Długi list do Braci Ślązaków. "List ten skierowałem do tych, którzy są w stanie zrozumieć moje intencje i powagę chwili" Zanim przejdę do rzeczy pozwolę sobie na parę słów wyjaśnienia. Moi Rodzice, z obu stron, pochodzą z kresów południowych. Po II wojnie rodzina mojej Matki osiedliła się na Śląsku (Opolskie i Katowickie), natomiast rodzina mojego Ojca na ziemiach zachodnich. Tam też po ślubie zamieszkali moi Rodzice, i tam się wychowywałem, jako chłopak. Rodzina mojego ojca wymarła prawie bezpotomnie, z różnych powodów. Natomiast rodzina ze strony Matki stała się rodziną polsko-śląską, w dokładnych proporcjach – pół na pół. Urodziłem się na Opolszczyźnie, i choć wychowywałem się na Ziemi Lubuskiej, na Śląsk przyjeżdżałem bardzo często, najpierw z Rodzicami, potem samodzielnie. W latach 1974-1981 mieszkałem w Katowicach. Śląskość od dziecka budziła moją ciekawość, rosła w miarę wyrównywania się proporcji w rodzinie, aż z czasem przybrała postać publicystyczną. Na tematy śląskie pisałem dużo, jako dziennikarz i publicysta. Za publikacje w „Kulturze” paryskiej otrzymałem nagrodę POLCUL-u. Jako historyk nabrałem dużego szacunku dla wysiłku, który począwszy od połowy XIX w. włożyła polska ludność rodzima na Górnym Śląsku. Mając na uwadze szerszy ogląd, można powiedzieć, że w tamtym czasie, było to dość typowe zjawisko, mimo to w swojej istocie – niezwykłe. Ale ten wkład do polskiej kultury trzeba uszanować i docenić. Jest to zadaniem nie tylko historyków, publicystów, ale wszystkich zainteresowanych podtrzymaniem ciągłości polskiej kultury i państwa. I wreszcie pytanie, co skłoniło mnie do napisania tego listu-apelu, i od kogo otrzymałem prawo do zabierania głosu w tej sprawie? Pierwszą osobą jest śp. pan Franciszek Adamiec i Jego troska o adaptację dorobku Lompy, Miarki, Korfantego, Osmańczyka i przedwojennego Związku Polaków w Niemczech (nieco więcej poniżej), do polskiej myśli i kultury. Drugą osobą jest prof. Franciszek Antoni Marek, który kilkakrotnie stwierdził, że jestem jednym z niewielu, który nie będąc Ślązakiem rozumie Śląsk. Ponadto są jeszcze dwie zasadnicze sprawy: 1) wspomniany wyżej wkład wielkich polskich Ślązaków stanął dziś wobec groźby zapomnienia (podobnie zresztą jak sama istota polskości), a nawet zagłady, 2) istnienie komunistycznej i pokomunistycznej blokady procesu adaptacyjnego z obu stron. Te dwa czynniki nie pozwalają wypełnić wiedzą owego wzajemnego oddalenia, które niewątpliwie miało miejsce w ciągu ostatnich sześciu wieków, a które dziś karmione jest nieprawdami i wykorzystywane w propagandzie przeciw nam. Jako historyk mam obowiązek podtrzymywać pamięć i zwrócić uwagę na owe szczegóły. Tak więc o złą wolę nikt posądzić mnie nie może, choć pisząc o Śląsku mam świadomość, że jego problematyka jest tak emocjonalnie złożona, iż nie ma sposobu, by móc zadowolić każdego. Do zasady należy, że zawsze ktoś musi się obrazić.
Moje peregrynacje Problematyką śląską zajmuje się długo, ale opiszę tu tylko fakty, które zrobiły na mnie największe wrażenie... Gdy w stanie wojennym ukrywałem się w bytomskim szpitalu (skierował mnie tam dr Geisler, a przyjął dr Pardela), byłem świadkiem następującego zdarzenia: dwa łóżka dalej leżał pewien Ślązak. Któregoś dnia, od lekarza dowiedział się, że ma zaawansowaną chorobę nowotworową i niewiele mu już zostało. Gdy w kilka godzin później przyszła w odwiedziny do niego wnuczka, poprosił ją, aby przyniosła „tako cerwono książka w twardyj okładce”. Wkrótce okazało się, że były to wydane przed wojną „Ilustrowane dzieje Polski”. Przejęty tym faktem zapytałem, dlaczego w takim momencie, właśnie historię Polski uznał za najważniejszą? Nie był rozmowny, ale odpowiedział w gwarze śląskiej:
- Widzis synek, mom wnuczka, a idą złe casy. Odwrócił wzrok, otworzył książkę i z wielką uwagą zaczął ją czytać. Rozmowa była skończona. „Złe czasy” w gwarze śląskiej mają bardzo dosłowne znaczenie. Kolejnym człowiekiem był p. Franciszek Adamiec z Opola, absolwent polskiego gimnazjum w Bytomiu, członek przedwojennego Związku Polaków w Niemczech i historyk z wykształcenia. To min. dzięki niemu napisałem pierwsza swoja książkę – „Znów tracimy Śląsk” (Lublin 1999). Domagał się ode mnie takiej postawy wobec wówczas tworzącej się mniejszości niemieckiej, jaką powinien zająć polski Ślązak, tak doświadczony prze z pruski reżim. Nie pomogło tłumaczenie, że nie jestem Ślązakiem i nie mam prawa do takiego stanowiska. Intencje zrozumiałem dopiero później – moja postawa, jako Polaka miała uznać 100-letni wysiłek Polaków śląskich za swój własny. Młodszy o pokolenie miałem nie tylko uwiarygodnić polskość tak zacnego człowieka, ale przede wszystkim włączyć w historiografię polską jego wizję i całe doświadczenie tamtego śląskiego pokolenia. Wówczas coś podobnego nie przyszło mi do głowy. Poznałem też wielu innych polskich Ślązaków: pana Poloka z Kędzierzyna Koźla, wokół którego długo krążyłem, aż wreszcie otrzymałem zaproszenie do domu na kawę; panią dr. Ligulę-Kozak, jej siostrę Irenę Hundt, przelotnie p. Walerię Nabzdyk i wiele innych osób. Wszyscy oni komunistyczną Polskę zaakceptowali bez reszty, bo innej nie znali. Jakże to boleśnie tragiczne. Moje doświadczenia nie były jednostronne. Historyczna droga Ślązaków podzieliła ich na polskich, niemieckich i śląskich. Ale do dziś najwięcej jest obojętnych narodowo – katolików, choć i ten „mur” zaczyna się kruszyć. I jeszcze jeden szczegół, z drugiej strony Śląska. Gdy bodaj w 1985 r. mój 90-letni Dziadek leżał w ozimskim szpitalu (odwodnienie), kilku leżących obok niego Ślązaków oznajmiło mu, że za długo żyje i zbyt długo pobiera emeryturę… No, coś podobnego człowiekowi wychowanemu w polskiej kulturze, raczej do głowy nie przyjdzie. Nie chodziło im jednak o długie lata życia, lecz o to, że był tak długo żyjącym Polakiem mieszkającym na Śląsku. Gdy powiedziałem, że to nie po katolicku, zawstydzili się. Później jeden z nich podszedł do mnie i zaczął opowiadać o zasługach swojej rodziny w powstaniach śląskich. Nie rozmawialiśmy długo, ale człowiek ten okazał się człowiekiem poczciwym z natury i nie bardzo wiedział co miał z sobą zrobić. Ten jego kontrast wewnętrzny okazał się nie bogactwem, lecz raczej dramatem. Zobaczył swój grzech, ale nie był w stanie go przezwyciężyć, a ja z kolei nie mogłem mu w niczym pomóc. Na pożegnanie dotknąłem jego ramienia i poprosiłem, aby nigdy więcej tak nie myślał. Schylił głowę i odpowiedział:
- No ja, ja, ja! Co Polska dała Śląskowi? Na portalu www.wpolityce.pl z 20.06.11 opublikowałem artykuł pod tym samym tytułem. Starałem się pokazać w nim miejsce i rolę Górnego Śląska na przestrzeni dziejów. Nie został zrozumiany z powodów pozamerytorycznych. Na przeszkodzie stanęły: zasób mentalny i nieprawdziwe mity. A to dowód na to min., że obecne czasy niosą z sobą więcej dezorientacji niż orientacji. Nikt nie kwestionuje, że Śląsk współtworzył państwo piastowskie – Polskę, że gwara śląska jest jedna z czterech podstawowych gwar tworzących język polski oraz że Ślązacy, czy dziś Górnoślązacy, są Słowianami. Faktem jest też, że Niemcy Górnoślązaka nigdy nie uznają za reprezentanta swojej kultury. A jakie na nich temat mają zdanie, doskonale wiedzą sami Górnoślązacy. Ślązacy w Polsce są Ślązakami w Niemczech Polakami. Oczywiście, tak w Polsce może pozostać, ale jak długo można być „cyganami” pogranicza – dziś tylko socjologicznego? I to są konstytucyjne wyznaczniki miejsca i przynależność Górnoślązaków. Proszę wybaczyć styl i bezpośrednią argumentację, ale wymagają tego: czas i niesprawiedliwe wzajemne stosunki. Wynikły one z kilku ważnych względów: historycznego (rozejście się dróg), wewnętrznego społeczno-politycznego i historycznego zastoju po II wojnie oraz ingerencji czynników zewnętrznych. W czasie kulturkampfu Karol Miarka chcąc uchronić od klęski posła katolickiego, napisał wstrząsający artykuł pt. „Jezus Maria Józef ratujcie nas z ręki nieprzyjaciół, bo giniemy”. Wywarł on tak duże wrażenie, że poseł katolicki wygrał. Przywołując ten moment, chcę zwrócić uwagę na pewną zbieżność sytuacji, ponieważ dziś Śląsk kolejny raz stanął na rozdrożu. Nie ma już takich słów, a na horyzoncie nie widać takiej osoby, która mogłaby napisać współczesny podobny artykuł i zrobić takie same wrażenie. Miarka ratował wówczas katolicyzm, ale też tę cząstkę polskości, która zaczynała świtać. I co ciekawe, że przez 30 lat uważał się za Niemca i dopiero niemiecki ksiądz Bogedain uświadomił mu, że jest Polakiem. W niemieckich szkołach uczono go, że nie ma literatury polskiej, a sama gwara śląska jest jakimś nikomu nie potrzebnym rozwodnionym językiem polskim. Gdy odwiedził dr Rostka w Cieszynie i tam w jego domu zobaczył bibliotekę polskiej literatury, dostrzegł cały fałsz, jakiemu wcześniej został poddany. Również sam Korfanty wspomina, że w dzieciństwie nie wyobrażał sobie, aby człowiek wykształcony mógł mówić po polsku. Dziś raz po raz słyszę o jakiejś Europie, w której to wówczas żyli Ślązacy... Jakaż to była Europa, z której musieli uciekali sięgając trzykroć po oręż? Przepraszam, ale jacyż to byli Europejczycy, którzy niewolniczą pracą na Śląsku musieli budować obcy przemysł? Dziś Śląsk wrócił do macierzystego położenia, a to oznacza, że historia, a może sam Pan Bóg, dali nam możliwość korekty dawnych błędów – z obu stron. Nie krótka perspektywa dania dzisiejszego i chciejstwo wyznacza rolę tak samo Śląskowi, jak i Polsce, lecz wyznaczyła mu dziejowa perspektywa i wciąż wyznacza geopolityczne położenie. W artykule, „Co Polska dała Śląskowi” powołując się na opinię E. Romera, cytuję: „ Górny Śląsk w ostatnich dziesiątkach lat życia gospodarczego Niemiec, nie odgrywał żadnej ważniejszej roli. Był on jednak terenem przemysłowym, za pomocą, którego potężne Niemcy […] planowały zdobyć Polskę, aby z tą Polską, jako prowincją niemiecką, stanowił organiczną jednostkę gospodarczą”. I tu trzeba dopowiedzieć, że opanowanie Polski za pomocą Śląska miało pomóc Niemcom w ekspansji na wschód. Tak samo było w czasie II wojny światowej. Warto się, więc zastanowić, jaką rolę może odegrać dziś Śląsk? Właśnie to geopolityczne położenie stawia wymagania, co do świadomości roli, jaką Górny Śląsk może odegrać – złą lub dobrą. I tu znów pojawia się pytanie, co Polska dała Śląskowi? Od lat jak echo krąży ono po Górnym Śląsku i pomimo istniejących tam instytutów i wyższych uczelni, nie może znaleźć odpowiedzi. W swoim artykule porównując okres największej świetności Śląska z okresem jego największego upadku, chciałem pokazać, jaką cenę musiał on zapłacić za oderwanie się od Polski; w jaki sposób traktowany był Górnoślązak w Prusach niemieckich oraz, że nikt prócz Polaków nie będzie wiązał mieszkańców rodzimych Górnego Śląska z bogactwem, jakie kryje przynależna im ziemia. W dalszym planie mieści się też sugestia, że polskość pojawiła się tam, jako refleksja w kontekście biedy, która ich dotknęła. Poczucie to wyszło, więc z najgłębszych podstaw egzystencji, jakoby z samego dna. Była czystą prawdą odczytaną z własnych genów oraz poczucia wolności przechowanego jeszcze z czasów piastowskich. W 1922 r. dwie różne rzeczywistości spotkały się: śląska popiastowska i polska pojagiellońska. Różnice musiały się uwydatnić. Dla celów własnych warto też porównać tych Ślązaków, którzy odeszli od Polski z tymi, którzy do niej wrócili. To porównanie wyłania rzeczywistą prawdę. Porównanie z Litwą miało pokazać, że litewska droga, która jest lustrzanym odbiciem (odwrotnością), prowadzi do kompletnego osamotnienia. (A Górny Śląsk wchodzi właśnie na podobną drogę). Gdy Śląsk odchodził od Polski w średniowieczu, przychodziła Litwa (Wielkie Księstwo Litewskie), gdy Litwa odchodziła w okresie zaborów, wracał Śląsk. Gdy w połowie XIX w. na Litwie budziła się litewskość przeciwko polskości, na Górnym Śląsku budziła się polskość przeciwko niemieckości. Mimo to, obydwa kierunki miały charakter naturalny. Dziś śląskość zaczyna przybierać, jak niegdyś na Litwie podobny kierunek: podręczniki, alfabet, antypolskie nastawienie. Z tego prócz klęski, nie może się nic urodzić, bo cały ten ruch, aczkolwiek sympatyczny, nie ma uzasadnienia ani w kulturze, ani w literaturze, a jego najsilniejszym oparciem jest po prostu – przekora. Więcej, polska przekora. Ślązacy oczywiście mogą się czuć, kim chcą, ale trzeba podkreślić, że na uznanie tego luksusu stać tylko Polskę. W innych krajach, w tym w Niemczech, będą nikim innym jak Polakami, ale już bez takich praw zwyczajowych, jakie mają w Polsce. Niemcy Ślązaków potrzebują do celów politycznych, bo doskonale wiedzą, że włączenie Śląska do Niemiec spowoduje natychmiastową reakcję odwrotną: Ślązacy staną się Polakami, założą polskie organizacje i poproszą Polskę o pieniądze. I nie ma, co ukrywać, że po takich ruchach, Ślązak stanie się wstrętny dla obu stron. Zostanie kompletnie sam w tym brutalnym świecie. W taki sposób Górnoślązacy pozbawią się jedynego oparcia, jakie mają wyłącznie w swoim macierzystym kraju – Polsce. Na pytanie, co Polska dała Śląskowi, odpowiedź jest bardzo prosta, choć na Górnym Śląsku trudna do wyobrażenia. To dramat dla obu stron! Dała, więc najpierw wielką perspektywę odradzającej się Polski. Potem perspektywa ta została wzmocniona przez polską Narodową Demokrację i miejscową chadecję, które w różnym czasie były tam potęgą, oraz samego Korfantego, który wyrósł z obu tych organizacji. Bez owej perspektywy nie zaistniałaby żadna nadzieja poprawy bytu. Nie zaistniałby też punkt odniesienia. A punktem odniesienia była Polska. Bez odrodzonej Polski nie byłyby możliwe trzy powstania śląskie. W momencie powstania państwa polskiego, Polska Górnoślązakom dała tożsamość. Górnoślązacy zachowując swoją specyfikę mogli się identyfikować z macierzystym narodem, z którego wyszli i do którego chcieli wrócić. To jest tyle, co otrzymanie życia. Druga Rzeczpospolita w tamtym okresie dla Górnego Śląska była tym samym, co niedawno RFN dla NRD. Ba, tu jest tak wiele podobieństw, że powinny zbudować głęboką refleksję, zwłaszcza wśród Górnoślązaków. Tej refleksji jednak nie ma ani na Górnym Śląsku, ani w samych Niemczech, gdzie mieszkańcy Śląska śmieją się z NRD-owców tak samo, jak rodowici Niemcy. I dalej, Po 1922 r. państwo polskie dało Górnoślązakom wykształcenie i elity. Po 1945, niestety, tylko rzeczywistość komunistyczną, którą sami znają z autopsji. Niczego nie wypominając, ale odwrotnie, doceniając w pełni tę około 100-letnią walkę Górnoślązaków z Niemcami – na śmierć i życie, trzeba odpowiedzieć na tak intencjonalnie postawione pytanie, że jak widać Polska zapłaciła sowicie za owe bogactwa, które przynieśli ze sobą Górnoślązacy, jako wiano. Ale tu natychmiast trzeba dopowiedzieć, że Polacy przyjęli to z wdzięcznością, ale nie po to, aby kolonizować, lecz współgospodarzyć. Okres II RP charakteryzował się tym, że tak samo wówczas w interesie Górnego Śląska jak i Polski była eliminacja kapitału niemieckiego, z czysto praktycznych powodów – nadmiernej dysproporcji. Nie można było być nogami w Polsce a siedzieć w kieszeni Niemcom. Z kulturowego punktu widzenia, jest radykalne przejście, ale decyzja powstań była decyzją jeszcze bardziej radykalną. Natomiast, jeżeli chodzi o okres PRL-u, to warto zapamiętać, szerokie tory do Huty Katowice szły nie ze Śląska na wschód, lecz ze wschodu do Huty Katowice. A to zasadnicza różnica! Za PRL nie można mieć do Polaków pretensji, chyba, że się bardzo chce. Nie na tym jednak rzecz polega. Rzecz polega na tym, co bardzo trudno dochodzi do świadomości na Śląsku, że Górnoślązacy bez Polski, stają się tym samym, co dziś Litwini – niestety niczym. Przestaje mieć wówczas znaczenie przynależność etniczna bogactw, przestaje mieć też znaczenie niewolnicza praca Górnoślązaków w Niemczech przy budowie hut i kopalń, bo nie ich kapitał, a praca, choć mizerna, została zapłacona... Cholera, przykro to pisać, ale echo pytania, co Polska dała Śląskowi, musi wreszcie trafić na jakąś odpowiedź. Musi wreszcie zaistnieć jakiś dialog i jakiś rozsądek! Na Górnym Śląsku w dużej mierze Polska, i polska kultura są postrzegane negatywnie. Zdziwienie budzą podstawowe fakty historyczne, min ten, który mówi, iż do połowy XVI wieku to właśnie z Polski na Śląsk szły podniety i treści kulturalne. Okres jagielloński jest tam niemal nieznany. Polacy powinni nauczyć się śląskości, ale też i Ślązacy będąc w Polsce powinni poznać wkład polskiej kultury w cywilizację łacińską, a jest ona wielka. Powinni pójść drogą Karola Miarki, który u Rostka dostrzegł coś, o czym wcześniej nie mieli pojęcia. Bogactwa mineralne, to dla gospodarki wiele, ale nie można na nich opierać swojej tożsamości w Polsce, ani nigdzie na świecie. A tym bardziej podsycać śląską krzywdę, która w sposób nieobiektywny zaczyna narastać w tempie arytmetycznym. Powoli wszystko zaczyna przeradzać się w ową śląską krzywdę. I znów nie na tym rzecz polega.
Prawda jest nieco inna Rozpad Polski Piastowskiej zaczął się od nieodpowiedzialnej polityki Bolesława Rogatki, a więc księcia śląskiego (wrocławskiego i legnickiego), syna Henryka Pobożnego. Zmarnował do końca dzieło i myśl zjednoczeniową swojego ojca, chociaż głównym winowajcą była klęska pod Legnicą w 1241 r. W wyniku rodzimej wojny w 1249 r. oddane zostały Niemcom dwie pozycje strategiczne: gród Szydłów, przy ujściu Odry i Nysy Łużyckiej oraz Ziemia Lubuska – zwornik miedzy Pomorzem a Śląskiem. Od tego zaczęła się ekspansja niemiecka. Podział Polski przez Krzywoustego stworzył prawdziwy dramat. Ale zjednoczenia nie dokonali Piastowie śląscy i wielkopolscy, lecz Polskę dzielnicową zjednoczył orężem Łokietek – książę łęczycki i kujawski. Nie jest też prawdą, że Kazimierz Wielki wyrzekł się Śląska. Ta opinia powtarzana jest jak mantra, niczym „wypędzenie” w Niemczech. Na tym nieprawdziwym micie buduje się min. antagonizm polsko-śląski. Kazimierz Wielki swój proces zjednoczeniowy oparł na strategii pokojowej i w ten sposób starał się wyprowadzić państwo z izolacji politycznej, w jaką wpadło podczas walk Łokietka. I siłą faktu, odzyskiwanie swojej władzy musiał podzielić na etapy. Nie było go stać na kolejna wojnę z Janem Luksemburskim, a co za tym szło i z Krzyżakami. Ponadto Piastowie i możni na Śląsku w tamtym czasie ciążyli ku będącym na wyższym wówczas poziomie cywilizacyjnym Czechom. Długosz wspomina o istniejącej na Śląsku dużej niechęci do Polski. Nie można tu jednak zapominać o roli Bolka Świdnickiego, który wyłamał się i przeszkodził wojskom Luksemburczyka w połączeniu się z Krzyżakami pod Kaliszem i, według niektórych historyków, dokonania pierwszego rozbioru Polski. Piastowie śląscy odchodząc od Polski nie rozumieli jeszcze tego, co zrozumieli 600 lat później powstańcy śląscy. To bieda, która porównywalna była z galicyjską, zmusiła porzuconą przez własną szlachtę i później inteligencję ludność śląską do szukania wyjścia. Porównanie to może wydawać się obraźliwe dla Górnoślązaków, lecz trzeba zdać sobie sprawę, że obydwie krainy były pod panowaniem austriackim. Ewentualną winę za nieodzyskanie Śląska Polacy mogą ponosić za czasów jagiellońskich, ale trzeba również zdać sobie sprawę trzech podstawowych ograniczeń:
1) Rzeczpospolita w tamtym czasie zainteresowana była syntezą dwóch cywilizacji: łacińskiej z bizantyńską, co pochłaniało jej ogromna energię,
2) z zasady niestosowania ekspansji zbrojnej poza granice swojego kraju,
3) dynastia jagiellońska dbała o pewną równowagę sił pomiędzy Koroną, Wielkim Księstwem Litewskim, a Śląsk mógł paść ofiarą tej polityki. Ponadto Polacy na swoją obronę mają jeden podstawowy atut. Śląsk, podobnie, jak zrobiły to Prusy Królewskie w 1450 r., mógł zgłosić swój akces do Rzeczpospolitej i prawdopodobnie zostałby przyjęty. Takiego akcesu ze strony Śląska jednak nie było. Inaczej natomiast sprawa się miała za panowania Jana III Sobieskiego. Armia polska wyszła poza granice Rzeczypospolitej, choć nie miała nic wspólnego z ekspansją zbrojną. Bezinteresowną pomoc udzieloną Austriakom natomiast można poczytać, jako naiwność polityczną. Odzyskanie Śląska było nie tylko w zasięgi reki króla Jana, ale – palca. I kto wie, czy ten gest w przyszłości nie okazałoby się ważniejszy dla Polski niż samo zwycięstwo pod Wiedniem? Prawdziwy dramat ludności śląskiej zaczął się za panowania pruskiego. Nie tylko Fryderyk, zwany przez Niemców Wielkim, ale też wielu jego następców chcieli ze Ślązaków zrobić nie tylko Niemców, ale również protestantów. Na Dolnym Śląsku to się udało, na Górnym – nie. Zaczęto od języka i szkolnictwa, podobnie zresztą, jak w zaborze rosyjskim. W obydwu zaborach korzystano z wzorów polskiej Komisji Edukacji Narodowej. Różnica polegała na tym, że w Prusach udało się wprowadzić powszechne nauczanie, a w Rosji – nie. Powszechne nauczanie w Prusach związane było z językiem niemieckim, polski był dyskryminowany, z wyjątkiem okresu Bogedaina; w rosyjskim, z rosyjskim, przy takiej samej dyskryminacji mowy Polaków. Różnica polega na tym, że wychowanie niemieckie w dużo większym stopniu zdołało wpłynąć na trwałe usposobienie nie tylko Górnoślązaków, ale także, choć w mniejszym stopniu, Wielkopolan. Królestwo i Litwa okazały się w tym względzie bardziej odporne, ze względu na stan majątkowy elit i samą jej ilość. Stąd też do dziś jest widoczna, zwłaszcza wśród Górnoślązaków, ale też i Wielkopolan, wszelka pogarda do tego, co dotyczy Wschodu. I trzeba powiedzieć, że jest to ich kulturową pięta Achillesową. Nie można niedoceniać eksperymentu na skalę światową, skoro nie brało się w nim udziału, albo miało niewielki. Eksperyment dotyczył wypracowania syntezy dwóch cywilizacji: łacińskiej i bizantyńskiej. I tu polska kultura wzniosła się na wyżyny, których do dziś nie bardzo rozumie Polska zachodnia. Różnice w odbiorze polskiego dorobku wynikają z geografii. Ta sama geografia zadecydowała o wyższości techniczno-cywilizacyjnej zachodnich dzielnic Polski. Ale trzeba jednak wyraźnie podkreślić, że to nie one były twórcą tej cząstki cywilizacji, lecz trybikiem w dużej maszynie, i bardziej ofiarą, niż współtwórcą. Polska jagiellońska, a więc wschodnia, samodzielnie kierowała procesem przemian kulturowych, politycznych i cywilizacyjnych. A to zasadnicza różnica. Podłożem nieporozumień i wzajemnych niechęci na tym tle, jest po prostu niewiedza. Jej korzeni trzeba szukać wciąż w szkole: pruskiej, a także PRL-owskiej i postpeerelowskiej. Ślązacy powtarzają, że Polacy nie rozumieją Śląska. Oczywiście to prawda, ale Śląsk ma bardziej skomplikowana warstwę psychologiczną niż kulturową. Bardziej skomplikowana wydaje się ona samym Górnoślązakom, bo nie zdają sobie sprawy ze skali tych samych komplikacji kulturowych na kresach. Gdy mój Dziadek, legionista i przedwojenny urzędnik państwowy, przyjechał na Śląsk, wiedział jedno, że w komunistycznej nieprzewidywalnej rzeczywistości (a właściwie – przewidywalnej) musi osiąść na wsi, bo tylko praca na roli pozwoli mu wyżywić rodzinę. I tak zrobił. Gdy pewnego wieczoru zaczęli śpiewać, przyszli Ślązacy i zapytali skąd znają ich piosenki? Dziadek odpowiedział, że skoro mamy ten sam język, musimy mieć też i wspólne piosenki. Na drugi dzień śpiewali już razem. Od posady sołtysa wybroniło go wyjaśnienie, że skoro nie zna tutejszych stosunków, nie może wziąć na siebie żadnej odpowiedzialności. Potem trzech kolejnych jego synów wzięło sobie za żony Ślązaczki i pozostali na Śląsku. W tej samej wsi mieszkała kobieta o nazwisku Czeszka. To ona odebrała skomplikowany poród mojej Matki (brat na ziemiach zachodnich go nie przeżył). I po dwóch tygodniach pociągiem wracałem na ziemie zachodnie. Kresowianie przyjeżdżając na Śląsk nie znali śląskości, ale kulturowo i mentalnie byli przygotowani na nowe warunki. Oczywiście były to dwa różne światy, ale warto zauważyć, że od samego początku zaczęła go dzielić i pogłębiać komunistyczna władza, a potem zakurtynowy rewizjonizm niemiecki, np. poprzez paczki, które miały wartość renty po dziadku w Wehrmachcie. Rozbudzone nadzieje i opowieści o dobrobycie niemieckim „nie do opisania” pobudzały nadmiernie wyobraźnię rodzimej ludności, i dodatkowo zaczęły dzielić społeczność na Śląsku.
Śląskie mity Oprócz chyba najczęściej powtarzanego o porzuceniu Śląska przez Kazimierza Wielkiego mitu (była już o nim mowa) jest jeszcze kilka: o „galileuszach” (od Galicji), odwróconych plecach, o tym, że Piłsudski nie chciał Śląska, i jeszcze kilka pomniejszych. Najciekawszym z mitów jest „syndrom odwróconych pleców”. Tkwi on tak głęboko, że nikt ze Ślązaków do końca nie jest w stanie go merytorycznie zinterpretować, a dla Polaków jest kompletnie niezrozumiały. Z reguły milkną, nie znajdują żadnej odpowiedzi, bo nie wiedzą, o co chodzi. Ów syndrom jest zespołem pamięci o dawnej wielkości Śląska, żalu jej utracenia, pretensji i szukania winnych. Pytanie zasadnicze jest jednak następujące:, kto się bardziej odwrócił: Polska od Śląska, czy Śląsk od Polski? Gdy w połowie XIX wieku zaczęły dochodzić głosy o odradzającej się tam polskości, pomoc ze strony Polaków niemających jeszcze państwa płynęła szczodrze, i to na wielu poziomach. Począwszy od przesyłania polskich książek i gazet, a potem finansowania zapewne kilku z nich (dotąd nie ustalono ilu), od odpowiedzi na apel Karola Miarki o pomoc w czasie kolejnego głodu (tu była ona tak obfita, że musiał prosić o jej wstrzymanie), aż do pomocy finansowej polskiego rządu w czasie plebiscytu i powstań. Do dyspozycji III powstania Piłsudski dał 500 najlepszych oficerów. Jaką rolę odegrali, niech powiedzą historycy powstań śląskich? Mit o „galileuszach” też należałoby obalić. Ci urzędnicy przyjeżdżający z Galicji wypełniali lukę kadrową i wówczas nie było innego sposobu, choć niektórzy z nich zachowywali się nagannie. Jednym słowem minęła już 90 rocznica powrotu Śląska do Polski, a proces integracyjny zatrzymany w 1945, nadal jest blokowany. Mimo to „piłeczka „ jest po polskiej stronie.
Śląskie racje Są śląskie racje, które nie podlegają dyskusji, i które nowe państwo polskie musi uwzględnić. Armia Krajowa i Polskie Podziemie doczekały z trudem i bólem, ale doczekało się. Teraz kolej na część śląską. Najważniejszym jest ponad 100-letni dorobek polskich Ślązaków, który jest źle i powierzchownie eksponowany zarówno w szkole, jak i w mediach. Dziś o tym dorobku się zapomina, ale trzeba podkreślić, że niestety, po obu stronach. Ten dorobek trzeba na nowo rozpisać we wzajemnej współpracy. I jest to całkiem możliwe. Kolejnym są rzeczywiste krzywdy śląskie. Jedna z ważniejszych dotyczy volkslisty. Jest to trudny i zadawniony temat, ale musi być wyjaśniony, i to do końca. Z zasadniczych powodów nie zdobył się na to PRL, musi zdobyć się Polska popeerelowska. Wielu Górnoślązaków zapisując się na volkslistę, robiło to na polecenie bpa Adamskiego i dla ukrycia się przed niemieckimi aresztowaniami. Komunistyczna władza tego faktu nie chciała uznać, wolała antagonizować, niż czynić sprawiedliwość. Więcej, ta sama władza, zwłaszcza w okresie wczesnopowojennym, potrafiła odebrać gospodarstwo nawet członkowi ZPwN i przekazać je nowemu osadnikowi. Większość osadników oddawała gospodarstwa powracającym właścicielom, ale byli tacy, co nie chcieli tego zrobić. Kolejną, bardzo bolesną dla Górnoślązaków jest sprawa Korfantego. W polityce bywa różnie, ale historycy muszą tę sprawę ostatecznie rozsądzić – na tyle ile to możliwe. Kolejną, współczesną, był niczym nieuzasadniony pomijający stosunek władzy wojewódzkiej do polskich Ślązaków. Obserwowałem to na własne oczy na Opolszczyźnie po 1990 r. Władza ta wolała rozmawiać z mniejszością niemiecką, niż z zasłużonymi dla polskości na Śląsku Ślązakami. Pisałem o tym wielokrotnie. Na Śląsku Opolskim jest też grupa (nie wiem, jak wielka) Górnoślązaków, która nie przyjęła obywatelstwa niemieckiego i nie wstąpiła do mniejszości niemieckiej, świadomie odmawiając sobie wyraźnych korzyści z tego płynących. Ale o tym prawie nikt nie słyszał. To fatalny błąd. Dyskryminowani Polacy zapominają o swoich lojalnych obywatelach, przyczyniając się w ten sposób do ich dyskryminacji. To nie jest normalne. Od naprawiania właśnie tego typu zaległości należałoby zacząć powtórny proces integracji polskiego narodu, po zatoczonym wielowiekowym dziejowym kole. Nikt inny nie może tego zrobić jak państwo polskie. To jego obowiązek.
Zakończenie Oczywiście, wiele zarzutów tu postawionych można skierować również do samych Polaków. Rzecz jednak polega na tym, że Polacy mimo wyrażanych niechęci do swojego państwa, w podświadomości posiadają jakąś z nim więź. Górnoślązakom postawionym na tej drodze grozi zupełne osamotnienie, a oderwanie się od Polski, jest oderwaniem się od wszystkiego najpierw, co polskie, a potem po kolei, od tego wszystkiego, co śląskie. Na koniec jest już tylko walka o byt i nic więcej. Dokładnie tak, jak było w Prusach. Śląskość w Polsce ma duże perspektywy, poza nią - żadnych. Tu Górnoślązacy mogą się żachnąć, ale chyba nie do końca zdają sobie jeszcze sprawę z tego, że od momentu, gdy śląskość odzyskała polski wymiar, stała się bardziej dojrzała i pełna – znalazła się w tej samej strefie językowej, geopolitycznej, a także folklorystycznej (pieśni), co Polacy. Tę prawdę poznał Korfanty i docenił, ale chciał natychmiast zbyt wiele… No, nie sposób być „lepszym Polakiem” natychmiast, bo przed tym „natychmiast” stało wiele pokoleń, które kładły głowy min. po to, by mogły zaistnieć warunki do wybuchu trzech powstań śląskich. Proporcje. Dzisiejsze pokolenia Górnoślązaków wydają się zapominać już o prawdach, które zbudowały pokolenia od Lompy do Osmańczyka. (Podobnie jest z Polakami, też zapominają o swoich bohaterach. Za to się płaci straszliwą cenę). Dziś Korfanty zza grobu domaga się konsekwencji od swoich spadkobierców i podjęcia kontynuacji swojej drogi. Musicie Panie Panowie rozważyć dwie zasadniczą rzecz: czy nie warto podjąć tę pozytywną ideę piastowską i zaświecić owo „światło ze Śląska”, które kiedyś w Polsce tak dobrze świeciło? Chcąc jednak je zaświecić, nie można pominąć owego doświadczenia pojagiellońskiego, które przyniesione została do Was przez ekspatriantów ze wschodu, ponieważ to właśnie ono jest owym lepiszczem, które może spoić dwie rozłączone niegdyś części. I możemy to zrobić tylko razem. Owa jagiellońskość jest tym, co będzie się Wam podobać. Ona spełniała wiele postulatów, które zgłaszali Wasi przodkowie w okresie plebiscytowym. Równowaga jest zachowana, bo epoka jagiellońska jest doświadczeniem do wykorzystania, a czasy obecne wymuszają uwarunkowania z okresu piastowskiego. Okres wschodni skończył się, Polska popiastowska pozostała. Rzecz jednak w tym, że śląskość należy dopasować do polskości a polskość do śląskości i stworzyć syntezę. Tu nic nikomu nie ubędzie. Nie wolno uciekać, bo ucieczka jest ucieczką donikąd. A syndrom odwróconych pleców jest mitem, który nie ma pokrycia w rzeczywistości. List ten skierowałem do tych, którzy są w stanie zrozumieć moje intencje i powagę chwili. Polska jest wciąż w budowie – od upadku swojej państwowości i trzeba zauważyć, że budowa ta została przerwana w 1945 r. Oczywiście, nie chodzi o drogi ani o ocieplanie domów, lecz o świadomość, bo to właśnie ona zadecyduje o wszystkim, a szczególnie na Górnym Śląsku. Świadomość, to kwestia pracy pokoleń, krystalizuje warstwowo, poprzez ból, krew i wysiłek. Chodzi o to, aby, poprzez lenistwo, krótką perspektywę, albo zwykłą głupotę nie zagubić tego dorobku, bez którego pomyślna przyszłość nie jest możliwa. Wszystko, co wypracowali polscy Ślązacy, jest nadal aktualne. A szczególnie aktualne jest Pięć Prawd Polaków. Oderwanie się od tej drogi, przyszłym pokoleniom grozi jej powtarzanie. „Piłeczka” jest dokładnie po środku. Śląscy spadkobiercy idei polskości, a jest ich jeszcze sporo na Górnym Śląsku, powinni przejąć inicjatywę u siebie, bo to od nich zależy los rdzennej tradycji na Śląsku. Tak, jak nikt nie jest w stanie nakłonić nikogo do powstania wbrew jego woli, tak też państwo polskie nie jest w stanie utrzymać polskiej tradycji na Śląsku wbrew woli samych Górnoślązaków. Państwo polskie ma swoje obowiązki wobec Śląska, ale nie będzie w stanie podtrzymać nieistniejącego tam ducha. Państwo jest dziś marne, ale od nas wszystkich zależy, czy będzie ono w stanie stworzyć odpowiednią perspektywę. Dziś wymaga mentalnego zjednoczenia! Górny Śląsk jest miejscem newralgicznym i właśnie tam Górnoślązacy, spadkobiercy Piastów, powinni dogadać się przede wszystkim sami z sobą i być może pokazać Polsce nową perspektywę. Tam bowiem spotkały się piastowskość z jagiellońskością. I czekają na swoją wielką syntezę. Dziś, w innym położeniu geograficznym (piastowskim) zmodyfikowana wizja Korfantego jest całkiem możliwa. Nie porzucajcie swojego wielkiego przywódcy. Szczęść Boże.
Ps. Temat jest niezwykle szeroki i delikatny, mam więc świadomość, że wiele zaprezentowanych tu myśli wymaga doprecyzowania, a może nawet odmiennego spojrzenia. Proszę o rzeczową i merytoryczną dyskusję. Dziękuję.
Ryszard Surmacz
64 lata temu, 27 września 1947 roku, poległ w walce z obławą UB kpt. Jan Dubaniowski ps. „Salwa”
Kpt. Jan Dubaniowski „Salwa” i Oddział Partyzancki „Żandarmeria” 64 lata temu, 27 września 1947 roku, poległ w walce z obławą UB kpt. Jan Dubaniowski ps. „Salwa”, dowódca oddziału partyzanckiego „Żandarmeria”, który w latach 1945–1947 należał do najbardziej aktywnych jednostek partyzanckich antykomunistycznego podziemia w Krakowskiem. Faktycznie będąc oddziałem poakowskim, od 1945 r. konsekwentnie uznawał swą przynależność do Narodowych Sił Zbrojnych. Jan Dubaniowski urodził się 21 września 1912 roku w Krakowie w rodzinie Leopolda Dubaniowskiego. Jako absolwent elitarnego korpusu kadetów od najmłodszych lat był wychowywany w duchu służby Ojczyźnie i w tradycjach walk o niepodległość. W korpusie kadetów zdał maturę, potem ukończył szkołę podchorążych artylerii i został żołnierzem służby stałej Wojska Polskiego. Wraz z żoną Bolesławą, i dwójką dzieci (Janem i Marią) mieszkał w Przemyślu, przy ul. H. Kołłątaja 2. Jako kapitan artylerii brał udział w kampanii wrześniowej i trafił do niemieckiego obozu dla jeńców - oficerów (Oflag II b). Po udanej ucieczce przybył do Krakowa, gdzie od 1942 r. był oficerem akowskiej konspiracji. Używał pseudonimów „Szarotka” i „Wycior”. Dowodził odtwarzanym w podziemiu I dywizjonem 6 Pułku artylerii ciężkiej AK. Latem 1944 r. wstąpił do oddziału partyzanckiego legendarnego rtm. Józefa Świdy ps. „Dzik”, który przybył do Małopolski po wcześniejszej służbie w Armii Krajowej na Nowogródczyźnie, gdzie walczył z Niemcami i z sowieckimi oddziałami dywersyjnymi na czele Nadniemeńskiego Zgrupowania AK. Niedługo potem Dubaniowski został przydzielony, jako oficer taktyczny do Zgrupowania Oddziałów Partyzanckich „Odwet” w obwodzie myślenickim AK. Po zajęciu ziemi krakowskiej przez Armię Czerwona pozostał w konspiracji. Rozwiązanie Armii Krajowej przyczyniło się do poszukiwania przez Dubaniowskiego kontaktów z innymi środowiskami konspiracji niepodległościowej i w czerwcu 1945 r. nawiązał współpracę ze strukturami Narodowych Sił Zbrojnych, w ramach, których, już pod pseudonimem „Salwa”, objął dowództwo nad obwodem bocheńskim Narodowych Sił Zbrojnych, jednak w głównej mierze, nadal bazował na lokalnych kadrach Armii Krajowej a nawet – ideowo odległych od NSZ – Batalionów Chłopskich. W powiecie bocheńskim, w Lubomierzu nawiązał kontakt z byłym dowódcą placówki AK Józefem Trutym ps. „Lis” i w atmosferze narastających represji sowieckich i komunistycznych zaczęli tworzyć lokalną strukturę NSZ. Dubaniowski formalnie objął nad nią dowództwo 22 czerwca 1945 r. Określając wówczas cele działalności podległej mu organizacji wymienił trzy obszary aktywności:
1.udaremnienie jakiejkolwiek działalności komunistycznej,
2.przygotowanie terenu pod względem wojskowym na wypadek zbrojnego wystąpienia (zapewne chodziło tu o działania dywersyjne na tyłach sowieckich po wybuchu oczekiwanej wojny Anglosasów z ZSRR),
3. udaremnienie bandytyzmu [pospolitego], który zaczął podnosić głowę.
Po ogłoszonej w połowie 1945 r. amnestii, czasowo ograniczono akcję represyjną wymierzoną w ludność i konspirację niepodległościową, (choć nigdy jej nie przerwano). Dubaniowski obserwował sytuację, nie podejmując w tym okresie nazbyt licznych działań o charakterze militarnym. Warto jednak zaznaczyć, że należał do tej części podziemia, która – podobnie jak zdecydowana większość konspiracji narodowej – nie zamierzała ujawniać siebie i swoich ludzi przed wrogiem. Komunistyczna ofensywa przeciw niepodległościowemu podziemiu, jaka nastąpiła jesienią 1945 r., generalnie potwierdziła obawy sceptyków. Bezwzględne akcje pacyfikacyjne i nowe aresztowania, rozbudowywana przez UB sieć agentów i konfidentów spowodowały, że w ostatnich miesiącach 1945 r. coraz więcej zagrożonych represjami zaczęło poszukiwać schronienia w lesie. Wśród nich byli także żołnierze wielu oddziałów dopiero, co rozwiązanych latem. W listopadzie 1945 r. „Salwa” w porozumieniu z Trutym zarządził utworzenie nowego oddziału partyzanckiego, który – jako jednostka stale kwaterująca w lesie – będzie mógł być zarówno schronieniem dla „spalonych”, jak i narzędziem czynnego zwalczania władz komunistycznych i ich administracji. 11 listopada 1945 r. Dubaniowski wydał zarządzenie, które wszystkim zagrożonym członkom konspiracji dawało możliwość ochotniczego wstąpienia do oddziału, nad którym objął bezpośrednią komendę. W ten sposób powstał oddział partyzancki NSZ używający nazwy „Żandarmeria” albo też występujący pod nazwą „Salwa” - tożsamą z pseudonimem dowódcy. Początkowo oddział liczył około 30 ludzi. W następnych miesiącach osiągnął stan prawie 70 osób. Jednakże należy zaznaczyć, że liczby te mają jedynie znaczenie orientacyjne. W rzeczywistości stan osobowy oddziału „Salwy” był płynny – tak jak to miało miejsce w przypadku innych oddziałów. Niektórzy żołnierze bywali urlopowani (np. ze względu na warunki zimowe lub w związku ze stanem zdrowia), niektórzy tylko czasowo przebywali w oddziale. Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, którzy bazowali również na informacjach uzyskanych od później ujawnionych i aresztowanych, obliczali, że w latach 1945 – 1947 przez oddział „Salwy” przewinęło się w sumie około 110 żołnierzy. Niezależnie od liczebności bezpośrednich podkomendnych „Salwy”, oddział dysponował o wiele szerszym zapleczem wśród ludności cywilnej – siecią współpracowników, informatorów, łączników i meliniarzy. W znacznym stopniu zaplecze to miało charakter naturalny, oparty o środowiska rodzin i znajomych. Było to zresztą typowe dla oddziałów partyzanckich działających na terenie własnym, w okolicach rodzinnych. W tajnych opracowaniach opartych o materiały UB, przygotowywanych na wewnętrzny użytek funkcjonariuszy SB, wprost pisano o żołnierzach „Salwy”, że:
przeważająca ich większość była pochodzenia chłopskiego z środowiska wiejskiego, zamieszkująca w okolicznych miejscowościach powiatu bocheńskiego. Środowisko to, w tym wielu członków rodzin i krewnych bandytów stanowiło bazę zaopatrującą bandę w żywność, udzielającą schronienia i melin w zabudowaniach gospodarskich. Oddział rekrutował się przede wszystkim z żołnierzy AK z powiatów bocheńskiego, myślenickiego i limanowskiego. Wielu było z Bochni i okolic, m.in. z Łapanowa, Proszówki, Nieprześni, Kłaja, Ubrzeża, Łąkty Górnej, Grabiów, Targowiska, Niegowici, Zbydniowa. Znaleźli się w nim m.in. żołnierze z oddziałów „Dzika”, Franciszka Mroza „Żółwia”, Gustawa Rachwalskiego „Pogroma”, Jana Tokarczyka „Bacy” i 12 pp. AK. Bliskie kontakty z ludnością cywilną, obok innych czynników, stwarzały sprzyjające warunki dla działalności oddziału. Potwierdzał to sam Dubaniowski. Wiosną 1946 r. meldował, że w terenie warunki do akcji są dobre i ówczesne zapowiedzi „bezpieki” o zamierzonej likwidacji partyzantki na jego terenie oceniał, jako niemające pokrycia w rzeczywistości. Jego zdaniem decydowały o tym m.in. doskonała znajomość rejonu działalności i opanowanie terenu przez oddziały leśne, skuteczne wytępienie konfidentów, fakt, że ustosunkowanie ludności cywilnej do partyzantów jest wybitnie życzliwe. Możliwe, że do „Salwy” dotarły przecieki o przygotowywanym w krakowskim WUBP ambitnym planie „likwidacji band” na terenie województwa krakowskiego od 10 stycznia do 10 marca 1946 r. Plan ten, sygnowany przez kierownika WUBP Jana Bieleckiego i dowódcę WBW woj. krakowskiego Grigorija Zubienkę, został osobiście zatwierdzony przez szefa MBP Stanisława Radkiewicza i przez dowódcę KBW Bolesława Kieniewicza. Uwzględniono w nim dziesięć różnych zgrupowań leśnych, przeciw którym zamierzano podjąć intensywne działania zbrojne. Znalazł się wśród nich również oddział „Salwy”, liczący – według tego dokumentu – 46 ludzi podzielonych na dwie grupy i działających w rejonach pogranicza powiatów myślenickiego i bocheńskiego. Oddział miał być rozpracowany przy pomocy agenta, który jest w bandzie do dnia 24 lutego 1946 r. Nierealność tych planów zweryfikowała rzeczywistość – działania podejmowane w tym okresie nie przyniosły nawet części zaplanowanych efektów. Oddział był bardzo dobrze uzbrojony – większość żołnierzy posiadała broń automatyczną. Według materiałów UB, oprócz kilkudziesięciu karabinów (kb) i pistoletów żołnierze kpt. Dubaniowskiego dysponowali 50 automatami, 5 ręcznymi karabinami maszynowymi (rkm), 2 lekkimi karabinami maszynowymi (lkm). W dyspozycji oddziału był także samochód ciężarowy. Według ustaleń UB, rozrost oddziału doprowadził do wydzielenia dwóch pododdziałów operujących w terenie pod nadzorem „Salwy”. Nazywano je umownie „grupą północną” i „grupą południową”. Liczącą ok. 15 osób grupą północną dowodził Stanisław Dyląg „Ślusarczyk” z Kobylca (przed 1945 r. żołnierz BCh). W grudniu 1945 r., po aresztowaniu Dyląga przez UB, dowodzenie przejął na mocy nominacji „Salwy” Eugeniusz Gałat „Wiktor”, „Sęp” z Kłaja. Grupą południową dowodził Józef Truty „Lis”. Po jego śmierci z rąk UB w marcu 1946 r. dowodzenie przejął ur. 6 stycznia 1927 r., żołnierz AK w powiatach bocheńskim i myślenickim, dowódca plutonu AK ppor. Józef Mika „Wrzos”, „Leszek” z Gruszowa (pow. myślenicki), który jednocześnie objął funkcję zastępcy „Salwy”. Z raportu sporządzonego przez „Salwę” w kwietniu 1946 r. wynika, że za główne zadania „Żandarmerii” kpt. Dubaniowski uważał paraliżowanie działalności władz komunistycznych, przygotowanie się do antysowieckich działań dywersyjnych na wypadek wybuchu nowej wojny i likwidacje pospolitych szajek bandyckich nękających ludność. Już po tygodniu od wydania zarządzenia o utworzeniu oddziału leśnego – 18 listopada 1945 r. - doszło do pierwszego starcia z UB i MO z Myślenic. Wkrótce potem żołnierze Dubaniowskiego przeprowadzili szereg udanych akcji. 20 listopada 1945 r. w zasadzce partyzanci zlikwidowali w Raciechowicach dwóch funkcjonariuszy UB z Myślenic Jana Leśniaka i Bronisława Dybeła, którzy przybyli w celu aresztowania Józefa Miki „Wrzosa”. 28 grudnia 1945 r. w miejscowości Trzciana zlikwidowano komendanta posterunku MO w Łapanowie. Jedną z największych akcji pacyfikacyjnych wymierzonych w „Salwę” przeprowadzono w końcu 1945 r. Według informacji UB i KBW w ramach akcji przeprowadzonej na terenie powiatów bocheńskiego i myślenickiego 8 grudnia 1945 r. UB aresztował 25 członków i bliskich współpracowników oddziału. Skonfiskowano ok. 20 karabinów, 1 mp, 1 rkm, 1 dziesięciostrzałowy karabin i ok. 600 sztuk amunicji. Ponownie w pow. bocheńskim przeprowadzono akcję przeciwko oddziałom „Salwy” w dniach 13-15 grudnia 1945 r. Wysłano tam dwie grupy operacyjne. Jedna liczyła 18 osób z KBW. Druga w sumie osiągnęła stan 23 osób, w tym: dwóch przedstawicieli NKWD, kierownik PUBP Bochnia wraz z dwoma podkomendnymi, 18 ludzi z WUPB w Krakowie. Całością dowodził por. Jerzy Riff, zastępca szefa Wydziału Operacyjnego Dowództwa WW woj. krakowskiego. Efekty akcji były nikłe: uznano, że adiutantem „Salwy” jest ps. „Kryska” i zebrano informacje o zastrzeleniu przez „Salwę” sowieckiego majora i jego szofera. Na początku 1946 r. UB podjął próbę usystematyzowania działań operacyjno - wywiadowczych przeciwko „Salwie”. W marcu 1946 r. rozpoczęto rozpracowanie agenturalne, któremu nadano kryptonim „Groźny”. Jego efekty, mimo działalności kilkunastu tajnych współpracowników, znowu były niewielkie. Ubowcy zwracali później w raportach uwagę, że nie posiadano odpowiedniej agentury, która mogłaby w odpowiednim czasie wskazać miejsca pobytu bandytów. Uzyskiwane informacje były zbyt ogólnikowe, a niekiedy nie przedstawiały większej wartości w rozeznaniu bandy i przeprowadzeniu akcji. Słusznie wiec „Salwa” oceniał, że teren jego działalności był opanowany przez partyzantów, a dokonane likwidacje konfidentów wpłynęły na czasowe ograniczenie aktywności pozostałych w obawie przed dekonspiracją. 16 stycznia 1946 roku w Gdowie wykonano wyrok na Paulinie Bzdylu, sekretarzu PPR wcześniej przeprowadzającym rabunkowe parcelacje majątków - w wielu wypadkach będących ośrodkami działalności niepodległosciowej; 6 lutego 1946 r. żołnierze Dubaniowskiego zaatakowali posterunek MO w Łapanowie i po jego zajęciu dokonali aresztowania trzech funkcjonariuszy PUBP Bochnia, których po przesłuchaniach rozstrzelano trzy dni później. 20 lutego 1946 r. zastrzelili funkcjonariusza PUBP w Bochni na drodze do Buczyny koło Łapanowa. Od 10 marca 1946 r. trwała w powiecie bocheńskim kolejna akcja przeciwpartyzancka. W oparciu o zeznania członka oddziału schwytanego w Krakowie, do wsi Królówka wyjechała 93-osobowa grupa żołnierzy KBW pod dowództwem kpt. Borysieńki. Wprawdzie akcja zakończyła się fiaskiem, jednak w okolicach Zbydniowa natknięto się na sześcioosobowy patrol partyzancki. Próba ujęcia całego patrolu nie powiodła się – partyzanci wycofali się, ale w strzelaninie zginął dowodzący nimi Józef Truty „Lis”. Według meldunków „Salwy”, partyzanci zadali też straty ubowcom, wśród których było 2 zabitych i 9 rannych. W pewnym sensie konsekwencją tego wydarzenia była jedna z najgłośniejszych akcji oddziału „Żandarmeria”. Na niedzielę 31 marca 1946 r. „Salwa” zamówił w kościele parafialnym w Łapanowie mszę żałobną za duszę zabitego Józefa Trutego. Na ten sam dzień PPR-owcy zaplanowali przedreferendalny wiec propagandowy przed budynkiem szkoły powszechnej w Łapanowie. Jednym z głównych prelegentów był na nim Jan Chlebowski, kierownik Wydziału Propagandy KW PPR w Krakowie. Uczestniczyli w nim m.in. przedstawiciele bocheńskiej milicji i PUBP (razem ok. 20 ludzi) oraz I sekretarz KP PPR w Bochni Wacław Rybicki, II sekretarz KP PPR Stanisław Smajda, przedstawiciel SD z Krakowa Kwiatkowski i przedstawiciel SL Dźwigaj, wicestarosta Andrzej Burda. Odmówił udziału prezes Zarządu Powiatowego PSL Władysław Ryncarz. Po wiecu cała delegacja wracała z Łapanowa do Bochni. Zasadzkę „salwowcy” urządzili w miejscu sprzyjającym do tego rodzaju akcji. Niecałe dwa kilometry za Łapanowem, na wysokości wsi Kobylec i Brzozowa drogę przecina rzeczka Stradomka, na której zbudowany był drewniany most. Za mostem droga wpadała w wysoki jar wyżłobiony w wapiennej skale. Jako pierwsza jechała ciężarówka Studebaker z powiatowym komendantem MO w Bochni Stanisławem Gruszką i 11 ludźmi z plutonu operacyjnego KP MO. Drugi w kolejności był Opel z funkcjonariuszami partyjnymi. Na końcu jechał Dodge z pracownikami UBP. Pierwszy samochód został zatrzymany wiązkami granatów rzuconych ze skał. Jednocześnie rozpoczęto krzyżowy ostrzał wszystkich aut, przy czym samochód z ubowcami zdołał zatrzymać się najdalej od miejsca walki. Strzelanina trwała około 20 minut i – mimo rannych – zakończyła się pełnym sukcesem partyzantów. Z punktu widzenia UB straty były bardzo duże. Według różnych relacji i dokumentów zginęło od 7 do 10 ludzi. Wśród nich powiatowy komendant milicji z Bochni Stanisław Gruszka, funkcjonariusze bocheńskiego PUBP: Leon Piegza, Michał Stryjski, Franciszek Miałszygrosz, funkcjonariusze KP MO: Władysław Kurczab, Antoni Korta, Mieczysław Chałuda, Fryderyk Migdał (ciężko ranny, zmarł wkrótce potem). Według meldunku PUBP, oprócz tego ciężko rannych było jeszcze 10 innych osób. Zgodnie z często stosowaną przez UB zasadą odpowiedzialności zbiorowej za poniesione straty „bezpieka” zemściła się na okolicznej ludności, głównie na działaczach PSL. Funkcjonariusze bezpieczeństwa do Łapanowa powrócili już następnego dnia, w poniedziałek 1 kwietnia 1946 r. Zaraz po przybyciu oblali benzyną i spalili dom, stajnię, stodołę i wozownię Wojciecha Sotoły, członka Komisji Rewizyjnej powiatowego PSL, ojca Fryderyka Sotoły ps. „Jastrzyk”. Następnie aresztowano wójta Łapanowa Jana Jarotka, którego po przewiezieniu do bocheńskiego UB poddano torturom i zamęczono na śmierć. 2 kwietnia 1946 r. jego zwłoki zagrzebano na podwórku PUBP, a do Krakowa przesłano informację, że został zastrzelony podczas próby ucieczki z UB. Tego samego dnia aresztowano jeszcze 6 członków PSL. Działania te kontynuowano także w następnych tygodniach. Być może ze względu na te wydarzenia, latem 1946 r. na okres mniej więcej czterech miesięcy trzon oddziału „Salwy” przeniósł się na tereny powiatu nowosądeckiego, gdzie przeprowadzał wspólne akcje z oddziałem Andrzeja Szczypty „Zenita”, który na ten czas operacyjnie podporządkował się „Salwie”. Jeszcze w czerwcu 1946 r. oddział Dubaniowskiego zdobył i spalił posterunek MO w Kamionce Małej, na północ od Limanowej. Dokonano też ataku na posterunek MO w Łukowicy. Jesienią 1946 r. „Salwa” powrócił w dawny rejon stacjonowania, ale wydzielił z szeregów oddział Władysława Morajki ps. „Błysk”, który w ścisłym kontakcie z dowódcą, rozpoczął działalność na terenie pow. limanowskiego, jednak w grudniu 1946 r. oddział został rozbity przez UB, a jego żołnierze wraz z dowódcą aresztowani. Wśród akcji wówczas przeprowadzonych warto wspomnieć kolejne rozbicie posterunku w MO w Łapanowie – 8 października 1946 r. oraz posterunku MO w Iwkowej 22 października 1946 r. i rozbrojenie – niejako przy okazji - czterech żołnierzy WP z ochrony linii telefonicznej. Coraz większa przewaga sił komunistycznych po sfałszowanych wyborach do Sejmu w 1947 r. i po rozbiciu szeregu dużych zgrupowań partyzanckich w kraju wpłynęła na decyzję „Salwy” o ujawnieniu wiosną 1947 r. Można przypuszczać, że uznał, iż w coraz trudniejszej sytuacji podziemia może to być jedyna szansa na uchronienie podkomendnych od całkowitego wyniszczenia przez „bezpiekę”. O wciąż dużym i uzasadnionym braku zaufania do komunistów świadczy fakt, że ujawniając się wraz z podkomendnymi nie oddali wszystkiej broni, część melinując na przyszłość. 14 marca 1947 r. kpt. Jan Dubaniowski wraz z kilkudziesięcioma podkomendnymi ujawnił się w PUBP w Bochni. Zgodził się też na podpisanie odezwy do pozostałych w podziemiu podkomendnych wzywającej ich do ujawnienia się i złożenia broni, co zaowocowało ujawnieniem niemal wszystkich jego podwładnych. Jednak rachuby ujawnionych partyzantów na pozostawienie ich w spokoju przez „bezpiekę” szybko okazały się złudne. Ujawnieni partyzanci już po kilku miesiącach byli poddawani szykanom. Wielu zapełniło więzienia i areszty, byłych dowódców zaczęto zmuszać do współpracy z UB, w tym do tworzenia prowokacyjnych jednostek partyzanckich. Już po kilku miesiącach okazało się, że Jan Dubaniowski, który osiadł w Krakowie, znowu musi szukać schronienia w oddziałach leśnych. W sierpniu 1947 r. w Kłaju (pow. bocheński) „Salwa” wraz z kilkoma dawnymi podkomendnymi odtworzył oddział, który kontynuował działalność zbrojną. Według UB, w jego składzie oprócz Dubaniowskiego, jako dowódcy, znalazło się jeszcze sześć osób: Eugeniusz Gałat „Sęp” (z-ca dowódcy), Władysław Migdał „Ordon”, Józef Garścia „Zryw”, Zdzisław Konieczny „Ryszard”, Kazimierz Trzecki Ostoja”, Władysław Niemiec „Grab”. W zmienionych warunkach politycznych i militarnych była to raczej grupa przetrwania niż oddział partyzancki. Pierwszorzędną potrzebą oddziału było zgromadzenie zapasów, które pozwoliłyby przetrwać zimę. Jak dotychczas prowadzono akcje rekwizycyjne przede wszystkim w sklepach i instytucjach państwowych, jednak warunki działalności były o wiele trudniejsze niż przed rokiem 1947. Przede wszystkim UB było już strukturą silną, dysponującą o wiele liczniejszą siecią agentów i informatorów oraz w pełni kontrolowało sytuację w terenie. Standardowa taktyka partyzancka polegająca na nieustannych zmianach miejsca pobytu oddziału okazywała się niewystarczająca. „Salwa” podjął, więc decyzję przesunięcia grupy w bardziej sprzyjające partyzantce górzyste tereny Beskidu Sądeckiego. Przemarsz w tamten rejon rozpoczęto w ostatniej dekadzie września 1947 r. 26 września partyzanci zatrzymali się na kwaterze w miejscowości Ruda Kameralna koło Czchowa, w gospodarstwie Jana Rysia. Kwaterowali tam w porozumieniu z sołtysem Franciszkiem Zabrzańskim, z którym - dla ochrony gospodarzy przed konfidentami i represjami UB - ustalono, kiedy i w jaki sposób zostanie złożony meldunek o partyzantach na milicji. Jednocześnie „Salwa” chciał wykorzystać pobyt w okolicach przelotowej drogi Brzesko – Nowy Sącz dla dokonania kolejnych konfiskat. 27 września 1947 r. dwaj jego podkomendni ustawili na trasie posterunek, który kontrolował przejeżdżające pojazdy i ich pasażerów. Osoby prywatne po kontroli puszczano wolno. Poszukiwano jedynie towarów lub funduszy państwowych. Cel zrealizowali, kiedy zatrzymali ciężarówkę, którą jechał Stanisław Fijałek, kierownik skupu owoców Spółdzielni Rolniczo-Handlowej z Nowego Sącza. Partyzanci skonfiskowali 286 tys. zł. państwowych pieniędzy, a kierownika i pasażerów puszczono wolno. Już sama akcja była dużą nieostrożnością. Popełniono także kolejne błędy. Partyzanci zamiast szybko dokonać zmiany miejsca przebywania, wrócili na kwaterę oddziału. W tym czasie Fijałek na posterunku MO w Zakliczynie złożył doniesienie o stracie przewożonej przez niego kwoty. Szybko zaalarmowane PUBP w Brzesku jeszcze tego samego dnia zorganizowało akcję pościgową i z miejsca zdarzenia ubowcy dojechali do najbliższej wsi – Rudy Kameralnej. Tam łatwo odnaleźli kwaterę partyzantów. Doszło do starcia, w wyniku, którego poległ dowódca oddziału kpt. Jan Dubaniowski „Salwa”. Pozostali zdołali się wycofać pod ostrzałem i powrócili w okolice Kłaja. Dowództwo nad grupą objął zastępca „Salwy”, Eugeniusz Gałat „Sęp”. Oddział pomniejszył się – dwie osoby postanowiły ukrywać się na własną rękę u rodzin. Grupka dowodzona przez Gałata nie miała dużych szans na przetrwanie. Tym bardziej, że zbliżająca się zima nie sprzyjała kwaterowaniu w lesie, a UB coraz skuteczniej tropiło pozostałości oddziału „Salwy”. Już 20 listopada 1947 r. „bezpieka” przeprowadziła zasadzkę na partyzantów. W czasie strzelaniny zginął Zdzisław Konieczny, a ciężko ranny dowódca – Gałat – dostał się w ręce UB. Dwa tygodnie później, 7 grudnia 1947 r., podczas kolejnej akcji UB aresztowany został przez UB Władysław Migdał „Ordon”, a otoczony przez UB Józef Garścia „Zryw” popełnił samobójstwo. Kolejny z ocalonych ze starcia w Rudzie Kameralnej, Stanisław Trzecki „Ostoja”, wytropiony został przez UB w Krakowie już 12 grudnia 1947 r. Błyskawicznie przeprowadzono wszystkie „procedury” prokuratorskie i sądowe i 4 mara 1948 r. WSR w Krakowie skazał Gałata i Migdała na karę śmierci (zostali zamordowani 11 maja 1947 r.), a Trzeckiego na dożywocie, wkrótce zamienione na 15 lat. W tym czasie działalność partyzancką kontynuował inny zastępca „Salwy” - ppor. Józef Mika „Wrzos”, „Leszek”. Nie wszedł on do nowego oddziału kpt. Dubaniowskiego, ale zagrożony aresztowaniem powrócił do lasu, obejmując dowództwo nad samodzielnym oddziałem zbrojnym, w skład, którego, w latach 1948 – 1950, wchodzili m.in. Franciszek Mróz „Bóbr”, Emil Przeciszewski „Wyścig” i Tadeusz Lenart „Kancik”. Oddział wsławił się wieloma brawurowymi i głośnymi akcjami, likwidując konfidentów, funkcjonariuszy UB i PPR-owców. Walczył aż do 6 października 1950 r. Koniec oddziału Miki nastąpił wskutek prowokacyjnej akcji, w ramach, której „bezpieka” wprowadziła do stałej współpracy z partyzantami oficera UB, który występował, jako oficer łącznikowy z Zachodu o pseudonimie „Karol”. Był nim Marian Strużyński, były żołnierz AK i WiN na Górnym Śląsku, zwerbowany do współpracy w 1947 r. Okazał się bardzo wydajnym agentem, który przyczynił się wcześniej do likwidacji postogniowego oddziału „Wiarusy” Stanisława Ludzi „Harnasia”, następnie oddziału Stanisława Nowaka „Iskry”, a po likwidacji oddziału ppor. Józefa Miki, brał czynny udział w rozpracowaniu i likwidacji oddziału kpt. Kazimierza Kamieńskiego „Huzara” oraz największej grze operacyjnej MBP tzw. Operacji „Cezary”. Jako TW używał m.in. pseudonimów „Henryk”, „Karol”, „Zbigniew”, „Kazimierz”, „Teodor”, był następnie kadrowym pracownikiem SB MSW. W PRL-u pod nazwiskiem Marian Reniak opublikował w zbeletryzowanej formie, wielokrotnie wznawiane wspomnienia, zebrane w tomie „Sam wśród obcych”, w których w tendencyjny sposób opisywał swoje działania przeciwko „Wiarusom”, „Leszkowi” oraz misję w Monachium, do Delegatury Zagranicznej WiN, w ramach operacji „Cezary”. Aresztowany w październiku 1950 r. ppor. Józef Mika ps. „Wrzos”, „Leszek” po szybkim procesie wraz z Franciszkiem Mrozem ps. „Bóbr”, „Żółw” został 12 maja 1951 r. skazany na karę śmierci. Wyrok na obu wykonano 25 czerwca 1951 r. Dwaj pozostali żołnierze ppor. „Leszka”: Emil Przeciszowski „Wyścig” i Tadeusz Lenart „Kancik” zginęli w walce, podczas próby aresztowania, 23 października 1950 r. Mimo tragicznego finału, należy stwierdzić, że dokonany w aktach SB bilans walk UB z oddziałem kpt. Jana Dubaniowskiego „Salwy”, jednym z najliczniejszych i najaktywniejszych w województwie krakowskim, pod kątem strat poniesionych w latach 1945 - 1947 był w gruncie rzeczy niekorzystny dla komunistów. Na koniec warto przytoczyć słowa prof. Andrzeja Paczkowskiego, które wspaniale podkreślają niepodległościowy i bohaterski charakter tej heroicznej, lecz jakże beznadziejnej walki „Żołnierzy Wyklętych”, często już tylko po to, by do końca dotrzymać wierności przysiędze:
Podziemie było toczącą ciężkie boje odwrotowe ariergardą Polski Niepodległej. Tyle, że nie było już się gdzie wycofać.
Grzegorz Makus
"Wybaczcie, jeśli potraficie, że to muzeum nie powstało zaraz po 1945 roku. Że otwieramy je dopiero teraz" - Mam wielką prośbę do tak licznie tu zgromadzonych kombatantów: wybaczcie, jeśli potraficie, że to muzeum nie powstało zaraz po 1945 roku. Że otwieramy je dopiero teraz. Ale wtedy waszymi muzeami były kazamaty bezpieki. Wybaczcie, więc, że otwieramy je z tak wielkim opóźnieniem. Potraktujcie to, jako bardzo odległe, u schyłku waszych dni, zadośćuczynienie, jakie czyni Wam Polska - te słowa dyrektora Krakowskiego Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, doktora Marka Lasoty, wypowiedziane podczas otwarcia, po gruntownej przebudowie, Muzeum Armii Krajowej im. generała Emila Fieldorfa -"Nila" w Krakowie wywołały największe brawa prawie 500 zgromadzonych gości, w tym wielu weteranów walk o niepodległą Rzeczpospolitą. Jest to jedyne muzeum poświęcone dziejom AK i Polskiego Państwa Podziemnego na świecie. Powstało w 1990 roku w symbolicznym miejscu: dawnym Muzeum Włodzimierza Lenina w pałacu Mańkowskich. 10 lat później przeniesiono je do pobliskiego XIX-wiecznego budynku magazynowego Twierdzy Kraków, wybudowanego w latach 1911-1915. Na jego zbiory składa się już ponad 15 tysięcy eksponatów, przekazanych przez żołnierzy największej armii podziemnej z okresu II wojny światowej i ich rodziny z wielu krajów. W wyniku finansowanego w 85 procentach ze środków Unii Europejskiej - w ramach Małopolskiego Regionalnego Programu Operacyjnego - remontu (całkowity koszt: 35,3 miliona złotych, resztę dołożyli organizatorzy placówki, czyli gmina Kraków i województwo małopolskie) zewnętrzna bryła budynku pozostała bez zmian, całkowicie przebudowano natomiast wnętrze, zwiększając powierzchnię z 1,3 tysięcy metrów kwadratowych do 6,5 tys. na trzech poziomach, z czego 2,5 tys. to powierzchnia ekspozycyjna. W środku znajduje się imponujący dziedziniec, na którym będzie można urządzać wystawy czasowe oraz organizować różne imprezy o charakterze patriotycznym. I właśnie na nim odbyła się uroczystość otwarcia Muzeum AK, chociaż wystawa stała pojawi się w nim dopiero za około pół roku. Jej wątkiem przewodnim będą losy patrona - gen. Fieldorfa, którego życiorys symbolizuje tragiczny los polskiego żołnierza w XX wieku: od epopei Legionowej, poprzez oficerską ścieżkę kariery w II RP, wojny 1920 i 1939 roku, bohaterską służbę w AK, a potem w organizacji "NIE", aż do śmierci z wyroku komunistycznego sądu. Na razie zwiedzający mogą oglądać wystawę czasową na parterze, będącą pokłosiem kwerendy w Studium Polski Podziemnej i Instytucie im. generała Władysława Sikorskiego w Londynie. Składają się na nią głównie wielkoformatowe wydruki zdjęć i dokumentów, ukazujące działania AK, meldunki jej dowództwa do Naczelnego Wodza w Londynie, płynące stamtąd rozkazy, a także bardzo szczegółowe instrukcje dla cichociemnych. Wśród eksponatów są m.in. mundur gen. Tadeusza Komorowskiego-"Bora", paradny mundur cichociemnego Stanisława Kolasińskiego, spisana na pożółkłej już kartce przysięga AK i opaska żołnierska. Na uroczystość otwarcia przybyli m.in. wojewoda małopolski Stanisław Kracik, marszałek województwa Marek Sowa, prezydent Krakowa profesor Jacek Majchrowski, senatorowie, posłowie, radni, były minister obrony narodowej Bogdan Klich, który zaapelował, aby Muzeum AK stało się placówką państwową, finansowaną z centralnego budżetu. Aktu poświęcenia dokonał emerytowany metropolita krakowski ksiądz kardynał Franciszek Macharski, a ceremonię uświetniły reprezentujące dwa pokolenia chóry: Cecyliański (śpiewa w nim wielu kombatantów) oraz ze znanej z pięknego i twórczego kultywowania tradycji patriotycznych Społecznej Szkoły Podstawowej nr 1 im. Józefa Piłsudskiego w Krakowie. Najważniejsi byli jednak tego dnia - co podkreślali wszyscy mówcy, jak również energicznie prowadzący ceremonię przewodniczący Rady Muzeum AK i zarazem przewodniczący Sejmiku Województwa Małopolskiego Kazimierz Barczyk - weterani. Dlatego kończę moją relację z tej wzruszającej uroczystości fragmentem przemówienia prezesa Fundacji Muzeum Historii AK, podpułkownika Kazimierza Kemmera-"Halnego", którego brat zginął walcząc w szeregach Armii Krajowej:
- Prawie 70 lat (ponad pół wieku): tyle musieli czekać, ci którzy rzucali na szalę przeznaczenia swoje życie i walczyli o wolną Polskę, ci, którzy po tzw. zwycięskiej wojnie w najmniejszym nawet procencie nie byli zwycięzcami, wręcz przeciwnie tropieni przez NKWD, mordowani, prześladowani, więzieni i okrutnie torturowani, a pod rządami stalinowskiego terroru w Polsce byli pozbawieni warunków do spokojnego życia i pracy. To właśnie my, obywatele drugiej kategorii tamtych czasów, marzyliśmy o takim dniu, jak ten. To my zbieraliśmy pamiątki, nasze najcenniejsze relikwie, bo jak nazwać krzyżyk syberyjskiego zesłańca czy czułe listy bliskich. Dlatego mamy dziś prawo mówić, że to jest nasze muzeum. To my, nikt inny, o nie walczyliśmy, to my przekazaliśmy kolekcję kilku tysięcy niezwykle wartościowych i unikatowych eksponatów. Niech dobrze służą przyszłym pokoleniom. Jerzy Bukowski
Były nuncjusz apostolski w USA miał wątpliwości wobec oficjalnej watykańskiej wersji III Tajemnicy Fatimskiej W sensacyjnym artykule, który ukazał się na łamach wpływowego miesięcznika Inside the Vatican, ujawnione zostały zwierzenia arcybiskupa Pietro Sambi, zmarłego w lipcu br. nuncujsza apostolskiego w Stanach Zjednoczonych. Arcybiskup Sambi wyraził wątpliwość wobec oficjalnej, ogłoszonej przez Watykan 13 maja 2000 roku, wersji dotyczącej treści i interpretacji III Tajemnicy Fatimskiej. W sierpniowym wydaniu pisma Wewnętrz Watykanu, redaktor naczelny Robert Moynihan, przywołał rozmowę z niedawno zmarłym arcybiskupem Sambi, nuncjuszem papieskim w USA w latach 2005-2011, pisząc:
“Dyskutowaliśmy o Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej, zarzutach wobec Watykanu o nie opublikowanie całego tekstu III Tajemnicy w stanie przekazanym siostrze Łucji oraz o wypowiedzi kardynała Tarcisio Bertone, watykańskiego Sekretarza Stanu, który w swojej książce stwierdził, że wszystko już zostało ujawnione i nic więcej nie ma do dodania. Sambi powiedział wtedy: “Przepraszam”, po czym wstał, wyszedł z pokoju i powrócił z książką. “Tutaj” – rzekł. “Czy znasz tę książkę? Powinieneś ją przeczytać.” Była to książka Krzysztofa Ferrary pt “Tajemnica cały czas nieujawniona” [Christopher Ferrara, The Secret Still Hidden]. Odpowiedziałem: “Zaraz! JE jest przecież oficjalnym reprezentantem Papieża w Stanach Zjednoczonych i mimo tego wzywa mnie do przeczytania książki, która kwestionuje to, co napisał Sekretarz Stanu?” Sambi odparł: “Jedyne, co chcę powiedzieć, to to, że są w niej zawarte rzeczy, które warto przeczytać. No, a poza tym, czy nie chodzi nam w końcu o poznanie prawdy?… Prawda to ważna rzecz…” Książka, którą śp. arcybiskup Sambi rekomendował, szczegółowo referuje procesy walki prowadzonej przez wielu hierarchów z urzędów watykańskich, którzy wraz z neomodernistycznymi teologami przyczynili się do pomniejszenia znaczenia tajemnicy fatimskiej i ukrycia jej prawdziwej treści. Ferrara w swych książkach, – bowiem w drugiej części, pt Vidincation, rozwija on temat – ukazuje niepodważalne dowody na to, że wersja o “III Tajemnicy Fatimskiej” podana światu przez Watykan, a zatwierdzona przez papieża Jana Pawła II i przedstawiona światu przez kardynała Angelo Sodano, mówiąc delikatnie, mija się z prawdą.
CZYTAJ opracowania na temat Fatimy:
Fatima wzgardzona. Poświęcenie Rosji wciąż niedokonane – ks. Fabrice Delestre
Ekumenizm w świetle objawień Matki Bożej w Fatimie – Ks. Karol Stehlin FSSPX
Moje spotkania z abp. Capovillą – Solideo Paolini
Współczesne prześladowania religijne w świetle Orędzia Fatimskiego – José Antonio Ureta
‘Czwarta Tajemnica Fatimska’ – John Vennari
FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji
SŁUCHAJ – Audycja – Plik MP3 (nagranie dokonane przez NiepoprawneRadio.pl)
FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji – cz I
FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji – cz II
FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji – cz III
FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji – cz IV
FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji – cz V
FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji – cz VI
FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji – cz VII
FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji – cz VIII
FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji – cz IX
Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie Catholic Family News - printed Edition - September 2011
Wywiad z Anną Walentynowicz Przeciw kłamstwom o Sierpniu 1980 roku
Anna Kołakowska: Media stworzyły mit jakoby strajki w sierpniu 1980 roku, a nawet upadek komunizmu w Europie rozpoczęły się od “skoku Wałęsy przez płot stoczni”. Czy rzeczywiście tak było? Anna Walentynowicz: Jest to kłamstwo, z którym walczę przez 20 lat. Zrobiono mit z Wałęsy, bo Wałęsa 29 grudnia 1970 roku podpisał współpracę z kontrwywiadem (pisze o tym również W. Wrzesiński w książce pt. “Drogi do niepodległości 1944-1956/1980-1989. Nieznane źródła do dziejów najnowszych” wydanej w 2001 roku przez Instytut Historyczny Uniwersytetu Wrocławskiego – A.K.) i był ich człowiekiem, – dlatego go forowali. Wałęsa miał zrobić strajk w mojej obronie, po zwolnieniu mnie z pracy w stoczni. Uważaliśmy, że jest odpowiednim człowiekiem do rozpoczęcia strajku, ponieważ pół roku wcześniej też został zwolniony (z “Elektromontażu” – A.K.), więc niczym nie ryzykuje. My, – czyli Wolne Związki Zawodowe – dawaliśmy mu pensję. Od lutego 1980 roku dostawał od nas 5 tys. zł. i tyle samo od KOR-u, żył, więc lepiej na bezrobociu niż wtedy, kiedy pracował. Wałęsa jednak zamiast rozpocząć strajk pojechał do dowództwa Marynarki Wojennej po wytyczne, aby do niego nie dopuścić. Strajk rozpoczął się, więc niezależnie od Wałęsy, a jego przywieziono motorówką. Nie mogąc się do tego przyznać wymyślił, że przeszedł przez dziurę w płocie, a potem, że przez niego przeskoczył. Jest to kłamstwo, z którym walczę przez 20 lat. Poszłam nawet do prezydenta Gdańska i powiedziałam, że jeżeli nie zostanie usunięty napis z tego płotu to poszukam pirotechnika i wysadzę go w powietrze, bo nie mogę pozwolić, aby kłamstwo urastało do legendy. Ciągle jednak ten płot stoi, a na nim tabliczka, która przyjeżdżających tu młodych ludzi wprowadza w błąd. Jest to działanie typu PRL-owskiego i sowieckiego, bo przywozi się młodzież na wystawę, ale jednocześnie muszą oni przechodzić koło tej tabliczki i mimowolnie przyswajają kłamstwo.
Anna Kołakowska: Skąd wiadomo, że Wałęsa został przywieziony motorówką na strajk? Anna Walentynowicz: Mam źródła informacji, których jednak nie mogę podać, ale potwierdza to Fiszbach – osoba publiczna, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w 1980 roku. Rozmawialiśmy o tym na obchodach dziewiętnastej rocznicy strajków sierpniowych. Wspominaliśmy tamte wydarzenia i ja powiedziałam wówczas, że skoro jesteśmy już przy tych wspomnieniach, to, dlaczego nie powiemy, że Wałęsę przywieziono do stoczni motorówką na polecenie admirała Piotra Kołodziejczyka. Fiszbach wówczas mnie poprawił, że nie Kołodziejczyka, ale kontradmirała Janczyszyna. Powiedziałam też o tym publicznie na sesji zorganizowanej przez IPN, która odbyła się w październiku 2003 roku w Gdańsku. Wałęsa zaczął wówczas krzyczeć, że to nieprawda i że poda mnie do sądu, na tym się jednak skończyło. Od tego czasu Wałęsa nigdzie nie powołuje się na skok przez płot. Kiedyś w TV Gdańsk był taki program pt. “Na rybach”. Prowadzący rozmowę z Wałęsą red. Trus zapytał go, jak było rzeczywiście z tym skokiem – powołując się na moje wystąpienie na sesji IPN. Na to Wałęsa zaśmiał się i powiedział, że skakał przez płot, ale płot był gdzie indziej. Chciałam zadzwonić do Trusa i zapytałam, gdzie ten płot stał i czy był to skok po śliwki, bo na pewno nie do stoczni. …
Anna Kołakowska: Dziś nie mówi się o tym, że nie byłoby strajku bez Pani, bo przecież od Pani wszystko się zaczęło. Anna Walentynowicz: Rzeczywiście, nie mówi się ludziom prawdy o strajku. … Przed strajkiem często wnosiłam na teren stoczni ulotki i pismo WZZ “Robotnik Wybrzeża”. Na bramie zakładu robiono mi rewizje i zabierano wnoszone egzemplarze. Do protokołu wpisywano, że wnoszę wódkę. Pod zarzutem, że rozpijam załogę zostałam zwolniona. Przyjmując się do pracy w stoczni w 1950 roku obiecałam sobie pracować tak, że mnie nikt nigdy nie będzie chciał zwolnić. Nie pytałam ile zarobię, tylko chciałam służyć swoją pracą, bo uważałam, że moja solidnie wykonana praca jest gwarancją bezpieczeństwa dla ludzi, którzy pracują na morzu – dla marynarzy. A mimo to mnie zwolniono…Grupa Wolnych Związków Zawodowych napisała do stoczniowców apel, że jeżeli nie staną w obronie tego, kto wielokrotnie występował w ich obronie i upominał się o nich, to kiedy przyjdzie potrzeba też się nie obronią, bo w pojedynkę jest to nie możliwe. Załoga stanęła za mną i wybuchł strajk. Początkowo były tylko dwa postulaty:
- “Przywrócić Annę Walentynowicz do pracy” i
- “ Przywrócić dodatek drożyźniany w wysokości 1000 złoty”.
Myśleliśmy, że wszystko potrwa kilka godzin, najwyżej jeden dzień. Dyrektor przeciągnął to przez trzy dni. Albo to był ich błąd, albo przyzwolenie na powstanie jakiegoś ugrupowania, które miało ułatwić zmiany na stanowisku I sekretarza partii, a “Solidarność” to był ich wypadek przy pracy. Wałęsa trzeciego dnia zakończył strajk, godząc się na to, że ja i on wrócimy do pracy, a stoczniowcy dostaną 1500 zł podwyżki. Ja, co prawda miałam zostać zatrudniona nie w stoczni, ale w Tczewie i to do końca roku, (bo od stycznia 1981 miałam pójść na emeryturę nie osiągnąwszy jeszcze wieku emerytalnego). Część stoczniowców zaczęła opuszczać zakład, ktoś jednak powiedział, że przecież cały Gdańsk stoi i nie można zostawić innych zakładów, poza tym jest możliwość wywalczenia więcej – zalegalizowania WZZ. Na to Wałęsa odpowiedział: “Głupi jesteś, i tak wywalczyłem więcej niż żeśmy żądali” i zakończył strajk. Zaraz potem udał się z dyrektorem do jego gabinetu. Idąc odwrócił się jeszcze do ludzi i zaczął krzyczeć: “Jazda do domu. Dosyć leniuchowania. Ja się zobowiązałem odpracować te trzy dni”. Podeszli wówczas do mnie Darek Kobzdej, Tadeusz Szczudłowski i Marek Mikołajczyk i powiedzieli: “Załatwiliście swoje sprawy. Wałęsa i Pani pracujecie, a co z tymi, co was poparli, przecież ich jutro rozwalcują”. Alinka Pieńkowska zwróciła się wtedy do mnie: “Słuchaj! Ogłaszamy strajk solidarnościowy”. Szybko udałyśmy się do sali, gdzie znajdował się radiowęzeł, ale mikrofony były już wyłączone. Pobiegłyśmy na trzecią bramę, aby ją zamknąć i zawrócić wychodzących robotników, co nam się częściowo udało. Kiedy zmierzałam do bramy nr jeden, aby też ją zamknąć, natknęłam się na Wałęsę. Był już podpity i ktoś go wiózł wózkiem akumulatorowym do wyjścia. Ściągnęłam go z wózka i mówię “organizujemy strajk solidarnościowy”. Zatrzymałam go siłą. Wrócił do sali BHP i powiedział: “Bardzo proszę, pozwólcie mi dalej prowadzić strajk”. Nie wiedzieliśmy wtedy jednak, że on się spotykał z pułkownikiem Pożogą odpowiedzialnym za śmierć robotników w 1970 roku. Na sesji zorganizowanej przez IPN w 25 rocznicę powstania WZZ Leon Stobiecki powiedział, że razem z Wałęsą rozdawał ulotki na Długim Targu. Kiedy zostali zgarnięci przez SB, Wałęsa wyjął metalową tabliczkę z wygrawerowanym numerem, twierdząc, że muszą go zwolnić, bo jest pod opieką lekarza, którego numer telefonu widnieje na tej tabliczce. Tak też się stało. Leon Stobiecki zapytał publicznie podczas tej sesji Wałęsę, który to lekarz stawał w jego obronie. Odparł, że “Darek Kobzdej”, (który dziś już nie żyje). Jeżeli my nie rozliczymy takich zdrajców jak Wałęsa, to nigdy nie dobierzemy się do skóry przestępcom PRL-owskim. …
Anna Kołakowska: Czy ludzie, którzy tworzyli Międzyzakładowy Komitet Strajkowy byli w jakiś sposób sprawdzani pod kątem ewentualnej współpracy z SB, czy wystarczyło tylko zostać oddelegowanym przez załogę swojego zakładu? Anna Walentynowicz: Przychodzili do nas ludzie, którzy przynosili poparcie swojej załogi i to wystarczyło. Jedną z takich osób był Florian Wiśniewski z “Elektromontażu”, do którego Wałęsa powiedział: “Ty będziesz członkiem komitetu. Jesteś moim kolegą, to mi pomożesz”. A to był agent, podobnie jak Wojciech Gruszecki z Wydziału Chemii Politechniki Gdańskiej. Też przyniósł poparcie i Wałęsa powiedział, że potrzeba nam doktorów, więc niech zostanie. Tak powstał komitet strajkowy, w którym połowę stanowili zdrajcy.
Anna Kołakowska: Kto był autorem postulatów strajkowych? Anna Walentynowicz: Z postulatów przynoszonych przez przedstawicieli załóg strajkujących zakładów wybraliśmy te, które najczęściej się powtarzały. Mózgiem do tych spraw był Andrzej Gwiazda i w nocy z siedemnastego na osiemnastego sierpnia te postulaty spisaliśmy. On był zresztą sercem i motorem negocjacji z władzami, a Wałęsa tylko je firmował. …
Anna Kołakowska: Jaką rolę w czasie strajku odegrali tzw. doradcy – późniejsi doradcy “Solidarności” – i skąd wzięli się w stoczni? Anna Walentynowicz: Pamiętam Mazowieckiego, który pojawił się któregoś dnia i przyniósł nam poparcie 64 intelektualistów. Po jego wystąpieniu podszedł do mnie Borusewicz i mówi” “Pani Aniu, powinniśmy wziąć doradców”. Odparłam:, „Po co nam doradcy? Mamy 21 postulatów i rozmowa będzie krótka”. Borusewicz jednak się upierał, że oni znają się na dyplomacji, a my nie i że na pewno będą nam potrzebni. Ponieważ ufałam Borusewiczowi, przystałam na to. Kiedy pojawił się Geremek? Nie wiem. W każdym razie nie było tak – jak twierdzą, – że byli poproszeni przez nas, ale sami tutaj wtargnęli. Różne są wersje, co do przybycia ich do Gdańska i na teren stoczni. Jedna mówi, że przywiózł ich rządowy samolot. Na teren stoczni weszli 18 sierpnia w nocy, a myśmy o tym nie wiedzieli. Musieli gdzieś krążyć po terenie zakładu, nie informując nas o swojej obecności. Potem nie mogliśmy się już tych doradców pozbyć. Już po zakończeniu strajku na któreś posiedzenie prezydium MKZ Joanna Gwiazda przygotowała referat na temat taktyki i strategii WZZ. Kiedy rano nam go przedstawiła, oburzony Geremek spytał, jakim prawem Joanna napisała taki referat, twierdząc, że to jest tylko jego zadanie. Zapytaliśmy Geremka, jakim prawem się o to dopomina, przypominając mu, że jest tylko doradcą. Zażądaliśmy, by opuścił pomieszczenie, w którym obradowaliśmy – nie wyszedł. Bywało, że aby się “doradców” pozbyć, musieliśmy robić posiedzenie prezydium w zamkniętym na klucz pokoju. Celiński, który też był doradcą, został przez nas wyrzucony a teraz jest w SLD i tam jest jego właściwe miejsce. …A Kuroń cały czas nam mówił, że powinniśmy zrezygnować z Wolnych Związków Zawodowych, bo władza nigdy na to się nie zgodzi. … Po podpisaniu porozumień sierpniowych też …
Anna Kołakowska: Wielu przywódców czy też czołowych działaczy “Solidarności” kiedyś sprawiało wrażenie katolików, bo bardzo często można ich było zobaczyć w kościele, a dziś zwalczajają nie tylko instytucję kościoła, ale także wartości katolickie. Kiedyś mieli pełne usta patriotyzmu, dziś europejczycy-kosmopolici. Co pani o tym sądzi? Anna Walentynowicz: Kiedy Mazowiecki ubiegał się o urząd prezydenta, podczas kampanii wyborczej prowadzonej na jego rzecz przez Michnika młodzież z Uniwersytetu Gdańskiego pokazała artykuł, w którym Mazowiecki szkalował biskupa Kaczmarka po jego uwięzieniu.. Na to Michnik krzyknął “Jaki s… to wyciągnął?”. Usłyszał od studentów: “Jaki s… to napisał?”. Mazowiecki powiedział, że rzeczywiście tak napisał, bo naiwnie uwierzył w samooskarżenie się ks. Biskupa. To jest nasza wina, że myśmy takich ludzi wybrali, którzy już za komuny pięli się po drabinie władzy; że uczestniczyliśmy w wyborach, kiedy tacy ludzie w nich startowali. Jaka jest ich przeszłość? Zależała ona od mody. Kiedy trzeba było – atakowali Kościół, innym razem leżeli plackiem przed ołtarzem. Dziś znowu go atakują, bo Unia Europejska, w której chcą robić karierę, jest bezbożna. W ostatnim czasie przedmiotem ataków jest ks. Henryk Jankowski, który dla “Solidarności” zrobił bardzo dużo. Jego plebania była przytuliskiem dla prześladowanych działaczy. Otrzymywali oni ogromną pomoc, tak jak wielu innych potrzebujących. Do dziś ks. Jankowski pomaga ludziom i instytucjom, ratując je od upadku. Obecnie atakuje się bardzo wielu kapłanów, ale czy może być inaczej, skoro nie zostali ukarani winni śmierci księży (Popiełuszki, Suchowalca, Niedzielaka, Zycha i wielu innych), którzy mieli odwagę mówić prawdę pełnym głosem. Trzeba było ich uciszyć, tak jak teraz księdza Jankowskiego. Przecież postępowanie przeciwko niemu prowadzi Ryszard Paszkiewicz – syn pułkownika SB kierującego gdańską bezpieką. A Michnik, który tak często korzystał z pomocy księdza prałata, co teraz mówi? „odejdź prałacie”.
Anna Kołakowska: W 2000 roku odmówiła Pani przyjęcia Honorowego Obywatelstwa Miasta Gdańska. Dlaczego? Anna Walentynowicz: Napisałam do prezydenta Gdańska – Pawła Adamowicza, że nie mogę przyjąć honorowego obywatelstwa naszego miasta, bo nie chcę stać w równym rzędzie z mordercami i przestępcami takimi jak Hitler, Bierut, Rokossowski i choćby agent SB Florian Wiśniewski (na oficjalnej stronie internetowej miasta Gdańska firmowanej przez Urząd Miejski na liście honorowych obywateli widnieją m.in. Adolf Hitler, Albert Foerster, Herman Goering, Bolesław Bierut, Konstanty Rokossowski i Wiktor Kulikow – A. K.). Złożyłam wizytę Adamowiczowi i zapytałam, jakim prawem mnie obraża, bo to jest dla mnie obelga. Mam swój honor i od wątpliwych osób nie potrzebuję przyjmować honorów, na dodatek razem ze zdrajcami i mordercami. Pomimo to do dzisiaj się nie mogę pozbyć tego obywatelstwa. Prezydent Adamowicz wydał oprawiony w skórę kalendarz na rok 2004. – zatytułowany “Danzig”, choć treść jego jest w języku polskim! – i jest w nim lista wszystkich honorowych obywateli łącznie z Hitlerem i Goeringiem, i ja tam też jestem. To jest mój problem, jak się z tego wyzwolić. Bardzo cię proszę, napisz o tym! …
Anna Kołakowska: Co chciała by Pani zachować w świadomości młodego pokolenia z “Sierpnia 1980 r.”? Anna Walentynowicz: Wiarę, którą niestety zabił Wałęsa. Wiarę, która nie pozwalała pytać co ja będę z tego miał ale kazała iść i walczyć o swoje prawa. Przecież myśmy nie wiedzieli, czy strajk zakończy się powodzeniem, czy aresztowaniem nas, a jednak poszliśmy, bo robiliśmy to dla Polski. W czasie strajku stocznia była kawałkiem wolnej Polski i z tą walką wiązaliśmy nadzieje, że nasze dzieci będą miały lepszy start życiowy niż my – dzisiaj moje wnuki nie mają żadnego startu życiowego. Doprowadzili do tego zdrajcy z rodowodem “Solidarności”. Oczywiście nie żałuję naszej walki i zrobiłabym jeszcze raz to samo. Dziękuję za rozmowę. Anna Kołakowska
Po 4 latach rządów Tuska, jesteśmy bezbronni jak nigdy
1. Premier objeżdża Polskę Tuskobusem, telewizje przekazują coraz ładniejsze obrazki z jego spotkań z ludźmi, co oznacza, że służby coraz dokładniej potrafią dobrać mu rozmówców, tak, aby nie padały już drażliwe pytania „jak żyć Panie Premierze?”. Mamy, więc sceny z sami szczęśliwymi ludźmi, których zupełnie bez zapowiedzi, odwiedza Premier Tusk z całą dużą grupą różnych oficjeli i dziennikarzy, nikt nie mówi o bolączkach dnia codziennego, nikt nie zadaje trudnych pytań. Także przypadkowo odwiedzony rolnik, częstuje Premiera pomidorem ze swojej przydomowej szklarni, ba wręcza mu wyhodowanego tam arbuza, który ma być podzielony pomiędzy jeżdżących z nim ministrów, których rolnik chwali bez wyjątku. Żona tego rolnika częstuje wszystkich odwiedzających świeżo upieczonym ciastem, które przypadkowo upiekła w takiej ilości, ze starczy do obdzielenia kilkudziesięciu osób. Wszystkie te sceny dobitnie przekonują całą Polskę, że błogo żyje się na polskiej wsi, a wszyscy ci, którzy twierdzą, że jest inaczej, są po prostu awanturnikami, którzy nie potrafią się cieszyć z dokonań 4- letnich rządów Premiera Tuska. Niepokoją szefa rządu tylko kibice, choć policja, ich częstymi i drobiazgowymi kontrolami, powoduje, że przez te kordony mogą się przedrzeć tylko najwytrwalsi. Ci nie dają się przekonać, żądają wolności słowa i skandują słynne już w całym kraju”Tusk matole twój rząd obalą kibole”.
2. Ale mimo dobrych min do złej gry, rządzący mają coraz więcej kłopotów i nerwowo wyczekują czy dadzą radę wytrwać choćby do wyborów. Trzęsą się, bowiem światowe i europejskie rynki finansowe, a w Polsce mimo tego, że parę razy dziennie, a to Premier, a to minister Rostowski, a to wreszcie szef NBP zapewniają, że nie ma powodów do niepokoju, ostatni tydzień był najgorszy od kilku lat. Tylko w ciągu ostatniego tygodnia WIG-20 (indeks największych spółek na warszawskiej giełdzie) spadł aż, o 8,6% co oznacza, że wartość giełdowych akcji zmniejszyła się o 38 mld zł, a Otwarte Fundusze Emerytalne inwestujące w te akcje straciły przynajmniej 6,5 mld zł. Jednocześnie osłabiał się złoty aż do 4,5 zł za jedno euro i 3,35 zł za jednego dolara, co oznacza, że gwałtownie rośnie przynajmniej o 20 mld zł ta część długu publicznego, która jest denominowana w walutach zagranicznych. Złoty jest, więc najsłabszy od lipca 2009 roku i raczej nic nie wskazuje na to, aby o własnych siłach był w stanie się umacniać.
3. Wszystko to dzieje, mimo, że w sferze realnej mamy tylko lekkie spowolnienie wzrostu gospodarczego, a konsumpcja wewnętrzna ciągle utrzymuje ten wzrost na przyzwoitym 3-4% poziomie. Dlaczego tak się dzieje?. Ekonomiści nawet ci przyjaźni rządowi nieśmiało przebąkują, że Polska jest uznawana za kraj ryzykowny i stąd odwrót inwestorów z naszego rynku akcji i rynku walutowego. Co tak niepokoi inwestorów? Niewątpliwie wielkość długu publicznego, a w szczególności tempo jego przyrostu, które w ostatnich 4 latach wyniosło ponad 60%. Ponadto utrzymywanie wysokiego, wynoszącego ponad 100 mld zł rocznie deficytu sektora finansów publicznych mimo utrzymywania się wzrostu gospodarczego w każdym roku tego 4-lecia. 4. W ostatni piątek zarówno NBP i jak BGK interweniowały na rynku walutowym sprzedając wiele milionów euro i dolarów, ale po parogodzinnym wzmocnieniu złotego już na wieczór wrócił on do poprzednich poziomów. Premier Tusk zaczyna narzekać na spekulantów, którzy nie wiedzieć czemu uparli się spekulować na polskiej giełdzie i na naszym rynku walutowym ale jak popatrzymy na sytuację krajów strefy euro za które wzięli się spekulanci to teraz już doskonale wiemy, że wszystkie one od Grecji po Włochy przez długie miesiące zatajały rzeczywisty stan swoich finansów publicznych. To, co się dzieje z polska giełdą i naszym rynkiem walutowym nie wzięło się znikąd, a ponieważ giełdy, a szczególnie waluty takich krajów jak Węgry i Czechy mają się znacznie lepiej niż nasz złoty, wszystko wskazuje na to że rynki już sporo wiedzą o naszej sytuacji finansowej, choć takiej wiedzy nie ma jeszcze polskie społeczeństwo. Ekipa Tuska doprowadziła nas przez 4 lata swoich rządów do sytuacji, w której jesteśmy bezbronni jak nigdy w sytuacji coraz poważniejszych zagrożeń płynących do nas ze strefy euro.
Zbigniew Kuźmiuk
Prof. Zybertowicz o tym, że warto czytać wywiad-rzekę z Palikotem. "Z pogranicza cech psychopatycznych" wPolityce.pl: Czy warto czytać to, co Janusz Palikot powiedział red. Annie Wojciechowskiej w wywiadzie-rzece, książce o kulisach działania i ludziach Platformy Obywatelskiej, której był do niedawna prominentnym działaczem, aktywistą bardzo bliskim Tuskowi. Bo przecież wiemy, że np. o Lechu Kaczyńskim kłamał wielokrotnie. Prof. ANDRZEJ ZYBERTOWICZ, socjolog, znawca służb specjalnych: Do książki trzeba podejść tak, jak tajne służby podchodzą do informacji. Jeśli ktoś chce skutecznie nas wprowadzić w błąd, musi przekazać także informacje prawdziwe, by uzyskać pewną minimalną wiarygodność, wzbudzić zainteresowanie i sprzedać swój towar. Podstawowa zasada weryfikacji to porównywanie informacji z różnych źródeł. „Kulisty Platformy” możemy konfrontować z książką Michała Majewskiego i Pawła Reszki „Daleko od miłości”. Wiele wskazuje, że Palikot często odsłania to, co rzeczywiste.
Jaki więc obraz PO i Tuska wyłania się z tej książki? Kierownictwo Platformy i cała partia, posiada wszystkie przywary zarzucane, w większości bezpodstawnie, Prawu i Sprawiedliwości. Występuje tam potworna nieufność, wodzostwo, wewnętrzne okrutne walki, zdrada, manipulacja, skrajny egoizm i egocentryzm z pogranicza cech psychopatycznych. To obraz kluczowych postaci PO, jaki przedstawia Palikot. Prezentuje ich, jako ludzi nastawionych na władzę, pieniądze, cynicznie nadużywających maszynerii państwa, żeby załatwiać swoje interesy. Ludzi z całą świadomością tworzących sieci klientelistyczne żerujące na zasobach publicznych.
Coś z tego punktu widzenia pana profesora szczególnie uderzyło? To, że książka bez ogródek odsłania te mechanizmy, które zachodnie nauki społeczne opisują, jako zjawisko politycznej pogoni za rentą, tj. wykorzystywanie regulacyjnych uprawnień państwa w celu realizacji potrzeb rozmaitych grup interesu. Bodaj czy nie najistotniejsze fragmenty wiążą się z postacią Jana Krzysztofa Bieleckiego i Rady Gospodarczej przy premierze. Palikot mówi o Bieleckim tak: to macher od korzyści z trzymania steru rządów. Przy czym korzyści bardzo różnych: od wizerunkowych do finansowych. W skrócie jego zadaniem jest konsumpcja tego, co Tusk zdobywa politycznie” (s. 94). I opisuje fragment mechanizmu: Premier powołał Radę Gospodarczą z Bieleckim na czele, czyli ze swoim bardzo zaufanym człowiekiem, po to właśnie, by ci, którzy mają jakieś interesy do załatwienia, chcą kupić jakąś fabrykę, wziąć udział w prywatyzacji, zdobyć koncesję czy zalobbować za jakimś rozwiązaniem, mieli gdzie przyjść. Wszystkie przepisy i decyzje gospodarcze rządu przechodzą przez tę radę. A że jest ona tylko organem doradczym premiera i w praktyce pozostaje w ogóle poza kontrolą… Nie ma tam ani ksiąg wejść i wyjść, ani możliwości prześledzenia, czym konkretnie się zajmują, jakich rekomendacji udzielają, kto dociera do Bieleckiego, czy jest to może ktoś, kto akurat bierze udział w jakimś procesie gospodarczym. Cały mechanizm jednak funkcjonuje za zgodą i wiedzą samego Tuska. To w istocie bardzo nowoczesne rozwiązanie: premier ma realny wpływ, może komuś pomóc, ale nie ma możliwości, by ktokolwiek postawił mu za to zarzut. (s. 205). Chociaż tego, co najciekawsze nie ma – z jakimi oligarchami, w jakim trybie kluczowe postacie Platformy w tym Jan Krzysztof Bielecki współpracują. I co dokładnie uzyskują, gdzie są transferowane „korzyści z trzymania steru rządów”. Nie dowiemy się też, jaką rolę pełni środowiska tajnych służb. Palikot mówi wprost, między innymi na promocji wywiadu, – że najostrzejsze wątki polityczne i obyczajowe jeszcze nie zostały opisane. Ale ciekawi nas, co innego – na ile prawdziwe mogą być tezy, ze sam Tusk został w tym wszystkim oszczędzony, że Palikot uderzył głównie w jego otoczenie, lidera traktując łagodnie? Nie zrobił wielkiej krzywdy, ale nie tylko, dlatego, że nie dopowiedział pewnych rzeczy. Książka, jak się zdaje, Tuskowi nie szkodzi, ponieważ natychmiast uruchomili się wyciszacze, wygaszacze i unieważniacze tego co ujawnił. W tym trzech znanych dziennikarzy z pewnością wierzących w swoją niezależność. Ich teza: Kulisy Platformy” to plotki i informacje z magla.
A to nieprawda? Przekaz książki możemy rozdzielić na: relacje, plotki i oceny. Najważniejsze są relacje, a więc sytuacje, w których narrator osobiście uczestniczył, widział, słyszał. Plotki to informacje zasłyszane, które rzadko są sprawdzane. Zasłyszana wiedza też jest, ale chyba większość materiału to relacje. Oceny z kolei – z samej swej natury – cechuje pewien subiektywizm.
Ale zawartość – powracam do pytania – uderza w Tuska? To już nie zależy od Palikota, ale od tego, jakie elementy media eksponują w mediach. Dzisiaj to, czy jakakolwiek informacja w kogokolwiek uderza, zależy wyłącznie od sposobu jej sprofilowania, liczby i miejsca powtórzeń w przestrzeni publicznej. Pełna zgoda. To jest klucz do mechanizmu manipulacji opinią publiczną. Bo mówi przecież Palikot, że Tusk cynicznie grał przeciw prezydentowi śp. Lechowi Kaczyńskiemu. Wie, o czym mówi, był w środku. Proszę sobie wyobrazić, że takie rzeczy mówi polityk będący tak blisko premiera w normalnym, demokratycznym kraju. Prowadziłoby to do sprawdzenia, czy sprawa nie kwalifikuje się do postawienia zarzutu łamania Konstytucji i czy nie powinna się skończyć Trybunałem Stanu. A przede wszystkim media podejmują temat – szukają, sprawdzają, dociekają. Książka Palikota nie jest dowodem, ale daje wyjście do poszukiwań. Zresztą, zawiera ona kilka innych wątków godnych podjęcia przez dziennikarzy śledczych (np. rolę Grzegorza Schetyny w przygotowaniu sceny z płaczącą Beatą Sawicką).
Dlaczego więc sprowadza się rzecz do plotki? Kluczowe media są zanurzone w sieci interesów i podskórnych lojalności. A wielu dziennikarzy to konformiści, – chociaż rzadko sami siebie tak postrzegają. A warto przypomnieć, jak podejmowano i nagłaśniano wszelkie plotki rzucane przez Palikota na śp. Prezydenta Kaczyńskiego. Chociaż tam, nie mając żadnego dostępu do obozu pisowskiego, był całkowicie niewiarygodny. Zresztą, teraz mówi otwarcie, że do tych działań zachęcał go Donlad Tusk, często je nawet inspirował. Prosty przykład, – kiedy odbywał się kongres PiS w Krakowie, Palikot wymyśla, że jest tam w przebraniu. I media zamiast opisywać, oceniać i rzeczowo krytykować pomysły ważnej partii opozycyjnej dla Polski, kupują tą bajkę. Widać, że nie mamy do czynienia z mediami, które służą informacji i dobru wspólnemu. Nas poruszył w tej książce opis mediów. One dla ludzi władzy nie są żadnym kontrolerem, ale sojusznikiem w niszczeniu konkurencji. Władza ma poczucie pełnej kontroli nad dziennikarzami, nie boi się ich, używa ich jak chce. Gdy czytałem, jak Palikot wprost mówi o tym jak łatwo władza ogrywa dziennikarzy, przypomniała mi się rozmowa z lipca 2005 roku. Ówczesny szef WSI Marek Dukaczewski zaprosił mnie wtedy na spotkanie, w którym uczestniczyła jego ówczesna rzecznik prasowa. Gdy rozmowa zeszła na media, odczułem silne lekceważenie, nawet pogardę, z jaką mówili o dziennikarzach. Z podobnym stosunkiem wobec dziennikarzy spotkałem się jeszcze kilka razy, gdy rozmawiałem z postaciami z wysokiego pułapu biznesu.
Przyczyna? Tacy gracze wiedzą, jak łatwo dziennikarzy kupić, manipulować nimi, jak często są powierzchowni i niedouczeni.
Podsumowując – warto tę książkę czytać? Poszerza nasz zasób wiedzy na temat mechanizmów władzy? Zastanawiam się, czy książka człowieka, który jest najwyraźniej bardzo zagubiony i dotknięty stygmatem czegoś niedobrego, nie podlega w jakimś sensie pod motto, którym Michaił Bułhakow opatrzył „Mistrza i Małgorzatę: … Więc kimże w końcu jesteś? - Jam częścią tej siły, Która wiecznie zła pragnąc, Wiecznie czyni dobro. To cytat z Fausta Goethego. Palikot tocząc swoje zakłamane gry, odsłonił cyniczny wymiar polityki. Zwolennikom PO powiedział: najstraszliwszy obraz PiS (partii przecież nie bez wad), jaki macie w głowach, znajduje faktyczne odzwierciedlenie gdzie indziej – w partii miłości, Platformie O. zespół wPolityce.pl
Mocne pogłoski o planowanej na ciszę wyborczą prowokacji. Cel: Kaczyński. Metoda: sfałszowana rozmowa z prezydentem z 10/04 O tej sprawie mówi się coraz głośniej i coraz konkretniej. Przede wszystkim w środowisku dziennikarzy prorządowych i w sztabie wyborczym Prawa i Sprawiedliwości. Rzecz dotyczy słynnej "bomby", prowokacji, którą ludzie związani z obozem władzy mieliby szykować na końcówkę kampanii wyborczej. Co to miałoby być? Z rozmów przeprowadzonych przez reporterów portalu wPolityce.pl wyłania się następujący plan obozu rządowego:
Tuż przed ciszą wyborczą zagraniczne media, zaprzyjaźnione z polskimi ośrodkami bliskimi władzy, wypuszczają coś co nazywają zapisem rozmowy (przez telefon satelitarny) Jarosława Kaczyńskiego z jego bratem, śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim w trakcie tragicznie zakończonego lotu do Smoleńska. Rozmowa jest tak spreparowana, że stawia prezesa PiS w niekorzystnym świetle. Polskie media - przygotowane do operacji - natychmiast podchwytują temat i dają na czołówki. Robi tak m.in. jedna z największych gazet, mocno zaangażowana w kampanię PO. Ale trwa już cisza wyborcza, za chwilę głosowanie: Kaczyński nie może nawet odpowiedzieć, bo przecież kandyduje. Nagłośniona jednostronnie sprawa wpływa na wynik wyborów, zbija rezultat PiS. Dziennikarz jednego z mediów bliskich rządowi mówi nam:
O takiej operacji słyszałem, mówi się, że tego właśnie ma dotyczyć ta bomba. Sztabowiec PiS:
Dochodzą do nas pogłoski na ten temat, ale nic więcej nie wiemy. Wszystko możliwe, wiadomo, że idziemy łeb w łeb. PO boi się przegranej, więc są gotowi na wszystko. Co dokładnie mogłoby pojawić się w takim sfałszowanym zapisie? Zapewne sugestia, że Jarosław Kaczyński naciskał na brata by mimo złej pogody lądował w Smoleńsku. Dziennikarze tygodnika "Uważam Rze" w rozmowie z prezesem PiS, która ukaże się w poniedziałkowym numerze, zapytali o tę sprawę. Odpowiedź Jarosława Kaczyńskiego w poniższym cytacie:
Mówi się o ujawnieniu zapisu pana rozmowy z bratem w trakcie tragicznego lotu do Smoleńska. I ma to podobno nastąpić w sobotę w trakcie ciszy wyborczej. Nie słyszałem. Jeśli ta rozmowa nie zostanie sfałszowana, to nie przyniesie nic nowego. Wiem co mówiłem. Zresztą odbyła się jeszcze zanim były znane prognozy pogody w Smoleńsku. Dotyczyła stanu zdrowia naszej mamy, trwała 25 sekund. Zapytałem czy jest już w Smoleńsku, bo tak myślałem. Odparł, że nie. Powiedziałem mu jak u mamy, on odparł, że powinienem się przespać. Tak jak zawsze. Przerwana zresztą nie przez nas bo połączenie się zerwało. Tematu lądowania w Smoleńsku w ogóle nie było. Podać jej treść mają rzekomo zagraniczne media. Jak było – powiedziałem. Że obecna władza boi się potwornie, to fakt. Więc nie ma chyba metody, która jest poza wyobraźnią. Wiadomo co robiono przez lata. W ciągu kilkunastu miesięcy od tragedii media wielokrotnie cytowały wymyślone słowa różnych osób związanych z tragedią. Podawano, że piloci mieli mówić iż "tak lądują debeściaki" - a wiadomo, że w ogóle nie podchodzili do lądowania! Podawano, że prezydent "się wścieknie" jak nie wylądują - i tych słów też nie ma w stenogramach. Itp., itd... wu-ka
Do żłobu, żydomasoni! a do więzień autochtoni! Ten ironiczny tytuł to fragment wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Rok polski” z 1938 roku - Izabela Brodacka Na jednym z licznych spotkań, na które zostałam ostatnio zaproszona padła propozycja żeby przy dobieraniu nowych członków pewnego stowarzyszenia stosować kryterium narodowe czy wręcz rasowe. „Do ilu pokoleń wstecz chcą panowie badać czystość rasową i jakie metody badawcze proponują?”- zapytałam uprzejmie. „Są pewne, sprawdzone metody”- zażartował z obleśnym uśmiechem jeden ze starszych panów. „W porządku, zatem zaczynamy od siebie, panowie zdejmują spodnie, a ja sprawdzam”- odparłam. Byłam w tym gronie jedyną kobietą. Konsternacja malująca się na obliczach obecnych przekonała mnie dowodnie, że z racji wieku traktowana jestem, jako istota bezpłciowa, coś w rodzaju księdza, który powinien udawać, że nie słyszał albo nie rozumie tego, co zostało powiedziane. Nie muszę dodawać, że panowie nie skorzystali z mojej propozycji udowodnienia, że są prawdziwymi Polakami, a ja nie skorzystałam z zaproszenia do ich patriotycznego zgromadzenia.
W poprzedni weekend w Serocku odbyło się bardzo ciekawe spotkanie stowarzyszenia „Twórcy dla Rzeczpospolitej”, w którym to stowarzyszeniu mam zaszczyt być członkiem komisji rewizyjnej (wraz z księdzem, taki już los istot bezpłciowych). Podczas jednej z dyskusji padło nazwisko Zygmunta Baumana. Kilka osób gorąco zaprotestowało przeciwko wymienianiu tego nazwiska w jakimkolwiek kontekście. Mamy swoich filozofów i socjologów, po co mamy się zajmować tym agentem i aparatczykiem – argumentowali. Jak widać osoby te akceptują fakt, że społeczeństwo dzieli się na grupy monadyczne, wzajemnie się z sobą niekomunikujące? My mamy swoją piaskownicę i swoje zabawki- oni swoje. My będziemy udawać, że takiego zwierzęcia jak Bauman nie ma. Oni nierównie skuteczniej udają, że nie ma nas wszystkich. Znam szkołę katolicką, w której wykreślono z lektur „Szatana z 7 klasy”, gdyż szatan nie powinien się dzieciom pozytywnie kojarzyć. W tej szkole nie mówi się również na przykład o Sokratesie. Historię filozofii sprowadza się do historii myśli katolickiej. Wprawdzie Baumanowi bardzo daleko do Sokratesa, ale nie da się udawać, że takiego zwierzęcia nie ma. Choćby, dlatego, że jest znany na całym świecie, jako socjolog polskiego pochodzenia. Oraz dlatego, że nie sposób mówić o postmodernizmie nie podając jego nazwiska. Nikt mi nie musi przypominać o negatywnej roli, jaką odegrał Bauman w polskiej polityce i nauce. Bardzo chętnie przeczytałabym jego szczegółowy, niezakłamany życiorys. Jeszcze chętniej przeczytałabym polską monografie krytyczną wobec tego nurtu socjologicznego i filozoficznego, jakim jest postmodernizm. Nie satysfakcjonuje mnie monografia Bogdana Barana ( drażnią mnie choćby jego „pis” i „czyt”) a nawet teksty profesora Legutko. Bauman jest tu zresztą zupełnie nieistotny. Chodzi mi tylko o to, że społeczeństwo polskie zamiast się integrować, dzieli się w zastraszającym tempie. I w zastraszającym tempie rośnie w naszych głowach liczba potencjalnych wykluczonych z prawa do reprezentowania nas wszystkich w parlamencie. Wykluczanie kogokolwiek ze społeczności ludzkiej to- jak uczy historia- niebezpieczny proceder. Po Żydach, Cyganach przychodzi czas na Polaków. Po nieuleczalnie chorych, nienormalnych, przestępcach - przychodzi czas na rudych, łysych, grubych. Między innymi, dlatego jestem zwolenniczką JOW. Każdy może po cichu dopuścić do głosu swoje animozje. Można - jak się chce - nie głosować na rudych, łysych, grubych, Niemców, Polaków, Romów. Ale nie można wykluczenia uczynić podstawą ordynacji wyborczej. W obecnej ordynacji praktycznie wykluczeni są wszyscy bezpartyjni. Nie mogą zrealizować biernego prawa wyborczego. Dlatego trzeba ją zmienić. Mam głęboką nadzieję, że obywatele naszego kraju będą kiedyś w ordynacji JOW głosować na mądrych, uczciwych, sprawdzonych. Że wykluczenie nie stanie się ich podstawowym kryterium wyboru. Izabela Brodacka
Czy chamy są chamami, a Żydy Żydami? Władza nie wiedząc jeszcze o tym przegrała bitwę o media, albowiem nie doceniła ich siły i nie doceniła determinacji czynników zewnętrznych Opisałem kiedyś na tym blogu najważniejszy konflikt epoki nowoczesnej, jako starcie pomiędzy panem feudalnym a urzędnikiem państwowym. Schemat ten, nie dość, że jest malowniczy, to jeszcze sprawdza się w praktyce. A przynajmniej sprawdzał się do roku, 1945 kiedy to urzędnik ostatecznie zatriumfował nad latyfundystą, spychając tamtego w niebyt. Czyniąc go nieważnym i skazując na zapomnienie. Po wojnie, na naszych, co prawda oczach, ale myśmy tego wcale nie dostrzegali palił się konflikt inny zupełni i o wiele bardziej dla naszej współczesności ważny. Był to konflikt pomiędzy dziennikarzem a naukowcem. Konflikt ten, niektórzy ludzie, skłonni do uproszczeń, nazywali konfliktem pomiędzy chamem a Żydem. Po wojnie władza zainstalowana w Polsce nie mogłaby normalnie funkcjonować, gdyby nie rosyjskie wojsko, rosyjskie tajne służby i amerykańskie dostawy żywności. Wrogość Polaków w stosunku do komunistów była zbyt wielka i zbyt głęboko wrośnięta w serca. Władza rozpoczęła, więc swoje urzędowanie, od liwidacji pozostałości przedwojennego państwa, co we własnej mitologii określiła potem, jako heroiczny czas walk z bandami. Nie chodziło o żadne bandy, ale o resztki wojska polskiego podporządkowane legalnemu rządowi w Londynie. Po rozprawieniu się z podziemiem patriotycznym przyszedł czas na tak zwaną pokojową odbudowę, czyli na tworzenie struktur, dzięki którym można u władzy egzystować. Bo – jak powiedział klasyk – na bagnetach można się wesprzeć, ale nie sposób na nich usiedzieć. I niech się nikomu nie zdaje, że utrzymanie władzy w kraju takim jak Polska, z silnym nastawieniem patriotycznym, z silnym kościołem i tradycją, uda się tylko i wyłącznie dzięki milicji. Taki przekręt nie udałby się żadnej władzy w żadnym kraju. Historia pokazuje to dobitnie. Przykłady najeźdźców, którzy przyjęli sposób życia a nawet język ludów podbitych można mnożyć. W Polsce jednak chodziło o coś innegp. Chodziło o to, by cały naród stał się w krótkim czasie zaprzeczeniem samego siebie. I to się prawie udało. A przynajmniej udawało się przez długi czas. Tuż po wojnie, w czasie, kiedy nie było jeszcze telewizji, a i o radio w każdym domu było trudno, władza opierała się rzeczywiście na uzbrojnym milicjancie, na donosicielach i działalności tajniaków. Od razu jednak rozpoczęła budowanie struktur, które umożliwiłyby kolejnym pokoleniom wchodzącym w życie, zaakceptowanie zastanego stanu rzeczy i przekonały te roczniki szczeniaków, że to, co widzą to jedyna istotna rzeczywistość. W czasach, kiedy nie było mediów najważniejsze dla władzy było opanowanie ośrodków akademickich. I niech za cały ówczesny mechanizm stanie tutaj casus Zygmunta Baumana. Jak pamiętamy jednak władza ludowa nie była jednolita i nie była w istocie władzą, ale jedynie jej emanacją. Rzeczywiste źródło władzy było w Moskwie i nazywało się Josif Wissrionowcz Dżugaszwili. Tuż po wojnie, Stalin, uznając, że największym jego wrogiem w Polsce jest Kościół, obsadził większość wyższych stanowisk w aparacie władzy ludźmi, którzy na pewno z księżmi dogadać się nie mogli, czyli Żydami. Spychając na pozycje defensywne inne partyjne siły, czyli rodzimych komunistów i zdrajców zwanych potocznie chamami. Obydwie te frakcje, w całkowitym zaślepieniu i każda dla siebie, przekonane były jednak, że to one, a nie towarzysz Stalin, są rzeczywistym źródłem władzy. Miało to tę konsekwencję, że obydwa obozy cechowała dzika bezwględność wobec przeciwników i determinacja całkowita. W pierwszych latach powojennych przewaga Żydów była oczywista i to oni pierwsi zaczęli odbudowywać środowiska akademickie i profilować je tak, by stały się nie tylko kuźnią kadr dla aparatu, ale także lustrem, w którym przejżeć może się młodzież. Wymienię tu jedno nazwisko, które starczy za wszystkie inne; Leszek Kołakowski. Studenci byli tą grupą społeczną, która została zindoktrynowana, jako pierwsza. To studenci uwierzyli swoim mentorom w komunizm i jego reformowalność, za nic mając groby po lasach, spalone dwory i rozgrabione mienie. Uwierzyli, bo akademickie autorytety dawały nadzieję, a wykształcenie było fetyszem podniecającym wszystkich bardziej niż złote dwudziestodolarówki. Wszystko w owych powojenych latach wydawało się przewidywalne, oto komunizm panował w Europie, oto odbudowywano kraj, w którym pracować miał nowy i po nowemu wykształcony człowiek. Tak się jednak złożyło, że Polska nie byłą zawieszona w próżni, a komunizm zajmował tylko połowę świata, w dodatku tę bardziej zniszczoną i zubożoną przez wojnę. I nie mógł egzystować bez jakichś interakcji z drugą połową, w której rozwijał się przemysł, przedsiębiorczość i technologie. W miarę jak rozwijał się i udawał konkurencyjność wobec zachodu, przemysł rodzimy, przybywało także tak zwanych mas. Masy to byli ludzie, którym zwisało, kto wykłada na uniwerystetach i jakie tam mądrości do głów studenterii pakuje. Masy harowały w fabrykach, a po pracy chciały się zabawić. Masy były naturalnym targetem chamów, czyli tej partyjenj frakcji, która po wojnie została od władzy prawie całkowicie odsunięta. Póki jednymi opiniotórczymi ośrodkami w kraju były uczelnie i podporządkowane partii dzienniki, wszystko było w porządku. Przyszedł jednak moment, kiedy pojawiła się telewizja. Wynalazek prawdziwie diabelski, który położył kres rządom Żydów w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Stało się tak oczywiście także ze względu na to, że towarzysz Stalin odszedł był do diabła, czyli wbrew przewidywaniom wielu partyjnych towarzyszy, nie okazał się nieśmiertelny. Telewizja, chcąc nie chcąc otworzyła masom drogę do informacji. Kłamliwej, zmanipulowanej, podłej, ale nie miało to znaczenia, ponieważ masa jest silna zawsze, nawet, jeśli wyznaje fałszywych bogów. I zaczęło w roku 1956 w czasie tak zwanej odwilży, jeszcze przed udostępnieniem telewizji Polakom. Towarzysze radzieccy postanowili dokonać zamiany garnituru władców Polski. Zrobili to dwuetapowo. Pierwszym etapem była odwilż, czyli dopuszczenie do obiegu pewnych treści, dotychczas zakazanych i zezwolenie na działanie – jawne – chamskich mas. Oraz tajne – chamskich towarzystw naukowych, które w istocie nie były żadnymi towarzystwami naukowymi, a jedynie towarzystwami wzajemnej adoracji i stanowić miały przeciwwagę dla stworzonychy w latach powojennych autorytetów „żydowskich”. Dotychczasowi panowie dusz i świadomości nie zorientowali się za dobrze, co się święci, a kiedy już się zorientowali, było za późno. Na uczelniach znajdowało się już wystarczająco dużo „nowych ludzi”, którzy zorganizowani przez towarzyszy radzieckich udawali naukowe koła, kluby dyskusyjne, a nawet tajne organizacje, silnie zakonspirowane, a wymierzone w „stary porządek”, czyli w Żydów po prostu. Kulminacją ten walki pod dywanem był rok, 1968 kiedy to całkowicie ogłupione i ufające jeszcze Gomułce chamskie masy, wraz z całkowicie już skretyniałymi studentami rzuciły się sobie do gardeł. Nazwano to próbą odzyskania suwerenności. Partyjnych Żydów wyrzucono z kraju, na uczelniach dokonała się zamiana pokoleniowa, która spowodowała, że biegający dawniej z rewolwerem po mieście Leszek Kołakowski musiał emigrować, udrapowany w szaty, pokrzywdzonego filozofa, który odkrył zło, ale mu nie zapobiegł, a na jego miejsce pojawili się inni. Ci inni, to mniej może wyrafinowani i mniej widoczni, ale za to bardzo skuteczni i jeszcze bardziej oddani sprawie „naukowcy” różnych dyscyplin, gotowi na wszystko, byle tylko się przypodobać towarzyszom radzieckim. Mniej więcej w tym samym czasie pojawiła się w domach telewizja. Władza miała, więc na jakiś czas z głowy rozruchy i demonstacje na ulicach, bo wszyscy oglądali mecze w telewizji i cieszyli się, że Polska wygrywa. Reakpitulujmy; rząd dusz, przejęty po wojnie przez Żydów, został im odebrany i wręczony chamom, przez towarzyszy z Moskwy, przy aplauzie ulicy i cichej akceptacji chamów aspirujących. Wszystko to działo się na tle niemającego jeszcze wielkiego znaczenia i póki, co przez większość dnia wyłączonego odbiornika telewizyjnego. Towarzysze radzieccy nie pozwolili rzecz jasna na to, by z Polski wyjechali wszyscy Żydzi. Wielu z nich zostało, bo władza nie może polegać jedynie na jednej grupie oddanych sobie ludzi. To ją prowadzi do zguby. Tych grup musi być kilka. Zawsze, bowiem znajdzie się ktoś rozczarowany, kto dostrzeże, bacznie rozglądając się, wokół, że coś tu – kurcze – jest nie tak. Ktoś tu – kurcze – coś ściemnia. Lata gmułkowskie i czas po nich to okres triumfu telewizji, sportu, barw narodowych, Kargula, Pawlaka i Franka Dolasa. O żadnych Żydach w ogóle się nie wspomina, a żeby po nich płakać, to już w ogóle nie ma mowy. Na uniwersyetach rządzą niepodzielnie chamy, które mają studentom do powiedzenia tyle samo, co ci poprzedni, ale mówią do nich językiem bardziej przystępnym i zrozumiałym. Nauki społeczne rozwijając się aż furczy, wszystko idzie do przodu i już się wydaje, że komunizmu w barwach narodowych nic nie zatrzyma, kiedy okazuje się nagle, że jakiś Kuroń z jakimś Modzelewskim, list otwarty napisali. I jeszcze go opublikowali w zagranicznych gazetach oraz wydawnictwach wrogich ustrojowi, takich jak „Kultura”. Czy „Kultura była do końca wroga ustrojowi, nie jestem przekonany, na pewno była wroga jego chamskiej wersji i tym akurat towarzyszom z Moskwy, którzy wersję tę testowali w praktyce. Po obublikowaniu listu Kuronia i Modzelewskiego okazało się, że media to broń obosieczna i dla władzy najważniejsza. Straciły wraz z tą konstatacją na znaczeniu środowiska akademickie, a zyskały masy. Masy, bowiem gapiły się w telewizor chętniej i grzeczniej. Masy łykały wszystko, co w tej telewizji pokazywano. Ludzie z wyższym, jak ich pogardliwie nieco nazywano mieli swoje książki, swoje marzenia o doktoratach i swoje dylematy – donosić czy nie donosić za możliwość wyjazdu na stupendium do Paryża. Ich pozycja słabła, bo też i wiedza przestała mieć relaną wartość. Miała ją oczywiście w tych dziedzinach, które były potrzebne przemysłowi, ale takie na przykład nauki społeczne nie były już tym, co dawniej. Podobnie było z humanistyką, szczególnie z historią. Uczelnie wychowywały także młode kadry policji, tajniaków i towarzyszy, ale były to uczelnie specjalne, takie jak Wyższa Szkoła MSW lub pewna tajemnicza uczelnia istniejąca na Rakowieckiej, o której mało, kto słyszał, a do której kierowano najbardziej oddanych i wiernych towarzyszy spośród chamów. Wraz z postępem w rozwoju mediów, szkolnictwo wyższe w Polsce ulega rozwarstwieniu. Mamy, więc szkoły wyższe normalne, dla motłochu, który chce się wybić, oraz szkoły wyższe dla janczarów, którzy chcą służyć. Na tych pierwszych wykłada się kit na ławę, na tych drugich mówią wszystko, co tylko student musi wiedzieć, czyli jak to jest z tym światem naprawdę. Na tych pierwszych studenci wkuwają głupawe i niemające pokrycia teorie oraz uczą się na pamięć głębokich myśli sławnych ludzi, na tych drugich wgłębiają się w metody działania tajnych policji świata tego i różnych prowokatorów. I jedne i drugie służą wykuwaniu kadr. Pierwsze wykuwaniu kadr tak zwanej opozycji, a drugie wykuwaniu kadr tak zwanej nomenklatury. Obydwie kadry spotkają się na moment w początku lat osiemdziesiątych, kiedy to władza przespała chwilę, w które zorganizowano NSZZ Solidarność. Spotkanie jak powiadam było krótkie, okazało się, bowiem, że władzy nie chce się rozmawiać, ani z chamami z fabryk i stoczni, ani z oszukanymi przez siebie „inteligentami”. Do rozmów potrzebni byli jej eksperci. Tak się złożyło, że ci akurat, w większości, bo nie w całości, rekrutowali się ze środowisk zwanych jeszcze niedawno „Żydami”. Porozumienie pomiędzy otępiałą od życia w spokoju i na wysokiej stopie władzą a tymi całymi ekspertami nie było łatwe i trzeba było długich lat obopulnego straszenia się i buczenia, zanim do realnego porozumienia doszło. Dokonało się ono oczywiście na tle włączonych już non stop odbiorników telewizyjnych, przy wymownym i tragicznym milczeniu środowisk akademickich, ufającyh i wierzących w sukces, ale żyjących z jakimś takim niepokojem w sercu. Władza nie wiedząc jeszcze o tym przegrała bitwę o media, albowiem nie doceniła ich siły i nie doceniła determinacji czynników zewnętrznych. Rok 1981 nie był, bowiem rokiem przetasowań wewnętrznych, ale zewnętrznych, a śmierć towarzysza Breżniewa była o wiele większym szokiem niż śmierć towarzysza Stalina. To pogubienie się towarzyszy radzieckich spowodowało, że Zachód zareagował, ale zaragował za słabo. Trzeba było czekać aż 10 lat zanim dogadają się ci z Moskwy i Waszygntonu i pozwolą usiąść do rozmów tym z Warszawy. W tym czasie każdy wychowywał i kształcił swoje przyszłe kadry. Władza – chamów i milicję oraz po części naukowców, Opozycja – Żydów i dziennikarzy. Całkiem odwrotnie niż po wojnie. Lata dziewięćdziesiąte okazały się bezapelacyjnym zwycięstwem Żydów i mediów, które pokazały swoją siłę i zatriumfowały nad uniwersytetem oraz jego produktami. Czas jednak nie stanął w miejscu i właśnie dowiadujemy się, że TVN sprzedają. Może, więc znów idzie „nowe”. Zobaczymy. Przepraszam wszystkich za niedsokonałości tej analizy, ale pisałem ją trochę na chybcika. Przyjdzie, mam nadzieję czas, na rozwinięcie, jej najciekawszych wątków. Coryllus
TAJEMNICE MIROSŁAWCA I SMOLEŃSKA Kilka dni temu Aleksander Ścios opublikował notkę „Zabójcze modernizacje panów w mundurach”, w której powrócił między innymi do sprawy katastrofy lotniczej w Mirosławcu, do której doszło 23 stycznia 2008 roku. Wiedziona ciekawością postanowiłam zapoznać się z raportem dotyczącym CASY oraz materiałami pokazującymi okoliczności tego zdarzenia. Jednocześnie, niejako automatycznie, porównywałam te materiały z materiałami wytworzonymi po 10 kwietnia 2010 roku i ze zdumieniem odkryłam wiele zaskakujących zbieżności. Podobieństwa między tymi dwiema katastrofami to nie tylko fakt, że doszło do rozbicia w niewyjaśnionych okolicznościach samolotów z ważnymi osobami na pokładzie, ale szereg zupełnie zaskakujących zbiegów okoliczności dotyczących samego przebiegu zdarzenia, wspólnych zarówno dla Mirosławca, jak i Smoleńska. Można wręcz odnieść wrażenie, że były to bliźniacze katastrofy, a przecież, jak mawia poeta „nic dwa razy się nie zdarza”. Pierwszą cechą wspólną obu zdarzeń jest fakt, że zarówno w Smoleńsku, jak i w Mirosławcu były złe warunki pogodowe, mgła i brak systemu ILS. Jednak to się zdarza, nic w tym dziwnego nie jest. Zaskakujące jest jednak to, że obydwa samoloty, CASA i TU 154 M , dolatując do lotniska leciały poza i ponad ścieżką schodzenia: CASA i TU 154 M znajdowały się ponad ścieżką o kilkadziesiąt metrów oraz w odchyleniu od niej na lewo . Co ciekawe w Superwizjerze z 11 października 2010 roku pt. „Co się stało z CASĄ”(
http://superwizjer.tvn.pl/38487,co-sie-stalo-z-casa_,archiwum-detal.html
zaprezentowano oryginalne nagranie z radaru w Mirosławcu, na którym pokazany był ostatni lot CASY. Kontrolerzy twierdzą, że widzieli samolot w prawidłowym położeniu, ale nagle z niezrozumiałych przyczyn, CASA skręciła na lewo i przepadła. Wypowiadający się wojskowi, z wieloletnim stażem, twierdzą, że zrobili wszystko, co do nich należało, nic więcej zrobić nie mogli . Nie rozumieją do dzisiaj, co się stało z samolotem. Czy czegoś to nie przypomina?? Na Siewiernym kontrolerzy również utwierdzali załogę Tupolewa w prawidłowym położeniu „na kursie i na ścieżce”, choć jak wiemy samolot znajdował się w dość dużym odchyleniu od niej. A może to nie było złe naprowadzanie, tylko ktoś zakłócił pracę radarów i urządzeń pokładowych?? Kolejną ciekawostką jest zagadka 100 metrów. Jak wszyscy pamiętają, 10 kwietnia 2010 roku polska załoga otrzymała polecenie z wieży kontroli lotów, aby zejść do 100 metrów i czekać do odejścia na drugi krąg. Sam Krasnokutskij, którego obecność na wieży w Smoleńsku pozostała do dzisiaj niewyjaśniona, rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu: „ sprowadzamy do 100 metrów, 100 metrów i koniec”. Polska załoga dowodzona przez majora Protasiuka wykonała polecenie i zeszła na 100 metrów, by na tej wysokości podjąć decyzję o odejściu. Jednak z niewyjaśnionych do dzisiaj przyczyn samolot zamiast wznosić się zaczął gwałtownie, zwiększając prędkość opadać. Pilot desperacko walczył z bezwładną maszyną, by odłączyć autopilota i odejść ręcznie drugi krąg, jednak udało mu się to dopiero kilka sekund przed rozbiciem samolotu. Po odłączeniu autopilota samolot zaczął gwałtownie przechylać się na lewo. Po badaniach profesora Biniendy bajkę o brzozie i beczce można sobie darować. Została celowo wymyślona, aby uzasadnić natychmiastową śmierć pasażerów i rozkawałkowanie samolotu. Co się stało z samolotem po przechyle w lewo?? Można domniemywać, że obecny na Siewiernym oddział Specnazu oczekiwał tam na polską delegację bynajmniej nie w celu powitania chlebem i solą. 23 stycznia 2008 załoga CASY znalazłszy się na 100 metrach również straciła kontrolę nad samolotem, który zaczął po prostu spadać z ogromną prędkością. Pilot na 14 sekund przed zderzeniem z ziemią odłączył autopilota i wówczas samolot zaczął nagle przechylać się na lewą stronę, opadając jednocześnie dziobem ku ziemi. Jak donosi raport powypadkowy, piloci nie zareagowali na to gwałtowne opadanie i przechylenie, gdyż nie mieli świadomości o rzeczywistym położeniu samolotu. A co zaprzątało uwagę pilotów CASY, że zachowali się niczym kamikadze? Jak napisano w raporcie:
„Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na 9 sekund przed zderzeniem z ziemią zarówno kpt Kuźma, jak i pozostali członkowie załogi[…] spojrzeli poza kabinę samolotu, skupiając swoją uwagę na poszukiwaniu świateł podejścia i drogi startowej. W tym czasie nikt nie obserwował położenia wskaźników sztucznego horyzontu”.
http://www.mon.gov.pl/pliki/File/Protokol.pdf
Ciężko było wytłumaczyć brak reakcji ze strony pilotów w tej jakże ekstremalnej sytuacji, więc wymyślono absurdalną bajeczkę o spoglądaniu przez okno przez wszystkich członków załogi jednocześnie. Jest to o tyle dziwne, że przecież 23 stycznia, o godzinie 19.00 za oknem panują już egipskie ciemności, więc w tych ciemnościach nie trzeba wypatrywać świateł, gdyż są one widoczne po prostu. To znaczy są albo ich nie ma. A jak wytłumaczono brak właściwej reakcji ze strony załogi TU 154 M na opadanie samolotu od 100 metrów?? Przede wszystkim faktem celowego przestawienia przez dowódcę statku wskazań radiowysokościomierza, by wyciszyć na chwilkę wyjący system TAWS. „Tak, więc przestawienie wysokościomierza wykonano w celu „oszukania” TAWS. Pozbawiło to jednak informacji o wysokości lotu samolotu względem poziomu lotniska (QFE) wyświetlanej na jednym z trzech dostępnych wysokościomierzy’. (raport Millera, str.227) Co ciekawe, dowódca, podobnie jak piloci – kamikadze z CASY, wpatrywał się uparcie w ten jeden, akurat źle nastawiony RW, a pozostali członkowie załogi, z racji swego niezgrania, również czerpali dane o swoim położeniu względem ziemi na podstawie tego jednego , akurat źle ustawionego wysokościomierza. Literacko zostało to rozwinięte w raporcie Millera, gdzie na stronie 233 można przeczytać:
„Współpraca załogi polegała głównie na wykonywaniu poleceńdowódcy statku powietrznego i przyjmowaniu komend do realizacji w sposób nieomalże automatyczny (nawet takich, które z punktu widzenia pilotażowego były niebezpieczne).Członkowie załogi nie byli w stanie ani przeciwstawićsiętym decyzjom, ani interweniowaćw sytuacji krytycznej. Zwraca uwagębrak reakcji drugiego pilota na decyzjędowódcy statku powietrznego o odejściu w trybie automatycznym i pasywna postawa nawigatora, który do końca odczytywałwskazania radiowysokościomierza bezżadnej próby zmiany zachowania pilotów. Zastanawia brak reakcji kogokolwiek z obecnych w kabinie na przekraczanie w trakcie podejścia krytycznie ważnych parametrów lotu (przekroczenie minimalnej wysokości zniżania, dużąprędkośćopadania, sygnalizacjęalarmowąurządzenia TAWS)”. Wspólną cechą obu zdarzeń, jest także problem z zasilaniem. W Tupolewie zasilanie wysiadło na 15 metrach, natomiast w CASIE doszło do 13 sekundowego rozłączenia się szyn prądnicy prądu stałego i akumulatora. Niestety raport CASY nie precyzuje, w którym momencie lotu to nastąpiło. Być może w trakcie tych tajemniczych ostatnich 14 sekund lotu, kiedy piloci utracili możliwość sterowania samolotem? Zarówno w CASIE, jak i TU 154 M był kłopot z nawigacją satelitarną. W CASIE brakowało modułów GPS i tym tłumaczy się problem z dokładnym ustaleniem położenia samolotu w przestrzeni, zaś w TU 154 M GPS zakłócać miała radiostacja ratunkowo-awaryjna, którą z tego powodu wyłączono. Usterka nawigacji satelitarnej Tupolewa, choć zgłoszona do naprawy, nie doczekała się naprawy, gdyż uznano ją za „usterkę pływającą”, o czym można przeczytać w Białej Księdze Zespołu Parlamentarnego. Ciekawostką pozostaje także fakt, iż jak to w programie Superwizjer powiedział jeden z wojskowych pilotów, w zapisie ostatnich sekund lotu CASY nie ma charakterystycznych zapisów o przeciążeniach po kontakcie z ziemią. Po katastrofie Tupolewa zaginął rejestrator K3 -63, który zapisywał między innymi przeciążenia samolotu. CASA i TU 154 M roztrzaskały się w niemal identycznej konfiguracji względem pasa lotniska, co też zastanawia, bo przecież „nic dwa razy się nie zdarza”. Trudno orzec, skąd aż tyle podobieństw, zaskakujących zbieżności w obu przypadkach. Dlaczego akurat na 100 metrach oba samolotu tracą sterowność, dlaczego po odłączenia autopilota skręcają na lewo, dlaczego wreszcie oba samoloty znajdują się w niewłaściwym miejscu (poza i ponad ścieżką), jakby urządzenia pokładowe były źle ustawione, albo ktoś wprowadzał w błąd pilotów. Tłumaczenia, że piloci wyglądali przez kabinę ignorując urządzenia pokładowe, czy źle nastawili jeden z radiowysokościomierzy i tylko z niego odczytywali wysokość, jest tak naiwne, że trudno to komentować.
Pytanie zasadnicze: czy Mirosławiec był wypadkiem, czy może testem? A może był częścią tego samego scenariusza, pisanego tą samą ręką? Kiedyś może ktoś udzieli odpowiedzi na te i inne pytania. Do rangi symbolu, złowrogiego symbolu urastają bliźniacze kamienie, postawione na miejscach obu katastrof.
http://superwizjer.tvn.pl/38487,co-sie-stalo-z-casa_,archiwum-detal.html
http://m.naszdziennik.pl/zasoby/smolensk/RaportKoncowyTu-154M.pdf
http://www.mon.gov.pl/pliki/File/Protokol.pdf
Czy zlinkowany Protokół datowany 2008-04-04 dot. CASA-295M-no.019 jest tym dokumentem, który określany jest, jako "raport Błasika"? Nie, to jest raport komisji badającej wypadek. O ile wiem, mianem raportu Błasika określa się dokument, w którym generał opisywał stan polskiej armii po wypadku CASY. Cytowany przeze mnie dokument to materiał z badań komisji technicznej, zresztą są na końcu podpisy członków. MARTYNKA
Odebrany Order Witosa Po 1989 roku kwitnie w Polsce kult obozu Józefa Piłsudskiego, przybierający od lat monstrualne rozmiary. Tak jak za „starych dobrych czasów” pewnych kwestii poruszać nie wypada. Nie wypada, więc powątpiewać w geniusz Marszałka, nie wypada zadawać pytań na temat jego nagannego zachowania w sierpniu 1920 roku, nie wypada pytać o związki z wywiadem austriackim i niemieckim, nie wypada krytykować rządów pomajowych, no i samego zamachu majowego. Doszło do tego, że historycy, np. pan Bogdan Musiał i IPN, twierdzą, że zamach musiał być, bo Sowieci mieli na nas napaść, co jest niczym innym, tylko prymitywną próbą jego usprawiedliwienia. Nieco niezauważona przemknęła informacja, że podczas najbliższych dożynek prezydenckich w Spale Bronisław Komorowski zwróci rodzinie byłego premiera, przywódcy ruchu ludowego Wincentego Witosa, insygnia Orderu Orła Białego.
Ktoś spyta – o co tu chodzi? Jak to zwróci? Czyżby PRL Witosowi zabrała Order? Otóż nie PRL, tylko sanacja. Po tzw. procesie brzeskim i skazaniu Witosa w pokazowym procesie politycznym, w 1932 roku policja zwyczajnie skonfiskowała Witosowi Order. Jemu, trzykrotnemu premierowi, człowiekowi, który w sierpniu 1920 uratował twarz i karierę Piłsudskiemu nie nadając biegu jego dymisji z funkcji Naczelnego Wodza złożonej na jego ręce w dniu 12 sierpnia 1920 roku. Dodajmy tylko, że podczas zamachu majowego oficerowie Piłsudskiego włamali się do szafy pancernej premiera Witosa szukając odpisu tego dokumentu. Order Orła Białego przywrócił Witosowi rząd gen. Władysława Sikorskiego po 1939 roku, ale fizycznie nigdy do tego nie doszło. Teraz ma go odzyskać rodzina Witosa. Powiemy – lepiej później niż wcale, ale jest to tylko niewielki postęp. To zaledwie maleńki akt symboliczny. Tymczasem – co jest nie do pojęcia – wyroki brzeskie nadal obowiązują. PSL już co najmniej dwa razy wnosiło w Sejmie o ich unieważnienie i za każdym razem, i PiS, i PO – solidarnie to blokowały. Zablokowały też uchwałę mającą upamiętnić ofiary zamachu majowego (przypomnę – było ich 379). W dalszym ciągu groby tych ofiar na Powązkach w Warszawie są w strasznym stanie. Tak to „obóz posierpniowy” dba o polską pamięć. Woli co roku urządzać szopki na temat „zbrodniczości” stanu wojennego, który przyniósł 17 ofiar, i kneblować usta tym, którzy chcą upamiętnić ofiary innego zamachu, zamachu majowego i skasować skandaliczne wyroki polityczne pomajowej władzy. Dla władz III RP politycznymi zbrodniarzami są nadal i Witos, i Korfanty, i Kiernik, i Barlicki. Pod Radomiem w zarośniętych krzakach niszczeje krzyż upamiętniający zastrzelonych przez policję sanacyjną chłopów. Tylko podczas strajków chłopskich w drugiej połowie lat 30. zabito 44 chłopów. O gen. Zagórski i innych skrytobójczych mordach nie wspomnę. Budowanie pamięci na przemilczeniach i fałszach – już kiedyś było, i ponoć „Solidarność” to ukróciła. Jak się okazuje, nie do końca.Jan Engelgard
http://mercurius.myslpolska.pl
Niegodziwość i nadzieja Piszę ten tekst pod wpływem informacji o śmierci wicepremiera Leppera. Nie po raz pierwszy, niestety, zdarza się u nas, że politycy, jak również na przykład uczeni, by wymienić Leona Petrażyckiego, kończą życie śmiercią samobójczą. Zdarzało się to w dziejach niejeden raz. Ale szczególnie wstrząsające jest zjawisko odbierania sobie życia z powodu niegodziwości otoczenia i biedy. Walka polityczna przybiera u nas ostre formy. Powinna ograniczać ją elementarna przyzwoitość, która powstrzymuje przed stosowaniem niewybrednych metod zwalczania przeciwników politycznych. Pamiętajmy o sile oddziaływania mediów, które są zdolne wyrządzić głęboką krzywdę. Oskarżenia kogoś są podchwytywane i słyszalne. Ale cisza towarzyszy ewentualnym przeprosinom. Tak zresztą było i z A. Lepperem. Czuję się zobowiązana, by przypomnieć, że właśnie partia Leppera była tą, która zaprotestowała przeciwko prowadzeniu przez Polskę wojny w Iraku. Byłam świadkiem w senacie RP V kadencji płomiennego przemówienia senatora Samoobrony wzywającego do protestu wobec tej decyzji rządu SLD i prezydenta. Postępowanie każdego człowieka, a zwłaszcza polityka, można poddać krytyce, często zresztą uzasadnionej. Ale nikt nie jest upoważniony do tego, by przy pomocy podejrzanych metod kompromitować osoby publiczne. Nota bene dotknęło to także Stana Tymińskiego i trzeba uświadomić to sobie niezależnie od tego czy chciało się jego zwycięstwa w wyborach prezydenckich. W państwie demokratycznym przekształca się nader łatwo polityka w partyjniactwo, czyli grę interesów partyjnych. Wartość fundamentalna, czyli dobro wspólne, w tych walkach partyjnych przestaje być brana pod uwagę. Dziennikarze stają się często ślepymi wykonawcami oczekiwań polityków, mącąc świadomość społeczeństwa. Coraz mniej mamy przejawów wspólnotowości i coraz więcej oznak atomizacji. Nawet krach gospodarki neoliberalnej, do czego przyczyniły się spekulacje banków, nie spowodował zespolenia społeczeństwa przeciwko doświadczanej biedzie i niesprawiedliwości. Kryzys, o którym mowa jest powstrzymywany w krajach o gospodarce neoliberalnej dzięki interwencjonizmowi państwowemu. Paradoks zawiera się w tym, że gospodarka neoliberalna jest mu przeciwna, ale korzysta, gdy nadchodzi kryzys. Zachodzi, więc nacjonalizacja strat, która odbywa się kosztem każdego obywatela. Zyski pozostają nadal w prywatnych rękach. Profesorowie ekonomii, ich większość, nadal nie wskazuje na sensowność mieszanej formy własności, o czym pięknie i mądrze pisał papież Jan XXIII. W międzywojennej Polsce były urzeczywistniane idee Edwarda Abramowskiego i nadal nie straciły swojej aktualności. Dotyczyły przede wszystkim tworzenia spółdzielczości w rozmaitych dziedzinach gospodarki. Przypomnę, że spółdzielnie rybackie, maszoperie, istniały w Polsce jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Własność spółdzielcza cementuje obywateli we wspólnoty i wytwarza szlachetne cechy charakteru, by wymienić braterstwo, życzliwość, chęć udzielania pomocy. Nawiązując do maszoperii, rybak, który powrócił bez połowu, otrzymywał część połowu od tych, którym się poszczęściło. Jakże to odległe od haseł rywalizacji, czy sukcesu, które z istoty swej przeciwstawiają sobie jednostki. Niezbędne jest przeobrażanie świadomości społeczeństwa. Trzeba, moim zdaniem, zacząć od przeciwdziałania deprecjonowaniu wartości człowieka. Wyraża się ona również w języku, by podać, jako przykład nazwę „kapitał ludzki”, czy „nieproduktywna faza życia” – w odniesieniu do osób starszych i sędziwych. Kult młodości biologicznej, wywoływanie konfliktu między pokoleniami, nie służy właściwemu kształtowaniu świadomości, a od niej zależą decyzje prawne, polityczne, gospodarcze. Kult wartości materialnych osiąga niepokojący wymiar. Wprawdzie modne jest powoływanie się na „godność człowieka”, ale jednocześnie boleje się nad „starzeniem się społeczeństwa” – zamiast cieszyć się, że zaznacza się przedłużanie życia człowieka. Mickiewicz dzielił społeczeństwo na ludzi młodych duchem i starych duchem, nie wiążąc tej klasyfikacji z datą urodzenia. Dziś żyjąc, tworzymy przyszłość. Wymaga to wprowadzenia natychmiastowych zmian w edukacji. I to nie takich, które wniosła pospiesznie do szkolnictwa wyższego odchodząca rządząca partia. Zmiany w edukacji powinny wyrazić się w zaszczepianiu pewnych wartości o wymiarze powszechnym. A więc możliwych do przyjęcia przez zróżnicowane światopoglądowo społeczeństwo. Jedną z nich jest lojalność. Najwyższy czas, by skompromitowane zostały na przykład potajemne nagrywania rozmów przyjaciół przez jednego z nich. Najwyższy czas, by skompromitowano przechodzenie z partii do partii, powodowane chęcią otrzymania lepszego miejsca na liście wyborczej. Najwyższy czas, by nie pokazywano w mediach, jako bohatera kogoś, kto tworzy nową partię zachowując się nielojalnie wobec dotychczasowych kolegów partyjnych. Brakuje ideowości w życiu publicznym i to deprawuje całe społeczeństwo. Lojalność wiąże się z uważnym traktowaniem drugiego człowieka, a więc wrażliwością, która prowadzi niejednokrotnie do korekty własnych poczynań. Być lojalnym, to nie zdradzać, zwłaszcza dla korzyści. Lojalność wymaga dotrzymywania obietnic i zachowania w tajemnicy powierzonych sekretów. Z lojalności płynie także obowiązek obrony kogoś przed negatywnymi osądami oraz poczynaniami innych ludzi. A więc lojalność, to coś więcej niż bierna postawa niekrzywdzenia. Najwyższy czas, by została odrodzona, a wraz z nią – wartość honoru. Prof. Maria Szyszkowska
26 września 2011"Społeczeństwo samo wykonuje prawie wszystko, co przypisuje się rządowi”- twierdził Thomas Paine w swojej książce” Prawa człowieka”. Mniejsza już o te” prawa człowieka”, które- tak naprawdę są zaprzeczeniem Praw Bożych. Ale myśl jest trafna - jak najbardziej.. Bo żaden rząd nie powinien być od rozwiązywania problemów ludzi, bo na ogół sam jest problemem.. Największym naszym problemem, najświeższym naszym problemem jest oczywiście rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego.. Pan premier Donald Tusk umiejętnie zabija muchy gazetą, prawie tak dobrze jak premier Belusconi zabijał muchę…. Treścią Traktatu Lizbońskiego. To jest najlepsze narządzie do zabijania much - okazuje się. Skoro pan premier Donald Tusk; podpisując Traktat Lizboński w dniu 13.12 2007 roku, nawet go nie czytał, jak sam powiedział - to nie dziwota, że nie potrafiłby zabić nim nawet muchy.W Traktacie Lizbońskim zapisano różne rzeczy, na przykład tę, że zostaje ustanowione nowe państwo o osobowości prawnej międzynarodowej o nazwie Unia Europejska, zapisano również, że mamy przyjąć polityczne euro, jako prowincja Unii Europejskiej.. I jak twierdzi Komisja Europejska - są to ostatnie moje informacje- zgodnie z Traktatem Lizbońskim wyjście lub wyrzucenia państwa ze strefy euro nie jest możliwe(?????) Ciekaweeeee? To znaczy, że wszystkie państwa strefy euro będą musiały- czy tego chcą- czy też nie- pomagać bankrutom.. Ale kto pomoże bankrutującym, którzy pomagają bankrutom?Jeśli chodzi o euro, to właśnie nasze nowe państwo ze stolicą w Brukseli, konkretnie Komisja Europejska, wymyśliła, żeby promować, za 3 miliony euro nowe jedzenie, w którym jest dużo białka. Chodzi o….. Świerszcze i karaluchy(!!!!) Czyżby czerwoni komisarze przewidywali w najbliższej przyszłości głód w całej Europie? A gdzie dotacje do promocji jedzenia szczurów? One też mają dużo białka.. I mają jeszcze jeden plus… jedzenie szczurów, karaluchów i świerszczy jest bardzo ekologiczne. Smacznego wszystkim, którzy zdecydują się na zaspokajanie głodu poprzez świerszcze i karaluchy!I jeszcze Komisja Europejska zaleca zalewać całość sosem chilli. W każdym razie musi to być coś bardzo mocnego, co zabiłoby pierwsze - niezbyt może – przyjemne wrażenia, przynajmniej w naszym kręgu kulturowym.. Chociaż przy większej odrobinie ilości alkoholu i zamkniętych oczach wszystko da się zjeść, i nawet szczura w sosie koperkowym lub musztardowym..Oczywiście promocją jedzenia karaluchów i świerszczy powinna zająć się sama Komisja Europejska, jako pomysłodawca. Członkowie powinni zrobić konferencję prasową, na której powinni zademonstrować jak to się robi. I żeby nie było po ich minach widać jakiegokolwiek niesmaku.. W końcu jak potrafili skonstruować czerwoną Europę, to żaden problem nakarmić się karaluchami i świerszczami..Zawsze blady Księżyc na niebie nie wróży nic dobrego.. A Księżyc jest coraz bardziej blady.Nawet zawstydzony, bo do Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej, która akurat zajęta jest dofinasowaniem jedzenia karaluchów i świerszczy przez Europejczyków, trafiło wystąpienie polskich prokuratorów, w którym skarżą się oni na zmianę zasad wynagradzania. Chcą interwencji unijnych władz w sprawie szybkiego zrównania statusu naszych śledczych z europejskimi standardami.Pismo przygotował Związek Zawodowy Prokuratorów i Pracowników Prokuratury RP, który przedstawia coraz trudniejsze warunki pracy śledczych i podejmowane przez środowisko inicjatywy mające zmobilizować władze krajowe do poprawy ich sytuacji zawodowej.O charakterze konserwatywno-liberalnym..Może najpierw prokuratorzy wyjaśniliby kilka spraw, tajemniczych śmierci, które wydarzyły się w ostatnim dwudziestoleciu „ demokratycznej” RP.. Księdza Zycha, księdza Niedzielaka, Suchowloca, pana Pańko. Faltzmana, Jaroszewicza- gdzie nawet żaden prokurator się nie pofatygował, gen. Fonkowicza, pana Karpia, tajemniczych samobójstw w sprawie Krzysztofa Olewnika, pana Leppera, katastrofy smoleńskiej, europarlamantarzysty Ligi Rodzin Polskich, śmierci pana Frykowskiego, rzecznika Solidarności w Ursusie, śmierci siedmiu osób przy śmierci profesora Pańki, gen Papały, ministra Dębskiego czy pana Sekuły.A potem niech się upominają o wynagrodzenia na poziomie standardów europejskich.. Najpierw solidna praca, a potem solidna płaca. No i nich się zajmą hasaniem służb specjalnych po różnych segmentach naszego życia i ingerowaniem w nie.. A swoja drogą, to ładnie tak, skarżyć na własne państwo, choć już nie suwerenne? I domagać się, żeby na nas nałożyć kolejne podatki, iżby zadośćuczynić roszczeniom prokuratorów? Najpierw trzeba naprawić prawo, czyniąc go sprawiedliwym. Zdemontować państwo biurokratyczne i marnotrawne, obniżyć podatki, żeby sektor prywatny zaczął się rozwijać, wyjaśnić parę spraw - na przykład, w jakim celu 23 lutego 2011 rząd zrobił sobie wyjazdowe posiedzenie w liczbie 55 osób w Izraelu - i o czym tam rozmawiano? Czy przypadkiem nie jest przygotowywany plan rabunku Polaków na sumę 65 miliardów dolarów, o których się mówi, ale nie w mediach meinstreamowych, a o których wspominał pan były ambasador Izraela w Polsce, pan Schewach Weiss - swojego czasu?Myślę, że już po wyborach sprawa się wyjaśni, ale trzeba także wyjaśnić skąd dziennikarze wiedzą, o czym pisać głośno, a o co przemilczeć.. Manipulując opinią publiczną, podsuwając jej, co ma wiedzieć, a czego najlepiej nie…Jak widać, jest wiele poważnych spraw, którym powinna się zająć dobrze opłacana, niezależna prokuratura.. Niezależna od niesprawiedliwości..Dochodzą mnie słuchy, na razie mam wiadomości od tzw. ludu, że szykuje się drzewkowa i płotowa rewolucja podatkowa. Ma być opodatkowane każde drzewo i każdy płot(???) Pamiętam za rządów tow. Gierka prowadzono agitację, w temacie rozbierania płotów na rzecz siatek, a potem siatki opodatkowano.. Teraz też jest sporo płotów na wsiach, czyżby historia miała się powtórzyć? Na razie o tym się mówi, ale poczekajmy aż rzecz się stanie.. W każdym razie wtedy Gierek drzewek nie opodatkował.. Tylko ogrodzenia wykonane z siatek.. I nie było wtedy drzewek oliwkowych z gumy, tak jak w Grecji.. Może to jest przyczyna bankructwa Grecji? Gumowe drzewka oliwkowe..Przy rozrastającym się państwie biurokratycznym, które coraz więcej obejmuje, a coraz mniej ściska, konieczne jest permanentne podnoszenie podatków, żeby zaspokoić wiecznie głodne brzuchy biurokracji.. I temu kierunkowi nie będzie końca w modelu państwa biurokratyczno- obywatelsko- socjalistycznego.. Choć” społeczeństwo samo wykonuje prawie wszystko, co przypisuje się rządowi”, a rząd rżnie głupa, że bez niego ludzie żyjący i mieszkający pod jego okupacją- nie dadzą sobie rady.. Oczywiście, że dadzą sobie, byleby rząd im nie przeszkadzał żyć i pracować.. A zajął się tym, co jest naprawdę ważne dla mieszkańców Polski: bezpieczeństwem, sprawiedliwością, polityką zagraniczną zgodną z polską racją stanu..A nie kombinował jak zadaszyć orliki, w których utopił miliardy, czy potrzebne w gminie, czy też nie. I żeby zadaszone orliki nazywały się – świetliki.. I przestał trwonić nasze pieniądze w stopniu wprost nieprawdopodobnym..Społeczeństwo samo wykona prawie wszystko, co przypisuje się rządowi. Ale trzeba mu oddać pieniądze, które rząd społeczeństwu zabrał.. Będzie dla nas wszystkich lepiej.. A gorzej dla rządu opasłego i wszech- zajmującego się wszystkim..Zwracam się z prośbą do moich czytelników, ale nie tych, którzy dzielą się swoim szaleństwem na moim blogu, żeby zakupili dzisiaj pierwszy numer nowego tygodnika, spóźnionego o tydzień, ze względu na problemy proceduralne, a noszącego tytuł: „Wręcz przeciwnie”. Rusza w nakładzie 120 000 egzemplarzy, a ma mieć charakter konserwatywno-liberalny.. Trzeba im pomóc, tym bardziej, że tygodnik powstał na sprzeciwie wobec pana redaktora Tomasza Lisa, popierającego bezwzględnie Platformę Obywatelską.. WJR
Tusk kłamał! Były przekręty w fiskusie! Donald Tusk kłamie jak z nut. Andrzej Ż., który podpalił się w piątek przed Kancelarią Premiera, nie zmyślał. W Urzędzie Skarbowym Warszawa-Praga dochodziło do przekrętów. Opisał je na swoim blogu jeden z byłych pracowników instytucji. Andrzej Ż. w dramatycznym akcie samospalenia pragnął zaprotestować przeciwko brakowi działań ze strony państwa. Mimo wielokrotnych prób zainteresowania przekrętami w Urzędzie premiera, minister ds. walki z korupcją Julii Pitery, a także Ministerstwa Finansów, sprawa została zamieciona pod dywan. Jedyną ofiarą walki Andrzeja Ż. o praworządne państwo stał się on sam. Podpalił się w ramach protestu. Dramat człowieka doprowadzonego do ostateczności zbagatelizował premier Donald Tusk. – Sprawdziłem w nocy pełną dokumentację, wnioski poszkodowanego dotyczące domniemanych nieprawidłowości w Urzędzie Skarbowym, w którym pracował. Wysłano dość dużą liczbę kontroli, jest pełna dokumentacja. Nie wykazano żadnych zasadniczych nadużyć, które by uzasadniały czy uprawdopodobniały podejrzenia tego człowieka – mówił Tusk. Kontrole w Urzędzie Skarbowym, w którym wcześniej pracował Andrzej Ż., opisał na swoim blogu jeden z byłych pracowników działu egzekucji skarbówki. „(…) z Izby Skarbowej przyszła informacja, że od poniedziałku mamy kontrolę. Z przecieków wiadomo, że ktoś napisał anonim” – zanotował. Jednak kontroler niczego nie znalazł. Dlaczego? „Okazało się, że kontrolujący albo słabo zna się na realiach urzędowych, albo nie chce zbyt mocno nas dołować. Raczej to pierwsze, bo przy odrobinie zaangażowania mógłby wyciągnąć to i owo. Całe szczęście, że mało kumaty, bo inaczej przetrzepałby nas tak, że kilka osób na sto procent pożegnałoby się z robotą, a w najlepszym wypadku dostałoby nagany z wpisem do akt” – napisał bloger. Według relacji blogera, obsada stanowisk w Urzędzie wcale nie zależy od kompetencji, lecz od znajomości. Im bardziej intratne stanowisko, tym sprawa układu jest ważniejsza. „Każdy z nas marzy, żeby w nim zostać egzekutorem. W normalnych warunkach rozpisuje się konkurs. W tym jednak wypadku decyduje fakt, kto lepiej trzyma z naszą kier.”. Autor bloga musiał zapłacić za to, że podobnie jak Andrzej Ż., nie godził się na tuszowanie przekrętów. Został zmuszony do odejścia z Urzędu. Gazeta Polska Codziennie
Gazeta Lekarska zwija krytyków Branżowy periodyk "Gazeta Lekarska" nie publikuje już krytycznych opinii środowisk medycznych w sprawie zapłodnienia pozaustrojowego metodą in vitro Dopytywany o tę kwestię redaktor naczelny "Gazety Lekarskiej" Ryszard Golański powiedział "Naszemu Dziennikowi", że dyskusja na temat in vitro zostanie przeniesiona na stronę internetową gazety. Ma ona powstać na przełomie bieżącego i przyszłego roku. Z akcentem na początek roku 2012. - Postanowiliśmy przynajmniej w najbliższym czasie nie zamieszczać polemik na łamach gazety w formie papierowej. Co nie znaczy, że zamykamy dyskusję na ten temat w ogóle - tłumaczy Golański. - Jest to rzecz ważna i środowisko lekarskie jest, jak się pani łatwo domyśla, diametralnie podzielone - dodaje.
Przerwana debata Warto zaznaczyć, że w numerze "Gazety Lekarskiej" z listopada ub.r. ukazał się komentarz prof. Mariana Szamatowicza, który jako pierwszy w Polsce przeprowadził zapłodnienie in vitro. Jego wypowiedź była komentarzem do tekstu o Nagrodzie Nobla dla twórcy metody in vitro. W numerze styczniowym "Gazety Lekarskiej" z tego roku głos krytyczny na temat in vitro zabrali przeciwnicy metod sztucznego rozrodu - dr hab. Andrzej Lewandowicz i dr med. Sławomir Graff. Chodzi o listy, „Dlaczego jestem przeciw in vitro?" i "Nabycie dziecka" opublikowane tylko we fragmentach. W ramach riposty na łamach kolejnego wydania periodyku został zamieszczony tekst zwolenników zapłodnienia pozaustrojowego: prof. Rafała Kurzawy i prof. Sławomira Wołczyńskiego pt. "Nauka i wiedza medyczna jest jedna", którzy przeciwnikom tej metody zarzucili głoszenie "kłamstw medycznych" i "oszczerczych" treści. Profesor Rafał Kurzawa jest kierownikiem Kliniki Medycyny Rozrodu i Ginekologii Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie, przewodniczącym Sekcji Płodności i Niepłodności Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego. Prywatnie zatrudniony jest w klinice "VitroLive", która oprócz zabiegów in vitro oferuje zakładanie wkładek wewnątrzmacicznych. Jak podkreślają lekarze ginekolodzy, wkładki wewnątrzmaciczne są środkami wczesno-poronnymi, gdyż wywołują stan zapalny endometrium i nie dopuszczają do zagnieżdżenia się zarodka, który umiera. Profesor Sławomir Wołczyński prywatnie zatrudniony jest w białostockim zakładzie "ARTemida" promującym in vitro i antykoncepcję.
Nic dziwnego, że replikę do ich artykułu napisali prof. Lewandowicz i dr Graff. Niestety, ich list "Nie wszystko, co technicznie możliwe, jest moralnie dozwolone" w wydaniu "Gazety Lekarskiej" już się nie ukazał. O sprawie, jako pierwszy napisał portal "Gościa Niedzielnego". - Dostaliśmy kilkanaście listów w tej sprawie i nie sposób wszystkich zamieszczać w pisemnym wydaniu. Moglibyśmy cały numer gazety wypełnić listami w sprawie in vitro - tłumaczy się Golański. Jak podkreśla, autorami listów byli zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy tej metody. - "Gazeta Lekarska" jest gazetą środowisk lekarskich i korporacji. W związku z tym każda, nawet bardzo kontrowersyjna dyskusja, zwłaszcza na tematy nowoczesnych technologii medycznych i ich znaczenia dla zdrowia człowieka, jest jak najbardziej na miejscu - mówi poseł Bolesław Piecha (PiS), przewodniczący sejmowej Komisji Zdrowia. - Kneblowanie jakiejkolwiek opinii jest niedobre, pod warunkiem że na ten temat dyskutują fachowcy. Przyglądałem się tym artykułom: zarówno jedne, jak i drugie miały podłoże medyczne. Dlatego moim zdaniem, kneblowanie takiej dyskusji jest nie na miejscu. I uwłacza mi jako lekarzowi, który chce mieć rzetelną wiedzę na ten temat. To nie jest tak, że jeśli ktoś jest niepoprawny politycznie, to mu się zamyka usta - dodaje. Jak zauważa Piecha, kwestie bioetyczne, tematy, takie jak aborcja czy zapłodnienie metodą in vitro, głęboko poruszają środowisko lekarskie i nie ma bynajmniej tak przeważających opinii, jak sugeruje to prof. Szamatowicz i jego poplecznicy, bo są również głosy z tej drugiej strony i są one jak najbardziej uprawnione - wskazuje Piecha. Poseł zauważa, że przeniesienie dyskusji na forum internetowe wiąże się z jej faktycznym ograniczeniem. W grę wchodzi pewna cezura wiekowa. - Przynajmniej na dzisiaj trudno jest nie doceniać wersji papierowej "Gazety Lekarskiej". Nie widzę żadnego powodu, dla którego nie można byłoby prowadzić dyskusji równolegle w tych dwóch formach - stwierdza.
Nowa strona o in vitro Problem został szeroko opisany na nowej stronie internetowej poświęconej tematyce zapłodnienia pozaustrojowego: strona Oinvitro.pl. Jej autorzy nie są powiązani z branżą parającą się tym procederem. Inspiracją utworzenia portalu stała się właśnie cenzura riposty przeciwników in vitro na łamach "Gazety Lekarskiej". Zdaniem twórców nowego portalu, "Lekarze nie powinni stać z boku, mają prawo żądać, by dyskusja toczyła się z ich udziałem i nie była ograniczana do wąskiego grona uwikłanego w biznes in vitro". Na portalu można dotrzeć do szczegółowych informacji na temat zapłodnienia pozaustrojowego. Jest mowa o zagrożeniach dla matki i dziecka wynikających z zastosowania tej metody, podkreśla się kwestie etyczne. Na szczególną uwagę zasługuje wywiad z prof. Stanisławem Cebratem, kierownikiem Zakładu Genomiki Uniwersytetu Wrocławskiego - "In vitro jest niebezpieczne dla ludzkości". Naukowiec krytycznie wypowiada się w nim o metodzie sztucznego rozrodu z punktu widzenia uprawianej przez siebie dyscypliny naukowej. Osobny dział poświęcony jest eugenice. Są także teksty dotyczące mitów związanych z zapłodnieniem in vitro Anna Ambroziak
ORZEŁ 11 Od poniedziałku do piątku na polskim niebie będą odbywały się największe od czasu wstąpienia w 1999 r. naszego kraju do NATO ćwiczenia Sił Powietrznych o kryptonimie "Orzeł - 11". W manewrach – jak poinformowało biuro prasowe Sił Powietrznych – weźmie udział kilkadziesiąt samolotów, które łącznie wykonają 90 różnego rodzaju misji. Lotnictwo będzie podczas ćwiczeń skorzysta z 7 lotnisk i poligonów w Ustce (Pomorskie), Drawsku Pomorskim (Zachodniopomorskie) i Nadarzycach (Wielkopolskie).W manewrach weźmie udział: Centrum Operacji Powietrznych, 1. i 2. Skrzydło Lotnictwa Taktycznego, 3. Skrzydło Lotnictwa Transportowego, 3. Brygada Rakietowa Obrony Powietrznej, 3. Brygada Radiotechniczna, Szefostwo Służby Ruchu Lotniczego, Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych RP. Siły Powietrzne będą korzystać z samolotów bojowych F-16 Jastrząb, MiG-29 Fulcrum, Su-22 Fitter, szkolnych TS-11 Iskra, transportowych C-130 Hercules, Casa C-295M i śmigłowców W-3 Sokół. Przeprowadzone zostaną też bojowe strzelania przeciwlotnicze z wyrzutni rakietowych NEWA SC, zestawów rakietowych S-2M oraz przeciwlotniczych karabinów maszynowych pkm-2. Podczas "Orła-11" Siły Powietrzne – jak powiedział rzecznik tego rodzaju sił zbrojnych ppłk Robert Kupracz - wykonają kilka misji dla Wojsk Lądowych, które od minionej soboty na poligonie w Drawsku Pomorskim przeprowadzają największe w tym roku ćwiczenia "Dragon 11". W manewrach tych uczestniczy ponad 7 tys. żołnierzy i 1,2 tys. jednostek ciężkiego sprzętu. W "Dragonie 11" udział biorą jednostki wchodzące w skład 12. Szczecińskiej Dywizji Zmechanizowanej, 6. Brygada Powietrznodesantowa, 25. Brygada Kawalerii Powietrznej, 2 pułk saperów, 5 pułk artylerii, 5 pułk inżynieryjny oraz dwa - 49 i 56 – pułki śmigłowców bojowych. W manewrach uczestniczą również żołnierze ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, którzy przeprowadzą wspólne desantowanie z 6. Brygadą Powietrznodesantową. "Orzeł-11" i "Dragon 11" potrwają do piątku 30 września. Słowem..., uwaga, na niebie będą "latające talerze" i idioci, którzy je zobaczą… ZeZeM
Sikorski - "katastrofa narodu" Z racji osobistych doświadczeń, o których być może kiedyś napiszę, ostatnimi czasy mocno ograniczyłem blogowanie. Uważałem i uważam nadal, że ważniejsze w tym momencie dla mnie jest zajmowanie się moim nowo narodzonym, pierworodnym synem, niż poświęcanie cennego czasu na analizy medialno-politycznej rzeczywistości. Nie znaczy to, że pilnie nie obserwuję tego, co się dzieje, czasem usypiając małego klikam sobie po portalach, telewizję ograniczam, zwłaszcza teraz, gdy określenie Tusk Vision Network nabrało tak realnych kształtów, serwując widzom non stop, przez całe dnie, wojaże Tuska i jego wesołej ekipy. Właśnie przed chwilą natknąłem się na ciekawy film, zamieszczony na rządowym portalu internetowym gazeta.pl Tekst z powyższego linka radzę od razu sobie odpuścić, bo jest tak żałosny, jak przystało na to źródło. Chyba z chęci zamaskowania wizerunkowej katastrofy Sikorskiego, poruszany jest obszernie temat wystąpienia minister Kudryckiej, która w całości skupiła się na krytyce strasznego kaczora. Jak wspomniałem istotny jest film, który pokazuje konfrontację zakochanego w sobie bufona z brutalną rzeczywistością i społecznym niezadowoleniem? Widzimy tam zadowolonego z siebie ministra Sikorskiego, który w "tuskobusie" (swoją drogą rację ma Piotr Gociek, pytając, czemu nie "sikobus") postanowił zwiedzić Białystok. Po pamiętnych zatrzymaniach kibiców przez ZOMO Platformy, za skandowanie antyrządowych haseł nie ma nic dziwnego w tym, że pomiatani przez władzę kibice postanowili się odwdzięczyć i zamanifestować swój sprzeciw wobec Sikorskiego, którego serwilistyczna postawa wobec Rosji rzeczywiście jest uosobieniem "narodowej katastrofy". Gorąco polecam obejrzeć ten krótki film, z dwóch zasadniczych względów:
1) Ponieważ świetnie można zauważyć na jego przykładzie mechanizm wtłaczania wszystkich ludzi niezadowolonych z platformianych rządów, w schemat "pisowca". Mieliśmy z tym schematem, w "zaprzyjaźnionych" mediach, wielokrotnie do czynienia. Czy to w przypadku osób protestujących przeciwko usunięciu Krzyża Pamięci z Krakowskiego Przedmieścia, czy ludzi gwizdających na przedstawicieli Partii Matki na przeróżnych oficjalnych uroczystościach (w rocznice Powstania Warszawskiego, w rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych, w rocznicę pacyfikacji kopalni Wujek). Według rządowej propagandy, transmitowanej przez media, zawsze byli to "pisowcy" lub "wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego". W Białymstoku spanikowany Sikorski (zawsze, gdy się denerwuje ma tik na policzku) początkowo robi dobrą minę do złej gry i w towarzystwie okrzyków "zdrajca narodu" pozdrawia mieszkańców wymachując ręką. Potem jednak przypomina sobie o sprawdzonej zagrywce i najpierw dziennikarzom, a potem przechodniom stara się wcisnąć bajeczkę o tym, że protestujący kibice to "pisowcy". Tym razem jednak to kibice okazali się sprytniejsi i wzięli ze sobą transparenty Nowej Prawicy JKM, rozbrajając w ten sposób idiotyczne bon-moty Sikorskiego, który na zakończenie burczy pod nosem: „do liberalizmu..." i chowa się w budynku.
2) Drugim powodem, dla którego warto obejrzeć ten film jest telefoniczny dialog, prowadzony na końcu, prawdopodobnie z PR-owcem, albo z szefem szefów:
"Tłum naszych, ale wszystko spokojnie, ale oni bardzo agresywni, tylko że była tylko jedna kamera z telewizji polskiej, moim zdaniem trzeba to rozpropagować...bo ten widok tych ostrzyżonych na pałę kiboli [cięcie]. Tak że... [głos z offu: ale mediom już dziękujemy], ale jest tylko jedno źródło, jedna kamera, telewizja polska, no pa... Dziękujemy" Powyższy dialog uwidacznia nam jak władza wpływa na media. Miałem zachować powyższe przemyślenia dla siebie i położyć się spać, ostatnia refleksja miała wówczas jeszcze postać: "pokazuje jak władza próbuje wpływać na media", wyłączając komputer przełączyłem jeszcze na TVP Info, gdzie moim oczom ukazał się "reportaż" pokazujący "ostrzyżonych na pałę agresywnych kiboli" a w kontraście do nich pojawiła się facjata ministra Sikorskiego, który plątającym się językiem zadaje dramatyczne pytanie (z pamięci):
"Apeluję do Jarosława Kaczyńskiego, aby powiedział czy to są jego poplecznicy i czy tak powinna wyglądać kampania wyborcza?" Widząc doskonałą koordynację i współpracę TVPO z ministrem Sikorskim postanowiłem włączyć ponownie komputer i skreślić te parę słów. cameel – blog
Przedwyborcze absurdy PO Niech Bóg nas strzeże od rządów niekompetentnych mądrali, zwłaszcza w czasach, gdy gospodarka musi być najważniejsza Oczy czujne, twarz spięta oraz słowa, które mają wywołać strach przed Prawem i Sprawiedliwością – premier Donald Tusk ma w sobie coś z powtarzającego gesty manekina, gdy przemawia, ubiegając się o drugą kadencję dla siebie i swoich ludzi. Co wtedy będzie? Przede wszystkim PiS nie dojdzie do władzy, bo wówczas mielibyśmy thriller, zaprzepaszczenie marzeń – mówi. A jak my pozostaniemy - spełnią się marzenia. Wystarczy pieniędzy. Ścisłe grono działaczy Platformy Obywatelskiej dokładnie to policzyło. Mówiąc o pieniądzach trudno nie wspomnieć o podatkach. Politycy PO informują o zaplanowanych rewolucyjnych zmianach.
Co dla podatnika możemy zrobić? Odejdźcie! W ogłoszonym 10 września programie wyborczym “Następny krok. Razem” mówi się o zniesieniu deklaracji PIT. Urzędy skarbowe jakoby "wyszacują” zobowiązania za podatnika, ponieważ według PO posiadają na jego temat wystarczające informacje. Podatnik będzie sobie siedział w fotelu i obserwował ekran komputera podłączonego do Internetu: może coś w deklaracji zmieni, może nic. Nie będzie już musiał podliczać swoich dochodów, kosztów, całą pracę wykona za niego urząd. Co jeszcze dla podatnika możemy zrobić? - pyta “wierchuszka” Platformy. Odpowiedzi udzielił doprowadzony do furii propozycją zniknięcia PIT-u prof. Witold Modzelewski, wiceminister finansów w latach 1992–1996, który swego czasu wprowadzał podatek od towarów i usług (VAT), współtwórca Instytutu Studiów Podatkowych “Modzelewski i Wspólnicy”. W ubiegłym roku Modzelewski powołany został przez prezydenta Bronisława Komorowskiego w skład Narodowej Rady Rozwoju, a więc można go uznać raczej za przyjaciela, a nie wroga PO. W licznych gazetach i na portalach pojawiły się słowa Modzelewskiego, które Platforma musiała odebrać jak policzek, bo niby tacy mądrzy, a Modzelewski sugeruje, że nie są mądrzejsi od osłów.
Prof. W. Modzelewski: niewiedza polityków horrendalna Urząd skarbowy nie może informować o zobowiązaniach podatkowych każdego z nas, bo tego nie wie – wyjaśnia profesor, który nota bene nieźle zamieszał w naszym systemie podatkowym, będąc “guru” od spraw podatkowych rządów Unii Wolności. Takiego chaosu podatkowego, jak w Polsce nie ma dzisiaj nigdzie w Europie! Niekompetencja garstki politycznych działaczy PO, która “przypięła się” do podatków, widoczna jest jednak jak na dłoni. Modzelewski to udowadnia. – Urząd skarbowy nie ma zielonego pojęcia, ile w ciągu roku uzyskaliśmy przychodów i z jakiegokolwiek tytułu – wyjaśnia profesor, którego Platforma nie zapytała o zdanie być może, dlatego, że (za pieniądze) doradzał kiedyś Samoobronie. - Urząd nie wie, ile faktur wystawiła osoba fizyczna, ile miała zleceń. Nawet nie wie, ile miała przychodu ze stosunku pracy - mówił Modzelewski dziennikarzowi Polskiej Agencji Prasowej, dodając, że podejrzewał polityków o niewiedzę, ale nie aż tak horrendalną.
Zaproponowali papier nadający się do kosza - Nie sądziłem, że będę musiał komentować podobne nonsensy, jeszcze raz powtarzam, że urząd skarbowy tyle wie, ile mu powiedzą podatnicy. Czyż można sobie wyobrazić sytuację, że każdy pracodawca informuje szczegółowo, co miesiąc, ile wypłacił każdemu pracownikowi? Byłoby to państwo, rejestrujące każdą złotówkę wypłacaną obywatelowi. Jeśli urzędy skarbowe nie wierzą podatnikom, przeprowadzają kontrole. Są w stanie skontrolować PIT-y najwyżej 1–1,5 proc. osób fizycznych, a żeby żądać określonych informacji o podatniku, trzeba mieć do tego powód. Modzelewski powiedział PAP: w polskim systemie deklaracja podatkowa podatnika jest podstawą zapłaty podatku. Gdyby urząd skarbowy przysłał mi informację, że mam zapłacić sto złotych, powiedziałbym przepraszam bardzo, możecie sobie nagwizdać. Albo musieliby wszcząć postępowanie i udowodnić, że mam rzeczywiście zapłacić te sto złotych, albo sam musiałbym w deklaracji podatkowej zadeklarować taką kwotę. Czyli gdyby urząd poinformował obywatela, że ma zapłacić sto złotych, obywatel mógłby spokojnie wyrzucić taki papier do kosza, ponieważ nie miałby on najmniejszej mocy wiążącej.
Traktowanie własnych posłów: ciury i barany Najważniejsi w Platformie obcesowo traktują nie tylko swój potencjalny elektorat, ale i swoich posłów. Ciury obozowe, barany – takich posłowie PO doczekali się epitetów. - To prawda, że można mnie nazwać pachołkiem obozowym. Przed prezentacją programu podczas konwencji PO nie widziałem tego programu na oczy - przyznał Antoni Mężydło. Za tę wypowiedź Mężydło określony został przez zarząd ciurą i dekownikiem, a tych, którzy mają podobne pretensje nazwano baranami. Koledzy z partii Mężydły uważają, że podobnego traktowania mogli się spodziewać po premierze Donaldzie Tusku (historyk), rzeczniku rządu Pawle Grasiu (nie skończył prawa), marszałku Sejmu Grzegorzu Schetynie (też historyk), który raz jest w łasce, a raz w niełasce premiera, czy przewodniczącym Komitetu Stałego Rady Ministrów - Michale Bonim (polonista). Ich i innych partyjnych mądrali, wspiera prezydent Bronisław Komorowski (historyk). W ten sposób wytwarzane są różne gospodarcze banialuki. Konsultacje z ekspertami? A po co? Oni z Platformy od urodzenia wiedzą wszystko najlepiej.
Jak błyskawicznie oni nas zadłużali... Co można powiedzieć? Niech Bóg strzeże nas od rządów przemądrzałych i niekompetentnych, zwłaszcza w czasach, gdy gospodarka musi być najważniejsza. Panowie obiecują reformy, w rzeczywistości mają to być cięcia i oszczędności, zwłaszcza wydatków o charakterze socjalnym oraz już kalkulowane w Ministerstwie Finansów podwyżki. Platforma obiecuje obniżyć deficyt finansów publicznych w 2012 r. do poniżej 3 proc. produktu krajowego brutto, a w 2015 r. – do zera. Nawet przy najdrastyczniejszych cięciach “socjału” i wysokich podwyżkach, nie ma takiej możliwości. W ciągu swoich rządów Platforma zadłużała kraj w sposób błyskawiczny. Deficyt sektora instytucji rządowych i samorządowych wg Securities Businesswire w 2007 r. wynosił 22 134 mld zł (1,9 proc. PKB), rok poźniej, jak się Platforma wzięła do roboty - 46 849 mld zł (3,7 proc. PKB), w 2009 r. 98 714 mld zł (7,3 proc. PKB), w ub. roku 111 154 mld zł (7,9 proc. PKB). Przez trzy lata deficyt wzrósł ponad pięciokrotnie! Dług publiczny będący sumą rocznych deficytów (oficjalny bez zobowiązań ukrytych, m.in. pieniędzy dla przyszłych emerytów, które zostały wydane na świadczenia bieżące, czy z tytułu opieki zdrowotnej dla rolników) zbliża się już do 791 mld zł. Na każdego z nas przypada oficjalnie tego długu już 20,8 tys. zł, a z długiem ukrytym - strach nawet mówić ile. Podczas XXI Forum Ekonomicznego w Krynicy Jarosław Kaczyński powiedział, że Prawo i Sprawiedliwość po dojściu do władzy chce znieść represyjny, arbitralny i antyrozwojowy system podatkowy. Zdecydowanie zamierza uprościć podatki: PIT, CIT i VAT, w których – oświadczył - panuje gigantyczne zamieszanie. Formularze będą obejmowały tylko jedną kartkę. Zakłada wprowadzenie podatku bankowego i odpisu na nowe technologie finansujące badania i rozwój – wydatki na ten cel mają być odliczane w stu proc. przy ustalaniu podstawy opodatkowania, a następnie też w stu proc., po raz drugi, od wyliczonej podstawy. Podatnicy inwestujący w majątek trwały, który służy działalności gospodarczej, będą chronieni. PiS jest zdecydowany wyeliminować dyskryminację pracy najemnej i doprowadzić do nieopłacalności uchylania się od płacenia podatków, jednocześnie ograniczy represyjność karno-skarbowego systemu podatkowego. Wiesława Mazur
PO sprzeda nas za bezcen Prezydent Bronisław Komorowski podpisał kontrowersyjną ustawę o dostępie do informacji publicznej. Co prawda, zapowiedział skierowanie jej do Trybunału Konstytucyjnego, aby ten sprawdził tryb uchwalenia poprawki senatora Rockiego, ale to już tylko kwiatek do kożucha. Trybunał jest raczej powolny w swoich działaniach, więc minie dużo czasu nim cokolwiek zrobi w tej sprawie, wyrok będzie zapewne niejasny, a nawet, jeśli obali poprawkę, to zanim zdominowany przez PO Sejm (zakładając, że PO wygra wybory) usunie wadę prawa miną lata.O to zapewne chodziło pomysłodawcy poprawki i politykom PO. Czemu jednak senator Rocki z uporem godnym lepszej sprawy walczyło o ową słynną poprawkę, która umożliwi zasłanianie się "istotnym interesem gospodarczym państwa" przy każdej mniejszej lub większej prywatyzacji? Odpowiedź można znaleźć choćby w tym w ilu radach nadzorczych spółek senator Rocki zasiada, łącząc to nieetycznie, (choć zgodnie z prawem) z funkcją senatora. A tych rad kilka jest (między innymi Bank Millenium i AXA PTE). Politycy PO zdają sobie sprawę z tego, co daje im owa poprawka i nie zamierzają z niej rezygnować, nawet, jeśli troskliwie zapewniają nas, że się jej przyjrzą. Jak działa coś takiego w praktyce, pokazała nam Hanna Gronkiewicz-Waltz przy okazji prywatyzacji warszawskiego SPEC-u - radni, dziennikarze i obywatele w żaden sposób nie mogli doprosić się od ratusza tak prostej rzeczy jak wyceny spółki na podstawie, której miano dokonać prywatyzacji. Ostatecznie SPEC sprzedano za równowartość rocznego przychodu i, mniej więcej, dziesięcioletniego zysku. Zysku, który w sporej części mógł trafiać do kasy miasta. Przy okazji PO zignorowała wszelkie wnioski o referendum w sprawie tej sprzedaży i za nic nie dała się powstrzymać. Swoją drogą, to jestem ciekaw ile pieniędzy było na rachunku bieżącym SPEC przed prywatyzacją. Przy okazji, tygodnik "NIE" zauważył, że nasz kochany rząd sprzedał Mennicę (a raczej udziały, jakie miał Skarb Państwa w spółce drukującej nasze banknoty i bijącej monety). Co ciekawe sprzedano je taniej niż można było je sprzedać na giełdzie. Zapewne nie dowiemy się, czemu, bo i nie zainteresuje się tym nikt poza mediami nietraktowanymi poważnie przez media głównego nurtu (Polsat, TVN, Gazeta Wyborcza). Prezydent Bronisław Komorowski wiedział, co robi podpisując ową ustawę. Po wyborach, gdy już Donald Tusk umości się na drugą kadencję, będzie można zacząć sprzedawać. A potem, to choćby i potop. Szwajcaria i raje podatkowe niechętnie udzielają informacji o tym, kto ma w ich bankach konto. No, ale PO nie jest PiS, prawda?
I pomyśleć, że SLD obalono tylko za to, że kolega przyszedł do kolegi po pijaku plotąc androny o swoich rzekomych wpływach... Intel-e-gent
EUROPODSUMOWANIE Wypowiedź Prezesa Marka Belki na temat euro i niektóre komentarze do poprzedniego wpisu skłoniły mnie do przypomnienia, co na ten temat pisałem od 2004 roku - gdy NBP ogłosił swój pierwszy raport na temat przystąpienia Polski do euro. Euro od samego początku było projektem politycznym, a nie ekonomicznym. Za zgodę na zjednoczenie Niemiec, (czego Francja i Wielka Brytania obawiały się do tego stopnia, że początkowo Mitterand i Thatcher namawiali Gorbaczowa, żeby się na to nie godził), Francja zażądała od Niemiec zgody na wspólna walutę. Milton Friedman dawał euro dziesięć lat. I po dziesięciu latach zaczęło się rozpadać. Praktyk – były wspólnik Georga Sorosa w Quantum Fund – Jim Rogers, prorokował, że euro zniknie w ciągu 15-20 lat. Powód jest dość prozaiczny – dostrzegają go nawet ekonomiści, których o sympatie rynkowe trudno posądzić. Zdaniem Josepha Stiglitza unia walutowa ma sens na obszarach o podobnym potencjale gospodarczym i podobnym przebiegu cykli koniunkturalnych. Ergo – na obszarach znacznie różniących się potencjałem gospodarczym znajdujących się na różnych etapach cyklu nie ma ona sensu. Zdaniem Paula Krugmana kryzys grecki pokazał, że nie należało wprowadzać wspólnej waluty. Co prawda ten sam Krugman tydzień wcześniej stwierdził, że koncentrowanie się na kryzysie greckim jest „understandable”, albowiem grecka ekonomia „is very small”, ale skoro tak różni ludzie mówią to samo o euro, to może jednak potrzebna jest jakaś głębsza refleksja? Osobiście wcale nie jestem pewien, że euro szybko zniknie. Determinacja polityczna może, bowiem po raz kolejny zatriumfować nad zdrowym rozsądkiem. Jak pisałem w 2006 roku – zanim pojawił się kryzys euro – historia pieniądza jest ściśle związana z historią państw. Zasady bicia monety ustalił Karol Wielki, a w Polsce prawdopodobnie Mieszko I. A na pewno Bolesław Chrobry. Decyzja o „biciu” euro była taką samą decyzją polityczną jak decyzja o biciu dynara. Euro zostało wymyślone, żeby przyspieszyć proces integracji politycznej Europy. A jest potrzebne gospodarce tak samo jak czas letni. Dobrobyt nie zależy od koloru farby, którym zadrukowany jest papier będący w danym kraju oficjalnym środkiem płatniczym. W Intrygującym pieniądzu Friedman pisał: „pieniądz nie jest przedmiotem konsumpcji, ale stanowi tymczasowe ucieleśnienie siły nabywczej, które może zostać spożytkowane do zakupu innych dóbr i usług… Jest także zasłoną, za którą kryją się prawdziwe siły przesądzające o bogactwie narodu, takie jak: możliwości jego obywateli, ich pracowitość i pomysłowość, zasoby, jakimi dysponują, sposoby ich politycznego i ekonomicznego zorganizowania...” Całkowitą rację miał, bowiem Adam Smith pisząc, że: „…nie pieniądz, ale tylko reprezentowane przezeń dobra stanowią dochód jednostki albo społeczeństwa.” Nie pieniądz, ale myśl ludzka, inicjatywa i przedsiębiorczość są podstawą bogactwa. Dlatego zdumiewająca była determinacja, z jaką Narodowy Bank Polski od 2004 roku prowadził krucjatę na rzecz promowania wprowadzenia w Polsce euro. Troszkę to było dziwne, bo zgodnie z art. 227 Konstytucji „Narodowy Bank Polski odpowiada za wartość polskiego pieniądza”. Jeszcze bardziej zdumiewająca była argumentacja za szybkim wprowadzeniem euro. Podobno „wprowadzenie wspólnej waluty wraz z towarzyszącą mu eliminacją ryzyka kursowego i kosztów transakcyjnych będzie prowadzić do lepszej porównywalności cen oraz wzrostu konkurencji na rynku dóbr i usług…. Wzrost konkurencji przyczyni się do lepszej alokacji pracy i kapitału oraz zwiększy presję na efektywne wykorzystanie dostępnych zasobów, co spowoduje wzrost wydajności czynników wytwórczych.” Jednak między zdaniem pierwszy i drugim nie zachodzi logiczna relacja wynikania. Za to w kolejnym zdaniu swojego raportu NBP stwierdził: „Członkostwo w unii walutowej oznacza rezygnację z niezależnej polityki stopy procentowej oraz płynnego kursu walutowego. Nie będą wiec one mogły służyć do łagodzenia wahań koniunktury gospodarczej w sytuacji pojawienia się wstrząsów asymetrycznych, czyli takich, które wywierają zróżnicowany wpływ na gospodarki Polski i strefy euro.” No właśnie… Teraz doświadcza tego Grecja. Przecież główny nurt współczesnej ekonomii uparcie utrzymuje, że gospodarka rozwija się dzięki popytowi kreowanemu za sprawą odpowiedniej polityki monetarnej i inwestycji państwowych. Podstawowym instrumentem polityki monetarnej są stopy procentowe. Za sprawą swojej wiedzy tajemnej bankierzy wiedzą, kiedy stopy obniżać a kiedy podwyższać i o ile. I to jest podobno bardzo ważne. Bo można w ten sposób gospodarkę „ożywić” (obniżając stopy), albo „schłodzić” (podwyższając stopy). Zależy to od stanu gospodarki. Skoro jednak stopy są takie ważne, i skoro ich zmiana o 0,25% może gospodarkę rozgrzewać lub schładzać, to jak, do cholery, uśrednić stopy procentowe, żeby jedna była dobra i dla Niemiec i dla Grecji??? Popieranie wprowadzenia w Polsce euro była przejawem strachu elit gospodarczych przed polskimi politykami. Stąd się zrodził pomysł, że trzeba im zabrać zabawki w postaci własnego pieniądza, żeby nie mogli go popsuć.. Oczywiście było i jest się, czego bać. Tylko czy politycy europejscy, poza tym, że ładniej wyglądają, są naprawdę lepsi…?!? Takiemu Gerhardowi Shroederowi, który dziś razem z Markiem Belką, Tonnym Blairem i innymi „autorytetami” wspiera ideę ograniczenia suwerenności państw europejskich w celu obrony euro, a najpierw, jako Kanclerz, w przerwach na wizyty u fryzjera, gdzie przyciemniał sobie włoski, promował budowę gazociągu Nord Stream, a zaraz po zakończeniu kadencji został przewodniczącym rady nadzorczej spółki, która go budowała, w międzyczasie wzywając Polskę do podwyższenia podatków dochodowych, – w czym wtórował mu inny europejski mąż stanu – a dokładnie mąż Carli Brunii, pełniący wówczas funkcję francuskiego ministra finansów – nie powierzyłbym ani złotówki. Na naszych rodzimych Janosików z ulicy Wiejskiej mamy jeszcze jakiś wpływ. Na tych z Brukseli mamy wpływ znacznie mniejszy. Jest wiele powodów, dla których gospodarki Polski i „Starej Unii” mogą rozwijać się „w sposób zróżnicowany”, – czyli inaczej. Jeżeli więc polityka pieniężna jest taka ważna, to zastosowanie takich samych rozwiązań dla dwóch różnych sytuacji, może nie być właściwe. Jak płyną dwie łódki, jedna za drugą, to jak sternik tej drugiej będzie wykonywał takie same manewry, jak sternik tej pierwszej, druga łódka nigdy nie dogoni pierwszej! Zdaniem NBP wprowadzenie euro miało:
Przyspieszyć rozwój gospodarczy o około 0,4% rocznie (!!!). Najbardziej zdumiewała mnie precyzja: nie 0,5% (żeby było „okrągło) ani – powiedzymy – 0,35%. Tylko akurat 0,4%. Tymczasem zaraz po wprowadzeniu euro kraje Eurolandu odnotowały w 2004 roku niższy wzrost PKB (1,4%) niż w GB, (3%) w której euro nie wprowadzono. Średni poziom bezrobocia w Eurolandzie (szczególnie wysoki jego wzrost nastąpił we Francji i Niemczech) był dwukrotnie wyższy w porównaniu z GB. A wszystko to, mimo, iż we Francji, RFN, Włoszech, Holandii i Grecji nastąpiło przekroczenie dopuszczalnych kryteriów fiskalnych. Zdaniem NBP miało nastąpić zwiększenie bezpieczeństwa ekonomicznego. Nie wzięto tylko pod uwagę, że żeby zwiększyć bezpieczeństwo, trzeba zmniejszyć prędkość. Argument ten był, więc sprzeczny z argumentem zakładającym, że nastąpi przyspieszenie
Trzeci argument NBP za szybkim wprowadzeniem euro był taki, że „wyeliminowane zostaną problemy budżetowe”!!! Jak on brzmi z dzisiejszej perspektywy?
Po czwarte miały zostać „wyeliminowane” różnice kursowe. Tak jakbyśmy prowadzili wymianę tylko ze strefą euro. A z GB, USA, Chinami, Japonią, Rosją, Brazylią? Owszem największy wolumen wymiany handlowej odnotowujemy z Niemcami, ale co mają powiedzieć Norwegowie, cz Szwajcarzy? Nie mówić już o takiej prozaicznej okoliczności, że to właśnie płynny kurs złotego spowodował, że w 2009 roku zwiększył się eksport, dzięki czemu odnotowaliśmy, jako jedyni w europie wzrost gospodarczy. Płynne kursy pomagały też polskim przedsiębiorcom w akwizycjach na rynku brytyjskim i niemieckim.
Po piąte zachwalano, że wyeliminowane zostaną problemy z kredytami walutowymi. Tymczasem większość kredytów hipotecznych rodzących takie emocje była we frankach a nie w euro!
Był jeszcze argument, że „przedsiębiorcy nie będą musieli ciągle przeliczać i że wygodniej będzie podróżować. Tak naprawdę jedyny argument za to było obniżenie kosztów transakcyjnych. Ale dla tego jednego argumentu nie warto ponosić kosztów i ryzyka. Większość analiz sprzed 2010 roku wskazywała, że w okresie funkcjonowania systemu ERM i przygotowania do stworzenia strefy euro stopień zsynchronizowania cykli koniunkturalnych wzrósł i nastąpiła konwergencja cykli realnych przyszłych państw członkowskich. Ale w samej strefie euro brak było jednoznacznego efektu konwergencja cykli realnych. Nastąpił z jednej strony wzrost lub stabilność synchronizacji cyklicznej państw „rdzenia”, a z drugiej konwergencja (w Grecji Hiszpanii, Irlandii) oraz dekonwergencja (w Portugalia) państw peryferyjnych i „rdzenia”. Po 2010 roku okazało się, że papier, na którym sporządzano te analizy był wyjątkowo cierpliwy. Na przykład konwergencja Grecji miała rzekomo nastąpić poprzez: „proces pogłębiania finansowego”, oraz „korzyści dla sektora turystycznego i floty morskiej, wynikające z przyjęcia waluty międzynarodowej” i „reformy przeprowadzone przed wejściem do strefy euro”!!! Te „reformy” to zrobił Goldman Sachs manipulując danymi, „korzyści dla floty morskiej” wynikały z faktu, że banki niemieckie udzieliły Grekom kredytów na zakup niemieckich U-botów. Czy zwolennicy euro są aż tak głupi, żeby używać tak głupich argumentów? Czy jest jakieś drugie dno ich determinacji? I na koniec – w traktacie akcesyjnym zobowiązaliśmy się do przyjęcia euro bez określania daty. Po zmianach zasad funkcjonowania strefy euro z czysto formalno prawnego punktu widzenia to nasze zobowiązanie przestaje mieć charakter nawet tak lekko wiążący. Gwiazdowski
Cenckiewicz o „Wręcz Przeciwnie” Z największą odrazą przyjąłem wygląd pierwszego numeru tygodnika „Wręcz Przeciwnie” - oświadczył Sławomir Cenckiewicz w liście przesłanym „Rz” Okładka pierwszego numeru „Wręcz przeciwnie”, którego redaktorem naczelnym jest Jan Piński, przedstawia Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego w strojach liturgicznych udzielających sobie nawzajem Komunię św. - Okładka nowego tygodnika obraża moje katolickie sumienie! Odbieram ją za bluźnierstwo i kpinę z Mszy św. oraz jednego z najważniejszych artykułów wiary katolickiej – wiary w Najświętszy Sakrament – oświadcza Cenckiewicz. Czytaj też: Przekraczanie okładkowego tabuJednocześnie zaznacza, że jest mu przykro, gdyż poproszony kilka tygodni temu przez redakcję pisma o przygotowanie artykułu na temat Donalda Tuska, nie znał wyglądu okładki pisma. - Artykuł „Casino Gdańsk”, który przygotowałem wspólnie z Adamem Chmieleckim, jest moim ostatnim tekstem dla „Wręcz Przeciwnie” – zaznacza. Cenckiewicz kończąc swój list przeprasza urażonych ilustracją: – Wszystkie osoby zgorszone okładką, która wpisuje się w obecną kampanię antykatolicką w Polsce, z całego serca przepraszam za swoją obecność na łamach pierwszego numeru tygodnika.
Rzeczpospolita
Bitwa o Gdańsk i historię: Borusewicz (PO) vs. Gwiazda (PiS) Pojedynek Andrzeja Gwiazdy i Bogdana Borusewicza w wyborach do Senatu w okręgu gdańskim to bój nie tylko o mandat senatora, ale także, a może przede wszystkim o pamięć i historię – o prawdę dotyczącą Solidarności, Okrągłego Stołu i III RP! Tym bardziej warto ten pojedynek śledzić! Andrzej Gwiazda - (ur. 1935) i Bogdan Borusewicz - (ur. 1949) to dwie postaci, których życiorysy są lustrzanymi odbiciami argumentów dwóch stron podziału w Solidarności: na tych, którzy chcieli walczyć z komuną do końca i tych, którzy po kilku latach usiedli do rozmów z przywódcami reżimui dogadali się z nim, wchodząc w skład rządu obok takich tuz jak gen. Czesław Kiszczak czy gen. Florian Siwicki. Andrzej Gwiazda to człowiek, który był prześladowany de facto przez całe życie. W wieku 5 lat Gwiazda wraz z matką i babką został wywieziony przez Rosjan do kołchozu w Kazachstanie. Tak opisuje ten czas w wywiedzie dla „Naszego Dziennika”:
„Według obecnych polskich kryteriów było to absolutnie niemożliwe. Zimą panowała temperatura od -40 do -60 st. C, w mieszkaniu często było nocą -20 st. C. W lecie na słońcu ponad 60 st. C, jajko gotowało się zasypane piaskiem. Nasz dobytek stanowiły dwa tobołki z pościelą, kosz wiklinowy z „miejskimi” ubraniami, maszyna do szycia i obraz Matki Bożej, który po drodze potłukła maszynka do mięsa. Ciężarówka z ludźmi z naszego transportu zajechała do wsi Imantau. Wysadzano rodziny na drodze, a mieszkańcy zabierali nas do domów. We wsi były dwa kołchozy, jeden im. Woroszyłowa, drugi tatarski – Aryman. Rosjanie nie wiedzieli, że Aryman to bóg zła.Przy domach można było sadzić tylko kartofle. Nawet za pojedyncze źdźbło zboża można było trafić do łagru. Zboże wyłącznie siał kołchoz. Po zbiorach oddawało się taką ilość plonów, jaka wynikała z planu. Jeśli coś zostało, dzielono między pracujących w kołchozie. Za całoroczną pracę można było dostać „nawet” 2 pudy (32 kg) zboża. Jeśli jednak zbiory były mniejsze, wszyscy musieli dopłacić. Mimo to przeżyliśmy. O głodzie nie ma sensu opowiadać. Kilka miesięcy na jednym kartoflu dziennie to coś innego niż brak kanapki na drugie śniadanie.” Z zesłania Gwiazdowie wrócili po 8 latach. W 1948 przyjechali do Gdańska. To jednak nie koniec problemów Andrzeja Gwiazdy z reżimem komunistycznym. W 1954 roku wyrzucono go ze studiów, bo opowiadał prawdę o tym, jak wygląda życie w sowieckich kołchozach i o tym, jak bolszewicy traktowali Polaków. Po przymusowym odbyciu służby wojskowej i pokonaniu wielu innych przeszkód, Gwiazda skończył studia na Politechnice Gdańskiej w 1966 roku. Następnie był wykładowcą cybernetyki na tej uczelni. Pracę nauczyciela akademickiego szybko stracił za zaangażowanie w wystąpienia antykomunistyczne w 1968 i 1970 roku. Potem pracował w Zakładach Okrętowych Urządzeń Elektrycznych i Automatyki „Elmor”. W 1976 wraz z żoną, zasłużoną działaczką opozycji antykomunistycznej, Joanną Dudą wystosował list do Sejmu PRL, w którym Gwiazdowie wsparli postulaty KOR.
Otrzymali za to zakaz opuszczania kraju i stali się obiektami stałej inwigiliacji SB. Od 1977 Andrzej Gwiazda współpracował z Biurem Interwencji KOR. W 1978 był jednym z twórców Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. W okresie tym był 10 razy zatrzymywany przez SB. W 1980 wszedł w skład prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, z którego wyrosła „Solidarność”. Od początku był wiceprzewodniczącym „Solidarności”. Po wprowadzeniu stanu wojennego, 13 grudnia 1981, Gwiazda został zatrzymany i internowany. W komunistycznym więzieniu siedział aż do lipca 1984 roku, ale już w grudniu tego samego roku został ponownie aresztowany. Wypuszczono go w maju 1985 roku. Jego poglądy zaczęły się mocno różnić od stanowiska Lecha Wałęsy i jego współpracowników. Gwiazda odrzucił propozycję rozmów z władzami PRL i ostro występował przeciwko Okrągłemu Stołowi. W ten sposób mówi o tych wydarzeniach:
„Generał Czesław Kiszczak podzielił opozycję na „konstruktywną” i „niekonstruktywną”. Ta „konstruktywna” napiła się z nim wódki w Magdalence i zawarła umowę. Druga „Solidarność” złamała wszystkie zasady pierwszej. Trudno więc mówić o jakiejkolwiek ciągłości między pierwszą a drugą. Nie było jej też w sensie prawnym. Ponadto w latach 1989–1992 we wszystkich konfliktach między załogą a pracodawcą druga „Solidarność” zawsze stawała po stronie pracodawcy, a więc nie była związkiem zawodowym. „Po 1989 roku wydawał pismo „Poza Układem”. Bez powodzenia walczył z komitetu o takiej samej nazwie o mandat w Sejmie. W połowie lat 90 zaczął wycofywać się z polityki, pisząc jedynie, co jakiś czas dla pisma „Obywatel”. Odsunięty na boczny tor przez tych, dla których walczył o wolności, Gwiazda wraz z żoną coraz częściej wyruszał w góry. Od wielu lat oboje należą do Klubu Wysokogóskiego. W 2005 roku wraz z grupą działaczy WZZ i Solidarności zorganizował alternatywne obchody 25 rocznicy powstania związku. Nie mógł, bowiem znieść, że wywodząca się z „Solidarności” część establishmentu odgordziła się barierami od swych dawnych związkowych kolegów. „To msza dla wybranych, gdzie na barierkach trzeba się legitymować; to wydaje się mi, że z Panem Bogiem ma to mało wspólnego (…) Chciałbym zapytać, co to są za VIP-y, które trzeba chronić przed społeczeństwem?” Tak zaś Andrzej Gwiazda oceniał Polskę po przemianach ustrojowo-ekonomicznych:
„Nadzieją jest też potencjał naszego Narodu. Po zaborach w 20 lat dociągnęliśmy do europejskiej czołówki. W PRL mimo rządów komunistów zbudowaliśmy silny przemysł. Blisko 20 lat tzw. transformacji doprowadziło do katastrofy gospodarki. Ale mamy doświadczenie w wychodzeniu z trudnych sytuacji, a świadomość, że trzeba zacząć odbudowę kraju, jest już powszechna. Tym razem mamy jednak, niestety, poważną przeszkodę w postaci Unii Europejskiej. W II Rzeczypospolitej wszystkie poważne inwestycje były organizowane przez rząd. Natomiast przepisy unijne nie pozwalają na włączenie się społeczeństwa w odbudowę gospodarki, bowiem ogólnospołeczne inicjatywy organizuje rząd, a rządowi nie wolno ingerować w gospodarkę. Ze statystyk wynika, że ok. 70 procent społeczeństwa żyje poniżej minimum socjalnego, 19 procent poniżej minimum biologicznego. Nędzarze nie mogą inaczej niż wspólnie odbudować gospodarki. To zaś jest ograniczone przepisami, które z własnej woli przyjęliśmy.” „Polska po 25 latach zamiast wśród krajów sprawiedliwych rozwiniętych i bogatych, znalazła się w bagnie.” W 2007 jako kandydat PiS wszedł w skład Kolegium IPN. W 2011 ta sama partia wystawiła go, jako kandydata do Senatu. Gwiazda wielokrotnie wspierał PiS i braci Kaczyńskich w wyborach. Nie był jednak wobec nich bezkrytyczny. Powiedział np. tak:
„Nie zawsze głosowałem na PiS. Gdy PiS zadeklarował koalicję z Platformą Obywatelską, to mojego głosu nie dostał.”
Andrzej Gwiazda jest honorowym obywatelem Gdańska. Otrzymał Medal Polonia Mater Nostra Est. Prezydent Lech Kaczyński odznaczył go 3 maja 2006 roku Orderem Orła Białego, a następnie powołał w skład kapituły tego orderu. Odszedł z niej, gdy kolejny prezydent, Bronisław Komorowski zadecydował o odznaczeniu najwyższym państwowym odznaczeniem Adama Michnika. Z tego samego powodu nie przyjął od Komorowskiego Krzyża Solidarności i Wolności.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20080628&typ=my&id=my11.txt
Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości wobec poparcia Andrzeja Gwiazdy w wyborach? Wątpię, ale z uczciwości informuję, że ma on w Gdańsku rywala. Jest nim Bogdan Borusewicz – student prof. Ryszarda Bendera na KUL, wiodący prym w gronie tych, którzy oskarżają tego historyka o liczne, acz mało precyzyjne „niegodziwości”. Borusewicz studia jednak skończył. Podobnie jak Gwiazda działał w organizacjach opozycyjnych w PRL. Znalazł się jednak w przeciwnej do Gwiazdy grupie, która po 1989 roku zamiast niskich emerytur zaczęła pobierać wysokie poselskie uposażenia. Borsusewicz od 20 lat (z jedną przerwą) zasiada w parlamencie. Średnio, co drugie wybory zmieniał listy, z których startował. Był już przedstawicielem Solidarności, UD, Unii Wolności, niezależnym i PO. Z ramienia UW sprawował urząd wiceszefa MSWiA w rządzie Jerzego Buzka. Potem został marszałkiem Senatu. Borusewicz nie cieszy się jednak zbyt dobrą opinią wśród wielu legend „Solidarności”. Tak mówiła o nim Św.P. Anna Walentynowicz:
„Bogdan Borusewicz miał za zadanie nie dopuścić do powstania wolnych związków, a później oskarżał nas o agenturalność.”Tak Borsuewicza ocenia legenda opozycji, Ewa Kubasiewicz, skazana na najwyższy wyrok w procesie politycznym lat 80.:
„Bogdan Borusewicz jest ostatnią osobą, której bym uwierzyła (…) Zwróciłam się do Bogdana Borusewicza z prośbą, żeby mi udostępnił jakąś maszynę, abym mogła drukować gazetę i ulotki. Spotkałam się jednak z odmową, ponieważ, jak się później okazało, Bogdan nie zamierzał pomagać konstruktywnej opozycji. Ci, którzy mieli bardziej niezależne poglądy nie mogli liczyć na niego, choć dysponował, jako szef podziemnej gdańskiej Solidarności olbrzymią pomocą z Zachodu. Maszyny drukarskie i powielacze chowane były w piwnicach, a ludzie nie mieli, na czym pracować. W ten sposób zniknęła prawie cała podziemna prasa na Wybrzeżu. Borusewicz mówił zresztą otwarcie, że nie chce, aby ludzie Gwiazdy mieli, na czym drukować. Myślę, że nie chodziło tylko o moją osobę, ale o ubezwłasnowolnienie całego Gwiazdozbioru.” Dobrego zdania o Borsuewiczu nie mają także sam Gwiazda, jak i były wykładowca obecnego marszałka, wspomniany już prof. Ryszard Bender. Obaj panowie startują do Senatu z okręgu nr 65, który obejmuje Gdańsk i Sopot. Antyaferzysta • salon24.pl
Kampania wyborcza, czyli badamy wrak Musi być rzeczywiście kiepsko z nastrojami i nerwowo w obozie władzy oraz w całym tym establishmencie III RP skoro w kulminacyjnym momencie kampanii wyborczej zorganizowano wyprawę polskich specjalistów, którzy w tempie iście ekspresowym, bijąc światowe rekordy, w kilka dni zbadają wrak TU-154M, a fotografując go aparatem sferycznym dostarczą nam go do kraju w wersji wirtualnej. Profesor Binienda prezentując wyniki swoich badań przeprowadzonych przy pomocy sprawdzonego i uznanego w świecie przez fachowców narzędzia, jakim jest program Ls Dyna3D wprawił polskich „ekspertów” w niemały kłopot. Nie było innego wyjście i po dwóch wiosnach, dwóch okresach letnich, jednej jesieni i jednej zimie uznano, że wypadałoby rzucić okiem na wrak pod czujną kontrolą Rosjan. Póki, co nasze media mogą profesorowi przeciwstawić jedynie redaktora Jasia Osieckiego i jego zdjęcie na owej pancernej brzozie. Na czym opieram swoje przekonanie, że owa wyprawa specjalistów do Smoleńska to tylko wyborczy i propagandowy chwyt? Oczywiście pierwsze podejrzenie to termin, a po drugie przypomina to do złudzenia wyprawę polskich archeologów, którzy nie mogli używać najnowocześniejszego sprzętu oraz sięgnąć w głąb ziemi. Narodziła się wówczas nowa gałąź nauki, czyli „archeologia naziemna”. Bez żmudnych badań w laboratoriach i udziału specjalistów z zakresu kinematyki lotów, aerodynamiki, mechaniki, wytrzymałości materiałów czy dynamiki możemy mówić jedynie o eskapadzie wpisującej się w kampanię wyborczą i grze tragedią tych, którzy niemal dzień w dzień ową grę zarzucają swoim politycznym konkurentom. Z tych samych powodów związanych z wyborami inne z kolei badania będą bardzo żmudne przeciągną się poza dzień 9 października. Mam tu na myśli wyniki sekcji zwłok Zbigniewa Wassermanna, którego drugi pogrzeb odbył się 1 września bieżącego roku. Warto pamiętać, że wszystko to dzieje się w państwie, które podobno po 10 kwietnia 2010 roku „zdało egzamin”.
kokos26 • niepoprawni.pl
Ojciec Dyrektor ITI Agora i ITI grzmia od lat o tym ze ksieza nie moga zajmowac sie polityka, no oczywiscie za wyjatkiem ksiezy ktorzy sa u nich na pensji. ITI ma takiego swojego wlasnego Ojca Dyrektora, ks. Sowę. Poprowadzi on dzisiaj serwis wyborczy w www.wyborcza.pl. Wyborcza oglosila dumnie ze dzisiaj serwis wyborczy gazety online wydawac bedzie ks. Kazimierz Sowa - duchowny, dziennikarz, publicysta, dyrektor stacji TVN Religia TV oraz rozchwytywany celebryta programow publicystycznych w TVN i TVN24. Jak widzimy, niezdecydowani wyborcy sa bombardowani autorytetami z pierwszej polki: po "komisarzu na telefon" Lewandowskim i Kazimierzu Dyzmie Marcinkiewiczu, do akcji wkracza teraz Ojciec Dyrektor ITI? Ojciec Dyrektor Sowa ma powolanie dziennikarsko-biznesowe. Oprocz Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie skonczyl tez podyplomowe studia dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim i zarzadzanie na Wyzszej Szkole Biznesu St. Louis University w Nowym Saczu. Ojciec Dyrektor Sowa jest czestym gosciem programu TVN "Drugie Sniadanie Mistrzow", prowadzonym przez Marcina Mellera i nadawanym na zywo w kazda sobote z restauracji "Szparka" (ktorej wspolwlascicielka jest Madame Lukasz Wejchert). Mozna by postawic sobie pytanie czy udzial absolwenta Papieskiej Akademii Teologicznej w programie prowadzonym przez bylego naczelnego "Playboya", do tego w knajpie o wdziecznej nazwe "Szparka" nie jest lekko kontrowersyjny? Na obrone Ojca Dyrektora ITI podajemy ze knajpa "Szparka" polozona jest na Placu Trzech Krzyzy. Przynajmniej to. Ojciec Dyrektor Sowa jest tez laureatem Nagrody Głównej w konkursie im. Władysława Grabskiego organizowanym przez Narodowy Bank Polski za cykl programów "Własność to wartość". Program doceniono za - służące edukacji ekonomicznej - przedstawienie problemów m.in. etyki biznesu. Jak wiemy, problemy etyki biznesu leza w centrum zainteresowan grupy ITI, od samego jej powstania w roku 1983. Wyborcza zaprasza serdecznie do zadawania pytan Ojcowi Dyrektorowi Sowie poprzez mail: w2011@gazeta.pl lub poprzez wpisy na Facebooku. Wyborcza zainstalowala tam swoj serwis W11, ktorego logo przypomina logo W11, serialu kryminalnego TVN. To sie nazywa sublimacja marketingowa. Domyslamy sie ze Ojciec Dyrektor Sowa preferuje wpisy o Krainie Milosci. Stanislas Balcerac
Pani Barbara - 2010 r., Pan Andrzej – 2011 r. Pamiętacie Państwo spot wyborczy PO z poprzedniej kampanii wyborczej do parlamentu, w którym to ówczesna opozycja oskarżała rząd Jarosława Kaczyńskiego o wzrost liczby śmiertelnych ofiar wypadków drogowych? Próżno szukać go w sieci. Ja przynajmniej nie potrafię go znaleźć. Warto sobie o tym klipie wyborczym przypomnieć w kontekście „szczerych” wypowiedzi polityków rządzącej partii, którzy nie chcą roztrząsać tragedii pana Andrzeja. Nazwiska pana Andrzeja nikt nie podaje. Może słusznie. Pisze się o nim Andrzej Ż. przywołując skojarzenie z oskarżonymi, których nazwiska redukowane są do jednej litery w relacjach i artykułach na temat afer, działań policji lub prokuratury. Ryszard C. miał być wariatem, może niech, więc Pan Andrzej już lepiej zostanie anonimowy. Ja jednak wolę pisać o nim per pan. Kolejne wspomnienie. Tragedia, która rozegrała się przed kancelarią premiera w ostatni piątek nie jest pierwszym przypadkiem, gdy ktoś w Polsce porywa się na swoje życie, bo znalazł się w dramatycznej sytuacji bez wyjścia. Prawie dokładnie rok temu na Placu Piłsudskiego w Warszawie pod krzyżem papieskim podpaliła się 72 – letnia kobieta - Pani Barbara. Przez chwilę informowały o tym media w Polsce, ale temat szybko przycichł. Na początku prawie wszystkie artykuły mówiły, nawet te w mediach sprzyjających władzy, że choć stan poparzonej mieszkanki podwarszawskiego Piastowa był poważny lub ciężki, to jej życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Kilka dni później wieść o tym, że wskutek podpalenia kobieta zmarła znalazłem tylko w Życiu Warszawy. Może to przypadek, a może po prostu nie potrafiłem nigdzie indziej znaleźć informacji o tragicznym skutku tamtej demonstracji bezsilności, beznadziei i protestu na działanie państwa. A może zadziałał ten sam mechanizm, co w przypadku Ryszarda Siwca? No, ale wtedy była komuna, a teraz mamy przecież demokrację i wolne media.
Pani Barbara według relacji dziennikarki ŻW postanowiła popełnić samobójstwo w centrum stolicy, by dać wyraz swojej rozpaczy spowodowanej sytuacją w służbie zdrowia. Ofiara samospalenia miała niepełnosprawną intelektualnie córkę, która była leczona m.in. w szpitalu w Tworkach pod Warszawą. Przy Pani Barbarze znaleziono jakieś dokumenty. Jakie? Nie ujawniono. Według wypowiedzi rzeczniczki stołecznej Prokuratury Okręgowej, śledczy postanowili nie zajmować się wątkiem opieki medycznej nad córką Pani Barbary. Prokuratura badała, czy ktoś wpłynął na kobietę, by ta popełniła samobójstwo… Czy w podobnym kierunku pójdzie śledztwo wszczęte przez prokuraturę w przypadku Pana Andrzeja? Czy o nieprawidłowościach w warszawskim Urzędzie Skarbowym dowiemy się więcej szczegółów? Dziennikarze do dzieła! Chyba, że już nie trzeba, bo jak powiedział prawdomówny Pan premier „Nie wykazano żadnych jakichś zasadniczych nadużyć, które by uzasadniały czy uprawdopodabniały podejrzenia tego człowieka”. Nie ma sensu zadawać retorycznych pytań, dlaczego większość żurnalistów częściej pyta o to, kto wykorzysta lub wykorzystał politycznie tragedię sprzed kilku dni i czy Jacek Kurski przekroczył jakieś granice przyzwoitości w audycji radiowej mówiąc, być może nieco upraszczając, o przyczynach fatalnej decyzji Pana Andrzeja. Ja chciałbym wiedzieć, czy żaden redaktor nie pociągnął dalej sprawy Pani Barbary i jej córki rok temu. Dlaczego żaden wydawca lub dziennikarz, który przecież musiał pamiętać podpalenie się 72 – letniej kobiety na Placu Piłsudskiego w Warszawie, nie wspomina tego wydarzenia w kontekście dającego wiele do myślenia krzyku rozpaczy kolejnej osoby, która zostawiona ze swoimi problemami postanowiła za cenę własnego życia zwrócić uwagę na to, że została sama, że państwo po raz kolejny nie wywiązało się ze swojej roli. Czy to temat polityczny? Myślę, że powinien być. Chyba, że jest tak jak w PRL, gdy nie było tematów o patologiach, niedożywieniu dzieci, więźniach politycznych, i tym podobnych „nie istotnych” rzeczach, które mogłyby „niepotrzebnie” zepsuć obraz „siódmej potęgi gospodarczej świata”, jak mówił o Polsce Gierek. Wtedy, gdy partia z narodem a naród z partią pracował, „Aby Polska rosła w siłę a ludziom żyło się dostatniej”. Wszak teraz podobnie, jesteśmy „zieloną wyspą”, a „Polska jest w budowie” i powinniśmy zrobić „Następny krok. Razem”, a nie robić z igły widły i zastanawiać się, dlaczego jacyś ludzie postanawiają się oblać benzyną i podpalić w centrum stolicy.
Poniżej linki do niektórych relacji sprzed roku o Pani Barbarze.
http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/podpalia-sie-pod-krzyzem_152331.html
http://www.tvnwarszawa.pl/archiwum/-1,1672136,0,,72_letnia_kobieta_podpalila_sie__na_placu_pilsudskiego,wiadomosc.html
http://www.tvn24.pl/12690,1672131,0,1,kobieta-podpalila-sie-w-centrum-warszawy,wiadomosc.html
http://wiadomosci.onet.pl/kraj/w-stolicy-podpalila-sie-kobieta,1,3585131,wiadomosc.html
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/kobieta_podpalila_sie_na_placu_pilsudskiego_w_warszawie_157784.html
Maksym Gołoś
Owocny Rok - geneza NE Rok i dwa dni temu, 23.09.2010 zorganizowałem w Harendzie tzw. Raut Anplakt, gdzie około 60 obecnych osób dowiedziało się o pomyśle powołania włanych, blogerskich, mediów bez cenzury. Sprawę referował Carcajou. Przyznam, że rzecz wynikła z ewidentnego wkurwienia. Mieliśmy ragedię w Smoleńsku, a media pipeprzyły kocopały i robiły tzw. mącenie wody zamiast docierać do faktów. Po pierwszym miesiącu od 10.04.10 zrozumiałem, że cała rzeczowa dyskusja przeniosła się do Internetu. Od 4.06.10 gdy po 6 godzinach od publikacji Igor Janke wyciął mi z Salonu24 mój najlepszy analityczny tekst pt. "Gruppenfuhrer KAT" razem z 600 komentarzami (sic!) zrozumiałem, że w Internecie też jesteśmy tylko gośćmi, że przyduszą nam gardła pełne słow jak królikom, kiedy tylko zechcą. Dwa miesiące później uzyskałem potwierdzenie moich przemyśleń. Na dużych blogosferach cenzura szalała, małe nie docierały do tzw. nieprzekonanych, a tymczasem niejaki palikmiot brylował we wszystkich mediach i rzucał bluzgi na ludzi swoim świńskim ryjem. Nie wytrzymałem, nazwałem go tak jak zasługiwał na nazwanie po serii chamskich ataków na ludzi modlących się na Krakowskim Przedmieściu i na same rodziny ofiar Smoleńska. 5 sierpnia dostałem dwa listy od ludzi podających się za pełnomocników palikmiota, od prawników z groźbami i od PR-owca z propozycja przekupstwa. Byłem wtedy na urlopie i siedząc w kafejce internetowej obydwa listy opublikowałem (wraz ze skanami) na Salonie24. Były kilka godzin a potem zadzwonił do mnie zesrany ze strachu Igor Janke, że musiał tą publikację usunąć. "Dla dobra Salonu i Twojego" - powiedział. "Moje dobro już dawno nie ma nic wspólnego z Salonem" - pomyślałem. To był początek końca historii jednego szarego blogera i jednocześnie początek budowania naowej blogosfery. Postanowiłem stworzyć na początek ruch fraktalny, który miałby być zaczątkiem kontaktów pomiedzy blogerami, komentatorami i czytelnikami w świecie realnym. A to z kolei zaczynem potężnej sieci kreacji działań i dystrybucji informacji, kompletnie niezależnej od przekazów wszystkich znanych wtedy mediów. Ruch fraktalny miał opierać sie o imprezy w knajpach, swoiste kluby dyskusyjne, które nazwałem Rautami Anplakt. Fragment maila, jakim wtedy zasypywałem ludzi:
"Raut anplakt" Myślę o wytworzeniu mody na kawiarniane dyskusje anplakt. Podobnie jak powstała amerykańska Tea Party. Zasady byłyby proste; rozmawiamy o gazetach, ksiażkach, i wydrukowanych tekstach blogerskich, które przynosimy ze sobą. Nie rozmawiamy o programach telewizyjnych i radiowych, oraz o tym, co tam powiedziano, skomentowano i przedstawiono. "Bez prądu" oznacza też ograniczony alkohol: całe spotkanie przy jednym piwie lub jednej lampce wina by zachować jasność umysłu. Temat rozmów: polityka, historia, idee. Byłoby też zadanie: zawsze stworzyć jakąś wartość dodaną, jakiś esej, działanie, akcję. (...) W ten sposób kreujemy myśl niezależną, konsolidujemy się i ustalamy modny zwyczaj intelektualnych dyskusji będących poza zasięgiem manipulantów. A przecież w kraju i na świecie się dzieje tyle, że jest, o czym rozmawiać, zwłaszcza, że większość ważnych tematów zostało z mediów wyparte i zamienione na sieczkę zastępczą. Rauty byłyby też zalążkami obywatelskich działań. (...) Czymś takim udało mi sie tym zainteresować na poczatek kilkaset osób - wysyłałem mail po mailu, potem na każdą otrzymaną odpowiedź indywidualnie odpisywałem, dyskutowałem, wymieniałe, sie pomysłami, myślałem, myślałem, myślałem no i jeszcze dyscyplinowałem Carcajou, który najmocniej połknął haczyk i zaczął produkować różne warianty realizacji różnych pomysłów z szybkością karabinu maszynowego (a więc szybciej niż mogłem to poddać analizie). Facet pałał i zapalał swoim zapałem. A przecież nie był jedyny. We wrześniu skontaktowała się ze mną Teresa Bochwic, że chciałaby porozmawiać o stworzeniu gazety. Gazeta i portal informacyjny (blogerski) to były dwa najważniejsze kierunki przyszłych działań. Powiedziałem jej i kilku innym zaiteresowanym osobom: omówmy to na najbliższym Raucie Anplakt. Trzeba go zorganizować! Mniej wiecej od 10 września 2010 zacząłem do wszystkich moich blogerskich i internetowych znajomych rozsyłać taką mniej więcej informację:
Witajcie, zgodnie z obietnicą zapraszam was na I Raut Anplakt w Warszawie. Spotkanie odbędzie się w górnej salce w Harendzie (na tyłach Uniwersytetu Warszawskiego) w dniu 23.09 o godz 19.00. Stoliki zarezerwowane są na nazwisko/hasło "Łazarz". Jeżeli ktoś przyjdzie wcześniej to bedzie musiał poczekać. Zgodnie z zasadami przychodzimy by się poznać, porozmawiać o polityce, idei, historii i uruchomić trochę kreatywnego działania. Każdy ma prawo przyprowadzić znajomych podzielających nasze wartości (najwyżej rozsadzimy od wewnątrz tę knajpkę), nie ogłaszamy jednak tej informacji na blogach. Towarzysze burzyciele i towarzyszki inwigilacje nie są nam potrzebne. Jeżeli są jakieś pomysły projektów, akcji lub inicjatyw - to bedziecie mieli znakomitą okazję się nimi podzielić i do nich zachęcić. Podstawowe zadanie: stworzyć w Warszawie kilka mniejszych grup na przyszłosć i wypracować konwencje spotkań (luźne a ciekawe). Jak się poznamy? Po ob-ciachowych gazetach. Przynosimy najnowszy numer Gazety Polskiej lub Naszego Dziennika. Niech każdy go trzyma w ręku lub położy przed sobą na stole. Na marginesie można napisać flamastrem swój Nick. Po spotkaniu możemy je rozdać innym gościom Harendy. Jak tam, kto zechce. Przynosimy też książki, czasopisma, artykuły i teksty (swoje lub czyjeś), którymi chcemy zainteresować, o których pogadać i które jesteśmy gotowi pożyczyć innym. Spotkanie przewidziane jest na 2h, ale oczywiście nikt nikogo potem z knajpki wyrzucać nie będzie. Jeżeli zobaczycie takiego przykurcza o małpiej twarzy, zaciętych ustach i spiskowych oczkach to z pewnoscią będę ja, zapluty łazarz reakcji… Pozdrawiam i do zobaczenia Tomek
I szlus! Było miejsce i audytorium do przedstawienia pomysłu mediów. "DZIEŁA" - jak to w swoisty sposób nazwał Carcajou. On też naprodukował pierwszy opis pomysłu. Wystarczyło teraz zainteresować tych ludzi i poszukać pieniędzy. Drobiazg. Na imprezę w Harendzie przyszło 50-60 osób, ludzie przyprowadzali znajomych, wielu z tych pierwszych obecnych znacie, inni z różnych przyczyn zrobili "papa" projektowi, w którego narodzinach uczestniczyli, niektórzy nawet pierdzielneli drzwiami. Trudno. Samo RA było jednak bardzo gorące i bardzo owocne. Postawiłem, bowiem na jedną kartę - albo zachecę ludzi do działania teraz albo nigdy. Miałem poważny handicap i postanowiłem go bezwzględnie wykorzystac by coś zrobić. Jak to sie mówi, byłem wtedy na fali, po groźbach palikmiota, zmaganiach z cenzurą, i moim Grupenfuhrerze (1 mln odsłon w całej sieci w 3,5 miesiąca) - istniała, więc szansa, że wiele osób przyjdzie chociażby, dlatego by zobaczyc moją ujawnioną gębę i byc może nawet wysłuchać, co mam do powiedzenia.
I faktycznie tak było, przyszli, wysłuchali, wzięli do domu materiały stworzone przez Carcajou i zaczęli łączyć siły. Jednym z nich był Ryszard Opara, przyprowadzony przez blogera Jerzego Bielewicza. Wymieniliśmy się wizytówkami i rozmawialiśmy chwilkę. Nie przypuszczałem, że oto pojawił się Spiritus Movens realizacji pomysłu. Pamietam, że nawet nie chciałem podać mu swojego imienia i nazwiska, a jego wizytówka na tydzień wylądowała w jakiejś muszelce na wizytówki na oknie. To, co się działo później należy zapisać inicjatywie Ryszarda. Gdy ja podniecałem się tym, że ludziom się chce coś zrobić i kombinowałem jak uciułać parę groszy Ryszard po prostu zadzwonił i umówił się na lunch. "Mówił Pan o potrzebie stworzenia niezależnych mediów, niedawno wróciłem z Australii i chciałbym cos dla Polski zrobić - niech na początek będą to media" - usłyszałem od niego. Nie wierzyłem wlasnym oczom i uszom, takie rzeczy sie nam nigdy nie trafiają. Każdy oczywiście słyszał o czymś takim, ba wszędzie widać owoce sfinansowanych pomysłów, ale żeby samemu się z tym spotkać. Byliśmy zgodni co do misji:
- celem portalu jest poszukiwanie stanowiska w różnych zagadnieniach, które najlepiej będzie służyło interesom Polski,
- portal nie kieruje się interesem partyjnym, ani punktem widzenia jednej ideologii.
- zadaniem serwisu jest docieranie do prawdy, wspieranie merytoryczne dyskusji i medialna kontrola rządzących.
Łażący Łazarz
Krasnodębski o zastraszaniu Polaków przez system władzy jeden hegemon. Istnieje jedno centrum władz.. PJN miałoby szansę stać się zmodernizowanym Stronnictwem Demokratycznym..jest jedna władza, która nie ma specjalnych skrupułów..Władza PO nie jest tylko polityczna.. władzą ideologiczną
Krasnodębski o zastraszaniu Polaków przez system władzy Warto zwrócić uwagę na tekst Krasnodębskiego w Rzeczpospolitej „To, co stłumione powraca „Moją uwagę przykuło zjawisko, które The Economist określa mianem putynizacji. Proces budowy niedemokratycznego systemu władzy, coraz bardziej widoczna fasadowość procedur i instytucji demokratycznych oraz budowa tak charakterystycznego dla systemów totalitarnych społeczeństwa zastraszonego, zaszczutego. Bardzo ciekawe badania dotyczące brutalnych systemów i relacji społecznych pokazały, że są one oparte na na dokładnie takiej samej strategi budowy strachu wobec silniejszego jak w stadach małp szympansów. System kar w strukturze stada małp polega na nieprzewidywalności powodu oraz rodzaju kary. Samiec alfa może równie dobrze okazać pobłażliwość za poważne grożące mu zachowanie jak srodze ukarać za bardzo drobne. Powoduje to poczucie lęku słabszych członków stada terroryzowanych przez grupę w danym momencie kontrolująca stado. I tutaj ilustruje to Krasnodębski, jego opis poziomu lęku polskiego społeczeństwa, poczucie zagrożenia oraz rozpaczliwe poszukiwanie reguł, których przestrzeganie pozwoli uniknąć represji reżymu. Orwell bardzo dobrze opisał metody nowoczesnego państwa totalitarnego. Oraz brak reguł, bezprawie. Utrata pracy, zniszczenie kariery, zniszczenie firmy, uderzenie w dzieci, jako normalna sytuacja w systemie „Układu”. Może to być równie dobrze związane z utrąceniem konkurencji dal jakiegoś członka Układu jak i być karą za sprzeciw wobec amorficznej nomenklatury. Zaszczute, obarczone w sporej części syndromem sztokholmskim społeczeństwo polskie, poddane praniu mózgu przez terror propagandowy III RP, pokornie przekształca się w masę nowego chłopstwa pańszczyźnianego. Naród idzie w kierunku szczeźnięcia. Bo nie ten naród umiera, który przegrywa powstania i bunty, ale ten, który już nie jest wstanie ich wzniecić. Krasnodębski „Otóż w Polsce po 20 latachniepodległości ustalił się de facto monocentryczny, monopolistyczny system władzy. Wprawdzie istnieje parę partii politycznych, ale jest – tak postrzegają to Polacy – jeden hegemon. Istnieje jedno centrum władzy, wokół którego krążą satelity. Rola PSL w obecnej koalicji przypomina rolę ZSL, a PJN miałoby szansę stać się zmodernizowanym Stronnictwem Demokratycznym. SLD spełnia funkcję „partyjnego betonu" w ramach obozu rządzącego „...Polacy natomiast dobrze wiedzą, że jest jedna władza, która nie ma specjalnych skrupułów, a co najwyżej chce zachować pozór. Wiedzą też, że przy władzy można się pożywić i że lepiej z nią nie zadzierać. Dzisiaj nie potrzeba cenzury czy bezpośredniego dozoru policyjnego. Każdy sam się pilnuje, by nie mieć kłopotów. Dziennikarze starają się nie podejmować tematów zbyt niewygodnych dla władzy. Naukowcy rozumieją, że lepiej się np. nie angażować w Ruch im. Lecha Kaczyńskiego, gdy ma się na przykład otwarty przewód habilitacyjny lub jest się dyrektorem instytutu. Polacy uważają, że lepiej nie afiszować się z opozycyjnymi poglądami politycznymi lub krytyką rządu, bo w pracy może mieć kłopoty żona, a dziecko nie dostanie się na studia doktoranckie. Być może są to lęki przesadzone, wynikające z braku odwagi cywilnej, lecz coraz bardziej są obecne w polskiej rzeczywistości i ją kształtują. Władza PO nie jest tylko polityczna – dysponuje ona także władzą ideologiczną dzięki „zaprzyjaźnionym mediom" oraz gospodarczą, nie tylko dzięki obsadzeniu spółek państwa krewnymi i znajomymi platformowego królika, lecz także sieci szerokich powiązań ze światem biznesu (vide afera hazardowa).”...(źródło) Nadchodzi w tej chwili prawdziwy kryzys, bo to, co do tej chwili przechodzimy to była jedynie burza przed tajfunem. Wzrost podatków, płacenie coraz wyższych odsetek od gigantycznych, niewolniczych długów, jakie zaciągnęła Platforma i idące za tym nędza, proces wywłaszczania ludzi z mieszkań, domów, majątku, jaki już się rozpoczął będą wymagały nasilenia terroru wobec Polaków. Inflacje 10 -15 procent, jaka przewiduje Orłowski dodatkowo okradnie Polaków. Nietrudno przewidzieć stan III Rp po kryzysie. Całe bogactwo narodu, cały majątek zostanie zrabowany przez Oligarchie, przez członków Układu, a reszta, a masa Polaków będzie zmuszona do ciężkiej pracy dla właścicieli III RP. Marek Mojsiewicz
STRACILIŚMY 21% NIEPODLEGLOŚCI Zupełnie niemal niezauważona przeszła informacja mająca kolosalne znaczenie dla przyszłości i niepodległości Polski. Chodzi o łupki a raczej o to, że już 21% złóż jest pod kontrolą Rosji a pewnie na tym się nie skończy. Według głęboko ukrytych na portalach internetowych informacji wynika, że Ministerstwo Środowiska wydało 101 koncesji na poszukiwanie gazu 25 firmom. Pozornie żadna z koncesji nie należy oficjalnie do firmy z rosyjskim kapitałem, ale - co ostatnio podała internetowa - „Dziennik Gazeta Prawna w rzeczywistości, co piąta jest w rękach rosyjskich firm. Rosjanie uzyskali koncesje przejmując spółki, które już miały na nie zezwolenia. Według ekspertów Rosjanom może zależeć na blokowaniu eksploatacji polskich złóż, gdyż zagrażają ich interesom.
I teraz najlepsze. Polska o tym nie wiedziała. Europarlamentarzyści PO Lena Kolarska-Bobińska i Jacek Saryusz-Wolski dowiedzieli się o tym, że już 21 % koncesji jest w rękach rosyjskich od Komisji Europejskiej. To Komisja Europejska zwróciła Polsce uwagę, że coś chyba jest nie tak. Polskie Ministerstwo Środowiska wydające koncesje, Premier i jego kilka służb specjalnych nie było w stanie ani tego wykryć ani się takim praktykom przeciwstawić... No chyba, że… Właśnie chyba, że tak miało być. Może w imię poprawy stosunków z Rosją nie można było im odmówić. Premier mówi teraz, że to sprawdzi, a Pawlak idzie dalej i mówi, że to nie szkodzi. Wiedzieli, więc czy nie? Jeśli nie wiedzieli, - to znaczy, że rząd nie jest zdolny bronić naszych żywotnych interesów. Komisja i jej eksperci mówią wprost: rosyjskie przedsiębiorstwa mogą nie być zainteresowane znalezieniem gazu w Polsce. Przeciwnie. Może im zależeć na spowolnieniu poszukiwań. Po co? To proste. Polski gaz z łupków ma być w przyszłości znacznie tańszy niż rosyjski, a wydobycie gazu w Rosji jest coraz trudniejsze i jeszcze bardziej kosztowne. Dodajmy, że infrastruktura przesyłowa w Rosji jest w opłakanym stanie i wymaga wielkich nakładów finansowych. Blokowanie czy spowalnianie wydobycia gazu łupkowego w Polsce ma zabezpieczyć olbrzymie wciąż dochody Gazpromu i innych rosyjskich firm energetycznych. Wiedzieli o tym czy nie? Bo jeśli wiedzieli, - to świadomie działali na szkodę polskiego państwa. Koncesje są wydawane od 4 lat. Nie wiem jak sprawdzić, kiedy firmy, które uzyskały koncesje na poszukiwanie łupków zostały przejęte przez Rosjan i jak się to odbyło. Na ile – być może te firmy od samego początku były „podstawione” do zakupu koncesji. Wiadomo jedynie, że wszystkie koncesje rozdano (sprzedano – 500 tys zł każda) za rządów Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej. Dlatego ciekaw jestem czy przejęcie przez Rosjan firm z koncesjami na polskie łupki, nie odbyło się np. w ciągu ostatniego roku. Bo jeśli miałoby dojść do zamachu w Smoleńsku to dla mnie łupki mogłyby być najważniejszym motywem. Polski tani gaz mógłby kiedyś wstrząsnąć rosyjską archaiczną gospodarką i finansami Rosji opartymi niemal wyłącznie na wydobyciu i sprzedaży surowców energetycznych. Polska wreszcie, co przyznają niektórzy kreatorzy kierunków polityki rosyjskiej zawsze była i jest dla Rosji przeszkodą w jej pełnej integracji z Zachodem. A wyobraźmy sobie bogatą, silną Polskę. Może to być możliwe właśnie dzięki łupkom.. Że to sen? Może dla nas. Rosjanie mniej od nas śnią. Przewidują przyszłość i z żelazną konsekwencją korzystają z darów losu i polskich wyborców, którzy podarowali im już 4 lata czasu na załatwianie w Polsce swoich interesów. Przyjazna partia władzy i ludzie, dla których interes kraju jest pojęciem znacznie mniej zrozumiałym niż interes własny to prawdziwy dar losu dla choćby takiego Gazpromu, który tylko w pierwszym kwartale tego roku zarobił ponad 11 mld dol. W Smoleńsku jak wiemy zginęli przede wszystkim Ci, dla których suwerenność i niepodległość nie była wyłącznie hasłem powtarzanym na kolejnych narodowych rocznicach, ale była celem. Zginęli Ci, którzy niepodległości mogli bronić łatwiej, bo choć w ograniczonym zakresie uczestniczyli w sprawowaniu władzy nad krajem: Prezydent, Prezes NBP, Rzecznik Praw Obywatelskich i inni.
NOWA USTAWA BYŚMY SIĘ NIE DOWIEDZIELI PRAWDY Niestety zweryfikowanie tego jak i kiedy doszło do owego „wrogiego” przejęcia koncesji na poszukiwanie naszych łupków może się okazać niemożliwe. Prezydent RP właśnie podpisał nowelizację ustawy o dostępie do informacji publicznej w myśl, której taka informacja jak i kiedy koncesje dostały się w ręce Rosjan może być prawnie chroniona przed opinią publiczną. Niestety mam coraz większe wrażenie, że jestem, że my wszyscy jesteśmy obserwatorami upadku naszej suwerenności. Bo już dzisiaj naszą niepodległość mamy w najwyżej w siedemdziesięciu dziewięciu procentach. A co będzie jutro?
http://biznes.gazetaprawna.pl/artykuly/549659,polski_gaz_lupkowy_na_celowniku_rosji.html
http://biznes.gazetaprawna.pl/artykuly/550074,panstwo_kontroluje_koncesje_na_gaz_lupkowy.html
Myszka and Miki
Miara postępu... W roku 1927 dług państwowy przypadający na jednego obywatela wynosił ok 13 USD a dziś ponad 7 000 USD i ciągle rośnie. Orędownik Ostrowski, 08.02.1927, Nr 11, s.2 W roku 1927 dług państwowy przypadający na jednego obywatela wynosił ok 13 USD a dziś ponad 7 000 USD 1/ i ciągle rośnie. To jest dopiero postęp.
Ewa Rembikowska
Łupkowe kłamstwo wyborcze Donalda Tuska czy urzędnicze kłamstwo ministra Jezierskiego?”
Przemysław Wipler wystosował do premiera list otwarty pt.: „Łupkowe kłamstwo wyborcze Donalda Tuska czy urzędnicze kłamstwo ministra Jezierskiego?”. Zapraszamy do zapoznania się z jego treścią. Warszawa, 19 września 2011 r.
List otwarty do Prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska Łupkowe kłamstwo wyborcze Donalda Tuska czy urzędnicze kłamstwo ministra Jezierskiego? Szanowny Panie Premierze, Przy okazji wizyty przy jednym z próbnych odwiertów gazu łupkowego, był Pan uprzejmy wygłosić kilka uwag i zapowiedzi na temat perspektyw wydobycia w Polsce. Słuchałem Pana z uwagą i rosnącym zadziwieniem. Zestawiając je z zaprezentowanym tydzień temu programem wyborczym PO, z publicznie dostępnymi danymi i innymi wypowiedziami Pańskich ministrów, muszę zadać Panu Premierowi kilka podstawowych i kilkanaście szczegółowych pytań. Po pierwsze: czy Pan Premier dopuszcza się kłamstwa, czy może nie panuje Pan nad rządem, lub ministrowie mówią nieprawdę? Po drugie: czy Pan Premier zamierza odwrócić o 180 stopni politykę prowadzoną przez ostatnie 4 lata? Po trzecie: czy próbuje Pan agresywnie przykryć swoje błędy i zaniedbania ostatnich czterech lat medialnym show i nieuzasadnionymi atakami na opozycję?
I. Zacznijmy od pierwszego problemu – kłamstw. Powiedział Pan: „Z umiarkowanym optymizmem, eksploatacja komercyjna gazu łupkowego rozpocznie się w 2014 r.” W tym kontekście chciałbym poprosić o odpowiedź na następujące pytania: skąd ten optymizm? Czy coś konkretnego się wydarzyło, czego nie spodziewaliśmy się kilka miesięcy temu czy rok temu? Gdybym uwierzył Panu Premierowi, musiałbym uznać za kłamcę Głównego Geologa Kraju i podsekretarza stanu w Ministerstwie Środowiska, Pana Henryka Jezierskiego. Rok temu mówił on „żeby stwierdzić, czy gaz w ogóle mamy, trzeba wywiercić kilkadziesiąt otworów (…). Jeżeli go będziemy mieli, przejdziemy na etap eksploatacji – to zajmie minimum 10-15 lat”[1]. Sprzeciwiając się propozycjom wprowadzenia opłat od wydobycia gazu łupkowego autorstwa Prawa i Sprawiedliwości, 24 lutego tego roku[2] Pan minister Jezierski w Sejmie mówił: „jeszcze nie wiemy, czy ten gaz łupkowy mamy, czy nie.” i dodawał, „dlaczego teraz mamy mówić 40% na coś, czego eksploatacja będzie za ładnych parę lat?”. Podobne stanowisko prezentował 7 czerwca, również w Sejmie, gdy powiedział „Daj Boże, żeby gaz łupkowy w Polsce był”. Czy minister Jezierski wie, co mówi? Czy Pan wie, co Pan mówi Panie Premierze? Jeden z Panów się myli. Jeśli Pan, Panie Premierze próbuje nam sprzedać wyborcze „łupkowe kłamstwa” – liczę na sprostowanie. Jeśli nieprawdę mówi Pan Minister Jezierski, (w którego kompetencje nota bene bardziej wierzę niż w Pańskie) – liczę, że podejmie Pan decyzję o pociągnięciu go do odpowiedzialności politycznej, a więc – do dymisji. W Lubocinie powiedział Pan również:, „Jeśli okaże się, że punktów bogatych w gaz będzie wystarczająco dużo, to we współpracy z Gaz-Systemem będziemy budowali sieć gazociągów, która doprowadzi ten gaz do powszechnego systemu gazowego”. Czy wie Pan Panie premierze, że do 2014 roku nie da się wybudować takich rurociągów? Czy niezrealizowane obietnice autostrad i kolei na Euro 2012 nie nauczyły Pana ostrożności w składaniu takich obietnic? Czy wie Pan, ile trwa proces budowy gazociągu przesyłowego gazu ziemnego w systemie prawnym, który miał Pan szanse zmieniać w trakcie ostatnich 4 lat?
II. Po drugie – składa Pan Panie Premierze szereg obietnic dotyczących wydobycia gazu łupkowego. Obawiam się, że obietnice te będą równie nieprawdziwe, jak obiecywane przez Pana Premiera w expose „przeznaczenie części przychodów z prywatyzacji na istotne cele dla obywateli, w szczególności na Fundusz Rezerwy Demograficznej, nazywany przez nas „bezpieczną emeryturą”. W 2009 r. Pański rząd zobowiązał się przekazywać 40% przychodów z prywatyzacji na Fundusz Rezerwy Demograficznej – w 2010 r. do Funduszu wpłynęło dziesięciokrotnie mniej (ok. 800 mln zł!), a 7,5 mld zł przekazano na łatanie dziury budżetowej. W 2011 r. – zmniejszono środki w Funduszu o kolejne 4 mld złotych, a w tym roku rząd planuje przekazać do FRD niecałe 2 mld złotych (powinien – 6 mld zł z planowanych 15 mld przychodów z prywatyzacji). W latach 2010-2011 Pański rząd zamiast 14,3 mld zł wpływów z prywatyzacji przekazał na Fundusz Rezerwy Demograficznej tylko 2,8 mld zł. Podobnie wyglądały rzeczywiste działania Pańskiego rządu w sprawie gazu łupkowego – ewidentne sprzeczne z obecnymi wyborczymi obietnicami. Mówi Pan Panie Premierze: „Poprosiłem wiele miesięcy temu ministra Tomasza Arabskiego, aby z ekspertami z PGNiG, kanadyjskimi, norweskimi i z naszym działem analiz strategicznych przygotowali założenia przepisów prawa. Te inwestycje przyniosą konkretne pieniądze polskiemu państwu. (…) „Przyjęliśmy te projekty, które są zbliżone do rozwiązań norweskich i trochę kanadyjskich. One pozwolą na kilku etapach w sposób ostrożny, bez przesady wyciągać także pieniądze dla państwa polskiego z tego opłacalnego, jak sądzimy dla wszystkich gazowego biznesu. (…) „Fundusze pozyskane z gazu miałyby też zasilić specjalny fundusz, który „w przyszłości miałby zabezpieczać, gwarantować bezpieczeństwo polskich emerytur, wspierać gminy i ochronę środowiska”. Gaz łupkowy wskazuje Pan również, jako 3 priorytet w nowym programie wyborczym PO – „Następny krok. Razem zrobimy więcej”, w którym możemy przeczytać: „Do 2013 roku wprowadzimy rozwiązania gwarantujące Polsce wysokie przychody z wydobycia gazu łupkowego, które przeznaczymy na bezpieczeństwo przyszłych emerytur.” (…) Uchwalimy mechanizm przekazywania dochodów państwa z wydobycia gazu łupkowego na bezpieczeństwo przyszłych emerytur.” Panie premierze, gdzie są te projekty, przygotowane przez Pana Ministra Arabskiego? Proszę je pokazać nam, obywatelom! Takie akty prawne mogłyby stać się hitem kampanii wyborczej – zrezygnuje Pan z takiej szansy? Chyba, że po to by się nimi nie chwalić, na ostatnim posiedzeniu Sejmu Pańskie zaplecze polityczne ograniczyło obywatelskie prawo dostępu do informacji publicznej, gwarantowane przez art. 61 Konstytucji? „Szuflady pełne ustaw” obiecywał Pan już w kampanii wyborczej w 2007 r., dlatego proszę o odpowiedź: gdzie są te projekty ustaw? Kto je przyjął – Komitet Stały Rady Ministrów? Rada Ministrów? W jakim trybie? Proszę je opublikować w Internecie! To ważne sprawy i mamy prawo wiedzieć! Tymczasem – Pański rząd i zaplecze parlamentarne prowadziły działania sprzeczne z zapowiadanymi. W kwietniu tego roku posłowie pańskiego zaplecza parlamentarnego odrzucili propozycję PiS wprowadzenia w „Prawie geologicznym i górniczym” godziwych opłat za wydobycie gazu łupkowego – na poziomie, co najmniej 40% wartości jego ceny. Celem regulacji było stworzenie jasnych i przejrzystych ram dla określenia wysokości wynagrodzenia należnego budżetowi państwa z tytułu opłat za użytkowanie górnicze złóż gazu ziemnego w związku z możliwymi nowymi odkryciami złóż gazu ziemnego w Polsce. Proponowana regulacja miała obejmować swym zakresem umowy o ustanowienie użytkowania górniczego zawarte od dnia wejścia w życie ustawy. Ewentualne wpływy do budżetu państwa, który tak bardzo potrzebuje zastrzyku finansowego z uchwalenie propozycji posłów PiS szacowano na ok. miliard 620 milionów złotych rocznie. Czy Pamięta Pan, co kilka miesięcy temu Pan minister Henryk Jezierski mówił w Sejmie posłom PiS żądającym wprowadzenia opłat za wydobycie gazu łupkowego? Tak dbał o nasze dobro wspólne, którym jest gaz łupkowy, że obawiał się przede wszystkim, by podatku za eksploatację gazu ziemnego w godziwej kwocie nie zaczął płacić czasem „nasz” krajowy gazowy monopolista – Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo! O opłacie gwarantującej, co najmniej 40% wartości wydobytego gazu mówił:, „Po co ten limit mamy teraz określać w momencie, kiedy jeszcze nie wiemy, czy ten gaz łupkowy mamy, czy nie. Wydaje się, że dotychczasowe zasady są bardziej uniwersalne i lepsze dla interesu Skarbu Państwa. W związku z tym negatywnie opiniuję tę poprawkę.[3] Podobnie zachowywała się Pańska partia Panie Premierze! Poseł PO wyznaczony do tej roli, podczas debaty sejmowej dotyczącej opłaty za wydobycie gazu łupkowego zamiast o dobro wspólne martwił się o coś zgoła innego: „Bałbym się tak z marszu wprowadzenia tak skomplikowanego mechanizmu, który z jednej strony może przestraszyć inwestorów, z drugiej strony może podwyższyć ceny na rynku wewnętrznym.” Zapowiadając łupkową bonanzę rozmarza się Pan Premier i mówi: „Takie rozwiązania stosowane są m.in. przez Norwegię, która od 1996 roku część zysków ze sprzedaży ropy naftowej lokuje np. na specjalnym funduszu emerytalnym. Środki ulokowane na potocznie nazywanym „funduszu szczęśliwości” bądź „naftowym” w połowie zeszłego roku przekroczyły 500 miliardów dolarów.” Jakie rozwiązania powstały tymczasem w wyniku pracy Pańskich urzędników i Pańskiego rządu? Efekt waszych prac nad nowym Prawem geologicznym i górniczym jest porażający[4]. Zgodnie z tą uchwaloną przez koalicję PO-PSL-PJN ustawą, opłata za wydobycie gazu łupkowego ma wynieść 4,90 złotego za tysiąc metrów sześciennych! Oznacza to, że gdyby Polska gospodarka przestała w ogóle używać gazu rosyjskiego i gazu i przeszła w pełni na gaz łupkowy, budżet Państwa uzyskałby z tytułu jego eksploatacji łącznie… niespełna siedemdziesiąt milionów złotych. Ta kwota, to niecałe pół promila rocznych wydatków Funduszu Ubezpieczeń Społecznych! Co więcej – ta ustawa wejdzie w życie dopiero 1 stycznia 2012 roku. Dlaczego zapowiada Pan nowe rozwiązania prawne zanim wejdą w życie dopiero, co uchwalone? Czy były inne powody dla odrzucenia propozycji PiS niż sam fakt, że zgłosili je posłowie tej partii opozycyjnej? Tak Pan widzi Panie Premierze dbałość o dobre prawo i wysoką, jakość regulacji – przez ogłaszanie w trybie wyborczym zapowiedzi zmian ustaw, które jeszcze nie weszły w życie? Na koniec tej części proszę o wyjaśnienia jeszcze jednej z zapowiedzi z nowego programu PO: „Powołamy rządowego koordynatora do spraw gazu łupkowego, którego zadaniem będzie jak najszybsze doprowadzenie do komercyjnej eksploatacji złóż w Polsce.” Panie Premierze, taki koordynator był, pracowałem dla niego, a Pan zlikwidował go! Gdy obejmował Pan rządy, obowiązywało Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 29 listopada 2005 r. w sprawie Pełnomocnika Rządu do Spraw Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii do Rzeczypospolitej Polskiej, do którego zadań należało m.in.: przygotowanie koncepcji ekonomiczno-prawnych, inicjowanie i monitorowanie prac w zakresie dywersyfikacji dostaw nośników energii do Rzeczypospolitej Polskiej, w szczególności dostaw gazu ziemnego, (…) inicjowanie i prowadzenie prac związanych z przygotowaniem projektów aktów prawnych i projektów zmian organizacyjnych dotyczących dostaw nośników energii w Rzeczypospolitej Polskiej, (…) monitorowanie działań podejmowanych przez właściwe organy administracji rządowej. 30 maja 2008 r. kierowana przez Pana Premiera Rada Ministrów zniosła Pełnomocnika Rządu do Spraw Dywersyfikacji – stanowisko, w którego kompetencje było wpisane – zapowiadane w nowym programie PO – „jak najszybsze doprowadzenie do komercyjnej eksploatacji złóż gazu łupkowego w Polsce”.
III. Czas, więc zająć się trzecim zarzutem wobec Pana Premiera – agresywnym przykrywaniem niekompetencji i zaniedbań ostatnich czterech lat medialnymi gospodarskimi wizytami i innymi akcjami wyborczymi. W zeszłym tygodniu wiceminister Ministerstwa Skarbu Mikołaj Budzanowski – mając na to cztery lata – na finiszu kampanii wyborczej zaatakował rządy PiSu mówiąc, że „w 2011 r. dodatkowy koszt gazu z kontraktu jamalskiego, wynikający ze zmiany tej umowy przez rząd PiS w 2006 r. to 1 miliard zł”. Mówienie takich rzeczy jest bezczelnością w przypadku ministra rządu, który przyjął kontrakt zwiększający ilość gazu kupowanego na tak niekorzystnych warunkach, dodatkowo zawierający szereg innych niekorzystnych postanowień. Skupię się jednak wyłącznie na zaniedbaniach dotyczących samego gazu łupkowego.
Po pierwsze: kto jest odpowiedzialny za koordynację działań zwiększających szansę na szybkie wydobywanie gazu łupkowego w Polsce – zagadnienia w swej istocie interdyscyplinarnego i wchodzącego w kompetencje większości ministrów rządu? Dlaczego dopiero tydzień temu padła propozycja powołania takiego urzędu?
Po drugie: jakimi przesłankami kierował się rząd rozdając takim a nie innym firmom 90 koncesji poszukiwawczych na gaz łupkowy?
Po trzecie – kto jest odpowiedzialny za to, że polskie narodowe koncerny – PGNiG, Orlen, Lotos – przespały najważniejszy czas na pozyskiwanie koncesji poszukiwawczych – mają ich razem zaledwie jedną trzecią i – delikatnie mówiąc – w nie najlepszych lokalizacjach… Czy aby nie minister Skarbu, kompletujący rady nadzorcze i zarządy tych spółek? Po czwarte: dlaczego dotychczas nie stworzono szczegółowej mapy problemów prawnych i faktycznych związanych z wydobyciem gazu łupkowego? Firmy chcące go wydobywać mają szereg problemów, począwszy od tego, że na polskim rynku brak specjalistów i sprzętu do wydobycia na taką skalę, by obsłużyć aż 90 obszarów koncesyjnych, a certyfikacja niektórych elementów sprowadzanego sprzętu trwa nawet 18 miesięcy! Do tego dochodzą specyficzne problemy środowiskowe, zagospodarowanie wody z procesu szczelinowania i dziesiątki, jeśli nie set poważnych problemów do rozwiązania.
Po piąte: dlaczego nie jest prowadzona profesjonalna kampania informacyjna rządu o skutkach wydobycia gazu łupkowego dla obywateli, samorządów lokalnych, środowiska naturalnego? Dlaczego inicjatywę w tym zakresie zostawia Pan Panie Premierze coraz głośniejszym antyłupkowym radykałom inspirowanym przez Gazprom?
Po szóste: dlaczego nie doprowadzono do budowy wspólnego przedstawicielstwa lobbingowego w Brukseli rządu i polskich koncernów zainteresowanych wydobyciem gazu łupkowego? Gazprom ma kilkudziesięciu przedstawicieli i własny budynek w Brukseli. Cała polska branża energetyczna – w porywach 3 osoby! Gdzie byliśmy, gdy Komisja Europejska zlecała robienie raportów na temat gazu łupkowego instytucjom wrogim technologii jego wydobycia? Bo Panowie i Panie z Gazpromu ciężko pracowali – co widać po owocach. Obecny poziom refleksji rządu Pana Premiera na temat gazu łupkowego obrazuje wypowiedź w Sejmie ministra Jezierskiego, która niestety nie została specjalnie zauwazona: „Chcę powiedzieć, że każda działalność górnicza jest szkodliwa. Jedna mniej, inna bardziej. Bardziej uciążliwa jest eksploatacja żwiru niż eksploatacja gazu łupkowego.” Chciałbym zobaczyć, jak Pan minister Jezierski mówi coś takiego w parlamencie francuskim, który uchwalił moratorium na wydobycie gazu łupkowego we Francji (żwir nadal wydobywają…). Tym bardziej chciałbym zobaczyć, jak mówi coś takiego w Parlamencie Europejskim w debacie nad moratorium na wydobycie gazu łupkowego w całej Unii. Jak zniósłby taki wstydu? My, obywatele – musimy. Mówi Pan Panie premierze: „Dostałem zapewnienia, że dobrze przeprowadzone odwierty i eksploatacja nie będzie stanowiła zagrożenia dla środowiska naturalnego, a dla nas to jest bardzo ważne”. Kto Pana zapewnił? Czy Premier mojego Państwa musi ufać takim zapewnieniom, czy w podległej mu administracji jest centrum kompetencyjne posiadające wiedzę na temat procesu technologicznego dotyczącego metod wydobycia gazu łupkowego? Ile osób w nim pracuje, skąd czerpią wiedzę, ile, jako podatnicy wydaliśmy na ich wyszkolenie? Czy zarabiają na tyle godziwie, by nie przejść z cenną wiedzą i kontaktami w administracji do koncernów posiadających warte setki miliomów koncesje na poszukiwania gazu łupkowego? Słuchając Pańskich wypowiedzi Panie Premierze mam niestety wrażenie, że Pańska wiedza nie odbiega w sposób istotny od wiedzy Pana Prezydenta Komorowskiego, który jeszcze rok temu podczas kampanii wyborczej również poruszał temat wydobycia gazu łupkowego sugerując, że wydobywa się go… metodą odkrywkową, jak np. węgiel brunatny. Dlatego liczę na pisemną odpowiedź na podniesione przeze mnie w niniejszym liście wątpliwości. Z poważaniem Przemysław Wipler
[1] wywiad dla RMF FM, 8 kwietnia 2010 r.
[2] http://orka.sejm.gov.pl/Biuletyn.nsf/wgskrnr6/OSZ-180
[3] Komisja Gospodarki /nr 197/, Komisja Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa /nr 180/, Komisja Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej /nr 304/, 24 lutego 2011 r. Stenogram: http://orka.sejm.gov.pl/Biuletyn.nsf/wgskrnr6/OSZ-180
[4] Art. 134. ustawy z dnia 9 czerwca 2011 r. Prawo geologiczne i górnicze: „1. Przedsiębiorca, który uzyskał koncesję na wydobywanie kopaliny ze złoża, wnosi opłatę eksploatacyjną ustalaną, jako iloczyn jej stawki oraz ilości kopaliny wydobytej, ze złoża bilansowego i pozabilansowego, w okresie rozliczeniowym. 2. Stawki opłat eksploatacyjnych dla poszczególnych rodzajów kopalin określa załącznik do ustawy.” Załącznik do ustawy, poz. 12, gaz ziemny pozostały, stawka opłaty eksploatacyjnej: 4,90 zł / tys. m sześć.