5 euro.

Już na początku grudnia prezes centralnego banku Wielkiej Brytanii Mervyn King, powiedział, że Bank Anglii ma "plan ratunkowy", aby stawić czoło ewentualnemu rozpadowi strefy euro. PAP/Sil

Czy „cywilizacja śmierci” przeżyje? Oczekując na wyniki szczytu europejskiego zadajmy sobie fundamentalne pytania: Czy suma sprzecznych egoizmów tworzy wartość dodaną? Czy budowla bez fundamentu moralnego się nie zawali? I czy Polska bez dzieci przetrwa? Godzina Łaski już o 12.00

„Dla Polski, która oszczędza na dzieciach, już za trzy lata nadejdą ciężkie dni. Zapaść demograficzna odstraszy inwestorów, a w przyszłości doprowadzi do załamania się systemu emerytalnego Propozycję obłożenia polskich dzieci podatkiem od luksusu zdążyły już pochwalić niektóre media. Pod hasłem walki z kryzysem w ciemno poparły one likwidację ulg podatkowych na pierwsze i drugie dziecko w rodzinie, możliwości wspólnego rozliczania się małżonków oraz becikowego. Oznacza to dodatkowe opodatkowanie tych, którzy założyli rodziny, urodzili dzieci i łożą na ich utrzymanie często przez 25 lat. W przyszłości z kolei dzieci te będą płaciły podatki/składki nie tylko na utrzymanie swoich rodziców, ale i tych, którzy nie podjęli trudu posiadania potomstwa. W prasie pojawiły się cyniczne komentarze, że propozycja opodatkowania polskich rodzin jest "spóźnioną reformą", gdyż z uwagi na to, że ulgi te nie stanowią wysokich kwot, nie wpływają na fakt posiadania większej liczby potomstwa: "Czy dodatkowe 1000 zł rocznie może zmienić decyzję kogokolwiek w sprawie posiadania dziecka?". Szokujące jest to, że przedstawiane rozwiązanie traktowane jest, jako forma oszczędności budżetowych, podczas gdy nikt nie wpadł na pomysł, aby w ramach likwidacji ulg podatkowych powrócić do 40-procentowej stawki dla najbogatszych.

Groźba depopulacji Takie pomieszanie pojęć spowodowało, że wielu odetchnęło z ulgą, gdy okazało się, iż premier Tusk nie popełnił "szaleństwa", domagając się zniesienia ulg podatkowych na dzieci, a nie ich podwyższenia, traktując w ten sposób dzieci jako "produkt" luksusowy (niedługo jedynie bogaci będą mogli wychowywać dzieci). Niestety, tego rodzaju działania można porównać do podcinania gałęzi, na której się siedzi. Napędzają one proces depopulacji Polski, który oznacza zgodę na starzenie się społeczeństwa i utratę zabezpieczenia na starość, w połączeniu z ograniczeniem dostępu do służby medycznej. Niemcy zaniepokojeni kryzysem demograficznym łożą miliardy na rodziny, a niemiecki budżet na 2012 r., w przeciwieństwie do polskiego, przewiduje nowe wydatki prorodzinne w wysokości 100 euro miesięcznie na dziecko. Jak podaje "The Wall Street Journal" w artykule Williama Bostona, Andreasa Kissle´a i Matthiasa Riekera "Germany Resists Austerity in Budget", Niemcy wprowadzili bardzo silne zachęty prorodzinne w postaci sfinansowania opiekunki do dziecka w wysokości 100 euro miesięcznie, a jak podała "Gazeta Prawna", "w Europie niektórym krajom udało się przełamać fatalną prawidłowość, zgodnie, z którą bogacące się państwa szykują sobie demograficzną zagładę. To przede wszystkim Francja, ale także Wielka Brytania, Holandia, Irlandia i kraje skandynawskie". W Niemczech poczucie zagrożenia jest powszechne, gdyż nawet minister spraw wewnętrznych na początku miesiąca ostrzegł, "że jeśli Niemcy nie przyłożą się do prokreacji, dług Republiki Federalnej urośnie do 200 proc. PKB".

Zracjonalizować system kapitałowy Dlatego słuchając exposé premiera, miałem mieszane uczucia, bo wprawdzie nareszcie dostrzegł on konsekwencje starzenia się społeczeństwa, narastania zobowiązań emerytalnych i - choć w wystąpieniu nie było o tym mowy - zobowiązań zdrowotnych, to pozostał niedosyt, jeśli chodzi o zaproponowaną receptę i rekomendacje systemowe polegające jedynie na podwyższeniu wieku emerytalnego. Tymczasem jest inne wyjście, polegające na zracjonalizowaniu systemu kapitałowego, w którym każdy gromadzi składki na swoim koncie, a przechodząc na emeryturę, decyduje o wysokości swoich świadczeń. Jeśli pracuje dłużej, dostaje wyższe sumy, ale - podkreślam - wybór należy do niego. Wymuszanie późniejszej emerytury mija się z celem. Motywacja, by dłużej pracować, jest już wystarczająca. To oczywiste - jeśli się dłużej pracuje i gromadzi więcej pieniędzy na koncie, a oczekiwana długość życia od momentu przejścia na emeryturę zmniejsza się, a więc powiększamy licznik (zgromadzona suma), a zmniejszamy mianownik (okres wypłacanych świadczeń). Przymus może też rodzić obawy, że to, co zapisujemy na kontach w ZUS, to jakiś byt wirtualny - i może najlepiej uciec z systemu? A to, co sami zaoszczędzimy, będziemy mieli w garści. W mniej klarownej sytuacji zamiast stabilizacji będziemy mieli destabilizację systemu. Zresztą pomieszanie z poplątaniem wystąpiło również w kwestii składki rentowej. Skoro fundusz rentowy ma deficyt, to oczekiwałbym wyliczeń, że należy składkę powiększyć ni mniej, ni więcej tylko właśnie o te zaproponowane 2 punkty procentowe, pamiętając o tym, że składka rentowa jedynie uzupełnia wartość środków zgromadzonych na koncie emerytalnym. Dlatego nie do końca jestem przekonany, że zaproponowany wzrost nie jest ukrytym podatkiem powiększającym koszty pracy. Podobne uwagi mam do wystąpień opozycji. O ile istotne jest, że przypomniała o wielu innych ważnych problemach nieujętych w exposé, o tyle dużym minusem było niezajęcie się kluczową sprawą w kwestii stabilności finansów publicznych w okresie dłuższym: polityką prorodzinną. Zwłaszcza, że na tle exposé, w którym najczęściej powtarzającym się słowem była "emerytura", można było te kluczowe zależności nagłośnić. Zwłaszcza gdy okazało się, że PSL walczy o KRUS i rolników w wieku emerytalnym, a nie robi nic dla polepszenia warunków życia dzieci rolników.

Późniejsza emerytura to za mało Rok temu na kongresie w Katowicach zadeklarowałem, że przestaję być eurosceptykiem, bo zagrożenia, o których przed laty mówiłem, obecnie się spełniają i zaczynam być demografosceptykiem. Premier dotknął tego problemu: setki tysięcy ludzi przestanie pracować, a zacznie pobierać emeryturę. Zmiana proporcji, relacji pracownicy - świadczeniobiorcy spowoduje w przyszłości gigantyczne problemy, także dla finansów publicznych. I nie chodzi tylko o wypłacanie olbrzymich zobowiązań emerytalnych. Przechodzący na emeryturę powojenny wyż demograficzny będzie też chorował. Zapotrzebowanie na świadczenia medyczne wzrośnie aż czterokrotnie - i to też oznacza potężny wzrost zobowiązań państwa. Niestety, żadna siła polityczna merytorycznie na te stwierdzenia nie zareagowała. Wydłużenie wieku emerytalnego nie jest właściwym rozwiązaniem tych problemów, gdyż globalne firmy, które znajdują siłę roboczą w Chinach i Indiach, nie wyłożą kapitału na budowę stanowisk pracy dla 60-latków, w sytuacji, gdy obecnie nie chcą w Polsce zatrudniać 50-latków, a nawet młodych ludzi. Oczekiwałem od premiera propozycji dotyczących polityki prorodzinnej. Miałem nadzieję, że Donald Tusk powie: "Czeka nas olbrzymi wysiłek, jako konsekwencja dwudziestoletnich zaniedbań, ale przeznaczymy, co najmniej 500 zł ulgi podatkowej na dziecko miesięcznie (niezależnie od tego, czy rodzice płacą PIT, czy też nie), ułatwimy zakup mieszkania rodzinom wielodzietnym. Musimy te działania wprowadzić w ciągu nadchodzących trzech lat, gdyż po tym okresie pokolenie wyżu solidarnościowego się zestarzeje i nie będzie mogło mieć dzieci. A będzie to oznaczało zawitanie do Polski kryzysu na stałe". Niestety, oczekiwałem tego rodzaju deklaracji na próżno.

Konieczna inwestycja w rodzinę Rezygnacja z wprowadzenia programu gospodarczego z 2005 r. powoduje, że tym bardziej musimy przekonać obecne władze do wprowadzenia wysokich, a nie symbolicznych ulg podatkowych. Polityka prorodzinna to konieczna inwestycja. Powinniśmy publicznie działać jak dobrze zarządzane przedsiębiorstwo: jeśli inwestycja daje szanse na zysk (pozytywne NPV), wykładamy na nią pieniądze. Do tego potrzebny jest jednak budżet zadaniowy - z modułem wyliczającym, o ile dane zadanie poszerzy w przyszłości bazę podatkową. Gdyby tego typu działania wprowadzono, pozyskanie pieniędzy z rynków kapitałowych w okresie kryzysu nie stanowiłoby problemu, gdyż inwestorzy, chcąc zarobić, pożyczą pieniądze takiemu krajowi, w którym w przyszłości ktoś będzie im je w stanie zwrócić. "Financial Times" opisuje brak perspektyw gospodarczych krajów, które dopuszczają do zapaści demograficznej. W artykule "Some uncomfortable truths" podkreśla: "Wiele osób czeka, aby nasze elity polityczne znalazły magiczny eliksir, który może ponownie wywołać wzrost do poziomu z ostatnich dziesięcioleci. Czekają na próżno". Ze względów demograficznych, bowiem przedsiębiorcom nie opłaca się inwestować w krajach, w których panuje zapaść demograficzna, co rysuje przed nami ponurą perspektywę. Aby opłacało się inwestować, konieczna jest perspektywa zysku, a do tego konieczny jest prężny rynek i wzrost gospodarczy. PKB jest z kolei wypracowywany przez ludzi. O ile w przeszłości liczba pracowników dynamicznie wzrastała, o tyle teraz nie tylko proces ten uległ spowolnieniu, ale liczba pracowników ulega zmniejszeniu. W tej samej skali należy oczekiwać wyhamowania wzrostu PKB, ale i rynku na produkty i w konsekwencji zyskowności sprzedaży. Wzrost PKB jest generowany przez młodą generację 20- i 30-latków. Kiedy w populacji następuje przesunięcie w kierunku 50-latków i starszych, PKB spowalnia. Według Roba Arnotta, wkład młodej generacji jest największy, gdyż młodzi są "silnikami wzrostu", 50- i 60-latkowie, pracując, starają się utrzymać poziom PKB na stałym poziomie, a nie go powiększać, podczas gdy 60- i 70-latkowie są tymi, którzy PKB konsumują. Konkludując, dla Polski, która oszczędza na dzieciach, już za trzy lata nadejdą ciężkie dni, gdyż jak podkreśla Arnott, "polityka nie znajdzie recepty pozwalającej dostarczać ożywiającej energii i przedsiębiorczości, które mogą przywrócić poprzednie chwalebne wzrosty PKB". Wydaje się, że prawda ta do naszych polityków nie dociera, a jak dotrze i stanie się tematem numer jeden dla wszystkich mediów, będzie już za późno, gdyż ludzi młodych, zdolnych do urodzenia i wychowania dzieci już nie będzie - nadejdzie, więc czas pokuty, a jej zwiastuny były już obecne w exposé premiera Tuska. Cezary Mech

Rząd PO-PSL rządem zdrady narodowej?! W każdej firmie jest tak, że jeżeli jej zarząd świadomie podpisuje niekorzystne - dla bieżącej i przyszłej egzystencji firmy - kontrakty lub przyjmuje takowe zobowiązania to działa na jej szkodę i ponosi za to odpowiedzialność w postaci zarówno dymisji lub odwołania, jak i odpowiedzialność karną. Świadomie, tj. gdy w momencie podpisywania zobowiązań (umów) ma wystarczającą wiedzę, że są one na pewno niekorzystne dla firmy w krótkim i długim okresie... Takie działanie jest, więc zdradą wobec firmy i jej zasobów (np. pracowników) i wynika bądź z braku predyspozycji kierowniczych (np. brak właściwego nadzoru) lub ze złej woli wynikającej ze świadczenia usług na rzecz firmy konkurencyjnej albo też innych okoliczności (np. przyjęcia korzyści materialnych lub niematerialnych). Każde takie - nawet jednostkowe - działanie na szkodę firmy winno zakończyć się dymisja zarządu i wszczęciem postępowania prokuratorsko-sadowego. Rząd Rzeczpospolitej Polskiej jest swoistym jej zarządem, w którego skład wchodzą premierzy wraz z ministrami. Ten oto rząd podpisał jednostkową (pomijam inne działania na szkodę państwa polskiego i jego obywateli) umowę gazową na dostawę z Rosji gazu, którą świadomie podpisał wiedząc, że a'priori jest niemal w 100% niekorzystna dla Polski. Wiele na ten temat napisano przed podpisaniem kontraktu. Przestrzegano rząd, że podpisanie go w formie uzgodnionej (narzuconej) przez Rosję nosi znamiona zdrady Polski. Wskazywano na to, że np. USA dzięki wydobyciu gazu łupkowego zaprzestały całkowicie importu tego surowca z Rosji (co przyczyniło się do spadku przychodów Gazpromu rzędu 15% rocznie). Od 2005 roku (co najmniej) wiadomo, że polskie złoża gazu łupkowego mogą uczynić nas krajem - pod tym względem - samowystarczalnym (zasoby są szacowane na ok. 300 lat rocznego zapotrzebowania). Przedstawiono analizy dotyczące szybkiego spadku cen tego surowca również ze względu na zmniejszenie kosztów jego transportu w postaci skroplonej drogą morską (tankowce LNG). Przedstawiono cele, jakimi kierowały się Rosja i Niemcy budując omijający Polskę tzw. rurociąg północny pod dnie Bałtyku i dlaczego jest on budowany tak płytko, aby uniemożliwić tankowcom LNG przypłynięcie do portu w Świnoujściu... Ale "nasz" rząd jednak podpisał tę umowę, która uzależnia nas od Rosji i od narzucanych przez nią cen na gaz... nie wymógł nawet pogłębienia rurociągu o te 2 metry umożliwiające Polsce import gazu LNG... Dzisiaj - już post factum - można np. na wp.pl przeczytać taką oto informację podawana za "Dziennikiem Gazeta Prawna": "Będzie gazowa katastrofa cenowa. Rosnąca nadpodaż gazu na świecie spowoduje, że ceny tego paliwa będą spadać. Niestety przez najbliższe lata ten trend nie obejmie Polski. Aż do 2022 roku nasz kraj związany jest umową na dostawy drogiego gazu z Rosji - zauważa "Dziennik Gazeta Prawna". Gazeta wyjaśnia, że prognozę, iż po 2013 roku cena błękitnego paliwa pójdzie ostro w dół, przygotowała badająca rynek energetyczny firma AT Kearney. Największe znaczenie dla spadku ceny gazu miała zmiana sposobu jego dostarczania. Mniej płynie go gazociągami, natomiast znacznie więcej, z powodu niskich cen, jest importowanych w postaci ciekłej, czyli LNG. Nadpodaż gazu na świecie jeszcze wzrośnie - czytamy w "Dzienniku Gazecie Prawnej" - gdy USA uruchomią terminale skraplające gaz wydobywany z łupków. Dziś jego cena waha się między 110 a 150 dolarów za metr sześciennych. Tymczasem PGNiG kupuje gaz od Gazpromu za około 400 dolarów za metr sześcienny*. Na dodatek rosyjski dostawca zapowiada jeszcze dalsze podwyżki. Eksperci zwracają uwagę, że ta dysproporcja uderzy w polski przemysł, który stanie się znacznie mniej konkurencyjny. Najbardziej ucierpią zakłady azotowe, dla których cena gazu to około 70 procent kosztów produkcji".

* Uwaga! W przedstawionej informacji jest błąd - wskazane ceny odnoszą się do jednego tysiąca metrów sześciennych a więc cena Gazpromu to 0,4 USD za metr sześcienny a przyszłe szacunki cen światowych to 0,11 - 0,15 USD za metr sześcienny. Ciekawe... Polska zobowiązała się do roku 2012 importować z Rosji gaz w wysokości 10,3 mld metrów sześciennych rocznie po stałych cenach dyktowanych przez Rosję a dziś wynoszących około 0,4 USD za metr sześcienny. Przychody Gazpromu wyniosą z tej transakcji około 4,12 mld USD rocznie a w okresie 12 lat daje to sumę około 49,44 mld USD. Przy założeniu, więc, że winniśmy płacić za gaz około 0,11-0,15 USD za metr sześcienny to rocznie na kontrakcie gazowym z Rosją tracić będziemy od 2,6 do 3 mld USD a za okres 12 lat Polska straci od 31 do 36 mld USD! I za ta właśnie utratę prawie 40 mld USD winna być orientacyjnie oszacowana wartość prawdopodobnej szkody wyrządzonej zapewne w pełni świadomie Rzeczpospolitej Polskiej przez rząd PO-PSL! Czy nie nosi to znamion działania na szkodę Polski i nie ma czasem cech jej zdrady, tym bardziej, że nawet w momencie podpisywania tej umowy tylko same Niemcy płaciły Rosji mniej, bo 0,35 -0,37 USD za metr sześcienny? Zwracam się, więc do organów nadzorczych zarządu RP a więc do Parlamentu RP i Prezydenta RP o podjęcie kroków zmierzających do dymisji (odwołania) rządu PO-PSL a do organów prokuratorsko-sądowych o wszczęcie postępowań i wyjaśnienie sprawy oraz ewentualne postawienie potencjalnych zdrajców przed Trybunałem Stanu. To tyle i aż tyle... niech znaczenie czynów będzie nazywane jednoznacznie tak, jak winno być nazywane a jeżeli okaże się, że uczciwy i niezawisły sąd nie dopatrzy się znamion przestępstwa to tym lepiej dla tych, którzy są lub mogą być o takie podejrzewani. Wtedy zamiast potencjalnie zajmować na kartach polskiej historii miejsce przeznaczone na opis jej zdrajców, znajdą się tam, gdzie przedstawiani będą jej pozytywni bohaterowie... krzysztofjaw's blog

KGHM w roli świętego Mikołaja Wygląda na to, że związkokracja w KGHM wyruszyła na zakupy, robiąc tym niezły prezent akcjonariuszom kanadyjskiego koncernu Quadra FNX. Ci oniemieli z wrażenia, gdy zobaczyli pewnego ranka, że ich nie idące donikąd akcje doznały gwałtownego skoku o 40% na wieść o zamierzonym przejęciu kompanii przez KGHM za $3.5 miliarda. Mniej powodu do radości mają akcjonariusze KGHM, której akcje na wieść o przejęciu Quadry zareagowały dalszym spadkiem. KGHM jest 20% do tyłu w tym roku i 35% poniżej letniego szczytu. Z selektywnym drenowaniem KGHM regaliami przez rząd Tuska na horyzoncie, co się tak podoba niektórym blogerom, ale co wyklucza dalsze futrowanie akcjonariuszy tłustą dywidendą, prospekty akcji są mizerne. Gdyby KGHM nie była tym, czym jest – zarządzanym przez związkokrację państwowym folwarkiem – przejęcie Quadry miałoby sens, naszym zdaniem. Jest tym, co rozsądnie zarządzana prywatna kompania w tym sektorze powinna robić od dawna i o czym od dawna pisaliśmy – międzynarodowa ekspansja podstawowego biznesu, jakim jest produkcja miedzi. Bez państwowych bzdur z przejmowaniem LOTu, bez bawienia się z pomocą państwa w telekom, i bez rabunkowej dywidendy (prywatna Quadra, jak by się ktoś pytał, nie płaci żadnej dywidendy). Do czego prowadzą politycznie motywowane państwowe zagrywki biznesowe widzieliśmy na przykładzie Orlenu i Możejek. Mimo wysokiej premii ponad cenę rynkową Quadrę KGHM przejmuje naszym zdaniem raczej tanio – w okolicach 0.7 x NAV (net asset value), podczas gdy przejęcia w tym sektorze są prędzej wyceniane na powyżej 1 x NAV. Niektóre z nich, jak na przykład przejęcie przez Barrick Gold Equinoxa, wyceniały aktywa miedziowe nawet na 1.5 x NAV. Z drugiej strony zaproponowany deal może być nieco niższy, ponieważ jest bardzo solidny – all cash, bez żadnego czarowania akcjami, które w sektorze miedzi swoje szczyty zdaje się mają już za sobą na dłużej. W tym sensie timing oferty KGHM też wydaje się bardzo dobry. Jeszcze przed paroma miesiącami Quadra by się tak tanio chyba nie sprzedała. Teraz pozostaje czekać czy do gry nie włączy się przypadkiem któryś z zainteresowanych graczy i czy oferty KGHM jeszcze nie przebije. Wymienia się w tym kontekście brazylijskiego potentata Vale, brytyjsko-szwajcarski koncern Xstrata i Teck Resources. Obudzić się też może japoński handlarz metalami Sumitomo, który ma już joint partnership z Quadrą. Wyższa oferta wydaje się w tym wypadku dość prawdopodobna. Nie ma dwóch zdań, że dla akcjonariuszy nieidącej od 2 lat donikąd Quadry FNX, samej będącej niedawną fuzją dwóch mniejszych kompanii, gotówkowa oferta KGHM jest prawdziwym prezentem od św. Mikołaja. Winduje akcje kompanii tam gdzie były na początku roku i pozwala zakończyć rok bez straty. Co by Quadra wzniosła do KGHM? Strategiczne rozszerzenie bazy produkcyjnej w trzech krajach o dobrych papierach: Kanadzie, USA i Chile, ciekawą synergię biznesową plus prawdopodobnie notowanie w Toronto. Operująca 6 kopalni Quadra dodałaby do miksu produkcyjnego KGHM ponad 1oo tys. ton miedzi (ok. 1/4 produkcji KGHM) przesuwając ją o 1-2 miejsca w górę światowego rankingu. Dodałaby też ponad 3 tys. ton niklu oraz – uwaga, uwaga – 115000 uncji (3.5 tony) złota oraz PGM (platyny i palladu). Ale najciekawszym czarnym koniem przychodzącym z Quadrą są naszym zdaniem nie nikiel czy metale szlachetne, ale olbrzymie złoża molibdenu Malmbjerg w Grenlandii, mogące mieć duże strategiczne znaczenie w przyszłości. Tak by rzecz wyglądała z punktu widzenia inwestora i normalnej kompanii, gdyby….. Gdyby KGHM była normalną kompanią a niezarządzanym przez związkokrację państwowym folwarkiem. Czy rządząca kombinatem związkokracja z jednej strony i przywożeni w teczkach z Warszawy nominaci „ludu” z drugiej potrafią rzeczywiście przejąć prywatną Quadrę na drugim końcu świata i nie spartolić tego przejęcia? Czy Quadra FNX pod zarządem państwowym, zamiast kopać miedź, nie zacznie czasem przejmować Air Canada czy dywersyfikować się w telekomy, tak jak jej nowy właściciel? Śmiemy wątpić w sukces państwowych przejęć i jak pokazują spadające akcje KGHM najwyraźniej nie jesteśmy w tej opinii odosobnieni. Wystarczy tu przypomnieć ostatnie zagraniczne przejęcia w miedzi i kobalcie przez nieudolną państwową nomenklaturę, które zakończyły się pocieszną kłótnią z murzynami w Afryce. Na pytanie sceptyków czy tym razem może być inaczej odpowiedź damy jednak twierdzącą. Owszem, może. Kłótnia tym razem może być tylko z eskimosami. Na Grenlandii murzynów nie ma Dwa grosze

Pomóc światu uzależnionemu od kredytu. Tylko, jaką metodą? Świat uzależnił się od kredytu. Kredyt dla sektora prywatnego i publicznego w 2002 roku w skali globalnej wynosił 80 bilionów dolarów, a w 2010 roku już prawie 200 bilionów dolarów. Ponad trzykrotnie przekroczył wartość globalnego dochodu narodowego. Zaczęło się przyjemnie. Gdzieś na początku lat osiemdziesiątych rozpoczął się trwający trzy dekady silny wzrost kredytu w światowej gospodarce, w 2007 roku relacja kredytu do dochodu narodowego przekroczyła poziomy z 1929 roku. 80 lat temu tak silne uzależnienie świata zakończyło się Wielką Depresją trwającą dekadę, dojściem Hitlera do władzy i II wojną światową, która przywróciła właściwe proporcje między kredytem a realną gospodarką. 80 lat później świat ponownie zaczął się dusić od nadmiaru długu i w 2009 roku przeżyliśmy krótką recesję, zakończoną drukiem pieniądza przez największe banki centralne świata. Rządzący ogłosili sukces i świat powrócił do dalszego zadłużania się. Minęły dwa lata i na początku 2012 roku stanął w obliczu globalnego krachu finansowego, być może groźniejszego od tego, który miał miejsce 80 lat temu. Osoby, które nie zajmują się zawodowo ekonomią i finansami, często mają kłopot ze zrozumieniem sedna problemu. Dlaczego po prostu rządy lub banki centralne znowu nie zatrzymają kryzysu, drukując jeszcze więcej pieniędzy, wtedy ludzie tanio te pieniądze pożyczą, zaczną kupować, będzie wzrost popytu i recesja nam nie zagrozi. Można to porównać do sytuacji młodego człowieka o imieniu Adam, który chce osiągnąć sukces. Adam ciężko pracuje, wiedzie mu się całkiem nieźle, ma dobrą pracę, domek na przedmieściu, żonę Angelę, dwójkę udanych dzieci. Ale ciągle mu mało, chce mieć jeszcze większy dom, z basenem, luksusowy samochód, lepszy od sąsiada. Ponieważ już nie dawał rady więcej pracować, zaczął brać narkotyki. Na początku pomogło i zaczął odnosić tak upragnione sukcesy, dostał awans, podwyżkę. Ale organizm przyzwyczaił się do stosowanej dawki i żeby dalej pracować na zwiększonych obrotach, trzeba było dawkę zwiększyć. Po jakimś czasie zaczęły się pojawiać efekty uboczne, Adam zrobił się nerwowy, coraz częściej krzyczał na dzieci, raz nawet uderzył żonę. W pracy też zaczął zawalać robotę, spóźniał się na spotkania, raz w ogóle nie przyszedł, bo w głodzie narkotycznym szukał dilera, który sprzeda mu kolejną dawkę. Zaniepokojona rodzina w końcu zmusiła Adama, żeby poddał się terapii. Jeden specjalista, Jan Rozsądny, zaleca terapię odwykową, która jest bardzo droga, długa, ale skuteczna. Rodzina Adama będzie musiała sprzedać dom, żeby sfinansować tę terapię. Adam straci też pracę, jeżeli szef nie zgodzi się na długi urlop bezpłatny. Dzieci nie pójdą na wymarzone studia na Harvard, tylko na lokalną uczelnię. Cała rodzina będzie musiała zapłacić spadkiem standardu życia za błędy, które popełnił Adam. Drugi specjalista, Szymon Bankierski, radzi, aby Adam zmienił rodzaj narkotyku na inny, jeszcze silniejszy. Niech też stopniowo zwiększa dawki, dzięki temu przez jakiś czas będzie mógł funkcjonować ma maksymalnych obrotach i zarabiać dużo pieniędzy. Rodzina po raz ostatni będzie mogła pojechać na wakacje na daleki kontynent, wybudują sobie też wymarzony basen. Specjalista wie, że po kilku miesiącach organizm Adama tego nie wytrzyma i być może umrze. – Ale, po co będzie się pani przejmowała tym, co będzie za pół roku, w najbliższym czasie znowu będzie fajnie, Adam będzie pełen wigoru i humoru, znowu przez kilka miesięcy będzie tak jak dawniej – przekonuje jego żonę. Co powinna zrobić Angela? Zmusić Adama, żeby poszedł na kurację odwykową, sprzedać dom, odebrać marzenia o Harvardzie dzieciom, czy pozwolić, aby Adam jeszcze pół roku, może rok popracował na wysokich obrotach, zanim skona w narkotycznym szale? Jeśli pociągnie wystarczająco długo, to może jeszcze zarobi, chociaż na studia dla jednego dziecka. Świat ma ten sam problem, co rodzina Adama. Żeby podnieść standard życia powyżej poziomu, na który zasługiwał, zaczął stosować coraz większe dawki kredytu. W 2008 roku świat przedawkował kredyt i wtedy zastosowano metodę Szymona Bankierskiego, przestawiono się z kredytu bankowego na kredyt rządowy i na druk pieniądza przez banki centralne. Ale po dwóch latach organizm światowej gospodarki przedawkował też nowy kredytowy narkotyk. Gospodarka światowa stanęła w obliczu kredytowej zapaści, a strefa euro stanęła w obliczu finansowej śmierci. Co powinna zrobić Angela? Zastosować kolejną, jeszcze silniejszą dawkę kredytowego narkotyku, według najnowszej formuły trzeciej generacji, zwanego EFSF? Czy pogodzić się z faktem, że życie ponad stan kończy się i trzeba zaaplikować kurację odwykową? Co powinna zrobić Angela? Od jej decyzji zależy przyszłość Adama, a być może i jego życie. Prof. Krzysztof Rybiński

”Po co Polska się tam pcha? Nie mamy nawet na składkę" Strefa euro próbuje rozwiązać swoje problemy mimo ewidentnych konfliktów interesów wewnątrz. Nie udawajmy, że możemy im w tym pomóc. Będziemy silni tylko silną gospodarką, a nie pchaniem się do klubu bez pamiętania, że nie stać nas nawet na składkę. Naszym interesem w tej fazie jest dbanie o realny rozwój kraju. Federalizacja, dalsze przeregulowanie i unijna biurokracja nam w tym nie pomogą - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Obecny, krytyczny - jak twierdzi wielu - tydzień dla sfery euro wciąż niesie więcej chaosu, niż porządku. Rośnie fala proponowanych regulacji, i coraz bardziej oczywiste są sprzeczności między tymi propozycjami. A już w marcu 2012 roku ma być gotowa całość pakietu. Francja chce zaktywizować Europejski Bank Centralny i przesunąć ciężar decyzji na porozumienia międzyrządowe. Niemcy, zgodnie z własnym, korporacyjnym modelem chcą wzmocnić umiędzynarodowioną klasę zarządzającą, a nie klasę polityczną. A proponowana przez Merkel „unia fiskalna” to nie tylko dyscyplina, ale i realne nowe obciążenia finansowe państw członkowskich na fundusz gwarancyjny i stabilizacyjny i - jak obawia się np. Holandia - na intensywną, administracyjną redystrybucję. W. Brytania, której sektor finansowy, to jedna trzecia tego typu usług w całej Unii, ma głos marginalny, bo jest poza sferą euro. Choć to ona poniesie główny ciężar nowych regulacji. W tym – podatku Tobina od usług finansowych. W Szwecji np. taki podatek przyczynił się do ucieczki instytucji finansowych. Bruksela z kolei chce „uwspólnotowić” odpowiedzialność przez euro obligacje. Dla krajów nowej Europy, spoza sfery euro oznacza to blokadę sprzedaży ich własnych obligacji. Powyższemu towarzyszy szantaż z zewnątrz. 5 grudnia agencja ratingowa Standard & Poor's zagroziła zredukowaniem wszystkich krajów strefy euro z AAA. Przyśpieszyło to kompromis między Sarkozym a Merkel, ale unaoczniło (i wprost powiedział to Juncker, szef finansów euro grupy), że tak naprawdę chodzi o władzę w skali globalnej. Utrzymanie w obecnej skali euro grupy, (za co płacą wszyscy w UE) oznacza, bowiem, iż Niemcy i USA idą łeb w łeb. Tusk i Sikorski wydają się nie pamiętać, że deklaracje w sferze międzynarodowej, to także zobowiązania. Racjonalnej byłoby wrzucić wszystkie dostępne środki finansowe w realny rozwój naszego kraju. Decyzja skierowania do zbrojeniówki 300 mln zł na innowacyjne produkty, (użyteczne dla gospodarki cywilnej) to krok w dobrym kierunku. Ale to powinny być nie miliony, ale miliardy, wrzucone obecnie w korwetę i chaotyczne zakupy uzbrojenia za granicą. Będziemy silni tylko silną gospodarką, a nie pchaniem się do klubu bez pamiętania, że nie stać nas nawet na składkę. Strefa euro próbuje rozwiązać swoje problemy mimo ewidentnych konfliktów interesów wewnątrz. Nie udawajmy, że możemy im w tym pomóc. Naszym interesem w tej fazie jest dbanie o realny rozwój kraju. Federalizacja, dalsze przeregulowanie i unijna biurokracja nam w tym nie pomogą. Jadwiga Staniszkis

Zasiewajcie waśnie i niezgodę W dawnych Chinach około V wieków przed Chrystusem żył wybitny dowódca wojskowy, a także jeden z największych myślicieli Dalekiego Wschodu Sun Tzu. Napisał dzieło "Sztuka wojny" zawierające zbiór zasad taktyki i strategii wojennych. Wskazywał, że każde działanie militarne powinny poprzedzać działania osłabiające morale przeciwnika. Oto niektóre zalecenia Chińczyka wprowadzające destrukcję:

- Dyskredytujcie wszystko, co dobre w kraju przeciwnika.

- Wciągajcie przedstawicieli warstw rządzących przeciwnika w przestępcze przedsięwzięcia.

- Podrywajcie ich dobre imię. I w odpowiednim momencie rzućcie ich na pastwę pogardy rodaków.

- Korzystajcie ze współpracy istot najpodlejszych i najbardziej odrażających.

- Dezorganizujcie wszelkimi sposobami działalność rządu przeciwnika.

- Zasiewajcie waśnie i niezgodę między obywatelami wrogiego kraju.

- Buntujcie młodych przeciwko starym.

- Ośmieszajcie tradycje waszych przeciwników.

- Wszelkimi siłami wprowadzajcie zamieszanie na zapleczu, w zaopatrzeniu i wśród wojsk wroga.

- Osłabiajcie wole walki nieprzyjacielskich żołnierzy za pomocą zmysłowych piosenek i muzyki.

- Podeślijcie im nierządnice, żeby dokończyły dzieła zniszczenia.

- Nie szczędźcie obietnic i podarunków, żeby zdobyć wiadomości. Nie żałujcie pieniędzy, bo pieniądz w ten sposób wydany, zwróci się stukrotnie.

- Infiltrujcie wszędzie swoich szpiegów.

Tylko człowiek, który ma do dyspozycji takie właśnie środki i potrafi je wykorzystać, żeby wszędzie siać niezgodę i rozkład - tylko taki człowiek godzien jest rządzić i wydawać rozkazy. Jest on skarbem dla swojego władcy i ostoja państwa. „Sztuka wojny” jest w programach nauczania rosyjskich szkół wojskowych, dyplomatycznych i szpiegowskich. Mam własne liczne doświadczenia borykania się z różnymi oskarżeniami, pomówieniami i tzw. czarnym PR, czyli mówiąc zrozumiałym językiem z wrogą propagandą (zalecenie Goebblsa – przeciwnika należy obrzucać błotem, zawsze coś się do niego przyklei). W czasach PRL byłem agentem CIA (wg aktu oskarżenia dostałem 20 dolarów z „Kultury” paryskiej), oczywiście faszystą (wszak twierdziłem, że Katyń to Sowieci, a nie Niemcy), terrorystą (za obalanie ustroju PRL przemocą), sługusem UPA (nazwisko Szeremietiew - z racji przyjaźni PRL z Sowietem nie można było o mnie powiedzieć kacap). W szeptance ubeckiej byłem też „białoruskim żydem” (nie wiem, czemu?). W 2001 r. w czasach nam współczesnych okazałem się łapownikiem odpowiedzialnym za największą w historii MON aferę korupcyjna. Kilka lat ciągano mnie po prokuraturach i sądach. Przekreślono całe moje życie tym jednym zarzutem – Szeremietiew jest złodziejem publicznych pieniędzy. Za każdym razem nie miałem szans, aby bronić swego dobrego imienia. W PRL nie było to jednak tak ważne, bowiem ludzie na ogół nie wierzyli komunistycznej propagandzie, gorzej było w lipcu 2001 r. Nie smarował mnie organ KC PZPR „Trybuna Ludu”, ale „wiarygodny” dziennik „Rzeczpospolita”, a zarzuty stawiali prokuratorzy RP, a nie tow. Bardonowa zasłużona prokurator PRL. Nikt też nie chciał słuchać moich wyjaśnień. Zgodnie przyjęto, że jestem winien. W takim wymiarze sytuacja p. Opary wydaje się o niebo lepsza. On i jego/nasz Nowy Ekran doświadczają ataków zaledwie ze strony „blogerskiej” wyraźnie, acz z pewną nieśmiałością wspieranej przez zdaje się jedną gazetę. Niestety „polską”. Pan Opara ma jednak w dyspozycji własne medium, Nowy Ekran i może się bronić. Ma gdzie to robić. Ja takich możliwości nie miałem. Jednak jest też druga, gorsza strona tego medalu. W moim przypadku zapadły wyroki sądowe. W sprawie KPN Izba Wojskowa Sądu Najwyższego na wniosek Prokuratora Generalnego w 1991 r. wydała wyrok uniewinniający. W sprawie korupcyjnej z 2001 r. też zapadły prawomocne wyroki uniewinniające. Pan Opara nie ma szans na uzyskanie takich poświadczeń, bo zarzuty kierowane przeciwko niemu nie mają prokuratorsko-sądowego kształtu. A to oznacza, że będzie go można bez końca oskarżać o to samo udając, że nie słyszało się wyjaśnień lub twierdząc, że te wyjaśnienia są niewiarygodne. Jakiś czas temu, gdy pojawiły się pierwsze oskarżenia, p. Opara na stronie nE zamieścił oświadczenie stwierdzające, że nie ma niczego wspólnego z ośrodkami i działaniami szkodzącymi Polsce. Skoro mamy kolejny atak należy sądzić, że tamto oświadczenie nie miało dla atakujących istotnego znaczenia. Od pewnego czasu włączyłem się w działania Ryszarda. Wspieram jego inicjatywę i rozpocząłem też starania, aby uruchomić w oparciu o Nowy Ekran ruch społeczny Polska w Potrzebie. Z tego powodu także i na mnie zaczęły spadać odrobiny błota z grud ciskanych w kierunku właściciela Nowego Ekranu. Pojawiają się też próby, aby mnie wciągnąć w dyskusje, kto, za kim i po co stoi. Nie wykluczam, że część tego, co dotyka p. Oparę wynika z autentycznej troski o czystość naszych działań. Część zapewne tak! A inna część, większa – mniejsza? A więc czy wątpliwości mają patrioci, a wroga agentura usiłuje to wykorzystać dla własnych celów, czy może jednak autorem ataku na Nowy Ekran jest ośrodek Polsce wrogi a do tego dołączają nieświadomi lub naiwni patrioci? Dzięki akcji Nowego Ekranu, a więc p. Opary nie udało się ukryć prawdy o Marszu Niepodległości. Teraz Nowy Ekran współorganizuje manifestację w rocznicę ogłoszenia Stanu Wojennego. I teraz właśnie pojawia się atak na p. Oparę. Spójrzmy na problem w kategoriach pewnej praktyki życiowej. W moim przekonaniu gorszym od rzeczywistego agenta jest przekonanie uczestników jakiegoś ruchu, że wśród nich działa agent. Wtedy to, co trzeba zrobić ustępuje temu jak tego agenta wykryć, zabezpieczyć się przed nim, etc. Nie muszę wskazywać, że gdy rośnie podejrzliwość, to zaraz pojawiają się różni interpretatorzy układający w "logiczne" ciągi różne zwykle naciągane zdarzenia i fakty. Wystarczy prześledzić to, co dzieje się w PiS od odejścia Marka Jurka i Dorna, do „ziobrystów” i podejrzenia, że działa w PiS „kret”. Efekta zawsze ten sam - na końcu mamy osłabione i skłócone środowisko i żadnego pozytywnego działania. Czasu wystarcza, bowiem tylko na śledzenie, kto wśród nas jest tym agentem. A tak naprawdę często mamy do czynienia z ludzkimi błędami i z ambicjami, czasem coś bywa dziełem przypadku, a innym razem jakiegoś zaniedbania. Nie wszystko złe, co nas spotyka to przemyślne działania tajniaków. Agentura obca bez wątpienia w Polsce działa. Jednak wielkie procesy społeczne w nie wielkim stopniu dają się sterować agentami – cóż z tego, że w „Solidarności” było agentów SB bez liku, skoro „sztandar trzeba było wyprowadzić”. Na świecie i w Polsce są spiski, ale to nie spisek rządzi światem i Polską. Gdyby było inaczej, to by oznaczało, że Bóg przegrywa z diabłem. A tak nie jest. Dlatego radzę zastanawiać się nad tym, co można zrobić pozytywnego w tym co od nas zależy. Jeśli ktoś będzie nam przeszkadzał, to trzeba takiego kogoś zostawić samemu sobie. I jeszcze jedno - człowiekowi (Polakowi?) zdaje się trudno podjąć współpracę z drugim, jeśli ten drugi nie ze wszystkim się z nami zgadza. A gdy pojawią się miedzy ludźmi podejrzenia to wiadomo – skoro on ze mną nie zgadza się, to jak nic musi to być wróg-agent. Koniecznie trzeba wyjść z takiej pułapki. Obawiam się, że wywiad z Ryszardem Oparą i odpowiedzi na pytania nie są tym wyjściem. Warto to zrobić, ale można być pewnym, że pojawią się głosy kwestionujące wiarygodność odpowiedzi, lub uczciwość odpytującego p. Oparę. Kiedy pojawią się takie głosy? Gdy Nowy Ekran odniesie kolejny sukces i zapowie działanie, które też może się powieść.

PS. Ciągle spotykają mnie wezwania, abym pozwał Komorowskiego do sądu. Czasem nawet zarzuca się, że nie kierując sprawy jestem jakimś krypto zwolennikiem obecnego prezydenta. Otóż w tej sprawie zająłem jasne stanowisko uznając go za człowieka pozbawionego honoru.

http://www.polskatimes.pl/opinie/dwaognie/229191,szeremietiew-komorowski-nie-ma-moralnego-prawa-kandydowac,id,t.html

I nic ponadto zrobić nie można. Komorowski wypiera się roli sprawczej wskazując, że zarzuty stawiali dziennikarze i prokuratura, a nie on. Szef WSI Rusak, dobrze przecież oceniony przez Macierewicza, składa publiczne oświadczenie, że zajmował się tylko naruszeniami ustawy o ochronie tajemnicy w moim sekretariacie, i była to akacja w ramach przysługujących uprawnień, z czym zresztą min. Komorowski wg Rusaka nie miał nic wspólnego. Materiał filmowy, w którym Komorowski deklarował, że odejdzie z polityki, gdybym okazał się niewinny, zaginął. Sam Komorowski nie pamięta, aby składał takie deklaracje i podkreśla, że zawsze życzył mi, abym oczyścił się z oskarżeń. Gdzie, więc są podstawy prawne do sformułowania zarzutów karnych i napisania aktu oskarżenia? Szeremietiew


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hitachi VM E330, 535, 635, VM H630, 835
635
634 635
635
635
TECHNIKA TECHNIKA 635(1), Aktywizujace metody i techniki w edukacji
ANESTEZJOLOGIA DZIECIECA id 635 Nieznany (2)
635
6 rozB 617 635
bourdieu 635 650
Różne odmiany dyskusji-burza mózgów-635- metaplan, Dokumenty studia, edukacja wczesnoszkolna
635
635
635
635
Hitachi VM E330, 535, 635, VM H630, 835

więcej podobnych podstron