Tradycja i jej wrogowie Nasze pierwotne skojarzenie ze słowem „tradycja” z pewnością odnosi się do elementarnego w naturze ludzkiej odruchu przywiązania i pragnienia utrwalenia (konserwacji) jakiejś rzeczy nam dobrze znanej i pozytywnie sprawdzonej. Wyraził tę postawę wybornie jeden z pierwszych myślicieli, którzy jeszcze przed wywracającą wszystko Rewolucją dostrzegli niebezpieczeństwo pokładania zaufania w czymś dokładnie przeciwnym, tj. w wymyślającym abstrakcyjne idee „lepszego świata” rozumie „oświeconym” – jurysta z Osnabrück (książęco-biskupiego państewka w starej Rzeszy), Justus Möser (1720-1794). W często cytowanej myśli powiedział on: „Kiedy natrafiam na jakiś stary zwyczaj albo obyczaj, który nie pasuje do współczesnego sposobu myślenia, wciąż zastanawiam się nad tym, że «nasi dziadkowie nie byli wszak głupcami», dopóki nie znajdę jakiegoś rozsądnego wyjaśnienia”.
Tradycja jako skarbiec przeszłości Także słownikowe definicje tradycji przyjmują jako jej podstawowe znaczenie jakąś wyselekcjonowaną i pozytywnie waloryzowaną część dziedzictwa historycznego, jak zwłaszcza tradycji narodowej, lokalnej, rodzinnej etc. Należy zauważyć, że tradycja jest zawsze zbiorowa, nieosobista i ponadjednostkowa. Nikt z nas – bez narażenia się na śmieszność lub przynajmniej niezrozumienie – nie mógłby powiedzieć, że ma swoją własną (osobistą) tradycję. Jak pisze współczesny konserwatysta brytyjski Roger Scruton (ur. 1944), „pojedynczy człowiek może mieć nawyki, lecz nie tradycję”. Można natomiast powiedzieć – jak to uczynił hiszpański tradycjonalista Juan Vázquez de Mella (1861-1928) – że indywidualny człowiek jest „tradycją zakamuflowaną”, w tym znaczeniu, że bycie tradycjonalistą jest czymś spontanicznym i naturalnym. Zdaniem francuskiego pisarza Paula Bourgeta (1852-1935), tradycjonalizm uczy nas, że żadne społeczeństwo nie może przetrwać, jeśli zrujnowane zostaną dwie instytucje odróżniające człowieka od świata zwierzęcego, czyli rodzina i naród. Naród zaś to oczywiście nie jedno, tu i teraz żyjące pokolenie, ale wspólnota wielu generacji: umarłych, żyjących i tych, którzy dopiero mają się narodzić, a wszystkie te pokolenia wzięte z osobna to tylko „etapy tej samej drogi”, bo „każda generacja jest tylko piętrem dobudowywanym do wznoszonego przez stulecia gmachu społeczeństwa”. Każdy dojrzewający normalnie – czyli poznający historię swojego narodu – młody człowiek odkrywa, że nasza „dusza zbiorowa”, to znaczy „dzieło rodzinnej ziemi i zmarłych”, jest „mądrzejsza od rozumu indywidualnego”. Ta dusza zbiorowa daje jednostce siłę potrzebną do wypełnienia czynu prawdziwie wolnego i moralnego. Jej najwyższym organem jest naród; pośrednim – prowincja; najmniejszym, ale zarazem najintymniejszym – rodzina. Każda zaś zdrowa rodzina to mikro-naród złożony z jaźni czujących swoją duszę zbiorową i świadomych swojej żywotności. Nie wolno wszelako zapominać o konieczności selekcji tego, co dobre i złe w przeszłości, a także o obowiązku twórczej kontynuacji: tradycją nie jest wszystko „jak leci” w dziedzictwie jakiejkolwiek zbiorowości. Prawdziwy tradycjonalista nie gromadzi bezładnej rupieciarni, nie jest też – jak pisał wspomniany już Vázquez de Mella – „tym, który tylko zachowuje, ani tym, który gardząc zachowywaniem, tylko zmienia; tradycjonalista tworzy i przedłuża istnienie swoich i cudzych dzieł”. Pewne tradycje mogą być przecież ze sobą sprzeczne, nawet w obrębie tej samej instytucji. Jeśli na przykład powiadamy, że chlubimy się tradycją naszej najstarszej uczelni – Akademii Krakowskiej (Uniwersytetu Jagiellońskiego), to nie możemy przecież bez popadnięcia w umysłowe rozdwojenie kultywować jednocześnie tradycji chrześcijańskiego humanizmu Stanisława ze Skarbimierza i Pawła Włodkowica, oraz tradycji uosabianej przez „księdza niewierzącego” Hugona Kołłątaja, który „zreformował” tę Alma Mater w taki sposób, że usunął z programu nauczania teologię i filozofię, czyli dyscypliny tworzące fundament poprawnej identyfikacji rzeczywistości. Eklektyzm wykluczających się tradycji wytwarza ich kakofonię, groźną dla zdrowia moralnego i psychicznego społeczeństwa, czego jednym z przykładów jest zainaugurowana w Rosji za prezydentury W. Putina, a zupełnie niemożliwa, synteza trzech tradycji: carsko-prawosławnej, okcydentalistyczno-liberalnej i bolszewicko-sowieckiej. Przypomnijmy, że komuniści też mieli swoją „postępową tradycję”, do której dobierali sobie, w zależności od aktualnych potrzeb, zupełnie dowolne i najczęściej zmistyfikowane fakty czy postaci z przeszłości. Źle się również dzieje, gdy przywiązanie do tradycji sprowadza się wyłącznie do bezrefleksyjnego sentymentu dla tego, co „zadawnione”, albo upodobania do pewnych nawyków, zwyczajów, sposobów postępowania i oceniania rzeczy lub nawet „smaków”. Taki tradycjonalizm bardzo łatwo jest strywializować i „obłaskawić”, już to dla celów komercyjnych – tym przecież wabią nas producenci rozmaitych „przysmaków Babuni” („Whiskasu dla ludzi”, jak mówi mój syn), już to nawet cynicznych i perfidnych – jak „sianko pod obrus wigilijny” dla Irokezów z rezerwatu „katolicyzmu kremówkowego”, jako dodatek do „Gazety Wyborczej”. Taka „tradycja” może być co najwyżej pobłażliwie tolerowana w ramach „stylu życia” indywidualnych osób, zwłaszcza „starej daty”, oczywiście pod rygorystycznie egzekwowanym warunkiem wyrzeczenia się przez nie jakiegokolwiek wpływu na kształt życia publicznego, a nawet – coraz częściej – rodzinnego i prywatnego, oraz zakazu wypowiadania swoich „wstecznych” (na przykład „homofobicznych”) przekonań. Lecz nawet i na wyższym oraz bardziej wyrafinowanym poziomie pojmowania tradycji szkodliwe i błędne może okazać się jej zupełne identyfikowanie z historią (przeszłością). Historia bywa bowiem także niszcząca, korodująca tradycję, zwłaszcza jeżeli zasadniczo zdrowy „historyzm” (czyli znajomość i szacunek dla dorobku poprzedników) przeistacza się w relatywistyczny „historycyzm”. Zwłaszcza prądy myślowe i polityczne wywodzące się z heglizmu – na czele z marksizmem – posługują się wręcz „terrorem Historii” jako deterministycznego, nieubłaganego walca, dialektycznie „przezwyciężającego” zużyte formy, a opornych lokującego na „śmietniku historii”. Zapewne i niejeden zachowujący cześć dla tradycji katolik i patriota mógłby przeprowadzić rachunek sumienia pytając sam siebie czy nie zachował – choćby z PRL-owskiej szkoły – nawyku mówienia i myślenia, że „coś” było „postępowe jak na owe czasy”. Jedynym lekarstwem na zgubny historycyzm jest pamięć o tym, że – jak podkreślał francuski legitymista Louis wicehr. de Bonald (1754-1840) – od „dawności” ważniejsza jest żywa więź z Objawieniem, odnawiana i utrzymywana mimo upływu stuleci, przeszłość zaś jest „święta” nie jako przeszłość po prostu, ale dlatego, że mieszkało w niej Słowo Boże. Tradycjonalizm utożsamiony do końca z historią jest również bezbronny wobec zarzutu, że „przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia” (Adam Asnyk, Daremne żale). Jeżeli przeto chcemy ocalić nasz tradycjonalizm, to musimy poszukać, odwołać się i zakorzenić w znaczeniu tradycji wyższym i pełniejszym niż to ścieśnione do historii, a przede wszystkim nieprzemijające i niezniszczalne.
Święta Tradycja Dzięki Bogu, posiadamy idealny wzorzec takiej Tradycji (winniśmy ją pisać właśnie majuskułą, w odróżnieniu od tradycji w omawianym wyżej sensie), w postaci depozytu Wiary (depositum fidei), danego nam przez Boskiego Założyciela religii katolickiej i strzeżonego przez Jego Kościół; Tradycji prawdziwej, absolutnej i niezmiennej. O „rozwoju Tradycji” możemy mówić – jak wyjaśnił to z niezrównaną subtelnością, wyniesiony właśnie na ołtarze bł. John Henry kard. Newman (1801-1890) – tylko w tym znaczeniu, że odkrywamy i lepiej rozumiemy prawdy już dane i objawione, nigdy zaś w takim, żeby cokolwiek się w niej zmieniało lub aby coś do niej dodawano. Prostą i zarazem dokładną definicję Tradycji katolickiej dał już w starożytności chrześcijańskiej jeden z Ojców Kościoła, św. Wincenty z Lerynu († 450), powiadając, iż jest nią to „w co wszędzie, w co zawsze, w co wszyscy wierzyli”, czemu zaś przeciwstawiają się jedynie nowinkarze – heretycy, czyli ci, którzy mają „własne zdanie”. Skoro jednak depozytariuszem tej Tradycji jest Kościół, na czele z wikariuszem Chrystusa – papieżem, Kościół, którego zadaniem jest przecież prowadzić ludzi do zbawienia wiecznego, a nie urządzać porządek doczesny: społeczny, polityczny, ekonomiczny etc., to zachodzi pytanie czy i jak możemy znaleźć odpowiednik tej Tradycji i zastosowanie jej nieomylnych prawd w tym właśnie życiu?
Najbardziej przekonującej odpowiedzi na to pytanie udziela nam Doktor Anielski, św. Tomasz z Akwinu (1225-1274). Życie wspólnoty politycznej może być urządzone w duchu Tradycji, jeżeli jej przewodnicy są – starają się być – „naśladowcami Chrystusa”, rozplanowującymi rzeczy w państwie tak, jak Bóg uczynił to w świecie, to znaczy, „jak założenie miasta lub królestwa odpowiednio zaczerpnięto z formy założenia świata, tak i pojęcie rządów (gubernationis ratio) powinno pochodzić od rządów Bożych”. Akwinata wyjaśnia, iż rządzący może być naśladowcą Boga na dwa sposoby: jako stwórcy (creator) i jako zachowawcy (conservator) świata; oczywiście, to pierwsze należy rozumieć jedynie w znaczeniu analogicznym, albowiem w ścisłym sensie żaden człowiek nie może „stwórcą”, to znaczy nie jest zdolny powołać czegokolwiek z nicości do istnienia; może być jedynie „twórcą” wytwarzającym jakąś rzecz z istniejącego już tworzywa. Poza tym, „tworzenie” wspólnot politycznych zdarza się w naszych czasach niezmiernie rzadko; w praktyce chodzi więc raczej o „zachowywanie” tych, które już istnieją. „Zachowując” zaś należy zasadniczo kierować się wzorcem możliwym do odnalezienia przez każdego człowieka, bo wszczepionym przez Boga każdej ludzkiej istocie, czyli prawem naturalnym. Przestrzegając nakazów tego prawa i aplikując płynące z nich wnioski do prawodawczej i praktycznej działalności państwa, przewodnicy wspólnoty politycznej roztropnie organizują życie zbiorowe. Sam Tomasz nie wahał się zastosować tej samej przenośni do zobrazowania celu i Kościoła, i państwa: przywołując znany obraz Kościoła jako statku (Ecclesia navicula) prowadzącego wiernych przez wzburzone morze doczesności do zbawienia wiecznego, odniósł go również do wspólnoty politycznej, stwierdzając, iż „sternik” polityczny, analogicznie jak pontyfikalny, jeśli rządzi sprawiedliwie, prowadzi także nawę państwową do „portu ocalenia” (portus salutis), wprawdzie nie wiecznego, lecz doczesnego; wszelako, nakierowując wole podległych mu osób ku celom godziwym, „wybawia” ich nie tylko w sensie dosłownym od niebezpieczeństw czyhających w życiu doczesnym, ale przez stwarzanie warunków prawego życia przyczynia się do zwiększenia szans obywateli państwa ziemskiego na zbawienie wieczne, czyli dopłynięcie do „portu ocalenia” w ścisłym sensie. Krótko mówiąc: porządek Tradycji zakorzenia się w doczesności, jeżeli przywódca wspólnoty politycznej pojmuje swoją posługę jako bycie „porucznikiem Boga” na ziemi, poprzez którego królować ma Chrystus. Pomimo wszelkich błędów, ludzkich słabości i nawet zbrodni, taki porządek starano się zbudować w średniowiecznej Christianitas, którą nazywano też Res Publica Christiana; można powiedzieć, że aż do XIII wieku, będącego epoką szczytowego wzniesienia ludzkiego ducha, sprawy szły zasadniczo w dobrym kierunku. Skądinąd, każda cywilizacja starożytna też była tradycjonalistyczna, korzystając z zapamiętanych okruchów objawienia pierwotnego, ale przecież dopiero prawda Dobrej Nowiny nadała pojęciu Tradycji pełny, absolutny sens. Dopiero zatem w średniowieczu można było zacząć budować porządek rozumiany jako „pokój Chrystusa pod panowaniem Chrystusa”, czyli – jak pisze brazylijski tradycjonalista, założyciel ruchu Tradycja – Rodzina – Własność, Plinio Corrêa de Oliveira (1908-1995) – „cywilizację chrześcijańską, surową i hierarchiczną, sakralną od podstaw, antyegalitarną i antyliberalną”. Niestety, już od schyłku średniowiecza nastąpiło załamanie. Niepodobna opisać w kilku słowach wszystkich tego powodów. Historycy i myśliciele wskazują zresztą wiele przyczyn rozpadu świata Tradycji: zgubny wpływ nowych prądów intelektualnych, takich jak przeciwstawiający sobie rozum (dla elity) i wiarę (dla maluczkich) awerroizm oraz negujący realność uniwersaliów nominalizm; wyniszczający obie strony spór kompetencyjny „Pałacu” i „Świątyni”, czyli władzy politycznej i kościelnej, „ześlizg” od teologicznego do wyłącznie antropologicznego sensu polityki oraz sprowadzenie religii do „sprawy prywatnej” jednostki podlegającej kontroli ze strony państwa, co jako pierwszy zaproponował awerroista Marsyliusz z Padwy; można by wyliczać jeszcze wiele okoliczności i przyczyn. W każdym bądź razie, od tego czasu zaczęło się panowanie – jak to określił filozof polityki Eric Voegelin (1901-1985) – „siedmiuset lat intelektualnego błędu”, albo „pneumopatologicznego zamroczenia umysłów” przez odrodzoną po wiekach gnozę, czyli przeświadczenie, że można radykalnie zanegować, zepsuty jakoby, istniejący porządek i przeciwstawić mu wymyślony przez człowieka „raj na ziemi”, co myśliciel ten nazwał „immanentyzacją eschatonu”. Po takim przygotowaniu gruntu przez rozkładowe prądy i tendencje schyłkowego średniowiecza, świat Christianitas, czyli Tradycji wcielanej w doczesność, został zdruzgotany w epoce nowożytnej wskutek zadania mu – jak powiada hiszpański tradycjonalista Francisco Elías de Tejada (1917-1978) – pięciu „pchnięć sztyletem” oznaczających pięć „zerwań” (rupturas) z organizmem Christianitas: 1) zerwania religijnego protestantyzmu, 2) zerwania etycznego makiawelizmu, 3) zerwania politycznego przez teorię suwerenności (Bodin), 4) zerwania jurydycznego przez laicyzację prawa naturalnego (Grocjusz, Hobbes) i 5) zerwania socjologicznego z „mistycznym ciałem politycznym” Res Publica Christiana przez Traktat Westfalski, sekularyzujący stosunki międzynarodowe i ustanawiający je na bazie „koncertu” suwerennych mocarstw. Odtąd, aż do XVIII wieku zachowała się już tylko szczątkowa „rezerwa duchowa” Christianitas na dwu jej dawnych krańcach – „przedmurzach chrześcijaństwa” – tj. w Hiszpanii i w Polsce, gdyż nawet inne kraje katolickie uległy wpływom protestanckich w genezie, a później zsekularyzowanych, prądów nowoczesnych: najpierw absolutyzmu (wraz z ograniczającym Kościół gallikanizmem i józefinizmem), następnie liberalizmu.
Anty-tradycja, czyli plagiat O ile wspomniane wyżej ujemne prądy i zjawiska występujące u schyłku średniowiecza i we wczesnej nowożytności (XVI – XVII wiek) skaleczyły głęboko świat Christianitas, o tyle trzy ostatnie stulecia, począwszy od epoki tzw. Oświecenia, wyzwoliły potężne i rozległe siły wprost przeciwstawne i nienawistne chrześcijaństwu, zwłaszcza rzymskiemu katolicyzmowi, oraz tym formom egzystencji społeczno-politycznej, które stanowiły inkarnację Tradycji w zbiorowe życie doczesne. Inaczej mówiąc, narodził się wówczas i rozszerzał w toku kolejnych, coraz głębiej niszczących tkankę życia społecznego, rewolucji politycznych, społecznych, religijnych i kulturalnych, świat Anty-Tradycji: Anty-Kościoła, Anty-Ojczyzny, Anty-Rodziny, Anty-Hierarchii, Anty-Monarchii etc.; świat inwersji wobec wszystkiego, co konstytuuje normalne, zdrowe społeczeństwo, co jest „po bożemu”; świat świadomie urządzany „na wspak”, jak to określił Szekspirowski Gonzalo w Burzy („gdybym był królem na tej wyspie (…) wszystko bym w mojej rzeczypospolitej na wspak urządził”). Lapidarnym streszczeniem najgłębszych pragnień wrogów Tradycji była słynna maksyma „encyklopedysty” Denisa Diderota (1713-1784), iż nie będzie dobrze na świecie, dopóki „na kiszkach ostatniego króla nie powiesimy ostatniego klechy”. Autorytet Tradycji, tak religijnej jak politycznej, podlegał odtąd systematycznemu rugowaniu i podważaniu, przy czym najbardziej zabójczą i z premedytacją stosowaną bronią był tu proceder ośmieszania, wyszydzania i celowego bluźnierstwa, połączony z wielokroć wypróbowaną sztuczką prezentacji (i autoprezentacji) szyderców i bluźnierców jako „męczenników” rozumu, wolności, tolerancji, praw człowieka etc., jeśli tylko ich prowokacje spotykają się z najdelikatniejszą choćby formą oporu i braku akceptacji. Strategia ta nie przyniosłaby wszelako sukcesu, gdyby wrogowie Tradycji nie dokonali uwieńczonego sukcesem „marszu przez instytucje” nauczania i wychowania wszystkich szczebli, do czego walnie przyczyniło się powstanie systemu państwowej, przymusowej, „bezpłatnej” i przede wszystkim laickiej edukacji (nie na darmo już w XIX-wiecznej Francji nauczycieli szkół publicznych nazywano „czarnymi huzarami Republiki”), jak również prasy i nowoczesnych, zwłaszcza masowych, mediów manipulujących zbiorową wyobraźnią. Także uprawiana przez nie celowa deprawacja moralna, wzbudzanie przyzwolenia dla wszelkich dewiacji i bezwstydu („odważne przełamywanie tabu”), umożliwiało „zmianę mentalności” (ulubione słowo „socjalnych inżynierów”) paraliżującą zdolność do stawiania oporu wszelkim rewolucjom. W sferze ściśle politycznej przełomowym momentem były tu narodziny nowożytnego racjonalizmu, czyli stylu myślenia, który – jak zauważa brytyjski filozof Michael Oakeshott (1901-1990) – życie polityczne traktuje jako „ciąg kryzysów, z których każdy ma być przezwyciężony przez zastosowanie «rozumu»”. Postawa taka przyzwala każdemu pokoleniu, a nawet każdej ekipie rządzącej, traktować świat społeczny jako „czystą kartę nieskończonych możliwości. Jeśli zaś przypadkiem ta tabula rasa została zabrudzona irracjonalnymi gryzmołami spętanych tradycją przodków, wówczas pierwszym zadaniem racjonalisty musi być wytarcie jej do czysta”. Kwintesencją takiego myślenia było przeświadczenie Woltera, że aby mieć dobre prawa, należy naprzód spalić wszystkie istniejące (notabene, Oakeshott celnie spostrzega, że przekonanie, iż prawa można pozbyć się paląc je, zdradza osobliwy sposób myślenia racjonalisty, który wyobraża sobie, że prawo może istnieć tylko w postaci spisanej). Wówczas tradycja – zarówna ta przez duże (Tradycja pochodzenia boskiego), jak i małe (doświadczenie i mądrość przodków) „t” – nie ma już żadnego znaczenia i sfery obowiązywania: liczy się tylko spekulujący, indywidualny rozum „ludzi książkowych” (jak, nawet poczciwy, lecz groteskowy, Pan Buch-man, który istniejącej od pokoleń wspólnocie szlacheckiej w zaścianku Dobrzyńskich tłumaczy, że zanim cokolwiek przedsięweźmie, winna się ukonstytuować na zasadzie kontraktu społecznego – Pan Tadeusz, ks. VII). Już wtenczas zatem – a nic się pod tym względem na lepsze nie zmieniło – „panowało takie oślepienie, / Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie, / Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie” (Pan Tadeusz, ks. I, 467-469). Dzieje ostatnich stuleci aż po nasze czasy stanowią wszędzie monotonną matrycę tego samego mechanizmu, który jest stosowany wobec narodów i krajów „zacofanych”, to znaczy dochowujących w pewnym przynajmniej stopniu wierności Tradycji katolickiej i tradycji lokalnej (jak już wspomniano, w Europie dotyczy to zwłaszcza Hiszpanii i Polski). Polega on na natarczywym i bezwzględnym – acz różnymi metodami – żądaniu, aby porzuciły one trwanie w tym „zaściankowym zacofaniu”, aby się „zmodernizowały” i stały się „jako inne narody”, czyli te, które są przodujące w nowoczesności i postępie. Jako że niezbadanym dla naszego (ograniczonego) umysłu zrządzeniem Opatrzności, pierwszym narodem i krajem, który dokonał najpierw intelektualnej (Oświecenie w jego najbardziej radykalnej postaci), wkrótce zaś fizycznej i jawnie barbarzyńskiej (Rewolucja) apostazji od Tradycji była akurat „najstarsza córa Kościoła” i arcywzór (zwłaszcza w epoce Ludwika Świętego) chrześcijańskiej monarchii, czyli Francja, to upodobnienie miało być w pierwszym rzędzie „francyzacją”, od początku wszelako identyfikowaną z „europeizacją”. Gdy w XX wieku „awangardą” i „lokomotywą” Historii stała się „ojczyzna światowego proletariatu”, nowoczesność przybrała z kolei postać „sowietyzacji”; obecnie analogicznego znaczenia nabrała na powrót „europeizacja”, tym razem jednak w formule „wolnej” od jakichkolwiek konotacji narodowych, ale także „amerykanizacja”, identyczna z kolei z „globalizacją”. Tę zasadniczą, choć występującą w różnych formułach i kostiumach ideologicznych, konfrontację, hiszpański filozof tradycjonalistyczny Rafael Gambra (1920-2004) nazywa przeciwstawieniem Tradycji (Tradición) i imitacji (mimetismo). Tradycja to religijna postawa wobec życia, jedność duchowa społeczeństwa chrześcijańskiego, duch krucjaty oraz współżycie wspólnotowe oparte o wykształcone w toku dziejów przez daną społeczność narodową zwyczaje i instytucje; imitacja to laicka koncepcja polityki, sformalizowany porządek tolerujących się nawzajem jednostek i grup heterogennych oraz ciągłe dążenie do narzucenia własnej wspólnocie projektów modernizacyjnych, naśladujących kolejne mody ideologiczne, jakie wymyśla „rozum oświecony” i „duch dziejów”. To samo, co Gambra opisuje wnikliwie i wyczerpująco na wielu stronach, z właściwą sobie finezją oddał w genialnym skrócie angielski pisarz – konwertyta Gilbert Keith Chesterton (1874-1936), powiadając: „to, co nie jest tradycją, jest plagiatem”. Naśladownictwo pod hasłem „modernizacji” czy „europeizacji” występuje w dwu zasadniczych postaciach. Pierwsza to krwawa rewolucja wewnętrzna (często jednak, jak w Hiszpanii z lat 1936-1939, wspomagana z zewnątrz) lub najazd zewnętrzny i brutalna okupacja. Europa, a w XX wieku cały glob, przeszedł kilka potwornych fal podobnych modernizacji: najpierw wojny napoleońskie, podczas których na bagnetach Wielkiej Armii roznoszono „francuską chorobę”, nie tylko w krajach okupowanych, lecz i sojuszniczych (to przecież także w Księstwie Warszawskim zlaicyzowano małżeństwo, wprowadzając śluby cywilne i rozwody). W XX wieku to oczywiście rewolucja komunistyczna, rozwleczona z bolszewickiej Rosji na wszystkie kontynenty, ale również – choć na mniejszą skalę i znacznie krócej – podboje hitlerowskiej III Rzeszy (tak, tak, narodowi socjaliści byli także „nowocześni”). Współcześnie, doprowadzoną do perfekcyjnej obłudy formą przymusowej modernizacji są „humanitarne interwencje” przynoszące „zacofanym ludom”, bez ich wiedzy i zgody, dobrodziejstwa zachodniej demokracji. Kwintesencją toku rozumowania stojącego u podstaw tego modelu modernizacji były złowieszcze wynurzenia – które tak dwuznacznie fascynowały Czesława Miłosza – kakodemonicznego filozofa (nie bez powodu nazywanego „Tygrysem”), Tadeusza Krońskiego (1907-1958): „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie, bez alienacji”. Metodą drugą – często wszelako sprzężoną z pierwszą i wówczas przybierającą postać „wewnętrznej okupacji” – jest ochotnicza kolaboracja rodzimych Hunów nowoczesności, w Hiszpanii nazywanych już w XVIII wieku „sfrancuziałymi” (afrancesados); na określenie ich postawy wspomniany już Roger Scruton ukuł też termin: „ojkofobia”, czyli wstręt do własnego „gniazda”: rodzinnego, narodowego, wreszcie cywilizacyjnego, połączony z narzucaniem się w edukowaniu pogardzanych przez nich rodaków do nowoczesności. Pierwszy taki „najazd wewnętrzny” do Polski opisał prześwietnie Mickiewicz, wkładając ów opis w usta Podkomorzego: „Ach, ja pamiętam czasy, kiedy do Ojczyzny / Pierwszy raz zawitała moda francuszczyzny! / Gdy raptem paniczyki młode z cudzych krajów / Wtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów, / Prześladując w Ojczyźnie Boga, przodków wiarę, / Prawa i obyczaje, nawet suknie stare”; personifikujący owych „paniczyków” Podczaszyc „zapowiedział, że nas reformować, / Cywilizować będzie i konstytuować” (Pan Tadeusz, ks. I, 415-420, 460-461). Jak to wybornie opisał w Eseju o duszy polskiej (Kraków 2008) prof. Ryszard Legutko, ten sam schemat myślenia „reformatorów”, który po raz pierwszy w Polsce ujrzano w czasach stanisławowskich, a w paroksyzmie terroru objawił się w epoce komunistycznej, powrócił znowu, w innym przebraniu i z innymi hasłami, lecz z taką samą intencją podstawową, w III Rzeczypospolitej. Polacy znowu są besztani i chłostani za opóźnienie w rozwoju i przynoszenie wstydu Europie, toteż znowu „poczuli się nieproszonymi gośćmi we własnym kraju. Znowu powiedziano im, że nie dorośli do wyzwań epoki, w jakiej żyją i że przypominają pacjenta, na którym ma się dokonać jakaś operacja dziejowa (…). Realizacja zaś tego, co być powinno, nie mogła się dokonać bez powstania nowego człowieka, którego nowość polegała między innymi na tym, iż stanowczo odrzucał obciążające dziedzictwo złej przeszłości”. Nie będzie żadnym odkryciem – dostrzegają to nawet, nieliczni wprawdzie, nieulegli wobec szerzącego się na wyższych uczelniach terroru „politpoprawności”, socjologowie – stwierdzenie, że iście szatańskim narzędziem „detradycjonalizacji”, wyczerpującym znamiona rasizmu (gdzie kryterium dyferencjacji jest biologiczny wiek), jest schlebianie „młodym, świetnie wykształconym i dobrze zarabiającym” mieszkańcom wielkich miast oraz szczucie ich przeciwko starym, niewykształconym, „brudnym” i prymitywnie „ksenofobicznym”, „zabobonnie” religijnym i „ślepo” przywiązanym do tradycji, mieszkańcom wsi i małych miasteczek. Jedyne co ci „ciemnogrodzianie”, zasługujący na pogardliwe miano „moherów”, „talibów” itp., mogliby pożytecznego zrobić, to ustąpić czym prędzej miejsca „młodym, wykształconym” i dać się wyeliminować z przestrzeni zbiorowej, ażeby nie zawstydzać samym swoim istnieniem i widokiem wrażliwości oświeconych obywateli Europy. Ta rasistowska „pajdokracja” zbudowana została wyłącznie na kłamstwach i, być może, także samooszustwie. Kim naprawdę są owi „młodzi, świetnie wykształceni” – czyli „hordą Nogajów”, którą za Thomasem Jeffersonem (bądź co bądź, demokratą) można by też nazwać „kanalią z zaułków wielkich miast” – widzieliśmy niedawno w całej krasie jako „młodzieżowy aktyw” rozwydrzonej tłuszczy mentalnych „palikociąt” na Krakowskim Przedmieściu. W rzeczywistości, najlepsze co można by ofiarować tym „młodym, świetnie wykształconym” to współczucie dla ich duchowej, w tym intelektualnej, nędzy. Pierwszymi ofiarami nowoczesnej edukacji stają się już w szkole uczącej ich głównie odgadywania „prawidłowej” odpowiedzi w niezliczonych testach. Potem zaś zdobywają owo „świetne wykształcenie” w umasowionych na siłę uniwersytetach (albo „wyższych” szkołach czegoś tam, co założycielowi przyjdzie do głowy), mordowanych właśnie przez „system boloński”, który sprawia, że absolwent studiów pierwszego stopnia (czyli licencjackich) zdobywa tylko wycinkową i czysto instrumentalną wiedzę – dającą jedynie odpowiedź na pytanie „co?” i najwyżej „jak?”, ale już nie „dlaczego?” – i nawet na kierunkach humanistycznych może w ogóle nie przejść elementarnego kursu filozofii.
Powiadają, że owi „młodzi” znają języki obce; owszem, znają, zazwyczaj przynajmniej angielski, cóż z tego jednak, skoro na ogół w żadnym języku nie mają nic mądrego do powiedzenia. Kiedyś człowiekiem wykształconym nazywano dżentelmena, który znał gruntownie, i nawet w towarzyskiej konwersacji umiał to wykorzystać, kanoniczne – czy, jak mawiał jeden z fundatorów tzw. liberalnej edukacji, Matthew Arnold (1822-1888) – „probiercze” dzieła literatury i myśli powszechnej i narodowej; dzisiaj „świetnie wykształconym” nazywa się tego, kto wykuł na pamięć Notatnik Brukselskiego Lektora i wie jak dysponować „funduszami strukturalnymi”, a swoją wiedzę „pogłębił” na kursach szamanów i szamanek uprawiających pseudonaukowe gusła w rodzaju Gender czy Queer Studies, najlepiej jeszcze samemu „odkrywając” w sobie „nieheteronormatywną tożsamość seksualną”. Jeśli ktokolwiek miałby wątpliwości co do istnienia ciągłości pomiędzy różnymi epokami i „stylami” Anty-Tradycji, można rozwiać je dowiadując się, że „kurs akademicki” tego rodzaju „studiów” (gdzie można nauczyć się m.in. tego jak „queerować uniwersytety”) prowadzi Kampania Przeciw Homofonii przy wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg!
Rozpacz nihilizmu Przyjrzyjmy się na koniec skutkom wielowiekowej już antytradycjonalistycznej ofensywy. Jej antropologiczny rezultat to powstanie i zaludnienie ziemi przez nieomal nowy gatunek „wydrążonych ludzi” (the hollow men) – jak powiedzielibyśmy za genialnym angielskim poetą Thomasem S. Eliotem (1888-1965); ludzi, który głowy „napełnia słoma”, których mowa nic nie znaczy; ich „kształty bez formy, cienie bez barwy / Siła odjęta, gesty bez ruchu”, a ich świat kończy się „nie hukiem ale skomleniem” (przeł. Czesław Miłosz). Ci „wydrążeni ludzie” są ofiarami „mentalności liberalnej”, stojącej u podstaw wszystkich znanych (filozoficznych, etycznych, politycznych, a nawet religijnych) konkretyzacji liberalizmu, to znaczy przeświadczenia o samowystarczalności człowieka oraz koncypowanego i budowanego przezeń świata, a także o niezależności rozumu indywidualnego od Objawienia. Pociąga to za sobą dążenie do zbudowania porządku doczesnego w zupełnej separacji od porządku nadprzyrodzonego, nie tyle przez otwartą i zdecydowaną negację Boga – wszakże hiszpański ultramontanin Juan Donoso Cortés (1809-1853) słusznie zauważył, że liberał to człowiek, który nie mówi ani „tak”, ani „nie”, a jedynie „ja rozważam”, i na przykład postawiony w obliczu wyboru: uwolnić Jezusa czy Barabasza, zaproponowałby zwołanie kolejnej sesji parlamentu, poświęconej tej skomplikowanej kwestii – ile przez postępowanie tak, jak by Boga nie było. Liberał natomiast jest kategoryczny, a nawet bezwzględny, tylko w jednym: w żądaniu od wszystkich, których nazywa „monistami” (sam mianując się jedynym „pluralistą”), aby ukryli w zaciszu „prywatności” swoje „mocne”, to znaczy substancjalne koncepcje dobrego życia, narzucając na nie – jak powiada guru współczesnego liberalizmu progresywnego (a właściwie socjalliberalizmu), amerykański filozof John Rawls (1921-2002) – „zasłonę niewiedzy”. Tym samym, liberał zupełnie jawnie przyznaje, że fundamentem życia zbiorowego ma być ignorancja. Jeżeli raz możliwe stało się budowanie świata ludzkiego w „indyferencji” i ignorancji prawa Bożego, to logiczną konsekwencją takiego wyboru musiało stać się także wykonanie następnego kroku i postawienie człowieka na miejscu Boga, uznanie, że to sam człowiek jest lub powinien stać się „bogiem”. Ten krok wykonał bardziej zdecydowany od liberalizmu socjalizm – ta najbardziej „dojrzała” ze wszystkich „świeckich religii” ery rewolucyjnej. Ów „boski” czy też „demiurgiczny”, a w istocie sataniczny i nihilistyczny aspekt socjalizmu widać wyraźnie w (mało znanej, a szkoda) poezji uprawianej w młodzieńczych latach przez Karola Marksa (1818-1883), który w poemacie Oulanem (anagram do Emanuel – „Bóg z nami”) pisze: „Jeżeli jest coś co pożera, / wskoczę w to, choć obrócę świat w gruzy. / Świat ogromniejący między mną a otchłanią / Rozwalę na kawałki moimi wytrwałymi / klątwami. (…) Będę wtedy mógł kroczyć triumfalnie, / jak bóg przez gruzy ich królestwa. / Każde moje słowo jest ogniem i działaniem / Moja pierś jest równa piersi Stwórcy. (…) Jestem wielki jak Bóg; / zamykam się w ciemności jak On” (przeł. Wit Jaworski). Niewypowiedziany ogrom zbrodni dokonanych zwłaszcza przez dwie najbardziej zwyrodniałe odnogi socjalizmu: bolszewicki komunizm i hitlerowski narodowy socjalizm, skłania do poważnego przemyślenia supozycji kolumbijskiego reakcjonisty Nicolása Gómeza Dávili (1913-1994), iż „Antychrystem jest, prawdopodobnie, człowiek” (El Anticristo es, probablemente, el hombre). Lecz przecież współcześnie i liberalizm stał się „miękką” czy też „zimną” wersją totalitaryzmu, eliminującą wszystkie nakazy prawa naturalnego z przestrzeni życia zbiorowego, oraz deifikacji człowieka (czyż tym ostatnim nie jest na przykład „poprawianie” natury przez zapłodnienie in vitro?). Jak pisze autor Tyranii liberalizmu, amerykański „paleokonserwatysta” James Kalb, „liberalna neutralność jest jednostronna, liberalna tolerancja jest dyktatorska, liberalny hedonizm odmawia nam tego, czego chcemy, liberalna wolność centralizuje władzę, eliminuje normy, które czynią możliwym wolne życie społeczne (…). W imię dostarczenia nam tego, czego pragniemy, liberalizm odmawia nam wszystkiego, co warte posiadania”. Aktualnym stadium rozkładu cywilizacji zachodniej jest, w sferze intelektualnej, tzw. postmodernizm, którego szerszy kontekst socjologiczny stanowi tzw. ponowoczesność. Postmodernizm zwraca się nie tylko przeciwko światu Tradycji, ale również (z czego akurat zarzutu nie należałoby mu czynić) podważa roszczenia oświeceniowego racjonalizmu. Niestety, to ostatnie popycha go do jeszcze bardziej radykalnej negacji, albowiem kwestionując zideologizowany „rozum” racjonalizmu, postmodernizm odrzuca wszelką racjonalność. Najogólniej mówiąc, istotą postmodernizmu jest – jak to ujmuje argentyński tomista (powołany przez Jana Pawła II do Papieskiej Akademii Życia), Alberto Caturelli (ur. 1927) – metafizyczny nihilizm: postmodernizm to „antyfilozofia logosu bez prawdy bytu”, stanowiąca produkt finalny czterech intelektualnych procesów, niekoniecznie chronologicznych, lecz wynikających jeden z drugiego, określanych gnostyckim terminem pleroma (pełnia resp. totalność). Są to: totalność doświadczenia zmysłowego, totalność rozumu, totalność materii oraz, interesująca nas tu szczególnie, totalność nicości (El Pleroma de la Nada). Punktem wyjścia dla tej ostatniej jest fenomenologia egzystencji Martina Heideggera (1889-1976), który głosił, iż „byt unosi się na powierzchni Nicości” a Nicość jest początkiem i końcem. Człowiek nie jest tedy „pasterzem bycia”, lecz „strażnikiem Nicości”, tym samym zaś grabarzem filozofii. Stąd już zaś krok tylko do „hermeneutyki pustki”, w której nie ma nawet „faktów”, lecz tylko gry interpretacyjne w rodzaju: „zobacz gdziekolwiek” (Gianni Vattimo). Istnieją co najwyżej „bieżące wydarzenia”, co nakazuje pożegnać się już nie tylko z metafizyką bytu, ale i z mówieniem o byciu. Zgodne z tym jest również rozprawianie (Jean Baudrillard) o „pustce wokół przedmiotu myślenia”. Unicestwienie bytu, unicestwienie filozofii w pleromie Nicości, samoobjawia się zatem jako „hermeneutyka nicości-Nicości” (Nada-nada). Nędzę kondycji „wydrążonych ludzi” ponowoczesności rozpoznać można w dziełach reprezentatywnych dla sztuki postmodernistycznej i bez wątpienia nieprzeciętnych artystycznie, jak Nieznośna lekkość bytu Milana Kundery, Cząstki elementarne Michela Houellebecqa czy film Wayne’a Wanga W centrum świata. Ich bohaterowie różnią się w pewien sposób od tysięcy żałosnych istot pogrążonych w „bydlęcym szczęściu”, ponieważ zdają sobie sprawę z beznadziejnej pustki życia wypełnionego jedynie konsumpcją, „ekstremalnym” seksem, narkotykami albo „wyścigiem szczurów”. Pragną, lecz niejasno, czegoś innego, bardziej „substancjalnego”, zdobywają się nawet chwilami na odruchy protestu przeciw takiej (własnej) egzystencji, ale to tylko krótki, stłumiony skowyt (samo)udręczonego ludzkiego zwierzęcia, po którym natychmiast następuje kapitulacja. Nie do pomyślenia nawet jest dla nich choćby przeczucie, iż jedynym wybawieniem byłoby dla nich nawrócenie, albowiem pochodzą oni ze świata, w którym chrześcijaństwo jest już czymś tak odległym i egzotycznym, jak cywilizacja Etrusków czy Majów. Jedyne zatem do czego są zdolni, to zadawanie samym sobie, już tu na ziemi, cząstki tych katuszy, które zapewne, niestety, przyjdzie im cierpieć w wieczności. Jacek Bartyzel
Jaruzelskiego obciąża długa lista zarzutów Ekipa Jaruzelskiego realizowała wytyczne Moskwy, by zdławić “Solidarność” własnymi siłami. Z dr. hab. Janem Żarynem, historykiem i sygnatariuszem apelu “Razem 13 grudnia”, rozmawia Maciej Walaszczyk Jak doszło do tego, że w 2010 roku obserwujemy – za sprawą rządzących – próby rehabilitacji Wojciecha Jaruzelskiego? - Na pewno obserwujemy rehabilitację PRL i postaw, które w tym czasie obserwowaliśmy, jako relatywnie równorzędnych i sprzyjających sprawie polskiej. Jest to fałsz historyczny i etyczny, co – przynajmniej dla mnie – jest nawet istotniejsze jako ważny element budowania ładu społecznego. Z drugiej strony rehabilitacja Jaruzelskiego miała miejsce w kontekście wizyty w Polsce rosyjskiego prezydenta. Był to dla samego Dmitrija Miedwiediewa czytelny sygnał, że dziś strona polska zupełnie na poważnie bierze doświadczenie PZPR-owskie jako jedną z podstaw do układania stosunków polsko-rosyjskich. Jest to oczywiście sygnał fatalny, świadczący o niechęci czy przynajmniej braku determinacji do podtrzymywania jednego z najważniejszych kanonów polityki państwa – suwerenności państwowej. Jeśli nawet prezydent Bronisław Komorowski nie rozumie, że tak właśnie można interpretować zaproszenie Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego przed wizytą rosyjskiego przywódcy, to nie zwalnia go z odpowiedzialności właśnie za takie oto skutki.
Kto odpowiada za zrównanie ofiar reżimu komunistycznego z katami, opozycjonistów z partyjnymi aparatczykami w ostatnich 20 latach? - Przez ten czas nie było tak źle. Choć właśnie teraz znów obserwujemy powrót do początku lat 90. i koncepcji lansowanej wtedy przez Unię Demokratyczną, a potem Unię Wolności. Przy czym wówczas, jak tłumaczy część tego środowiska, była ona podyktowana niewiedzą o tym, jak głęboko będzie można odzyskać niepodległość. Bo reakcja Związku Sowieckiego mogła być wówczas teoretycznie bardzo różna.
Jak się jednak okazało, możliwości budowy suwerennego i niepodległego państwa były wtedy większe niż przedstawiano opinii publicznej. - No właśnie, dziś wiemy, że tak rzeczywiście było. Dlatego doświadczenie z czasów rządu Tadeusza Mazowieckiego powinno uczyć większej odwagi, a nie podtrzymywać – czasem zrozumiały – lęk czy ostrożność. W polityce ostrożność jest oczywiście potrzeba, ale gdy dominuje lęk, skutki polityczne są po prostu złe.
Wojciech Jaruzelski przy każdej okazji pisze listy otwarte, komentuje dyskusje wokół własnej osoby i kreuje się wręcz na współtwórcę niepodległej Polski, odwołując się właśnie do tej współpracy z czasów ugody Okrągłego Stołu i rządu Mazowieckiego. Jak należy to odczytywać? - To z jego strony czytelne zaproszenie do powrotu do tego, co łączyło postkomunistów z częścią struktur solidarnościowych na początku lat 90. Niepodległa Polska była wówczas pewnego rodzaju przedmiotem i skutkiem ugody tych dwóch sił politycznych, co wówczas stanowiło – być może – przymusowy układ. Jednakże dziś powinniśmy tak w sferze idei, interpretacji historii, pamięci budować przyszłość wspólnoty na prawdzie i nie akceptować narracji kłamliwych i szkodliwych. W sferze politycznej z kolei nie powinniśmy dopuszczać na równych prawach walczących o wolność i jej grabarzy. Przykładowo, to Stanisław Mikołajczyk próbował w latach 1945-1947 – nieskutecznie – bronić Polaków przed sowietyzacją, a Władysław Gomułka, Bolesław Bierut i im posłuszni proces sowietyzacji przyspieszali. Różnica postaw jest ogromna. Chodzi dziś o to, by dominujący nurt polityczny, jakim jest Platforma Obywatelska, nie zapominał o spuściźnie PRL-wskiej, o ludziach, strukturach, zależnościach, które wywodzą się z tego okresu i które po 1989 roku były bardzo żywotne. Oby już nie powracały. Dziś wiemy, że po 2005 roku interesy postkomunistów zostały bardzo mocno naruszone, najpierw w wizji naprawy państwa, jaką miały być PO – PiS, a potem w czasie krótkotrwałych rządów Prawa i Sprawiedliwości. Co ważne, to Polacy odrzucili przymusowy układ z przełomu lat 80. i 90. w wyborach demokratycznych. Wywołało to gwałtowny opór i nagonkę na tamten rząd, w końcu upadek; boję się, że od tej pory siły “klejące” tamten układ postkomunistów z Unią Demokratyczną naciskają na PO, mówiąc: “Istnieje widoczna potrzeba przypominania wam, gdzie jest wasz sojusznik”. List Jaruzelskiego zamieszczony w “Gazecie Wyborczej” to kolejny przykład istniejących i rzeczywistych celów tego środowiska.
Jak długo będzie funkcjonowała ta zależność? - 10 kwietnia spotkała nas olbrzymia tragedia, ponieważ zginęła bardzo znacząca część polskiej prawicowej elity. Miała ona świadomość, że najistotniejszą sprawą, jeśli chodzi o życie publiczne, jest misja obrony suwerenności, tak państwa, jak i Narodu. Podkreślała znaczenie Narodu, a więc wspólnoty, której udział w życiu demokratycznego państwa powinien być zwiększany i wspierany, a nie zastępowany. Tymczasem “demokracja po polsku” zamieniona została w proces zbiorowego ogłupiania Narodu przez zmówioną część naszej elity, a grupy społeczne posiadające największe udziały w życiu politycznym, medialnym i biznesowym uznały, że same ze sobą będą prowadziły bój o granice kompromisu, nie dopuszczając do debaty nikogo z zewnątrz. To wszystko wplątane jest w zjawisko obumierania wrażliwości elit politycznych na obronę rzeczywistych interesów Narodu, w tym obniżenie rangi Polski w polityce międzynarodowej w tle. Jedynie jako obserwator, a nie analityk, ale jednocześnie historyk dziejów najnowszych, który ma skłonność do porównań, odnoszę wrażenie, że prowadzoną przez rząd polityką jesteśmy spychani do roli podwykonawcy usługującego interesom przywódców innych państw. Jeśli jest to proces zamierzony, bo przyniesie nam zyski, to Naród powinien o nich być informowany. Przywoływanie do życia w przestrzeni publicznej PRL-owskich “duchów” w postaci Jaruzelskiego – doradcy, niestety rodzi jedynie obawy.
Co najbardziej obciąża Wojciecha Jaruzelskiego? - Lista zarzutów jest bardzo długa. Pierwszy z nich to zdrada tej części Wojska Polskiego po wojnie, która w sytuacji beznadziejnej próbowała przynajmniej zbliżyć wizerunek odradzającej się armii do jej przedwojennego wzorca. Jaruzelski został dokładnie wtedy informatorem Informacji Wojskowej, która z nadania sowieckiego miała nakaz likwidowania wszelkiej suwerenności wojska związanej z tradycją II Rzeczypospolitej. Objawiała się ona oczywiście w żołnierskich życiorysach. Eliminacja zarówno oficerów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, “oflagowców”, a więc oficerów Września Ő39, którzy całą wojnę spędzili w obozach jenieckich i byli wychowani w tradycji zwycięstwa w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku, nastąpiła właśnie w czasach stalinowskich. I Jaruzelski w tym uczestniczył. Potem był beneficjentem karczowania w wojsku polskich tradycji, ponieważ stał się nadzwyczaj szybko wysokim oficerem LWP. A od 1956 roku pełnił już bardzo wysokie funkcje. Tę szybką ścieżkę kariery zawdzięczał nie tylko intelektowi, ale też służalczości.
W czym ta służalczość się jeszcze przejawiała? - Od 1959 roku rozpoczęto formowanie jednostek kleryckich. Była to jedna z form represji przeciw Kościołowi katolickiemu, a w szczególności wobec biskupów narażających się państwu komunistycznemu. Od 1968 roku Jaruzelski ma na koncie karygodne zachowania podyktowane moczarowsko-gomułkowską kampanią mającą na celu wyczyszczenie wojska z osób pochodzenia żydowskiego, które zresztą wraz z nim formowały to ludowe wojsko i wraz z Jaruzelskim wpływały na to, by było ono coraz mniej polskie. Zaraz potem dochodzi odpowiedzialność czy współodpowiedzialność za masakrę robotników w grudniu 1970 roku na Wybrzeżu. Ponad 40 osób to oczywiście także ofiary całej “góry” partyjno-wojskowej z Gomułką i gen. Korczyńskim na czele.
Jako historyk powiedział Pan wprost: Jaruzelski jest współodpowiedzialny za tę zbrodnię. Tymczasem sąd nie potrafi wskazać i osądzić winnych. - Warsztat historyczny rządzi się własnymi prawami. Nie musi być w nim miejsca na tak daleko posunięte domniemanie niewinności polegające na tym, że trzeba bezwzględnie udowodnić sprawstwo danego przestępstwa, by nazwać kogoś przestępcą. W porządku historycznym istnieje odpowiedzialność polityczna za sprawowanie władzy w danym okresie. A skoro znamy kulisy i metodologię podejmowania decyzji w łonie zarówno partii, jak i struktur wojskowych czy esbeckich, to w związku z tym kierownictwo tych resortów i struktur, czy to się im podoba, czy nie, są odpowiedzialne za śmierć tych 40 osób na Wybrzeżu. Również za inne konsekwencje: rannych, zabitych na komendach Trójmiasta i Szczecina, za gehennę rodzin aresztowanych, wreszcie za totalną inwigilację stoczni, w których w latach 70. próbowano szukać wszystkich, którzy chcieli upamiętnić ofiary Grudnia Ô70. To całe pasmo odpowiedzialności za tysiące przestępstw, których dokonano w PRL. Jeśli nawet nie uda się tego dowieść przed sądem, to nie ma wątpliwości, że system ten nie był kierowany przez Marsjan, ale przez konkretnych ludzi.
Pikieta pod domem Jaruzelskiego odbywa się zawsze w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Jaka jest historyczna odpowiedzialność Jaruzelskiego za zdławienie i właściwie bezpowrotne zabicie ruchu “Solidarności” jako ogólnonarodowego fenomenu? - “Solidarność” skupiła prawie 10 mln Polaków. Musimy mieć świadomość, że ruch zainicjowany przez robotników promieniował później na wszystkie środowiska i struktury społeczne w Polsce. Zmusił komunistów do demokratyzacji nomenklaturowych stowarzyszeń i organizacji, np. dziennikarskich czy literackich. Była to więc autentyczna i pierwsza od wielu lat próba budowy samorządnej Rzeczypospolitej i podmiotowego społeczeństwa. Oczywiście był to też ruch romantyczny, którego obroną, jak dziś wiemy, świat zachodni nie był zainteresowany. Nie było też realnych możliwości upadku Związku Sowieckiego bez wojny, szczególnie w kontekście relacji sowiecko-amerykańskich. Ekipa Jaruzelskiego stanowiła tę część bloku sowieckiego, która była grabarzem naszej podmiotowości. Nie ma wątpliwości, że to ekipa Jaruzelskiego, a dziś mamy taką wiedzę, realizowała wytyczne Moskwy, które polegały na tym, by ruch “Solidarności” został zdławiony własnymi siłami, a nie w wyniku interwencji zbrojnej, np. wojsk Układu Warszawskiego.
Jaka zatem była zależność Jaruzelskiego wobec Związku Sowieckiego, nawet na tle innych pierwszych sekretarzy PZPR? - Paradoksalnie najbardziej suwerenny był Władysław Gomułka, co brzmi tragicznie dla zestawianych z nim innych przywódców partii komunistycznej w PRL. Pozostali, poza zwykłym dbaniem o własne kariery i chęcią utrzymania się przy władzy, w oczach mieli zwykły strach przed Moskwą. Jaruzelski niczym się pod tym względem nie wyróżniał. Dziękuję za rozmowę.
Propaganda cepa Rządzący dziś w Polsce operują jednym chwytem propagandowym – prostym, ale mocnym jak uderzenie cepa. Każdą poważną krytykę porządków w Polsce trzeba utożsamić z PiS. Ugrupowanie Kaczyńskiego należy uznać za partię “obciachu”, z którą się nie dyskutuje, tylko ją potępia i żywi do niej pogardę. Skojarzenie z PiS automatycznie przenosić ma odrazę na osobę lub ideę z nią skojarzoną, co prowadzi do wykluczenia tak osoby, jak i idei z debaty publicznej. Metoda ta stosowana bywa do wszelkich sfer życia publicznego. Jak długo można uprawiać tę prostacką technikę? Dopóty, dopóki opcja ją reprezentująca będzie dominować w polskich ośrodkach opiniotwórczych. Gdyż kiedy piszę o rządzących, mam na myśli nie tylko władze, ale całość establishmentu III RP, a więc również coraz bardziej zwarty front medialny. Oto ostatni przykład realizacji tej strategii w twardym “Wyborczym” wydaniu. “Prezydent Komorowski wprowadził stan wojenny” – czytamy tytuł najobszerniejszego i najbardziej wyeksponowanego komentarza gazety popełnionego przez Pawła Wrońskiego, który w podtytule wyjaśnia: “Prezydent Komorowski jest wspólnikiem generała Jaruzelskiego. Absurd? Nie, to nowa wizja historii proponowana przez PiS i jego stronników”.
Chodzi o manifestację pod willą Jaruzelskiego w rocznicę stanu wojennego, z którą PiS nie miał nic wspólnego. Czy ktokolwiek z jej organizatorów albo uczestników powiedział coś podobnego? W żadnym wypadku. Ale jakie to ma znaczenie? Chodzi o skojarzenia, które buduje propagandowy front i jego funkcjonariusz. Spod demagogii wydobądźmy więc parę dość oczywistych kwestii. Nawet w Konstytucji III RP komunizm został uznany za ideologię zbrodniczą. Jaruzelski był funkcjonariuszem opartego na niej systemu i awansował do roli przywódcy niesuwerennego państwa, realizując strategię swoich moskiewskich mocodawców. Był ważnym uczestnikiem wszelkich nieprawości, zdrad i zbrodni, które komunistyczna władza ma w Polsce na sumieniu. Zaprowadzał stan wojenny w interesie sowieckiej centrali, do czego pośrednio się przyznaje. Uhonorowanie takiej osoby stanowiskiem doradcy prezydenta wolnej Polski jest policzkiem wymierzonym ofiarom komunizmu, a także zakwestionowaniem ładu etycznego, na którym winien się opierać nasz kraj. W takim momencie manifestacja przypominająca rolę Jaruzelskiego była oczywista. Była także wyrazem oburzenia aktem prezydenta Komorowskiego, ale przede wszystkim demonstrowała protest przeciw roli, jaką osoby takie jak Jaruzelski odgrywają dziś w Polsce. Te proste prawdy wypowiedziane w apelu wzywającym do manifestacji Wroński rozumie tak: “W rocznicę stanu wojennego idziemy pod dom Wojciecha Jaruzelskiego, żeby protestować przeciw prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu”. Wzrusza się przeprowadzanymi tam wcześniej manifestacjami jako “indywidualnym, moralnym aktem sprzeciwu”, dodając: “uczestniczyli w nim ludzie z różnych opcji politycznych”. Szkoda, że nie zauważył tego, gdy były one potępiane przez jego gazetę jako akty chuligaństwa. Dziś jednak chodzi o to, aby rozprawić się z obecną manifestacją jako wyrazem “najbardziej dziwacznej konstrukcji pisowskiej polityki historycznej”. Na jakiej zasadzie półtora tysiąca najróżniejszych ludzi, którzy podpisali ów apel na stronie www.razem13grudnia.pl, zostało zapisanych do PiS? Otóż na tej zasadzie, którą opisałem początku. Przy okazji serwuje się nam opowieść o opozycyjnej przeszłości Komorowskiego, jak gdyby w jakimś stopniu miało to uzasadniać czy usprawiedliwiać jego dzisiejsze polityczne wybory, a potem czytamy o Smoleńsku, bo nigdy dosyć przypominania, że ci, którzy mają wątpliwości co do zachowania polskich władz w tej mierze – zarówno przed katastrofą, jak i po niej – reprezentują pisowską teorię spiskową. Pisowskość stała się odpowiednikiem “burżuazyjnego myślenia”, którym kiedyś marksiści egzorcyzmowali każdą krytykę. Dziś wygląda to jeszcze bardziej prymitywnie. Wildstein
Gdyby śledztwo wykazało zamach...
1. Śledztwo smoleńskie trwa i żadna wersja nie jest wykluczona. Także i wersja zamachu. Prokurator Seremet wykluczył zamach konwencjonalny, w sensie zestrzelenia samolotu, ale innej wersji zamachu, na przykład celowego zakłócenia systemów pokładowych - póki co nie wykluczył.
2. Gdyby się okazało (teoretyzuję), ze to jednak był zamach - byłby problem. Mniejszy w Moskwie, większy w Warszawie.
3. Moskwa zwaliłaby wszystko na terrorystów, najlepiej czeczeńskich. Wiadomo, że Rosja od dawna ma z nimi problem, że był Biesłan, teatr na Dubrawce, szpital w Budionnowsku czy zamachy w moskiewskim metrze. Ot, jeszcze jeden akt terroryzmu, z powodu którego Rosjanom jest przykro. Zamachowcy zostali zastrzeleni, gdyż stawiali opór podczas aresztowania. Motywem zbrodni była chęć zaszkodzenia Rosji na arenie międzynarodowej. Prezydent Miedwiediew i premier Putin wyrazili ubolewanie, Duma Państwowa potępiła terrorystów. Świat przyjął to ze zrozumieniem - cóż, nie tylko Rosja ma kłopot z terroryzmem. Miał go Londyn, miał go Madryt, miał i Nowy Jork...
3. Moskwa otrzepałaby ręce, za to w Warszawie problem byłby wielki, bo to Warszawa, nie czekając na wyniki śledztwa, już poręczyła za Rosję wobec świata, że żadnego zamachu nie było. To polskie władze i liczne polskie autorytety dałyby sobie rękę uciąć i nogę, dałyby się pokroić na kawałki i posiekać w obronie tezy, że nikt w Rosji nie jest odpowiedzialny za katastrofę. To w Polsce najmniejsza myśl o zamachu, najcichsza wątpliwość, była i jest uznawana za debilizm skrzyżowany z oszołomstwem i bezczelnością, powstały na tle nienawiści i rusofobii.
4. Gdyby śledztwo wykazało zamach, byłoby wiele ofiar moralnego bankructwa i zadławienia się własnym szyderstwem. W Polsce, nie w Rosji.... Janusz Wojciechowski
14 grudnia 2010 "Inni szatani są tam czynni".. powiedział swojego czasu pan Jarosław Kaczyński, przypominając słowa z Chorału Kornela Ujejskiego, którymi to słowy Radio Londyn rozpoczynało audycje nadawane dla Powstania Warszawskiego. I nawet te słowa nie pomogły, żeby – wywołane kompletnie bez sensu Powstanie- wygrać. Szatani są nadal czynni, bo pan Jarosław Kaczyński oświadczył, że nie stanie na czele ruchu społecznego łączącego ludzi, który po katastrofie smoleńskiej zaangażowali się w jego kampanię prezydencką. Ale ktoś stanie- by tę sprawę wygrać. Natomiast szatani są czynni w Trybunale w Strasburgu, bo właśnie Trybunał Najjaśniejszy i Jaśniejąco Europejski bez wątpienia prawoczłowieczy orzekł, że Polska musi zapłacić 3 tysiące euro buddyście, który w polskim więzieniu był zmuszany do jedzenia mięsa(???). Nie mam informacji, czy buddystę na siłę karmiono mięsem pod groźbą nie karmienia wcale, czy naczelnik więzienia nie lubił buddystów- i na złość karmił tego właśnie – mięsem, bo w więziennym jadłospisie nie posiadał elementów diety wegetariańskiej.. I pomyśleć, że jeszcze niedawno wrzucano delikwenta to więzienia, nie przejmując się jego preferencjami kulinarnymi czy religijnymi.. Po prostu coś przeskrobał i kiblował na równi z innymi- jemu podobnymi.. I tyle. Świat wydawał się prosty i zrozumiały, a przez to sprawiedliwy.. Teraz jest inaczej.. Tylko patrzeć, jak homoseksualiści siedzący w więzieniach będą domagać się odrębnych cel dla siebie, albo pobytu w nich tych osobników, którzy im pasują.. No i żeby mieli wybór.. Panujące nonsensy związane są z tzw. Prawami Człowieka, współczesnym zabobonem wszechogarniającym systemy prawne Europy, a będącymi zaprzeczeniem Praw Bożych. Obecnie jeszcze można pozbawić człowieka wolności, chociaż po wprowadzeniu bransolet elektronicznych nawet wolności nie będzie można go pozbawić, ale pozostałe elementy jego życia, które miał przed popełnieniem przestępstwa, muszą mu być zachowane. Na przykład gdy prowadził rozwiązłe życie seksualne- niezbędne mu są panienki do zaspokajania swoich seksualnych potrzeb w więziennych pokojach miłości.. Na razie płaci za tę przyjemność z własnej kieszeni, ale kto wie, jak sprawy się potoczą. Może wkrótce za takie usługi będzie płaciło prostytutkom państwo, czyli my wszyscy, którzy z nim i z jego prostytutkami nie mieliśmy-nic wspólnego. Tak jak płacimy za jego pobyt w więzieniu i suma ta zbliża się do granicy 2000 złotych miesięcznie. .Po Starym Pańskim Roku, w Roku Pańskim Nowym, gdy rząd pana premiera Donalda Tuska podniesie podatek VAT i inne podatki- na pewno obciążenie nas utrzymaniem więźniów, niekoniecznie sumienia- wzrośnie, bo wzrosną ogólne koszty utrzymania a zmaleją wynagrodzenia tych co wykreowane koszty przez rząd- będą ponosili. Bo kto zapłaci te 3000 euro buddyście, który, był dyskryminowany ze względu na preferencje kulinarne? Zapłacimy oczywiście my podatnicy, bo państwo nie ma innych pieniędzy oprócz tych, które siłą odbierze nam.. Tylko patrzeć, jak każde polskie więzienie będzie musiało być obowiązkowo wyposażone w posążki Buddy, żeby każdy zatrzymany buddysta nie musiał być koniecznie dyskryminowany z względu na wiarę.. Podobnie będzie z muzułmanami i żydami.. Dla wszystkich musi być wszystko w każdej dziedzinie ich życia więziennego... Żeby nie oskarżyli nas – jako Polskę- o naruszanie Praw Człowieka. Bo już teraz nie oskarża się pojedynczych osobników w sposób indywidualny.. Osobnik pokrzywdzony prawodczłowieczo oskarża całe państwo(????). A wkrótce całe nowe państwo- Unię Europejską.. A jak socjalistom wolnomularskim, uda się zjednoczyć cały świat, to będzie można oskarżyć cały świat, że nie dostarczono maniakowi seksualnemu prostytutki do celi miłości..(!!!) To tylko kwestia czasu, jak Chiny i Rosja dadzą się wciągnąć w ten globalny nonsens.. Który narzucają całemu światu kiedyś chrześcijańsko- łacińskie państwa prawa.. Teraz zlaicyzowane państwa bezprawia, maskujące swoje bezprawie Prawami Człowieka.. Parytetów więziennych na razie w więzieniach nie będzie, mam na myśli kobiety i mężczyzn, bo właśnie dziesięciu sprawiedliwych posłów Platformy Obywatelskiej głosowało przeciwko temu nonsensowi w Sejmie, gwałcąc dyscyplinę klubową, za zgwałcenie której do tej pory groziła kara 1000 złotych. Nie była to cena wygórowana za głosowaniem przeciw głupocie, albo zatrzymanie resztek zdrowego rozsądku w demokracji, w której zdrowy rozsadek zachować jest bardzo trudno, bo demokracja z natury swej większościowej, zdrowy rozsadek gwałci.. No i koniecznym warunkiem demokracji jest… amnezja.. Trzeba jak najszybciej zapomnieć, co głosowano wczoraj- bo dzisiaj jest nowe głupstwo przgłosowywane , i zanim zostanie przegłosowane ostatecznie, musi być kilkakrotne przeczytanie.. Żeby się demokratycznym posłom utrwaliło i żeby była pewność, że dane głupstwo na pewno zostanie przegłosowane.. Jeśli chodzi o parytety mężczyzn i kobiet, bo w przyszłości będą parytety po linii seksualnej, wyznaniowej, kulinarnej, wzrostowej, czytelniczej, sportowej, stopowej… no i myślowej. Będzie ich znacznie więcej, bo jak ktoś raz uwierzył i zaczął budować „ cywilizację” prawoczłowieczą, to nigdy nie będzie końca ustalania parytetów i realizowania praw człowieka, czyli wyodrębniania z systemu prawnego wszystkiego co się człowiekowi zamarzy, żeby nie wiem jak było to niezgodne ze zdrowym rozsądkiem no i niezgodne z parytetami. Czekam jak posłowie Platformy Obywatelskiej i innych partii demokratycznych i prawoczłowieczych, wpadną na pomysł, żeby podczas głosowania demokratycznego ustalać parytety dotyczące głosowania w każdym głosowaniu. Byłaby to sejmowa realizacja badania zawartości parytetów w parytetach, tak jak zawartości cukru w cukrze,soli w soli, czy masła w maśle.. Jak ONI to zrobią? Znając ich ,na pewno coś interesującego wymyślą, żeby było bardzie demokratycznie i prawoczłowieczo.. Jak już demokraci wejdą na kolejny szczebel budowania parytetów, to koniecznym będzie ustalanie parytetów- podczas głosowania- nie tylko po linii płci, ale po innych liniach, równie interesujących i właściwych dla demokracji parlamentarnej, która- jaki pisał Clauzewitz- wcześniej czy później skończy się wojną domową. Bo kto na przykład wytrzyma dziesięć parytetów po różnych liniach w jednym głosowaniu? Ile to permutacji trzeba będzie obliczyć?
Ale demokracja wytrzyma wszystko no i musi zwyciężyć.. Nad zdrowym rozsądkiem! Lekarz do budzącego się po operacji pacjenta: - Wszystko udało się znakomicie, bez najmniejszych kłopotów. Nie rozumiem tylko, czemu przed zabiegiem był pan taki niespokojny, wyrywał się pan pielęgniarkom, krzyczał i usiłował uciec z sali operacyjnej?
- Bo, bo, bo, bo… ja przyszedłem do sali operacyjnej, tylko naprawić kaloryfery..- odpowiedział jąkając się pacjent. No właśnie: a co z parytetami uwzględniającymi jąkałów? Także by się przydały, w ramach praw człowieka i obywatela , jąkającego się w sposób naturalny.. Jak będzie mało, dokooptuje się tych, co jąkałów udają.. Tak jak będzie się dokooptowało kobiety na listach wyborczych, żeby były zachowane parytety, bo inaczej listy nie zostaną zarejestrowane.. Są tacy co potrafią udawać także kobiety, na przykład senator.. No mniejsza o nazwisko.. I po demokratycznych wyborach, które i tak niczego nie zmieniają, bo gdyby mogły zmienić - byłyby z pewnością zakazane. Tylko zmieniają się osobnicy przy korycie, co nie jest dla nas wielka pociechą, bo co za różnica, które z ugrupowań się na chlipie? Bo władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy.. I kierunek musi być zachowany. Kierunek według scenariusza G. Orwella. Ale ciekawi mnie dlaczego środki masowej komunikacji nie podają więzienia w którym prześladowano buddystę zmuszaniem go do jedzenia mięsa, za który to proceder musimy zapłacić 3000 euro kary?. No i nie podają za co został skazany..(???) Może z zmuszał do niejedzenia mięsa innych i próbował przetrzeć ścieżkę parytetową dla buddystów..? W każdym razie, kto słucha środków ,masowego rażenia i dezinformacji- sam sobie szkodzi. .Skąd wziąłem tę myśl? Bo pan Stanisław Michalkiewicz powiedział kiedyś, że: ”Kto słucha Lecha Wałęsy, sam sobie szkodzi” I słuszna jego racja.. Dlatego ja słucham jedynie zdrowego rozsądku.. WJR
Palikot polska wiocha i dziadowski program PJN Palikot „Czegoś tak dziadowskiego jak program, który przedstawili, nie czytałem, od kiedy kilka lat temu przeczytałem program PiS - tak Janusz Palikot skomentował propozycje prezentowane przez twórców stowarzyszenia Polska Jest Najważniejsza”…” Lista zarzutów wobec PJN była bardzo długa. Janusz Palikot zarzucał tworzącemu się ugrupowaniu, że sięga po banały, a jego program odpowiada rzeczywistości pierwszej połowy XX wieku. Wyśmiał deklarację, stawiającą na pierwszym miejscu rodzinę.. "Wszyscy jesteśmy za rodziną. (...) Ten program był chyba pisany na kolanie" - mówił. "Nikt nie ma innego zdania. ni wygłaszają komunały, frazesy" - oceniał.”…(źródło ) PJN „Wiceszefowa PJN Elżbieta Jakubiak powiedziała, że na początku stycznia ugrupowanie przedstawi projekt ustawy podatkowej, uwzględniającej liczbę dzieci w rodzinie. Według niej, obecny system podatkowy, traktujący polską rodzinę jak jednego lub dwóch podatników, jest niesprawiedliwy.”…” Są dane potwierdzające, że rodziny wielodzietne płacą więcej w podatkach pośrednich, w VAT, w tym wszystkim, co jest im potrzebne do utrzymania. Koszty utrzymania dziecka są policzalne i my chcemy, by państwo pamiętało o tych kosztach wydawanych na dziecko" - zaznaczyła. (źródło ) Mój komentarz Chciałbym się tutaj skoncentrować na pomyśle zgłoszonym przez Jakubiak w imieniu PJN. Jak poznamy szczegóły to zapewne okaże się że to skrzyżowanie przysłowiowego wielbłąda z żyrafa . Jakiś pokurcz socjalistyczno opiekuńczy . We Francji polityka prorodzinna w której dopłacano nawet do rodzin poligamicznych imigrantów zaowocowała spadkiem liczebności tubylczych Francuzów na rzecz żyjących na zasiłku rodzin z klas , które nazwałbym pasożytniczymi . Uważam ,że należy skończyć z inżynierią zasiłkową . System powinien być prosty, z jednej strony chroniący przed nadużyciami władzy i eksploatacją ekonomiczna przez inną pasożytnicza w większości klasę , klasę urzędniczą z jednej strony ,a z drugiej zapewniający pomoc osobom upośledzonym społecznie . Powinniśmy przyjąć „ Minimum Cywilizacyjne „ jako kwotę potrzebną do zapewnienia funkcjonowania istoty ludzkiej . W skład takiego minimum powinno wchodzić podstawowe wyżywienie , odzież, dostęp do wiedzy , kultury i nauki , a także spłata kredytu za standardowe mieszkanie . Kwota zapewniająca to wszystko powinna być zwolniona z wszelkich przymusowych podatków. Dotyczy to zarówno dzieci jaki i dorosłych . Dopiero po zapewnieniu tego minimum pastwo miałoby prawo do podatków. Jednie w wypadku wojny można by było to minimum zawiesić. Bo jaka jest logika obkładani podatkami ludzi, którzy niedojadają, nie stać ich na naukę, czy nie posiadają swojego mieszkania ?.Przecież państwo jest dla obywatela, a nie obywatel dal państwa. Postaram się moją koncepcje rozwinąć. Proszę w związku z tym o pytania . Bardzo często zdolni ludzie nie idą na studia, bo ich rodzice zamiast pomóc im w nauce musza płacić drakońskie podatki. Które potem po cmentarzach posłowie, czy raczej cmentarzyści marnują Oczywiście inna jest sytuacja w której prawo zakazuje zabierania człowiekowi chleba, książki, czy dachu nad głową. A tak właśnie faktycznie się dzieje w Polsce, gdzie ludzie ubodzy , których pensja często nie wystarcza na podstawowe potrzeby są bardziej opodatkowaniu niż osoby bardzo zamożne . Inna sytuacje jest gdy należy wspomóc rodzinę upośledzona społecznie jałmużną państwową . W tym wypadku państwo powinno wymusić na rodzicach zaspokajanie w pierwszej kolejności potrzeb dzieci . Tą koncepcję też postaram się kiedyś szerzej omówić
Marek Mojsiewicz
Wybory samorządowe sfałszowały się same
1. Długo mnie przekonywał dr Jarosław Flis swoimi tezami o "Poszukiwaniu zaginionej ćwiartki", aż prawie przekonał.
Zgoda - wybory samorządowe nie zostały sfałszowane. Wybory samorządowe sfałszowały się same.
2. Wybory sfałszowały się same, a przejawem tego fałszu jest ponad 3 miliony nieważnych głosów, w tym prawie dwa miliony nieważnych głosów, oddanych w wyborach do sejmików województw. Co ciekawe wybory sfałszowały się nierówno - w Warszawie i innych dużych miastach sfałszowały się na około na 3-4 procent głosów nieważnych, a na tak zwanej prowincji na 15-20 procent. Ludzie szli do lokali wyborczych przez śniegi, zawieje, wicher wiał im w oczy, docierali do lokalu wyborczego, a tam - ciach! - milionami wrzucali do urny nieważne głosy.
3. Gdyby wybory samorządowe nie sfałszowały się same, ich wynik mógłby być zasadniczo inny. Gdyby nie 19 procent nieważnych głosów w okręgu płockim, PSL mógłby tam dostać nie skromne 49 procent, ale 69 procent głosów i w Sejmiku Mazowieckim rządziłoby samodzielnie, bez pomocy Platformy. Trzeba coś zrobić, żeby wybory przestały się samo fałszować. Dość tego wypaczania demokracji. Dziś na konferencji prasowej PiS przedstawię propozycje do procedowanego aktualnie w Senacie kodeksu wyborczego, uchwalonego już przez Sejm.
5. Po pierwsze - lokal wyborczy. Obecnie jest on przygotowany do głosowania jak w PRL-u - bez skreśleń. Pulpit za kotarą trzydzieści centymetrów kwadratowych, a karta do głosowania w wyborach do sejmiku - płachta na półtora metra. Nie da się jej rozłożyć, ani przeczytać, trzeba w powietrzu skreślać. Kartki fruwają, spadają na podłogę, okulary gdzieś zawieruszyły, długopis przerywa... - a, cholera tam, nie głosuję! Tak pomyślał niejeden wkurzony wyborca i wrzucił do urny białą kartkę. W lokalu wyborczym musi być za kotara taki stół, żeby kartki swobodnie rozłożyć, przeczytać, zastanowić się - i skreślić.
6. Po drugie - liczenie głosów musi być obserwowane z zewnątrz, bo cuda się dzieją przy tym liczeniu. Znam przypadek, że po podliczeniu głosów cudownie odnalazła się dodatkowa paczka dla jednego z kandydatów. Albo ja ktoś ukrył, albo dorzucił, tak źle i tak niedobrze. Sugeruję, żeby liczenie głosów w komisjach obwodowych było obowiązkowo nadzorowane przez obserwatorów Państwowej Komisji Wyborczej, a byliby tymi obserwatorami sędziowie, prokuratorzy, radcowie prawni, adwokaci i notariusze, czyli prawnicy. Byłaby mniejsza śmiałość do kombinowania w ich obecności.
7. Po trzecie - obwodowe komisje wyborcze nie powinny być powoływane przez wójta, najczęściej spośród podległych mu pracowników. Zależni od wójta i przez niego powołani ludzie liczą temu wójtowi głosy, a od wyników tego liczenia zależy nie tylko wójtowa, ale również ich posada. To i liczą, tak, żeby było dobrze. Sugeruję, żeby członków obwodowych komisji wyborczych powoływali prezesi sądów rejonowych, co jest dalszym krokiem w stronę poddania wyborów nadzorowi sędziów.
8. I po czwarte - koniec z wynoszeniem kart poza lokale wyborcze. To i jest podobno świetna metoda fałszerstwa - gość wynosi kartę, dostaje butelkę wódki, a następny umówiony delikwent kartkę tę odpowiednio zakreśloną wrzuca do urny wraz z własną. Jest dzięki temu pewność głosu. Policja próbowała to ponoć ścigać, ale co z tego - wolno mieć kartę wyborczą, wolno zabrać ją sobie do kolekcji. Postuluje, żeby nie było wolno, żeby takie wynoszenie było uznane za przestępstwo.
9. Składam te propozycje z takim przesłaniem, że w demokracji wybory powinny być jak żona cezara - poza wszelkim podejrzeniem. Janusz Wojciechowski
W POŁOWIE SIĘ ZGADZAM „Zakup Możejek to karygodny błąd poprzedniego rządu” – powiedział wczoraj w TVN Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie. (Rostowski: zakup Możejek to karygodny błąd poprzedniego rządu - Zakup Możejek to karygodny błąd poprzedniego rządu. Pomysł zakupu rafinerii, która sprowadza ropę z Rosji po to, żeby zagrać Rosji na nosie to absurdalny pomysł – mówił w "Faktach po Faktach" minister Jacek Rostowski. - Musimy zastanowić się, jak z tego kardynalnego błędu się wycofać - dodał minister finansów. PKN Orlen kupił litewską rafinerię po 1,5-rocznych negocjacjach pod koniec 2006 roku. W uroczystym sfinalizowaniu transakcji z litewskim rządem brał udział ówczesny premier Jarosław Kaczyński. W rozmowie z Piotrem Marciniakiem Rostowski powiedział również, że nie będzie specjalnego skoku cen w 2011. Wzrost podatku VAT dotyczy szerokiej grupy, ale będzie on na poziomie 1 proc. Konkurencja powinna ograniczyć podwyżki. Duża część żywności przetworzonej powinna potanieć. – mówił minister Minister finansów mówił też, że podwyżka składki rentowej to absolutna ostateczność". Nie ma żadnego powodu podwyższać składki rentowej. – mówił Rostowski. Wprowadzenie euro w Polsce to nie jest problem na dzisiaj i na jutro – powiedział w „Faktach po Faktach” w TVN24 minister finansów Jacek Rostowski. Zobacz fragment rozmowy dotyczący cen paliw i rafinerii w Możejkach.TVN24). W połowie się zgadzam. I to w 100%. Szkoda, że nikt z obecnego rządu nie miał na tyle rozumu lub odwagi, żeby tę część zdania wypowiedzieć wówczas, gdy Orlen kupował Możejki. Głośno o tym mówili jedynie Szczęśniak i Gwiazdowski za co uznani zostali za „ruskich agentów”. Z drugiej strony, lepiej późno niż wcale. Lepiej, że się Pan Minister już zorientował, że to „KARYgodny” błąd, niż jakby miał twierdzić, jak to robią do dziś niektórzy, że to była świetna inwestycja. Ciekawe, czy któryś z dzielnych prokuratorów podzieli kiedyś zdanie Pana Ministra? Ale co ma „poprzedni rząd” do tego? Czy to rząd kupował Możejki? Czyje podpisy figurują pod umową? To Orlen je sobie kupił. A ogłosił, że ma taki zamiar jeszcze jak rząd nie był „poprzedni” tylko „przed-poprzedni”. To Zarząd Orlenu powołany za czasów Pana Premiera Marka Belki (ten sam, którego obecny Prezydent wskazał, a obecna większość sejmowa, która wyłoniła obecny rząd, wybrała Prezesem NBP) lansował koncepcję kupna Możejek, a otoczenie Pana Prezydenta Kaczyńskiego ów pomysł jedynie w głupocie swej podchwyciło, przekonując, że pozwoli to nam prowadzić „aktywną politykę wschodnią”. Do niedawna Najlepszy, a obecnie Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie jest już tak utytułowany, że mógłby się wyleczyć w końcu z kompleksów zwalania wszystkiego na poprzedników. Bo zarząd spółki, a już zwłaszcza giełdowej, jak go akcjonariusz naciska na podjęcie jakichś decyzji (nawet jak tym akcjonariuszem jest rząd) ma taki jeden instrument, który zawsze może użyć. Nazywa się on DYMISJA. Gwiazdowski
Kto i co zrozumiał? P. Radosław Herka napisał tak: Pan chyba tego linkowanego artykułu w Dzienniku nie zrozumiał, skoro Pan takie wnioski wysuwa! Harmonizacja podatków (czyt. podniesienie), narzucenie karty praw podstawowych (socjalu) opornym państwom - zrównać wszystkich wyrastających ponad, w dół - do poziomu Niemiec i Francji. Oto ich pomysł na "Zjednoczoną Europę" i kryzys! Przecież wyraźnie napisano: "Podczas piątkowych konsultacji Francja i Niemcy uzgodniły również, że podejmą starania na rzecz większej harmonizacji polityki podatkowej obu krajów. Do listopada przyszłego roku oba rządy mają pracować nad sposobem wdrożenia tych planów. Zapowiedziano również harmonizację prawa gospodarczego i pracy. Zdaniem Merkel, Francja i Niemcy dają w ten sposób przykład innym krajom Unii. "To ważne, że możemy powiedzieć naszym partnerom: jesteśmy w strefie euro i potrzebna jest harmonizacja, by obronić euro" - powiedział Sarkozy. "Nie chodzi tylko o kwestie walutowe, lecz o polityczne współistnienie, które należy pogłębić" - dodał."
Źródło: http://gospodarka.dziennik.pl/news/artykuly/313003,nie-bedzie-euroobligacji-francja-i-niemcy-przeciw.html
Otóż - chyba jednak zrozumiałem... RF i RFN wystąpiły przeciwko wprowadzeniu unio-obligacji. A to, że chcą bronić istnienia €uro, to zupełnie inna sprawa! Ale jeszcze ciekawsze jest to, że FR i RFN wcale nie zapowiedziały, że chcą to wszystko, co wspomina p. Herka, rozszerzyć na inne kraje (co chcieli zrobić pp. Chirac i Schroeder!): oni tylko chcą to zharmonizować między Francją i Niemcami, by "dać przykład innym krajom". Wygląda to na próbę dobrowolnego utworzenia "Europy dwóch predkości". Ale - to co się mówi oficjalnie nie koniecznie odpowiada prawdziwym zamiarom polityków. Dlaczego 1-XII nie świętowano rocznicy powstania Unii Europejskiej?? (Jak ktoś nie przeczytał wczorajszego wpisu, to nie zrozumie, o co chodzi...) Otóż pozornie wyjaśnieniem mogłoby być to, że ONI chcą ukryć, że już 27 państw przestało być państwami, a stało się prowincjami tego – pożal się Boże - Imperium Europaeum. Ale to byłoby wyjaśnienie, gdyby ONI przez ten rok gorączkowo, a potajemnie, likwidowali atrybuty suwerenności byłych państw wchodzących w skład WE. Ale, jako napisałem – wcale tego nie robią! W tej sytuacji przypominam, kilkakrotnie przeze mnie wspominaną, rozmowę ze śp. Bronisławem Geremkiem. Pod koniec rozmowy p. Profesor ciężko westchnął – i powiedział: „Niech się Pan tak nas [chodzi o „Wielki Wschód Francji” - lub inny, większy tajny układ Lewicy europejskiej, czy nawet światowej. - oczywiście!] nie boi – bo my umiemy zdobyć władzę, ale nie umiemy jej utrzymać...”! Być może miał rację: są to tacy spiskowcy, którzy umieją dopiąć celu – a potem już nie wiedzą, co robić.
Ostatecznie ani jakobinom, ani bolszewikom, ani SA-manom nie udało się osiągnąć swoich celów. A biorąc pod uwagę, że np. Czerwonym Khmerom się udało – to na pewno dobrze się stało! JKM
Dyplomatyczny PR Ostatnia "ofensywa dyplomatyczna" naszych władz sprowadza się do żenującej zgody na dominację w Europie strategicznego układu niemiecko-rosyjskiego, przy pełnym poparciu Waszyngtonu. Popieranie obozu Demokratów w wewnętrznej rozgrywce politycznej z obozem Republikanów, jak czynią to rząd Donalda Tuska i prezydent Bronisław Komorowski, w dłuższej perspektywie kompletnie nam się nie opłaca. Republikanie wszak, przynajmniej taktycznie (choćby chwilowo) starali się przeciwdziałać dominacji rosyjsko-niemieckiej na Starym Kontynencie. Jak widzimy, cena, jaką płacimy za wizy, jest skrajnie wysoka. Ale czegóż się nie robi dla dobrego wizerunku. Ostatnie dokonania dyplomatyczne polskich władz zostały bardzo ciepło odebrane przez polskie media. Wszystko rozpoczęło się przyjazdem do Warszawy prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa. Wizyta głowy państwa rosyjskiego - pierwsza od ośmiu lat - ma być zapowiedzią nowego rozdziału w stosunkach polsko-rosyjskich. Szczególnie miła dla polskiego ucha była deklaracja rosyjskiej Dumy Państwowej potępiająca mord katyński i uznająca winę Stalina za tę zbrodnię. Dla Polaków - przez dziesięciolecia karmionych kłamstwem katyńskim - była to rzecz od strony symbolicznej ważna. A wszystko to pomimo innego stanowiska Rosji w tej kwestii na forum Europejskiego Trybunału Spraw Człowieka w Strasburgu. Ale tam istnieje obawa przed roszczeniami ofiar, tutaj mamy do czynienia z deklaracją czysto polityczną. Oczywiście w tym kontekście pojawiły się obawy, czy aby jednoznaczne stanowisko Kremla w sprawie Katynia nie miało być przykrywką dla matactw w sprawie śledztwa smoleńskiego. Inna rzecz, niezwykle bolesna, dotyczy uprzednich konsultacji prezydenta Bronisława Komorowskiego na forum Rady Bezpieczeństwa Narodowego i zaproszenia na jej posiedzenie gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Ten rzekomy specjalista od spraw stosunków polsko-rosyjskich to jakieś niebywałe kuriozum polskiej polityki zagranicznej i polityki historycznej. Wydaje się, że Belweder chciał w ten sposób nie tyle zasięgnąć rady generała, co pokazać Kremlowi, iż pragnie wykonać przyjazny gest w swojej polityce historycznej. Tylko że gest ten okupiony jest potężnym kłamstwem. O ile bowiem Duma rosyjska słusznie potępiła zbrodnię katyńską, o tyle relatywizowanie wasalistycznej polityki władz PRL jest po prostu niedopuszczalne. Oto jak gen. Jaruzelski rozmawiał z Leonidem Breżniewem po tym, jak został I sekretarzem KC PZPR, tuż przed stanem wojennym w 1981 roku: "Zgodziłem się przyjąć to stanowisko po dłuższej wewnętrznej walce i tylko dlatego, iż wiedziałem, że wy mnie popieracie i że wy jesteście za tą decyzją. Jeżeli byłoby inaczej, nigdy bym się na to nie zgodził". Czy wobec tego wasal państwa sowieckiego z czasów komunistycznych może być autorytetem w relacjach między Polską a Rosją w czasach współczesnych? Czy może nim być człowiek, który (jak wynika z dokumentów) zapraszał wojska sowieckie do Polski w wypadku "niepowodzenia stanu wojennego"? Okazuje się, że dla prezydenta Komorowskiego jak najbardziej. Wydaje się zatem, iż zyski w polityce historycznej, jakie nam przyniosła deklaracja Dumy, zostały zniwelowane poprzez decyzję prezydenta Komorowskiego w sprawie gen. Jaruzelskiego.
Zadłużona suwerenność Jakie zatem inne korzyści polityczne przyniosła nam wizyta prezydenta Miedwiediewa? Na pewno od strony czysto kurtuazyjnej pojawił się cały szereg gestów. Mogłyby być one zapowiedzią nowego rozdziału w różnych relacjach, w szczególności gospodarczych. Jednak w tej materii wydarzyło się bardzo niewiele. Pojawia się zatem pytanie, czy polskie nadzieje na otwarcie rynku rosyjskiego, na udział we wspólnych wielkich projektach inwestycyjnych są zasadne. "Miła" wizyta Miedwiediewa może się łączyć z polityką ściśle PR-owską. Polacy łasi na różnorakie symboliczne gesty i romantyczną kurtuazję mogą zapomnieć o konkretach. A konkrety to strategiczne porozumienie Rosji z Niemcami, w wielu punktach sprzeczne z naszymi interesami. Gdyby wizyta Miedwiediewa byłą zapowiedzią modyfikacji tego porozumienia lub jego zmiany, gra byłaby warta świeczki. Jeśli natomiast ma ona tylko osłabić czujność, i tak minimalną wśród luminarzy polskiej opinii publicznej, to sprawa ma się zupełnie inaczej. Aby znaleźć odpowiedź na powyższe pytania, należy zwrócić uwagę na to, co w tym samym czasie robił premier Donald Tusk. Udał się on z wizytą do Berlina, gdzie zadeklarował polską zgodę na niemieckie propozycje modyfikacji traktatu lizbońskiego, tak aby można dokonać jeszcze głębszej centralizacji Unii Europejskiej. Że jest to ważne, każdy wie, bo Polska w przyszłym roku obejmuje przewodnictwo UE. Że jest to dla nas skrajnie niekorzystne, to też każdy wiedzieć powinien. Tymczasem wielu zastanawiało się, za jaką cenę mamy rezygnować na rzecz Brukseli z kolejnych segmentów naszej suwerenności. Ceną okazała się zgoda Niemiec (UE) na inny sposób zaksięgowania naszego długu publicznego, co ma zapobiec chwilowo zapaści polskiego budżetu. Tak więc za zgodę na machinacje księgowe w kwestii naszego długu publicznego (ukrycia go pod dywanem) zgadzamy się na kolejny etap budowy superpaństwa w Europie. Druga wypowiedź premiera Tuska dotyczyła kwestii Gazociągu Północnego, w której zrelatywizował on znaczenie zagrożenia rury bałtyckiej dla polskiej żeglugi wokół portu w Szczecinie i Świnoujściu. Widać zatem wyraźnie, że w ten sposób nie tylko nasza polityka zagraniczna nie sprzeciwia się strategicznym planom porozumienia niemiecko-rosyjskiego na kontynencie, lecz nawet ten związek przez polskich przywódców państwowych został "pobłogosławiony". Czy dziwić się zatem należy słodkim gestom płynącym ku naszym elitom państwowym tak z Moskwy, jak i z Berlina?
Deficyt bezpieczeństwa Bronisław Komorowski po pożegnaniu prezydenta Rosji bardzo szybko udał się w podróż dyplomatyczną do Waszyngtonu. Tam podejmowany był również ciepło przez Baracka Obamę, który stwierdził, że Polska jest najważniejszym sojusznikiem Ameryki w Europie Środkowej. Te słodkie słowa zostały szybko nagłośnione w polskiej przestrzeni medialnej i politycznej. Niektórzy tylko zadali pytanie, czy są one wyrazem rzeczywistej przyjaźni, czy dyplomatycznym lukrem mającym zakryć pęknięcie we wzajemnych relacjach. A wydarzyło się w ostatnich dniach wiele, zważywszy na rewelacje portalu internetowego WikiLeaks, który pokazał, że instalacja w Polsce rakiet Patriot miała charakter czysto ćwiczeniowy, a nie bojowy. Przypomnę, że przyjazd baterii (ćwiczeniowych, jak się okazało) tych rakiet witany był przez władze z wielką pompą, a wielu analityków radowało się z zaangażowania militarnego USA w Polsce i w naszym regionie. Internetowa kompromitacja dyplomacji amerykańskiej musiała być nam jakoś osłodzona, skoro prezydent Obama obiecał nawet zniesienie wiz - za kilka lat oczywiście. Media liberalne ogłosiły sukces dyplomatyczny prezydenta Komorowskiego, zapominając, że wizy będą dopiero za lat kilka (?), a bezpieczeństwo Polski słabnie. Z wizami jakoś damy sobie radę, ale bez należytej obrony nie za bardzo. Ważne, iż nasi przywódcy zostali z wielką serdecznością poklepani po plecach i mogą zaprezentować się społeczeństwu (swojemu elektoratowi) jako ci, którzy zapewnili Polsce przyjaźń wielkich państw świata zachodniego. Sytuacja jest tu analogiczna do "wielkiego sukcesu", jaki odniósł prezydent Komorowski na szczycie NATO, gdzie zadeklarowano, że 5 punkt traktatu waszyngtońskiego obowiązuje. Ów punkt, mówiący o solidarności państw NATO w wypadku zewnętrznego zagrożenia któregokolwiek z nich, jest podstawą istnienia Paktu Północnoatlantyckiego. Gdyby ten punkt wykreślono, Sojusz przestałby istnieć. Na czym więc polegał sukces szczytu? Na dzikiej radości polskich mediów i polskich polityków z banalnych deklaracji, które i tak paść musiały. Jak wiadomo, ekipa Baracka Obamy, stawiająca na sojusz z Niemcami w Europie, stara się doprowadzić również do strategicznego porozumienia z Rosją. Z perspektywy obecnych władz w Waszyngtonie dobrze jest widziany także rysujący się sojusz Berlina i Moskwy. Przywódcy polskiego państwa, w tym prezydent Komorowski deklarujący poparcie dla ratyfikacji rozbrojeniowego układu rosyjsko-amerykańskiego START II, weszli w ten sposób w wewnątrzamerykański spór na ten temat. Republikanie, opierający się do tej pory ratyfikacji, sugerowali, że potrzebna jest obrona krajów środkowoeuropejskich, w tym Polski, przed zagrożeniem rosyjskim. Deklaracja władz polskich wspierająca ratyfikację wybija Republikanom argumenty, wzmacniając działania prezydenta Obamy. Cieszy się zatem rodzima scena polityczna i polski świat liberalnych mediów z nowej "ofensywy dyplomatycznej" naszych władz. Ta radość wydaje się jednak przesłaniać potrzebę rzeczywistego zatroskania o naszą międzynarodową pozycję. Na Starym Kontynencie budowany jest krok po kroku strategiczny układ niemiecko-rosyjski, przy pełnym poparciu Waszyngtonu. Nasze możliwości przeciwdziałania mu są ograniczone, ale nasza zgoda na ten układ i deklarowana powszechnie radość są po prostu żenujące i blokują konieczną czujność oraz dążenia do wzmocnienia własnej siły we wszystkich sferach życia państwowego. Prof. Mieczysław Ryba
Rządowe poparcie dla separatystów Dzięki poparciu PO i PSL po raz pierwszy we władzach województwa śląskiego znaleźli się działacze Ruchu Autonomii Śląska dążący do rozbicia integralności państwa polskiego. Ruch Autonomii Śląska powstał już na początku 1990 roku. Jego podstawowe założenia sprowadzają się do czterech postulatów: powołania regionalnego parlamentu, który wybiera rząd z premierem na czele; możliwości wyboru prezydenta w powszechnej elekcji; utworzenie skarbu regionalnego oraz regionalnej konstytucji. Są to żądania daleko przekraczające pojęcie autonomii i wpisują się w hasło "Niech żyje niepodległy Górny Śląsk", które na okładce swojej książki umieścił Dariusz Jerczyński, jeden z "ideologów" RAŚ, a jednocześnie współzałożyciel Śląskiego Ruchu Separatystycznego.
Europa stu flag Autonomia według RAŚ oznacza wizję Śląska jako podmiotu w zjednoczonej Europie, obejmującego Dolny i Górny Śląsk, Śląsk Cieszyński i Opolszczyznę. W programie tej organizacji czytamy: "Ruch Autonomii Śląska opowiada się za Europą zjednoczoną, Europą stu flag, w której znikną państwa narodowe, większość kompetencji przekazując historycznym regionom. Będzie to Europa ludów: Ślązaków, Morawian, Łużyczan, Szkotów, Bretończyków, Basków, etc., a więc Europa wracająca do swych korzeni. RAŚ już działa na rzecz takiej Europy, utrzymując rozległe kontakty zagraniczne, uczestnicząc w międzynarodowych spotkaniach i konferencjach" (strona internetowa RAŚ Koło Chorzów). Jednym z celów deklarowanych przez "autonomistów" jest "rozbudzenie i ugruntowanie śląskiej tożsamości narodowej bądź regionalnej wśród mieszkańców Śląska". Już przed trzynastoma laty próbowali oni zarejestrować Związek Ludności Narodowości Śląskiej. Wniosek o rejestrację przepadł, gdyż - zdaniem sądu - rejestracja związku pod taką nazwą oznaczałaby akceptację istnienia narodowości śląskiej. Działaniami RAŚ zainteresował się Urząd Ochrony Państwa. W raporcie UOP dotyczącym zagrożeń dla bezpieczeństwa państwa w 1999 roku wymieniono jako potencjalne zagrożenie dla Rzeczypospolitej Polskiej działania podejmowane przez struktury afiliowane przez niemieckie organizacje ziomkowskie (Związek Wypędzonych) i ofensywę propagandową na rzecz autonomii Śląska realizowaną przy zaangażowaniu niektórych środowisk mniejszości niemieckiej i aktywistów Ruchu Autonomii Śląska. Dokument ten ukazał się na internetowej witrynie UOP, ale wkrótce został z niej usunięty. Mimo istniejących kontaktów z niemieckimi organizacjami Ślązaków, regionalistami z krajów Unii Europejskiej oraz Związkiem Wypędzonych w Niemczech RAŚ został wpisany do Krajowego Rejestru Sądowego jako stowarzyszenie. Przewodniczący tej organizacji Jerzy Gorzelik w 2008 r. wziął udział w dyskusji zorganizowanej w Poczdamie przez Deutsches Kulturforum ...stlisches Europas w ramach cyklu "Oberschlesien im Visier". Tematem dyskusji było: "Quo vadis, Silesia? Górnego Śląska drogi ku przyszłości". Tego samego roku w Niemczech zarejestrowana została organizacja Inicjatywa dla Autonomii Śląska, deklarująca walkę o ideę autonomicznych obszarów. Zarząd RAŚ w wydanym oświadczeniu "z życzliwością" przyjął informację o nowej inicjatywie. Przed trzema laty Bawarskie Ministerstwo Edukacji i Kultury po raz kolejny zorganizowało konkurs dla dzieci i młodzieży na temat wschodnich sąsiadów Niemiec. Tym razem przewodnim motywem "sąsiedzkim" konkursu był Śląsk, a jednym z pięciu zaproponowanych tematów (dla najstarszej grupy wiekowej) była działalność RAŚ. W czerwcu 2008 roku RAŚ złożył w kancelarii premiera RP petycję w sprawie przywrócenia autonomii województwa śląskiego. Ochoczo poinformował o tym fakcie rządowy dziennik "Rossijskaja Gazieta". Rosyjska gazeta utrzymywała, że ewentualne odrzucenie przez władze w Warszawie postulatu "śląskich autonomistów" prowadzić może do sytuacji, iż Śląsk stanie się "polskim Kosowem". Ta sama gazeta odnotowała poparcie (de facto nielegalnego) Związku Ludności Narodowości Śląskiej dla separatystycznych dążeń Abchazji i Osetii Południowej, co było zgodne z polityką Moskwy. 30 maja 2009 r. telewizja Russia Today (kanał informacyjny w języku angielskim, nadający z Moskwy 24 godziny na dobę) donosiła, że Polacy są podzieleni, bo Ślązacy uważają się za odrębny naród. "Śląsk chce się oderwać od Polski z powodu kryzysu ekonomicznego, w którym pogrąża się kraj" - twierdziła telewizja. Stacja wyemitowała fragmenty rozmowy z Jerzym Gorzelikiem, w której lider RAŚ mówił o niezadowoleniu Ślązaków z "brutalnego polonizowania" oraz eksploatacji surowców naturalnych Śląska przez państwo polskie ("Dziennik Zachodni" z 25.08.2009 r.). W 60. rocznicę układu Ribbentrop - Mołotow w specjalnym wydaniu gazety internetowej Moskiewskiego Państwowego Międzynarodowego Instytutu Spraw Międzynarodowych (MGIMO) oraz w wystąpieniu szefa administracji prezydenta Rosji zarzucono Polsce fałszowanie i upolitycznianie historii, "krucjatę antyrosyjską" i proniemiecką politykę w okresie międzywojennym (układ polsko-niemiecki z 1934 roku) itp. Znamienne, że natychmiast w nawiązaniu do tych rosyjskich wystąpień ZLNŚ wydał kuriozalne oświadczenie, w którym pisze o wsparciu polityki Hitlera przez Polskę, a deklarację o nieagresji podpisaną przez Polskę w 1934 roku nazywa paktem Hitler - Piłsudski. Poza tym krytyce poddano działalność Wojciecha Korfantego oraz politykę "dyskryminacji Niemców na Górnym Śląsku przed wojną". Autorzy oświadczenia stwierdzili, że Niemcy "w Polsce doznali największych krzywd". Wszystko to odbyło się wkrótce przed wizytą premiera Władimira Putina w Polsce z okazji 60. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Szczególnie bulwersujące było wystąpienie działaczy RAŚ do UNESCO, aby nie uwzględniać wniosku polskich władz, które w proteście przeciwko pojawieniu się w zachodniej prasie określenia "polski obóz koncentracyjny" zaproponowały, aby obóz w Oświęcimiu miał oficjalną nazwę międzynarodową "Były Nazistowski Niemiecki Obóz Koncentracyjny Auschwitz - Birkenau". Wcześniej jeden z sygnatariuszy listu do UNESCO Andrzej Roczniok mówił, że w Auschwitz istniał (do 1948 roku) "polski obóz koncentracyjny" i zdaniem "autonomistów", taka nazwa powinna obowiązywać. Oburzony tym faktem Rajmund Pollak, radny sejmiku śląskiego, zawiadomił o tym fakcie prokuraturę. Sprawą wypowiedzi Roczniaka zajęła się katowicka prokuratura rejonowa, która ostatecznie odmówiła wszczęcia dochodzenia. RAŚ podejmuje także inne spektakularne akcje, np. doprowadzenie do reaktywacji klubu sportowego FC Katowice (FC Katowitz), którego drużyna piłkarska występuje teraz w rozgrywkach piłkarskich klasy A. Przed wojną klub FC Katowitz był ośrodkiem nazistowskiej propagandy i dlatego w czerwcu 1939 roku został zawieszony przez władze polskie. Zgodę na ponowne istnienie FC Katowitz wydały okupacyjne władze niemieckie. Klub miał być niemiecką wizytówką piłkarskiego Śląska. Z kolei z inicjatywy "autonomistów" na stadionie Ruchu Chorzów pojawiła się flaga z napisem "Oberschlesien" (Górny Śląsk). Zdecydowanie zareagował na ten transparent Gerard Cieślik, legendarny piłkarz Ruchu, który apelował: "Ta flaga nie powinna powstać. Jestem przeciwny jej wywieszaniu na meczach Ruchu. Komu to jest potrzebne? To nie służy klubowi, nie służy Śląskowi. (...) Niemiecki napis na stadionie w Chorzowie poruszył mnie do żywego. Ruch był zawsze śląski, a Śląsk był zawsze polski! Znałem ludzi, którzy tworzyli ten klub, to byli powstańcy i patrioci. Uszanujmy ich pamięć" (katowicka "Gazeta Wyborcza" z 2.09.2009 r.). Warto przypomnieć, że Ruch Chorzów został założony w 1920 roku przez powstańców śląskich i polskich patriotów, a 2 września 1939 roku niemieckie władze okupacyjne zlikwidowały klub. W grudniu 2009 roku działacze RAŚ złożyli do marszałka województwa śląskiego petycję (podpisaną przez 5 tysięcy osób) wzywającą do rezygnacji z planów nadania Stadionowi Śląskiemu w Chorzowie barw biało-czerwonych, tak aby krzesełka na tym obiekcie były w regionalnych barwach żółto-niebieskich.
Agresja wobec państwa polskiego Mimo 20-letniej działalności wpływy RAŚ i innych organizacji separatystycznych na Śląsku są niewielkie. Wprawdzie organizacji w tym roku po raz pierwszy udało się zdobyć mandaty do Sejmiku Województwa Śląskiego, ale tegoroczny tzw. IV Marsz Autonomii Śląska w Katowicach, na którym przedstawiono projekt regionalnej (śląskiej) konstytucji, zgromadził - według organizatorów - zaledwie 1500 osób. Projekt zgłoszonej "konstytucji" nosi nazwę "Autonomia 2020". Prezes RAŚ przyznał, że korzystał z doświadczeń hiszpańskich regionów autonomicznych: Andaluzji, Katalonii i Kraju Basków. Znaczenie "autonomistów" wynika m.in. ze wsparcia propagandowego wielu ośrodków, takich jak "Gazeta Wyborcza" (katowicka), która np. wymieniła Gorzelika wśród dwunastu bohaterów roku 2008. Podobnie za jedną z najważniejszych postaci tego roku uznał go "Dziennik Zachodni". Lider RAŚ jest autorem szeregu paszkwilanckich, antypolskich wypowiedzi. Uczestnicząc w dyskusji panelowej zorganizowanej w 2001 roku, uznał trafność obelżywej w tonie opinii o Polsce premiera Wielkiej Brytanii Davida Lloyd GeorgeŐa z 1919 roku (który sprzeciwiał się przyznaniu Polsce Śląska), stwierdzając: "Małpa dostała zegarek i po latach okazało się, że go zepsuła". W jednym z wywiadów powiedział, że państwo polskie, z uwagi na fakt odnowienia rejestracji ZLNŚ, nie zasługuje na zaufanie. Tego typu wypowiedzi można mnożyć. Gorzelik cieszy się wsparciem takiego "autorytetu" jak Kazimierz Kutz, który także głosi, że Ślązacy są sztucznie podzieleni, a Opolszczyzna powinna połączyć się ze Śląskiem i stworzyć województwo górnośląskie. Kutz powiedział także: "Śląsk zawsze był wyzyskiwany i trzeba się temu przeciwstawić. Trzeba starać się o autonomię Śląska". Słowa te są zbieżne z hasłami "autonomistów", którzy głoszą, jakoby Górny Śląsk traktowany był jak kolonia. Kutz wspierał również w 2006 roku samorządową kampanię wyborczą RAŚ. Występował w Sejmie na rzecz nowelizacji ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych i językach regionalnych poprzez dopisanie Ślązaków do listy mniejszości narodowych i etnicznych oraz nadanie ich mowie statusu języka regionalnego. Uznanie "języka śląskiego" to jeden z postulatów "autonomistów". Kilkanaście miesięcy temu Związek Ludności Narodowości Śląskiej wystąpił z wnioskiem rejestracji języka śląskiego i wpisu na listę języków świata poprzez stosowne międzynarodowe organizacje. Odrębnym zagadnieniem jest znieważanie polskiej historii i narodowych bohaterów przez ruch separatystyczny i "autonomiczny". Na przeróżnych stronach internetowych propagowanych przez RAŚ można przeczytać o niezliczonych aktach stosowania przed wojną przemocy fizycznej przez Polaków wobec Niemców, co wspierały także władze polskie. Formułowane są tezy o wywłaszczeniu ludności niemieckiej. Miało to doprowadzić do opuszczenia Polski przez ponad 400-tysięczną społeczność niemiecką. Pojawiają się słowa o "polskim szowinizmie i bandytyzmie". Dla "autonomistów" powstania śląskie to "krwawe bratobójcze wojny domowe na Śląsku". Przykładowo na zaproszenie Mysłowieckiego Koła RAŚ prof. Alfred Sulik wygłosił prelekcję "Droga Górnego Śląska do Autonomii", w której mówił o "tzw. powstaniach śląskich", tj. "skierowaniu na Górny Śląsk płatnych agentów, donosicieli, dywersantów i kadry oficerskiej, organizowaniu w pobliżu granicy obozów szkoleniowych oraz zaopatrzeniu w broń i amunicję" (strona internetowa RAŚ Mysłowice). Tezy te formułuje m.in. zamieszkały w Niemczech Bruno Nieszporek, redaktor "Echa Śląskiego" i ekspert RAŚ w zakresie historii. Według tego "historyka", kolejny "wybuch wrogości wobec ludności niemieckiej" miał miejsce w pierwszych dniach września 1939 roku, "kiedy to ludność polska dokonała krwawego rozrachunku z niemieckimi mieszkańcami nie tylko Bydgoszczy". Nieszporek pisze "o niezgodnym z porozumieniem poczdamskim wypędzeniu Niemców z terenów na wschód od Odry i Nysy wraz ze Szczecinem". Inny "badacz historii", niejaki Edward Pollok atakuje powstania śląskie i pisze o terrorze "band Korfantego". Nie sposób polemizować z tymi bredniami. Ale zacytujmy na koniec jeszcze jedną z wypowiedzi Nieszporka. Stwierdził on, że "polska akcja gwałtu i wygnań (po 1945 r.) była wyrazem zwycięstwa ideologii skrajnego nacjonalizmu nad ideami europejskiego humanizmu i tolerancji". Profesor Krzysztof Kawalec, autor najbardziej trafnego i syntetycznego omówienia problematyki separatyzmu na Śląsku, pisał: "Trudno przecież uciec od pytań o konsekwencje oddziaływania tego rodzaju publicystyki. Bruno Nieszporek nie jest bowiem w swoich poglądach ani izolowany, ani osamotniony. Jest członkiem Ruchu Autonomii Śląska, zabiera głos w zjazdach organizacji, gdzie bywa zapraszany jako delegat, płody zaś jego pióra mogą liczyć na publikację na łamach "Jaskółki Śląskiej". Korzystając ze strony internetowej Ruchu Autonomii Śląska, nietrudno trafić na opinie o wymowie jeszcze bardziej skrajnej. Dość zestawić pisarstwo historyczne Brunona Nieszporka z zamieszczanymi na łamach "Echa Śląska" tekstami Ewalda Bieni. Wielce pouczające byłoby także zapoznanie się z głosami dyskutantów, korzystających z otwartego przez RAŚ internetowego forum. Wyrazy oburzenia z powodu "zdradzieckigo napadu goroli na Slonskom Radiostacje w Gliwicach w siyrpniu 1939", prośby o informacje na temat "ruchu oporu" tworzonego po wojnie na bazie struktur Hitlerjugend i SA, kpinki z "polaczków w dobie PRL-u", deklaracje poparcia dla autonomii Śląska rozumianej nie jako rozwinięcie idei samorządu, ale w imię usamodzielnienia dzielnicy ("Bo życie w Polsce - kraju chamstwa mnie nie pociąga") - to tylko skromna próbka reprezentowanej tam, ludowej twórczości. Pokazują one, jakie echa budzi propaganda separatystów i czego spodziewać się można, gdyby ruch się rozrósł i mógł przemówić pełnym głosem. Jaskółką tej przyszłości nie wydają się zawarte w oficjalnym programie ruchu zapowiedzi życia w harmonii i zgodzie wszystkich mieszkańców dzielnicy, ale właśnie agresywna propaganda ruchu, przeniknięta odmiennym duchem, niepokojąco bliskim publicystyce Nieszporka" (Krzysztof Kawalec, "Rewizjonizm historyczny w internetowej propagandzie śląskiego ruchu separatystycznego", Śląski Kwartalnik Historyczny Sobótka, LIX, 2004, s. 483-496).
PO rozbija Polskę na regiony Skandaliczny jest brak reakcji na te antypolskie wystąpienia ze strony władz państwowych, a zwłaszcza na fakt zawiązania koalicji między Platformą Obywatelską a RAŚ w Sejmiku Województwa Śląskiego. Jak to możliwe, że Śląski Ruch Separatystyczny został przed trzema laty wpisany do rejestru stowarzyszeń? Jak ocenić wypowiedź wiceszefa Klubu Parlamentarnego PO, który w odpowiedzi na postulaty wprowadzenia autonomii Śląska stwierdził: "Nie ma w ogóle mowy o przywracaniu autonomii. W tej sprawie rząd polski i niemiecki mówią jednym głosem" [podkr. - K.K.] ("Dziennik Zachodni" z 21.11.2008 r.). Czy było to tylko niefortunne sformułowanie, czy też o przyszłości polskiego terytorium państwowego mają decydować także Niemcy? Działalność ruchu separatystycznego na Śląsku stanowi zagrożenie dla unitarnego charakteru państwa polskiego i może być ona wykorzystywana przez politykę niemiecką i rosyjską. Znakomity badacz tzw. procesów unijnych Jerzy Chodorowski ("Czy zmierzch państwa narodowego?, Poznań 1996) zwrócił uwagę, że projekt "Euroregionu Śląska" skonstruował niemiecki polityk Hartmut Koschyk. Jego realizacja ma być elementem przeorganizowania "Europy państw" w "Europę regionów". Zgodnie z tą koncepcją integracja polityczna Europy ma następować drogą tworzenia we wszystkich państwach regionów, które byłyby jednostkami autonomicznymi, o zakresie władzy większym od władzy państwa. W Polsce wizja Europy regionów znalazła swoich zwolenników już w pierwszych latach III RP, w kręgu ugrupowań liberalnych (Kongres Liberalno-Demokratyczny, Polski Program Liberalny). W 1992 roku deklarację w tym duchu złożył premier Jan Krzysztof Bielecki, który powiedział, że przyszły kształt Europy powinien być oparty na zasadzie federalizmu i regionalizmu, a Polska jutra może podzielić się na Mazowsze, Wielkopolskę, Górny Śląsk i Dolny Śląsk. Natomiast w Sejmie, na posiedzeniu 3 marca 1993 roku, poseł Władysław Reichelt mówił: "W przyszłej Europie państwa narodowe, doprowadziwszy do scalenia kontynentu, usuną się na dalszy plan, a pierwszy rząd zajmą regiony. Sprawy dotyczące Europejczyków będą rozstrzygane niemalże w ich domu - w Bawarii, w Walii, na Śląsku, w Wielkopolsce. (...) Polityczna mapa Europy, czy tego chcemy, czy nie, nie jest jeszcze tworem skończonym. Przyszłe jej wydanie będzie zawierać w miejscu Hiszpanii Baskonię, Nawarę, Katalonię, w miejscu Polski Mazowsze, Kujawy, Warmię, Mazury, Wielkopolskę i obydwa Śląski. Tak zjednoczony kontynent uwolni się od wszelkich konfliktów, w jakie popadały narodowe państwa zrodzone przez XIX wiek. Powróci poczucie wspólnoty i barwna różnorodność" (cyt. za Jerzy Chodorowski, op. cit., s. 38). Powstaje pytanie, czy brak woli ze strony większości polskiej klasy politycznej przeciwstawienia się tendencjom separatystycznym na Śląsku nie jest wynikiem ideologicznego odurzenia unijnego? Przecież dla zwolenników traktatu lizbońskiego pojęcie suwerenności narodowej jest zjawiskiem dalece egzotycznym. Dr Krzysztof Kawęcki
Prezydent Burczymucha, czyli najwyższe standardy Zdrada, a więc sprzeniewierzenie się narodowej wspólnocie, powinno prowadzić do eliminacji z życia publicznego w wolnym państwie – pisze publicysta „Rzeczpospolitej". Prezydent Bronisław Komorowski na początku uhonorował Wojciecha Jaruzelskiego godnością swojego doradcy, a następnie uraczył nas wypowiedzią dla PAP, w której tak głęboko uzasadnia tę decyzję, że uznać można ją za fundamentalne prezydenckie przesłanie. Tak w każdym razie potraktował go sam zainteresowany, eksponując jako najważniejszy dokument na swojej internetowej prezydenckiej stronie. W wypowiedzi tej opiewającej własne zasługi tudzież pełnej wzruszeń swoją martyrologią ogłosił, że jego gest wobec Jaruzelskiego jest "zakończeniem wojny polsko-polskiej". Ten heroiczny akt, wyjaśnia nam prezydent, mógł być wyłącznie dziełem kogoś o tak bohaterskiej jak jego własna drodze życiowej, toteż tym mniej zasłużonym (czyli wszystkim innym) wara od jego oceny. Jeśli się na to poważają, oznacza to, że powodują nimi kompleksy.
Erystyczna sztuczka Już od zarania III RP mieliśmy do czynienia z autopromującymi się bohaterami narodowymi, którzy deklarowali: cierpiałem za was, a więc w waszym imieniu wybaczam; walczyłem za was w przeszłości, a więc zgodnie z własnym rozeznaniem urządzę wam przyszłość itd., a jednak czegoś tak kuriozalnego, zwłaszcza że w prezydenckim wydaniu, dotąd nie spotkaliśmy. Śmiem twierdzić, że jest to także ewenement w historii demokracji światowej. Zostawmy na boku żenującą licytację na zasługi, która, przekształcając w towar wymienny, tym samym podaje je w wątpliwość. Przyjmijmy, że Komorowski jest naszym Józefem Piłsudskim, a jego martyrologia zawstydzić może nawet Waleriana Łukasińskiego. Czy oznaczać miałoby to, że ogrom jego dotychczasowych osiągnięć odbiera możliwość osądu jego politycznych propozycji? Jak by się to miało do demokracji? Uzasadnianie zasługami swojego stanowiska, tak jak piętnowanie przywar adwersarzy zamiast polemiki z ich argumentami – jest najbardziej typową sztuczką erystyczną i wyklucza racjonalną dyskusję. Oznacza także likwidację demokracji, gdyż musi prowadzić do przyznawania politycznych racji tym bardziej zasłużonym (kto i w jakim trybie będzie ich naznaczał?), a więc odbiera możność wyboru obywatelom. Debata jest fundamentem demokracji. Postawa Komorowskiego ten fundament unieważnia. Na jakiej zasadzie zresztą przeszłe zasługi dają monopol słuszności w politycznych sporach? Jeśli chodzi natomiast o wojnę polsko-polską, to wydawało się, że problem został rozstrzygnięty wraz z narodzinami III RP. W jej konstytucji komunizm uznany został za ideologię zbrodniczą. Polska dziś afirmuje swoją niepodległość i normy demokratycznego państwa prawa. PRL był zbudowany na zaprzeczeniu tych zasad. Komunizm narzuciła nam Moskwa, a PRL trwał wyłącznie dzięki sowieckiej armii. Przyznawali to również w sposób zawoalowany, acz nieustannie, jego rządcy, opowiadając o "geopolitycznych uwarunkowaniach", z powodu których muszą dzierżyć władzę. W sposób najbardziej ostentacyjny podległość Moskwie udowodnił Jaruzelski, twierdząc, że stan wojenny wprowadził, aby uratować nas przed sowiecką interwencją. Pozostawiając na boku prawdziwość tego uzasadnienia, uznać trzeba, że było prawdopodobne. Innymi słowy: próba nieco innego urządzenia sytuacji wewnętrznej w kraju bez naruszania zasad ustroju, czyli "wiodącej roli PZPR", nie mówiąc w ogóle o sprawach międzynarodowych, spowodować mogła wojskową agresję ościennego mocarstwa przywracającego w Polsce status quo ante. Czy może być bardziej ostentacyjny dowód podległości kraju? Jaruzelski tak jak i jego poprzednicy był więc sowieckim namiestnikiem. Było to zresztą oczywiste i nieukrywane, gdyż wybór wszystkich przywódców PRL musiał być zatwierdzony, a właściwie dokonany w Moskwie. Nie było więc wojny polsko-polskiej, ale wojna narodu z narzuconą mu władzą. To, że zasiadali w niej etniczni Polacy, niczego nie zmienia. Tak jak nie zmieniał statusu rozbiorowej podległości fakt, że zaborcy również posługiwali się Polakami.
Postać z wierszyka Opowiadając dzisiaj o wojnie polsko-polskiej, Komorowski nobilituje rządców PRL do rzędu reprezentantów jakichś polskich racji. Jeśli tak by miało być, to zasługi Komorowskiego wynikające z udziału w wojnie domowej zaczynają wyglądać wątpliwie. Przeszłe zasługi nie dają nikomu racji w politycznej debacie, acz powinny być brane pod uwagę (co nie znaczy, że decydować) w politycznych wyborach. Natomiast zdrada, a więc sprzeniewierzenie się narodowej wspólnocie, powinno prowadzić do – co najmniej – eliminacji z życia publicznego w wolnym państwie. W odpowiedzi na tego typu argumenty Bronisław Komorowski rozprawia o swoim bohaterstwie. Wstyd mi, że prezydent mojego kraju kojarzyć się może ze Stefkiem Burczymuchą z wierszyka dla dzieci Marii Konopnickiej.
Bronisław Wildstein
Śniadek „Społeczny wybuch może nastąpić”. „Rzeczpospolita” na pewno nie jest tak, że społeczeństwo stało się uśpione, obojętne. W sytuacji rosnącego kryzysu ludzie nie chcą się angażować w uliczne akcje, skupiając się na walce o przetrwanie, o pracę – przekonuje "Rz" Janusz Śniadek, były przewodniczący "Solidarności". – Ale jeśli zostanie przekroczona pewna granica, społeczny wybuch może nastąpić. Oby taka sytuacja nie miała miejsca. – Dziś jest taki czas, że kto pokaże się na ulicznym proteście, zwłaszcza wymierzonym w grupę trzymającą władzę, musi się liczyć z konsekwencjami, np. ryzykiem utraty pracy. Stąd ludzie boją się publicznie manifestować swoje poglądy – twierdzi Piotr Lisiewicz, lider poznańskiej Naszości.”…” Tymczasem we Francji przeciwko rządowej reformie emerytalnej na ulice miast wyszło protestować ponad milion ludzi (według związkowców nawet 3,5 miliona). Do tego była to nad Sekwaną już szósta demonstracja w ciągu miesiąca. Setki tysięcy związkowców wychodzą także regularnie na ulice włoskich miast.”…(źródło ) Mój komentarz Państwo totalitarne. Ludzie gnębieni wysokimi podatkami , dziesiątkami instytucji mających funkcje kontrolne, służącymi oligarchii sądami, które skutecznie likwidują wolność słowa , linczując ekonomicznie tych, którzy stają na drodze zamordyzmowi. Ponad stu krotnie większa ilości podsłuchów na m mieszkańca niż w Niemczech świadczy o postępującym, pełzającym totalitaryzmie jaki jest budowany W Polsce. Im większy ucisk tym silniejszy musi być aparat kontroli i ucisku, aby nie dopuścić do wybuchu, do zamieszek i do rewolucji. Śniadek przestrzega, że społeczny wybuch może nastąpić, kiedy zostanie przekroczona pewna granica. Co czwarte dziecko w Polsce niedożywione, biednych 2 miliony Polaków, siedem żyje w ubóstwie. Miliony szukające chleba za granica w fabrykach Niemieckich, francuskich, angielskich, najbardziej skorumpowane pastwo w Unii, 70 miejsce w rankingu sprzyjania Polakom w biznesie. Gwałtowny wzrost samobójstw. Największy w Europie ujemny przyrost naturalny w Gdzie jest ta granica upodlenie po której ludzie powiedzą dość. Markowski kiedyś powiedział, że teraz to Polsce potrzebna jest jakaś kolorowa rewolucja, aby pozbyć się władzy. Ukraina, Gruzja , czy teraz przyjdzie kolej na Polskę. Kto stanie na czele społecznych protestów. Duda z Solidarnością? Marek Mojsiewicz
Europejski front przeciw kierowcom 2 grudnia odtrąbiono jako wielki międzynarodowy sukces podpisanie porozumienia ministrów transportu 27 krajów Unii Europejskiej w sprawie opracowania wspólnej unijnej dyrektywy dotyczącej ścigania piratów drogowych. „Powstanie jedna baza danych o numerach rejestracyjnych z całej Unii, co pozwoli na szybkie znalezienie pirata drogowego i egzekwowanie mandatów” – zapowiadał minister infrastruktury Cezary Grabarczyk. Trudno oprzeć się wrażeniu, że bankrutująca Unia Europejska – jak tonący brzytwy – chwyta się każdego sposobu, aby wyciągnąć od obywateli jakiekolwiek dodatkowe pieniądze. W dodatku pomysły unijnych urzędników na utrudnianie życia kierowcom nie kończą się na tej dyrektywie. Opracowana dyrektywa zakłada powstanie ogromnej bazy danych o pojazdach i kierowcach zarejestrowanych na terenie wszystkich 27 krajów Unii. Ma to pomóc w zidentyfikowaniu sprawców wykroczeń drogowych. Jeśli samochód zarejestrowany w Polsce przekroczy prędkość w Portugalii i fotoradar zrobi mu zdjęcie, bardzo szybko będzie można zidentyfikować właściciela pojazdu i wysłać mu mandat. Co ciekawe, dyrektywa zakłada, że mandat taki będzie poddawany egzekucji, jeśli sprawca wykroczenia nie uiści w terminie kary pieniężnej. Nie trzeba już będzie mieć wyroku sądowego, aby windykacją zajął się komornik. Warto zwrócić uwagę na fakt, że po raz pierwszy unijni urzędnicy będą mieć władzę większą niż sądy. Dotychczas bowiem, jeśli obywatel mandatu nie zapłacił, sprawa trafiała do sądu i dopiero jego wyrok mógł stać się podstawą egzekucji komorniczej (obywatel mógł wyrok zakwestionować i dowodzić swojej niewinności). Mamy więc do czynienia z niebezpieczną tendencją – wszechwładna biurokracja staje się trzecią władzą, deklasując powoli sądy.
Nierówno dla wszystkich Co równie złe, kwota mandatu wyliczana będzie na podstawie taryfikatora obowiązującego w miejscu popełnienia wykroczenia. Najwyższe taryfikatory obowiązują w Austrii, Danii i Szwecji – za przekroczenie prędkości o 20 km/h można zapłacić mandat w wysokości nawet do 2000 zł (500 euro). Ta kwota zupełnie inaczej obciąża bogatego Hiszpana, a inaczej ubogiego Polaka. W Finlandii obowiązuje przepis uzależniający wysokość mandatu od zarobków (słynny był przypadek prezesa firmy Ericsson, który za przekroczenie prędkości zapłacił ponad 60 tys. zł). W Norwegii za przekroczenie prędkości o więcej niż 50 km/h można trafić do aresztu na 30 dni. Norwegia wprawdzie do UE nie należy, jednak jej terytorium (podobnie jak terytorium Danii, Szwecji i Finlandii) obejmuje tzw. Zintegrowany System Radarowy, umożliwiający ściganie sprawców wykroczeń na terenie każdego z krajów (każdy kierowca opuszczający granicę skandynawskiego kraju jest sprawdzany, czy nie popełnił wykroczenia także na terenie pozostałych trzech państw). Tak więc minister Cezar Grabarczyk, który 2 grudnia w Brukseli podpisał niefortunne porozumienie, za pieniądze podatnika załatwił to, że ten podatnik (który go utrzymuje) będzie miał bardziej utrudnione życie i będzie go ścigać policja nie tylko polska, ale także z każdego spośród 27 krajów Unii.
W kolejce strażnicy Porozumienie zakłada, że europejska baza danych kierowców i pojazdów zacznie funkcjonować do końca roku 2012. Do tego też czasu mają powstać specjalne komórki policyjne zajmujące się ściganiem sprawców wykroczeń. Będą odpowiedzialne za wysyłanie wniosku o identyfikację do innych krajów i podawanie obcym policjom danych polskich kierowców. Z szacunków Ministerstwa Infrastruktury (do którego „NCz!” zwrócił się z zapytaniem) wynika, że w całym kraju komórki te zatrudniać będą 1000-1200 osób. Przybędzie więc taka liczba urzędników, za których posady zapłaci polski podatnik. Czeka nas zatem kolejny rozrost biurokracji, tym bardziej że 27 ministrów zobowiązało się również w roku 2012, gdy dyrektywa wejdzie w życie, rozszerzyć jej obowiązywanie. Chodzi o to, by dostęp do bazy danych kierowców i pojazdów mieli już nie tylko policjanci, ale też strażnicy miejscy i gminni, którzy kontrolują przestrzeganie przepisów w zakresie parkowania pojazdów. Do nich dochodzą również ubezpieczyciele – będą mogli sprawdzać, czy dany pojazd ma wykupioną polisę, a jeśli tak, to jaką (ma to wyeliminować coraz częstsze przypadki jazdy samochodami bez ważnego ubezpieczenia). Powołać więc trzeba będzie kolejnych urzędników zajmujących się realizowaniem tych bzdurnych zapisów.
Tak zwani zabójcy Porozumienie sygnowane przez 27 europejskich ministrów ma oficjalnie służyć zwalczaniu najpoważniejszych wykroczeń drogowych. Znalazło się w nim popularne od pewnego czasu określenie tzw. czterech zabójców. Dotyczy ono czterech rodzajów wykroczeń drogowych, które – zdaniem unijnych urzędników – są przyczyną największej liczby drogowych tragedii. Są to oczywiście: przekraczanie prędkości, przejeżdżanie skrzyżowań na czerwonym świetle, jazda bez zapiętych pasów bezpieczeństwa i – co ciekawe – jazda pod wpływem alkoholu. Ku naszemu zdumieniu ministrowie rozszerzyli ten katalog – „zabójców” jest już nie czterech, a ośmiu. Do listy dopisano bowiem: jazdę pasem przeznaczonym dla autobusów, korzystanie podczas jazdy z telefonu komórkowego, jazdę pod wpływem narkotyków, oraz… jazdę na motocyklu bez kasku. Większości tych wykroczeń nie da się ścigać przy pomocy samych tylko radarów. Po 2012 roku mają więc zostać wprowadzone dodatkowe systemy kamer i monitoringów śledzących poszczególne fragmenty drogi. Do ich obsługi trzeba będzie zatrudnić kolejne setki, a może tysiące urzędników, których praca będzie polegać na tym, że przez czas „urzędowania” będą jedynie wpatrywać się w ekrany kamer monitorujących ruch, aby wyłapać wszystkich popełniających choćby najdrobniejsze wykroczenia drogowe. Wspierać ich będą nieoznakowane patrole drogowe wychwytujące wszystkie „wykroczenia” na miejscu. Oczywiście aby takie rozwiązanie wprowadzić w życie, trzeba będzie wydać dziesiątki miliardów euro na nowoczesne systemy monitorowania. Producenci zacierają już ręce.
Do aresztu? Unijna dyrektywa zakłada również wprowadzenie surowych kar dla posiadaczy sprzętu zakłócającego pracę policyjnych urządzeń. Za korzystanie z folii polaryzacyjnej (przyklejona na tablicę rejestracyjną odbija błysk zdjęcia radarowego, uniemożliwiając późniejsze odczytanie numerów, a przez to zidentyfikowanie kierowcy) grozi dziś 50 zł mandatu i konfiskata folii. Nieco większy mandat grozi za posiadanie antyradaru – urządzenia ostrzegającego przed miernikami prędkości. W ostatnich dwóch latach popularne stały się tzw. jammery spowalniacze. Na popularnym internetowym portalu aukcyjnym urządzenie takie można kupić za 1450 złotych. Jammer „ogłupia” wiązkę promieni z fotoradaru, która mierzy prędkość. W efekcie radar pokazuje nie taką prędkość, z jaką jedzie kierowca, ale taką, jaką kierowca chce, aby pokazał. Prędkość tę można regulować. Kierowca może więc wybrać opcję obniżającą prędkość o 80 km/h. I mandatu może uniknąć. Pieniądze wydane na jammera zwrócą się bardzo szybko biorąc pod uwagę fakt, że ceny mandatów rosną (za przekroczenie prędkości można dziś zapłacić nawet 1000 zł). Jeśli policja wykryje jammera, kierowca zapłaci 100 zł mandatu, a urządzenie podlega konfiskacie. Po 2012 roku użytkownik takiego urządzenia będzie mógł pójść siedzieć.
Światła za światłami Pomysłowość unijnych urzędników idzie jednak dalej. Po sieci fotoradarów, która oplotła polskie drogi, przyszła kolej na sieć świateł. Z podwarszawskiego Piaseczna jeszcze dwa lata temu do centrum stolicy dojeżdżało się w 25 minut. Teraz czas jazdy się wydłuża, bowiem na ulicy Puławskiej ustawiono dodatkowe trzy semafory świetlne (wszystko wskazuje na to, że będą powstawać kolejne). Na czterokilometrowym odcinku łączącym jedno z osiedli z tą arterią, ustawiono dodatkowo trzy semafory. Powstały więc korki nie tylko na samej ulicy Puławskiej, ale także na drogach dojazdowych do niej. W 2009 roku na terenie m. st. Warszawy na uruchomienie nowej sygnalizacji świetlnej wydano… 18 milionów złotych. W znacznej większości przypadków semafory są niepotrzebne i tylko tamują ruch, zamiast go usprawniać. Tym bardziej że nowe semafory mają osobną sygnalizację do skrętu w lewo, co dodatkowo wydłuża czas oczekiwania. Osobnym problemem jest wadliwe wyliczenie czasu pracy świateł, co sprawia, że kierowca musi zatrzymywać się częściej, przez co traci czas i paliwo. Osobliwym wynalazkiem speców od komunikacji są wysepki rozdzielające pasma do przeciwległych kierunków jazdy. Wysepki te ozdobiono okrągłymi znakami nakazujących przejazd po prawej stronie od znaku. Ile takich wysepek ustawiono w całej Polsce – tego nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że na odcinku drogi między Krakowem a Olkuszem lub między Warszawą a Mińskiem Mazowieckim praktycznie odebrały kierowcom możliwość wyprzedzania. Wydłużyło to czas podróży, utrudniło ją, a także przyczyniło się do wzrostu liczby wypadków. W 2009 roku na trasie z Warszawy do Mińska Mazowieckiego doszło do 1141 wypadków, kolizji i stłuczek. W pierwszych 11 miesiącach tego roku (wg danych policyjnych) odnotowano takich zdarzeń już ponad 1600. I najprawdopodobniej będzie coraz gorzej. Chyba że nieuchronny krach Unii Europejskiej zatrzyma wszystkie te drogowe idiotyzmy. Oby jak najszybciej. Szymowski
Dotacje unijne rozwalają nam finanse Na każdym szczeblu władzy, od samorządu po rządową centralę, zaciągane są pożyczki, by zaabsorbować pieniądze unijne. Zasada „najpierw wyłóż, a potem może Unia ci zwróci” powoduje, że mamy tak gigantyczną różnicę w finansach pomiędzy dochodami a wydatkami. Gdy zaczynała się propaganda za przystąpieniem do Unii, dotacje miały rozwiązać wszystkie nasze problemy. Urzędnicy już widzieli autostrady w transeuropejskich korytarzach transportowych, linie kolejowe, po których jeżdżą pociągi szybkich prędkości, oczyszczalnie ścieków, spalarnie śmieci.
Jak nam rośnie w Unii Mija już siedem lat naszej obecności w Unii i na razie jedynym dobrodziejstwem, jakie z tego tytułu płynie, są otwarte granice dla naszych towarów. Przedsiębiorczy Polacy wykorzystali fakt, że produkty ich pracy przestały być dyskryminowane na europejskim rynku ze względu na pochodzenie. A urzędnicy dalej żyją w swoim matriksie i ciągle wierzą, że przy pomocy pieniędzy, które najpierw do Unii wysyłamy (składka, cło, część wpływów z VAT), a potem część dostajemy z powrotem, Polska może wykonać jakiś cywilizacyjny skok. Jedno, co jest pewne, to fakt, że przy rozdzielaniu unijnych pieniędzy pracuje na różnych szczeblach administracyjnych około 50 tysięcy urzędników (między innymi we wszystkich 16 urzędach marszałkowskich, które już w całości przypisały sobie rolę dysponenta unijnej kasy). W każdej gminie jest już przynajmniej jedna osoba odpowiedzialna za projekty unijne. Dodatkowo istnieje Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, którego głównym zadaniem jest wydanie jak największych pieniędzy z różnego rodzaju programów i dotacji. Mogłoby się wydawać, że skoro dostajemy pieniądze z zewnątrz, to nasz dług publiczny (wynoszący już, bez prób kreatywnego księgowania dokonywanych przez ministra Jana VincentRostowskiego, ok. 780 miliardów złotych) powinien maleć lub przynajmniej przestać szybko rosnąć. Świat unijnej propagandy, wspierany ostatnio przez dwójkę prowadzących programy w „naszej telewizji”, jak ją określa pan Andrzej Wajda, a świat realny w przypadku wszystkiego, co unijne, to dwa różne światy. Po pierwsze: Unia nic nam nie daje, tylko przekazuje część tego, co sami jej przesłaliśmy. Teoretycznie powinniśmy dostawać więcej, ale to tylko teoria. Mechanizm unijnych dotacji jest tak skonstruowany, że jeśli najpierw sam nie wydasz, to później nie dostaniesz z powrotem. Czyli musimy wydać, inwestycje rozpocząć, dokumenty złożyć, a Unia później nam te środki (oczywiście częściowo) zwróci. Po drugie: żeby pieniądze dostać, trzeba przejść całą urzędniczą procedurę, która również kosztuje. Złożenie dokładnych wniosków wymaga kosztorysów, planów, strategii – nie ma nic za darmo i za wszystko trzeba najpierw zapłacić. Część programów zostanie zakwalifikowana (czyli że opłaciło się ponieść koszty), a część nie (a koszty zostały poniesione) – takie jest ryzyko. Generalnie jednak dopóki nie wpłyną środki z Unii na konkretne programy (a może to trwać nawet do trzech lat od przygotowania wniosku), trzeba te wymyślone inwestycje jakoś finansować. A później z pieniędzy, którymi dysponuje Unia, spłaca się część kredytu. Duża liczba banków ma nawet w swojej ofercie kredytowanie takich przedsięwzięć dla przedsiębiorstw. Na szczeblu państwa kredyty są niepotrzebne, bo przecież wystarczy wyemitować obligacje, które są zdecydowanie niżej oprocentowane niż bankowy kredyt (jeszcze). Także państwo emituje obligacje, a z pozyskanych środków finansuje unijne inwestycje we wszystko, co sobie wymyśli. Wraz z nowym unijnym budżetem na lata 2007-2013, gdzie Polsce przyznano do 100 miliardów euro, narodziły się nowe kłopoty. Jeżeli udałoby się faktycznie te pieniądze ściągnąć (pamiętajmy jednak o składce unijnej, wynoszącej w tych latach co najmniej 100 miliardów złotych), to każde euro dotacji będzie generowało dodatkowe zadłużenie. Poniższy rysunek na obrazuje, jak zaczął rosnąć dług w momencie rozpoczęcia wydawania (na papierze) pieniędzy z Unii. Na jego znaczne przyspieszenie od 2008 roku wpływ ma kilka czynników. Po pierwsze: nieudolna ekipa rządząca, która nie potrafi racjonalnie dysponować dostępnymi środkami; a po drugie: właśnie przyspieszenie wykorzystywania (ale na razie tylko na papierze, bez przepływu gotówki) środków unijnych. Umowy są podpisane, trzeba je finansować, a środki z Unii jeszcze nie wpływają. Jak przyznał w wywiadzie dla „naszej” telewizji Przewodniczący Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów, Jan Krzysztof Bielecki, inwestycje unijne kosztują nas netto ok. 70 miliardów złotych rocznie. Jest to tylko koszt widoczny (czyli w przepływach środków), do tego dochodzą jeszcze koszty ukryte (przede wszystkim ogromnej biurokracji). Nic zatem dziwnego, że dług rośnie, gdy coraz więcej pieniędzy z Unii „pozyskujemy” (pamiętajmy, że cały czas chodzi o pozyskiwanie środków na papierze, faktyczny spływ gotówki będzie widoczny po dwóch-trzech latach). Według danych Ministerstwa Pozyskiwania Jałmużny – pardon, oczywiście Ministerstwa Rozwoju Regionalnego – z budżetu na lata 2007-2013 Polska podpisała umowy na pozyskanie 210 miliardów złotych dotacji, z czego już dostaliśmy 58 miliardów. Jakby nie liczyć, pozostałe 150 miliardów trzeba sfinansować. Ponieważ przed akcesją nikt z ław rządowych takich wydatków się nie spodziewał, to nic dziwnego że trzeba było zwiększać naprędce dług, „bo przepadną środki unijne”. Właściwie to nawet krytyczni wobec rządu ekonomiści nie dotykają tego tematu. Wychodzą z założenia, że inwestycje są potrzebne – nieważne, że większość z nich będzie nie trafi ona. Co zrobiliby akcjonariusze z prezesem firmy, który chwaliłby się, że zrealizował inwestycję, która nawet za 50 lat jeszcze nie będzie w 100% wykorzystywana. Oczywiście wywaliliby na bruk za niegospodarność. W końcu przez 50 lat wszystko może się zmienić (łącznie z nowymi technologiami), a za inwestycję trzeba zapłacić już. Jednak na szczeblu samorządu w pobliskiej autorowi gminie wójt, który zbudował („za unijne”) oczyszczalnię ścieków, która przez najbliższe 50 lat jeszcze nie będzie w 100% wykorzystana, doczekał się wyboru na kolejną kadencję za wizjonerstwo i spryt w wyciąganiu pieniędzy. A że przez te 50 lat trzeba będzie do inwestycji dopłacać? Cóż, społeczeństwo widzi tylko przeciętą wstęgę, tytuły prasowe i krótkie obrazki w telewizji; nie zastanawia się, ile później do tego dopłaci.
Do inwestycji dopłacimy dwa razy Wbrew pozorom to nie inwestycje w tzw. miękkie umiejętności (szkolenia, konferencje, strategie, propaganda) są najbardziej szkodliwe dla Polski. Gorsze są te wszystkie budowle, urządzenia, oczyszczalnie i baseny, do których rokrocznie trzeba będzie dopłacać. Szkolenia czy konferencje to jednorazowy wydatek. Decyzją polityczną będzie można z tego wyrzucania pieniędzy w błoto zrezygnować z roku na rok. Stracą na tym tylko wyrosłe na unijnych dotacjach pasożyty. Co innego z inwestycjami twardymi Wprawdzie drogi czy inne infrastrukturalne inwestycje przydadzą się, ale akurat w tej jednej materii wydawanie unijnych pieniędzy idzie jak po grudzie. O wiele łatwiej gminie wybudować basen czy salę koncertową niż rządowi porządne drogi (i to niekoniecznie autostrady). A basen to dziś hit sezonu. Prawdopodobnie nie było gminy w ostatnich wyborach samorządowych, gdzie by którykolwiek kandydat na wójta nie obiecał budowy basenu. Nic to, że najczęściej potem trzeba do tego interesu dopłacać – ważne że z unijnych pieniędzy, że stoi i że można się pochwalić w następnych wyborach. Dlatego do inwestycji dopłacimy kilka razy. Najpierw wydamy nasze (czyli podatników) pieniądze na składkę unijną. Jeżeli w tym roku jest to ok. 14 miliardów złotych, a pracujących Polaków jest ok. 15 milionów, to na każdego pracującego przypada średnio ok. 930 złotych w podatkach na Unię. Te pieniądze pojadą do Brukseli, a po drodze każdy urzędnik coś tam sobie uszczknie za obsługę. Podobno część do naszej składki dołoży Niemiec, Holender, Anglik czy Francuz i wróci to do nas, po drodze oczywiście pomniejszane o haracz za obsługę. To pierwszy koszt. Drugi, gdy trzeba będzie wyłożyć pieniądze podatnika na zrealizowanie inwestycji unijnych. Jeżeli jest to faktycznie ok. 70 miliardów w skali roku, to na każdego pracującego Polaka przypada znowu ok. 4600 złotych rocznie. Gdy już powstaną te wszystkie bezsensowne inwestycje państwowe, trzeba będzie do budynków dopłacać – i to nie jednorazowo, ale rokrocznie. I to będzie trzeci koszt ponoszony przez podatnika w każdym roku działania deficytowych inwestycji.
Tempo przyrostu długu spadnie? Dlatego nie ma co liczyć, że gdy za kilka lat Unia przekaże nam wydane przez nas teraz pieniądze, to tempo przyrostu długu spadnie. Inwestycje państwowe mają to do siebie, że są z reguły droższe od prywatnych (większa biurokracja, nieefektywne wydawanie pieniędzy), a do tego przewidziane są jako deficytowe. Gdy nawet wpłyną już pieniądze z Unii, trzeba będzie utrzymać te inwestycje. I to nie będą małe środki. Można śmiało założyć, że do każdej inwestycji trzeba będzie rokrocznie dopłacić ok. 5% jej wartości – w związku z czym wydanie ok. 500 miliardów złotych w obecnej siedmiolatce (z uwzględnieniem wartości wkładu własnego) może spowodować trwały koszt dla finansów publicznych na poziomie 25 miliardów złotych rocznie. Przykład Irlandii, która najpierw ssała pieniądze z Unii, a później dramatycznie zaczął rosnąć jej dług (14,3% PKB w 2009 roku – dwa razy więcej niż obecnie Polska), by doprowadzić Zieloną Wyspę na skraj bankructwa, powinien Tuskowi wiele mówić. Wprawdzie obiecywał nam drugą Irlandię, ale chyba nie chodziło mu o ogłoszenie niewypłacalności. Dziś jest ostatni dzwonek na to, żeby zaprzestać szkodliwych inwestycji unijnych. Jeżeli David Cameron, brytyjski premier, chce rozwałkować i zmniejszyć budżet unijny w następnej siedmiolatce, to każdy polski patriota powinien takie działanie popierać – wbrew temu, co będzie się sączyć z prasy i telewizji głównego nurtu. Pamiętać należy, że media te żyją z propagandy unijnej (w lokalnych gazetach reklamy środków unijnych to nawet 30% wpływów reklamowych) i nie będą swoich żywicieli krytykować. Mniejsze środki unijne to dla nich mniejsze budżety reklamowe. A dla nas większe unijne dotacje to większe podatki, rozrost biurokracji i większy dług publiczny do spłacenia dla przyszłych pokoleń. Langelis
O emeryturach służb mundurowych w kontekście związków zawodowych Ostrzegałem już – przy okazji odebrania emerytur byłym pracownikom bezpieki – że na tym się nie skończy. Zaczną odbierać a to byłym partyjnym, a to byłym żołnierzom… Po prostu ONYM brakuje pieniędzy, więc będą chcieli wykręcić się od płacenia. I rzeczywiście: zaczęli od mundurowych. Z tej okazji w „Dzienniku Gazecie Prawnej” ukazał się artykuł – dość niesamowity: Tak rząd Tuska zaszachuje policyjne związki: Rząd ma pałkę na policyjnych związkowców. Jeśli nie zgodzą się na ustępstwa w sprawie reformy emerytur mundurowych, zmiany obejmą także tych obecnie pracujących. Choć związkowcy zgadzają się na podniesienie wieku emerytalnego, to mówią „nie” wchłonięciu ich przez system ZUSowski. Rządowo-związkowe spotkanie w sprawie reformy ma się odbyć 10 grudnia. Związkowcy reprezentują 100 tys. policjantów i 8 tys. funkcjonariuszy służb specjalnych, którzy nie mają praw do zakładania związków. – Od dawna jesteśmy gotowi na dyskusję z premierem. Chcieliśmy zakończyć medialne doniesienia i w tak ważnej sprawie rozmawiać wprost – mówi Antoni Duda, przewodniczący związków. Rzeczywiście, przez ostatni rok negocjacje związkowców z rządem zamarły. Stało się tak, gdy w MSWiA Jerzy Miller zastąpił Grzegorza Schetynę. W samym rządzie nie było jeszcze zgody co do kształtu reformy. Politycy PO chcieli wraz z mundurowymi emeryturami rozwiązać problem KRUS. Jednak dziś, po wyborczym sukcesie PSL, jest to niemożliwe. Związkowcy mówią, że wtłoczenie mundurowych w ZUS przysłuży się jedynie OFE, które dostaną część z 200 tys. miesięcznie składek. Jednak są skłonni daleko przesunąć granicę nabywania praw emerytalnych, z dzisiejszych 15 do 20, może 25 lat. – Będziemy negocjować. Jeśli nie zgodzą się na ZUS, policjanci będą musieli się pogodzić, że zmiany obejmą także tych, którzy dziś są w służbie – usłyszeliśmy wczoraj od urzędnika państwowego. Co w tym jest „niesamowitego”? Ano to, że pieniądze kpt. Jana Kowalskiego zależą od… negocjacji związków zawodowych z „rządem”. Proszę zauważyć, że kpt. Kowalski w ogóle nie musi być członkiem tych związków. Kto i na jakiej podstawie dał prawo tym związkom „negocjować” w sprawie jego emerytury???!!! Więcej: kto dał „rządowi” prawo do ukarania kpt. Kowalskiego odebraniem mu przywilejów emerytalnych – tylko dlatego, że jakiemuś związkowi chce się albo się nie chce coś tam negocjować??? Ale nawet gdyby kpt. Kowalski był członkiem ZZ Policjantów, to też ZZP nie mógłby decydować o jego emeryturach. Czy jeśli zapiszę się do Polskiego Związku Filatelistów, to PZF może ustalić, że mam swojego unikalnego „Mauritiusa” sprzedać państwu o 30% taniej??? Żyjemy w świecie tak totalnego absurdu, że żyć się po prostu odechciewa… Warto przy okazji zauważyć, że los KRUS nie zależy od tego, czy jest to system dobry, czy system sprawiedliwy – tylko od sukcesu wyborczego PSL! I to jest właśnie d***kracja w działaniu. A tak w ogóle to żołnierze i policjanci nie powinni mieć żadnych emerytur. Powinno się im płacić przyzwoite pieniądze – a oni by sobie z tego żołdu opłacali składkę emerytalną albo nie. Z tym, że gdybym ja był generałem w prywatnej armii, to tych, co się ubezpieczyli emerytalnie, zwalniałbym ze służby. Bo facet pragnący bezpieczeństwa nie jest w wojsku na właściwym miejscu. Niech idzie pracować jako buchalter! Na zakończenie wiadomość optymistyczna: wzburzenie w służbach mundurowych powstało takie, że „rząd” czym prędzej oświadczył, że proponowane zmiany dotyczyć będą tylko tych, którzy teraz pójdą na służbę. Czyli – o dziwo – wszystko odbędzie się w sposób cywilizowany. Wystarczy temu „rządowi” pokazać zęby – i już… I wiadomość pesymistyczna: z tymi nowymi mundurowymi na pewno „rząd” nie zawrze takiej umowy, jak sugerowałem: zapłacimy dobrze, a ubezpieczajcie się, jeśli chcecie, sami. Z dwóch powodów: (1) Trybunał Konstytucyjny natychmiast orzeknie, że jest to niezgodne z Lewem nakazującym każdemu być ubezpieczonym emerytalnie; (2) bo wtedy „Rząd” musiałby godziwy żołd płacić dziś… A emerytury? Emerytury będzie przecież płacił za 25 lat inny rząd. To co ICH to obchodzi? JKM
Niemcy wrócą do marki? Ostatnio doszło w Niemczech do kilku znamiennych publikacji i wypowiedzi, które mogą świadczyć o propagandowych przygotowaniach do ewentualnego powrotu do waluty RFN z lat 1948-2001. Albo przynajmniej o próbie zmiękczenia Francuzów i innych partnerów Niemców ze „strefy euro” w kwestii przyszłości politycznej waluty UE i pożądanych metod jej dalszego utrzymywania i ratowania. Po finansowym załamaniu, jakie dotknęło Grecję i Irlandię, coraz liczniejsi niemieccy ekonomiści, a także niektórzy politycy dyskutują o możliwości upadku waluty UE i powrotu RFN do starej marki. Od końca listopada, tj. od czasu upadku banków i finansów Irlandii, mówią o tym już całkiem otwarcie. Mocna, stabilna i na ogół ładnie wydrukowana zachodnioniemiecka marka była i jest nadal ukochaną walutą wyraźnej większości Niemców. W różnych badaniach za powrotem do marki opowiada się od 57 do ok. 70 proc. ankietowanych. DM jest też dobrze wspominana przez wielu Austriaków, Węgrów, Słowaków, Włochów czy Turków, a przede wszystkim przez narody bałkańskie i z obszaru byłej Jugosławii – z Chorwatami i Słoweńcami na czele. W jakimś miasteczku w Chorwacji powstał nawet kilka lat temu chyba jedyny w Europie okazały pomnik niemieckiej marki – zbudowany przez jej lokalnych wielbicieli. 6 grudnia portal Deutsche Welle (ze znanej państwowej rozgłośni radiowej i stacji telewizyjnej), zamieścił dość intrygujący artykuł pt. „Co by było, gdyby przywrócono niemiecką markę?”. Autor tekstu, Stefan Wolff, stwierdził, że z czysto technicznego punktu widzenia „przywrócenie marki nie byłoby większym problemem, ponieważ w Niemieckim Banku Federalnym (Bundesbanku) pracuje blisko 10 tysięcy ekspertów” od tych walutowych zagadnień. Ci „strażnicy waluty” np. bez trudu i szybko wprowadzili DM na obszarze całej NRD w roku 1990. Ponad 11 lat później zadbali natomiast o to, aby waluta UE „bez przeszkód przez jedną noc była dostępna w całych Niemczech, co nawet dziś uważa się za logistyczny majstersztyk”. Wolff przypomina, że ponad 14 mld marek ciągle jeszcze znajduje się w prywatnym posiadaniu Niemców i jest legalnym środkiem płatniczym – tzn. podlega gwarantowanej i pełnej wymianie na euro. Więc „na wartości ten pieniądz nie straci. Gdyby unia walutowa miała się rozpaść, Niemcy wraz z Belgią, Holandią i Finlandią” (mającymi przed wprowadzeniem euro własne waluty, ale powiązane z marką) należałyby do nielicznej grupy krajów z twardą walutą. To znaczy, że niemiecka marka zyskałaby znacząco na wartości w stosunku do portugalskiego escudo, greckiej drachmy, hiszpańskiej pesety i włoskiego lira. A więc urlop w Hiszpanii czy Grecji byłby dla Niemców znacznie tańszy niż obecnie. Z drugiej strony w tych i innych krajach podrożałyby niemieckie produkty eksportowe. W związku z tą tendencją (po ewentualnym wprowadzeniu marki) np. Klaus Schrüfer, główny ekonomista skandynawskiego SEB Bank, uważa, że „euro jest obecnie co prawda trochę przewartościowane, ale niemiecka marka stałaby się znacznie silniejsza”, przez co bardzo pogorszyłaby się cenowa konkurencyjność niemieckiej gospodarki. A liczne państwa z „miękką” walutą zacząłby nękać inny problem – stopa inflacji szybko osiągnęłaby w tych krajach wielkość dwucyfrową, co uniemożliwiłoby im zwrot zadłużenia, które w sporej części musiałoby być wyliczane w markach. Następstwem takiego stanu rzeczy byłyby bankructwa poszczególnych, głównie południowych państw. Klaus Schrüfer uważa, że Niemcy czerpią obecnie znaczne korzyści z tego, że są w strefie euro. Bo bez euro przesłanki niemal ciągłego rozwoju niemieckiej gospodarki byłyby o wiele gorsze. A powrót do marki prawdopodobnie spowodowałby raz jeszcze, podobnie jak w roku 2002, znaczący wzrost cen nabywanych codziennie towarów i usług. Inni niemieccy ekonomiści mają jednak w tych sprawach odmienne zdanie. Na razie większość z nich jeszcze ostrzega przed zbyt dużymi kosztami ewentualnej operacji wprowadzenia w Niemczech marki. Kosztami nie tylko finansowymi, ale też gospodarczymi i politycznymi – również w UE. Prof. Max Otte uważa, że zarówno Irlandia, jak też inne słabe finansowo kraje UE (jak Portugalia czy Grecja) powinny po prostu wystąpić ze strefy euro. Albo zostać z niej usunięte. Natomiast prof. Gerhard Illing nie wyklucza możliwości powrotu do marki. W telewizyjnym wywiadzie stwierdził, że politycy muszą się w końcu zdecydować, czy chcą zachować euro, czy też nie. Jego zdaniem, ewentualny powrót do marki byłby w Niemczech możliwy, ale jednak bardzo drogi. Narastająca z każdym dniem krytyka waluty euro i systemu fi nansowo-politycznego z nią związanego jest już nad Renem czy w Bawarii tak duża, że federalny minister finansów Wolfgang Schäuble poczuł się zmuszony (8 grudnia), aby ostrzec rodaków przed sianiem „niepotrzebnej paniki”. Ta szara eminencja CDU i rządu nadal broni waluty UE. Twierdzi nawet, że „bez wspólnego europejskiego pieniądza” każdy Niemiec byłby [w ostatnich latach] biedniejszy. Jednak do coraz większej liczby Niemców, tracących z każdym dniem zaufanie do euro, takie argumenty już nie trafi ają (6 i 7 grudnia brak zaufania do waluty UE wyrażało już 60-62 proc. ankietowanych Niemców). Nie przekonują ich też, podobnie jak niektórych ekonomistów, kilkakrotne ostrzeżenia kanclerz Merkel z grudnia br., że wraz z upadkiem systemu euro upadnie Unia Europejska.
Euro północne i euro południowe Znany liberalny ekonomista, zwolennik globalizacji gospodarki Europy, prof. Hans Olaf Henkel – były szef Związku Niemieckiego Przemysłu (DBI), od roku 2006 doradca Bank of America w Europie, członek rad nadzorczych Bayer AG, Continental AG i innych wielkich firm – w swojej nowej książce pt. „Ratujcie nasze pieniądze” stwierdza stanowczo, że waluta euro bankrutuje. A przez błędne decyzje wielu polityków, nie tylko niemieckich, sprowadzi jeszcze nieszczęście na wiele krajów. Prof. Henkel, niegdyś „przekonany zwolennik” wprowadzenia w Niemczech tej „wspólnej waluty”, obecnie bardzo żałuje swego poparcia udzielanego jej publicznie przed laty. Od kilkunastu miesięcy jest jej zdecydowanym przeciwnikiem. Pyta: kto nas właściwie wprowadził w ten błąd? I odpowiada: to europejscy politycy, którzy swoimi wieloma nieprzemyślanymi decyzjami jeszcze bardziej pogłębiają finansowy kryzys. Henkel twierdzi, że wielomiliardowa pomoc UE i Niemiec dla Grecji i Irlandii, a wkrótce zapewne też dla Portugalii czy Hiszpanii, nie uchroni euro przed upadkiem. I postuluje radykalne rozwiązanie problemu: możliwie szybki podział obecnej „strefy euro” na dwie odrębne strefy walutowe: południową (pod kierownictwem Francji, z Włochami, Hiszpanią i innymi) oraz północną – pod przewodem Niemiec (z udziałem „między innymi Austrii, Finlandii, Czech i państw Beneluksu, a kiedyś, w nowych warunkach, być może również Danii, Szwecji i Wielkiej Brytanii”). Taki podział jest konieczny – uważa prof. Henkel – gdyż istnieją zbyt duże różnice w polityce finansowogospodarczej i walutowej krajów waluty euro. Jednym, jak Niemcom, chodzi przede wszystkim o ochronę gospodarki i ludności przed inflacją. Natomiast innym państwom chodzi przede wszystkim o (nadmierne) nakręcanie i regulowanie gospodarki za pomocą polityki walutowej. A tych dwóch sprzecznych ze sobą polityk nie da się prowadzić na dłuższą metę pod jednym dachem. Dla obu stron byłoby więc lepiej, aby każda z nich poszła swoją drogą. Henkel twierdzi jednak, że te różnice, różne polityki i drogi istniały zawsze, były jednak od kilkunastu lat „totalnie przemilczane, tuszowane i szybko zamiatane pod dywan” przez polityków, wielkie media i funkcjonariuszy UE. Na 180 stronach swej książki prof. Henkel wyjaśnia, dlaczego euro upada. W skrócie rzecz ujmując: uważa, że kilka kolejnych rządów RFN ulegało przede wszystkim Francji co do warunków, na jakich w tak wielu krajach wprowadzono euro. Kryteria konwergencji zostały określone jako zbyt łagodne – wbrew zdaniu władz Niemiec i Bundesbanku. Dlatego w ostatnich latach te kryteria są przez rządy państw członków UE coraz częściej obchodzone, nieprzestrzegane albo wręcz łamane, jak w przypadku Grecji, która przyjęła euro wyraźnie przedwcześnie – podobnie jak kilka innych krajów południowej Europy. Dlatego tym krajom należy umożliwić powrót do warunków, które miały przed przystąpieniem do unii walutowej – stwierdza w swej książce prof. Henkel („Handelsblatt”). Mysłek
Najpilniej strzeżona tajemnica rządu O wolne częstotliwości po wyłączonej telewizji analogowej trwa zacięta walka między koncernami medialnymi. Na skutek zaniedbań rządu w obszarze polityki informacyjnej w związku z czekającym nas procesem cyfryzacji kilka milionów Polaków może niedługo stracić dostęp do bezpłatnej telewizji. Taka polityka władz wpisuje się w dotychczasowe działania: wspieranie mediów komercyjnych kosztem publicznych, eliminowanie stacji konserwatywnych i prawicowych. Oprócz wody, lasów, złóż węgla kamiennego czy gazu łupkowego, do ważnych dóbr narodowych należą częstotliwości radiowe dostępne na obszarze Rzeczypospolitej. Zawsze było to dobro deficytowe i objęte szczególną ochroną. Dzięki wykorzystaniu tych częstotliwości mogą być przesyłane informacje, obrazy, sygnały dźwiękowe. Ich wykorzystanie to jeden z podstawowych elementów infrastruktury suwerennego kraju, podobnie jak sieci energetyczne, gazociągi, kolej czy poczta. Bez częstotliwości radiowych nie mogłyby funkcjonować nie tylko wojsko, policja i straż pożarna, ale także cała telekomunikacja, łączność bezprzewodowa, internet, szczególnie szerokopasmowy, oraz wszystkie stacje radiowe i programy telewizyjne.
Apetyt na częstotliwości TV W ostatnich dwudziestu latach, w miarę rozwoju techniki, tłok w eterze bardzo znacznie się nasilił. Ilość przesyłanych informacji zwielokrotniła się do niespotykanych w dziejach rozmiarów. Najpierw z części zarezerwowanych dla siebie częstotliwości ustąpiło wojsko, bo w tej dziedzinie najwcześniej zastosowano techniki pozwalające na lepsze, ciaśniejsze “spakowanie” przesyłanych danych. W te wolne miejsca weszło radio i przesył danych cywilnych, w ramach usług telekomunikacji. Jednak presja na lepsze wykorzystanie zasobów nie malała. Masowo zaczęto wykorzystywać przesył sygnału telewizyjnego za pomocą satelity. Pojawiło się np. blisko 150 stacji telewizyjnych nadających po polsku, wykorzystujących tę możliwość techniczną. Wymaga to jednak posiadania przez odbiorców anteny satelitarnej i najczęściej zawarcia umowy z dostawcą usług, gdyż większość nowych kanałów telewizyjnych została zakodowana i dostępna jest dopiero po uiszczeniu opłaty. Nadal jednak ze zwykłej anteny można na terenie naszego kraju odebrać sygnał telewizyjny, tzw. naziemny (czyli niesatelitarny i niekablowy), zaledwie kilku stacji. Najwięksi szczęściarze, w dużych miastach, mieli dotąd dostęp do siedmiu bezpłatnych programów: TVP1, TVP 2, TVP Info, Polsatu, TVN, TV 4 i TV PULS. Oczywiście, w krajach Europy Zachodniej, bogatszych i bardziej zaawansowanych technicznie, presja na lepsze wykorzystanie częstotliwości radiowych, z których korzystała naziemna telewizja, była wyjątkowo silna. Każda naziemna stacja telewizyjna jest bowiem wyjątkowo żarłoczna w wykorzystaniu zasobów radiowych. Obraz telewizyjny przesyłany systemem naziemnym “zajmuje dużo miejsca” w eterze i dodatkowo musi mieć spory margines ochrony przed zakłóceniami ze strony innych nadajników radiowych. O swoje upomnieli się zarówno nowi nadawcy telewizyjni, dla których nie było już miejsca w stacjach naziemnych, jak i dostarczyciele innych usług telekomunikacyjnych, np. bezprzewodowego internetu, usług wideo na żądanie, wypożyczalni filmów, telefonii komórkowej itp. Dlatego, głównie z inicjatywy krajów najbardziej rozwiniętych, większość państw półkuli północnej (w tym Polska) umówiło się, że w roku 2015 całkowicie zaprzestanie ochrony analogowego (obecnie nadawanego) sygnału naziemnej telewizji i tym samym doprowadzi do całkowitego wyłączenia dotychczasowych, dostępnych dla każdego sygnałów telewizyjnych. Czy to oznacza, że zgaśnie wtedy każdy telewizor i będziemy mieć na ekranie znajomy z dawnych lat śnieg? Nie. Po pierwsze, wszyscy ci, którzy obecnie korzystają z odbioru satelitarnego lub mają zamówioną usługę operatora kablowego, praktycznie nie odczują zmiany. Wyłączenie sygnału analogowego dotyczyć będzie tylko nadajników naziemnych – odbieranych ze zwykłej, niesatelitarnej anteny na balkonie czy dachu budynku. Spokojnych może być więc około 75 proc. Polaków, bo tylu korzysta już z różnych form odbioru płatnego lub we własnym zakresie zainstalowało anteny satelitarne, np. do odbioru TV Trwam. Po drugie, emisja wyłączanego sygnału analogowego zostanie zastąpiona zaszyfrowanym i ciasno upakowanym sygnałem cyfrowym. W miejsce jednej stacji telewizyjnej zmieści się tym samym siedem nowych! Łatwo policzyć, że zamiast obecnych siedmiu analogowych naziemnych telewizji pojawi się miejsce dla ponad czterdziestu cyfrowych telewizji. To prawdziwe telewizyjne trzęsienie ziemi i poważne zagrożenie dla tych, którzy obecnie zarabiają na sprzedaży ofert satelitarnych i kablowych. Teoretycznie bowiem każdy mógłby sobie sam “złowić z powietrza” więcej stacji, bez talerza satelitarnego, niż oferują najpopularniejsze dziś pakiety platform satelitarnych i operatorów kablowych. Rzeczywistość nie jest jednak tak różowa. Po pierwsze, rząd zakłada, że tylko kilkanaście stacji cyfrowych będzie bezpłatnych (to i tak dwa lub trzy razy więcej niż obecnie). Po drugie, o wolne częstotliwości po wyłączonej telewizji trwa zacięta walka nie tylko pomiędzy poszczególnymi istniejącymi telewizjami. Ujawniają się apetyty tych koncernów, które jeszcze nie mają swojej powszechnie dostępnej telewizji (takich jak Agora lub właściciel RMF). Dodatkowo do walki stają ci, którzy chcieliby wykorzystać wolne częstotliwości telewizyjne w innych celach, takich, jak przesył informacji szerokopasmowego internetu, przesyłanie filmów na życzenie itp. W Polsce nie ma jednak jasnych zasad, według których podzielone ma być dobro, które w ten sposób zostanie uwolnione. Dotychczas zapadły wstępne decyzje o uruchomieniu (i to na małym obszarze kraju) części trzech pierwszych multipleksów cyfrowych. Ich zawartość ustalona została w porozumieniu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z prezesem Urzędu Komunikacji Elektronicznej.
Czy potrzebna jest wymiana odbiorników TV? W Polsce kupowanych jest rocznie nawet ponad dwa miliony odbiorników telewizyjnych. Brak odpowiedniej informacji ze strony rządu (powinna się pojawić już ponad dwa lata temu) sprawił, że wielu naszych rodaków zaopatrzyło się w telewizory z systemem cyfrowym MPEG-2, przestarzałym, nieodpowiednim do ustaleń technicznych, według których będzie nadawana cyfrowa telewizja w naszym kraju. Ten obowiązujący w Polsce system ma oznaczenie MPEG-4. Jedną ze sztuczek dostawców satelitarnych i kablowych jest “sprzedaż wiązana”. Oferują oni własny dekoder cyfrowej telewizji satelitarnej lub kablowej, oczywiście związany z wykupieniem ich abonamentu (kilkadziesiąt złotych miesięcznie), który niejako dopiero przy okazji ma służyć odkodowaniu naziemnego sygnału telewizyjnego. Nie dajmy się na to nabrać. Jeśli nie chcemy, wcale nie musimy nikomu płacić za dostawę sygnału. Na rynku są dostępne dekodery (ich jednorazowy koszt to ok. 200-300 zł) przeznaczone wyłącznie do odbioru telewizji naziemnej. Podłączamy je do telewizora i bez żadnej opłaty miesięcznej dla nikogo korzystamy z kilkunastu bezpłatnych programów. Jeśli natomiast mamy telewizor z systemem MPEG-4, to nie potrzebujemy nawet żadnego dekodera. Po prostu podłączamy odpowiednio skierowaną zwykłą antenę i odbieramy sygnał cyfrowy tak jak analogowy. Oczywiście wymaga to nieskomplikowanego przestrojenia odbiornika. Zmiana polegać będzie na tym, że liczba odbieranych w ten sposób (bezpłatnie!) stacji telewizyjnych zwiększy nam się w pierwszym okresie dwu- lub trzykrotnie. Mieszkańcy kilku obszarów naszego kraju mogą już na własną rękę sprawdzić wady i zalety naziemnego nadawania cyfrowego. Obecnie dostęp do sygnału cyfrowego telewizji komercyjnych mają mieszkańcy Warszawy i okolic, Poznania i okolic oraz niemal całego województwa lubuskiego. W nowym roku planowane jest rozszerzenie tej emisji na nadajniki w Gdańsku, Pile, Płocku, Rzeszowie, Siedlcach, Szczecinie i na Skrzycznem.
Być może rząd nie ma potrzeby martwić się faktem, iż kilkanaście procent obywateli straci dostęp do telewizji, a kolejne kilkanaście, czyli milion lub dwa miliony gospodarstw domowych, będzie w różny sposób nakłonione do opłacenia komercyjnej dostawy telewizji. Od 1 maja 2011 r. sygnał pojawi się m.in. w Częstochowie, Kaliszu, Olsztynie i Iławie.
Gniezno, Gorlice, Leżajsk, Łódź i Ostrołęka przewidziane są do cyfryzacji ze strony telewizji komercyjnych na końcu, tj. dopiero 1 stycznia 2012 roku. Telewizja publiczna obecnie nadaje sygnał cyfrowy w Warszawie, Szczecinie, Siedlcach, Pile, Iławie, Poznaniu, Płocku i Gdańsku. Można tam odbierać oprócz tych programów, które są dostępne równolegle analogowo (tj. TVP 1, TVP 2, TVP Info), także TVP Kultura i TVP Historia. Z końcem kwietnia przyszłego roku oferta cyfrowa TVP ma dotrzeć do Łodzi, Białegostoku, Gorzowa i Rzeszowa. W kolejnym etapie, który uruchomiony zostanie z końcem października 2011 roku, sygnał cyfrowy TVP uzyskają: Bydgoszcz, Częstochowa, Elbląg, Katowice, Kraków, Legnica, Olsztyn, Opole i Wrocław. Pozostałe obszary kraju nie mają jeszcze ustalonego harmonogramu uruchomienia nadajników. Sygnał telewizji publicznej będzie miał większe kłopoty w dotarciu do odbiorców, gdyż częstotliwości, jakie dostała na ten cel TVP, nie mogą być w całości wykorzystane, zanim nie zostanie wyłączony analogowy “stary system” TV, czyli tak naprawdę TVP rozwinie w pełni możliwości cyfrowe dopiero po 2013 roku. Najważniejsze są jednak terminy wyłączania nadajników starej analogowej telewizji. Ostatni nadajnik Polska zobowiązała się wyłączyć 31 lipca 2013 roku. I tak oznacza to, że będziemy ostatnim krajem Europy, który przejdzie w całości na nadawanie cyfrowe (wszyscy inni zrobią to w 2012 roku). Wyłączenie starego sygnału TV nie nastąpi równocześnie w całym kraju. Już wcześniej mieszkańcy poszczególnych miast i województw muszą się liczyć z utratą starego sygnału telewizyjnego. Zasada jest prosta – im wcześniej w jakimś województwie włączona jest telewizja cyfrowa, tym wcześniej zostanie wyłączony stary sygnał. Pierwsi wyłączeniem zostaną objęci mieszkańcy województwa lubuskiego. Termin był ustalony na koniec czerwca przyszłego roku. Kolejne wyłączenia na obszarze Pomorza Zachodniego, okolic Konina, Płocka, Jeleniej Góry, Rzeszowa i Zakopanego oraz Wisły przewidziano na koniec września 2011 roku. Rok później sygnał analogowy ma zniknąć z dużych obszarów Mazowsza, Warmii i Mazur, Kujaw, okolic Lublina, Wrocławia i Opola. Na samym końcu, w lipcu 2013 r. – wyłączenie analogowej TV ma nastąpić m.in.: w Krakowie, Kielcach, Katowicach, Białymstoku i Łodzi. Wszystkie te terminy mogą zostać jednak zmienione wskutek obecnych opóźnień, zamieszania prawnego i bezczynności rządu. Nikt jednak nie może spowodować opóźnienia większego niż do 2015 roku, ponieważ nie można bezkarnie naruszyć zawartej umowy międzynarodowej. Nie pozwolą na to inne kraje, które dotrzymały terminów.
Ciepła woda w kranie, ale bez telewizora Rząd zdaje się wyznawać teorię, że problem telewizji cyfrowej rozwiąże się sam. Zgodnie z ideologią polaryzacyjną, bogatsi Polacy zaopatrzą się sami w nowe telewizory, kupią sobie dostęp do satelity lub kabla. Młodzi, wykształceni, z dużych miast, klasa kreatywna szybko znajdzie w szerokopasmowym internecie wszystkie potrzebne informacje o nowej technologii i będzie z niej korzystała. Biedni ci, którzy również dzisiaj muszą oszczędzać na opłacie za telewizję i nie korzystają z ofert satelitarnych i kablowych (nadal to 25 proc. polskich rodzin) – nie dowiedzieli się przez ostatnie lata niczego na temat rewolucji, która ich czeka. Z zazdrością obserwowałam, w jaki sposób, uczciwie i po partnersku traktowały swych obywateli rządy innych krajów, które cyfryzację mają już za sobą. Nawet przez dwa lata intensywnie uczono ludzi, czym jest cyfryzacja. W telewizji emitowano specjalne filmy instruktażowe z udziałem znanych aktorów, przeznaczone dla ludzi starszych, jak podłączyć dekoder, jak przestawić antenę, jak wyregulować odbiornik. Tak było w Wielkiej Brytanii. W Finlandii przeszkolono kilkanaście tysięcy wolontariuszy, którzy na miejscu, w mieszkaniach uczyli ludzi, w jaki sposób bezpłatnie oglądać telewizję. Rząd fiński uznał bowiem, że prawem każdego obywatela jest dostęp do podstawowego pakietu telewizyjnego bez żadnych opłat. Niemal wszystkie kraje opracowały system dopłat dla najuboższych obywateli w zakupie dekodera cyfrowego (ostatnio wprowadziła je Słowacja). U nas system ten powinien objąć półtora miliona gospodarstw domowych! Niemal wszędzie poza naszymi granicami uznano, że nie można wyłączyć sygnału analogowego dopóty, dopóki niemal 100 proc. obywateli nie będzie miało możliwości technicznych i nie będzie umiało odebrać sygnału cyfrowego. Obliczono nawet, że państwo powinno przeznaczyć około 4 euro na jedno gospodarstwo domowe na akcję informacyjną. Wykorzystywano szkoły, po krajach zachodnich i Skandynawii krążyły specjalne autobusy informacyjne, które dojeżdżały do każdej najmniejszej wioski. A w Polsce – cicho sza. Dlaczego? Być może rząd zakłada, że w modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnym rozwoju kraju nie ma potrzeby martwić się faktem, iż kilkanaście procent obywateli straci dostęp do telewizji, a kolejne kilkanaście, czyli milion lub dwa miliony gospodarstw domowych, będzie w różny sposób nakłonione do opłacenia komercyjnej dostawy telewizji (oznacza to dodatkowe “ściągnięcie” od ludzi kwoty około miliarda złotych rocznie). Taka polityka wpisuje się w dotychczasowy logiczny ciąg posunięć rządu: marginalizacja i osłabienie ekonomiczne TVP, praktyczna niemal skuteczna likwidacja abonamentu TV, wsparcie dla rozwoju telewizji komercyjnych, eliminowanie i ograniczanie konserwatywnych i prawicowych dziennikarzy i mediów. Stacji telewizyjnych będzie więcej, dużo więcej. Ale tylko dla tych, którzy będą pasować do rządowego modelu posłusznego obywatela i będą za to płacić. Barbara Bubula
Obama pstryknął palcami i Komorowski przyjechał Z dr. Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim, wykładowcą na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego, ekspertem frakcji EPL - ED w Parlamencie Europejskim, odpowiedzialnym za monitorowanie polityki wschodniej UE w latach 2005-2006, rozmawia Marta Ziarnik Jak ocenia Pan owoce zakończonej w czwartek dwudniowej wizyty w Stanach Zjednoczonych prezydenta Bronisława Komorowskiego? - Przede wszystkim powinniśmy sobie uświadomić, że wizyta prezydenta Komorowskiego w Stanach Zjednoczonych odbyła się z powodu potrzeby politycznej prezydenta Baracka Obamy dotyczącej uzyskania poparcia Polski dla ratyfikacji układu START. Wyjaśnia to nam, dlaczego czas pomiędzy zaproszeniem a samą wizytą był tak krótki. Trzeba bowiem pamiętać, że prezydent Komorowski został zaproszony do Waszyngtonu na szczycie w Lizbonie, który był zaledwie kilkanaście dni temu. Nie jest przyjęte, żeby zaproszenie do złożenia wizyty wystosowywać do głowy państwa z tak krótkim terminem jej realizacji. Każda wizyta prezydencka - o ile nie ma mieć jedynie charakteru wizerunkowego, lecz nieść ze sobą konkretne rozstrzygnięcia merytoryczne - musi być przygotowana. Urzędnicy niższego szczebla powinni mieć czas na wypracowanie rozstrzygnięć czy choćby ich wariantów. Prezydenci wszak nie negocjują szczegółów, tylko zatwierdzają decyzje strategiczne. Kilkanaście dni, jakie upłynęły od zaproszenia, to stanowczo za mało na merytoryczne przygotowanie wizyty. Wystarczy zaledwie na rozstrzygnięcie kwestii logistycznych i przygotowanie obsługi medialnej. W sensie merytorycznym w tak krótkim czasie żaden przemyślany plan działania ze strony polskiej nie mógł po prostu powstać.
Z czego, Pana zdaniem, wynika fakt, że ta wizyta odbyła się właśnie w takiej konwencji? - Ponieważ prezydent Obama usiłuje przeforsować przez Kongres ratyfikację nowego traktatu START z Rosją, czyli traktatu o ograniczeniu strategicznych broni jądrowych.
Dlaczego to właśnie Polska ma w tym pośredniczyć? - Dlatego że sprzeciwia się temu traktatowi republikańska opozycja w Kongresie i jednym z argumentów jest to, że podpisanie tego traktatu byłoby demonstracją wycofywania się Stanów Zjednoczonych ze związków politycznych z Europą Środkową, która obawia się Rosji. Głos Polski jako państwa, które ma ustaloną opinię kraju co najmniej "nieufnego" wobec Rosji, waży propagandowo i jest obecnie Obamie potrzebny po to, aby móc argumentować, że Republikanie nie mają racji. I właśnie stąd wynika ten pośpiech Obamy, który przegrywa grę z Republikanami na innych polach i w tej chwili potrzebuje szybko jakiegoś sukcesu. Z tego punktu widzenia wizyta Komorowskiego była mu bardzo przydatna - polski prezydent poparł bowiem starania Obamy. I z polskiego punktu widzenia sprawę można rozpatrywać, zależnie od poglądów, w dwojaki sposób.
Czyli? - Albo uznać, że układ START jest dla Polski niekorzystny, bo zwalnia Rosję z obciążeń finansowych wynikających z utrzymywania broni jądrowej na pułapie takim jak Amerykanie - czemu Rosja ekonomicznie nie jest w stanie podołać. Stąd zresztą Rosjanie podpisują ten traktat. Wolą bowiem przedstawić redukcję broni jądrowej jako wyraz ich dobrej woli niż jako skutek niewydolności własnej gospodarki. W tym sensie jest więc dla Rosji wizerunkowo lepiej ukazywać się jako mocarstwo w dziedzinie broni jądrowej równe Stanom Zjednoczonym (jedynemu supermocarstwu na świecie). Daje to Moskwie propagandowy wizerunek alternatywnego bieguna siły, z którym USA ustalają pułap zbrojeń dwóch największych potęg w tej dziedzinie. W swobodnym wyścigu zbrojeń Moskwa nigdy by takiego poziomu nie osiągnęła. Podpisanie nowego układu START jest więc dla Rosji korzystniejsze niż sytuacja, w której Kreml musiałby powiedzieć, że obniża swój pułap zbrojeń jądrowych, gdyż jego fabryki i finanse nie pozwalają na zastępowanie przestarzałych już pocisków nowymi, i to w tempie, które utrzymywałoby ich liczbę na dotychczasowym poziomie. W tym sensie powinno się to rozpatrywać. I - moim zdaniem - Polska udzieliła w tej chwili poparcia zarówno Stanom Zjednoczonym, jak i Rosji.
Pytanie, czy w polskim interesie. - Moim zdaniem - nie. Wprawdzie jest taka teza, że dopóki nie nastąpi ratyfikacja traktatu START, dopóty Rosjanie nie zgodzą się na negocjowanie ograniczenia zbrojeń konwencjonalnych. Tymczasem w czerwcu 2007 r. Rosja wypowiedziała odnoszący się do niej traktat CFE z 1990 r., a po wojnie gruzińskiej całkowicie zaprzestała jego przestrzegania. Istnieje pewna potrzeba odnowienia porozumienia, a to po to, żeby w ogóle był jakikolwiek system kontroli zbrojeń konwencjonalnych, którego w tej chwili nie ma. Według mnie, jest jednak bardzo zasadne pytanie, czy warto podpisywać z Rosją porozumienie w tej kwestii, skoro nie ma żadnego instrumentu wymuszenia jego przestrzegania. Rosja bowiem właśnie dwa lata temu pokazała, że jeżeli zechce, to i tak takie porozumienie zerwie. Poza tym to są takie gruszki na wierzbie. Czyli my teraz otworzymy naszym poparciem drogę dla porozumienia rosyjsko-amerykańskiego w nadziei, że oni się nam odwdzięczą otwieraniem negocjacji (podkreślam, że chodzi o negocjacje, a nie już samo podpisanie umów) na temat konwencjonalnych sił zbrojnych. Nie widzę powodu, dla którego jeśli my już wykonamy ze swojej strony, nazwijmy to, "usługę" (tzn. poprzemy START), to oni nam się za to odwdzięczą porozumieniem o siłach konwencjonalnych. W polityce opłaca się partnerów, by ich skłonić do działania, a nie w podzięce za działanie już wykonane. Dlatego ta kalkulacja jest błędna. Przy czym rdzeń wizyty prezydenta Komorowskiego w USA jest właśnie taki - wykonujemy usługę na rzecz Obamy i Rosji, pomagając przełamać opór Republikanów w Kongresie USA wobec planu ratyfikacji traktatu START. Stąd to nagłe zainteresowanie prezydenta USA lekceważoną dotąd Polską. Służy to jego interesom i interesom Rosji. Dobrze by teraz było usłyszeć od naszych rządzących, w jaki sposób służy to interesom Rzeczypospolitej.
A czy ten interes nie przesuwa się raczej bardziej w kierunku Rosji, o czym mogłaby świadczyć chociażby poniedziałkowa wizyta Dmitrija Miedwiediewa w Polsce? - Akurat jest tak, że to nie jest sprzeczne. Zamysły polityczne Waszyngtonu i Moskwy są w tym wypadku zbieżne. Odkąd Stany Zjednoczone pod wodzą Obamy ogłosiły politykę resetu stosunków z Rosją, której celem politycznym jest uzyskanie współpracy z Kremlem na rzecz zastopowania programu nuklearnych zbrojeń irańskich, odtąd poparcie dla Obamy jest de facto poparciem dla Rosji. Moim zdaniem, interesy obu tych krajów są zbieżne, a rzecz, czyli porozumienie amerykańsko-rosyjskie, odbywa się jak zwykle kosztem Europy Środkowej, czyli Polski. Proszę pamiętać, że najlepsze stosunki amerykańsko-rosyjskie były w Jałcie.
Czym może nęcić nas Rosja w zamian za poparcie udzielone przez Komorowskiego? - Jak już mówiłem, Rosja nie ma potrzeby "opłacania" nas, skoro my te usługi wykonujemy za darmo. Dlaczego więc miałaby ponosić dodatkowe koszty?
Obama zaś - jak zapewniał doradca prezydenta RP Roman Kuźniar - obiecał nam 16 myśliwców F-16 i 4 Herkulesy. - Proszę jednak zwrócić uwagę na to, że to, co nam obiecał Obama, miałoby do nas trafić dopiero po 2013 roku. To jest podawanie w wątpliwość naszej inteligencji. Profesor Kuźniar jest wybitnym specjalistą od stosunków międzynarodowych i doskonale wie, że Obama został wybrany w roku 2008 i że kadencja prezydencka w Stanach Zjednoczonych trwa cztery lata. Upływa zatem w 2012 roku. Jeśli więc Obama obiecuje nam, że zrobi coś w połowie 2013 roku, to możemy się co najwyżej pośmiać z dobrego żartu...
Może ma pewność, że zostanie na drugą kadencję? - No chyba że tak (śmiech). Ale wracając jeszcze do tematu, to nic z tego nie wynika. Podobnie jak ta obiecana nam na czas po 2018 roku (czyli za dwie i pół kadencji!) nowa wersja tarczy antyrakietowej. To nie są żadne konkretne stwierdzenia i należy się tylko dziwić, że poważni analitycy polscy to w ogóle rozważają.
Można powiedzieć, że zarówno Obama, jak i Miedwiediew wykorzystali Komorowskiego, który poleciał do Waszyngtonu załatwiać nie sprawy polskie, lecz rosyjsko-amerykański interes, jakim jest START? - Moim zdaniem - tak. Może tylko osłabiłbym to, mówiąc w ten sposób, że Polska nie bardzo ma w tej sytuacji instrumenty sprawcze do odwrócenia tej sytuacji. Natomiast nie można nie dodać, że zbędnie pomaga w zawiązywaniu tej współpracy, gdyż zasada generalna jest taka, że Rosja jest potężniejszym państwem niż Polska i jeśli chce być sojusznikiem USA, to, niestety, jest atrakcyjniejsza niż Polska. W tym przypadku mamy już naprawdę przykład skrajnego braku targowania się. Wystarczyło bowiem, że Obama pstryknął palcami i nasz prezydent poleciał natychmiast z wizytą. To zaś nawet w takim sensie wizerunkowym źle wygląda. A na dodatek jeśli już udzielało się poparcia, to należało się targować i podbijać cenę. W tej sytuacji obiecanki, że Obama zrobi coś półtora roku po zakończeniu swojej kadencji, jest zwykłą kpiną ze zdolności analitycznych naszych polityków (choć w niektórych przypadkach widać, że uzasadnioną)!
Komorowski powiedział ostatnio, że nie wierzy we wdzięczność w polityce i że trzeba być zawsze realistą. Sam chyba się nawet za niego uważa. - Polska polityka zagraniczna ostatnich lat jest silnie spersonalizowana i nastawiona na osiąganie stanowisk dla ludzi prominentnych w tejże polityce. Przykładem tego były chociażby starania Radosława Sikorskiego o szefostwo w NATO, starania o fotel przewodniczącego Parlamentu Europejskiego dla Jerzego Buzka i starania dla Włodzimierza Cimoszewicza o przewodniczenie Radzie Europy. A ten nurt, osiągnięcie tych celów personalnych, wymaga dobrych stosunków czy nieantagonistycznej polityki wobec celów polityki Niemiec, Francji i Rosji, a w warunkach resetu amerykańsko-rosyjskiego także polityki prowadzonej przez Obamę. W tej sytuacji więc kalkulacja interesów Polski schodzi na drugi plan wobec interesów ludzi, którzy tę politykę prowadzą.
Wracając do wypowiedzi Kuźniara, "Wriemia Nowostiej", komentując wizytę Komorowskiego w USA, napisały, że we współpracy wojskowej między USA i Polską jest więcej deklaracji niż konkretnej treści.
- Rzecz wygląda w ten sposób, że o ile poprzednio istniały realne fora polsko-amerykańskiej współpracy wojskowej, z istotnymi dla Polski przełożeniami politycznymi, tego się w debacie w Polsce w ogóle nie dostrzegało. Polacy byli u boku Amerykanów w Iraku nie dlatego, że mamy bardzo ważne interesy nad Tygrysem i Eufratem. Obok próby oparcia się w polityce zagranicznej na potencjale USA (co w latach 2003-2008 się udawało) istotne było to, że w wielonarodowej dywizji dowodzonej przez Polaków znajdowali się Ukraińcy, Łotysze, Litwini, Węgrzy, Rumuni, Bułgarzy, Słowacy itd. Tworzyliśmy więc strukturę współpracy wojskowej z naszymi sąsiadami z regionu. Amerykanie dostarczali nam forum, na którym budowaliśmy tę współpracę. W 2003 r. nasza obecność wojskowa w Iraku była instrumentem wciągania Litwy, Łotwy, Estonii, Rumunii, Słowacji i Bułgarii do NATO (one, gdy my jechaliśmy do Iraku, jeszcze w Sojuszu nie były, a stanowisko Waszyngtonu było dla tej kwestii rozstrzygające). Włączenie kontyngentów z tych państw do naszej dywizji było krokiem w kierunku wciągnięcia ich do NATO, czyli realizacji celu politycznego dla Polski pierwszorzędnego. Podobnie było z polsko-amerykańskim oddziaływaniem na Ukrainę i Gruzję. Obecnie, poprzez wycofanie się Polski z Iraku, zmianę polityki Kijowa (na Ukrainie przebiegało to niezależnie od nas) i wspomnianego resetu w relacjach Moskwa - Waszyngton, nie ma takich celów politycznych - już nie przyciągamy Ukrainy czy Gruzji do NATO. To się skończyło wraz z wojną gruzińską. Ukraina poszła na Wschód, nie mamy też wspólnych operacji z Litwinami, Łotyszami, Węgrami, Rumunami itd. i to wszystko się rozsypało. Więc rzeczywiście nie ma substancji politycznej, której operujące wojska polskie by służyły.
Kontyngent polski w Afganistanie oczywiście jest i walczy, tylko pytanie po co. - Na to pytanie nie możemy sobie odpowiedzieć w tej chwili. Skoro Amerykanie resetują stosunki z Rosją, to po co my wydajemy pieniądze i ryzykujemy życie naszych żołnierzy? Bo przecież jeśli uznamy, że największym zagrożeniem dla Polski jest terroryzm, to najlepszym sposobem minimalizacji tego zagrożenia jest zdystansowanie się od Stanów Zjednoczonych. Należałoby zerwać stosunki z USA i wtedy nas terroryści nie zaczepią. Jest to oczywiście niedorzeczny pomysł, a zatem to nie obawa przed terrorystami przywiodła nas do Afganistanu. Niestety, wszystkie poprzednie cele, które istniały realnie, są obecnie martwe. Jadąc do Iraku, przyciągaliśmy Bałtów, Ukraińców, Słowaków, Rumunów i Bułgarów do NATO i zacieśnialiśmy współpracę z Węgrami poprzez wspólne, właśnie z sąsiadami, akcje wojskowe pod auspicjami amerykańskimi, potem razem z Amerykanami walczyliśmy o MAP (plan dla członkostwa w NATO) dla Ukrainy i Gruzji, co, niestety, wobec oporu Rosji, Niemiec i Francji zakończyło się niepowodzeniem w Bukareszcie w kwietniu 2008 roku. Następnie konkretem w relacjach polsko-amerykańskich był projekt tarczy antyrakietowej. Dziś żaden z tych celów nie jest już aktualny.
Nie ma, Pana zdaniem, żadnej istotnej dla Polski politycznej bazy dla wojskowej współpracy polsko-amerykańskiej? - Dokładnie tak. Obiecane nam rozmieszczenie samolotów - i tylko około 16-20 sztuk - w Polsce nie ma większego znaczenia obronnego. A istotą polityczną, dla której Warszawa powinna chcieć obecności sił amerykańskich w Polsce, jest wytworzenie sytuacji, którą najlepiej symbolizuje syndrom Berlina Zachodniego z okresu zimnej wojny, czyli z czasów, kiedy tam stacjonowały jednostki amerykańskie, brytyjskie i francuskie. Wszak to nie ich potęga, nie ilość luf i siła salwy, jaka z nich mogłaby zostać wystrzelona, tylko polityczny fakt, że byli to Brytyjczycy, Amerykanie i Francuzi, chronił Berlin Zachodni przed inwazją sowiecką. Otwarcie przez Sowietów ognia do tych właśnie jednostek w sensie politycznym oznaczałoby bowiem początek wojny z całą tą koalicją, a nie tylko potyczkę z policją berlińską. To byłaby politycznie zupełnie inna decyzja. I w tym samym celu amerykańskie wojska powinny stacjonować w Polsce, żeby potencjalny najeźdźca - czyli, załóżmy, Rosja - podejmował decyzję o otwieraniu ognia do żołnierzy amerykańskich, a nie żeby prezydent Stanów Zjednoczonych podejmował decyzję o przysłaniu swoich żołnierzy, gdyby Polska była zaatakowana. Bo to jest zupełnie inna sytuacja psychologiczna. Można - słusznie czy niesłusznie - nie uwierzyć, że Amerykanie przyślą żołnierzy, ale jeśli żołnierze są na miejscu, to już ich obecność nie jest przedmiotem wiary, tylko planowania sztabowego najeźdźcy, który zyskuje silny powód, by w ogóle porzucić zamiar najazdu. Żeby takie odstraszanie było skuteczne, to te jednostki, które powinny stacjonować w Polsce, powinny stacjonować w sensie stałym i być trudno usuwalne. Muszą być istotne dla bezpieczeństwa USA - jak byłaby tarcza antyrakietowa, co do której nikt nie miałby wątpliwości, czy Amerykanie będą jej bronić, czy też ją porzucą. Czyli to nie mogą być samoloty, które np. na mocy deklaracji prezydenta Stanów Zjednoczonych o "geście dobrej woli na rzecz obniżenia narastającego napięcia" odlecą, by nie drażnić Rosji. Jeszcze raz podkreślam, że wojskowa obecność USA w Polsce, by mieć zdolność odstraszania, musi być trudno usuwalna i stanowić element bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych!
"Nasz Dziennik"
POLSCY PROKURATORZY ZŁAPANI NA ROSYJSKI HACZYK Prokuratura rosyjska, która wycofała zeznania kontrolerów z akt śledztwa smoleńskiego, działała na podstawie przepisów-wytrychów. Co ciekawe, polscy prokuratorzy wojskowi nie dysponują tłumaczeniem kodeksu postępowania karnego Rosji. Wiedzę na temat treści tych przepisów czerpią z analizy opinii sporządzonej przez biegłych z uniwersytetu. 21 lipca Komitet Śledczy przy rosyjskiej prokuraturze wydał postanowienie o „uznaniu niedostępności środków dowodowych”. Chodzi o zeznania dwóch kontrolerów lotu Pawła Pliusnina i Wiktora Ryżenki, którzy 10 kwietnia pełnili służbę w wieży kontroli w Smoleńsku. Rosjanie przesłuchali ich w parę godzin po katastrofie – bez obecności przedstawicieli strony polskiej. Przepytywano ich krótko (po trzy, cztery godziny), można rzec – symbolicznie, choć byli jedynymi osobami, które miały bezpośredni kontakt z załogą Tupolewa w ostatnich minutach lotu.
Tajna treść jawnego kodeksu Rosjanie zakwestionowali ważność tych i tak skąpych zeznań, tłumacząc to względami proceduralnymi, i przedstawili nowe, różniące się od wcześniejszych kilkoma zasadniczymi informacjami. W nowych, przeprowadzonych w sierpniu, tzn. cztery miesiące po katastrofie, nie ma już tych elementów, które wskazywałyby, że odpowiedzialność za tragedię może ponosić strona rosyjska. Zapytaliśmy rzecznika Naczelnej Prokuratury Wojskowej, na jakie przepisy prawa rosyjskiego powołali się śledczy moskiewscy. Poprosiliśmy także o dokładną treść przywołanych przepisów. Otrzymaliśmy zdumiewającą odpowiedź. „Komitet Śledczy przywołał następujące przepisy kodeksu postępowania karnego Federacji Rosyjskiej: art. 38, art. 75 oraz art. 166. Wiedzę na temat treści tych przepisów Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie posiada w wyniku analizy opinii, którą sporządzili na podstawie prokuratorskiego postanowienia biegli z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Z uwagi na brak zgody prokuratora referenta śledztwa w sprawie katastrofy samolotu Tu-154 M nr 101 na publiczne rozpowszechnianie przedmiotowej opinii lub jej fragmentów, nie mogę podać Pani treści wskazanych powyżej przepisów” – pisał płk Jerzy Artymiak z NPW. Bez trudu znaleźliśmy w internecie rosyjski kpk i te artykuły, których treść prokuratura uznała za tajną. Artykuł 38 opisuje uprawnienia śledczego. Nie ma w nim mowy o wyłączeniu dowodów w sprawie. Artykuł 75 nosi tytuł „Niedozwolone dowody”. W ustępie 2 wymieniono, jakie dowody uznaje się za niedozwolone. „1). Zeznania podejrzanego, oskarżonego, złożone w trakcie dochodzenia przed rozprawą sądową pod nieobecność obrońcy, nie wyłączając rezygnacji z obrońcy, i niepotwierdzone przez podejrzanego, oskarżonego w sądzie; 2) Zeznania osoby pokrzywdzonej, świadka, oparte na domysłach, hipotezach, pogłoskach, jak również zeznania świadka, który nie jest w stanie wskazać źródła swojej wiedzy; 3) Inne dowody, uzyskane wbrew wymogom niniejszego kodeksu”. Polscy prokuratorzy wojskowi złapali się na ten wątpliwy haczyk. Tymczasem wykorzystanie pretekstu, jakoby protokoły były błędnie sporządzone, budzi poważne zastrzeżenia wśród osób znających prawo Federacji Rosyjskiej. W rozmowie z portalem Tvn24.pl prawnik Natalia Wasilenko z kancelarii prawnej „Vasilisa” powiedziała, że w swojej praktyce nie spotkała się z przypadkiem unieważnienia zeznań. „Rosyjski kodeks postępowania karnego nie mówi wprost o powodach, dla których można unieważnić przesłuchanie świadka. Art. 166 jedynie reguluje, w jaki sposób ma być zaprotokołowana czynność z przesłuchania” – powiedziała Wasilenko. Z nowych, „właściwych” zeznań kontrolerów wynika np., że lot Tu-154 miał charakter cywilny, a nie wojskowy, co ewidentnie pomniejsza winę Rosjan. Ponadto kontrolerzy Ryżenko i Pliusnin nie wspominają już nic o tajemniczym oficerze Krasnokutskim i mjr. Łubancewie, którzy według kwietniowych zeznań także przebywali na wieży. Pliusnin zmienił też zdanie w kwestii widoczności na Siewiernym 10 kwietnia. Wcześniej mówił o 800 m, w sierpniu tylko o 400 m.
Dlaczego korygowano zeznania Nasi rozmówcy z kręgu polskiej prokuratury zwracają uwagę, że w ślad za wnioskiem Rosjan o wycofanie zeznań kontrolerów powinny zostać podjęte zdecydowane kroki prawne strony polskiej – m.in. wniosek o przesłuchanie wszystkich osób uczestniczących w czynności przesłuchania kontrolerów, a także wnioski o wyłączenie ze sprawy tych prokuratorów rosyjskich, którzy sporządzili wadliwe protokoły zeznań. A przede wszystkim żądanie odpowiedzi, dlaczego rzekomo wadliwie sporządzone protokoły nie zostały skorygowane w zakresie proceduralnym, bez ingerowania w treść. Zamiast tego strona polska podjęła bezprecedensowy krok i zgodziła się, by w polskim śledztwie w ogóle nie uwzględniać zeznań kontrolerów przy ocenie prawnej materiału dowodowego.
AG, LM, GW, AZ
15 grudnia 2010 Twa twarz to potwarz. Pomyślałem o Polskich Kolejach Państwowych, wracając z Gdańska w niedzielę, z międzynarodowej konferencji pt:. Blog Forum Gdańsk 2010. Spotkanie zorganizował pan prezydent Paweł Adamowicz z Platformy Obywatelskiej. On za wszystko zapłacił - no nie z własnej kieszeni, ale z kieszeni podatników gdańskich, którzy rzecz jasna w konferencji nie uczestniczyli.. Bo była to impreza zamknięta - właśnie dla nich. Kto inny wypracowuje - kto inny korzysta - jak to w socjalizmie biurokratyczno-kulturowym.. Bo kultura w socjalizmie obecnym jest najważniejsza. Rządzący rzucają na front walki wszelkie możliwe środki, żeby marksizm kulturowy święcił triumfy.. Cała rzecz odbyła się na terenie Stoczni Gdańskiej, gdzie w jednym z dawnych budynków Stoczni, obskurnym jak całość budowli pozostałych po Stoczni, utworzono Instytut Sztuki Wyspa, niedaleko od miejsca, gdzie pracował Lech Wałęsa i tam zaczynał obalać komunizm.. Tam obalał, ale Instytut Sztuki Wyspa, jest niczym innym jak formą komunistycznej własności, własności wspólnej, tak jak Stocznia Gdańska - też była wspólna. Jaki komunizm obalał pan Lech Wałęsa, który razem z panem Piotrem Adamowiczem, Andrzejem Drzycimskim i Adamem Kinaszewskim, napisali książkę pt:. ”Gdańsk według Lecha Wałęsy”, którą otrzymałem od organizatorów? Z tym obalaniem komunizmu – to oczywiście propagandowe bajki. Gdyby nie twarda postawa Reagana i Papieża - nic by z tego nie było. Bo kto przegoniłby kilka milionów żołnierzy radzieckich stacjonujących w Europie Środkowej i Wschodniej? No chyba nie pan Lech Wałęsa z żoną Danuśką przeskakując przez płot - jak jest jeszcze napisane na skrzydełku książki - podczas gdy sam bohater w jednym z programów powiedział, że ”żadnego płotu nie pamięta”(?????). Z murem też była sprawa dyskusyjna - nie mógł go przeskoczyć, był za wysoki.. Pozostaje inna wersja, którą forsowała pani Anna Walentynowicz, a która polegała na przywiezieniu pana Lecha Wałęsy motorówką od strony morza.. A kto miał wtedy motorówki i dlaczego przywiózł pana Lecha Wałęsę do Stoczni? Jaki miał w tym cel? Chyba, że dotarł do Stoczni tunelem wybudowanym przez stoczniowców wyłącznie dla niego.. W każdym razie niedaleko od Instytutu Sztuki Wyspa będzie niedługo Europejskie Centrum Solidarności, które też będzie utrzymywane z pieniędzy podatników, jak nie gdańskich, to ogólnopolskich.. Jak jeszcze coś” kulturalnego” dobudują - będzie zamiast komunistycznej Stoczni, komunistyczny skansen kultury dotacyjnej.. I po to , pan Lecha Wałęsa z żoną obalali komunizm? Żeby na to miejsce wybudować komunizm kulturowy! Na razie w Stoczni pracuje jeszcze dwa tysiące osób.. Całość sprawia wrażenie gnijącego statku, który tonie i powoli idzie na dno.. To wszystko akurat w sponiewieranym śniegu- tworzy dodatkowo przygnębiający obraz.. Instytut Sztuki Wyspa na zewnątrz wygląda tak samo jak otoczenie, ale wewnątrz całkiem, całkiem.. Widać, że władze stawiają na sztukę.. Były panele i dyskusje.. Zawsze to dobrze, jak spotykają się ludzie i powymieniają sobie poglądy na to i owo. Nawet jak się nie zgadzają.. Pana Piotra Adamowicza zapytałem jak to się robi, że wygrywa się w I turze wyborów? Odpowiedział, że to praca dwudziestoletnia w samorządzie.. Wszystko być może - i taka popularność! Jakiś aktywista z zagranicy mówił o braku wolności słowa dla blogerów.. Ale mówił tylko o braku wolności słowa w Chinach, Rosji, Iranie i Białorusi. Nie wspominał nic o Korei Północnej i nic o Wikileaks.. Nic o Julianie Assange.. Nic o Afryce i Ameryce Południowej.. I plótł o Prawach Człowieka. Mówił w sposób pewny i zdecydowany, co oznacza, że nie pierwszy raz wygłasza przygotowane teksty.. Taki oficer polityczny przygotowany międzynarodowo. Nastawiony antychińsko i antyirańsko.. Tylko mu w głowie demokracja i prawa człowieka - największe zabobony dwudziestego wieku. .W końcu zdjąłem słuchawki i wyszedłem - bo ile można słuchać ciągle o tym samym.. I ten brak demokracji i praw człowieka w Chinach w końcu nas, Europejczyków udusi.. Bo tam gdzie nie ma demokracji i praw człowieka - niezależnie od cywilizacji - panuje jako taki porządek.. Demokracja to chaos i bałagan.. Wystarczy załączyć telewizję.. Co się działo wczoraj w Rzymie przed demokratycznym parlamentem i ta pogoń za każdym głosem, żeby się matematycznie zgadzało - żeby była większość.. Bo bez większości - nikt z demokratów - nie ma racji.. „Na wycieczce szkolnej zerkał ku sklepowi z napojami alkoholowymi- gdzie potem dokonał zakupu pamiątek.. ”-napisał jakiś uczeń w państwowej szkole. Ja też zerkałem, będąc uczestnikiem wycieczki po Muzeum Bursztynu w Gdańsku.. W gablotach lśniły piękne wyroby z bursztynu.. Naprawdę fascynujące; i szkatuły, i naszyjniki, i samodzielne sztuki bursztynowe.. A na ścianie wielki plakat? Na nim Lech Wałęsa i pan Elton John(???). W ręcznym uścisku.. Trzymali się za ręce, ale nie tak tradycyjnie na poziomie kolan - a powyżej głowy.. Pomyślałem, że pan Elton John przyjechał do Polski swojego czasu na koncert ze swoim mężem. Teraz trzymają się z panem Lechem Wałęsą za ręce... Czyżby coś się zmieniło w życiu Eltona Johna? Tyle wrażeń w Muzeum Bursztynu.. Bo muzea służą – co jest kolejnym przykładem - to ustanowienia propagandy.. Bo w jakim celu umieszczono tam ten plakat? Przecież nie miało to nic wspólnego z bursztynem.. Bo takie zdjęcie Bursztynowej Komnaty - to jednak zdjęcie. Choć komnaty nie sposób odnaleźć - to jednak istniała ona naprawdę.. Co prawda pan Lech Wałęsa i pan Elton John też istnieją naprawdę.. I łatwo się odnaleźli.. W każdym razie kolacja w hotelu Mercure Hevelius Gdańsk była smakowita. Pełna różnorodności i smakowitości.. Zastawione wszystko do granic nieprzyzwoitości w czasach „kryzysu.”. .Nie powiem- miałem wyrzuty sumienia, bo jednak gdańscy podatnicy się na to wszystko złożyli.. Ale w końcu wybrali sobie demokratycznie prezydenta, który w ich imieniu wydaje ich pieniądze.. Te dymiące półmiski, góry talerzy i filiżanek, metalowe chlebaki podtrzymujące temperaturę. .Można było sobie wybrać co się chce.. Tak wyglądają- mniemam- konferencje dotyczące walki z biedą.. Chociaż nie- kawioru nie było! Było dużo wina.. No i nie było szampana.. Śniadanie też było wzruszające.. Jeszcze szaro przed ósmą.. Zastawiony stół różnorodnością.. Czy dworzanie zniknęli odkąd lud został królem? Lud też może jadać po królewsku.. Śniadanie po królewsku. .Podatnicy gdańscy jeszcze śpią- a my już na ich rachunek.. Zresztą dobrze, że śpią.. Czego oczy nie widzą – tego sercu nie żal.. Jedzie blondynka z psem autobusem: Kierowca pyta:
- Czy zapłaciła pani za psa? - Nie, dostałam na urodziny.. Ja nie miałem urodzin - i też dostałem.. Potem dostałem się na pociąg, który odjechał punktualnie - Intercity.. Ale jaja były dopiero na Wschodnim w Warszawie.. Konduktor w ekspresie poinformował mnie, że kończymy jazdę przy peronie drugim, a w sześć minut później mam pociąg do Radomia z peronu szóstego. On pojechał prosto do Krakowa Pociąg do Radomia miałem niezależnie od numeru peronu.. Bo było późno. Gdy pociąg wytracił bieg i byłem już na peronie drugim - pobiegłem na peron szósty, miałem trochę ciężkawą torbę, bo dostałem trochę prezentów od prezydenta Gdańska., ale jakoś sobie poradziłem.. Dobiegłem do piątego – patrzę - a tu nie ma szóstego.. To znaczy był - ale nie wzdłuż tunelu podziemnego.. Zapytałem człowieka w mundurze kolejarskim, gdzie jest peron szósty..(???). Zdziwiony odpowiedział, że jest, oczywiście, że jest.. Ale najpierw trzeba wejść na górę piątego i tam przejściem podziemnym przejść na szósty(???). Naprawdę nieźle zorganizowane. Labiryntem na peron.. I tam dopiero odsapnąłem po tej bieganinie, tym bardziej, że za kilka minut miał być pociąg do Radomia.. Czekam pięć, czekam dziesięć.. Miał być za dwie minuty dwudziesta.. A było już dziesięć – po.. Poszedłem do dyżurnego ruchu na peronie szóstym , żeby zapytać dlaczego jest opóźnienie.. „Jakie opóźnienie- zapytał zdziwiony dyżurny. Pociąg do Radomia już odszedł punktualnie, ale z peronu pierwszego(???). No do jasnej cholery, miał odejść z peronu szóstego.. A kto to panu powiedział? - zapytał dyżurny ruchu peronu szóstego. Jak to kto! - Konduktor superekspresu, który kiedyś - na początku lat dziewięćdziesiątych jechał z Gdańska do Warszawy 3,5 godziny, a teraz jedzie 5,5 godziny… - Jak mógł Panu powiedzieć, jak ten pociąg odchodzi z szóstego - upierał się dyżurny ruchu peronu szóstego.. - A kiedy będzie następny do Radomia?- zapytałem. - Przed dziewiątą z peronu pierwszego.. - Na pewno z pierwszego?- zapytałem - No co pan żartuje - przecież ja tu jestem dyżurnym i wiem o której dany pociąg odchodzi.. Ale ja naczytałem się Mrożka i mam poczucie humoru, a sam Mrożek chyba już nie, bo ponownie wyjechał z Polski.. Nie mógł patrzeć na te jaja codzienne.. Pobiegłem więc na peron pierwszy z nadzieją, że pierwszy jest i nie trzeba będzie przechodzić przez drugi labiryntem. I był! Czekam i czekam, minęło pół godziny i zbliża się czas podstawienia pociągu.. Ale znowu obudziła się we mnie ciekawość, żeby sprawdzić czy aby na pewno.. Poszedłem do dyżurnego ruchu na peronie pierwszym sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i się zgadza.. No i się zgadza, jeśli chodzi o to, że pociąg do Radomia, ale nie peronu pierwszego, ale z trzeciego(???) I dawaj biec na trzeci.. Dyżurny z szóstego nie wiedział jak odchodzi pociąg z trzeciego.. a to tylko - wydawałoby się – rzut moherowym beretem.. Ostatni raz pociągiem jechałem ze dwudzieści lat temu, może więcej.. Ale nie chciało mi się w taką pieską pogodę prowadzić samochodu do Gdańska. I nie myślcie państwo, że się już nigdy nie wybiorę pociągiem.. Wybiorę się - pokochałem ruletkę kolejową i ryzyko. Mimo, że to jej twarz to potwarz.. I kocham Polskę nadal! To jest najpiękniejszy kraj - żeby tylko nie ten ustrój. WJR
PUTIN OIL Tak przy okazji poprzedniego komentarza do wypowiedzi Prawie Najlepszego Ministra Finansów w Europie o Możejkach, wizyty w Polsce Pana Prezydenta Federacji Rosyjskiej i publikacji WikiLeaks nasunął mi się „link” do własnych myśli. Okazuje się bowiem, że nie tylko ja uważam, iż władcy Rosji używają jej do swoich prywatnych interesów i traktują nie jako cel, ale instrument do ich realizacji. Celem są ich własne interesy ekonomiczne, co wywraca do góry nogami całą doktrynę „bezpieczeństwa energetycznego”. W ujawnionych przez WikiLeaks raportach z Rosji dyplomaci amerykańscy donosili o ogromnych „lewych” dochodach Pana Premiera Putina, które „skrupulatnie ukrywa za granicą”. Wspominali przy tym o „tajemniczej”, handlującej ropą szwajcarskiej firmie Gunvor, która według uparcie krążących po Rosji pogłosek ma być głównym źródłem ocenianego na 40 mld USD majątku Władimira Władimirowicza. Trzy lata temu przedstawiciele Gunvor oficjalnie zapewniali, że Putin „nie ma żadnego udziału ani nie czerpie żadnych dochodów” z działalności tej firmy, ale Amerykanie podejrzewają, że to nieprawda, i sądzą, że nieprzejrzyste interesy Putina „mają decydujący wpływ na politykę rosyjską”. Condoleezza Rice, sekretarz stanu w administracji prezydenta George ′a Busha, podejrzewała, że Putin w 2008 roku na swego następcę na Kremlu wybrał Miedwiediewa, aby zachować swą bezprawnie zebraną fortunę. „Dziedzicem” Putina miał zostać generał KGB Siergiej Iwanow, minister obrony i wicepremier, ale „WeWe” obawiał się, że mógłby on mu zrobić to samo, co on zrobił Chodorkowskiemu.
(Mafijna piramida Rosji Zachód uważa Rosję za państwo skorumpowane do cna. Na czele tej przestępczej piramidy stoi sam Władimir Putin gromadzący ogromny osobisty majątek - wynika z raportów dyplomatów USA ujawnionych przez portal Wikileaks John Beyrle, ambasador USA w Moskwie od lipca 2008 r., pisał w jednej z depesz, że merowie miast i gubernatorzy dają kremlowskim urzędnikom solidne łapówki, co gwarantuje im nietykalność i ochronę przed kontrolami z centrum. Wśród opłacających się Kremlowi miał być i mer Moskwy Jurij Łużkow, wyrzucony dwa miesiące temu przez prezydenta Dmitrija Miedwiediewa. Łużkowa widziano ponoć, jak w otoczeniu licznej ochrony przyjeżdżał do siedziby prezydenta Rosji z walizkami pełnymi pieniędzy. Merów i gubernatorów "karmią" z kolei ich podwładni.
Kolejny szczebel wszechobecnej korupcji to Federalna Służba Bezpieczeństwa (FSB) i milicja. Obie te instytucje podzieliły między siebie rewiry łowieckie. Milicja doi średnich i małych przedsiębiorców, a FSB bierze ciężkie pieniądze od "krupniaka", jak nazywany jest w Rosji duży biznes."Łapówkarstwo stało się równoległym do oficjalnego systemem podatkowym, który czyni bogatymi milicjantów, biurokratów i funkcjonariuszy FSB" - podsumowuje treść dokumentów opublikowanych przez Wikileaks brytyjski dziennik "Guardian". Eksperci szacują od dawna, że korupcja w Rosja sięga rocznie 300 mld dol. - mniej więcej tyle, ile wynosi budżet państwa. Ludzie z aparatu państwowego kontrolują struktury mafijne i za pieniądze gwarantują bezpieczeństwo także gangom. Ambasador Beyrle w jednym z raportów z Moskwy donosił: „Elementy przestępcze mają »kryszę « [dosłownie - dach, w tym przypadku - gwarancja ochrony] od milicji, FSB, MSW i prokuratury, a także władz Moskwy”. W innym miejscu dyplomata ocenił: „Rząd rosyjski w swych związkach z bossami przestępczości zorganizowanej posuwa się jeszcze dalej, dając im przywileje polityczne gwarantujące immunitet i pozwalające im uniknąć odpowiedzialności za przestępstwa”. O przykładzie takiej troski, którą państwo otoczyło gangstera, opowiedzieli dyplomatom USA hiszpańscy prokuratorzy, którzy w ubiegłym roku wystawili nakaz aresztowania Władysława Reznika, podejrzanego m.in. o związki z mafią i pranie pieniędzy. Reznik, pochodzący jak wszyscy ważni dziś ludzie w Rosji z Sankt Petersburga, rodzinnego miasta obecnego premiera Władimira Putina, okazał się jednak nietykalny. Od ośmiu lat jest deputowanym do Dumy, wiceszefem frakcji putinowskiej partii Jedna Rosja, przewodniczącym parlamentarnej komisji rynku finansowego, a sam Putin publicznie zwraca się do niego po imieniu. Gangsterzy rewanżują się państwu za okazywaną im troskę. Jak piszą amerykańscy dyplomaci, rosyjski wywiad chętnie korzysta z usług zorganizowanych grup przestępczych, choćby handlując bronią za ich pośrednictwem. W swych raportach z Rosji dyplomaci donosili także o ogromnych lewych dochodach samego Putina, które "skrupulatnie ukrywa za granicą". Wspominają przy tym o tajemniczej, handlującej ropą szwajcarskiej firmie Gunvor, która według uparcie krążących po Rosji pogłosek ma być głównym źródłem ocenianego na 40 mld dol. majątku byłego dwukrotnego prezydenta. Trzy lata temu przedstawiciele Gunvor oficjalnie zapewniali, że Putin "nie ma żadnego udziału ani nie czerpie żadnych dochodów" z działalności tej firmy, Amerykanie podejrzewają, że to nieprawda, i sądzą, że nieprzejrzyste interesy szefa rządu mają decydujący wpływ na politykę rosyjską. Sama Condoleezza Rice, sekretarz stanu w administracji prezydenta George'a Busha, w swej korespondencji podejrzewała, że Putin w 2008 r. na swego następcę na Kremlu wybrał słabego Miedwiediewa, aby zachować swą bezprawnie zebraną fortunę. Zdaniem innych dyplomatów USA "dziedzicem" Putina miał zostać były generał KGB Siergiej Iwanow, w ostatnich kilku latach minister obrony i wicepremier, ale ustępujący prezydent obawiał się, że to polityk zbyt silny, który mógłby go pociągnąć do odpowiedzialności. Na rewelacje Wikileaks zareagował wczoraj jedynie rzecznik Putina, nazywając je "czystymi insynuacjami i absolutną bzdurą". Cały kraj wpadł bowiem w euforię, gdy FIFA wybrała Rosję na gospodarza mistrzostw świata w 2018 r. Przyjaciel Silvio, wróg Micheil Materiały ujawnione przez Wikileaks rzucają też światło na relacje Putina z przywódcami Rosji i Gruzji. Według ambasadora USA w Rzymie Ronalda Spoglego premierowi Silviowi Berlusconiemu imponuje styl "macho", pewnego siebie przywódcy, jaki prezentuje Putin. Włoch próbuje naśladować Rosjanina, ufa mu i popiera "starania rosyjskie o to, by zniszczyć NATO". Męską przyjaźń premierów wzmacniają luksusowe podarki, jakimi stale wymieniają się obaj politycy. Z kolei według raportów Johna Teffta, byłego ambasadora USA w Tbilisi, Rosja jeszcze na długo przed sierpniową wojną w 2008 r. prowadziła agresywną, tajną grę przeciwko Gruzji, wspierając separatystów w Abchazji i Osetii Południowej, m.in. dostarczając im broń. Zdaniem Teffta Moskwa uparcie dążyła do destabilizacji sytuacji w sąsiednim kraju i odsunięcia od władzy prezydenta Micheila Saakaszwilego. Wacław Radziwinowicz). Proszę zauważy jak brzmi to zdanie: „interesy Putina mają decydujący wpływ na politykę rosyjską”. A nie na odwrót! Jako że skromność nigdy nie była moja silna stroną, to nieskromnie przypomnę, że od lat polemizowałem z powszechnie przyjmowaną tezą, że Rosja używa surowców energetycznych do realizacji celów politycznych i że „ropa i gaz zastąpiły czołgi jako instrument umacniania jej wpływów i panowania nad światem”. To Rosja jest wykorzystywana przez władców Kremla do wzmocnienia pozycji ekonomicznej rosyjskich koncernów, w których mają oni swoje interesy, a sposób prowadzenia przez nich rosyjskiej polityki służy utrzymaniu wpływów w tych koncernach.
Kto rządzi rosyjskimi koncernami? Zausznicy Kremla! A co jest potrzebne do opanowania zarządów tych koncernów? Opanowanie Kremla! A co jest potrzebne do opanowania Kremla? „Wygranie wyborów”. Oczywiście i „wygranie” i „wybory” są wzięte w cudzysłów, bo w Rosji odbywa się plebiscyt, czy nominat wyłoniony w zakulisowych rozgrywkach i namaszczony przez poprzednika na kolejnego prezydenta zdobędzie odpowiedni poklask. A jak się zdobywa poklask Rosjan? Tak jak w Polsce dla zdobycia władzy trzeba mówić o gruszkach na wierzbie (L. Miller), IV RP (J. Kaczyński) lub o robieniu cudów (D. Tusk), tak dotychczas w Rosji trzeba było dokonać jakiegoś najazdu, albo przynajmniej nim pogrozić. W zamian za gruszki na wierzbie tudzież inne cuda w Polsce zdobywa się prawo powołania zarządu Orlenu, a w Rosji za wojnę w Czeczenii zdobyło się prawo powołania zarządu Gazpromu. To nie jest żadna nowość. Proszę pamiętać, że również Aleksander I zdecydował się na kolejną wojnę z Napoleonem, której początkowo nie chciał, gdy go bojarzy poprosili, aby „Najjaśniejszy Pan przypomniał sobie los swojego świętej pamięci ojca”.
A czy istnieje zależność odwrotna? Im lepiej dla Rosji, tym lepiej dla rosyjskich koncernów? Zacznijmy od tego, że trudno zdefiniować, co jest dobre dla Rosji. Bo z jakiej perspektywy? Czy Rosja rządzona demokratycznie, zgodnie z zasadami zachodniej cywilizacji jest dobra dla Rosji? Nie jestem wcale pewien. Proszę pamiętać, że Monteskiusz wcale nie uważał monarchii konstytucyjnej za bezwzględnie najlepszy ustrój polityczny. Uważał ją za najlepszą dla współczesnej mu Francji. Ale ustrój zależy od „ducha praw”, na którego składa się położenie geograficzne, klimat, tradycja, wierzenia religijne itp. Wprowadzanie demokracji w Rosji mogłoby się skończyć podobnie, jak wprowadzanie demokracji w Iraku i Afganistanie. Dla Rosji jest lepiej, im wyższe są ceny surowców. I to jest element wspólny dla interesów Rosji i rosyjskich koncernów. A przez wiele lat surowce drożały tym bardziej, im bardziej niestabilna była sytuacja polityczna w świecie: po wybuchu wojny w Iraku, po różnych zamachach terrorystycznych i nawet po bardziej wojowniczych wypowiedziach niektórych polityków. Więc w interesie i Rosji i rosyjskich koncernów było to, żeby prowadzić „wojowniczą” politykę. Taka polityka przestaje się jednak sprawdzać. Gdy po wojnie w Gruzji spadły akcje Gazpromu, a cena ropy naftowej nie wzrosła, oczywistym się stało, że dotychczasowa polityka będzie musiała ulec zmianie. Dzisiejsi „bojarzy” chcą, żeby koncerny energetyczne miały większe przychody, z których oni czerpią prywatne zyski, a nie koniecznie żeby Rosja miała większe wpływy polityczne. Bo wtedy, gdy Związek Sowiecki takie wpływy bezwzględnie miał, oni mięli co najwyżej czarne wołgi i dacze pod Moskwą. Jeżeli zatem rosyjskim koncernom będzie się bardziej opłacało, żeby Rosja prowadziła bardziej „pokojową” politykę, to Rosja będzie prowadziła bardziej „pokojową” politykę. Po wojnie w Gruzji widać jak Rosja zaczyna zmieniać retorykę. Ich PR-owcy w końcu się zorientowali, że to Rosjanie mogą się przedstawiać jako pierwsze ofiary Stalina (w końcu Gruzin) i Dzierżyńskiego (też przecież nie Rosjanin). I dlatego i Putin i Miedwiediew tak skrupulatnie wykorzystali katastrofę smoleńską do „przełamania lodów” w relacjach z Polską. Bo to jest w ich interesie ekonomicznym! Prawdą jest, że Rosja odbudowuje swoją pozycję dzięki surowcom energetycznym. Gdy ropa naftowa była po 10 USD za baryłkę Rosjanie nie mieli na czołgi, które mogliby gdzieś wysłać. A teraz już mają. Ale im droższa ropa i gaz, tym w pierwszej kolejności lepiej dla rosyjskich koncernów i ich akcjonariuszy (także tych „ukrytych”). Oczywiście im lepiej dla rosyjskich koncernów, tym lepiej także i dla Rosji – wpływy podatkowe wyższe. Ale to, co wpływa do budżetu wędruje na emerytury (czasem wypłacane) i czołgi. A zyski wygenerowane w koncernach wędrują do prywatnych kieszeni. Więc pytanie, czy dzisiejsi władcy Kremla, to ideowcy, którzy robią wszystko, jak kiedyś komuniści, w imię panowania Rosji nad światem, a sami zadawalają się przywilejami płynącymi z władzy? „Co jest dobre dla General Motors jest dobre dla Ameryki” – oświadczył w 1955 roku Carlie Wilson – były prezes GM – po tym jak został sekretarzem obrony USA. No właśnie. Co prawda w Ameryce już nikt tak nie śmie powiedzieć, ale w Rosji zaczęła obowiązywać ta właśnie zasada. Na czym bardziej zależy dziś Putinowi: na utrzymaniu władzy, czy pakietu akcji Gazpromu, albo Gunvaru? Oczywiście to dzięki władzy zdobył te akcje, ale dziś to one są dla niego ważniejsze, bo premierem kiedyś być przestanie, tak jak przestał być prezydentem. Dlatego Putin prowadził i prowadzi politykę pozwalającą rosyjskim koncernom zdobywać coraz większe wpływy w świecie, a jemu samemu w tych koncernach. I pewnie większym zmartwieniem Putina jest to, żeby prezydent Miedwiediew nie zwiększył w nich swoich wpływów bardziej od niego, o co ten stara się jak może. To Miedwiediew kilka miesięcy temu polecił rządowi (czyli Putinowi), by zgłosił radzie dyrektorów Rosnieftu (obecnie, po przejęciu aktywów Jukosu największy rosyjski koncern naftowy) kandydaturę Eduarda Chudajnatowa na nowego prezesa. O decyzji Miedwiediewa poinformowała sekretarz prasowa prezydenta Natalia Timakowa. Przekazała też, że Miedwiediew spotkał się z Chudajnatowem, dotychczasowym pierwszym wiceszefem Rosnieftu. Zastąpi on Siergieja Bogdanczikowa, który stał na czele Rosnieftu od 12 lat. Kontrakt Bogdanczikowa wygasł 29 czerwca, jednak Kreml zwlekał z decyzją o jego odwołaniu, a on sam zapewniał publicznie, że pozostanie na następną kadencję. Pogłoski o zmianie na stanowisku prezesa Rosnieftu krążyły w Moskwie od dawna z powodu jego konfliktu z wicepremierem Igorem Sieczinem, który w rządzie Putina odpowiada za sektor energetyczny i jest przewodniczącym rady dyrektorów Rosnieftu. „Wiedomosti” napisały, że Sieczyn nie mógł odwołać Bogdanczikowa, bo sprzeciwiał się temu premier Władimir Putin. Dziennik nie wykluczał nawet, że Miedwiediew wybrał nowego szefa Rosnieftu wbrew Putinowi. „Wiedomosti” przedstawiły też drugą hipotezę: Putinowi było niezręcznie odwołać Bogdanczikowa, więc poprosił Miedwiediewa, by to on nominował nowego szefa Rosnieftu. Szkopuł w tym, że ta pogłoska rozpuszczana była przez otoczenie Putina, co, napiszę znów nieskromnie, potwierdza tezę, że w Rosji jest jednak kilka ośrodków władzy, i każdy z nich ma swoje interesy ekonomiczne. A to pozwala na ich rozgrywanie (oczywiście do pewnego stopnia) między sobą. Oczywiście pod warunkiem, że się umie grać.
A grać powinniśmy, bo, jak wynika z innych depesz opublikowanych przez WikiLeaks, na „Wuja Sama” reprezentowanego dziś przez wujaszka Obamę, nie za bardzo możemy liczyć.
PS. 1 Orlen i Lotos już podpisały długoletnie umowy na dostawę ropy naftowej z Gunvor International B.V. A ropa ta dostarczana jest do Polski rurociągiem Przyjaźń, który w depeszach ujawnionych przez WikiLeaks określony został mianem strategicznego dla interesów amerykańskich, co oznacza, że amerykańscy dyplomaci są ekonomicznymi analfabetami.
PS. 2 Z naszym „bezpieczeństwem energetycznym” jest tak samo jak z militarnym. Jak ujawnia WikiLeaks 7 maja 2009 roku Ambasador USA w Warszawie Victor Ashe informował Waszyngton, że ówczesny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski i szef gabinetu politycznego premiera Sławomir Nowak przekonują, „że USA muszą chociaż symbolicznie (podkreślenie moje) zademonstrować gotowość do obrony polskiego terytorium”. Gaz z ropą naftową mają to do siebie, że „symbolicznie” nie popłyną. W depeszy wysłanej 13 lutego 2009 roku Pan Ambasador Ashe ostrzega, że Polacy nie znają amerykańskich planów dotyczących wyrzutni Patriot i mają czasami „naiwne” oczekiwania. „Polakom nie powiedziano, że wyrzutnie, które będą do nich przyjeżdżać na zasadzie rotacji nie będą uzbrojone” – pisał Ashe. Pan Ambasador oceniał, że w sposobie interpretacji zapisów umowy między USA a Polską „zieje przepaść”.
PS. 3 Zamiast „Patriotów” mogą nam Amerykanie przesłać co najwyżej parę jeszcze ciepłych dolarów prosto z prasy drukarskiej. „Oczywiście, że jest możliwe, iż na skup obligacji wydamy więcej niż 600 mld USD – powiedział Ben Bernanke w ubiegłą niedzielę w wywiadzie dla telewizji CBS. W poniedziałek wzrosły cen ropy naftowej na światowych giełdach. Dziś GS (nie mylić z „Gminną Spółdzielnią”) przewiduje dalszy ich wzrost. Pewnie dużą część z wydrukowanych przez FED dolarów, które dostał na 0% obstawił na zwyżki cen ropy i dlatego o tym publicznie mówi. Bo jak GS mówi, że ropa ma być powyżej 100 USD za baryłkę, to trzeba zawczasu kupować. Z tym, że GS kupował pewnie już we wrześniu, więc teraz przeszacuje co kupił i pokaże świetne wyniki na koniec roku (w końcu, żeby ukryć straty, zmienił dwa lata temu rok podatkowy na kalendarzowy dlatego pewne rzeczy dzieją się teraz w grudniu).
(Goldman Sachs obstawia zwyżkę cen ropy. Spadek niewykorzystanych mocy produkcyjnych w ramach kartelu OPEC oznaczać będzie „drugi etap” ożywienia na rynku ropy, podnosząc ceny surowca powyżej poziomu 100 USD za baryłkę do drugiej połowy 2011 r. prognozuje bank Goldman Sachs Group. Organizacja zrzeszająca największych eksporterów „czarnego złota” będzie dostarczać więcej ropy, redukując swoje niewykorzystane moce, podczas gdy światowe zapasy będą normalizować się po „nadwyżce” wywołanej ostatnią światową recesją. Zdaniem Jeffreya Curriesa, analityka GS, globalne zapotrzebowanie na ropę pozostanie na poziomie ponad 2 mln baryłek dziennie. Ceny surowca wzrosły w bieżącym roku o 11 proc. WST, Bloomberg). Tak, czy siak: „God’s” news for GS. And Putin Oil. Gwiazdowski
Czytając Jakubiak Elżbieta Jakubiak: [Katastrofa smoleńska] było to wydarzenie bez precedensu. Konstytucja nakazuje parlamentowi zajęcie się taką sytuacją. (...) To była tragedia narodowa, w której zginęli głowa państwa, najważniejsi urzędnicy, najwyżsi wojskowi, osoby zasłużone dla Polski. (...) Stawiałabym sobie zarzut przez całe życie, gdybym odpuściła tę sprawę. Chodzi o jakość państwa i o to, czy potrafimy wyciągnąć wnioski z katastrofy. Słyszę, że nadal nie kupiliśmy samolotów, nadal piloci nie przechodzili szkoleń, że stan polskiej armii jest zły, stąd wniosek, iż nadal nie jesteśmy bezpieczni. (...) Komisja nie powinna być ciałem politycznym, ale narzędziem parlamentu do przeprowadzenia kwerendy, jak wyglądało państwo polskie przed katastrofą, w jej czasie i po niej. Powinna sprawdzić, jakie podjęto decyzje i jakie były reakcje organów państwowych. I co by się działo dziś w podobnym przypadku. (...) Dla mnie najważniejsze jest pytanie, czy podobna tragedia nie dotknie nas za rok czy dwa. Chcę też, aby Polacy dostali sygnał, że państwo już wie, jak reagować w takich momentach. Posłowie nadal nie wiedzą, co działo się w państwie w ciągu pierwszych dziesięciu godzin... (...) Jakie wtedy zostały podjęte decyzje. Jak zachowały się instytucje państwowe. Dla porównania: wiem, co w tym czasie stało się w Rosji. Po katastrofie prezydent Dmitrij Miedwiediew wydał dekret powołujący komisję. Na jej czele stanął premier, a w jej skład weszło m.in. kilku najważniejszych ministrów. Chciałabym wiedzieć, co w tym czasie działo się w Polsce. Na te wszystkie pytania nie jesteśmy jednak w stanie odpowiedzieć bez komisji. (...) Nie wiem, czy premier jest pewien, że państwo nie ma sobie nic do zarzucenia. Trudno się nie zgodzić z Elżbietą Jakubiak. Jedno tylko nurtuje mnie pytanie, gdy tak czytam o jej zastrzeżeniach i wątpliwościach. Jak można było odpuścić w kampanii prezydenckiej temat, który - jak widać - uważa za kluczowy dla państwa i Polaków? Dlaczego przez cały czas kampanii wyborczej, ani długie miesiące po, ani ona, ani jej koledzy z taką stanowczością tego tematu nie podnosili i aż osiem miesięcy się do tego zbierali? Dlaczego nie dali szansy zespołowi Macierewicza, nie weszli do niego, gdy był jedynym parlamentarnym forum, na którym ktoś jeszcze chciał o Smoleńsku rozmawiać? Nie rozumiem tego. Nie rozumiem tych ośmiu miesięcy milczenia, i nie rozumiem nagłego przebudzenia. A najbardziej nie rozumiem udawanego zdziwienia, że nikt do tej pory nie wniósł o powołanie takiej komisji. Bo wnieść o to mógł każdy z dziwiących się. Ta szansa nie pojawiła się z chwilą opuszczenia PiSu, ten sam poselski mandat Elżbieta Jakubiak i pozostali wnioskodawcy mieli osiem, sześć, dwa, miesiąc temu. I nie piszcie mi, proszę, że Jakubiak gra Smoleńskiem, bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że wszystko co mówi na ten temat jest autentyczne i szczere. Ani przez chwilę nie wątpiłam w jej i pozostałych muzealników żałobę. Dlatego właśnie nie rozumiem logiki odpuszczenie tego tematu, gdy był jeszcze świeży, i gdy był najlepszy moment do dyskusji o tym co dla Polski najważniejsze. Bo czyż właśnie nie kampania wyborcza powinna być czasem takiej dyskusji? I tu trzeba wrócić do kampanii prezydenckiej. Wizualnie ładnej, i skutecznej. Co wcale nie znaczy, że dobrej. Jeśli bowiem w państwie dzieje się tak źle, jak w Polsce działo się w kwietniu i dzieje od tamtej pory, to poważny polityk kandydujący na najwyższy urząd nie może udawać, że problemu nie ma i ze względów estetyczno-marketingowych milczeć na temat najważniejszy. Bo dyskusja o nim może się zrobić nieelegancka, a masowy widz nie lubi jak jest nieelegancko. Nie wiem ile osób zagłosowało na Kaczyńskiego tylko dlatego, że pomijał w kampanii temat Smoleńska. Wiem, że sama bym na niego nie zagłosowała, gdybym sądziła, że dla tych paru głosów zamierza na dobre temat odpuścić. Nie wiem czyj to był pomysł, żeby Smoleńsk odpuścić, ale był to pomysł fatalny w skutkach, bo o ile można było wytrzymać te trzy kampanijne miesiące, to przecież każdy musiał sobie zdawać sprawę, że gdy miną, temat wróci, a zbyt długo przemilczany, wróci pewnie z większym hukiem. Nie wiem jak sobie to wyobrażali spin doktorzy tamtej kampanii, ale jeśli liczyli, że Kaczyński odpuści, to znają swojego szefa dużo gorzej niż ja, choć w życiu go na żywo nie widziałam. I to jest właśnie powód dla którego uważam strategię kampanii prezydenckiej za złą. Bo była całkowicie oderwana od rzeczywistości, i od osobowości, emocji, charakteru, a także politycznych przekonań kandydata. To się nie mogło udać. Nie jest to jednak wina sztabu, który dzieli ją przecież z samym Kaczyńskim, który taką właśnie strategię zaakceptował. Tamta kampania, a zwłaszcza to co się stało po niej, pokazała, że czasami warto mówić rzeczy ważne, i przegrać, niż zmuszać się do milczenia w złudnej nadziei na premię za ugodowość. Tak, to była niedobra - choć elegancka i skuteczna - kampania. Ale nie zawsze tylko ze skuteczności rozliczamy polityków. Czasami także z tego czym za tę skuteczność zapłacili. Kataryna
Domyślam się, dlaczego Landsbergis to powiedział
1. Dlaczego Landsbergis ostrzegał Martę Kochanowską, żeby uważała na drodze? A ja się domyślam, dlaczego. Słyszałem tę wypowiedź w Brukseli, znam kontekst, w jakim padła i domyślam się jej przyczyn.
2. Sądzę, że ten stary litewski opozycjonista po prostu jeszcze nie zapomniał, jakim państwem jest Rosja. Ten stary Litwin (szkoda, że niechętny wileńskim Polakom), symbol litewskiej niepodległości, jeszcze nie zapomniał, co może się przytrafić ludziom, na których ktoś w Moskwie zagnie parol. On jeszcze nie zapomniał, co niegdyś spotykało nielicznych opozycjonistów w ZSRR i o tym, co całkiem niedawno spotkało Litwinienkę, Politkowską czy tę dziennikarkę zajmującą się zbrodniami armii rosyjskiej w Czeczenii (przypomnijcie mi jej nazwisko, bo uleciało mi z pamięci, ech skleroza...).
3. Landsbergis jeszcze nie zapomniał, że rosyjskie służby specjalne nie oderwały się od korzeni KGB. Dlaczego zresztą miałyby się oderwać, skoro władcą Rosji jest dawny wysoki oficer KGB. Landsbergis pamięta to wszystko i dlatego w pewnej chwili przeszedł z dość szorstkiej angielszczyzny na wileńsko-trocki polski i powiedział - niech się pani wystrzega wypadku...
4. To, o czym pamięta Landsbergis, elita litewskich elit - polskie elity elit zapomniały. Zapomniały nagle, 10 kwietnia, gdy na dymiących zgliszczach samolotu, dawny oficer KGB Władimir Putin uścisnął Donalda Tuska. Dziś, w 8 miesięcy po tamtym uścisku, elity gotowe są głowę dać za rosyjską praworządność, drwiąc i szydząc z tych, którzy w tę praworządność wierzą nie dość gorliwie. Jakie elity, taka wiara.Janusz Wojciechowski
Inicjacja polityczna Kazimierza Sosnkowskiego Kazimierz Sosnkowski urodził się 19 listopada 1885 roku w Warszawie w rodzinie szlacheckiej. Był synem Józefa herbu Godziemba (1832-1895), inżyniera chemika kierownika warszawskiej probierni, kompozytora amatora i dyrektora Towarzystwa Muzycznego w Warszawie oraz Zofii z Drabińskich (1858-1938) córki właściciela folwarku Gintowce na Żmudzi. Stryjecznym dziadem Sosnkowskiego był Ignacy (1790-1856)), oficer armii Księstwa Warszawskiego, kawaler Krzyża Virtuti Militari oraz Legii Honorowej, potem oficer wojska Królestwa Polskiego. W czasie powstania listopadowego awansował na pułkownika, walczył w słynnym pułku „czwartaków” pod Grochowem; po powstaniu pozostał w Królestwie Polskim. Kazimierz od najwcześniejszych lat „jak wielu chłopców z mego pokolenia wzrastałem w atmosferze opowieści o zesłankach, o Sybirze, o tajemnicach Cytadeli Warszawskiej”. Rodzinne tradycje walki o niepodległość Polski miały dominujący wpływ na wstąpienie Kazimierza do tajnego kółka samokształceniowego w V Gimnazjum w Warszawie, w którym rozpoczął swoją edukację. Tutaj po raz pierwszy zetknął się z konspirację, tutaj też po raz pierwszy doświadczył osobiście represji policji rosyjskiej, która wykryciu kółka doprowadziła do wyrzucenia jej członków z gimnazjum. Sosnkowski, który był wówczas w przedostatniej klasie, otrzymał tzw. wilczy bilet, który pozbawiał go możliwości ukończenia gimnazjum w Królestwie Polskim. Dzięki pomocy przyjaciół rodziny, wyjechał na jesieni 1903 roku do Petersburga, gdzie kontynuował naukę w tamtejszym XII Gimnazjum Klasycznym. Władze rosyjskie z dużo większą pobłażliwością traktowały Polaków, którzy mieszkali lub uczyli się na terenach rdzennie rosyjskich. Tak więc Sosnkowski po ukończeniu ze złotym medalem gimnazjum w 1904 roku, postanowił podjąć studia na Wydziale Inżynieryjnym tamtejszej politechniki. Plany te nie zostały jednak zrealizowane. Latem 1904 roku przyjechał na wakacje do Polski, gdzie zetknął się z oznakami ożywienia politycznego, spowodowanymi wybuchem wojny rosyjsko-japońskiej. Rozmowy z kolegami – Kazimierzem Mayznerem – studentem Uniwersytetu Warszawskiego oraz Ryszardem Świętochowskim (synem Aleksandra), studentem warszawskiego Instytutu Politechnicznego uświadomiły mu, że w tych niepewnych, możliwie, że przełomowych dla Polski czasach, miejsce każdego Polaka jest w kraju, a nie na obczyźnie. Porzucił więc myśl kontynuowania nauki w Petersburgu i przystąpił we wrześniu 1904 roku do egzaminów konkursowych do Instytutu Politechnicznego. Zdał je z wynikiem celującym i został przyjęty na I rok na Wydział Inżynieryjno-Budowlany. Na Politechnice zetknął się z prężnie działającą, tajną organizacja studencką „Zjednoczeniem”, której pierwotnym celem była opieka nad nowymi studentami, jednakże rozwój sytuacji politycznej w Królestwie Polskim sprawił, iż stała się organizacją polityczną studentów Instytutu Politechnicznego. Pierwsze akcje studentów Politechniki, rozpoczęte późną jesienią 1904 roku, miały charakter żywiołowy. Manifestacja na placu Grzybowskim, zorganizowana przez Polską Partię Socjalistyczną 13 listopada 1904 roku, w której uczestniczyła grupa studentów z Uniwersytetu i Instytutu Politechnicznego, przyczyniła się do obudzenia opinii społecznej, wzrostu aktywności wielu środowisk. Sam Sosnkowski tak wspominał swój udział w tej manifestacji: „Pamiętam jak dzisiaj postacie bojowców, którzy stojąc na stopniach kościoła Wszystkich Świętych, strzelali (…) do kordonów carskiej policji i wojska, opasujących świątynię”. 14 grudnia 1904 roku studenci Instytutu Politechnicznego zorganizowali demonstrację, będącą wyrazem poparcia dla zabójcy ministra Phlewe, Sazanowa, którego proces toczył się właśnie w Petersburgu. Początkowo studenci zamierzali zorganizować wiec dla wyrażenia uznania zamachowcowi. Miał to być także wyraz solidarności akademickiej, podjętej na apel studentów Politechniki Kijowskiej, której studentem był Sazanow. Jednakże władze Politechniki postanowiły nie dopuścić do wiecu. W porozumieniu z Generał-Adiutantem Czerkowym postanowiono wieczorem 13 grudnia przyspieszyć wakacje świąteczne, które zadecydowano rozpocząć już 14 grudnia. Jednocześnie zawieszono do 15 stycznia 1905 roku wszystkie zajęcia na uczelni. Kiedy więc 14 grudnia rano studenci przybyli pod gmach Politechniki, zastali budynek zamknięty, a na drzwiach widniało zawiadomienie o przerwaniu zajęć. Część studentów rozeszła się do domów, jednak pozostali, w tym m.in. Kazimierz Sosnkowski i Kazimierz Mayzner, postanowili jednak zamanifestować swoje poparcie dla Sazanowa i skierowali się na ulicę Marszałkowską. Po uformowaniu pochodu, zaczęli wiwatować na cześć Sazanowa i śpiewać pieśni rewolucyjne. Na rogu Marszałkowskiej i Żurawiej policja rozproszyła pochód i wpędziła studentów do bramy przy ulicy Marszałkowskiej 95. Ogółem aresztowano 49 studentów, których po wylegitymowaniu zwolniono do domów. Następnie w dniach 15-16 grudnia zostali oni przesłuchani w siedzibie Warszawskiego Ober-Policmajstra. Demonstracja powyższa nie została zorganizowana przez żadną partie polityczną, była spontanicznym odruchem najbardziej zdeterminowanych studentów, którzy pomimo zamknięcia uczelni, postanowili na ulicach miasta zademonstrować swój więź ideową z Kazanowem. W tych też kategoriach należy rozumieć udział w manifestacji Sosnkowskiego, który chciał wyrazić swój sprzeciw wobec brutalnej polityki Petersburga. Jest to jednocześnie pierwszy, wyraźny dowód świadczący o utożsamianiu się Sosnkowskiego z ruchem rewolucyjnym, rozumianym przede wszystkim jako walka z systemem caratu. Wychowany w rodzinie o silnych tradycjach walki zbrojnej musiał z sympatią odnosić się do ruchu rewolucyjnego, który w tym czasie jako jedyny głosił hasła walki o niepodległość Polski. Protokoły zeznań zatrzymanych studentów pokazują, iż nikt nie przyznał się do udziału w demonstracji. Władze policyjne zwalniając studentów dały im cały dzień na przygotowanie własnej wersji wydarzeń. W trakcie przesłuchań studenci stanowczo zaprzeczali także jakoby w czasie pochodu wznoszono jakiekolwiek okrzyki lub śpiewano pieśni rewolucyjne. Podobną linie obrony przyjął Kazimierz Sosnkowski, przesłuchiwany w dniu 16 grudnia. Zeznał, iż przyszedł pod gmach Politechniki około 11.30, a gdy dowiedział się o zawieszeniu zajęć, postanowił wrócić do domu. „Mieszkam – zeznał – przy ulicy Złotej 33, dlatego przyszło i iść po lewej stronie ulicy Marszałkowskiej”. Miało to tłumaczyć jego obecność na ulicy Marszałkowskiej podczas manifestacji studenckiej. Oświadczył następnie, że w pobliżu ulicy Żurawiej natknął się na policję, która tarasowała ulicę Marszałkowską. Chcąc ją wyminąć, przypadkowo znalazł się w pochodzie, w momencie w którym policja rozpoczęła go rozpraszać i w ten sposób został zatrzymany. Protokoły przesłuchań wskazują, że policja rosyjska nie przywiązywała do tej sprawy większej wagi. Władze rosyjskie bardzo pobłażliwie potraktowały zatrzymanych studentów. Nie dopatrując się w manifestacji akcentów rewolucyjnych odstąpiły nawet od postępowania administracyjnego uważając, że nie było dostatecznych podstaw naruszenia postanowienia z 12 stycznia 1901 o zakazie zebrań i przedsięwzięć przeciwnych obowiązującemu porządkowi i spokojowi. Ostatecznie przekazano sprawę do postępowania dyscyplinarnego dyrekcji Instytutu Politechnicznego. Ta udzieliła zatrzymanym demonstrantom nagany. Na takie załatwienie sprawy wpływ miały zapewne liczne wystąpienia robotników w Królestwie Polski. Strajki robotnicze przyspieszyły wybuch strajku szkolnego. Studenci obu uczelni warszawskich powołali 23 stycznia międzyuczelnianą komisję, która przygotowała projekt rezolucji, podnosząc w niej niszczący wpływ szkoły rosyjskiej. Domagano się w niej przywrócenia uczelniom polskiego charakteru, nadania im autonomii oraz zapewnienia życiu akademickiemu wolności politycznych. 28 stycznia 1905 roku w gmachu głównym Politechniki na wiecu zebrało się około 800 studentów, którzy uchwali rezolucję, w której domagano się „prawa każdej narodowości do stanowienia o swoim losie, wolności rozwoju kultury wszystkich narodów, zgromadzenia prawodawczego w Warszawie, wybranego na zasadzie powszechnego, tajnego, bezpośredniego i równego głosowania, które zadecyduje o potrzebach narodu”. Gwarancją zwołania tego zgromadzenia miało być obalenie caratu. Na przeforsowanie tak radykalnych żądań duży wpływ miała młodzież sympatyzująca z PPS. Wśród nich był także Sosnkowski, który na przełomie 1904/1905 wstąpił do PPS. Niewątpliwie niepodległościowy charakter programu partii oraz zdecydowane poparcie strajku szkolnego były najważniejszymi przesłankami, które wpłynęły na jego decyzję. Jak sam wspomina: „w gruncie rzeczy jednak socjalizm, partia pociągały mnie jako jedyna wówczas siła, która organizowała z bronią w ręku walkę o niepodległość”. Ni przywiązywał natomiast większej wagi do klasowego programu partii. „Szczerze mówiąc – pisał – obce mi były społeczne i filozoficzne idee socjalizmu. Marksizm, materializm dziejowy, teoria nadwartości, nie przemawiały do mej wyobraźni” . Takie podejście do programu PPS było charakterystyczne dla przedstawicieli polskiej młodej inteligencji, dla której najważniejsza była walka o niepodległość. Wzrost nastrojów rewolucyjnych przyczynił się niewątpliwie do radykalizacji poglądów społecznych, choć nadal pozostawały one dalszym miejscu. Władze uczelni chcąc zgnieść w zarodku ruch protestacyjny studentów zadecydowały o zamknięciu Politechniki z dniem 31 stycznia 1905 roku. Ponowne otwarcie Politechniki nastąpiło dopiero jesienią 1905 roku. 26 października 1905 roku doszło do kolejnego wiecu studentów, którzy w przyjętej rezolucji opowiedzieli się na kontynuacja strajku. Władze Instytutu nie chcąc dopuścić do eskalacji wydarzeń, postanowiły zamknąć ostatecznie Politechnikę z dniem 13 listopada 1905 roku. Studenci I roku zostali automatycznie skreśleni z listy studentów. To zaś niewątpliwie wpłynęło na większe zaangażowanie Sosnkowskiego w działalność PPS, w której jak enigmatycznie wspomina: „ w partii począłem pełnić różne funkcje”. „Pod koniec 1905 roku – wspominał – wysłano mnie za granicę, powierzając dokonanie objazdu środowisk PPS istniejących w Niemczech i Austrii oraz zorganizowanie akcji zbiórkowej na ruch rewolucyjny w kraju”. Jednak już wkrótce Sosnkowski zaangażował się w działalność Organizacji Bojowej PPS, kierowanej przez Józefa Piłsudskiego. Ale o tym już w innym odcinku biografii Kazimierza Sosnkowskiego.
Wybrana literatura:
K. Sosnkowski – Materiały historyczne
H. Kiepurska – Warszawa w rewolucji 1905-1907
Wspomnienia byłych studentów Politechniki Warszawskiej 1898-1905
W. Pobóg-Malinowski – Józef Piłsudski 1901-1908. W ogniu rewolucji. Godziemba's blog