393

Wielki brat rzucił nas na kolana! Czy rosyjskie lobby energetyczne uzależniło Polskę od dostaw rosyjskiego gazu? Niestety, wiele na to wskazuje. Gra toczyła się o ogromną stawkę. W styczniu 2010 r. prezesem EuRoPol Gazu został - nie kto inny, tylko Aleksandr Miedwiediew - brat prezydenta Rosji. Był więc jednocześnie wiceprezesem Gazpromu, prezesem spółki Gazprom-Export i prezesem EuRoPol Gazu, który miał decydować o umorzeniu - uwaga 1,2 miliarda złotych długu Gazpromowi. Konflikt interesów stał się oczywisty. Jeśli rząd umorzy długi Gazpromu, to będziemy wnioskować o powołanie sejmowej komisji śledczej - zapowiadał w połowie listopada 2009 r. Lech Kaczyński. Było to kilka tygodni po uprawomocnieniu się precedensowego wyroku Federalnego Sądu Arbitrażowego w Moskwie. Nakazał on rosyjskiemu koncernowi energetycznemu Gazprom zapłacenie wymaganej prawem kwoty za tranzyt rosyjskiego gazu przez Polskę. Łącznie z odsetkami była to kwota 1,2 miliarda złotych. Wówczas długi Gazpromu wynosiły ponad 55 miliardów dolarów i ciągle rosły. Jedyną szansą, aby uniknąć spłaty zaległych kwot Polsce, było umorzenie długu. Za tym umorzeniem w listopadzie 2009 r. opowiedział się rząd Tuska, jednak stanowczo zaprotestował Lech Kaczyński.

Jednostronna decyzja Na mocy porozumienia jamajskiego z 1993 r., rosyjski koncern Gazprom miał przesyłać przez terytorium Polski gaz do krajów Europy Zachodniej. Pieniądze za przesył gazu miały trafiać do spółki EuRoPol Gaz SA

odpowiedzialnej za tranzyt. Przez 13 lat współpraca układała się względnie pomyślnie - głównie dzięki temu, że statut spółki EuRoPol Gaz SA skonstruowany był w taki sposób, że kontrolę nad nią miał polski rząd. Oczywiście Gazprom dążył do zmiany tej sytuacji. Przejęcie kontroli nad EuRoPol Gazem dawałoby rosyjskiemu potentatowi możliwość samodzielnego decydowania o przepływie gazu do Polski. Taka sytuacja dawałaby Rosjanom ogromne narzędzie do szantażowania władz w Warszawie (bardzo ciekawie mówił o tym wątku prezes Bartimpexu Aleksander Gudzowaty w rozmowie z Romanem Mańką).

W rękach polityków Próba przejęcia kontroli nad EuRoPol Gazem miała oczywiście ogromne znaczenie polityczne. Nie tylko dla relacji polsko-rosyjskich, ale także dla stosunków na najwyższych szczytach władzy w Rosji. Personalna obsada stanowisk w Gazpromie doskonale odzwierciedla bowiem równowagę między obozem premiera i prezydenta Rosji. Szefem Rady Dyrektorów (odpowiednik polskiej Rady Nadzorczej) Gazpromu był aż do stycznia 2008 r. Dmitrij Miedwiediew - obecny prezydent Rosji. Zastąpił go były premier Rosji Wiktor Zubkow - jeden z jego najbliższych współpracowników. Z kolei wiceprzewodniczącym rady jest Aleksiej Miller, który równocześnie pełni funkcję prezesa zarządu Gazpromu. Aleksiej Miller to jeden z najbliższych współpracowników Władimira Putina. To Putinowi zawdzięczał stanowiska w Komitecie Miejskim w Sankt Petersburgu. To Putin uczynił go szefem wydziału odpowiedzialnym za nieruchomości prezydenta Jelcyna, potem wiceministrem gospodarki, w końcu szefem Gazpromu. Zastępcą Millera i zarazem wiceprezesem Gazpromu jest nie - kto inny tylko Aleksandr Anatoljewicz Miedwiediew - brat prezydenta Rosji. Miedwiediew jest również prezesem spółki Gazprom Export - zajmującej się eksportem gazu do krajów Europy Środkowo-Wschodniej.

Letni impas Latem 2006 r. zarząd Gazpromu ogłosił, że opłaty za tranzyt rosyjskiego gazu przez Polskę są zbyt wysokie. Rosjanie zakwestionowali polskie przepisy, które wymagają, aby w taryfach za transport gazu uwzględnić niewielką dopłatę zależną od wartości majątku firmy. Taka dopłata stosowana jest w większości państw Unii Europejskiej i służy ograniczeniu ryzyka bankructwa firmy gazociągowej. Opłaty te w innych krajach jednak Gazpromowi nie przeszkadzały. Kwestionował je tylko w Polsce. Może (aczkolwiek nie musi) to mieć związek, ze sprawą likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, które były nieformalną rezydenturą rosyjskich służb specjalnych w Polsce. Doszło więc do sytuacji kuriozalnej. Firma złamała warunki umowy, których przestrzegała od 13 lat. EuRoPol Gaz SA wysyłał do Gazpromu faktury jak dotychczas wyliczane na podstawie stawek zatwierdzonych przez prezesa Urzędu Regulacji Energetyki. Jednak Gazprom płacił mniej, stosując stawki, które sam sobie ustalił (sic!). Takiego stanu rzeczy nie zaakceptował Michał Kwiatkowski - prezes EuRoPol Gazu. Po wielokrotnych wezwaniach do uregulowania należności (na które Rosjanie nie reagowali) zdecydował się skierować sprawę na drogę postępowania prawnego. W lutym 2008 r. EuRoPol Gaz SA złożył do Sądu Polubownego w Moskwie pozew przeciwko firmie Gazprom Export. Sprawą zajęły się aż trzy instancje sądu arbitrażowego. Ku zdumieniu obserwatorów, we wszystkich instancjach rosyjski potentat przegrał. Musiał więc zapłacić Polsce zaległe opłaty wraz z opłatami. Łącznie niebagatelną kwotę 1,2 miliarda złotych. Jedyną możliwością, aby uniknąć tej zapłaty, była decyzja zarządu EuRoPol Gazu o anulowaniu tej opłaty.

Spór z Ukrainą Gdy spór prawny z Gazpromem wchodził w decydującą fazę, doszło do kryzysu ukraińsko-rosyjskiego nazwanego mianem "wojny o gaz". Dla Polski miał on o tyle znaczenie, że Polska rocznie importowała z Ukrainy 2,5 mld m3. gazu. Dostarczała go spółka RosUkrEnergo, która zajmowała się tranzytem gazu przez terytorium Ukrainy. Osobna umowa z EuRoPol Gazem SA zakładała, że do 2014 r. Polska wybuduje terminal w Świnoujściu, do którego będzie przesyłany gaz dostarczany przez RosUkrEnergo. W ten sposób Polska zgromadziłaby rezerwy gazowe potrzebne w wypadku zatrzymania dostaw gazu z Rosji. Ten dobry dla Polski scenariusz nie został zrealizowany wskutek konfliktu o gaz. Pod koniec listopada 2008 r. Gazprom wezwał Ukrainę do spłaty 2,4 miliarda dolarów długu za gaz i jego przesył na terytorium Ukrainy. W grudniu Ukraina zapłaciła miliard dolarów i ogłosiła, że pozostałą część zadłużenia spłaci w ciągu kolejnych tygodni. Gazprom pozostał nieugięty i zażądał dodatkowo ponad 400 milionów dolarów odsetek karnych. Tyle rząd w Kijowie zapłacić nie mógł. 1 stycznia 2009 r. Gazprom wstrzymał większą część dostaw gazu na Ukrainę. W efekcie spadła ilość gazu dostarczanego przez Ukrainę do Polski, Węgier, Austrii, Bośni i Hercegowiny, Rumunii i Bułgarii. Państwa te musiały skorzystać ze swoich rezerw. W spór włączyły się Stany Zjednoczone i Unia Europejska. Ostatecznie 19 stycznia doszło w Moskwie do podpisania porozumienia gazowego, w wyniku którego Gazprom ponownie rozpoczął tranzyt gazu do krajów europejskich przez terytorium Ukrainy. Na mocy tego samego porozumienia, za winnego rosyjsko-ukraińskiego konfliktu o gaz uznano spółkę RosUkrEnergo, która odpowiedzialna była za tranzyt gazu przez Ukrainę. Gazprom ogłosił, że nie zamierza kontynuować współpracy z tą firmą. Nowym importerem gazu rosyjskiego stała się spółka Naftohaz.

Umowa niekorzystna dla Polski Wiosną 2009 r. doszło do podpisania umowy między Gazpromem a spółką Naftohaz. W jej treści znalazł się zapis, w myśl którego Naftohaz nie mógł sprzedawać gazu do innych państw niż Ukraina. Oznaczało to, że ukraińska spółka nie mogła już eksportować gazu do Polski. Pogrzebało to definitywnie pomysł budowy terminala gazowego w Świnoujściu. Jednak zaraz po sfinalizowaniu umowy z Naftohazem Gazprom zaproponował stronie polskiej, że sprzeda jej dodatkową ilość gazu, aby wyrównać straty wynikające z niedotrzymania umowy przez RosUkrEnergo. I faktycznie, w czerwcu 2009 r. wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak podpisał umowę na jednorazowy zakup gazu w wysokości 1,2 miliarda metrów sześciennych. Była to maksymalna ilość, którą Gazprom zgodził się sprzedać.

Propozycja nie do odrzucenia W wyniku całej sytuacji, w połowie 2009 r., po wyeliminowaniu z rynku spółki RosUkrEnergo, Polska stanęła przed perspektywą, że import gazu nie będzie mógł pokryć całego zapotrzebowania. Wówczas Gazprom wystąpił z propozycją zwiększenia dostaw i renegocjacji umowy. Propozycję natychmiast podjął rząd Donalda Tuska. W lipcu Gazprom postawił wstępne warunki. Oczekiwał zmian w statucie spółki EuRoPol Gaz SA, aby strona polska nie miała tam decydującego głosu. Oczekiwał również rezygnacji z budowy terminala w Świnoujściu. Zaoferował ponadto zwiększenie rocznego importu gazu do Polski do ponad 11 mld m3 i przedłużenie umowy do 2037 r. Oferta Gazpromu przedstawiona stronie polskiej została przekazana do Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a stamtąd do Kancelarii Prezydenta. Warunki proponowane przez Gazprom zaniepokoiły Lecha Kaczyńskiego. Jeszcze w lipcu 2009 r. Kaczyński wystąpił do Ministerstwa Gospodarki z zapytaniem o instrukcje negocjacyjne dla polskich urzędników, którzy będą prowadzić rozmowy z rosyjskim koncernem. Doszło do kolejnego spięcia na linii rząd - prezydent. Ani Pawlak, ani Tusk nie chcieli bowiem udostępnić Głowie Państwa instrukcji. Dlaczego?

Odmienne stanowiska W końcu października 2009 r., w Moskwie rozpoczęły się negocjacje dotyczące warunków nowej umowy gazowej. Po wyroku Sądu Arbitrażowego w Moskwie Gazprom postawił jeszcze jeden warunek: zażądał anulowania 1,2 miliarda złotych długu. Premier Tusk zadeklarował przychylność dla tego pomysłu. Poparł go minister skarbu Aleksander Grad. O takim rozwiązaniu nie chciał jednak słyszeć Michał Kwiatkowski - prezes EuRoPol Gazu SA. Kwiatkowski stanowczo dał do zrozumienia, że dopóki pełni funkcję prezesa, nie podpisze dokumentu anulującego dług Gazpromu. Jego stanowisko poparł Jerzy Tabaka - członek zarządu spółki. Gdy rząd zajął odmienne stanowisko, Kwiatkowski wysłał do Aleksandra Grada list, w którym stwierdził, że umorzenie długu będzie stanowić złamanie polskiego prawa, za co grozi kara pozbawienia wolności. Na ten list minister Grad jednak nie odpisał.

11 grudnia 2009 r. przeciwko podpisaniu umowy na rosyjskich warunkach opowiedział się szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego - Aleksander Szczygło. Trzy dni później Kancelaria Prezydenta oficjalnie poinformowała, że jest przeciwna nowej umowie gazowej z Rosją.

Karuzela negocjacyjna

12 stycznia 2010 r. PGNiG (właściciel 48 proc. udziałów EuRoPol Gazu SA) poinformowało, że w Moskwie rozpoczynają się rozmowy z przedstawicielami Gazpromu w sprawie aneksowania kontraktu jamajskiego. Dotyczyły zwiększenia dostaw gazu do 10,25 mld m3 i przedłużenia kontraktu do roku 2037. Negocjacje dotknęły również sprawy umorzenia długu dla Gazpromu. Jednak prezes Michał Kwiatkowski i członek zarządu Jerzy Tabaka wciąż konsekwentnie bronili stanowiska, że długu umarzać nie można. Na efekty nie trzeba było długo czekać. 20 stycznia odbyło się posiedzenie Rady Nadzorczej EuRoPol Gazu. Zawieszono w pełnieniu obowiązków Michała Kwiatkowskiego i Jerzego Tabakę, którzy sprzeciwili się umorzeniu długów Gazpromowi. Tymczasowym prezesem EuRoPol Gazu został... Aleksandr Miedwiediew - brat prezydenta Rosji, wiceprezes Gazpromu i prezes spółki Gazprom Eksport. Jego zastępcą został Michał Szubski. Aleksandr Miedwiediew był więc jednocześnie wiceprezesem Gazpromu (koncernu wydobywającego gaz), prezesem spółki Gazprom-Export zajmującej się eksportowaniem rosyjskiego gazu i prezesem EuRoPol Gazu, który miał decydować o umorzeniu długów Gazpromowi. Reprezentował więc obie strony sporu. Konflikt interesów był oczywisty. Natomiast po raz pierwszy zdarzyło się, że faktycznym, choć nieformalnym, prezesem spółki o strategicznym znaczeniu dla bezpieczeństwa Polski został brat prezydenta Rosji. Mimo tej sytuacji, obaj nowo powołani "prezesi" nie byli w stanie umorzyć długów Gazpromu. Statut spółki wymagał bowiem zgody całego zarządu, a nie tylko prezesa. Tymczasem wszyscy pozostali członkowie zarządu podzielali stanowisko Michała Kwiatkowskiego i sprzeciwili się rezygnacji z 1,2 miliarda złotych. Komentując roszady personalne w EuRoPol Gazie SA, doradca Lecha Kaczyńskiego Janusz Kowalski poinformował, że jeśli dojdzie do umorzenia długów Gazpromowi, Kancelaria Prezydenta zawiadomi prokuraturę oraz zwróci się do Sejmu o powołanie komisji śledczej. Od tego momentu, obóz prezydenta Kaczyńskiego stał się główną przeszkodą na drodze do anulowania długów Gazpromu i przejęcia przez rosyjski koncern naftowy całkowitej kontroli nad dostawami gazu do Polski. Reasumując: Kaczyński i jego ludzie stali się główną przeszkodą do uzależnienia Polski od dostaw rosyjskiego gazu.

W drodze do umowy Już 21 stycznia, czyli jeden dzień po zawieszeniu Kwiatkowskiego i Tabaki, Donald Tusk i Aleksander Grad podali do wiadomości publicznej, że opowiadają się za umorzeniem Gazpromowi długu w wysokości 1,2 miliarda złotych. Cztery dni później rząd podjął decyzję o umorzeniu wielkiego długu Gazpromowi. 27 stycznia potwierdził to wspólny komunikat Gazpromu PGNiG i EuRoPol Gazu, którym tymczasowo kierował Aleksandr Miedwiediew. W ciągu kilku następnych dni doradcy Lecha Kaczyńskiego sugerowali w mediach, że będą wnioskować o powołanie komisji śledczej, jeżeli rząd dotrzyma słowa i umorzy długi Gazpromu. Tusk się jednak nie ugiął. 10 lutego polski rząd zatwierdził projekt nowej umowy gazowej z rządem Rosji. W komunikacie przekazanym dziennikarzom rzecznik rządu Paweł Graś mówił, że umowa precyzuje trzy najważniejsze kwestie: zwiększenie dostaw gazu do Polski, przedłużenie obowiązywania umowy gazowej i nowe rozliczenia za tranzyt gazu przez Polskę. Na marginesie trzeba pogratulować sofistycznych umiejętności ministrowi Grasiowi, który umorzenie Gazpromowi długu nazwał - "rozliczeniem za transport". W efekcie 1 marca rząd Donalda Tuska upoważnił Waldemara Pawlaka do podpisania umowy gazowej z Rosją na warunkach wynegocjowanych przez PGNiG i Gazprom. Biorąc pod uwagę fakt, że w EuRoPol Gazie SA rządził już Aleksandr Miedwiediew i to on decydował, kogo wysyła na negocjacje, wynik tych rozmów był łatwy do przewidzenia, jeśli chodzi o sprawę polskiej racji stanu.

Pośpieszne zmiany 16 marca w Moskwie zorganizowano posiedzenie Rady Nadzorczej EuRoPol Gazu. Uczestniczyli w nim Aleksandr Miedwiediew i prezes PGNiG Michał Szubski. W trakcie posiedzenia dokonano bardzo istotnych zmian. Po pierwsze zmieniono status spółki. We wszystkich sprawach zarząd EuRoPol Gazu musi podejmować decyzje jednogłośnie. W razie rozbieżności w jakiejkolwiek sprawie, spór miała rozstrzygać Rada Nadzorcza. W razie niepowodzenia, należało zwołać Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy czyli Gazprom i PGNiG. Po drugie obie te firmy wskazują równą liczbę członków zarządu. Tydzień później zebrało się Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy EuRoPol Gazu, aby zmienić statut i zarząd spółki. Ogłoszono jednak przerwę do 20 kwietnia, ponieważ nie zostało podpisane polsko-rosyjskie międzyrządowe porozumienie o dostawach gazu i zasadach działania EuRoPol Gazu. Reasumując: najważniejsza decyzja w sprawie spółki strategicznej odpowiadającej za tranzyt gazu miała zapaść 20 kwietnia. 10 kwietnia Lech Kaczyński wsiadł na pokład rządowego tupolewa lecącego do Katynia. Ten dzień stał się jednym z najtragiczniejszych w powojennej historii Polski. Oprócz prezydenta, zginęli bowiem najważniejsi przeciwnicy umowy gazowej z Rosją.

Sukces Gazpromu Osiem dni później w Krakowie odbył się uroczysty pogrzeb pary prezydenckiej. Na pogrzeb przyjechał prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew. Towarzyszył mu brat Aleksandr i szef Gazpromu Aleksiej Miller. Próżno szukać ich obu na zdjęciach z konduktu pogrzebowego. Nie wiadomo, co obaj robili tego dnia w Polsce. Wiadomo jednak, że dwa dni później odbyło się ponownie Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy EuRoPol Gazu, w trakcie którego wybrano nowego prezesa zarządu. Został nim Mirosław Dobrut. Równocześnie ze stanowiska prezesa odwołano Michała Kwiatkowskiego, a ze stanowiska wiceprezesa - Jerzego Tabakę, którzy nie chcieli umarzać długów Gazpromowi. Już następnego dnia rząd ogłosił, że nowa umowa zostanie podpisana na początku maja. Tak się nie stało. Unia Europejska - zaniepokojona tym stanem rzeczy - wymusiła na Polsce negocjacje z udziałem przedstawiciela Brukseli. Ostateczną umowę podpisano 29 października w Warszawie, a aneks do niej kilka godzin później. Treść umowy i aneksu nie są znane. Wiadomo jedynie, że Gazprom będzie dostarczał do Polski gaz do 2037 r. Wiadomo też, że strona polska zrezygnowała z 1,2 miliarda złotych, które miał zapłacić Gazprom. Rezygnacja nawet z jednego miliarda w obliczu kryzysu finansów publicznych trudno ocenić inaczej, jak działalność na szkodę Polski. Treść umowy polsko-rosyjskiej nie została udostępniona ani Polakom, ani przedstawicielom Komisji Europejskiej. - Staramy się działać w tej kwestii zgodnie z interesem Polski i przepisami europejskimi. Jestem przekonany, że tak jest. Nie ma powodów, by akurat Polska była testowana ponad standardy i przepisy obowiązujące w UE - wytłumaczył dziennikarzom Donald Tusk.

Leszek Szymowski

19 marca 2011 Ciągle mniej niż mało... Na początku marca  2011 roku działy się ciekawe rzeczy w demokratycznej telewizji państwowej, zwanej dla niepoznaki publiczną, a tak naprawdę telewizji politycznej, upolitycznionej do granic nieprzyzwoitości politycznej oczywiście pod warunkiem, że w demokracji jest granica niegodziwości.. Moim zdaniem w demokracji nie ma granicy nieprzyzwoitości.... Nieprzyzwoitość jest na stałe wpisana w demokrację, tak jak większość, która określa co jest prawdą, a  co nie.. Prawda oczywiście istnieje poza demokracją. Prawda jest obiektywnością, a nie subiektywnością większościowej demokracji.. Moralność w demokracji można  też oczywiście przegłosować.. No i że Pana Boga nie ma- również! Co zresztą powiedział kosmonauta radziecki Jurij Gagarin, który był w niebie, ale Pana Boga nie widział.. Zginął  wkrótce! Na początku marca w   zdemokratyzowanej telewizji było tak: w poniedziałek władzę w TVP Propaganda sprawowali ludzie  demokratycznego Sojuszu Lewicy Demokratycznej, we wtorek dołączyli do nich demokraci z Prawa i, że tak powiem –Sprawiedliwości, w środę TVP Propaganda rządziło już tylko demokratyczne Prawo i Sprawiedliwość , natomiast  w czwartek Rada Nadzorcza TVP Propaganda zawiesiła  cały zarząd, a już za chwilę przestała sama funkcjonować- jak to w demokratycznym państwie bezprawia i kompletnego bałaganu. Tymczasem Krajowa Rada  Radiofonii i Telewizji stojąca na straży określonego ładu medialnego, wpisana nawet do  Konstytucji jako” świętość:, której nie wolno tknąć, chyba, że ktoś będzie miał zdecydowanie kwalifikowaną większość, przy pomocy której, mógłby tak ład zmienić, wybrała nowy skład Rady Nadzorczej, który od razu wydelegował jednego ze swoich członków do pełnienia obowiązków spółki Ale musiałby rozpirzyć  cały ład ustanowiony przy Okrągłym Stole, ale wcale nie demokratycznie.. Przy pomocy „ludzi honoru”, którzy się przy tym Stole zebrali.. Na czele całości stanął pan generał Kiszczak , największy człowiek honoru i ma się rozumieć – demokrata.. I on ich wszystkich poustawiał, tak, żeby nikt oby się nie przesmyknął.. Ten eksperyment trwa do dziś i nazywa się III Rzeczpospolitą, którą pan Janusz Korwin- Mikke- nazywa- słusznie zresztą- „ bękartem Okrągłego Stołu”. Mimo istnienia Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, „ bękart Okrągłego Stołu” powoli bankrutuje, co widać już gołym okiem, a wraz z nim- zbankrutujemy – my. Statyści żyjący od dwudziestu lat  na obrzeżach władzy demokratycznej, posiadający „ głos”,. który może „ wiele zmienić”.. Bo gdyby wybory miały coś zmienić, „ludzie honoru” z pewnością zakazaliby wyborów. Na razie mają TVP Propaganda, która umiejętnie robi wodę z mózgów oglądającej ją gawiedzi.. I nie może być tak, że telewizję  sobie może założyć każdy, kto miałby na to ochotę.. Żeby głównych stacji nie było trzy, ale. na przykład trzysta.. I wszystkie powstałyby bez zgody Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, której w normalnym państwie- nie okrągłostołowym- by nie było.. I nie byłoby urzędników Krajowej Rady i Radiofonii i Telewizji, którzy staliby na straży ładu zaprojektowanego przy kanciastym stole.. I nie żyliby tak naprawdę  z zamętu jaki robią, utrwalając rządy jednej opcji politycznej. Opcji okrągłostołowej.. Pełniącym obowiązki prezesa TVP Propaganda został pan Juliusz Braun, który natychmiast przywrócił do łask demokratycznych  i telewizyjnych na stanowisku szefa biura programowego TVP Propaganda, pana Jacka Snopkiewicza. To jest ten sam człowiek, który w lipcu 1981 roku był delegatem na IX Nadzwyczajny Zjazd partii demokratycznej o nazwie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, charakteryzującej  się tzw.  centralizmem demokratycznym.. Wymyślonym jeszcze w czasach Lenina, początkowo socjaldemokratę, a później dyktatora nad proletariatem. Pan Jacek Snopkiewicz  wygłosił wtedy przemówienie, w którym powiedział, że:” istotą partyjnego dziennikarstwa jest zarówno informowanie społeczeństwa, jak i rozwijanie w publicystyce fundamentalnych  dla komunistów wartości i celów”(!!!) No proszę” fundamentalnych dla komunistów wartości i celów”(???) A jakie to cele są fundamentalne dla komunizmu i jakie wartości? Wspólna własność, wspólne żony, wspólne fabryki, wspólne łagry, wspólny strzał w tył głowy, czy wspólne mogiły  dla wszystkich, którym komunizm się nie podobał i nie podoba.. A który jest obecnie budowany w Polsce pod auspicjami dawanych komunistów  i komunistów obecnych, pod innymi szyldami. Pan Jacek mówił wtedy o „ wieloletnich zaniedbaniach partii”, o „ wypaczeniach zasad socjalizmu” i ostrzegał, że: „jeśli partia nie zdobędzie autorytetu., również za pomocą środków masowego przekazu”, to może zostać zaprzepaszczona szansa” zdobycia  zaufania ludzi do partii i do socjalizmu”(???) Prawda, że piękne ideały? I panu Jackowi chodziło również o to, by partia oparła się tych dziennikarzach, którzy przeciwstawiali się wypaczeniom zasad socjalizmu(???) Zupełnie jak dziś.. Najlepiej oprzeć się  na” dziennikarzach” zaufanych, a zupełnie najlepiej na  oficerach  służb poprzebieranych za dziennikarzy.. Wtedy demokracja święci największe triumfy, no i socjalizm  się rozwija w najlepsze, tym bardziej, gdzie demokracja sterowana i kierowana- tym szybciej dojdziemy do socjalizmu- tym razem europejskiego, w którym na razie nie mordują masowo, ale za to rabują masowo.. Takiego będziemy mieli szefa biura programowego TVP Propaganda, jaki nasiąknął w młodości..  Bo czym skorupka za młodu nasiąknie, tym- na starość trąci. A pan Jacek ma obecnie 69 lat.. Ten człowiek który go nominował na stanowisko szefa programowego TVP Propaganda to pan Juliusz Braun, związany od zawsze z Unią Demokratyczną i Unią za przeproszeniem Wolności.. I znowu TV Propaganda jest w odpowiednich rękach.. Będzie oczywiście jak najbardziej odpolityczniona, bo o to wszystkim demokratycznym politykom chodzi, i dlatego tak walczą o to, żeby nie była polityczna. Zresztą zawsze im o to chodziło.. A” in dubio pro fisci”, co oznacza, że wątpliwości należy rozstrzygać nie na  korzyść oskarżonego, ale na korzyść skarbu państwa, którą to spółką jest państwa telewizja.. Tak, że wszystkie  korzyści , a także wątpliwości  zawsze będą  po stronie państwowej telewizji.. Tak jak wątpliwości wobec pana prezydenta Bronisława Komorowskiego, który w księdze kondolencyjnej w Ambasadzie Cesarstwa Japonii, napisał słowo” ból”, przez „u „ otwarte, a  więc” bul”, a słowo” nadziei” przez dwa  „i” a więc” nadzieji” Dobrze, że Japończycy nie umieją czytać gremialnie po polsku i są zajęci swoimi sprawami związanymi z trzęsieniem ziemi, bo byłby to skandal dyplomatyczny.. Jest to analfabeta- czy wtórny analfabeta.. I taki człowiek jest prezydentem Polski ,  chociaż  w myśl leninowskiej zasady, kucharka też może rządzić państwem.. No ale ma przy sobie tzw. zasób zastrzeżony składający się z 600 oficerów dawnych służb wojskowych i informacyjnych.. I wtedy można być nawet kucharką. A może”  służb”, będzie się od tej pory pisało „ słóżb”(??) To zresztą wszystko jedno- kwestia umowy.. Ale jak w podstawówce umówiliśmy się, że piszemy „ból” prze „ó” zamknięte- to piszmy, a nie zmieniajmy zasad podczas przeprawy przez rzekę, tak jak koni.. I nie wpisujmy nowych zasad do księgi kondolencyjnej.. Monarchii konstytucyjnej o gabinetowo-parlamentarnej formie rządów.. Śmieszna nazwa! Cesarz Akihito przez lud nie jest wybieralny, ale  za to w parlamencie są wybieralni różni tacy ,robiący  demokratyczny bałagan w monarchicznym  państwie japońskim.. A jaki mają dług publiczny?

No i prawa człowieka w monarchii, czyli prawo do zniewalania innych ludzi.. W normalnej monarchii panuje liberalna wolność, w której koniec nosa jest ograniczona jedynie pięścią uderzającego. I to jest w porządku! WJR

Nie wejdziemy do strefy euro Gdy premier Tusk rzucił hasło wprowadzenia Polski do strefy euro już w 2011 roku, rozgorzała gorąca dyskusja. Zwolennicy euro jako waluty w naszym kraju uznali się za awangardę, zaś przeciwnicy milczeli lub musieli zgodzić się na określające ich epitety typu "wstecznik", "wiocha" czy "narodowiec". Już wtedy jednak ekonomiści amerykańscy zwracali uwagę na możliwość rychłego upadku euro. Dyskusja o wprowadzeniu europejskiej waluty stała się bezprzedmiotowa, gdy nadszedł kryzys, a wraz z nim pogarszające się wskaźniki ekonomiczne, które pozwalałyby przyjąć Polskę do klubu wybranych. Wzrosła równocześnie ilość osób, które z różnych przyczyn nie chcą wspólnej waluty. Jak to wygląda z pozycji przedstawiciela kraju strefy euro, dowiadujemy się z wywiadu "Euro idzie na przemiał" (newsweek.pl) udzielonego przez Emmanuela Todda, francuskiego historyka i politologa. Otóż Polacy nie mają podstaw, by się przejmować, iż są poza strefą wspólnego pieniądza. "Nie ma sensu wchodzić do strefy euro - mówi E. Todd - bo ona i tak eksploduje. W ciągu ostatnich miesięcy wiara w euro jako wyznacznika przyszłości Europy całkowicie się załamała. (...) We francuskim rządzie nie ma już nikogo, kto stawia na przetrwanie euro." Kiedy europejska waluta upadnie? - "Nie twierdzę, że stanie się to jeszcze w tym roku - kontynuuje rozmówca. - Natomiast na 90% dojdzie do tego w bliskiej przyszłości. (...) Euro można siłą państw utrzymać jeszcze przez kilka lat."

Przeważająca większość Polaków nie będzie się smucić z tego powodu. Białas

Kwaśniewscy, agent Tomek i tajemnica willi w Kazimierzu Od kilku miesięcy gazety rozpisują się na temat historii willi w Kazimierzu. Medialny przekaz jest prosty: złe CBA chciało zniszczyć niewinnych państwa Kwaśniewskich. „Gazeta Polska” dotarła do szczegółów operacji specjalnej, w świetle których sprawa nie jest tak oczywista. Takiej sytuacji, by minister sprawiedliwości-prokurator generalny spalił akcję CBA, mało kto się spodziewał. 1 października zeszłego roku Andrzej Czuma pojawił się w studiu Radia Zet. Miał odpowiadać na pytania związane z odkrytą przez CBA aferą hazardową, w której po uszy tkwili najwyżsi politycy Platformy Obywatelskiej. Ale już w pierwszej minucie wywiadu Czuma zboczył z tematu i dokonał zdumiewającej „wrzutki”. Stwierdził, że CBA „zażądało od prokuratury zaaresztowania pani Jolanty Kwaśniewskiej”. Czuma: – Bardzo starannie przeglądałem ten materiał [zebrany przez CBA na temat nielegalnego lobbingu w sprawie nowelizacji ustawy o grach losowych], ponieważ pan Mariusz Kamiński w ostatnim czasie zachowuje się dość osobliwie. Mianowicie kilka tygodni temu zjawił się u mnie i zażądał, żebyśmy zaaresztowali panią Jolantę Kwaśniewską. Oczy w słup, mówię, a jakie to dowody są mianowicie. A no takie, że przypuszczalnie jej przyjaciółka albo koleżanka sprzedała swoją działkę i chciała uniknąć podatku i po cichutku pieniądze wziąć w garść. A ona [Jolanta Kwaśniewska] jest też współwłaścicielką działki.
Operacja „Krystyna”, Do czego nawiązywała „wrzutka” Czumy? Chodziło o operację CBA, która – jak dowiedziała się „GP” – nosiła kryptonim „Krystyna”. Jej celem było zebranie dowodów, że Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy dysponują majątkiem, który nie ma pokrycia w ich dochodach, a więc pochodzi z nielegalnych źródeł. Premier Donald Tusk, który został o operacji poinformowany parę miesięcy wcześniej, był na tyle zadowolony z perfekcyjnej pracy zaangażowanych przy niej funkcjonariuszy, że zadecydował o podniesieniu funduszu operacyjnego CBA (tajnej części budżetu przeznaczonej na operacje specjalne) – przy zamrożeniu budżetów pozostałych służb specjalnych. Wystąpienie Czumy wywołało ostrą reakcję szefa CBA. Jak się okazało, akcja Biura nie była zakończona. – Współpracujemy z prokuraturą katowicką i wykonujemy w ramach tego śledztwa różne czynności, w tym zaawansowane działania operacyjne. Sprawa jest, powiedziałbym, rozwojowa – mówił Mariusz Kamiński, sugerując, że minister nieprzypadkowo wpuścił do obiegu publicznego nazwisko Kwaśniewskiej. Co się takiego zdarzyło, że podległy szefowi rządu minister zakwestionował profesjonalizm funkcjonariuszy CBA i spalił będącą w toku akcję?
Lokalne media: Kwaśniewscy kupili willę. Podpisali umowę przedwstępną Aby zrozumieć pozornie sprzeczne działania premiera Tuska i członka jego gabinetu trzeba się cofnąć do kwietnia 2006 r. Centralne Biuro Antykorupcyjne istniało jeszcze wtedy jedynie na papierze, jako projekt opracowywany przez komisje sejmowe. Ludzie powoli szykowali się do świąt Wielkiej Nocy, gdy na łamach lubelskiej prasy pojawiła się wieść elektryzująca lokalną społeczność. Media zgodnie donosiły, że Aleksander Kwaśniewski, który po 10 latach złożył urząd prezydencki, wraz z żoną nabywa wspaniałą nieruchomość w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. „Znamy adres, pod którym chce zamieszkać w Kazimierzu były prezydent Aleksander Kwaśniewski. W ostatnią niedzielę specjalnie przyjechał do miasteczka, by obejrzeć przyszłą posiadłość” – podał „Dziennik Wschodni” (7 kwietnia 2006 r.). „Z naszych informacji wynika, że państwo Kwaśniewscy są zainteresowani jedną z willi położonych nad ulicą Zamkową. Jerzy Żurawski, były konserwator zabytków, mówi: – To jedna z najpiękniejszych działek w Kazimierzu, niemal sąsiadująca z basztą”. Temat podchwytuje „Super Express”: „Byłej parze prezydenckiej powodzi się nie najgorzej. Nie tak dawno kupili apartament w Wilanowie, jednej z najdroższych dzielnic Warszawy, a kilka dni temu sfinalizowali zakup domu w Kazimierzu Dolnym. Willa warta jest, bagatelka, 800 tysięcy dolarów, czyli około 2 mln złotych! Państwo Kwaśniewscy zażądali, by dotychczasowa właścicielka willi Maryla J. (...) [w oryginale podane nazwisko] (63 l.) wyprowadziła się z niej do końca tego tygodnia. (…) Willa prezydencka jest ogromna. Ma ponad 400 metrów. Dom ma dwa poziomy i poddasze, na którym znajduje się jeden pokój. Na parterze jest ogromna jadalnia urządzona biedermeierami, wartymi 500 tysięcy złotych. Meble te, jak ustaliliśmy, zostaną w domu”. 12 kwietnia 2006 r. lubelska „Gazeta Wyborcza” podaje swoje ustalenia dotyczące nieruchomości: „Czy prezydencka para kupiła willę w Kazimierzu Dolnym? Wczoraj dotychczasowa właścicielka wyprowadzała się z rezydencji na wzgórzu. (…) Po południu przed domem stała furgonetka, do której kilku mężczyzn pakowało rzeczy. Jednak nie udało nam się obejrzeć posesji, bo na nasz widok zamknęli bramę. Także właścicielka willi nie chciała z nami rozmawiać. Płot z państwem Kwaśniewskimi ma dzielić Henryk Walkiewicz: – Tak, tak, to już sprzedane prezydentowi. Ta pani się już wyprowadza – potwierdza pan Henryk. – Ja się cieszę z takiego sąsiedztwa, będzie spokój, ochrona”. Następnego dnia „Wyborcza” powtarza, że do willi położonej obok baszty i niedaleko kazimierskiego rynku wprowadzą się niebawem Kwaśniewscy. „Jak już pisaliśmy, prezydencka para kupiła tam dom z ogrodem i widokiem na Wisłę?. Przy okazji gazeta wylicza sławy, które wcześniej zamieszkały w okolicy: Zanussi, malarz Jan Wołek („przez wiele lat artysta mieszkał w willi, którą właśnie kupili Kwaśniewscy”), Romuald Lipko z Budki Suflera, Daniel Olbrychski, Jadwiga Staniszkis. „Dziennik Wschodni” prowadzi dalsze śledztwo. W artykule Dom dla prezydenckiej pary czytamy: „Dwa miliony złotych zapłacili państwo Kwaśniewscy za willę w Kazimierzu Dolnym – dowiedzieliśmy się nieoficjalnie”. W kolejnym tekście Porozumienia nie ma. Jest bariera reporter „Dziennika Wschodniego” relacjonuje: „Jolanta Kwaśniewska w telewizji zaprzeczyła, że dom kupiła. Zdementowała też informacje, że transakcję miał badać urząd skarbowy. Ponieważ z naszych ustaleń wynika, że Kwaśniewscy prowadzili jednak rozmowy w sprawie zakupu domu od Marii J. (...), skierowaliśmy do Jolanty Kwaśniewskiej pytania na piśmie. Ale na odpowiedź nie doczekaliśmy się. Dostaliśmy jedynie pismo od Małgorzaty Dębek z Fundacji »Porozumienie bez barier« z wyjaśnieniem, że pani Kwaśniewska nie zamierza odpowiadać na tak osobiste pytania. Ostatnio dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, że państwo Kwaśniewscy sporządzili umowę przedwstępną z właścicielką upatrzonej willi. Podpisanie właściwej umowy może nastąpić w dowolnym momencie”.

Oleksy nadaje na „małego krętacza” i wyfiokowaną Jolkę Temat majątku Kwaśniewskich szybko ucichł. Aż do marca 2007 r., kiedy opinia publiczna poznała szczegóły rozmowy Józefa Oleksego, byłego premiera i ministra spraw wewnętrznych w rządach SLD oraz byłego marszałka Sejmu, z biznesmenem Aleksandrem Gudzowatym. Pogawędkę nagrano we wrześniu 2006 r. Oleksy opowiadał Gudzowatemu o niewyjaśnionym pochodzeniu majątku „małego krętacza” – jak go nazywał – „Olusia Kwaśniewskiego”. – Kupili przecież w Kazimierzu całe wzgórze od Jaśka Wołka. To jest ten artysta. Byłem tam. Piękne. Ale ich sprawa, ja nikomu nie zazdroszczę. Tylko że gdyby ktoś się zawziął, to apartament u Krauzego to jest minimum 4,5 mln zł. Przecież to jest 400 m, tam chodzi po 11 tys. metr, to policz sobie, ile to kosztuje, ten 400-metrowy apartament. Dom w Kazimierzu – nie umiem tego wycenić, ale na pewno jest to droga sprawa. Jazgarzew 6 ha działki z asfaltową drogą zrobioną do samego domu przez pola. I to nie jest wszystko. Ma tego majątku trochę. Jak zderzysz jego wynagrodzenia prezydenckie, a nawet Joli dochody, no to co z tego, że ona ma 100 tys. za ten program w telewizji [TVN Style], by się wstydziła tam występować. – Miesięcznie? – pyta Gudzowaty. – Nie, do grudnia [Kwaśniewska zaczęła pracę w charakterze prezenterki TVN w kwietniu 2006 r. – przyp. aut.]. Za całość kontraktu. I robi takie pierdoły. Raz oglądaliśmy to z Majką i więcej nie oglądam. Siedzi wyfiokowana Jola i przez 15 minut czy więcej uczy obywateli, jak jeść bezę. Teraz on [Kwaśniewski] ma dołączyć jeszcze na kolejne 10 tys., ale nie uzbiera, żeby nie wiem, jak się naharował, to nie uzbiera tyle, ile potrzebuje na wylegitymizowanie tego. Po ujawnieniu „taśm Gudzowatego” katowicka prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie majątku byłej pary prezydenckiej. Prokuratorzy podejrzewali, że Kwaśniewscy poprzez zakup nieruchomości legalizują dochody z nieujawnionych źródeł, przy okazji dokonując oszustw podatkowych. Mówiąc krótko – zakładano, że mogą prać brudne pieniądze. Prokuratura zleciła prowadzenie śledztwa Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu. CBA ustaliło, że Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy nie mieli na tyle dużych dochodów, by jednocześnie nabyć apartament w Wilanowie (od Pirelli PeKaO Estate) oraz posiadłość w Kazimierzu. Z jawnych akt późniejszej sprawy sądowej wynika, że Aleksander Kwaśniewski miał kłopoty ze wskazaniem podmiotu, od którego w 2006 r. otrzymał pieniądze (nie potrafił udokumentować, że pieniądze pochodziły z wykładów). Złożył korektę zeznań podatkowych i zapłacił odsetki. Tymczasem CBA wzięło pod lupę sprawę willi w Kazimierzu. Od wielu lat Kwaśniewscy często bywali w rezydencji, przyjmowali tam także swoich gości. Czuli się, jak u siebie. Mieszkaniec jednego z sąsiednich domów opowiedział „Gazecie Polskiej”, że w 2001 r. prezydent Kwaśniewski przyjmował w Kazimierzu prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmę. Po zakończeniu części oficjalnej w pobliskim domu wczasowym „Karlik” panowie udali się właśnie do willi pod basztą. – Wcześniej ochrona wycięła tam trochę krzaków i drzew, by móc łatwiej obserwować posesję – tłumaczył sąsiad. Zgodnie z dokumentacją, od lat 80. Właścicielką willi była Maria J., ekspartnerką Jana Wołka, przyjaciółka Jolanty Kwaśniewskiej. Jeszcze w 2005 r. Maria J. wykazywała minimalne dochody, rzędu 7,6 tys. zł rocznie. Jej status materialny poprawił się na przełomie 2005 i 2006 r. CBA ustaliło, że w ostatnich miesiącach 2005 r. na konto Marii J. zaczęły wpływać ratami spore kwoty. Razem było to 830 tys. dol. Z inicjatywy prokuratury sprawą tą zainteresował się Urząd Kontroli Skarbowej w Lublinie. Równocześnie za zgodą prokuratora generalnego i sądu CBA założyło Marii J. podsłuch. Wynikało z niego, że Maria J. reguluje bieżące opłaty za pieniądze otrzymywane od osoby określanej w rozmowach z synem Janem J. jako „koleżanka”. Podczas podsłuchanej rozmowy z Kwaśniewską o abonamencie na kablówkę była prezydentowa przypominała Marii J.: „pamiętaj, żeby było dużo kanałów sportowych, bo Olek tak je lubi oglądać”.
UKS przeprowadza kontrolę, czyli Marek M. wchodzi do akcji Podsłuchy wykazały, że wszczęta jesienią kontrola UKS wywołała zaniepokojenie Marii J. To wtedy CBA nagrało rozmowę Marii J. z Markiem M., ówczesnym szefem Budimeksu, w czasie której ustalili, że Marek M. pójdzie do Urzędu i przyzna, że jest właścicielem nieruchomości. – Nawet jak będą mnie sprawdzać, to się dowiedzą, że stać mnie na wiele takich domów – zapewnił Marek M. swoją rozmówczynię. Rzeczywiście, jak wynika z akt sądowych, Marek M. ma imponujący majątek. Posiada wraz z żoną dom w Warszawie o pow. 400 m kw. z działką (jak wyjaśnił „nie pamięta powierzchni”), „dziewiętnaście albo dwadzieścia mieszkań” na warszawskim Tarchominie, które są wynajmowane, podobnie jak 21 mieszkań w Olsztynie, 300-metrowy dom na Mazurach, 200-metrowy bliźniak w Nadarzynie wraz z działką, osobną działkę w Nadarzynie o powierzchni 4 tysięcy mkw., domek letniskowy w Broku z działką, 200-metrowy dom w Hiszpanii z działką, oszczędności w wys. 3–4 milionów zł, dwa mercedesy i dwa inne samochody. Jego roczne dochody także przyprawiają o zawrót głowy. Maria J. spisała Markowi M. na kartce w punktach najważniejsze kwestie: „1. Umowa przedwstępna w październiku 2005 roku, 1 milion złotych gotówką. W 2006 wpłacał mi pan etapami resztę – 500 tys. zł. 2. Płacił pan świadczenia za dom po mojej wyprowadzce, tj. od kwietnia 2006 r. 3. Część rachunków ma pan, część ja, jako pełnomocniczka”. Marek M. udał się do UKS i złożył zeznania zgodnie z zapisami na kartce. Kartka została zabezpieczona w poczet dowodów podczas późniejszych przeszukań. W UKS prezes Budimeksu podał także, że akt notarialny sporządzono w 2007 r. Zeznania Marka M. wzbudziły wątpliwości prokuratora prowadzącego śledztwo w sprawie majątku Kwaśniewskich. Marek M. podał, że przekazywał pieniądze Marii J. m.in. w lutym i czerwcu 2006 r. w siedzibie Budimeksu w Warszawie. Ale, jak ustaliła prokuratura, Marka M. mogło nie być wówczas w kraju. Podobnie jak w dniu podpisania aktu notarialnego. Według naszych informacji prokuratura miała nabrać podejrzeń, że Marek M. jest w całej transakcji jedynie „słupem”. W grudniu 2007 r. Marek M. spotkał się w Kazimierzu z Jolantą Kwaśniewską. CBA zdołało ustalić, że z budynku uprzątano wszystkie przedmioty należące do byłej pary prezydenckiej. Przed tym spotkaniem funkcjonariusze zamierzali założyć podsłuchy w willi, ale prokurator krajowy Marek Staszak nie wyraził na to zgody. (Gdy „Gazeta Polska” zapytała Staszaka o powody odmowy, odparł: – Nie mogę się wypowiadać na ten temat, bo sprawa jest tajna.) W tej sytuacji kierownictwo CBA zadecydowało o użyciu innych dostępnych tej służbie narzędzi. Postanowiono przeprowadzić operację specjalną z udziałem agenta działającego pod przykryciem w środowisku biznesu i showbiznesu. Agent ukrywał się pod pseudonimem Tomasz Małecki. Jego zadaniem było zawarcie towarzyskiej znajomości z Janem J., synem byłej właścicielki kazimierskiej posiadłości. Operacji nadano kryptonim „Krystyna”. Małecki wprowadził się do apartamentowca, w którym mieszkał J. Wkrótce rzeczywiście zaprzyjaźnił się z Janem J. i jego dziewczyną Agnieszką K., zawarł także bliższą znajomość z ich rodzicami. W aktach sprawy sądowej można znaleźć zeznania świadka incognito, który opisuje, jak wiosną 2009 roku Jan J. wyznał mu, że właśnie „skończyły się ich problemy z urzędem skarbowym w związku z Kazimierzem Dolnym. Powiedział, że spadł z serca kamień jego matce i Kwaśniewskim. (...) Zapytałem Janka, dlaczego Kwaśniewscy nie mogą być właścicielami domu. Odpowiedział mi, że trzeba wykazać, skąd pochodzą pieniądze na zakup domu. (...) Janek mówił mi, że jak mieli problem z urzędem skarbowym, to żeby się skomunikować wysyłali sobie w kopertach telefony komórkowe”. Wkrótce Małecki przyjął zaproszenie do spędzenia Wielkanocy w Puławach, gdzie obecnie mieszka matka Jana, Maria. To wtedy dziewczyna Janka zdradziła agentowi Tomkowi, że willa w Kazimierzu należy do byłej pary prezydenckiej. Stało się to w lany poniedziałek, gdy podczas wyjazdu do Kazimierza Agnieszka została kompletnie zmoczona wodą na tamtejszym rynku. Zmuszona była wówczas przebrać się w suche rzeczy. Wszyscy poszli wtedy do willi na wzgórzu zamkowym. Agnieszka zaprezentowała nowe przebranie, mówiąc do Małeckiego: – To wszystko to ciuchy Jolki Kwaśniewskiej. Gdy „Gazeta Polska” zadzwoniła do Agnieszki K. z zapytaniem o tę sytuację, zaprzeczyła, by taki fakt miał miejsce. Kolejne pytanie ucięła: – To pomyłka – i rzuciła słuchawkę.

Maria i Jolanta mówią grypsem Funkcjonariusze CBA zakładali, że willa w Kazimierzu, odkąd zrobił się wokół niej szum medialny, przestała być atrakcyjna dla jej domniemanych właścicieli i będą chcieli się jej pozbyć. Postanowili przeprowadzić zakup kontrolowany. Dlatego Małecki, grając zamożnego biznesmena działającego na rynku nieruchomości, zaproponował Janowi J. i jego matce, że chętnie odkupi rezydencję i urządzi w niej spa. Jak się okazało, propozycja trafiła na podatny grunt. Zanim doszło do transakcji, Maria J. sprawdzała Małeckiego – m.in. poprzez znajomą sędzię z Krakowa. Gdy sprawdzenie nie wykazało zagrożenia, zaproponowała za willę cenę 3,5 mln zł. Ale Małecki się na to nie zgodził. Z podsłuchów wiadomo, że Maria J. zadzwoniła do Jolanty Kwaśniewskiej. – Klient mówi, że 350 złotych za te buty to za drogo. Trzeba obniżyć cenę – tłumaczyła. W drodze negocjacji Maria J. uzgodniła z Małeckim ostateczną kwotę 3,1 mln zł. Pewnego dnia Jan J. zakomunikował Małeckiemu: „Moja mama jest na spotkaniu z prawdziwymi właścicielami. Będzie decyzja, czy sprzedają, czy nie”. W tym czasie Maria J. spotkała się z Jolantą Kwaśniewską na Kongresie Kobiet. Po powrocie wyraziła zgodę na transakcję. Jednocześnie zaproponowała, by półtora miliona zostało przekazane „pod stołem”, ażeby sprzedający zapłacił mniejszy podatek. Do finalizacji transakcji miało dojść 29 lipca 2009 r. Nieco wcześniej Maria J. zadzwoniła do Marka M. – Słuchaj, Marek, nie wiem czy wiesz, ale sprzedajesz swój dom. – Sprzedaję mój dom? A, dobra – odparł szef Budimeksu. Tymczasem CBA zwróciło się do Andrzeja Czumy o zgodę na przeprowadzenie zakupu kontrolowanego. Minister poprosił o czas na gruntowne zapoznanie się z wnioskiem. Następnego dnia wyraził zgodę na przeprowadzenie operacji. – Miał pełną wiedzę na temat tego, o co chodzi w tej sprawie, jakie działania CBA zamierza przeprowadzić i udzielił osobistej zgody – stwierdził Mariusz Kamiński, co zresztą potem potwierdził sam Andrzej Czuma. Funkcjonariusze przygotowali 1,5 mln zł w znakowanych banknotach. Zakładali, że pieniądze trafią do prawdziwych właścicieli willi. Zdarzenia z 29 lipca 2009 r. układają się w scenariusz filmu sensacyjnego. Zgodnie z umową z Janem J. Małecki ma mu najpierw przekazać 1,5 mln zł, a potem pojechać na podpisanie aktu notarialnego opiewającego na resztę sumy. Pieniądze są w walizce. W czasie, gdy Jan J. pod okiem kamer CBA w mieszkaniu agenta Tomka liczy banknoty, (co potrwa parę godzin), Maria J. wraca z pobytu w mazurskim domu wynajmowanym przez Kwaśniewskich. W drodze odbiera telefon od byłej prezydentowej. – Marylko, ą propos tej torby z butami, którą masz odebrać, to dobrze by było, żeby te buty miały rozmiar europejski. Maria J. kontaktuje się z Markiem Zabrzeskim, który w imieniu Kwaśniewskiej zarządza jej agencją nieruchomości Royal Wilanów. Zaraz oddzwania do Jolanty Kwaśniewskiej: – Wiesz, Jolu, jestem już po rozmowie z Markiem i a propos tego samochodu, to ten samochód będzie w dobrym standardzie amerykańskim. Funkcjonariusze CBA domyślają się, że Jolanta Kwaśniewska i Maria J. rozmawiają o wymianie gotówki ze sprzedaży willi ze złotych na euro. W drugiej rozmowie – na dolary. Wnioski śledczych potwierdziły późniejsze zeznania Marka Zabrzeskiego. –Tydzień wcześniej Jolanta Kwaśniewska powiedziała mi, że Marysia będzie miała do mnie interes. Wczoraj znowu Jolanta zadzwoniła i upewniła się, czy jestem na miejscu. Chodziło o prośbę Kwaśniewskiej, by wymienić gotówkę. Zabrzeski pojechał do kantoru zapytać, czy jest możliwa wymiana tak dużej kwoty na dolary. Funkcjonariusze CBA wiedzieli w tym momencie, że znaczone banknoty nie trafią do Kwaśniewskich, bo wcześniej zostaną wymienione na walutę obcą. Jednak kontynuowali akcję. Jan J. zdążył przeliczyć pieniądze i przekazać je matce. Tomasz Małecki pojechał do biura notarialnego podpisać umowę. Wręczył obecnemu tam już Markowi M. karteczkę z potwierdzeniem otrzymania zapłaty napisaną przez Jana J. Ten kiwnął głową i transakcja – nie bez oporów notariusza, oponującego przeciwko niskiej cenie zakupu – została sfinalizowana. Maria J. zawiozła pieniądze do Zabrzeskiego. Ten wszedł z pieniędzmi do swojego biura i zamknął je w sejfie. Jeszcze tego samego wieczoru bohaterowie tych wydarzeń zostali zatrzymani przez CBA. Funkcjonariusze zabezpieczyli w biurze Marka Z. całą kwotę użytą w operacji. Następnie w willi w Kazimierzu przeprowadzono przeszukanie. Znaleziono ukryty sejf. O sejfie tym zeznał świadek incognito: „J. pokazywali mi dom, co gdzie jest. Wtedy też chcieli wyjąć z sejfu jakieś dokumenty, plany, ale nie mieli szyfru. Z kontekstu rozmowy wywnioskowałem, że szyfr posiada Jolanta Kwaśniewska. Janek powiedział do matki, by do niej zadzwoniła. – Nie będę nigdzie dzwonić – odparła”. Ponadto śledczy znaleźli ukryte pomieszczenie za półkami z książkami, a w nim rozmaite przedmioty należące do byłej pary prezydenckiej, m.in. albumy pamiątkowe, pismo Jolanty Kwaśniewskiej do redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej” Pawła Lisickiego z żądaniem sprostowania, a nawet projekt umowy licencyjnej między Aleksandrem Kwaśniewskim a wydawnictwem BGW. Maria J. zeznała: – Tam były rzeczy Marka M., Joli Kwaśniewskiej. Tam wiele osób przywoziło niepotrzebne im przedmioty. To były rzeczy, za które ja byłam odpowiedzialna. Ale funkcjonariusze nie znaleźli niczego, co należałoby do Marka M. bądź Marii J.

Afera hazardowa, czyli potrzebny hak na SLD Na przebieg śledztwa musiał wpłynąć fakt, że gdy CBA wciąż prowadziła działania związane z willą w Kazimierzu, na jaw wyszła afera hazardowa. – Słabnąca Platforma Obywatelska na gwałt potrzebowała sojusznika do przeprowadzenia paru niepopularnych ruchów – mówi jeden z wysokich funkcjonariuszy CBA. Po pierwsze – chciała natychmiast odwołać Mariusza Kamińskiego. Po drugie – musiała zdobyć ciche poparcie w ewentualnej komisji śledczej badającej aferę hazardową. Tak, więc gdy 1 października 2009 r. minister Czuma ujawnił, że działania CBA obejmowały także byłą prezydentową, miał realizować precyzyjnie przygotowany scenariusz pozyskiwania SLD. Scenariusz, którego uwieńczeniem było poparcie Bronisława Komorowskiego przez Aleksandra Kwaśniewskiego w drugiej turze wyborów prezydenckich. 13 października premier Donald Tusk odwołał Mariusza Kamińskiego.

Wojtunik donosi do prokuratury, ale na... Kamińskiego Paweł Wojtunik, następca Mariusza Kamińskiego, nakazał prześwietlić operację „Krystyna” pod kątem przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez usunięte kierownictwo CBA. Fachowcy, którzy badali dokumenty, nie stwierdzili nieprawidłowości w działalności Biura. Wojtunik polecił więc zbadanie sprawy kolejnemu funkcjonariuszowi, który tym razem znalazł powody do złożenia doniesienia do prokuratury. Wkrótce, jak się dowiedzieliśmy, awansował. Jak ustaliła „Gazeta Polska”, sprawa trafiła do Wydziału V ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji warszawskiej Prokuratury Apelacyjnej. Śledztwo prowadzi prokurator Jerzy Mierzewski, który na temat prowadzonych przez siebie śledztw wypowiadał się na łamach „Gazety Wyborczej” (m.in. w sprawie więzień CIA w Polsce). Zapytaliśmy Prokuraturę Apelacyjną w Warszawie, na jakim obecnie etapie jest sprawa wszczęta po zawiadomieniu Pawła Wojtunika, ale nie uzyskaliśmy żadnej odpowiedzi.

Zarzuty Prokuratura postawiła Marii i Janowi J. zarzut pomocnictwa w przestępstwie karnoskarbowym, Markowi M. – zarzut poświadczenia nieprawdy i oszustwa skarbowego. Ich sprawa toczy się przed Sądem Rejonowym w Piasecznie pod Warszawą. Zanim tam trafiła, krążyła między sądami w Warszawie i Puławach. Po drodze jeden z tomów został zalany szkodliwą substancją chemiczną i można go przeglądać wyłącznie w ochronnych rękawiczkach. Maria J. w odpowiedzi na pozew złożyła do akt oświadczenie, że ona i jej syn są „ofiarami wstrętnej prowokacji CBA”. Marek M. o kazimierskiej aferze wypowiedział się dla „Pulsu biznesu”. „Kupiłem dom w 2007 roku, ale po ujawnieniu taśm Oleksego pojawiały się pod nim tłumy turystów, dziennikarzy i pewnie także agentów. Nie dało się tam przebywać, więc postawiłem go sprzedać – mówi Marek Michałowski. Kupca pomógł znaleźć syn kobiety, która administrowała domem w Kazimierzu. Okazał się nim Tomasz Małecki”. Mimo zebranych dowodów w sprawie, w tym licznych stenogramów z podsłuchów, prokuratura nie kwapiła się, by postawić zarzuty Jolancie Kwaśniewskiej. Byłej prezydentowej nawet nie przesłuchano. Prowadzący śledztwo prokurator Rafał Nagrodzki na większość szczegółowych pytań nie odpowiada, zasłaniając się tajemnicą śledztwa. Prokuratura poinformowała „Gazetę Polską”, że śledztwo w wątku dotyczącym majątku Kwaśniewskich zostało umorzone z powodu braku dowodów w sprawie. O willi w Kazimierzu chcieliśmy porozmawiać z byłym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim. Jego asystentka Anna Wnuk poinformowała nas, że nie ma możliwości, by znalazł czas, – co najmniej przez najbliższe półtora miesiąca. Na nasze pytanie przesłane droga mailową, jak tłumaczy fakt, że w 2009 r. w prywatnej willi w Kazimierzu administrowanej przez Marię J. znajdował się ukryty pokój, w którym znaleziono jego pamiątki, m.in. obraz podarowany przez jednego z wojewodów, nie odpowiedział. Na nasze próby kontaktu przez trzy tygodnie nie odpowiedziała także eksprezydentowa Kwaśniewska. Ewa Borkowska z biura zarządu Fundacji Porozumienie bez Barier poinformowała nas, że Jolanta Kwaśniewska nie odpowie na zadane jej pytania, ponieważ przebywa za granicą

CBA dogaduje się w sprawie zwrotu willi Jak dowiedziała się „GP”, nowe szefostwo CBA chce zwrócić nieruchomość w Kazimierzu Markowi M. Zapytaliśmy Pawła Wojtunika, jak zakończyły się rozmowy z pełnomocnikiem Marka M. na temat anulowania transakcji zakupu i na jakiej podstawie prawnej CBA przyjmuje, że willa w Kazimierzu nie stanowi dowodu w sprawie. – Prokuratura Apelacyjna w Katowicach jest gospodarzem postępowania i tylko ona może udzielić odpowiedzi na ewentualne pytania w tym zakresie. Prokurator, który prowadzi sprawę, decyduje również o dopuszczeniu i uznaniu bądź nieuznaniu konkretnego przedmiotu za dowód w postępowaniu przygotowawczym – odpowiedział Jacek Dobrzyński, rzecznik CBA. Dorota Kania, Magdalena Nowak

Mogli postawić Kwaśniewskiej zarzuty Zdaniem Mariusza Kamińskiego, byłego szefa CBA zgromadzony przez Biuro materiał dowodowy w sprawie „willi w Kazimierzu” pozwalał na postawienie Jolancie Kwaśniewskiej zarzutów związanych z oszustwami podatkowymi. Były szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego w programie „Piaskiem po oczach” stwierdził, że nie może się pogodzić z próbami zamykania mu ust i zepchnięcia w prywatność. - Jestem przekonany, że jako szef CBA działałem bezstronnie. Moja kadencja została przerwana, ale nie dam się wypchnąć poza aktywność polityczną. Chce dokończyć pewne sprawy. Sprawy antykorupcyjne idą w złą stronę w Polsce, dlatego chce dalej działać. Nie przyjmuję do wiadomości, że mam być wypchnięty w prywatność. Nie pozwolę zamknąć sobie ust. Przez 3 lat pełniłem funkcję CBA, przyglądałem się temu, co się dzieje z naszym kraju. Bardzo krytycznie oceniam to co dzieje się dzieje w naszym kraju dlatego nie będę biernym obywatelem, nie będę się frustrował w domu – oświadczył Mariusz Kamiński. W dalszej części programu Mariusz Kamiński mówił o słynnej sprawie „willi w Kazimierzu”. Zdaniem byłego szefa CBA zgromadzony materiał dowodowy pozwalał postawić Jolancie Kwaśniewskiej zarzuty oszustwa podatkowego, jednak do dziś tak się nie stało. - Postawiono zarzuty kilku osobom z kręgu Kwaśniewskich. CBA udowodniło, że willa w Kazimierzu należała do Kwaśniewskich. Ale sprawa została niestety zakończona po ujawnieniu jej przez prokuratora Andrzeja Czumę. To uniemożliwiło dalsze działania. W mojej opinii przekazany materiał pozwalał na postawienie zarzutów Jolancie Kwaśniewskiej. Zgłosiłem to Andrzejowi Seremetowi. Nie rozumiem, dlaczego ta sprawa została umorzona. Doszło do oszustw podatkowych. - Tłumaczył Mariusz Kamiński w programie „Piaskiem po oczach”.

Norman Davies - hańba historyczna. Książki Normana Daviesa zawsze wzbudzają w polskiej opinii publicznej zainteresowanie, rozpoczynają historyczną debatę nt. polskości. "Powstanie 44", czy "Boże Igrzysko" świetnie się sprzedawały, i dużo się o nich mówiło. Ale najnowsza - "Zaginione Królestwa", przeszła bez echa. Osobiście jestem pasjonatem historii, a już tak tajemniczej, jaka została opisana w książce Daviesa największym, więc oczywiście kupiłem to prawie dziewięciuset stronicowe dzieło. i przeczytawszy historię, skróconą oczywiście przez Daviesa, m. in. Burgundii i Wielkiego Księstwa Litwskiego, dotarłem do działu "Gedanium" (Gdańsk). Zaniepokoił mnie ten fragment:

" W 2006 roku podczas obchodów rocznicy strajku z 1980 roku miła miejsce w Gdańsku pewna niechlubna scena. Jaden z dawnych współpracowników Wałęsy, zwolniony swego czasu z powodu kłopotów, jakie sprawiał, oświadczył zuchwale, że on i jego towarzysze dziś "stoją tam, gdzie wtedy stałą >>Solidarność<<", podczas gdy ich obecni przeciwnicy polityczni - wszyscy dawni koledzy z "Solidarności" - rzekomo "stoją tam, gdzie stało ZOMO". Takie pełne żółci wypowiedzi szkodzą polskiej demokracji. W latach 2005-2007 główny wichrzyciel zdobył największą liczbę mandatów w polskim Sejmie, zorganizował wybory swojego brata bliźniaka na urząd prezydenta Rzeczypospolitej i na krótko stanął na czele polskiego rządu. Pierwszy raz w dziejach świata zdarzyło się, żeby dwóch identycznych braci bliźniaków sprawowało dwa najwyższe urzędy w państwie. Działając we dwójkę, razem ze swoja partią Prawo i Sprawiedliwość wykorzystali okazję, aby podkopywać demokratyczny ład ustawiony po 1990 roku, grożąc wprowadzeniem autorytarnej czwartej Rzeczypospolitej i wymyślając nową historie współczesnej Polski. Jeśli wierzyć szerzonej przez nich propagandzie, reżim komunistyczny nie został ostatecznie obalony w latach 1989-1999: przy pomocy Wałęsy został przekształcony w pseudodemokrację, w której liberałowie i spadkobiercy epoki komunistycznej mogli się bogacić kosztem ludu. Ton tej demagogicznej retoryki jeszcze bardziej wzmocniła katastrofa lotnicza w Smoleńsku z kwietnia 2010 roku, w kórej zginął jeden z braci." ~ " Zaginione Królestwa", Norman Davies, wyd. Znak, 2010.</p>

Obcokrajowiec w Polsce. Norman Davies urodzony w 1939 roku w Bolton, przez przypadek trafił do Polski. Chcąc z przyjaciółmi dotrzeć do Istambułu, podróżował przez Węgry gdzie tamtejsze służby bezpieczeństwa aresztowały ich i oskarżyły o szpiegostwo. Przewieziono go do Jugosławii. W konsekwencji kilka lat później Davies nie otrzymał wizy do Rosji, którą tak bardzo chciał zwiedzić. Zdołał dotrzeć do Polski, gdzie zaczął studiować na UJ. Zastanawiąjące jest, co obywatel świata, jakim był wtedy Norman Davies zobaczył w perelowskiej Polsce. Krajem wtenczas atrakcyjnym nie byliśmy dla obcokrajowców, a już dla Brytyjczyków, którzy II wojną światową pokazali, jakimi są bezdusznym, bojaźliwymi ignorantami ( "dziwna wojna", konferencja w Jałcie). Powodu tego zakochania według niektórych należy szukać w akademiku UJ. Według tej historii Davies był w pokoju z człowiekiem, który ostrzegł go przed SB i powiedział, żeby Davies nic mu nie mówił, bo owy kolega jest SB-ekiem. O, ironio! Podczas gdy Davies (zaznaczam, podobno) już z SB współpracował.

"PiS to sekta i ruch wywrotowy" Wracajac do czasów współczesnych. W sierpniu 2010 roku Davies udzielając wywiadu dla Newsweek'a popełnił takie słowa: "PiS nie jest normalną opozycją, a sektą polityczną, posiadającą guru, misję i własnych świętych. To raczej ruch wywrotowy, który próbuje nie tyle polepszyć III RP, co ją zburzyć" Nie będę tutaj komentował treści, tych słów, bo do takiego poziomu zniżać się nie będę. Bo nawet tych słów w kontekście przytoczonej wyżej historii z SB w tle, mógłbym się spodziewać. Bardziej bulwesującym jest fakt, że takie słowa w ogóle padły. Powód jest jeden. Jakim prawem? Tak... Jakim prawem Norman Davies, mieszkając w Oxfordzie, śmie komentować polskie życie publiczne? Tam mieszkając i żyjąc życiem Wlk. Brytanii, nie sposób jest poznać w 100% polskich realiów. Nie czytając wszystkich lub chociaż niektórych, tytułów polskiej prasy, nie oglądając telewizji polskiej, i mając do dyspozycji jedynie Internet, który w swej propagandowej działalności wspomaga antypisizm, nie możliwym jest odnalezienie się na polskiej scenie polityczno-społecznej.

Davies a'la Sikorski. Powracając do przytoczonego fragmentu książki "Zaginione Królestwa". Myślę, że Davies jako historyk, jest fenomenem, bo książkami takimi jak "Boże Igrzysko" pokazuje szeroko pojętemu Zachodowi, historię Polski. Choć według Pawła Zyzaka nie zachowuje w nich proporcji. Poszczególne epoki w historii opisuje z różnym zaangażowaniem, jeden okres szczegółowo drugi bardziej ogólnie, przez co mogłoby się wydawać, że jest ten ogólnie opisany okres krótszy od innych. Tak czy inaczej, historykiem poza niektórymi błędami, jest dobrym. Pisarzem również, bo jego książki czyta się z przejęciem, i chęcią poznania dalszej historii. Ale słowa, zamieszczone w tej książce są nie porównywalnie bardziej haniebne i bulwersujące, niż te dla Newsweek'a. Przełknę tą gorzką pigułkę z Newsweek'a i pominę niedoinformowanie Daviesa w temacie polskiej polityki, ale takich słów w książce historycznej nie jestem w stanie pominąć. Książka historyczna z prawdziwego zdarzenia powinna być opiniotwórcza, czyli nie narzucać nam, czytelnikom, zdania autora, ale pokazywać historię z każdej perspektywy, aby każdy mógł sie w tej historii osadzić z własnym suwerennym zdaniem. Takich książek jest niewiele, niestety. "Zaginione Królestwa" do nich się nie zaliczają. Przez te właśnie słowa. Z mojego punktu widzenia takie słowa w książce, która ma być podróżą po tytułowych zaginionych królestwach, są odrażające, nie godne historyka za jakiego uważa się Norman Davies. Potworna gra historia, manipulacja faktami, i diabelskie przedstawienie, jakie serwuje nam Davies w tym rozdziale, zszokowało mnie i przeszyło mnie do szpiku kości. "Dziwności" tym słowom dodaje fakt, że w żadnym z poprzednich rozdziałów Davies nie publikuje swojego zdania, nie ustosunkowuję się do danej historii. Treść tych słów przypomina raczej wypowiedź Sikorskiego ("Prezydent może być niski, ale nie powinien być mały"), niżeli historyczna rozprawę. Wstawka godna Michnika.

Podsumowanie. Z całym szacunkiem dla wiedzy i osiągnięć Normana Daviesa, to jednak nie jest on Polakiem, ba nawet nie mieszka w Polsce, a nie posiadanie jednej z tych dwóch form obcowania i Polskości, plus niedoinformowanie w tym temacie, wyklucza z jakiegokolwiek komentowania spraw wewnętrznych Polski. Nie znam powodu, dla którego tak bardzo Davies ukochał sobie nie tyle Polskę, co bezpodstawne komentowanie jej życia publicznego. Czy jest to zemsta za Adama Zamoyskiego? Czy Davies jest zazdrosny o wzięcie Zamoyskiego w brytyjskich mediach, o to, że jest młodszy? Sam nie wiem. TeaDrinker - blog

PROKURATORSKIE GWARANCJE Najwyraźniej grupa rządząca musi realnie zakładać scenariusz utraty władzy, skoro już dziś podejmuje wyprzedzające działania osłonowe. Nietrudno rozpoznać je w decyzji o  zarekomendowaniu do składu Prokuratury Generalnej kilku prokuratorów, skompromitowanych politycznymi śledztwami z okresu PRL-u. Pod wnioskami o ich powołanie podpisał się wybrany przez Komorowskiego szef Rady Prokuratorów Edward Zalewski, również były komunistyczny prokurator. Chodzi o Andrzeja Kaucza, Leszka Pruskiego i Artura Kassyka, którzy w latach 1981-88  oskarżali opozycjonistów w procesach politycznych. Choć trafnie zwracano uwagę, że decyzja o skierowaniu do Prokuratury Generalnej tego rodzaju oskarżycieli, może nieść zapowiedź przygotowań do rozprawy z opozycją, sądzę, że trzeba także rozważyć inny scenariusz. By ocenić znaczenie tej decyzji, warto przypomnieć, jakie cele stawiała sobie grupa rządząca forsując w roku 2008 zmiany w ustawie o prokuraturze i dążąc do rozdzielenia stanowiska ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Okrzyknięte wówczas rewolucyjnymi nowelizacje służyły głównie uwolnieniu rządu Donalda Tuska od odpowiedzialności za stan bezpieczeństwa obywateli oraz na stworzeniu silnej korporacji prokuratorskiej, która w zamkniętym systemie zawodów prawniczych stałaby się potężnym i wpływowym lobby. Ponieważ po ich wprowadzeniu, rząd formalnie nie miał wpływu na działalność prokuratury, w tym na zakres i rodzaj podejmowanych śledztw – wielokrotnie słyszeliśmy argument, że samodzielna i samorządna prokuratura kieruje się wyłącznie literą prawa, a nie np. doraźnym interesem politycznym. Powołanie urzędu Prokuratora Generalnego tylko pozornie wzmacniało niezależność prokuratury i służyło uwolnieniu jej od wpływów polityków. Brak umocowania tego urzędu w Konstytucji (tak jak dzieje się to w wielu dojrzałych systemach prawnych) sprawił, że niezależność PG stała się iluzoryczna, podlega on, bowiem ocenie politycznej dokonywanej corocznie przez Sejm i Senat i jest opiniowany przez ministra sprawiedliwości. Odrzucenie sprawozdania, uprawnia premiera do wnioskowania o odwołanie Prokuratora. Jak trafnie zwracał wówczas uwagę prof. Piotr Winczorek „istnieje ryzyko, że prokurator generalny sam stanie się politykiem?.  Obserwacja zachowań Andrzeja Seremeta, w związku ze śledztwem w sprawie tragedii smoleńskiej, zdaje się potwierdzać tę ocenę. Z całej „rewolucyjnej” koncepcji zmian, najważniejszym elementem było powołanie Krajowej Rady Prokuratorów (KRP), która poprzez prawo wnioskowania o nominacje prokuratorskie oraz szerokie uprawnienia konsultacyjne stała się faktycznym organem decyzyjnym w zakresie polityki karnej. Postawienie na czele Rady byłego komunistycznego prokuratora Edwarda Zalewskiego, dawało grupie rządzącej gwarancję zachowania wpływów na decyzje prokuratorskie, a poprzez właściwą politykę kadrową zabezpieczało trwałość układu postkomunistycznego.  Ten członek PZRP, oskarżający w procesach politycznych lat 80., nadzorował również w latach 2008-9 śledztwo w sprawie „afery marszałkowej”, w trakcie, którego nie wyjaśniono roli marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego w działaniach ludzi WSW/WSI skierowanych przeciwko legalnemu organowi państwa – Komisji Weryfikacyjnej WSI. Dyspozycyjność szefa KRP wobec prezydenta gwarantuje zaś zapis ustawy mówiący, iż „osoba powołana przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej pełni swoją funkcję w Krajowej Radzie Prokuratury bez oznaczania okresu kadencji i może być odwołana w każdym czasie.” Na przykładzie ostatnich rekomendacji doskonale widać, że decyzje KRP są faktycznie podyktowane interesami politycznymi grupy rządzącej i służą głębokiemu podporządkowaniu prokuratury. Przeprowadzając fikcyjną reformę tej instytucji i kierując do KRP ludzi z klucza politycznego, rząd Tuska już wówczas zagwarantował sobie bezkarność działań, o czym mogliśmy przekonać się z wielu decyzji prokuratorskich w sprawach afer związanych z politykami grupy rządzącej lub z efektów postępowań dotyczących samowoli służb specjalnych. Świadomość bezkarności, a niekiedy wręcz pogardy dla prawa w wykonaniu najwyższych urzędników państwowych i partyjnych była możliwa, bo nie istniały instytucje państwa zdolne do niezależnych działań prawnych. Z doświadczeń ostatnich lat wiemy, że prokuratura należy do tych instytucji państwa, które szczególnie mocno wykazują  dyspozycyjność wobec władzy i są wykorzystywane w walce politycznej. Brak zmian systemowych oraz zmiany mentalności środowiska prokuratorskiego sprawił, że faktyczna pozycja tego organu wobec władzy politycznej w niczym nie odbiega od modelu funkcjonującego w czasach PRL. Wszyscy pamiętamy histeryczne reakcje rozmaitych gremiów prawniczych i ich „autorytetów” w czasach rządów PiS i ministra Ziobry, gdy gromko wołano o rzekomym upolitycznieniu prokuratury i zagrożeniu demokracji. Nie przypadkiem, głosy te zamilkły natychmiast od dnia odzyskania władzy przez PO i żadne, nawet najbardziej rażące patologie nie wywołały już sprzeciwu środowiska prawniczego. Do zagorzałych krytyków Ziobry, a jednocześnie zwolenników rozdziału funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego należał wówczas prezes Stowarzyszenia Prokuratorów Rzeczypospolitej Polskiej płk Krzysztof Parulski, a wystosowana przez to stowarzyszenie uchwała  z czerwca 2007 - "Apel o zachowanie etycznych postaw", odebrana została jako krytyka działań ministra i zakończyła się rezygnacją Parulskiego ze stanowiska zastępcy Wojskowego Prokuratora Okręgowego w Poznaniu oraz prokuratora wojskowego. Nigdy wcześniej środowisko prokuratorskie nie przejawiało takiej troski o swoją niezależność, jak za rządów PIS-u i nigdy bardziej nie podlegało politycznym regulacjom, jak dzieje się to obecnie. Trudno, zatem przypuszczać, by ludzie dyspozycyjni wobec władzy komunistycznej i zawdzięczający swój awans obecnej ekipie, mieli po ewentualnym zwycięstwie wyborczym PiS-u prowadzić śledztwa zagrażające ich protektorom politycznym. O tym, że taka perspektywa istnieje, mogliśmy się przekonać z ostatniego wywiadu udzielonego Gazecie Polskiej przez Jarosława Kaczyńskiego.  Prezes PiS pytany o szanse ustalenie prawdy o katastrofie smoleńskiej powiedział m.in.: „Gdybyśmy wygrali wybory, dokonalibyśmy rzetelnego przeglądu informacji, którymi już dziś dysponują instytucje państwa polskiego. Jestem przekonany, że już samo takie działanie rzuciłoby nowe światło na sprawę przyczyn katastrofy. Powstałby raport nie podszyty strachem, w przeciwieństwie do tego, który tworzy komisja ministra Millera.” Można się spodziewać, że dokonanie takiego przeglądu musiałoby skutkować również wszczęciem śledztw wobec obecnych decydentów, odpowiedzialnych za przygotowania do tragicznego lotu, za liczne zaniedbania oraz mataczenia w sprawie śledztwa smoleńskiego. Jeśli PiS chciałby rzeczywiście dążyć do wyjaśnienia przyczyn katastrofy i przeprowadzić w tej sprawie rzetelne dochodzenie oraz powrócić do rozlicznych afer z udziałem polityków PO i PSL, wolno spodziewać się wniosków o pociągnięcie do odpowiedzialności karnej oraz postawienia niektórych osób przed Trybunałem Stanu.  Nietrudno zrozumieć, że to realne niebezpieczeństwo wymaga odpowiedniej ochrony interesów układu i „wyczulenia” prokuratury na rozliczeniowe dążenia nowej władzy.  Czteroletnia kadencja obecnej KRP oraz jej wpływ na prace prokuratury i poszczególne nominacje prokuratorskie dają gwarancje, że takie zabezpieczenie zostanie ustanowione. Rekomendacja prokuratorów - oskarżycieli z czasów PRL-u, wpisuje się w tę koncepcje. Warto, zatem przewidzieć, że utrata władzy politycznej przez ekipę rządzącą, może nie mieć żadnego wpływu na kształt decyzji prokuratorskich w sprawach wymagających rzetelnej oceny działań rządu Donalda Tuska, a tym bardziej nie przyniesie przełomu w śledztwach dotyczących tragedii smoleńskiej.  Dzisiejsze rekomendacje potwierdzają, że przywrócenie norm obowiązujących w państwie prawa, będzie procesem długotrwałym i niezwykle trudnym. Aleksander Ścios

To nie ja byłam Ewą (Lewicką) QCHNIA POLITYCZNA Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie… Gdyby wszyscy przestępcy, bandyci i złodziej mniejszego i większego kalibru, fotografowali się w trakcie zatrzymania, w dodatku jeszcze z rodziną i dziećmi, wskazane też z uśmiechem na twarzy, byłaby to nieoceniona pomoc dla stróżów prawa, dziennikarzy a nawet przyszłych historyków. Nie musiałby Jarosław Kurski w Gazecie Wyborczej zwracać się z rozpaczliwym apelem do czytelników w obronie nadszarpniętej rzetelności historycznej T. Grossa i swych kolegów: Marcina Kowalskiego i Piotra Głuchowskiego, którzy 3 lata temu w reportażu „Gorączka złota w Treblince”, zdjęcie domniemanych „kopaczy” podpisali: „To nie jest zdjęcie ze żniw. Kopacze z Wólki Okrąglik i sąsiednich wsi pozują do wspólnej fotografii z milicjantami, którzy zatrzymali ich na gorącym uczynku. W chłopskich kieszeniach były złote pierścionki i żydowskie zęby. U stóp siedzących ułożone czaszki i piszczele zagazowanych". Gdy prawdziwość zdjęcia oraz czas jego wykonania zostały zakwestionowane, a przecież był to koronny dowód na tezy Grossa; odkryto manipulacje i nierzetelność Gazety Wyborczej, próbowano zneutralizować przekaz reportażem Marcina Kąckiego. Gdy to nie pomogło, Kurski zwraca się do czytelników, aby pomogli w identyfikacji zdjęcia, ratując reputację swych kolegów. Przydałby się też jakiś zaangażowany rentgenolog, który prześwietliłby kieszenie i udowodnił tezy dziennikarzy – wizjonerów o pełnych kieszeniach złota. Właściwie jednak zdjęcie nie ma większego znaczenia, pisze Kurski, bo Polacy, obdarzeni przydomkiem ludzkich hien, mogli to zrobić wszędzie, więc w sumie racja jest po ich stronie, a źli ludzie, przeciwnicy ПРАВДЫ w wydaniu Gross& GW, tylko kontynuują nagonkę.

Ważniejsza mleczarnia TW Karol, ojciec reformy emerytalnej, zahibernowany polityczne na wiele lat po tym, jak Z. Martynowicz z NSZZ Solidarności Regionu Śląsko-Dąbrowskiego zarzucił mu publicznie współpracę z SB, a sędzia B. Nizieński – Rzecznik Interesu Publicznego odrzucił w 1999 r. wniosek posła Tomasza Karwowskiego o wszczęcie postępowania lustracyjnego, został cudownie odmrożony przez PO i wysłany na przewodniczącego PE. Sam zresztą, reprezentujący Solidarność, która walczyła przeciwko reżimowi komunistycznemu, nie przybył wcześniej na ważne głosowanie sejmowe w sprawie dekomunizacji, bo za ważniejszy dla siebie w tym dniu uznał udział w uroczystym otwarciu nowej mleczarni w Wysokiem Mazowieckiem. Z reformy, która okazała się niewypałem, bo OFE, (czyli: Oskubiemy Fundusze Emerytów) - to piramida finansowa połączona oscylatorem przepływu zadłużenia do budżetu, nikt go nie rozliczył, a jedyna krytyka komisarza PE skupia się na braku zasad savoir vivre`u. Że wręczał kobietom kwiaty w celofanie, co dopuszczalne jest tylko na dworcach: lotniczych, kolejowych i autobusowych. Z językiem ojczystym też coś nie tak. Na spotkaniu w Londynie w grudniu ub. r. wyraził zadowolenie, że „może mówić po polsku i wszyscy go rozumią”. Kadencja w PE dobiega końca. Co zrobił dla Polski i Polaków? Co uczynił przez rok w sprawie katastrofy Smoleńskiej? Rodziny smoleńskie wysyła do psychiatry a sam mówi, że zajmowanie się śledztwem nie leży w kompetencjach Parlamentu Europejskiego. Nie odróżnia, więc publicznego wysłuchania od śledztwa. A profesor. W ARCANACH Józef Darski napisał, że agenturalność jest dziedziczna w systemie sowieckim, a w postkomunizmie zapewnia karierę. Obserwując w mediach „dzieci PRL-u” stawiam również tezę o dziedziczeniu.

To nie ja byłam Ewą Jak mówią, sukces ma dwóch ojców, ale ma też i matkę. To Ewa Lewicka, od 1974 członek PZPR, później działaczka Solidarności, współautorka reformy emerytalnej w 1999 roku, Prezes Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych, która w TV i na Salonie24 lobbuje za pozostawieniem składki do OFE na poprzednim poziomie. Pomysł rządu, mówi, spowoduje niechęć akcjonariuszy PTE do prowadzenia tego biznesu. Nie sądzę, by akcjonariusze zrezygnowali z kręcenia lodów tym bardziej, że złodziejska prowizja na poziomie 7% (do 2003 r. – 10%), pozostaje niezmienna. Koszty, które pochłania OFE w zestawieniu z faktycznymi zyskam i z obligacji są kpiną. Na stronie IGTE o prezes Lewickiej: Od 1990 roku specjalizuje się w problematyce polityki społecznej. Inicjowała i tworzyła grupy ekspertów z zakresu ubezpieczeń społecznych w „Solidarności”. Współautorka projektu reformy ubezpieczeń społecznych NSZZ „S”, który stał się podstawą programu AWS w tej dziedzinie. Była trzecim z kolei Pełnomocnikiem Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego. Za jej kadencji wdrożona została reforma emerytalna oraz program redukcji nadmiernych wydatków na zasiłki chorobowe. Na portalu S24 jednak tym faktom zaprzecza: „To nie ja wymyśliłam OFE. Przygotował je rząd Włodzimierza Cimoszewicza.” Wynika więc z tego, że ani Jerzy Buzek, ani pani Lewicka nie miała nic wspólnego z reformą. Dlaczego więc została prezesem Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych, których ideą powołania były wspólne interesy towarzystw emerytalnych? Tak, towarzystw, a nie emerytów, nad których losem, pełna zatroskania pochyla się pani prezes nie protestując przez 12 lat, że OFE strzygą ich równo.

Wyższa Szkoła Demagogii i Manipulacji O strzyżeniu owiec, a raczej baranów, mówi największy celebryta wśród ekonomistów, prof. Krzysztof Rybiński, ze stajni Balcerowicza. Mówiąc kto jest stadem baranów, widzi tylko jednego strzygącego – państwo, czyli ZUS i zapomina, że część skóry odebrano nam pod przymusem i przekazano prywatnej firmie. W ciągu 12 lat ZUS przetransferował do prywatnych funduszy ok. 180 mld zł, z tego "właściciele" OFE wypłacili sobie 14 mld "prowizji i zarobku", a zysk z inwestycji "OFE" nie przekracza 9 %. Dlatego przez te lata pieniędzy dla emerytów nie przybyło. Wręcz przeciwnie – ubyło! Jest ich mniej o prowizje i opłaty pobierane przez OFE. Co prawda OFE miały nasze pieniądze inwestować i w ten sposób pomnażać, ale przegrały na giełdzie, bo był kryzys. Ten sam kryzys dotknął też zarządzany przez ZUS Fundusz Rezerwy Demograficznej (FRD), który przez cały czas uzyskuje jednak lepsze wyniki niż większość OFE. Już dwa lata temu, w 10 rocznicę bezkarnego strzyżenia baranów, profesorowie Góra i Rybiński, na łamach Gazety Wyborczej zamieścili emerytalny apel ekonomistów, w którym domagają się od rządu i parlamentu „stworzenia inteligentnych i nieszkodzących rynkowi zachęt dla OFE” i proponują stworzenie funduszy bezpiecznych (Fundusze B), do których miałyby być wpłacane przez OFE nasze pieniądze, gdy do wieku emerytalnego będzie pozostawało coraz mniej lat. A więc planują rozszerzenie obowiązku uczestnictwa w przymusie. Postulują też utworzenie „Rady ds. OFE”, działającej na podstawie specjalnej ustawy o „benchmarku zewnętrznym”, do której mieliby wejść „specjaliści z dziedziny finansów o uznanej międzynarodowej reputacji”. Nie łudźmy się, że będą pracowali społecznie, a fundusze na wynagrodzenia, lokal i samochody będą pewnie odpisywane z naszych składek.
Obserwując ewaluację profesora Rybińskiego, kiedyś korwinowca, dziś kluzikowca, piszącego program gospodarczy PJN, współczuję, że musi on cierpieć rozdarcie wewnętrzne, bowiem jego poglądy są tak dalekie od wychodźców z PiS, jak jego szkoła Vistula od rzeki Wisły. Zwolennik radykalnych cięć wydatków budżetowych, redukcji funduszy na pomoc społeczną, redukcji zatrudnienia w administracji i zmniejszania deficytu finansów publicznych, nijak się ma do PJN-owskich zwolenników luźnej polityki fiskalnej. Wszedł w buty Leppera, grając rolę populisty, zatroskanego trudną sytuacją przyszłych emerytów, którym proponuje na stronie internetowej pozew zbiorowy przeciwko państwu i ma nawet sporo baranów. Kto sfinansuje pozew, ekonomista milczy? Jako rektor Uczelni Vistula, dawniej Wyższa Szkoła Ekonomiczno-Informatyczna w Warszawie, ma szereg kontaktów, chociażby z Lewiatanem, który powinien się zrzucić odciążając łupionych pracowników? A może dorzuci się TW „Buyer”, albo TW „Ernest”, których rektor Rybiński zaprasza, jako wykładowców? W całym tym nieposłuszeństwie obywatelskim przeciwko rządowi Tuska, którego intencje są podejrzane, ma pomóc filozofia ZEN, czyli powołany przez Rybińskiego Zespół Niezależnych Ekspertów, z których tylko Paweł Kukiz jest niezależny, ale niekoniecznie ekspert. Jest też „niezależna” pani Ewa Lewicka i „niezależny” Tomasz Hypki, zwany „małym modelarzem”. Konkluzja narzuca się sama. Profesor Rybiński rozpaczliwie chce wejść do polityki i marzy mu się ministerstwo finansów. Ale na to miejsce poluje też jego guru Balcerowicz, który rzucił rękawicę Rostowskiemu. W całej pozornej walce o przyszłe emerytury śmieszne jest jedno. To, że OFE są zbędne, ponieważ obligacje Skarbu Państwa można kupić na każdej poczcie bez żadnej prowizji. MagdaF. - blog

Niesmaczny obiat Komorowskiego, czyli jak sfałszowano wpis J. Kaczyńskiego Znalazłem na Salonie 24 wpis świadczący o tym, że słynny od kilku godzin "obiat" był zwykłym fałszerstwem lub w najlepszym przypadku manipulacją.

http://mediowo.salon24.pl/288470,kaczynski-tez-w...

Na pierwszy rzut oka ostatnia litera powiększonego wyrazu wygląda jak "t". Jednak jak zauważył bloger francesco litera ta graficznie zupełnie nie odpowiada pozostałym literom w tekście. Wystarczy spojrzeć na wyrazy "pobyt", "znakomity" i "wizyty". Pozioma kreska w rzekomym "t" jest znacznie dłuższa, położona wyżej, przesunięta na prawo i pochylona w odwrotną stronę niż w pozostałych przypadkach. Natomiast, co znajduje się powyżej? Nad kontrowersyjnym wyrazem znajduje się słowo "miły", tylko jego dwie ostatnie litery, a zwłaszcza "y" są dziwnie rozmyte. Przypadek? No to przyjrzyjmy się pozostałym literom "y" w tekście. W wyrazie "pobyt" ogonek od "y" jest zasłonięty powiększeniem. Czyżby znowu przypadek? Możliwe. Ale już w wyrazach "znakomity" i "wizyty" rzuca się w oczy długi i zamaszysty ogonek bez zamkniętej pętli. Wiem, że nie jest to słownictwo fachowe, gdyż nie jestem grafologiem. Natomiast, jako były grafik komputerowy mogę zaświadczyć, że efekt rozmycia litery "y" znajdującej się w prawym górnym rogu zdjęcia, to kilka sekund roboty w dowolnym programie do obróbki grafiki rastrowej. Ów zamaszysty ogonek przy "y" jest tak charakterystyczny, że w bardzo nieczytelnym podpisie literę "y" można zidentyfikować wyłącznie po tym ogonku! O ile pozioma kreska do "t" rzeczywiście nie pasuje, to zamaszysty ogonek do rozmazanego "y" pasuje jak ulał! Nie ulega żadnej wątpliwości, że rzekome "t", to w rzeczywistości niedbale napisane "d", na które zaszedł zamaszysty ogonek od "y". Jednak osoba, która zasugerowała się powiększeniem tego nie zauważy. Tym bardziej, że główny winowajca, czyli "y" jest rozmyte i prawie niewidoczne.

Można przypuszczać, że zasłonięte powiększeniem "y" jest bliźniaczo podobne do tego rozmytego - dlatego zostało zasłonięte. Jeśli choćby jedna z dwóch przesłanek jest prawdziwa, tzn. "y" w "miły" zostało celowo rozmyte lub w "pobyt" zostało celowo przesłonięte, wówczas mamy do czynienia z celowym fałszerstwem. A co jeśli tak nie jest? Wówczas klasyfikacja czynu zmienia się na celową manipulację. Bo przecież trudno zakładać, aby w redakcji SuperEkspersu pracowali sami głupcy i ślepcy (warunek konieczny, aby nie znalazła się ani jedna osoba, która patrząc na oryginalny tekst bez powiększenia zauważyła, że pozorna kreska od "t" jest w rzeczywistości ogonkiem od "y"). Dużo bardziej prawdopodobne, że redakcja tejże gazety uważa swoich czytelników za głupich, ślepych lub w najlepszym wypadku naiwnych. Kolejnym pytaniem jest czy Prezydent RP Bronisław Komorowski i jego doradcy wiedzieli o tym, że jest to fałszerstwo i manipulacja? I teraz zadanie dla Niepoprawnych - przecież są takie platformy, jak "Kontakt 24" na TVN. Piszmy o tym spostrzeżeniu! Wystawmy na próbę ich obiektywizm! Ciekawe czy opublikują nasze spostrzeżenia? Ja już piszę! Artykuł dokończę niebawem. CDN... Peacemaker - blog

Niesmaczny obiat Komorowskiego, czyli jak sfałszowano wpis J. Kaczyńskiego cz. 2 W pierwszej części artykułu opisałem techniczny aspekt fałszerstwa, zaś w drugiej chciałbym powrócić do roli Bronisława "Bula" Komorowskiego w całej tej sprawie. Bo oprócz pytania: wiedział czy nie o fałszerstwie rodzi się kilka innych.

Kto tu gra hakami? Jak widać odpowiedzią na wpadkę p. rezydenta było wyciągnięcie z szuflady odpowiedniej wpadki lidera Opozycji. Nieważne, że nie jest to księga kondolencyjna, czyli dokument o charakterze międzynarodowym, a jedynie księga gości w jakimś lokalu gastronomicznym. Takich niuansów "wyksztaucony" i "inteligętny" elektorat PO nie zrozumie - grunt, że mają w odpowiedzi coś na "Kaczora" i już się cieszą. Pytanie to jest tym bardziej aktualne po odpowiedzi na gwałtowny spadek w sondażach - opublikowanie rewelacji na temat Dubienieckiego. Pomogło? Przynajmniej w sondażach tak! *1)

Ile to kosztowało i kto za to płaci? Ciekawi mnie ile osób pracowało nad wyszukaniem historyjki z 2007 roku i czy robili to społecznie, czy też za pieniądze podatników, w tym moje. Przecież propaganda kosztuje... a zadłużenie rośnie.

Czy dokładnie w ten sam sposób wcześniej wrabiano braci Kaczyńskich? Pytanie retoryczne. Dokładnie pamiętam sytuację z początku afer hazardowej i stoczniowej. Oglądałem konferencję prasową Jarosława Kaczyńskiego na TVP INFO. Padło oczywiście pytanie o aferę. Jarosław Kaczyński rozpoczął odpowiedź od tego, że i bez afer jest to bardzo zły rząd, bo co roku deficyt budżetowy się podwaja. Następnie zastrzegł, że nie chce wyrokować, bo jeszcze nie zostały podane wszystkie fakty, ale gdyby zostało potwierdzone to, o czym obecnie donoszą media... I tu dość mocno powiedział, że mielibyśmy do czynienia z niewyobrażalnie skandaliczną sytuacją. Następnego dnia zaglądam na portale internetowe i oczom nie wierzę! Wycięte i wklejone tylko to najmocniejsze zdanie - bez trybu warunkowego, bez argumentacji, bez jakiegokolwiek wstępu. Zrobiono z wypowiedzi bardzo wyważonej coś strasznie agresywnego, apodyktycznego i pozbawionego jakiejkolwiek argumentacji. Inny przykład. Żałoba narodowa zbiegła się z Dożynkami Prezydenckimi w Spale. I nagle afera - pan prezydent tańczy! I to publicznie, na scenie, w czasie żałoby, którą sam ogłosił! Za kilka dni oglądam relację z Dożynek Prezydenckich w telewizji lokalnej. Okazuje się, że to jedna z występujących kobiet trochę się zapomniała i niemal na siłę wyciągnęła Prezydenta Kaczyńskiego do obtańcowywania wieńca dożynkowego. Prezydent szybko się zorientował, że to nietakt, więc dyskretnie się wycofał i aby rozluźnić atmosferę zażartował przez mikrofon z samego siebie. Ale tego nie było w żadnych mediach o zasięgu krajowym. Nie było też przerywanego licznymi brawami przemówienia Prezydenta Kaczyńskiego na tychże dożynkach, w którym nie pozostawił on suchej nitki na polityce rolnej obecnego rządu. Dodam, że przemówienie było bardzo mocno poparte faktami i liczbami. Tak było i jest przez cały czas. Tu fotomontaż, tam retusz, ówdzie jakieś zdanie wyrwane z kontekstu, gdzieś jeszcze jakaś nie do końca prawdziwa, (czyli w rzeczywistości zupełnie nieprawdziwa) informacja i z dwóch niezwykle inteligentnych, życzliwych i pełnych humoru (zwłaszcza dystansu do samych siebie) robi się parę kretynów, gburów i politycznych brutali. Jeśli gdzieś brakuje faktów na poparcie jedynie słusznej tezy, to fakty się stworzy. Tak, jak stworzyło się "panią Ewę ze szpitala..." z którą Tusk nigdy nie rozmawiał, bo po pierwsze nigdy nie był w tym szpitalu, a po drugie żadna Ewa nigdy tam nie pracowała, (co za pech... Ale wyszło po wyborach, więc nic się nie stało). Tak jak się stworzyło tajemniczy incydent z pistoletem w windzie, który nagle zmienił preferencje wyborców. Ostatni i najlepszy przykład - po katastrofie Smoleńskiej nagle w prasie zaczęły się pojawiać piękne zdjęcia Pary Prezydenckiej. A gdzie one były wcześniej? Dlaczego ś.p. Prezydenta RP i Pierwszą Damę zawsze przedstawiano w sposób tak niekorzystny? Dlaczego Jarosław Kaczyński nadal jest przedstawiany na zdjęciach jak jakiś ciężko chory psychicznie człowiek z przykurczami i dziwnymi grymasami? *2)

Ile są warte słowa Prezydenta Komorowskiego i jego doradców? Nie piszę tutaj o wpadkach ortograficznych i wszelkich innych. Piszę tutaj o kłamstwach. Ktoś w otoczeniu Komorowskiego musiał się zorientować, że cała ta historia z "obiatem", to wszystko jedna wielka lipa. A jednak tę lipę puszczono w świat. Bo przecież odgrzanie po raz tysięczny jakiegoś przejęzyczenia typu "z ziemi polskiej do wolski" lub "nikt nam nie powie, że czarne jest czarne, a białe jest białe" nie zrobiłoby takiego efektu. A tak lemingi są szczęśliwe - są przekonane, że rzekomy "obiat" w lokalu gastronomicznym wystarczy do zrównoważenia "bulu" i "nadzieji" w japońskiej księdze kondolencyjnej. Jak wspomniałem - mają coś na "Kaczora" i już się cieszą. Tyle, że to coś, to mniej niż zero - bujda, granda zwykła, jak pisał Julian Tuwim. Kolejne kłamstwo PO. Mogłoby się wydawać, że urząd Prezydenta do czegoś zobowiązuje i przynajmniej Bronisław "Bul" Komorowski nie powinien kłamać w żywe oczy. Ale to tylko mogłoby się wydawać. W rzeczywistości i on łże jak Tusk i jego doradcy kłamią razem z nim. Najlepszy przykład z ostatnich dni: Nałęcz twierdził, że gaszenie u wyrzucanie zniczy w nocy z 10 na 11 marca wynikało tylko z wygodnictwa firmy sprzątającej i nie było za tym żadnej decyzji politycznej. Natomiast Fakty są takie, że już od połowy sierpnia były konsekwentnie i systematycznie prowadzone akcje gaszenia i wywożenia świeżych zniczy a nawet rozpraszania podstępem i rozganiania siłą ostatnich demonstrantów. Udowadnia to Emka w artykule na Niepoprawnych: http://www.niepoprawni.pl/blog/2062/pamiec-gaszo... *3)

Co z tego wynika? Byłbym hipokrytą, gdybym śmiał się tylko z tego, że Prezydent RP robi błędy ortograficzne. Tym bardziej, że sam miałem z tym problem w czasach szkolnych, a nie dalej jak tydzień temu zdarzyło mi się w SMS-ie do Przyjaciółki napisać "Wlukniarzy". Nie śmieję się też z tego, że Komorowskiemu taka wpadka przytrafiła się poniekąd na arenie międzynarodowej - to raczej powód do wstydu i lepiej by to było cichaczem przemilczeć. Jednak z "bulu" i "nadzieji" uśmiałem się wczoraj tak, jak z walki Pudziana z Najmanem. Nawet kontekst był ten sam - Najman przechwalał się, że on w przeciwieństwie do Pudzianowskiego jest zawodowym bokserem i pokaże Pudzianowi, co to znaczy, zaś ten rozgromił go w niecałą minutę. I to mnie rozbawiło. Podobnie w tym przypadku. Kto nie pamięta billboardów "Rządzi PiS, a Polakom wstyd"? Kto nie pamięta wmawiania, że Prezydent Kaczyński kompromituje Polskę na arenie międzynarodowej? Podobnie zresztą wmawia się szkodzenie i kompromitowanie Jarosławowi Kaczyńskiemu, PiS-owi, całej opozycji... A która to partia z uporem twierdzi, że ich wyborcy są młodzi, inteligentni i wykształceni, a wyborcy PiS to moherowe berety, ciemnogród, fanatycy, nieudacznicy i ludzie bez wykształcenia, (choć w rzeczywistości PO największe poparcie miało i ma w... Zakładach karnych). A kto z charakterystyczną "komorowską" dobrotliwością i życzliwością powtarza, że może i ś.p. Lech Kaczyński był dobrym człowiekiem, ale był kiepskim prezydentem? Dziś można spokojnie parafrazować słynną wypowiedź o incydencie w Gruzji. Moje propozycje:, „jaki Prezydent takie kondolencje", "jaki elektorat, taki prezydent" i dla symetrii, „jaki prezydent taki elektorat". Najzabawniejsze jest to, że tyle się natrudzili, aby zamieszaniem wokół Dubienieckiego przyhamować sondażowy spadek, (bo już się zasiało ziarno zwątpienia, że niby PiS taki święty, a jednak...) a tu trach - Komorowski strzela do własnej bramki... i to dwa razy w jednym wpisie! Czyż mogliśmy, (jako elektorat PiS) na pół roku przed wyborami otrzymać lepsze zadośćuczynienie za te wszystkie upokorzenia typu "bydło" Bartoszewskiego i reszty tej bandy, zwanej Partią Opluwaczy, lub POgardy?

Epilog O ile z Super Ekspresem sprawa jest prosta (fałszerstwo lub manipulacja - tak czy owak bardziej lub mniej śmierdzi), to udowodnić Komorowskiemu złą wolę, celowe kłamstwo lub manipulację byłoby bardzo trudno. Zwłaszcza w kraju "rozgrzanych sędziów" (kolejna wpadka, szkoda, że niewykorzystana w czasie wyborów). Dlatego słusznie zrobił Jarosław Kaczyński podchodząc do sprawy z dystansem i poczuciem humoru. Dystansem także wobec własnej osoby, choć po raz kolejny posłużono się wobec niego oszustwem i pomówieniem. Z Super Expresem nie ma chyba sensu się procesować. Moja próba testowania "obiektywizmu" TVN 24 skończyła się zgodnie z przewidywaniem. Nie tylko nie pisnęli ani słowem o tym, że "obiat" jest fałszerstwem lub manipulacją, ale też skutecznie ocenzurowali na forum moje wpisy. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że za ten spreparowany, niesmaczny "obiat" Komorowski jego partia nieźle zabulą. Okazja do wystawienia rachunku - już przy najbliższych wyborach.

Przypisy:
*1) O roli sondaży w edukowaniu wyborców co mają uważać za dobre, a co za złe pisałem w artykułach: http://www.niepoprawni.pl/blog/961/zaczepka-zawi...
http://www.niepoprawni.pl/blog/961/poprawnosc-po...
http://www.niepoprawni.pl/blog/961/dziennikarska...

*2) O manipulacji w dobieraniu zdjęć Pary Prezydenckiej pisałem w artykułach:
http://www.niepoprawni.pl/blog/961/hanba-wszech-...
http://www.niepoprawni.pl/blog/961/solidarni-201...

*3) O wywożeniu zniczy dawniej i dziś pisałem w artykule:
http://www.niepoprawni.pl/blog/961/nielegalne-kw...

Peacemaker - blog

Komorowski zrobił więcej niż 2 byki. I brzydko atakuje Kaczyńskiego Gdyby to tylko dwa byki zrobił Komorowski w swoim jednozdaniowym wpisie, to byłoby wspaniale. Niestety, uważny czytelnik, który dość szczegółowo zna zasady poprawnej pisowni, zauważy, że jest tam o wiele więcej błędów. Bo kto np. na końcu cyfrowego zapisu daty robi kropkę? Nikt, poza Komorowskim. Kto pisze “Japonii” z jednym “i” na końcu? Także Komorowski. Zresztą nieco bardziej szczegółowy w tym wypatrywaniu błędów był bloger Niepoprawnych protagoras, który tekst przeanalizował nad wyraz dogłębnie, porównał z zasadami poprawnej pisowni i wyszło, że w tekście jest aż 7 błędów, godzących w poprawną polszczyznę. Cytuję za protagorasem:

1. narodem (tutaj powinno być “Narodem”, z wielkiej litery)
2. Japoni (powinno być “Japonii” albo “Japońskim”)
3. bulu (powinno być “bólu”)
4. nadzieji (powinno być “nadziei”)
5. spójnik “i” na końcu wiersza (powinien być na początku nowego wiersza)
6. brak przecinka przed “która”
7. 17.03.2001. – zbędna końcowa kropka w formacie daty

I niestety nic nie poradziła na to nawet stojąca nad nim żona, która “obczajała” wszystkich dookoła, zupełnie jakby była jego oficerem prowadzącym a nie małżonką. Nie lubię jak ktoś tak spod byka na mnie łypie. Być może właśnie dlatego się chłopina jej mąż z bykami wysypał, niczym blokers wypełniający deklarację w urzędzie pracy, że zamierza w końcu iść do pracy. Otoczenie Komorowskiego musiało jakoś zareagować, czyli pójść tradycyjnym i jedynym sobie znanym chamskim tropem. Nałęcz z Nowakiem postanowili pokazać że może i Bronek robi błędy (bo też człowiek, czyli niedoskonały), ale Kaczyński także je robi. Pokopano więc, poszukano, podzwoniono po swoich ludziach, być może zaprzęgnięto do tego tajne służby i nudzących się na emeryturach agentów WSI. I bingo, odnaleziono trop na którym swoją tezę o robiącym byki Kaczyńskim można by oprzeć. Ten trop to wpis do księgi pamiątkowej jednej z restauracji, w którym Kaczyński dziękuje za obiad, a właściwie “obiat”, bo taka wersja według ludzi Komorowskiego powinna obowiązywać. No przecież widać w tekście jak byk, nie?. Jest “obiat” i szlus. Faktycznie, gdyby tak zerknąć przelotem to “obiat”, jak się patrzy. Ale przelotem nie zwykłem patrzeć, więc się przyjrzałem i co zobaczyłem? To, że ta kreseczka, którą mamy mieć za poprzeczną kreskę w literze “t”, jest przedłużeniem ogonka literki “y” w słowie “miły”, które znajduje się tuż nad tym “obiadem”. Poza tym nie trzeba być wielkim grafologiem, by porównać poszczególne litery i zaobserwować, w jaki sposób Kaczyński pisze literkę “t” a w jaki literkę “y” i w literce “t” kreskę poprzeczną stawia pośrodku a nie na górze pionowej podstawy litery, natomiast w literce “y” ogonek wyciąga mocno i na końcu podkręca. Oczywiście tak biednych stacji jak TVN24 nie stać na zaproszenie do studia grafologa, który by przeanalizował ten “obiat” i powiedział, że tam błędu nie ma żadnego, bo tam jest napisane “obiad”. Równowaga musi być w zaprzyjaźnionej stacji zachowana. Pojeździliśmy trochę po Komorowskim, to trzeba teraz po Kaczyńskim, bo się widz, czyli elektorat, odwróci. Cóż, konkluzja jest jasna, acz smutna. Są ludzie, którzy nie mają w sobie ani krzty klasy i nie potrafią po prostu przyznać się do winy. Oni przyznają się do winy w pierwszym zdaniu a w drugim będą uzasadniać, że ten czy inny też robi błędy. To znany w świecie prymitywny sposób wybielania się za pomocą oczerniania kogoś innego. I to jest największy błąd jaki Komorowski popełnił w tym przypadku Bo ja mogę ostatecznie wybaczyć komuś błąd ortograficzny, nawet 7 błędów, ale nigdy i nikomu nie wybaczę brzydkich i chamskich zagrywek poniżej pasa, w dodatku nieprawdziwych, w wykonaniu osoby nazywanej “głową państwa”, która jawnie manipuluje opinią publiczną. I takiego człowieka mamy za prezydenta? Co za ból. A raczej “bul”. Piotr Cybulski

„RAŚ realizuje separatystyczne poglądy” – wywiad z profesorem Franciszkiem Markiem Jest Pan Profesor rodowitym Ślązakiem urodzonym w Bełku koło Rybnika. Jaką narodowość Pan poda w najbliższym spisie powszechnym? Wstydem jest pytanie Marka o narodowość. Jestem Polakiem. Litania do Matki Boskiej i wiele modlitw odmawiam 3-krotnie po polsku. Dla polskich Ślązaków sprawa narodowości nie jest prawem wyboru, tylko sprawą przyrodzoną. Narodowość i religia są sprawami boskimi, a występowanie przeciwko nim jest świętokradztwem. Zastanawiałem się, jakie są źródła naszej narodowości. Jak wiadomo, mowa ludu wyraża jego tożsamość narodową, której podstawą oprócz języka jest jeszcze religia, która jest darem Boga. Odrzucenie jednego i drugiego to hańba. Tożsamość nie jest więc kwestią wyboru.

Jak Pan Profesor ocenia próby uznania narodowości śląskiej? Wiadomo bowiem, że mimo przegranej w Strasburgu, te działania nadal są prowadzone… Dla mnie to oszustwo.

Dlaczego? To jest realizacja separatystycznych poglądów. Od traktatu namysłowskiego zawartego w 1348 r. na Śląsku nie było tendencji separatystycznych. Śląsk był częścią Prus, ale Ślązacy zachowali swoją kulturę, czyli polską. Panna Maria, Częstochowa, Kościuszko i podobne miejscowości zakładali Ślązacy na emigracji w USA. Zresztą jest wiele odmian gwary śląskiej. U mnie w domu rodzinnym mówiono zawsze w jej dwóch odmianach: katowicko-rybnickiej i opolskiej. W moim domu, żona mówiła gwarą góralską, a dzieci opolską i dom normalnie funkcjonował. Idiotyzmem jest tworzenie języka górnośląskiego czy śląskiego. Przykładowo opolska gwara jest delikatna, piękniejsza od na przykład górniczej, gdzie „jo cie pizdna” jest jednym z częściej używanych wyrażeń. Moja rada dla tych, którzy chcą wprowadzić język śląski i narodowość śląską jest taka: uczcie się języka niemieckiego, bo część naszej śląskiej kultury ma niemieckie korzenie, ale uczcie się go jako języka obcego, a nie ojczystego.

Nadal Pan Profesor działa w Związku Górnośląskim? Ze Związkiem Górnośląskim tylko współpracuję, ale członkiem nie jestem, chociaż byłem jednym z jego współzałożycieli. Jestem jeszcze członkiem Rady Programowej.

Czemu Pan się rozstał z tą organizacją? Jerzy Gorzelik zarzucił mi, że jestem przeszkodą w rozszerzaniu wpływu związku na Opolszczyznę, ale ja już wcześniej się z nimi rozstałem. Nie po drodze mi z niektórymi działaczami…

Czy uważa Pan, że działania RAŚ-u są groźne dla Polski? Tak. RAŚ realizuje separatystyczne poglądy. Już Emil Szramek napisał, że za tendencjami separatystycznymi stoi interes niemiecki. Zresztą, dziadek Gorzelika, Hierowski Zdzisław, pochodził z rodziny polskiej i nie lubił Ślązaków. Z tego co wiem, Gorzelik też nie mówi gwarą, a jego żona pochodzi z Łodzi.

Jak powinno się rozumieć współrządy PO z RAŚ w woj. śląskim? Szanująca się władza z przestępcami powinna rozmawiać tylko za pośrednictwem prokuratorów.

Aż tak Pan to ocenia? Tak.

A wspólne działania RAŚ i Mniejszości Niemieckiej w obu województwach? Teraz obie organizacje będą przygotowywać obchody 90. rocznicy III Powstania Śląskiego. Co Pan o tym sądzi? To jest coś w rodzaju prowokacji. Jest to zniewaga Powstań Śląskich i żyjących potomków powstańców. To jest zniewaga!

Czym były Powstania Śląskie? Gorzelik twierdzi, że to była wojna domowa, a Mniejszość Niemiecka mówi o walkach bratobójczych. Ja sądzę, że ani jednym ani drugim. Powstania śląskie były powstaniami ludowymi o charakterze narodowym. Przede wszystkim musimy sobie uzmysłowić, że lud nie jest skłonny do wystąpień zbrojnych. Lud chwyta za broń tylko w wyjątkowych sytuacjach. I taką wyjątkową sytuacją było powstanie państwa polskiego w 1918 r. Ludzie mieli dość panowania niemieckiego. Istniało powszechne przekonanie, że jak będzie Polska, to będzie dobrze.

Szanująca się władza z przestępcami [RAŚ] powinna rozmawiać tylko za pośrednictwem prokuratorów.

Czy można te powstania porównać do innych powstań polskich? Uważam, że każde powstanie było tragedią naszego narodu. Trzeba pamiętać, że rozeszły się losy państwowe, narodowe i społeczne Śląska i Polski od momentu jak Śląsk odpadł od państwa polskiego. W czasach Jagiellonów, szlachta zaczęła „doić” królów uzyskując coraz większe przywileje. Rzeczpospolita Obojga Narodów przekształciła się w Rzeczpospolitą szlachecką. Na Śląsku lud był polski, a nie szlachta i arystokracja. Ja znam tylko trzy wielkie wpływowe rody, które zachowały polską tożsamość: von Gaszynów, von Oppersdorffów i von Posadowskich. Jakie zrywy ludowe można przeciwstawić Królestwo Kongresowe, czy Galicja powstaniom śląskim? Dlaczego car po powstaniu styczniowym zniósł pańszczyznę?

Żeby ukarać szlachtę… No właśnie. Mamy po jednej stronie Polaków walczących po stronie Napoleona, a o tym, że 15 tys. szlachty zaangażowało się w walkę po stronie cara, nikt jakoś nie mówi. Nie potępiajmy tego. To jest tragedia naszego narodu – car był przecież królem Polski, a pieśń „Boże coś Polskę”, – która swego czasu konkurowała z Mazurkiem Dąbrowskiego o miano hymnu państwowego –  wyrosła przecież z hymnu Alojzego Felińskiego napisanego na cześć cara jako króla Królestwa Polskiego. Kolejna rzecz, po powstaniu listopadowym aż 116 tys. orderów Virtuti Militari (było ich 5 klas) otrzymali żołnierze, którzy walczyli przeciw  powstańców.

Panie Profesorze, ale mówienie o powstaniach śląskich jako o wojnie domowej jest delikatnie mówiąc nieporozumieniem… Oczywiście, że tak. Miejscowych Niemców, którzy walczyli po stronie niemieckiej, było maksymalnie 10%. Prawdopodobnie tyle samo procent było przybyszów z Polski, którzy walczyli o polskość Śląska. Dokładnie było ich 2400. Można to policzyć, bo kartoteka powstańców jest w USA, a jej kopia w Polsce. Zresztą fakt udziału w powstaniach śląskich był w ówczesnej Polsce powodem do dumy, nie było powodów, aby to ukrywać, nie było atmosfery przemilczania tego faktu. Inną kwestią są mogiły. Proszę pomyśleć, czy zna Pan jakąś wioskę, w której nie ma mogił powstańców? A gdzie są niby groby Niemców? Jak można mówić o walkach bratobójczych, gdy Polacy ginęli w walce z Bawaczykami?

A co sądzi Pan Profesor o inicjatywie Polski Śląsk? Czy wobec zaistniałej sytuacji takie inicjatywy są potrzebne? Powiem szczerze, że oceniałem tę inicjatywę bardzo pozytywnie. Ale co ja mam sądzić o jego szefie panu Piotrze Spyrce, który jako wicewojewoda wspiera inicjatywy Gorzelika? Co mam o tym myśleć?

Popiera Pan nasz pomysł zorganizowania 2 maja Opolskiego Marszu Niepodległości? To bardzo dobry pomysł. Jeżeli mi zdrowie pozwoli, to wezmę w nim udział. Na pewno będę pod pomnikiem Bojowników o Polskość Śląska Opolskiego.

Będzie Pan startował w nadchodzących wyborach do Senatu? Nie odmówiłbym pod warunkiem, że nie z jakiejś partii. Jestem przekonany, że jest szansa, aby przedstawiciel Mniejszości Niemieckiej nie wygrał – warunkiem jest wystawienie jednego konkretnego przedstawiciela. Dziękuję za rozmowę.

„RAŚ realizuje separatystyczne poglądy” – Z profesorem Franciszkiem Markiem, dziekanem Wydziału Pedagogicznego WSZiA w Opolu, pierwszym rektorem Uniwersytetu Opolskiego rozmawiał Tomasz Kwiatek

Uczniowie Kiszczaka Generał Czesław Kiszczak ma godnych następców. Platforma Obywatelska w swym zacietrzewieniu w walce z pamięcią o Lechu Kaczyńskim i tragedii smoleńskiej, dorównuje zaciętości prawej ręki Jaruzelskiego z okresu WRON i stanu wojennego 10 marca po zakończeniu comiesięcznego Marszu Pamięci, organizowanego przez klub Gazety Polskiej dla uczczenia poległych w katastrofie, funkcjonariusze służb miejskich podległych Hannie Gronkiewicz-Waltz oraz wynajęte przez miasto firmy prywatne, brutalnie usunęli spod pałacu prezydenckiego palące się jeszcze znicze i kwiaty ułożone w kształcie krzyża i powstańczej kotwicy - symbolu Polski Walczącej, świętego znaku dla każdego Polaka. Wrzucono je do worków na śmieci. Podobny los spotkał zdjęcie Lecha i Marii Kaczyńskich. Protesty wielu środowisk przeciwko tej akcji pacyfikacyjnej nie spotkały się do dziś z żadną odpowiedzią. Podobnie w próżni zawisło pytanie skierowane przez Jarosława Kaczyńskiego do premiera Donalda Tuska z PO, o to jak ten by się zachował gdyby wyrzucano na śmietnik fotografie jego śp. matki i śp. ojczyma. Tusk na to pytanie nie odpowiedział. Brak odpowiedzi jest tu odpowiedzią. Poznanie prawdy o Smoleńsku to dziś być albo nie być. Dla nas to sprawa honoru i rodzaj moralnego zobowiązania wobec poległych na służbie Ojczyźnie 10 kwietnia 2010 r. Dla Komorowskiego, Tuska, Sikorskiego i całego obozu proputinowskiego niedopuszczenie do ujawnienia tej prawdy - to walka o przetrwanie, ratunek przed śmiercią polityczną. Stąd Platforma, której politycy – od premiera poprzez ministra obrony Bogdana Klicha, do Radosława Sikorskiego szefa MSZ – co najmniej politycznie odpowiadają za śmierć prezydenta RP i granie tu w jednej drużynie z Putinem, nie wahają się sięgać do repertuaru wziętego wprost od generała Czesława Kiszczaka, ministra spraw wewnętrznych w juncie Jaruzelskiego i rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Niszczenie kwietnych krzyży w całej Polsce, układanych ku pamięci pomordowanych przez reżim, wpisało się na stałe w tradycję komunistycznej władzy lat 80. Gdy oglądałem sceny sprzed pałacu prezydenckiego przypomniały mi się działania ZOMO i niszczenie kwietnego krzyża pod warszawskim kościołem Św. Annyna Krakowskim Przedmieściu, upamiętniającego m.in. ofiary Jaruzelskiego. Deptany butami przez milicjantów i esbeków zwyciężył – pojawiał się na nowo mimo obserwowaniu terenu przez bezpiekę i grożących ludziom szykan. Czy tak odległe od patentu Kiszczaka były prowokacje urządzane podczas modlitw przy krzyżu przed pałacem na Krakowskim Przedmieściu? Przecież tak jak kiedyś - bezkarnie obrażano i bito ludzi, a policja i Straż Miejska, podlegająca prezydent Warszawy, udawały że niczego nie widzą… To nie koniec analogii. W PRL Katyń był na indeksie, nie wolno było przypominać o rocznicy wymordowania z rozkazu Stalina przez NKWD tysięcy polskich oficerów. Próżno było szukać informacji o sowieckim ludobójstwie w podręcznikach szkolnych, czy encyklopediach. Katyń miał zostać wymazany z pamięci. Platforma stroi się w piórka formacji posierpniowej. Jeśli jednak spojrzymy na jej stosunek do poznania prawdy o Smoleńsku – traktuje ją tak samo instrumentalnie, wręcz koniunkturalnie, jak komuniści prawdę o zbrodni katyńskiej To daleko idące porównanie, ale czy nie uprawnione? Rada Warszawy, zdominowana przez Platformę Obywatelską, uznała że rocznica tragedii smoleńskiej nie zasługuje na żadne upamiętnienie. Radni PO uniemożliwili niedawno głosowanie nad propozycją Prawa i Sprawiedliwości (popartą przez SLD), by 10 kwietnia o godz. 8.41 w stolicy zawyły na minutę syreny, a na terenie miasta i w środkach komunikacji miejskiej wywieszone by były flagi narodowe i miejskie przepasane kirem. Tak „uszanowano” uczucia radnych Andrzeja Melaka (PiS) oraz Małgorzaty Szmajdzińskiej (SLD), którzy w katastrofie tupolewa stracili swoich bliskich. Kolejną odsłoną zapisu na Smoleńsk jest cofnięcie przezZarząd Dróg Miejskich w Warszawie, podległy - jakżeby inaczej - prezydent Gronkiewicz-Waltz,zgody „Gazecie Polskiej” na zorganizowanie na Placu Teatralnym koncertu pieśni patriotycznej. Organizatoromzaproponowano zmianę lokalizacji na peryferyjną Białołękę, co zważywszy na bliskość więzienia, w którym trzymano w internowaniu członków Solidarności, jest dalece symboliczne. Rzecz ciekawa, że zgodę pierwotnie wydano, przy czym kluczowa była deklaracja dyrekcji Teatru Wielkiego, że w tym dniu nie będzie grany żaden repertuar. Nagle jednak okazało się, że prezydent Komorowski zażyczył sobie w wielkiej sali teatru urządzić koncert dla 60 osób reprezentujących rodziny smoleńskie. To już nie pierwszy dowód świetnej współpracy władz miasta i pałacu prezydenckiego w zwalczaniu społecznej pamięci o 10 kwietnia. Wcześniej wspólnie usunęli krzyż z Krakowskiego Przedmieścia, który był swoistym kamieniem węgielnym pod budowę pomnika w tym wskazanym spontanicznie w dniach żałoby narodowej przez Polaków miejscu. Represje rodem z epoki Kiszczaka to nie wszystko. W dworskich mainstreamowych mediach następuje swoisty renesans Urbanowej propagandy opluwającej Lecha Kaczyńskiego i zakłamującej przyczyny tragedii smoleńskiej. Kiedyś była grana przyjaźń polsko-radziecka, teraz zastąpiło ją pojednanie polsko-rosyjskie, dla którego, jak powiedział prezydencki doradca Tomasz Nałęcz, warto ponieść każdą ofiarę. Ceną może być nawet przyzwolenie na szarganie przez Rosjan honoru polskiego oficera. Przy całkowitym milczeniu rządu, a więc w domyśle aprobacie rosyjskich kłamstw. Czy może być większa kompromitacja dla władz w Warszawie niż to, że honoru generała Błasika, obwinianego przez MAK o pijaństwo i spowodowanie katastrofy, musiała bronić wdowa po nim? Platforma dla utrzymania władzy w oczernianiu ofiar Smoleńska nie cofnie się już chyba przed niczym, posunie się tak daleko, jak tylko będzie tego wymagał skuteczny pijar. Już teraz z nieoficjalnych doniesień wiadomo, że w przededniu 10 kwietnia ma się pojawić kolejny paszkwil smoleński. W jednej ze stacji telewizyjnych ma zostać opublikowana informacja dotycząca rozmowy braci Kaczyńskich przeprowadzonej z pokładu tupolewa, z której ma wynikać że to prezydent nalegał na lądowanie na Siewiernym mimo skrajnie niekorzystnych warunków pogodowych. To on więc jest odpowiedzialny za śmierć pasażerów i załogi. Co prawda do dziś utrzymywano, że ta rozmowa nie została nagrana, ale jak wiadomo nieprzebrane są zasoby Ministerstwa Prawdy. Akcja dyskryminująca Lecha Kaczyńskiego została zresztą już uruchomiona, gdy posłuszne Platformie media wyciągnęły jako wielką aferę sprawę ułaskawienia przez prezydenta wspólnika jego zięcia Dubienieckiego.Nagonka prowadzona przez polityków PO i SLD ma zakodować w podświadomości ludzi, że Kaczyński nie był, wbrew temu co mówi PiS, wzorem patriotyzmu, ale postacią dwuznaczną moralnie, kierującą się prywatą w działalności publicznej. Kaczyński staje się „prezydentem ułaskawień”, wręcz wypuszczającym na wolność notorycznych recydywistów. Tymczasem według danych zamieszczonych na stronie prezydent.pl Bronisław Komorowski między październikiem a grudniem 2010 r. ułaskawił więcej osób niż Lech Kaczyński w całym 2006 roku. Wśród 52 osób są przestępcy skazani m.in. za zabójstwo, znęcający się nad rodziną, uchylający się od płacenia alimentów, oszuści kapitałowi, skazani za kradzieże, fałszowanie dokumentów i groźby karalne. Generalnie zaś Kaczyński ułaskawił podczas swojej kadencji najmniej osób spośród dotychczasowych prezydentów RP. Fakty więc mówią zupełnie coś innego, ale tym gorzej dla nich. Dominujące wrażenie ma być więc takie, że 10 kwietnia właściwie nic się nie stało (by zacytować Władysława Bartoszewskiego) i nie ma kogo czcić. W jazgocie czarnej propagandy, 8 kwietnia przemknie niezauważona uroczystość w Muzeum Powstania Warszawskiego, podczas której zostanie odsłonięta tablica upamiętniająca postać jego twórcy – śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a ufundowana przez powstańców warszawskich, weteranów Armii Krajowej i pracowników muzeum. Podobnie bez echa przejdą niezwykle uroczyste tygodniowe obchody rocznicowe w Chicago, które patronatem honorowym objęli: arcybiskup Chicago kardynał Francis George i córka pary prezydenckiej Marta Kaczyńska. Nie dowiemy się o tym, gdyż  Telewizja Polska nie przewiduje „rozmachu” w relacjonowaniu rocznicowych obchodów i skoncentruje się na wydarzeniach na Krakowskim Przedmieściu. Wiadomo, że będą tam manifestować zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości, kluby „Gazety Polskiej”, warszawiacy, niekoniecznie rządową wersję wydarzeń w Smoleńsku uznający za wiarygodną. Skąd więc takie zainteresowanie telewizji, przecież nie chodzi o lansowanie PiS-u w roku wyborczym? Decydenci z Woronicza, podobnie jak ich polityczni nadzorcy, wiedzą już że pod pałacem prezydenckim dojdzie do prowokacji? Na przykład pojawi się po raz kolejny „propagandowy wychowanek „Gazety Wyborczej” – Dominik Taras wraz ze swoją grupą i spróbuje zagrać w niewybredny sposób na uczuciach obrońców krzyża? Do tego dochodzi koncert na Placu Teatralnym, który odbędzie się wbrew zakazowi władz miasta. Może więc być gorąco. Jeżeli dojdzie do jakichkolwiek incydentów to zostanie wysłany do opinii publicznej medialny i propagandowy komunikat (na pierwszym planie znajdą się TVN i nieoceniony w takich sytuacjach Niesiołowski), że w rocznicę tragedii smoleńskiej dezaprobatę dla działań rządu manifestują i domagają się prawdy o Smoleńsku jedynie „oszołomy”, i jakiś „faszyzujący element maszerujący z pochodniami” z Jarosławem Kaczyńskim na czele jako „nowym fuhrerem”, rzucający oszczerstwa a la „Tusk ma krew na rękach”. Pozytywnym zaprzeczeniem tej grupy będą „młodzi, wykształceni z dużych miast”, siedzący spokojnie w domach, oddychający prawdą z ekranów TVN24 i czekający na wyniki polskiego śledztw. I łaknący jak kania dżdżu „dnia bez Smoleńska”. Wszystko jest już dograne w szczegółach przez specjalistów od politycznego pijaru – wunderwaffe ekipy Tuska. Szeroko rozumianemu obozowi kłamstwa smoleńskiego wydaje się, że skoro ma wszystkie atuty (od władzy politycznej, przez media, po służby) to wygra. Kiszczakowi i Jaruzelskiemu też się wydawało, że represjami stłumią opór społeczny. Scenariusz wymknął się jednak spod kontroli. Jakucki

Niemcy – rozedrgane mocarstwo Niemiecki piątek Piotra Semki Zbitka „raptowne mocarstwo” czy „rozedrgane mocarstwo” – jakoś to w polskim uchu zgrzyta. Ale właśnie to określenie pasuje do ostatnich działań rządu RFN – kraju, który w skali europejskiej aspiruje do rangi lokalnego mocarstwa. Gdy Niemców zaszokowała tragedia w Japonii i awaria w tamtejszych elektrowniach jądrowych, kanclerz Angela Merkel chcąc utrafić w nastroje antyatomowej paniki, zarządziła zatrzymanie i kontrolę siedmiu elektrowni atomowych. Dała tym samym do zrozumienia, że żadna z nich raczej nigdy nie wróci do aktywności. Na fali odnowionej niechęci do energii atomowej, jaką wzbudziły telewizyjne obrazki z Japonii, premier Brandenburgii Platzeck z SPD wezwał nawet Polskę do porzucenia planów budowy elektrowni atomowej. Jak się jednak okazuje – co nagle to po diable. Nawet sam przewodniczący Bundestagu Norbert Lammert musiał wskazać, że rozporządzenie pani kanclerz dotyczące siedmiu elektrowni zostało wydane w trybie, który budzi spore wątpliwości konstytucyjne. Z kolei w przypadku sytuacji w Libii: Niemcy, od samego początku wydarzeń, bardzo zdecydowanie dystansowali się od starań Paryża, a potem Wielkiej Brytanii i w końcu USA. Kraje te chciały podjąć działania mające na celu zapobieżenie masakrze powstańców, którą z powietrza przeprowadzić chciały siły Kaddafiego. Tak zdecydowane stanowisko zarówno Angeli Merkel, jak i Guido Westerwelle znów oceniono jako wynik przekonania, że niemieckie społeczeństwo odrzuca jakąkolwiek nową akcję Bundeswehry poza granicami Niemiec. Cynicy twierdzą, że chodzi też o niemieckie interesy naftowe w Libii. Sam Kadafi też nie ułatwił sytuacji Berlinowi i publicznie pochwalił Niemcy, stawiając je za wzór roztropnego postępowania. Tak czy inaczej w głosowaniu w Radzie bezpieczeństwa nad zakazem lotów i ochronie ludności cywilnej Niemcy wstrzymały się od głosu. Tym samym znalazły się w bloku państw wschodu z Rosją, Chinami i Indiami oraz z regionalnym mocarstwem z Ameryki Południowej – Brazylią. Trudno nie zauważyć, że jest to blok państw w różnym stopniu antyzachodnich, a przynajmniej szczególnie wyczulonych na dominację państw zachodnich na arenie światowej. Zarówno nagły zwrot antyatomowy, jak i demonstracyjna niechęć do udziału w akcji w Libii w wykonaniu czarno-żółtej koalicji, to działania ukierunkowane na wybory w landach: 20 marca do landtagu  Saksonii-Anhalt, 27 marca do landtagów Badenii-Wirtembergii i Nadrenii-Palatynatu. Kanclerz Merkel niezwykle mocno zależy na utrzymaniu władzy w Badenii-Wirtenbergii. Jeśli CDU przegra w kolejnych wyborach landowych, jeszcze bardziej pogorszy się stan jej posiadania w Bundesracie. Sama pani kanclerz może wreszcie zostać w końcu surowo rozliczona z kolejnych porażek już w lutym. W wyborach w Hamburgu chadecy stracili władzę w fatalnym stylu. Wcześniej wyborców z Badenii-Wirtembergii, gdzie żyje najwięcej po Bawarii Niemców wysiedlonych po II wojnie światowej, Kanclerz Merkel próbowała zjednać propozycją Dnia Pamięci o Wypędzonych. Inicjatywa wywołała kwaśne komentarze rządu polskiego. Jesteśmy więc świadkami tego, jak Niemcy z jednej strony mają ambicje prowadzić politykę „global playera”, a z drugiej strony nawet wybory lokalne pchają rządzącą koalicję do gwałtownych ruchów pod publiczkę. Mimo ciągłych wezwań Berlina o podjęcie skoordynowanej polityki europejskiej w chwilach kryzysów, Angela Merkel, albo sparaliżowana bywa troską o nastroje wyborcze, albo kieruje się interesem RFN. Od Niemiec, jako kandydata na regionalne mocarstwo, można byłoby się spodziewać mniej rozedrganej polityki.Semka

Plusy i minusy tygodnia (12-20 marca 2011) No to możemy się teraz wreszcie czuć jak część sytego Zachodu, który obojętnie patrzył na zmiażdżenie ruchu „Solidarności” w 1981 roku. Unia nie ruszyła palcem, aby pomóc powstańcom, którzy zamarzyli sobie zrzucić z siodła Muammara Kaddafiego. Wielcy zachodni mocarze radzą, radzą, ale w końcu nie wiemy, czy wprowadzony został w życie w praktyce  zakaz lotów nad libijskim niebem. A Kaddafi, który przetrwał najgorsze chwile, przechodzi teraz do kontrofensywy i daje do zrozumienia, że teraz utopi powstanie we krwi. I przy okazji, gdy już nabrał na nowo pewności siebie, wydaje zachodnim krajom noty za złe lub dobre zachowanie. Ci, co skorzystali z okazji, aby siedzieć cicho, mogą liczyć na nowe lukratywne kontrakty. Wśród krajów pochwalonych przez dyktatora są Niemcy. Nasi sąsiedzi tak jak w grudniu 1981 roku walczą o pokój, wzywając Zachód, aby nie prowokować tyranów. Ostatni sondaż CBOS daje SLD Grzegorza Napieralskiego 16 proc., a PiS tylko 18 proc. Ani chybi idzie na przecięcie się wyników sondażowych PiS i postkomunistów. A PO spada do poziomu 35 proc., co rozwiewa na dobre nadzieje platformersów na zdobycie większości w Sejmie. Czy Jarosław Kaczyński gotowy jest psychicznie na spadek na trzecie miejsce? A jakby to było mało kłopotów dla lidera PiS, to jeszcze pocałunkiem Almamzora obdarzył go sam Włodzimierz Czarzasty – czarna owca polskiej lewicy. „Starajmy się być obiektywni. Nie wszystko, co mówi Kaczyński, jest bzdurą. Podobnie związana z prawicą prof. Staniszkis. Kiedy mówi, że oszczędności są dziś robione kosztem standardu życia obywateli, to jak mam się z nią nie zgadzać?”. Chytre, chytre. Już ta „Ordynacka” wie, jak prawicy najcelniej zaszkodzić. Napieralski pewnie znów się nadmie i zanuci po cichu: „a ja stoję sobie w kole i wybieram, kogo wolę” – ale tym razem sondaże dają mu do tego podstawy. A Ryszard Kalisz – jak zwykle realistycznie – wypowiada się już o sytuacji w Sojuszu bardziej oględnie niż parę miesięcy temu. Niedawno media pokazały, jak serdecznie ściska Sebastiana Wierzbickiego po wyborze na nowego szefa SLD w stolicy, młodego jastrzębia, dziś bezwzględnie lojalnego wobec Napieralskiego. W końcu Napieralski 16-procentowy to nie to samo co Napieralski słaby. A Palikot, którego Kalisz łaskawie poparł na październikowym wiecu w Sali Kongresowej, zawiódł przecież wszelkie nadzieje. Barbarzyński pośpiech, z jakim firma porządkowania miasta zabiera się do wyrzucania palących się jeszcze zniczy tuż po północy, gdy minie 10. dzień każdego miesiąca, uwieczniony na filmiku, jaki trafił na YouTube – wzburzył wielu internautów i publicystów. „Gazeta Wyborcza” na swojej stronie internetowej zgromiła malkontentów i dodatkowo jeszcze podała im za przykład opłakujących ofiary tsunami w Kraju Kwitnącej Wiśni. Dziwnym trafem, akurat, gdy kwitła debata nad zniczami z Krakowskiego Przedmieścia – na stronie internetowej „GW” wybito: „Japończycy nie palą zniczy”. Ale co tam Japończycy. Prezydencki minister Tomasz Nałęcz potrafi nawet wyrzucanie zniczy ku czci ofiar Smoleńska uzasadnić troską o pamięć Lecha Kaczyńskiego. W wywiadzie dla RMF FM „usta prezydenta” ogłosiły, że „W imię kultury i pamięci o Lechu Kaczyńskim: znicze powinny być zapalane nad jego grobem”. Nałęcz błyskotliwie zapytał dziennikarza RMF FM: „Czy potrafi pan wskazać inne państwo, gdzie pod miejscem pracy pali się znicze?” To tani chwyt. Ludzie palą znicze w pobliżu miejsca, gdzie pracowali i żyli ich zmarli tragicznie bohaterowie. Na tej zasadzie londyńczycy po śmierci księżnej Diany palili znicze pod pałacem Buckingham, gdzie „pracowała” władczyni „ludzkich serc”. Gdyby ktokolwiek w Anglii wyśmiewał to wtedy, jako absurd, pukano by się w głowie albo potraktowano to, jako grubiaństwo. Konrad Niklewicz został rzecznikiem prasowym polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Ani mi Niklewicz brat, ani swat, – ale to kolejny dziennikarz z niewielkiej grupy specjalizującej się w Unii Europejskiej przechodzący na stronę polityków. Lista takich transferów jest już długa. Najpierw korespondent „Wyborczej” w Brukseli Robert Sołtyk został urzędnikiem unijnym. Potem Jacek Safuta, były brukselski korespondent PAP, stał się dyrektorem biura Parlamentu Europejskiego w Warszawie. Wysłannik Zetki Rafał Rudnicki dał się dla odmiany skusić funkcją kierownika Wydziału Informacji i Komunikacji Społecznej w przedstawicielstwie Komisji Europejskiej w Polsce. Wreszcie Inga Rosińska, korespondentka TVN w Brukseli, została rzeczniczką Jerzego Buzka, jako przewodniczącego europarlamentu. Czy ktoś jeszcze oprze się temu euromagnesowi? Semka

Klich nie chce mówić, jak naciskał na pilotów Szef MON przemilczał swoją rolę w procesie nacisków na pilotów

Niekończąca się opowieść o naciskach na pilotów w trakcie tzw. incydentu gruzińskiego ma jeszcze jednego bohatera. Jak ustalił "Nasz Dziennik", poproszony o konsultacje minister obrony narodowej Bogdan Klich osobiście zalecił zmianę trasy lotu i lotniska docelowego z Ganji na Tbilisi 12 sierpnia 2008 roku. Informacje o tym znajdują się w aktach z postępowania Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Tego istotnego szczegółu nie znajdziemy jednak w sporządzonej dopiero w lutym br. notatce kpt. Grzegorza Pietruczuka, udostępnionej mediom przez Departament Kadr Ministerstwa Obrony Narodowej. Dlaczego służby prasowe MON nie zebrały wszystkich danych i nie udzieliły wyczerpującej informacji, uwzględniającej także rolę szefa resortu w procesie nacisków, o które oskarżany jest wyłącznie Lech Kaczyński? Przez ponad dwa lata Bogdan Klich ani w jednym wystąpieniu nawet się nie zająknął na temat swojego udziału w łańcuchu decyzji podejmowanych w trakcie słynnego prezydenckiego lotu do Gruzji. A miałby o czym opowiadać. Konkluzja z analizy materiałów prokuratorskich jest taka: albo żadnych nacisków nie było i wszczęto normalną procedurę niezbędną do ewentualnej korekty planu lotu, albo naciski były i szef MON publicznie przyzna się do swojej w nich roli, bo w rozmowie z szefem Sztabu Generalnego WP gen. Franciszkiem Gągorem rekomendował zmianę trasy lotu wbrew stanowisku załogi. Relacje kpt. Grzegorza Pietruczuka, dowódcy załogi Tu-154M, dotyczące tzw. incydentu gruzińskiego nie ukazują pełnego obrazu wydarzeń z 12 sierpnia 2008 roku. Co więcej, spisana w tym roku notatka Pietruczuka - na wyraźne polecenie gen. Artura Kołosowskiego, szefa Departamentu Kadr MON - została efektownie udramatyzowana. W odróżnieniu od lakonicznego meldunku pilota z 2008 r. sugeruje, że Lech Kaczyński nie tylko naciskał na załogę, ale także odgrażał się wyciągnięciem konsekwencji wobec nich za niewykonanie polecenia lotu do Tbilisi.Jak już informował "Nasz Dziennik", sprawa nacisków na załogę Tu-154M w rzeczywistości nie jest tak jednoznaczna, jak sugeruje to notatka kpt. Pietruczuka. W relacji tej brakuje chociażby informacji, że na decyzję prezydenta Kaczyńskiego dotyczącą wydania polecenia lotu do Tbilisi wpływ miała postawa ambasadora Gruzji w Warszawie, który towarzyszył polskiej delegacji i sugerował, że jest w stanie telefonicznie załatwić wszelkie formalności z wykonaniem takiego lotu, czego faktycznie nie zdołał uczynić. W relacjach nie ma także informacji dotyczącej całego procesu podejmowania decyzji o przebiegu lotu. Tymczasem z akt postępowania prokuratorskiego wynika, że po wydaniu polecenia lotu do Tbilisi przez Lecha Kaczyńskiego w tej sprawie czynione były liczne konsultacje - nie tylko z płk. Tomaszem Pietrzakiem, szefem 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, który w rozmowie z prezydentem poparł decyzję załogi odmawiającej lotu do Tbilisi, ale też z Dowództwem Sił Powietrznych, Sztabem Generalnym Wojska Polskiego oraz ministrem obrony narodowej. Generał Krzysztof Załęski, zastępca dowódcy Sił Powietrznych, meldował 12 sierpnia 2008 r. do bezpośredniego przełożonego gen. Andrzeja Błasika: "po krótkiej konsultacji z dowódcą 36. SPLT warunków wykonania lotu oraz istniejącego zagrożenia w obszarze powietrznym Gruzji, jak i mając świadomość, kto jest na pokładzie samolotu, postanowiłem skonsultować powyższą decyzję z pierwszym zastępcą, a następnie z szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego". Generał Załęski wyraźnie zaznaczył, że w tej sprawie szef Sztabu Generalnego WP Franciszek Gągor rozmawiał z Bogdanem Klichem, szefem MON, a po "potwierdzeniu decyzji przez pierwszego zastępcę, a następnie przekazaniu mu przez szefa SG również decyzji ministra obrony o wykonaniu lotu zgodnie z życzeniem Prezydenta RP, przekazałem polecenie ustne potwierdzone odręcznym pismem do dowódcy 36. SPLT".W czasie trwania konsultacji gen. Załęski przekazał na pokład samolotu - ministrowi Władysławowi Stasiakowi - informację, że załatwiane są zgody na przelot do Tbilisi oraz by delegacja nie czekała w Simferopolu na ustalenia, ale udała się zgodnie z planem do Ganji. Ten etap podróży miał dać sztabowi w kraju czas na załatwienie niezbędnych zezwoleń na przelot do Tbilisi. Załodze informacja dotycząca właśnie czynionych ustaleń nie została przekazana. Analizując bieg wydarzeń z 12 sierpnia 2008 roku, Wojskowa Prokuratura Okręgowa uznała, że rozkaz gen. Załęskiego należy rozumieć w kontekście przebazowania samolotu. Jak zaznaczył w swojej konkluzji prokurator ppłk Kazimierz Haładaj, celem rozkazu gen. Załęskiego było "spowodowanie wdrożenia przez dowódcę JW2139 procedur mających na celu wykonanie lotu z Ganji do Tbilisi zgodnie z obowiązującymi w tym zakresie procedurami?. Jednak zebrany w aktach materiał uprawnia twierdzenie, że w czasie, kiedy życzenie prezydenta było przedmiotem analiz w Polsce, jeszcze przed wydaniem rozkazu załodze przez gen. Załęskiego, problem został rozwiązany na pokładzie samolotu w Simferopolu. Prezydent zgodził się z argumentacją załogi, sugestiami swoich ministrów oraz płk. Krzysztofa Olszowca, szefa ochrony, którzy odradzali lot do Tbilisi i Lech Kaczyński polecił wykonanie lotu zgodnie z planem - do Ganji. W efekcie gen. Załęski w meldunku ocenił, że decyzja załogi była odpowiedzialna.Tymczasem wszelkie formalne uzgodnienia na przelot z Ganji do Tbilisi zostały poczynione 13 sierpnia 2008 roku. W tym też dniu wpłynęło z Kancelarii Prezydenta RP oficjalne zapotrzebowanie na wykonanie lotu z Tbilisi do Warszawy, a w związku z tym konieczne było przebazowanie maszyny z Ganji do Tbilisi. W tym kontekście wydaje się, więc uprawnione twierdzenie, że prokuratorska interpretacja rozkazu gen. Załęskiego (z 12 sierpnia) mogła zostać sporządzona niejako po fakcie - mając na uwadze przebieg wydarzeń z 13 sierpnia. Za taką tezą przemawia również relacja gen. Załęskiego, który meldując: "mając świadomość, kto jest na pokładzie samolotu", wyraźnie sugerował, że lot do Tbilisi miałby się odbyć z VIP-ami na pokładzie. Tę świadomość - podobnie jak i zagrożeń związanych z lotem - musiał mieć także Bogdan Klich, szef MON, z którym konsultowana była trasa przelotu, a jednak zadecydował, by wydać załodze rozkaz wykonania lotu "zgodnie z życzeniem" prezydenta RP. Szef resortu obrony, który dysponował pełnymi informacjami na temat sytuacji w Gruzji, zgodził się z oceną prezydenta i widział możliwość lotu do Tbilisi. O tych decyzjach szefa resortu obrony - będących przecież także formą nacisku na załogę - nie poinformowali jednak ani Departament Kadr MON, który upublicznił tylko notatkę pilota rzekomo w odpowiedzi na zainteresowanie mediów sprawą, ani też służby prasowe MON, które w odpowiedzi na pytania mediów powinny były wydać precyzyjny komunikat na temat wydarzeń z 12 sierpnia 2008 roku. O wyjaśnienie wątpliwości dotyczących incydentu poprosiliśmy rzecznika prasowego ministra Bogdana Klicha. Wczoraj otrzymaliśmy zapewnienie, że zostanie dla nas przygotowane możliwie precyzyjne stanowisko ministra dotyczące jego roli w procesie decyzyjnym związanym z incydentem gruzińskim. Marcin Austyn

XX wiek trwa; jeszcze.... Epoki historyczne mają to do siebie, że nie chcą trzymać się dat w kalendarzu. Pomijając już fakt, że w d***kracji rację ma większość – i jak Większość uchwali, że 2 × 2 = 11 – to nie ma zmiłuj! Na przykład według matematyków XXI wiek zaczął się 1 stycznia 2001. Jednak Większość wie lepiej i 90 proc. świata świętowało nadejście XXI wieku 1 stycznia 2000. I żadne argumenty matematyków nie trafiały do motłochu, który chciał świętować już, teraz, zaraz. Jak małe dzieci, które propozycje zjedzenia dwóch cukierków za rok zamiast jednego dzisiaj – odrzucą bez wahania? Dziwimy się, że politycy myślą tylko o najbliższych wyborach. W d***kracji są to i tak ludzie dalekowzroczni, – bo przeciętny wyborca myśli tylko, jak tu dożyć do pierwszego – no, i ew. do Nowego Roku. W dodatku, jak widzieliśmy 1–I–2000 – nie umie liczyć. Ale to ten Przeciętny Wyborca wybiera Senatorów i Posłów. Wracając do dat. Wspaniały XIX wiek rozpoczął się tak naprawdę w 1815 roku, gdy ostatecznie wdeptano w ziemię jakobinów, napoleonidów i inne rewolucyjne szumowiny. XIX wiek – był wiekiem niesłychanego wręcz postępu – dość powiedzieć, że 90 procent otaczających nas wynalazków to owoce XIX wieku. Owszem: w 1848 roku trzeba było rozgromić jakieś buntujące się masy, w 1870 rozgnieść jak pluskwy "komunardów”, – ale, ogólnie, była to La Belle Époque – zwłaszcza po rozstrzelaniu owej komuny. Niestety: w następnym pokoleniu, w wyniku działania d***kracji, Czerwona Hołota znów podniosła głowy – i w 1914 roku rozpoczął się wiek XX. Wybuch wojny światowej zniszczył Piękną Epokę – i zaczęła się Epoka Czerwieni: palenia ludźmi w lokomotywach, syberyjskich łagrów, Oświęcimia, związków zawodowych, równouprawnienia kobiet, podatku dochodowego, przymusowych ubezpieczeń – i innych socjalistycznych wynalazków, które rozwaliły europejską cywilizację. W XIX wieku to my podbiliśmy i ucywilizowaliśmy obie Ameryki, Australię, Afrykę i prawie całą Azję. Jestem dzieckiem tej cywilizacji – Cywilizacji Białego Człowieka – i jestem z niej dumny! Niestety! Rządzący w XX wieku Czerwoni podważyli podstawy naszej cywilizacji – przede wszystkim wiarę w Jednostkę. Zlikwidowano zasadę: "Chcącemu nie dzieje się krzywda”. Działania socjalne wyeliminowały przy tym motor ewolucji – selekcję naturalną: kobiety zaczęły zadawać się z odpadami społecznymi, dając im dzieci – w przekonaniu, że utrzymają je z zasiłków. W efekcie pod koniec XX wieku to my, Europejczycy, jesteśmy kolonizowani przez ludy normalne, niewierzące w Prawa Człowieka, Podatek Dochodowy, Równouprawnienie Kobiet, Związki Zawodowe, Ubezpieczenia Emerytalne i inne ludobójcze wynalazki. Bankructwo ZUS–u i funduszów emerytalnych w innych krajach nastąpi zapewne za jakieś dwa lata. Czyli: XX wiek będzie też trwał niemal dokładnie sto lat?

Słodka zemsta Kilkanaście lat temu Polska stowarzyszała się z EWG, potem dokonała Anschlußu do Wspólnoty Europejskiej (a skończyła, jako autonomiczny kraik UE – kolosa na kompletnie glinianych nogach…). Wtedy Polacy traktowali durniów rządzących w Brukseli poważnie: wierzyli, że są to "Europejczycy” – a my? Prowincja – w dodatku po tresurze moskiewskiej. Kudy nam do "Europejczyków”? Toteż, gdy Bruksela nakazała likwidować cukrownie i plantacje buraków, to Polacy skrzętnie likwidowali – zupełnie nie zauważając, że jest to całkowicie, ale to całkowicie sprzeczne z ideą Wolnego Rynku. Ja wrzeszczałem: – Jak cukrownie są zbędne, to same zbankrutują! – ale kto mnie słuchał?

Co się stanie na Saharze po wprowadzeniu socjalizmu? Nic takiego – tylko po 20 latach piasku zabraknie… No, więc właśnie w Polsce zabrakło cukru! O dziwo: zamiast podwyżki cen socjaliści reagują… limitowaniem sprzedaży! Państwo nadal nie wierzą, że żyjemy w euro–socjalizmie? W PRL–bis? JKM

Śledztwo smoleńskie: NATO wytropi generała z Moskwy? Sensacyjny zwrot w smoleńskim śledztwie! Komisja ministra Millera wystąpiła do NATO o pomoc w badaniu przyczyn katastrofy prezydenckiego tupolewa! A jest, co wyjaśniać. Trzeba ustalić, dlaczego kontrolerzy naprowadzali samolot na pas, co działo się w kabinie i kim był tajemniczy "generał" z Moskwy... – Mogę tylko powiedzieć, że współpracujemy z Amerykanami – potwierdza nam pułkownik Mirosław Grochowski, wiceszef komisji. Kto i dlaczego nakazał kontrolerom lotu ze smoleńskiej wieży sprowadzać polskiego tupolewa mimo fatalnej pogody? Kim był tajemniczy „generał” z Moskwy, z którym łączył się z wieży pułkownik Nikołaj Krasnokucki? Jak wyglądało smoleńskie lotnisko w dniu katastrofy i ostatnie chwile lotu prezydenckiej maszyny? Odpowiedzi na te kluczowe dla śledztwa pytania być może niebawem pozna jednak komisja ministra Jerzego Millera (59 l.). Nasi eksperci, którym Rosja nie chce ujawnić wielu ważnych informacji, zwróciła się o pomoc do NATO.

– Wystąpiliśmy do NATO i współpracujemy z Amerykanami. Nic więcej na ten temat nie mogę powiedzieć – mówi Faktowi płk Mirosław Grochowski. Według byłego szefa GROM, gen. Romana Polki (49 l.) Amerykańska pomoc może być dla śledczych nieoceniona. – Dysponują bardzo wieloma informacjami – mówi nam generał Polko, który wraz z Amerykanami brał udział w operacjach w Iraku. – Dobrze, że w końcu nasi eksperci zwrócili się o tę pomoc. USA dysponują, bowiem nagraniami z systemu podsłuchowego Echelon, który rejestruje wszelkie rozmowy obywające się w eterze na całym świecie. Amerykańskie satelity stale zaś fotografują rosyjskie lotniska i instalacje wojskowe. Dzięki tym zdjęciom moglibyśmy poznać faktyczny stan smoleńskiego lotniska – oświetlenie, rozstaw radarów, ale także gdzie się pojawiła i jak rozprzestrzeniała mgła. Rosjanie do tej pory nie przekazali ani naszej komisji ani prokuraturze danych o lotnisku Siewiernyj, a zdjęcia satelitarne, jakie mamy, pochodzą jedynie z 5 i 12 kwietnia. Rosja nie chce też ujawnić nam, kto z dowództwa rosyjskich sił powietrznych zadecydował, aby nie odsyłać tupolewa na zapasowe lotnisko, ale zezwolić mu na lądowanie na Siewiernym. Nagrania z Echelona pomogłyby zidentyfikować ludzi, którzy w Moskwie podejmowali te decyzje. FAKT

Jak rozbrojono Polskę? Z prezesem Bartimpeksu Aleksandrem Gudzowatym rozmawia Roman Mańka.

Jak pan, jako przedsiębiorca - jeden z największych w Polsce, prezes jednej z największych firm - patrzy na polską gospodarkę? Jak ocenia pan to, co się obecnie dzieje? - Ja akurat mam w firmie regres. Wspomagany, że tak powiem przez...

Przez kogo? Przez rządzących? - Tak, mogę to już w tej chwili powiedzieć z całą pewnością. Ale nie o to chodzi. Wyjdźmy poza moje sprawy do ogólniejszych. Podstawową sprawą dla Polski jest fakt, że my nigdy nie dawaliśmy pierwszeństwa polityce rozwoju kraju, a zawsze polityce podziału. To wynika ze słabości kadry politycznej, która jest słaba do bólu. Nie mówię o wszystkich, oczywiście, ale mówię o swojej masie... A poza tym z tego, że kadra polityczna wytworzyła się u nas poprzez interes przywódców partii, a nie poprzez interes państwa, jest pewna izolacja od interesu państwa. - Moim zdaniem oni w ogóle nie biorą pod uwagę tego czynnika, z wyjątkiem sytuacji, kiedy interes kraju staje się dokuczliwy dla nich, czy gdy istnieje brak jakiegoś sukcesu, tak jak na przykład z OFE. Patrzę na sprawę z oburzeniem. Polska nie jest państwem bogatym. Do oceny sytuacji trzeba przyjmować ludzkie kryteria. Jeżeli mamy do czynienia z dużą grupą emerytów na groszowych uposażeniach, to proszę zobaczyć, że przez wszystkie lata prowadzonej polityki życie emeryta staje się coraz gorsze, bo jeżeli im nawet podwyższają emerytury, to pieniądz traci wartość. A więc de facto rachunek jest ciągle dla emerytów niekorzystny. - A poza tym o kraju, w którym dożywia się półtora miliona dzieci, nie można mówić, że jest to "zielona wyspa" na mapie Europy. I dlatego uważam, że indolencja polityków spowodowała, że my po prostu nie jesteśmy zarządzani przez fachowców, tylko przez słabeuszy. Dla mnie jest oczywiste, że zbliża się milowymi krokami kryzys ekonomiczny i społeczny.

Mówi pan o Polsce? - Mówię o świecie. Kryzys jest nieunikniony. Przyczyny są znane, ale nikt nie wymyślił na to lekarstwa. Istotne są dwie rzeczy - globalizacja i korupcja. Korupcja, która powoduje nieracjonalne decyzje, czyli sytuację, że nie są one korzystne dla całych społeczeństw, ale dla grup, tych głównie globalnych właścicieli majątków. Dalej... Uprzedmiotowienie pracy przez rozwój postępu technicznego jest duże i to jest z jednej strony korzystne, a z drugiej niekorzystne, przez to, że generuje bezrobocie i dla tych ludzi nie ma pracy. - Zobaczmy, co się dzieje w krajach arabskich?! Tam mamy akurat przykłady na globalizację, jako na niszczącą siłę i sytuacje korupcyjne. Taka charakterystyczna cecha: czy znalazł się prokurator, który od razu ministrom i prezydentowi konta zamroził? Przecież działalność tych ludzi nie była tajemnicą.

Uważa pan, że w Polsce poziom korupcji jest wysoki? - Są dwa poziomy korupcji. Jeden to ten powszechny, masowy, czyli żeby coś załatwić, to się daje jakieś drobne pieniądze - w urzędach, urzędniczkom czy urzędnikom. Ale jest też drugi poziom, ten już elitarny, że następuje przywłaszczanie majątku przez wąską grupę wybranych przyjaciół, kolegów, polityków itd. O tym świadczą niektóre prywatyzacje. To przejmowanie majątku za nieprawdziwe pieniądze.

Spotkał się pan w swojej działalności z oczekiwaniami korupcyjnymi ze strony polityków? - A jakie są powody tego, że ja nie jestem tolerowany? Jak pan myśli?

Wie pan, ja być może mam własną intuicję, ale czytelnik chce usłyszeć konkretną odpowiedź. - Oczywiście, że tak. Wyczekiwania pomocy w stosunku do mnie ze strony polityków były bardzo czytelne.

Czyli można powiedzieć, że politycy chcieli od pana pieniądze? - Coś ich trzyma przy tej władzy. Pycha i chciwość. Proszę zobaczyć na przykładzie prywatyzacji w Polsce. Ja nikogo nie atakuję i nie mam zamiaru być osobą oceniającą - zwłaszcza autorytety. Ale prywatyzacja w Polsce to jest rozbrojenie kraju. I właśnie w etap kryzysu wchodzimy dużo słabsi, bo część majątku oddaliśmy globalnym, dużym przedsiębiorstwom zagranicznym. To nic innego jak "odkurzacze". I to jest inicjatywa do tej pory pokutująca, jako lekarstwo na polskie długi. A to nie jest żadne lekarstwo. Lekarstwem na polskie długi jest rozwój gospodarczy.

Oczywiście! - No tak, oczywiście! Ale to pan mówi, ja to mówię, a Balcerowicz dostał, że tak powiem, "przezwisko" najmądrzejszego ekonomisty, wybawcy narodu. Ale to on pierwszy zaczął prywatyzację. Mało tego, pod jego skrzydłami powstała grupa specjalistów wyceniających wszystkie obiekty podlegające prywatyzacji. I można powiedzieć, że napięcie długu było tak silne, że rządy musiały sprzedawać majątek narodowy, aby uzyskać środki przeznaczane na płacenie emerytur, ale to świadczy właśnie o tym, że te rządy były tak słabe, że szukały najprostszych rozwiązań, a same delektowały się swoją pozycją.

Sugeruje pan, że zarzut pojawiający się dość często w dyskursie publicznym, jakoby w Polsce dokonano grabieży majątku narodowego, jest słuszny? - Słuszny. Może nie grabieży..., ale pozbycia się majątku narodowego. Bo na przykład sprywatyzowanie banków to w ogóle było harakiri, cokolwiek by mówić. Mało tego, te wszystkie obiekty sprzedano za małe pieniądze.

NFI też wcześniej nie wypaliły? - A ile poszło tego towaru? Czyli rząd się bawił w delikatesy.

To było kilka rządów, jeżeli chodzi o proces prywatyzacji... - Wszystkie! To świadczy o poziomie kadry politycznej. Poza tym my nie mamy rosnącej kadry politycznej. Nasza kadra polityczna jest bardzo stabilna. Oni się ciągle przemiennie wybierają. Niech pan zobaczy - to są ciągle te same nazwiska, które przechodzą przez poszczególne fazy rządzenia krajem. Tak, więc my jesteśmy sami sobie winni, że rozbroiliśmy Polskę.

W czym pan dopatruje się przyczyn tego stanu rzeczy? Dlaczego elita polityczna nie musi liczyć się ze społeczeństwem, z głosem przedsiębiorców, z ekspertami ekonomicznymi? - Po pierwsze, dlatego, że taka jest moda na świecie. Żadna polityka nie liczy się ze społeczeństwem. Mówi, że się liczy, ale de facto się nie liczy.

Ale w krajach o rozwiniętej demokracji działają jakieś mechanizmy kontroli? - Nie wszędzie. Mamy teraz Egipt - prawda. W Ameryce rzeczywiście, jak kogoś złapią, to jest skończony. Nawet na 190 lat do więzienia pójdzie. W Izraelu mają to z głowy, potrafią, jak potrzeba, wsadzić do więzienia nawet prezydenta. Czyli jest ten obowiązek szanowania, czego u nas nie ma. - U nas jest wolna amerykanka władzy. Politycy uważają, że nie zarządzają krajem, a rządzą. To jest różnica. To jest uzurpacja. Nieprzestrzeganie prawa przez polityków to jest kolejna nasza klęska. Ja mam ciągle na myśli przykłady ze swojego podwórka. Na przykład prywatyzacja PGNiG to był jeden wielki przekręt.

Wypowiada pan bardzo poważne oskarżenie. Dlaczego był to przekręt? - Dlatego, że PGNiG wyceniono za nisko. Pierwszy z brzegu przykład - Europol Gaz, którego majątek trwały był olbrzymi, wyceniono na podstawie wartości księgowej, a więc wzięto pod uwagę akcje itd. To wszystko chyba wyceniono na 400 milionów. I w ten sposób doszło do PGNiG, które jest właścicielem Europol Gazu, co wskazuje na to, że w przyszłości jest jakieś zapotrzebowanie na zakup PGNiG przez - jak myślę - obcy kapitał. Jak obserwuję?.. Albo Niemcy, albo Rosja.

A może wspólnie...? - Albo wspólnie! Ale nikt w Polsce się temu nie przeciwstawił. Mało tego - myśmy interweniowali ze względu na nasz interes, jeśli chodzi o udziały, w sprawie Europol Gazu i wszędzie dostawaliśmy po łapach. Mieliśmy prywatne, nieoficjalne informacje, żeby nie podskakiwać. Takie "prośby" mieliśmy... Ale rzeczywiście dostawaliśmy po łapach. - A sprawa z gazem? Przecież ten słynny już i nudny Bernau-Szczecin gdyby powstał dziesięć lat temu, a w tym przypadku chodziło tylko o 28 km przez Polskę, to nie byłoby żadnych problemów z dywersyfikacją dostaw gazu, bo byłby już półtora roku później zbudowany i byśmy mieli szansę na kupienie gazu od zachodnich sprzedawców, nawet, jeżeli to byłby gaz rosyjski. Ale - co dziwne - w dokumentach tworzących gazociąg Bernau-Szczecin było wyraźnie napisane, że chodziło o to, aby powstał gazociąg dla gazu z Norwegii. A to przeciwnicy wymyślili sobie gazociąg norweski za 600 mln dolarów. Komuś bardzo zależało na tym, żeby nie powstał gazociąg Bernau-Szczecin.

A czy komuś zależało na tym, żeby pana wykluczyć z tej sprawy? - To jest to... Bo ja byłem jedynym, który tam bronił - mówię nieskromnie - polskiej racji stanu. I wykluczyli mnie z tego biznesu. Wywalają mnie z tego biznesu. I proszę zobaczyć, co się stało? Wszystkie rządy były przeciwko mnie. O czym to świadczy, jeżeli w oczywistej sprawie rząd działał przeciwko mnie, to znaczy, że zostały użyte takie instrumenty katalizacji tego zła, że nie ma silnych, czyli prawdopodobnie istniały jakieś zewnętrzne naciski. Teraz, w końcu, za Tuska była taka argumentacji, że jak nie zgodzicie się, to nie damy gazu. Ale przecież wcześniej tego nie było.

Nie niepokoi pana zbliżenie Tuska z Putinem? Putin sugerował jakiś czas temu jakieś działania korupcyjne z pana strony, czy coś takiego? - Niepokoi mnie coś innego. Że Tusk nie potrafił mnie obronić. Nawet mnie nie zapytał, jak to było naprawdę. A więc ja wysłałem po prostu list do Putina, w którym wyjaśniłem, na czym polega konflikt. Ale z drugiej strony wiem, że gdyby powstał gazociąg Bernau-Szczecin, to by nie było rosyjskiej pętli gazowej. To byśmy mieli niższe ceny. I to jest ohydne. A teraz ta umowa polsko-rosyjska, którą rząd zrobił... Przecież tam jest naruszenie prawa.

Ile kosztowało usunięcie pana z inwestycji Gas-Trading? O jakie pieniądze idzie gra? - Nie idzie o  pieniądze, idzie o władzę.

Czyli jest zagrożenie dla suwerenności Polski? - Jest zagrożenie dla suwerenności Europol Gazu. Dlatego, że już dziś w Europol Gazie rządzą Rosjanie. Dlaczego mnie tam tak nie lubią? Za to moje gadanie i za to pisanie do nich? Przecież ja ich uprzedzałem na piśmie, czym grozi taka polityka Europol Gazu. Korzystałem z uprawnień członka rady nadzorczej. Pisałem do nich, a oni zawsze moje uwagi ignorowali. Nie było reakcji. Po starorosyjsku się zachowywali.

Jak pan ocenia umowę, którą negocjował premier Pawlak? - Dałem sprawę do prokuratora z wnioskiem o  wstrzymanie procedury podpisania umowy ze względu za szkodę dla Polski, ewidentną szkodę. Nie taką domniemaną, tylko wyraźną szkodę dla Polski. Ale prokurator jakoś jeszcze nie zareagował, a umowa już została podpisana. - I tu dochodzimy do drugiego ważnego punktu: musi istnieć absolutnie bezwzględny, czysty wymiar sprawiedliwości i  przestrzeganie prawa. Jeżeli tej normy nie będzie, to porobią różne takie wykrętasy, rozmaite biznesy, a więc będą gonili tylko za swoimi interesami, a nie interesami ludzi czy interesami Polski. Przestrzeganie prawa jest obowiązkiem chwili. Tymczasem obserwujemy, że wymiar sprawiedliwości, organy ścigania i służby za bardzo liczą się ze zdaniem polityków, niekoniecznie słusznym. Dla mnie to jest upadek.

Pan ocenia, że polski wymiar sprawiedliwości nie jest czysty? - Jest podporządkowany.

Politycznie? - Politycznie. I wszystkie inne instytucje przeznaczone do egzekwowania prawa też. One również służą politykom, czy może służyły, bo nie wiem, jak jest teraz.

Stworzono niezależną prokuraturę - instytucję Prokuratora Generalnego...? - I co z tego wynika? Przecież wystarczyłoby sprawdzić, czy ja mam rację. Przecież ja nie rzucałem słów na wiatr. Przywoływałem konkretne przepisy kodeksu, które zostały naruszone. Wystarczyło tylko to ocenić. Ale nikt tego nie zrobił. Bo ten strach przed rosyjskim zatrzymaniem gazu - pokazanym wobec Ukrainy po raz pierwszy - spowodował panikę. Myślę, że to są ludzie słabego ducha - ci nasi politycy, albo mają zainteresowania całkiem inne i poszli na taką politykę nieświadomie. - To ludzie bardzo słabego poziomu. Są wyjątki oczywiście, ale większość, cała masa wypełniająca jest słabiutka. I nie ma ambicji. Przecież nas gubi to - czego nie biorą pod uwagę - że my jesteśmy dopiero 45 lat wolnym krajem. 20 lat okresu międzywojennego i teraz ostatnie dwadzieścia. My nie mamy jeszcze odruchów warunkowych, wolnościowych, które stawiają patriotyzm i państwo na pierwszym miejscu. Nie mamy tego.

Kiedy Józef Oleksy mówił prawdę? Czy wtedy, kiedy był u pana, opowiadał o złotych zegarkach, o tych domach, które ktoś tam komuś daje, o tej korupcji wśród polityków? Czy wówczas, kiedy temu zaprzeczał? - Ja bym powiedział tak: generalnie uważam - może tylko przykłady były przez niego przesadzone - ale wiedział, co mówił. Ale też zauważyłem, że nikt tego nie wziął pod uwagę, natomiast był brany pod uwagę wątek, że Oleksy ich zdradził.

Ale treść tego, co mówił, powinna być ważna? - Moim zdaniem, to była prawdziwa treść.

Pana zdaniem treść przekazana przez Oleksego była prawdziwa? - Może nie w takiej skali, jak on podał, ale prawdziwa.

Z tego przekazu Oleksego wychodzą szokujące sprawy. Pominę już nawet konkretne nazwiska, które zawsze przyciągają największą uwagę mediów, ale on w pewnym momencie mówi do pana tak, a  przecież to były premier, człowiek, który miał dostęp do tajnych informacji: "Międzynarodowe gangi rozkradły Polskę"... - Premier, marszałek Sejmu. Widzi pan! To rozstrzygnijmy sami, czy Oleksy miał rację, czy też nie...

A pana zdaniem? - Moim zdaniem miał rację, ale później zachował się najgorzej, jak sobie można tylko wyobrazić.

Zabrakło mu charakteru? - Nie to, że mu brakło... On nie ma charakteru. No i jest jeszcze to całe towarzystwo, które się na niego obraziło, zamiast się oczyścić albo sprawdzić, kto ma rację.

Mówimy o SLD? - Tak. Jeżeli on kłamał, to powinni potraktować go w taki sposób, jak się kłamcom należy, a oni go teraz za posła dają. A co to da SLD?!

Nie tylko jego, bo i Millera też? - Miller ich nie obrażał. Miller to taki rodzaj pozytywnego watażki. To znaczy on ma dużo wartościowych cech, chociaż nie wiem, jak jest u niego z podniebieniem, jaki kolor ma to podniebienie - czarne, szare, czy różowe. Ale w przypadku Oleksego powstały oczywiste zarzuty. Ci, którzy go nagrywali i później podali do prasy, wiedzieli, co robią i po co to robią.

Jak pan ocenia zachowanie prokuratury w tej sprawie? - Było śledztwo i umorzono.

Czyli prokuratura nie doszukała się niczego niepokojącego w tym, co mówił Oleksy? - Ja wystawiłem ABW rachunek za jej agentów u nas w firmie. Za dwóch agentów wystawiłem rachunek, wysłałem notę, ale nie zapłacili mi. Dużo pieniędzy tam było, ale nie zapłacili mi ani złotówki, uważając, że to jest ich sprawa. A ja uważam, że jeżeli się ma agentów, którzy po pierwsze się demaskują, po drugie - służą nędznym celom, kłamią, to powinni mi za nich zapłacić. Ale nie zapłacili.

To Oleksy przychodził do pana z agentami ABW? - Nie. ABW prowadziło u mnie taką inwigilację, że przy okazji im się nagrał Oleksy. Poza tym mój szef ochrony okazał się od nich. Za naiwność się płaci. A potem Oleksy zaczął się bronić, obrażając mnie. Ale on nie jest w stanie mnie obrazić w żadnym przypadku. Po prostu dla mnie taka osoba nie istnieje. Jednak jak będzie posłem, to wszyscy powiedzą, że naród go wybrał. Ale przecież w Polsce to nie naród wybiera... Widzi pan, co się dzieje teraz z tą gonitwą o miejsce na listach... Mówienie, że to naród wybiera, to kolejna nieprawda. Sami siebie okłamujemy.

Kto pana zdaniem wybiera parlamentarzystów? - Szefowie partii. Wyłącznie, nikt inny. Przecież cały mechanizm jest do tego dostosowany. Na tym polega właśnie feler systemu. Oczywiście, szefowie partii mogą wybierać, ale niech, chociaż starają się czynić to dobrze. Żeby interes Polski był zabezpieczony. Żeby ludzie wybierani byli światli, patrioci.

Sugeruje pan, że partyjni liderzy obstawiają się klakierami? - Wyłącznie.

Którzy im później rewanżują się, sprzyjają? - Przecież to nie za urodę jest...

Jakie było zdanie prezydenta Lecha Kaczyńskiego w sprawie Europol Gazu? - Nie było. Nie znam tego zdania. Miałem taką sytuację - sprytnie zaaranżowaną, ale to służby prymitywne się w ten sposób zachowują - pan Miodowicz, też przedstawiciel narodu, bo wielokrotny poseł, sfałszował dokumenty na nasz temat i wysłał do premiera Pawlaka. Dokumenty, z których wynikało, że my jesteśmy najgorsi pod słońcem. Podejrzewam, że tymi argumentami robiono nam czarny PR i - że tak powiem - straszono polityków. Bo przecież w opinii publicznej funkcjonuje przeświadczenie, że my zarabialiśmy na gazie, a to jest nieprawda. Myśmy zarabiali przy pomocy gazu. Myśmy nie handlowali gazem, tylko płaciliśmy za niego polskimi towarami, a za to się należy medal, a nie szykany. - Widocznie jak był dzielony majątek, ta grupa tu, ta grupa tu, zapomniano o gazie. Jak sobie zaś przypomnieli, to zaczęli mi dokuczać? Powstał konflikt wokół Bernau-Szczecin. Tylko, dlaczego za ten konflikt ma płacić cały naród? Przecież ceny gazu poszły w górę. My byliśmy bezbronni, nie mieliśmy żadnej zdolności przeciwstawienia się rosyjskiej, gazowej nawałnicy. I to jest okropne. Wszystkie kolejne polskie rządy blokowały ten projekt. To znaczy, że działa mafia. Że ktoś miał takie argumenty wobec rządów albo tak nakłamał rządom, że pozwolono torpedować korzystny dla Polski projekt. Gdyby był Beranu-Szczecin, to Polska by na tym skorzystała.

Kim może być ta mafia? - Myślę, że to są wszyscy - i politycy, i służby specjalne. Bernau-Szczecin był w ogóle niewygodny Rosjanom, co teraz widać. Nie chcę już podejrzewać o jakieś nieprzyzwoite sympatie, ale coś na rzeczy w tym musi być. Przecież chodziło tylko o 28 km. I dla gazu norweskiego był budowany, za wiedzą Norwegów. I  żaden prokurator się tym nie zajął. Co prawda prowadzi jeden prokurator śledztwo - ósmy rok - i trochę mu się już przedawniło, Miodowicz mu się przedawnił? A my mówimy - to nie prawda, bo to jest przestępstwo grupowe. To się nie przedawnia tak szybko.

Mówi pan, że użyto fałszerstwa dokumentów wobec pana firmy, żeby pana wykluczyć z gry? - I żeby stworzyć argumenty dla wykluczenia mnie z tego interesu. I to Miodowicz poświadczył własnym podpisem. On teraz podobno kłamie, że to nieprawda. Ale my jesteśmy w stanie to udowodnić. Ja mam proces z Miodowiczem. On tak samo kłamał w sprawie kandydata na prezydenta Cimoszewicza (w 2005 roku - przyp. red.). Pamięta pan?! Ale tu nie chodzi nawet o to, czy kłamał, czy nie kłamał, ale jakie zastosowano metody.

Jednak Miodowicz cały czas jest w polityce. - Co z tego? Czy może się zachowywać jak szubrawiec? Oni się wynajmowali różnym grupom politycznym. My musimy oczyścić to wszystko. Zaczęliśmy naszą rozmowę od kryzysu światowego. W jaki sposób damy sobie radę w kryzysie światowym rozbrojeni ekonomicznie? Mało tego - jesteśmy niestabilni narodowo, chyba, że będzie rewolucja, to się połączymy, ale, na co dzień nie potrafimy współdziałać. Osłabienie sprawiedliwości nic nas nie cementuje, liryka nas cementuje.

Widzi pan zagrożenie dla suwerenności Polski? - Dla suwerenności nie, ale dla osłabienia roli Polski widzę znaczne. My nie mamy autorytetu międzynarodowego, po prostu go nie mamy.

To musiała być jakaś ogromna siła, jak pan powiedział - mafia, żeby była w stanie wpłynąć na tak wysokie czynniki rządzące? - Dlatego kojarzę to ze służbami specjalnymi. Mnie uratował fakt, że wszyscy myśleli, że ja na gazie zarabiam pieniądze. A myśmy zarabiali pieniądze na towarach, na eksporcie. To jest ciężka praca, ale dla Polski była korzystna, fabryki nie bankrutowały w tym czasie. Przecież 80 proc. fabryk, przemysłu, pracowało na Rosję. Czyli na technologię rosyjską, na jakość rosyjską. Te same fabryki bez wcześniejszego procesu dostosowawczego na Zachód nie mogłyby wysyłać swoich produktów. A więc my daliśmy im czas na reanimację. - Dzięki temu, że wysyłały do Rosji, przetrwały. Poza tym była przecież zmiana kursu, przeszliśmy na dolara. Importer za gaz musiał płacić siedem razy więcej w złotówkach. I myśmy w ten klincz weszli z inżynierią zamiany polskich długów na towary polskie. Czy można coś lepszego wymyślić? Ale za to dostaliśmy po głowie, bo zaczęliśmy zarabiać. Ja zapłaciłem miliard sześćset milionów podatków w okresie, kiedy podatek był najwyższy. Przecież z tego tytułu powinni nas przynajmniej zostawić w spokoju. A oni uważali, że myśmy zajęli czyjeś miejsce, bowiem te miejsca były rozdzielone. Wiele osób ze służb specjalnych przeszło do ministerstw i w ogóle do polityki. Ale oni byli odpowiednio wykształceni. To był ten - że tak powiem - najbardziej jakościowy narybek. I oni mieli sukcesy. My zresztą widzieliśmy, jak ci ludzie byli zrelaksowani, odprężeni. Wszystko im wychodziło, a to my na samym początku zapieprzaliśmy jak głupi, w piwnicach, żeby coś zarobić.

Ktoś dał politykom pieniądze, żeby wykluczyć pana z tego interesu? - Myślę, że bez pieniędzy to się odbywa.

W działaniu ludzkim prawie zawsze są obecne jakieś motywy, jakie motywy muszą mieć, więc politycy?

- Może mają przyobiecany udział? Nie wiem. W każdym bądź razie odbyło się to kosztem Polski. I to jest obrzydliwe, że pasja zniszczenia jednego przedsiębiorstwa przysłoniła się sprawę niszczenia interesu gospodarczego Polski. I to w sytuacji, kiedy powstała ustawa o obowiązku dywersyfikacji. To w tym czasie, kiedy była ta ustawa, kiedy myśmy proponowali prostszą drogę i wszyscy to chcieli robić - PGNiG przecież chciał to zrobić, to potem się zaczęło nam przeszkadzać. Pan myśli, że wygraliśmy sprawę w sądzie? Nie. Po dziesięciu latach przegraliśmy. Sąd uznał, że można było nie robić tego projektu - teraz, dwa tygodnie temu...

Czy wykluczenie pana było faktycznym oddaniem kontroli nad gazem w ręce Rosjan? - To, o czym przed chwilą powiedziałem, dotyczy sprawy Bernau-Szczecin. A to, co się dzieje w Europol Gazie, to inna bajka. Mieliśmy sytuację przewagi polskiego kapitału, mamy sytuację równego kapitału. Mieliśmy zysk wynikający bezpośrednio z taryfy - jak wszystkie firmy - teraz jest zysk planowany na poziomie 21 mln. To oznacza, że państwo polskie samo się pozbawia dochodu z tytułu podatku dochodowego. Bo uznali, że taka olbrzymia inwestycja może dać tylko 21 mln zł zysku. A więc jakie dusze mieli wszyscy, którzy to podpisywali, akceptowali? Udawali, że nie wiedzą, o co chodzi? I jakie kryteria moralne decydowały o tym, żeby na takie coś pójść? Ja wiem, że strach, że Rosjanie wyłączą gaz., Ale nie po to weszliśmy do Unii Europejskiej, żeby się bać. Weszliśmy po to, aby być razem. Nie sądzę, że wykorzystano naszą przynależność do UE w sposób właściwy - czyli żeby przeciwstawić się szantażowi. Z drugiej strony - to jest taki paradoks - Rosjanie wiedzą, co robią. Walczą o swoje. Zamocowali w swojej pamięci, że ich to znaczy wyeliminowanie wszystkich, i tak grają. Bo to są tacy lidzie - pochodzą ze służb specjalnych, a tam się stosuje siłowe rozwiązania, a więc są u nich w modzie. Ja im się nawet nie dziwię - oni grają skutecznie, grają na każdym poziomie, mają specjalistów od dyplomacji, służb itd.

I bronią swoich interesów? - Tak. Nawet, jeżeli są to interesy niemoralne. Ale my mamy obowiązek bronić swoich interesów i znajdywać consensus. A tymczasem w każdym miejscu ustępujemy. To jak to jest?! I to w dodatku łamiąc polskie prawo. Przecież oni nas... Ja nie wiem, za punkt honoru - mnie tam nie lubią w Gazpromie, bo myśmy jednak dbali o stosunki polsko--rosyjskie - ale... Nie, tego wątku nie będę rozwijał. W każdym - razie uważam, że nasi świadomie popełnili przestępstwo. Bo nie można ingerować w firmę. Ta sprawa Europol Gazu ma historię - taką dziwną...

Proszę ją opowiedzieć - Wszedł Gas Trading do Europol Gazu, jako firma rosyjsko-polska. A była potrzebna trzecia - polska.

Żeby była polska przewaga... - Tak, ze względu na przepisy gospodarcze.

W Europol Gazie każda firma, czyli Gazprom i PGNiG, miały po 48 proc. udziałów plus Gas Trading 4?

- Ze względu na przepisy dostępu do ziemi, 48 i 48 plus 4. A przecież gazociąg został zbudowany na 3000 gospodarstw rolnych. A więc ten przepis był potrzebny, żeby minister spraw wewnętrznych wydawał zgodę. Gdyby polski kapitał nie posiadał przewagi, to by w ogóle nie mógł rozważyć wniosków. Czyli z tego powodu włączono. Jakby włączyli czysto polskie, to by Rosjanie się nie zgodzili, jak czysto rosyjskie, to Polacy. My wymyśliliśmy polsko-rosyjskie przedsiębiorstwo, ale z przewagą polskiego kapitału.

Był pan gwarantem polskich interesów? - Zwłaszcza przez mój charakter, znany zresztą Rosjanom. Potem nagle się okazało, że pan premier Steinhoff napisał notę do rządu Rosji, żeby oni wystąpili o 50 proc. udziałów. Ni stąd, nie z owąd. I taki dokument powstał już wtenczas. A w międzyczasie...

Czy ktoś mógł lobbować w tej sprawie? - Tak. W międzyczasie prokuratura w Gdańsku prowadziła śledztwo przeciwko ministrowi przemysłu i jego zastępcy za wpuszczenie trzeciego akcjonariusza. To śledztwo i akt oskarżenia wykpił dwukrotnie sąd. Bo to było oczywiście w zgodzie i z potrzebą polskiego prawa. Ale ktoś uruchamiał tego typu inicjatywy. Czyli stworzono jakąś publiczną sytuację, która miała przykryć prawdziwe świństwo. Natomiast ostatnio Rosjanie tego zażądali, a Polacy szybko wyrazili zgodę. Nawet nie pytali mnie o zdanie... To jest po prostu żenujące. No, więc - albo to są... Co, nie powiem, albo oni w ogóle nie rozumieją tego, co robią? To nie są ludzie o sprawnym intelekcie. Nie można rozbrajać kraju. Nie można. Niech pan zobaczy - ja rachunki za elektryczność dostaję od niemieckich firm... I weszliśmy ze sztandarami do Europy.

Zaprzedaje się Polskę? - Rozbrojono Polskę. Była taka teoria, że przedsiębiorstwa państwowe są źle zarządzane. Ale taki stan wytworzono sztucznie, bo zamrożono płace dyrektorów i każdy prywatny przedsiębiorca uzyskiwał krocie, a dyrektor zarabiał niedużo. Czyli zakłócono naturalny dostęp dobrej kadry. Jakby te pieniądze z prywatyzacji przedsiębiorstw były gromadzone na funduszu rozwoju kraju - na przykład wydzielone i służyły do katalizacji postępu technicznego ze względu na nasze zapóźnienie technologiczne, które jest duże, bo jednak świat nas wyprzedził - to jeszcze rozumiem, ale gdy one szły na bieżące spłacanie długów, to oznacza, że politycy nic nie potrafili wymyślić. Że są słabi, że mają chore mięśnie.

Pana zdaniem świadczy to o bardzo niskiej, jakości polskiej klasy politycznej? - Moralnej i intelektualnej. Niestety.

Ale sądzi pan, że politycy byli tacy głupi, że nie wiedzieli, iż zwiększając udziały Rosji w Europol Gazie, uderzają w polską rację stanu? - My tę mafię nazwaliśmy "mafią minus pięć", czyli piąty poziom piekła.

Jak pan ocenia premiera Donalda Tuska? Niektórzy mówią, że to prawdziwy mąż stanu? - Ooo... Wiele osób mówi w ten sposób. Ja myślę, że on jednak reprezentuje interes grupy, a nie interes narodu.

Co to za grupa? - Jego rówieśników, jego kolegów z Gdańska, czy tam skąd... To jest Kongres LiberalnoDemokratyczny, który ulica nazwała aferałami. To jest ta grupa. Zresztą on do niej sięga. To jest słaba grupa. Bo to jest grupa, która urosła w epoce partii szczurów, gonitwy szczurów. Nie wiem, czy oni mają coś do zaproponowania. Ich sytuację bardzo ułatwiło wejście do Europy. Bo teraz mówią - nie ma Polski, jest Europa. I to jak gdyby ideologicznie im pomaga. Ale myślę, że jednak jest Polska. I że nie możemy o tym zapominać. Musimy tę naszą Polskę umacniać, albowiem 45 lat niepodległości to jest mało, tym bardziej jeszcze po tak dramatycznych, strasznych okresach.

Czyje interesy ta grupa Donalda Tuska reprezentuje? - Swojej grupy. Wygląda na to, że nie przejmuje się interesem ogółu. Nie można sprzedawać za darmo. Przecież jak mieliśmy te "brygady Mariotta" (konsultanci sprowadzeni do Polski z zagranicy za olbrzymie pieniądze; nazwa wzięła się od faktu, że przeważnie umieszczano ich w  ekskluzywnych pomieszczeniach Hotelu Mariott - przyp. red.), które uczyły naszych specjalistów wyceny majątku. To, czego uczyły? Pomagały Polakom czy sobie? I potem w ten sposób powstali polscy specjaliści, wyceniający majątek przeznaczony na sprzedaż. Przecież w tej sytuacji nie można naszym zarzucać złej woli. Po prostu tak ich nauczono.

Jaki pan przewiduje scenariusz dla Polski? - Jeżeli się natychmiast nie obudzimy, to zły. Będziemy drugorzędnym, rozkapryszonym krajem, nielubianym w Europie. Będziemy państwem drugiego biegu, drugiej prędkości. A jeżeli potrafimy wpłynąć na wodzów partyjnych, aby sięgnęli po zawodowców - i nie z kręgów partyjnych, tylko zewnętrznych, i gdy oni będą chcieli to zrobić - to może będziemy mieć pewną radochę. Myślę, że nie można stworzyć rządu z przedstawicieli PiS-u i PO, nie mówiąc już o SLD. Ale sądzę, że można poszukać na zewnątrz, poza obecnym układem partyjnym - takich, którzy nie podlegają partyjnej aksjologii, partyjnemu prawu wartości.

Jarosław Kaczyński mówił, że istnieje coś takiego jak układ... Uważa pan, że istnieje? - Tak. Ale uważam, że układ istnieje również w PiS-e. Układ istnieje wszędzie.

A loża? Nie mówię o loży masońskiej. - W każdym układzie jest loża. To są przywódcy, elita.

Kto zdominuje Europę? - Niemcy, Francja.

A Rosja? - Nie. Rosja ma swoje problemy.

Powinniśmy się bać zagrożenia niemieckiego? - Ekonomicznego - bardzo. Rozmawiał: Roman Mańka

20 marca 2011 Małżeństwo jest głównym powodem rozwodów... - Twierdzi lewica wszelaka, bo oczywiście gdyby nie było małżeństw- nie byłoby rozwodów. Najlepsze są  oczywiście  związki  partnerskie, oparte o partnerstwo, bo zawsze można wszystko zabrać do jednej torby i pójść sobie…. Do innego partnera. A dzieci oddać do przytułku, niech państwo sobie z nimi radzi.. Podobnie jest z problemem głodu, znowu powołuję  się na poglądy lewicowe.. Główną przyczyną głodu na świecie jest… przeludnienie(???). Gdyby nie było ludzi- oczywiście nie byłoby  głodu. To chyba jasne.. No i nie byłoby przeludnienia.. Głodny przeludniony przestałby istnieć.. A poza tym, co to jest przeludnienie? Za dużo o 200 milionów ludzi, o 100 milionów czy może o 1 milion? W każdym razie – za dużo.. Właśnie, we wtorek w nocy zdarzyło mi się przebudzić przed samą 24.00 Przebywając u mojej chorej mamy, i pomyślałem sobie, że skoro już się przebudziłem zobaczę czy TVP INFO Propaganda, chociaż  w nocy nie uprawia tego niecnego procederu, który uprawia w dzień.. Trafiłem na film o Etiopii. Pomyślałem - obejrzę!.. Film amerykański, jakiś młody dziennikarz oprowadza nas po slumsach stolicy, pokazując olbrzymie obszary biedy i ludzi, którzy żyjąc statycznie, właśnie nie żyją - raczej życiu statystują.. Albo stoją, albo siedzą, albo przemieszczają się między sobą.. Okropny obraz ludzki. Zamiast pracować i coś sensowego robić, przyglądają się jeden drugiemu, mędląc w ustach odżywki przywożone im przez organizacje ”charytatywne”. Prowadzący nas po Etiopii kilka razy powtórzył lewicową tezę, że przyczyną biedy i głodu jest nadmierna liczba ludności, a w Etiopii jest jej 80 milionów. No dobrze: przyjmijmy, że przyczyną biedy i głodu jest nadmierna liczba ludności.. No i powiedzmy, że jutro  umrze z głodu i biedy 10 milionów Etiopczyków, a zostanie tylko 70 milionów… Czy sprawa głodu i biedy zostanie rozwiązana? Jeśli pozostałe 70 milionów nadal będzie siedziało i patrzyło na siebie przeżuwając odżywki, czy  dalej będzie głód i bieda..? A jeśli liczba ludności Etiopii zostanie zmniejszona poprzez głód i nędzę o kolejne 20 milionów i Etiopczyków zostanie tylko 50 milionów - to czy zniknie bieda i głód? Jeśli nadal Etiopczycy będą stali, siedzieli i patrzyli na siebie nawzajem.. Powiedzmy, że jeszcze zostanie zmniejszona liczba ludności Etiopii o kolejne 30 milionów i zostanie ich jeszcze 20 milionów.. Pomijając już fakt, w jaki sposób zostanie zmniejszona.. I dalej nikt nie będzie pracował tylko siedział, patrzył na siebie i kręcił się wokół siebie..

Nawet jak liczba ludności - przy systemie  gospodarczym panującym w Etiopii- zostanie zmniejszona do 1 miliona i nadal nikt nie będzie pracował tylko przyglądał się sobie, to Etiopia nigdy z głodu i biedy nie wyjdzie. Widać wyraźnie, że liczba ludności nie ma nic do rzeczy… Do rzeczy ma wyłącznie ustrój, w którym dana społeczność funkcjonuje.. Bo z biedy i ubóstwa wychodzi się wyłącznie za pomocą pracy.. Tak jak z socjalistyczno- komunistycznych  butów wychodzi się jedynie przy pomocy… zmiany butów! To, po co aktywista lewicowy przebrany za dziennikarza powtarza kilkakrotnie taką diabelską tezę? Bo jest to ogólnoświatowa propaganda lewicy, które celem jest zmniejszenie liczby ludności. Imają się różnych sposobów: aborcji, eutanazji, rozbijania rodziny, sztucznym  stwarzaniem głodu.. I często to wszystko ustalają na Konferencjach do Walki z Głodem, gdzie rozprawiają o głodzie i nędzy prze kawiorze i szampanie.. Lewicowy aktywista przebrany za dziennikarza powiedział jeszcze, że wcześniej Etiopią rządził pułkownik Mengistu Hajle Marjam, który ”popełniał błędy”(???) Acha ???? Popełniał błędy? Szkoda, że lewicowy działacz przebrany za dziennikarza nie powiedział garstce  widowni po 24.00 jakie to błędy popełniał pułkownik Mengistu..? To ja przypomnę, jakie błędy popełnił pułkownik Mengistu Hajle Mariam, który obalił cesarza Haile Sellassie.. w 1974 roku i rządził do roku 1991, kiedy też został obalony. I uciekł do Zimbabwe, gdzie też budują komunizm. Pułkownik był zwolennikiem komunizmu, skończył nawet oficerską szkołę w USA, posłany tam przez samego cesarza.. Tam w tej szkole nauczył się chyba ideologii komunizmu, no bo gdzie? Przecież nie w  Etiopii. W Etiopii panowała monarchia i chrześcijański monarcha z Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego, pochowany potem, jako chrześcijanin obrządku etiopskiego. Szanował prywatną własność ziemi i prywatną własność firm, których resztą w Etiopii nie było wiele.. Ale były! W Etiopii nie było bogactwa, ale to co zrobił pułkownik Mengistu Hajle Mariam, to zbrodnie przeciw ludziom.. Nie na darmo nazywano go „ Czarnym Stalinem”. Głównie zajmował się mordowaniem,, upaństwawianiem rolnictwa i  fabryk. i wprowadzaniem krwawych rządów. Oblicza się, że za jego  panowania marksistowsko- leninowskiego przy pomocy ZSRR, zamordowano w Etiopii około 1,5 miliona mieszkańców(???) Twierdził, że „ rewolucja potrzebuje krwi zdrajców”(???) Ale on zdrajcą nie był, zdradzając  cesarza, którego potem kazał zamurować w podziemiach wraz  z rodziną.. Przewodził Etiopskiej Partii Ludu Pracującego, popierał Etiopską Partię Robotniczą… Ręce unurzane we krwi, krwi utopijnej ideologii, która wszędzie na świecie doprowadza do śmierci niewinnych ludzi. Decyzją sądu w Addis Abebie 26.05 2008 roku został  zaocznie skazany na karę śmierci za popełnione zbrodnie...Pan Ryszard Kapuściński, zmarły już ” wielki” reportażysta podróżujący swobodnie po świecie za rządów komunistów Polsce(???) napisał propagandową książkę pt.: ”Cesarz”, w której pokazywał jak cesarz dyktatorsko sprawuje władzę w Etiopii.. Rozumiem – komuniści - tacy jak Ryszard Kapuściński - nie lubili królów i cesarzy, szczególnie chrześcijańskich, bo to kłóci się z ich światopoglądem.. Ale należało potem pokazać rządy marksisty Mengistu Hajle Mariama, żeby czytelnik mógł sobie wyrobić obiektywne zdanie na temat tego, co panuje w Etiopii.. A w Etiopii panowała i panuje ideologia lewicowej głupoty, utrwalająca bezradność  umierających na stojąco ludzi. W takich Chinach ”jest przeludnienie” sięgające 1,4 miliarda ludzi, nieporównywalne z „przeludnieniem”  w Etiopii, a popatrzcie państwo jak się rozwijają.. I nie umierają z głodu na stojąco lub siedząco... Dużo pracują- tak jak Japończycy. I wypychają się do każdego kraju.. Biznes jest biznes.. Ale też podczas Rewolucji Kulturalnej byli mordowani i umierali z głodu.. Wystarczyło zmienić ustrój, choćby pozostawiając szyld Komunistycznej Partii Chin.. I wszystko się odmieniło, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, powiedzmy sobie prawdę- różdżki wolnego rynku i niskich podatków.. I to w ciągu tylko czterdziestu lat!

Oni idą do dobrobytu, a my do nędzy i głodu.. Chiny już są potęgą światową i będą jeszcze  większą, a my? A my idziemy do socjalizmu, a włada niszczy resztkę kapitalizmu, wysokimi podatkami, tak jak postulował Karol Marks..

Pan Ryszard Kapuściński, pseudonimu nie pamiętam, być może nie lubił cesarza, bo ten tytułował się, jako Zwycięski Lew Plemienia Judy, i to go tak wkurzało. Był też Wybrańcem Bożym i Królem Królów Etiopii... No i nie lubił komunistów, takich jak pan Ryszard Kapuściński- „ reportażysta”. Kiedyś zaczytywałem się jego książkami, zanim się nie zorientowałem, że to wszystko blamaż.. Mam je zresztą w domu.. Byłem wtedy młody i niezorientowany.. Nie to, co dzisiaj.. Po tylu latach grzebania i docierania.. No i myślenia! Jeszcze jedną rzecz niebywałą powiedział aktywista lewicowy przebrany za dziennikarza.. Gdy jeden z rolników klarował mu, że mają obecnie suszę, a wcześniej mieli przez kilka lat porę deszczową powiedział - uwaga! - „bo jest globalne ocieplenie”(???) Znowu ideologia wciskana do głów niczym papka ryżowa  w usta  niechcącego jeść –dziecka. W tamtym klimacie, raz jest susza, a raz pada deszcz.. To nie znaczy, że jak jest susza to idzie zabobonne globalne ocieplenie. Ale przekaz poszedł? Nocny widz pomyśli,, że naprawdę jest globalne ocieplenie, i należy na walkę z nim wydać dwa biliony dolarów(???)  a może i więcej, jak panu Alowi Gorowi kłamstwo się powiedzie.. No i małżeństwo jest głównym  powodem  rozwodów.. Nieprawdaż? WJR

NASZE PODWÓRKOZ punktu widzenia pewnej formacji kulturowej wyrosłej z PRL, która niestety nie doszła do tego momentu, w którym ludzie, którzy nie byli inteligentami, się nimi stają, być może rzeczywiście pan marszałek jest takim wzorem. Ale my tę barierę przebyliśmy już parę pokoleń przedtem i w związku z tym przykro mi bardzo, ale mamy zupełnie inne kryteria. To, co pan marszałek uważa być może za wzór elegancji, z naszego punktu widzenia jest czymś całkiem innym, po prostu nadmierną pewnością siebie i wynikiem kryzysu pewnej grupy społecznej, o której mówić tu nie będę, chociaż pan marszałek ma z nią związki.” Te słowa z grudnia 2008 roku, zaczerpnięte z sejmowego wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego w sprawie uchwały o odwołanie Bronisława Komorowskiego z funkcji marszałka Sejmu, mogłyby posłużyć do opisu większość postaci z grupy rządzącej. Jak również tych, którzy po 1989 roku, licząc na głupotę i amnezję Polaków sami awansowali się do grona „nowej elity”, nazwanej przez Herberta „elitą intelektualną trupów”. Rok 2007 dał początek reaktywacji tego towarzystwa, gromadząc pod szyldem Platformy rzesze miernot, frustratów i niedouczonych ćwierćinteligentów, złączonych wspólną nienawiścią i żądzą odwetu. Jednak dopiero tragedia smoleńska, w której poniosło śmierć wielu przedstawicieli autentycznej elity pozwoliła zaistnieć ludziom, którzy w normalnych okolicznościach nigdy nie pojawiliby się w życiu publicznym i odegrali żadnej, znaczącej roli. Śmierć w Smoleńsku otworzyła szeroko drzwi nikczemnej bylejakości, obwieściła tryumf nienawiści i głupoty, wytyczyła ścieżkę ucieczki od odpowiedzialności i zasad, spychając jednocześnie ludzi honoru do egzystencji na marginesie życia publicznego. Człowiek, o którym mówił Kaczyński, jest dziś symbolem tej formacji i  jeśli kogoś dziwi poziom jego wystąpień, zdaje się nie rozumieć, że nie istnieje pojęcie rewolucyjnych przemian kulturowych, a „podwórkowych mężów stanu” czeka mozolny proces dorastania i wielopokoleniowa ewolucja – bez żadnej gwarancji sukcesu. W przypadku dzisiejszego lokatora Belwederu, wypominanie mu językowych lapsusów i gramatycznych błędów, jest raczej niedorzecznym zadziwienie nad aksjomatem, niż rzeczową krytyką. Przypominam o tym, ponieważ nieczęsto się zdarza, by w sferze życia publicznego pojawiały się fakty tak bezwzględnie demaskujące poziom owej formacji, jak wczorajszy tekst Jarosława Kaczyńskiego „Samochwały droga przez mękę” zamieszczony w „Rzeczpospolitej”, jako  odpowiedź na artykuł Donalda Tuska z „Gazety Wyborczej”. Usilnie zachęcam  do uważnej lektury tekstu Kaczyńskiego, bo stanowi w istocie genialny i może najważniejszy w ostatnim dwudziestoleciu akt dekonspiracji całej samozwańczej „elity” reprezentowanej dziś przez środowisko Platformy Obywatelskiej.  Jest również godnym naśladowania wzorcem, jak należy rozmawiać z kimś pokroju Donalda Tuska i jak traktować przekaz formułowany przez jego środowisko. „Ironia – napisał Kaczyński – jest najlepszą metodą – jak to się teraz mówi – dekonstrukcji napuszonego, autoreklamiarskiego, płytkiego, nielogicznego, niespójnego i często pretensjonalnego dziełka Donalda Tuska. Czegoś takiego nie mogłem potraktować zbyt serio.” Sposób, w jaki Kaczyński obnaża prawdziwy wymiar tuskowego elaboratu i osobę autora, odwołując się przy tym do postaci i dzieł literackich, nie stroniąc od faktów i rzeczowych argumentów – stawia tę polemikę w rzędzie autentycznych „pereł”  publicystyki politycznej. „Świat według wójta Tuska”, ukazany dosadnie w artykule prezesa PiS-u, to rzeczywistość na poziomie zgrzebnej retoryki, w której „łańcuchy tautologii” plączą się z „pojęciami jak cepy”, a nędzna demagogia  nie wytrzymuje naporu logicznej refleksji. Warto poświęcić czas na tę lekturę, by zrozumieć, jak wielka i nieprzekraczalna przepaść dzieli obu polityków – z których jeden dawno przekroczył barierę, „za którą ludzie stają się inteligentami”, drugi zaś nawet do niej nie dotarł.  To tekst, który niesie nadzieję. Przed pięcioma laty, Donald Tusk w niezwykle agresywnym wywiadzie dla Gazety Wyborczej, groził wypowiedzeniem posłuszeństwa wobec legalnego rządu i „przejściem do ataku” na PiS. Stwierdził wówczas: „Jak ktoś się wychował na podwórku, to dobrze wie, że kluczowe znaczenie ma to, kto pierwszy uderzy”. Ta knajacka pogróżka wyrażała autentyczny zasób środków, jakimi dysponują ludzie  pokroju obecnego premiera i obnażała  zbójecki „świat według Tuska”. Komentujący te słowa, nieodżałowany Maciej Rybiński napisał wówczas „Podwórkiem Tuska jest teraz Polska, a my – obywatele – nie mamy możliwości zabrania swoich zabawek i pójścia na sąsiednie podwórko. Musimy przyglądać się bójce i niewykluczone, że wszyscy dostaniemy po mordzie”. Donald Tusk, który zgromadził na swoim podwórku „policje - tajne, widne i dwu-płciowe”, zależne prokuratury, telewizje i gazety, jest dziś bezbronny wobec słów Jarosława Kaczyńskiego. Donald Tusk już „dostał po mordzie” i nawet nie wie, że musi odejść z naszego podwórka.

http://www.rp.pl/artykul/2,628950_Kaczynski--Samochwaly-droga-przez-meke.html

Aleksander Ścios

Nie rozumiem ich świata: Marcin Dzierżanowski, Michał Krzymowski: Dzień po katastrofie smoleńskiej, w niedzielę wieczorem, w Pałacu Prezydenckim pojawiła się dziennikarka Radia Zet Monika Olejnik. Wzięła udział w różańcu odprawionym w prezydenckiej kaplicy. Po wyjściu z nabożeństwa przypomniała sobie, że od wielu miesięcy umawiała się z Lechem Kaczyńskim na kolację. Postanowiła, że tym razem to ona zaprosi na kolację współpracowników Lecha Kaczyńskiego. Wybrała znany warszawski lokal „Tradycja Polska" (…). Przed północą rozmowa w „Tradycji" zeszła na temat miejsca pochówku prezydenckiej pary. Przy stole siedzieli między innymi Paweł Kowal i Adam Bielan. – A co z pogrzebem? Macie jakiś pomysł? – spytała Olejnik– Możliwości jest pewnie kilka...– Kowal zawahał się. Był zaskoczony, zaczął liczyć w myślach. – Na pewno archikatedra w Warszawie, na pewno Świątynia Opatrzności Bożej. Tylko, że to na razie plac budowy. Na pewno Powązki, tam jest rodzinny grobowiec prezydenta. Ale wtedy to byłby prywatny grób. No i Wawel. Moim zdaniem to miejsce też należy rozważyć. – Wiesz, co, Paweł? – Bielan się ożywił. Najbardziej podobał mu się wariant krakowski. – Ty się na tym znasz. Może zrobiłbyś na jutro notatkę z rozpisanymi czterema wariantami. No wiesz, jak takie uroczystości mogłyby wyglądać. Dobrze byłoby wypunktować plusy i minusy wszystkich miejsc. W poniedziałek rano machina ruszyła. Notatka Kowala była już gotowa a Adam Bielan i Michał Kamiński pojechali przekonywać Jarosława Kaczyńskiego. Trzy dni po spotkaniu, które tak właśnie zrelacjonowali dziennikarzom Wprost jego uczestnicy miała natomiast miejsce, tym razem już oficjalna, rozmowa Moniki Olejnik z Pawłem Kowalem, rozmowa, którą dobrze zapamiętałam, bo mną wtedy wstrząsnęła. To pogrzeb właśnie, a konkretnie "wawelskie kontrowersje", były głównym tematem przesłuchania, jakie Olejnik urządziła wtedy Kowalowi. Osobom o mocnych nerwach polecam odsłuchanie nagrania, wrażenie jest jeszcze bardziej dojmujące. Poniżej kilka pytań, jakie Monika Olejnik miała do Pawła Kowala cztery dni po katastrofie, a - jeśli wierzyć dziennikarzom Wprost - trzy dni po tym jak była świadkiem, a może nawet inicjatorką, rozmów o pogrzebie. I dobrze wiedziała jak się pomysł rodził. Monika Olejnik:  Panie pośle, pan prezydent wraz z małżonką mają być pochowani na Wawelu, kto jest autorem tego pomysłu?... Mogę coś powiedzieć, ale mogę coś powiedzieć, metropolita krakowski wczoraj powiedział dziennikarzom, że sam jest decyzją zaskoczony.... Nie będzie to panu przeszkadzało, panie pośle, nie wiem czy to jest decyzja kardynała Dziwisza, proszę mi powiedzieć, czy to jest decyzja kardynała Dziwisza?... Ale nie mówimy o zgodzie, tylko pytam czy to jest decyzja kardynała, czy on powiedział tak, zróbmy to na Wawelu, o to pytam, to jest strasznie ważne panie pośle....A ja panu powiem, co powiedział biskup Pieronek, dobrze: „Wawel, to też pewne tradycje. Ostatnie pochówki to gen. Sikorski, Piłsudski, w Katedrze leżą królowie, królowe, ale nie ma prezydenta, prezydenci są chowani w stolicy, a stolica została przeniesiona do Warszawy, to jest naturalne miejsce spoczynku prezydenta”. Prof. Zoll „Wawel to nekropolia, która jest zamknięta, historycznie zamknięta, nie róbmy już pochówku na Wawelu. Dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego bardziej odpowiednia byłaby Świątynia Opatrzności”.... A nie czuje pan, że coś się stało, że prezydentura Lecha Kaczyńskiego różniła nas za jego życia, zostaliśmy połączeni po tej strasznej tragedii, tragedii 96 osób, które zginęły na pokładzie samolotu i teraz ta tragedia została przerwana w taki sposób, że będą komentarze, będą demonstracje...Może przeczytam prof. Krasnodębskiego z „Rzeczpospolitej” – „I wy miejcie odwagę pozostać sobą, już zaczęliście dzielić łupy i dobierać się do szaf, zróbcie kolejne „Szkło kontaktowe”, wyśmiejcie tę śmierć, wypijcie małpki, zaproście Palikota, Niesiołowskiego, krzyczcie cham, dureń, były prezydent Lech Kaczyński, wyśmiewajcie drwijcie...Tak, ja bym chciała wiedzieć i tak żeby opinia publiczna wiedziała, że to nie Jarosław Kaczyński był autorem tego pomysłu...Wie pan, ja już wylałam tyle łez i w studiu radiowym i w studiu telewizyjnym i w tych korytarzach radiowych i moi koledzy, że niech pan mi się nie każe powstrzymywać, dobrze i proszę nie wykorzystywać do tego nastroju panie pośle, naprawdę....Naprawdę, proszę nie wykorzystywać tego nastroju, bo tak się nie robi. Trzeba powiedzieć jasno, tak, zadecydowaliśmy my i będzie spokój, a nie, że teraz będzie spór między księżmi a panem....Ja tylko chciałam żeby ktoś miał odwagę po prostu powiedzieć tak, to ja zadecydowałem, żeby tak powiedział kardynał Dziwisz, albo żeby pan powiedział - tak, to my zadecydowaliśmy wspólnie z bratem prezydenta. I to by mi wystarczyło, naprawdę. Liczę na to, że do zacytowanego na wstępie fragmentu książki odniosą się w swoim czasie uczestnicy spotkania, i potwierdzą - lub nie - rzetelność tej relacji. Dopóki jednak nie ma zaprzeczeń, możemy chyba przyjąć, że jest ona zbliżona do prawdy. I właśnie wspomnienie tamtego wywiadu z Kowalem, nałożone na to, czego się dzisiaj dowiaduję o rozmowie, jakiej Olejnik była świadkiem trzy dni wcześniej, a w której i Kowal uczestniczył, potęguje u mnie poczucie wyobcowania z ich - dziennikarzy i polityków - świata. Bo jeśli było tak jak piszą dziennikarze, to rozmowa Olejnik z Kowalem nie miała prawa tak przebiegać. Z obu stron, dodajmy. Nie rozumiem tego, nie wiem, czego bardziej - cynizmu Olejnik, czy bezradności Kowala wobec niego. Przez blisko rok żaden świadek tamtych rozmów nie stanął publicznie w obronie Kaczyńskiego, pod którego dom jeszcze przed pogrzebem skrzykiwali się internauci, żeby mu wykrzykiwać, co myślą o wawelskim pochówku jego ukochanego brata. Nie rozumiem tego świata i nie chcę zrozumieć. Nie liczę niestety, że któryś z uczestników tamtych narad pogrzebowych sam wyrwie się do odpowiedzi i opowie jak wyglądały tamte rozmowy, jaki był udział w nich Olejnik, i co wiedziała, gdy z takim zaangażowaniem usiłowała wydusić z Kowala, że Wawel to pomysł Kaczyńskiego. Nie liczę też na dziennikarzy, choć naprawdę uważam, że ten wątek należałoby dokładnie wyjaśnić. Nie, dlatego, że ustalenie autora pomysłu z Wawelem jest jakoś szalenie istotne, ale dlatego, że pełna wiedza o tym jak naprawdę było, zestawiona z tym jak wtedy zachowali się ci co o tym wiedzieli, polityczne (i nie tylko) elity, pozwoli nam lepiej zrozumieć jaka jest moralna kondycja tych, którzy kształtują nasz obraz rzeczywistości. Jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości.

Rozmowa Olejnik z Kowalem

Kataryna

Poczobut zamiast elektrowni Polityka zagraniczna to sztuka osiągania maksymalnych korzyści. W dobie obecnej chodzi głównie o promowanie gospodarki własnego kraju za granicą, czyli o tzw. interesy ekonomiczne. Robią to wszyscy wokół, nie robi tylko tego polska dyplomacja, która od samego początku istnienia III RP – ideologię i miraże przedkłada ponad twardy realizm. Wspomnieć tylko wypada takie „osiągnięcia”, jak kupno rafinerii „Możejki” (na złość Moskwie), sprzedanie Ukraińcom Stoczni Gdańskiej (też na złość Moskwie), odmowa realizacji projektu Jamał II i tzw. peremyczki (bo rzekomo nie było to zgodne z interesami… Ukrainy). To tylko kilka przykładów, żeby nie wspomnieć np. o zakupie 48 samolotów F-16 za 3,5 mld USD. Teraz mamy nowy przykład realizacji „polskiej polityki wschodniej”. Oto strona białoruska „zamroziła” przedyskutowany i praktycznie gotowy do realizacji projekt budowy na Białorusi wielkiej elektrowni węglowej. Miała ona powstać przy udziale strony polskiej – koszt realizacji 1,5 mld USD. To jest rzecz jasna rezultat histerycznej i nieskoordynowanej polityki Warszawy wobec Mińska, przedkładającej „wierność” grupie rozrabiaków, a nie interesy własnego państwa. W polityce i gospodarce nie ma jednak próżni. Informacja o „zamrożeniu” polskiego projektu zbiegła się z taką: „Porozumienie o współpracy w budowie elektrowni atomowej na Białorusi (w Ostrowcu w obwodzie grodzieńskim) podpisali 15 marca w Mińsku białoruski minister energetyki Alaksandr Aziarec i dyrektor generalny rosyjskiej korporacji Rosatom Siergiej Kirijenko. Ceremonia odbyła się podczas posiedzenia Rady Ministrów Państwa Związkowego Białorusi i Rosji, któremu przewodniczyli premierzy obu krajów – Michaił Miasnikowicz i Władimir Putin. W ciągu miesiąca ma być podpisana umowa o rosyjskim kredycie na tę inwestycję. Według Putina będzie to 6 mld USD. Na konferencji prasowej Putin potwierdził zainteresowanie połączeniem aktywów rosyjskiego KAMAZa i białoruskiego producenta ciężarówek MAZ”. No i druga wiadomość: „Prezydent Alaksandr Łukaszenka przyjął 14 marca grupę brytyjskich i irlandzkich biznesmenów i zachęcał ich do udziału w prywatyzacji białoruskich przedsiębiorstw i do otwierania nowych. Zapewnił ich o sprzyjającym zagranicznym inwestycjom klimacie na Białorusi, o stabilności i przewidywalności”. Nie ma tu, czego komentować – koniec wieńczy dzieło. A my? My, tzn. władze RP, będą mogły pospotykać się z Andżeliką Orechwo i lać krokodyle łzy nad losem pana Poczobuta, redaktora „Gazeta Wyborczej”. Tyle, że chleba z tej mąki nie będzie. Jan Engelgard

 http://mercurius.myslpolska.pl

Jan Rokita w "Uważam Rze" o swoim zniechęceniu: "Nie widzę wyjścia z tego ciągu wściekłej wzajemnej politycznej pogardy" W tygodniku "Uważam Rze" dość zaskakujący wywiad Piotra Zaremby z Janem Rokitą. Pozostający poza czynną polityką były lider Platformy Obywatelskiej opowiada o swojej fascynacji falą rewolucji, która przetacza się przez świat arabski: Jestem absolutnie zafascynowany! Od momentu, gdy zobaczyłem 1 lutego milion młodych ludzi na placu Tahrir. W ich twarzach, gestach, żądaniach zobaczyłem przecież siebie samego sprzed 30 lat, przeniesionego  w inny świat. Przypomniała mi się prawda, tak przez nas zbanalizowana, że wolność jest uniwersalnym pragnieniem każdego człowieka. W Kairze to dziś nie jest banał. A potem zobaczyłem, jak to wielkie zgromadzenie młodych ludzi, niewykrzykujące bynajmniej ani antyizraelskich, ani antyzachodnich frazesów, na głos muezzina pochyli się zgodnie przed Bogiem. Przypomniała mi się kolejna klisza: gdańscy stoczniowcy w sierpniu 1980 r. klęczący jak jeden mąż przed  Najświętszym Sakramentem w rękach księdza Jankowskiego. Tamto zdjęcie obiegło świat i świat się przestraszył polskiej religijności. Rokita ocenia, że rewolucje w krajach arabskich są "dalszym ciągiem likwidowania posowieckiego modelu świata, kontynuacją wielkiego 1989 roku": Jeśli rewolucje odniosą sukces, północna Afryka może się stać znaczną siłą. Konkurującą z Europą. Świat stanie się bardziej wielobiegunowy. Politolodzy egipscy już przewidują budowanie unii północnoafrykańskiej, na wzór UE. Próbowali ją tworzyć dyktatorzy, bez skutku, ale może teraz będzie to możliwe. Te kraje, niekoniecznie rządzone przez fanatyków, będą poszukiwać potęgi gospodarczej, odrzucając waszyngtoński konsensus. Będą szukać ożywienia ekonomicznego przy użyciu siły państwa. Zdaniem Rokity, polskiej polityce potrzeba "światowych horyzontów": Zgłoszenia wniosku o  ściganie karne sprawców masakr w Libii.  Milczeliśmy podczas historycznej sesji Rady Praw Człowieka. (...) Mieliśmy do tego szczególny mandat wynikający z dziedzictwa „Solidarności". Kto jak nie my powinien reagować na strzelanie z helikopterów i bombardowanie  ludzi domagających się wolności? Ostatecznie sprawę postawili Amerykanie. Zmarnowana szansa. Oceniając polską politykę wschodnią - zwłaszcza rosyjską - Rokita stwierdza: Generał Anodina z raportem MAK, a potem premier Putin z nową kampanią gróźb przeciw instalacjom antyrakietowym w Polsce chyba zakończyli czas gry pozorów. Czas fikcyjnej polsko-rosyjskiej sielanki. W jej następstwie nie załatwiono niczego, nawet dokumenty katyńskie dostaliśmy takie, które polscy historycy już znali. Rząd powinien porzucić propagandowe umizgi i spokojnie zająć się realną polityką. Pierwszą sprawą jest to, co zostanie  ze wschodniej polityki sąsiedzkiej. Rokita dodaje, że w kwestii Smoleńska "rząd powinien się liczyć z wrażliwością znacznej części polskiej opinii publicznej": Trauma smoleńska wielu Polaków jest ważniejsza niż rosyjskie umizgi. Polski rząd nie powinien działać na złość Polakom. Nie wolno też było walki z całym KGB zrzucić na biednego galicyjskiego urzędnika Jerzego Millera. To był obowiązek Tuska i Komorowskiego. Nie wywiązali się tu z umowy społecznej. Rokita zaznacza, że nie kwestionuje potrzeby pewnej korekty w polityce wschodniej - związanej z amerykańsko-rosyjskim resetem - ale uważa, że Warszawa przesadziła: (...) rząd Tuska przesadził z tym manifestacyjnym odwróceniem wschodnich sojuszów. Niepotrzebnie minister Sikorski przywdział kostium pogromcy „polityki jagiellońskiej". Tracą powagę kraje, które tak łatwo szastają swoimi podstawowymi interesami. Może wcześniej  nieco przesadnie manifestowaliśmy matczyną miłość do Litwy, ale czy to oznaczało, że należy ją teraz potraktować jak dziecko warte jedynie poprawczaka? Ta zmiana z dnia na dzień była czymś odstręczającym. Jakby chciano się komuś podlizać. Niemcom? Rosjanom? Ciekawa jest uwaga Rokity, iż  europejskie elity i media odnoszą się a priori źle do prezydencji tych nowych: Czechów, Węgrów. Szukają potwierdzenia tezy, że wyniknie z tego nieszczęście. My musimy grać o to, aby zminimalizować wrażenie nieszczęścia. Pytany, czy Tusk jest do tego przygotowany, odpowiada, że jest, ponieważ ""w Unii go lubią", a zwłaszcza lubi go kanclerz Niemiec. "To wbrew pozorom ma znaczenie" - mówi Rokita. Na uwagę Piotra Zaremby iż "sympatia niemieckiej kanclerz wobec Tuska brzmi w niektórych kręgach jako zarzut", były polityk PO odpowiada: To niemądre. My innych partnerów w Unii specjalnie nie mamy. Anglia ma trwale odmienne od nas interesy w Brukseli, Francja nas trwale nie cierpi. Oś polsko-hiszpańska okazała się egzotyczna: nie przetrwała zmiany Aznara na Zapatero. Rozsądek podpowiada, że jak Tusk chce coś zrobić w Europie, to najpierw powinien zadzwonić do Berlina. Ja nie twierdzę, że nie trzeba czasami grać w Unii przeciw  Niemcom. Musimy mieć politykę suwerenną. Tyle tylko, że jak mamy Berlin przeciw, to trzeba  solidnie policzyć atuty i dwa razy się zastanowić! Na koniec Rokita tłumaczy, dlaczego bardziej pasjonują go rewolucje w krajach arabskich niż krajowa polityka: Jest też zniechęcenie duchowe. Nie widzę wyjścia z tego ciągu wściekłej wzajemnej politycznej pogardy. To przecież prowadzi do rozpadu wspólnoty politycznej. A mnie bez poczucia silnej wspólnoty polskiej trudno żyć, więc często uciekam  do Włoch. Sil

Włodzimierz Czarzasty do Agnieszki Kublik: "Zgłaszam Cię więc niniejszym do miana Dziennikarskiej Hieny roku 2010" Włodzimierz Czarzasty, szef Stowarzyszenia Ordynacka polityk SLD zajmujący się mediami i uważany za rozgrywającego w obecnym układzie, umieścił na swoim blogu wpis skierowany do Agnieszki Kublik, dziennikarki "Gazety Wyborczej" zajmującej się mediami i znanej z agresywnego stylu atakowania konkurentów ideowych i biznesowych spółki Agory. Czarzasty tytułuje swój wpis "Droga Agnieszko", bo "przecież znamy się": Poznaliśmy się pod koniec lat osiemdziesiątych w Centrum Badania Opinii Społecznej, które, jak pamiętasz, pracowało między innymi na rzecz generała Jaruzelskiego. Ty, wtedy młoda obiecująca i zaangażowana, pracowałaś w tej firmie, ja byłem mężem Twojej koleżanki z pracy, działaczem Zrzeszenia Studentów Polskich. Jak pamiętam, byłaś tak samo aktywna we wspieraniu poczynań pułkownika S.Kwiatkowskiego, ówczesnego szefa CBOS-u, jak teraz jesteś aktywna w oczernianiu jego syna, Roberta. Pewnie nazwisko przypadło ci do gustu – oni na „K" i ty na tę samą literę. Następnie polityk lewicy opisuje dalszą karierę Kublik: Potem zostałaś dziennikarką. W wolnych chwilach zawsze szczerze Ci współczułem, bo przecież nie taką, jak twoja przyjaciółka, Monika Olejnik. Nie pokazujesz codziennie w TVN twarzy, ani nawet butów. Dla ambitnej kobiety to musi być przykre. Masz za to fobie - mnie, Roberta Kwiatkowskiego i Ordynacką. Dzięki nam żyjesz. Jakby nas nie było, nie miałabyś, o czym pisać. Więc jesteśmy. Dla Ciebie. Nie tylko my jednak, co stwierdzam z niejaką zazdrością. Wielu przede mną przywoływało Cię do porządku, dawało po łapach. Zarzuca też Kublik manipulacje, stwierdzając, że zarzuty takie formułują ludzie od siebie bardzo odlegli: Na przykład za twoje notoryczne manipulacje faktami związanymi z Lwem Rywinem i telewizji publiczną, Leszek Miller pisze o tobie „per „kłamczucha" i strofuje jak niechlujną uczennicę: „Agnieszka Kublik potwierdza istnienie teorii psa Pawłowa. Kiedy tylko spojrzy w kierunku telewizji na ulicy Woronicza, od razu wietrzy knowania SLD, mroczny świat lewicowych układów oraz skradające się cienie Roberta Kwiatkowskiego i Włodzimierza Czarzastego? (...) Z niesmakiem podkreśla, [że] jego nazwisko - jak zresztą moje - figuruje w raporcie sejmowej komisji śledczej ds. afery Rywina w składzie tzw. Grupy Trzymającej Władzę. Redaktor Kublik zwyczajnie kłamie. (...) Wspomniana komisja uznała, że Lew Rywin nie został wysłany do Agory w imieniu jakiejkolwiek grupy lub osoby, instytucji lub partii politycznej oraz że nie istniał związek między jego korupcyjną propozycją a procesem legislacyjnym ustawy o radiofonii i telewizji. Istnienia grupy trzymającej władzę nie potwierdziła nawet prokuratura w Białymstoku, która działając na zlecenie swego ulubionego ministra Ziobry starała się jak mogła. (...) Równie rzeczowo reagował na Twoje, droga Agnieszko, publikacje, Tomasz T. Terlikowski, człowiek z przeciwległego bieguna politycznego niż Miller, czy ja. Znalazł się, bowiem w gronie osób, o których napisałaś (do spółki z kolegą z redakcji): „Pracę w mediach publicznych dostali nie za swój standard dziennikarski, ale dlatego, że ich poglądy odpowiadały PiS-owi, a przede wszystkim prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu". W tym krótkim akapicie Terlikowski wytyka Ci aż dwa kłamstwa: nie dostał pracy w TVP za rządów PiS, tylko wcześniej, po drugie twierdzi, że w żadnym z programów, które współredagował, nie prezentował poglądów politycznych Jarosława Kaczyńskiego. Terlikowski uznał Twoje pisanie za narzędzie do wypchnięcia pewnych ludzi z zawodu, a nawet odebrania im moralnego prawa do jego wykonywania. Jako człowiek, w którego wielokrotnie kierowałaś lufę swojego colta naciskając cyngiel, mogę tę konstatację Terlikowskiego potwierdzić. Może jeszcze Jan Pospieszalski, którego publicystyki nie cenię za jej jednostronność, co jednak nie znaczy, że nie uznaję jego prawa do pisania o nim prawdy. Otóż o nim też napisałaś, że dostał się do TVP za PiSu. Co na to Pospieszalski: „Program >>Warto rozmawiać<< jest na antenie TVP nie od pięciu, a od siedmiu lat. Trwa nie godzinę, a 37 minut. (...) W telewizji publicznej pojawiłem się w 1994 roku i nie pamiętam, co wtedy robił Kaczyński, (...) ale na pewno nie miał mocy, by decydować, kto pracuje w telewizji. To było po raz pierwszy. Po raz drugi pojawiłem się w TVP w kwietniu 2004 roku, w czasach, gdy prezesem był Jan Dworak, kojarzony mocno z Platformą Obywatelską. Decyzję zaś o umieszczeniu programu w ramówce podjęła Nina Terentiew, raczej daleka od bycia dyspozycyjnym żołnierzem Jarosława Kaczyńskiego"... Czyż to nie pyszne echo słynnego dowcipu o rozdawaniu rowerów na Placu Czerwonym w Moskwie? Czarzasty puentuje: Mógłbym jeszcze przytoczyć całą masę pretensji kierowanych pod twoim adresem, za to, że kłamiesz, ale i tych wystarczy, żeby Cię w jakiś sposób wyróżnić. Zgłaszam Cię więc niniejszym do miana „Dziennikarskiej Hieny roku 2010". Wiem, że wygrasz. Twoje kłamstwa są wyjątkowe. Kłam, kręć, konfabuluj, zmyślaj... A o mnie pisz, co tylko chcesz. Moja Hieno. Włodek Czarzasty wu-ka

Kulisy Wawelu Pomysł pochówku pary prezydenckiej na Wawelu narodził się na spotkaniu zorganizowanym przez dziennikarkę Radia Zet Monikę Olejnik. Koncepcja od początku budziła kontrowersje. Przeciw Wawelowi był między innymi Bronisław Komorowskiego, którego kard. Stanisław Dziwisz nazwał z tego powodu „durniem”. 22 marca ukaże się książka „Smoleńsk. Zapis śmierci” ujawniająca wiele nieznanych faktów związanych ze smoleńską katastrofą. Dzień po katastrofie smoleńskiej, w niedzielę wieczorem, w Pałacu Prezydenckim pojawiła się dziennikarka Radia Zet Monika Olejnik. Wzięła udział w różańcu odprawionym w prezydenckiej kaplicy. Po wyjściu z nabożeństwa przypomniała sobie, że od wielu miesięcy umawiała się z Lechem Kaczyńskim na kolację. Postanowiła, że tym razem to ona zaprosi na kolację współpracowników Lecha Kaczyńskiego. Wybrała znany warszawski lokal „Tradycja Polska" (…). Przed północą rozmowa w „Tradycji" zeszła na temat miejsca pochówku prezydenckiej pary. Przy stole siedzieli między innymi Paweł Kowal i Adam Bielan. – A co z pogrzebem? Macie jakiś pomysł? – spytała Olejnik. – Możliwości jest pewnie kilka... – Kowal zawahał się. Był zaskoczony, zaczął liczyć w myślach. – Na pewno archikatedra w Warszawie, na pewno Świątynia Opatrzności Bożej. Tylko, że to na razie plac budowy. Na pewno Powązki, tam jest rodzinny grobowiec prezydenta. Ale wtedy to byłby prywatny grób. No i Wawel. Moim zdaniem to miejsce też należy rozważyć.

– Wiesz, co, Paweł? – Bielan się ożywił. Najbardziej podobał mu się wariant krakowski. – Ty się na tym znasz. Może zrobiłbyś na jutro notatkę z rozpisanymi czterema wariantami. No wiesz, jak takie uroczystości mogłyby wyglądać. Dobrze byłoby wypunktować plusy i minusy wszystkich miejsc. W poniedziałek rano machina ruszyła. Notatka Kowala była już gotowa a Adam Bielan i Michał Kamiński pojechali przekonywać Jarosława Kaczyńskiego (…). Zadanie wysondowania kardynała Stefana Dziwisza dostał krakowski senator PiS Zbigniew Cichoń. Nadawał się do tej misji idealnie – był szefem Stowarzyszenia Rodzin Katolickich w Krakowie, dzięki czemu miał dobre dojście do metropolity. Na pochówek prezydenta kardynał zgodził się od razu, wahał się jedynie w sprawie Marii Kaczyńskiej. – Księże kardynale – zaczął go przekonywać Cichoń - instytucja małżeństwa jest dziś często atakowana, można chyba nawet powiedzieć, że żyjemy w czasach kryzysu małżeństwa. A Lech i Maria Kaczyńscy byli wspaniałym, kochającym się małżeństwem. Czyż pochowanie ich w jednym grobie nie byłoby pięknym i ważnym symbolem? - Może ma pan rację – przytaknął senatorowi hierarcha (…). Doradca premiera Michał Boni widywał się w tych dniach z Jackiem Sasinem kilka razy dziennie. Przy każdej okazji dopytywał o pogrzeb, a Sasin za każdym razem odpowiadał, że decyzja jeszcze nie zapadła. Taka sytuacja powtarzała się kilka razy, aż do poniedziałku wieczorem. Sasin jak zwykle przyjechał do Kancelarii Premiera. Do omówienia było mnóstwo spraw organizacyjnych. Padło też pytanie o miejsce pochówku. – Tak, decyzja już jest. Rodzina chce, żeby prezydent został pochowany na Wawelu – odpowiedział Sasin. Boni był kompletnie zaskoczony. Kiedy usłyszał słowo „Wawel" aż wstał z fotela. - Czy wyście poszaleli?! – wyrzucił z siebie. - Jak wy to sobie wyobrażacie? Kto za to wszystko zapłaci?– Ale panie ministrze, premier mówił, że rząd uszanuje każdą decyzję rodziny. Nie rozumiem, dlaczego pan tak wybucha. – No tak, przepraszam. Rzeczywiście trochę się uniosłem, oczywiście wszystkim się zajmiemy. Ale tak poza wszystkim, to czuję się przez pana oszukany. Nic mi pan wcześniej nie mówił o Wawelu, a pytałem tyle razy (…). We wtorek w Krakowie IPN organizował wystawę „Zbrodnia katyńska. Pamięć i przebaczenie". Odsłonięto ją w podziemiach Centrum Jana Pawła II przy ulicy Kanoniczej, tuż obok Wawelu. Wśród gości tematem numer jeden były katastrofa i zbliżający się pogrzeb pary prezydenckiej. Zaraz po otwarciu wystawy kardynał Dziwisz z kilkoma duchownymi przenieśli się do jednego z gabinetów na górnym piętrze centrum. Kardynał po chwili został wywołany do telefonu – dzwonił pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski. Wszyscy się domyślali, że chodzi o Wawel. I mieli rację. Kardynał wrócił poruszony. – Co za dureń. Powiedział do mnie: „A co to za różnica, czy prezydent będzie leżał na Wawelu, czy na Powązkach?". Goście zamarli, nikt nic nie odpowiedział. Po chwili do duchownych dołączył prezydent Krakowa Jacek Majchrowski, a zaraz potem – szef rady miasta Józef Pilch z PiS. Te niezwykle mocne słowa metropolity zrekonstruowaliśmy na podstawie rozmów z trzema osobami. Jedna z nich słyszała je na własne uszy a dwie pozostałe znały z bezpośredniej relacji. Cała trójka, opowiadając nam o tym spotkaniu, przytaczała tę wypowiedź jednakowo. Tamtego dnia słowa metropolity były komentowane równie gorąco jak sam pochówek na Wawelu. Kilka godzin po spotkaniu w Centrum Jana Pawła II kardynał Dziwisz ogłosił swoją decyzję podczas konferencji prasowej. – Czy to nie podzieli Polaków? – dopytywali dziennikarze. – Śmierć bohaterska nie powinna nas dzielić. Tak jak powiedział pan Komorowski: zostawmy partie. Jednoczmy się dla dobra naszej ojczyzny. Marcin Dzierżanowski, Michał Krzymowski

Potwierdzają się smutne spekulacje. Red. Monika Olejnik była przy decyzjach dotyczących pogrzebu naszego prezydenta. Już 11 kwietnia 22 marca ukaże się książka „Smoleńsk. Zapis śmierci" ujawniająca wiele nieznanych faktów związanych ze smoleńską katastrofą. Strona internetowa tygodnika "Wprost" prezentuje fragmenty: Dzień po katastrofie smoleńskiej, w niedzielę wieczorem, w Pałacu Prezydenckim pojawiła się dziennikarka Radia Zet Monika Olejnik. Wzięła udział w różańcu odprawionym w prezydenckiej kaplicy. Po wyjściu z nabożeństwa przypomniała sobie, że od wielu miesięcy umawiała się z Lechem Kaczyńskim na kolację. Postanowiła, że tym razem to ona zaprosi na kolację współpracowników Lecha Kaczyńskiego. Wybrała znany warszawski lokal „Tradycja Polska" (...). Przed północą rozmowa w „Tradycji" zeszła na temat miejsca pochówku prezydenckiej pary. Przy stole siedzieli między innymi Paweł Kowal i Adam Bielan.

– A co z pogrzebem? Macie jakiś pomysł? – spytała Olejnik. – Możliwości jest pewnie kilka... – Kowal zawahał się. Był zaskoczony, zaczął liczyć w myślach. – Na pewno archikatedra w Warszawie, na pewno Świątynia Opatrzności Bożej. Tylko że to na razie plac budowy. Na pewno Powązki, tam jest rodzinny grobowiec prezydenta. Ale wtedy to byłby prywatny grób. No i Wawel. Moim zdaniem to miejsce też należy rozważyć. – Wiesz co, Paweł? – Bielan się ożywił. Najbardziej podobał mu się wariant krakowski. – Ty się na tym znasz. Może zrobiłbyś na jutro notatkę z rozpisanymi czterema wariantami. No wiesz, jak takie uroczystości mogłyby wyglądać. Dobrze byłoby wypunktować plusy i minusy wszystkich miejsc. W poniedziałek rano machina ruszyła. Notatka Kowala była już gotowa a Adam Bielan i Michał Kamiński pojechali przekonywać Jarosława Kaczyńskiego (...). Zadanie wysondowania kardynała Stefana Dziwisza dostał krakowski senator PiS Zbigniew Cichoń. Nadawał się do tej misji idealnie – był szefem Stowarzyszenia Rodzin Katolickich w Krakowie, dzięki czemu miał dobre dojście do metropolity. Na pochówek prezydenta kardynał zgodził się od razu, wahał się jedynie w sprawie Marii Kaczyńskiej. – Księże kardynale – zaczął go przekonywać Cichoń - instytucja małżeństwa jest dziś często atakowana, można chyba nawet powiedzieć, że żyjemy w czasach kryzysu małżeństwa. A Lech i Maria Kaczyńscy byli wspaniałym, kochającym się małżeństwem. Czyż pochowanie ich w jednym grobie nie byłoby pięknym i ważnym symbolem? - Może ma pan rację – przytaknął senatorowi hierarcha (...). Doradca premiera Michał Boni widywał się w tych dniach z Jackiem Sasinem kilka razy dziennie. Przy każdej okazji dopytywał o pogrzeb, a Sasin za każdym razem odpowiadał, że decyzja jeszcze nie zapadła. Taka sytuacja powtarzała się kilka razy, aż do poniedziałku wieczorem. Sasin jak zwykle przyjechał do Kancelarii Premiera. Do omówienia było mnóstwo spraw organizacyjnych. Padło też pytanie o miejsce pochówku. – Tak, decyzja już jest. Rodzina chce, żeby prezydent został pochowany na Wawelu – odpowiedział Sasin.

Boni był kompletnie zaskoczony. Kiedy usłyszał słowo „Wawel" aż wstał z fotela. - Czy wyście poszaleli?! – wyrzucił z siebie. - Jak wy to sobie wyobrażacie? Kto za to wszystko zapłaci?– Ale panie ministrze, premier mówił, że rząd uszanuje każdą decyzję rodziny. Nie rozumiem, dlaczego pan tak wybucha. – No tak, przepraszam. Rzeczywiście trochę się uniosłem, oczywiście wszystkim się zajmiemy. Ale tak poza wszystkim, to czuję się przez pana oszukany. Nic mi pan wcześniej nie mówił o Wawelu, a pytałem tyle razy (...). We wtorek w Krakowie IPN organizował wystawę „Zbrodnia katyńska. Pamięć i przebaczenie". Odsłonięto ją w podziemiach Centrum Jana Pawła II przy ulicy Kanoniczej, tuż obok Wawelu. Wśród gości tematem numer jeden były katastrofa i zbliżający się pogrzeb pary prezydenckiej. Zaraz po otwarciu wystawy kardynał Dziwisz z kilkoma duchownymi przenieśli się do jednego z gabinetów na górnym piętrze centrum. Kardynał po chwili został wywołany do telefonu – dzwonił pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski. Wszyscy się domyślali, że chodzi o Wawel. I mieli rację. Kardynał wrócił poruszony. – Co za dureń. Powiedział do mnie: „A co to za różnica, czy prezydent będzie leżał na Wawelu, czy na Powązkach?". (...) Cały tekst ukaże się w najbliższym numerze tygodnika „Wprost". Wykorzystaliśmy w nim fragmenty naszej książki „Smoleńsk. Zapis śmierci", która ukaże się 22 marca.

Pur


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
393 402 id 36548 Nieznany (2)
ActaAgr 105 2004 3 2 393
393 , Rozwój systemów resocjalizacyjnych w świetle literatury
393 Manuskrypt przetrwania
ActaAgr 105 2004 3 2 393
393
BY Hulecki D , Falszawanie maniet Reczy Paspalitaj, Bankauski wiesnik, nr 28 [393] 2007
Tabelaid'393
Hołyst Psychologia kryminalna (2009), str 365 393, 559 579
393
393
393
393
2.6 - Medyczne - str. 382 - 393, 1.1 - Skrypt na II stopień licencji
393
393
393

więcej podobnych podstron