Rosyjskie rozdwojenie jaźni Kiedy do zachodnich komentatorów dotarło, że powrót Włodzimierza Putina na Kreml jest nieuchronny, od razu pojawiły się spekulacje dotyczące stylu polityki nowego starego prezydenta Rosji. Nie było żadnych wątpliwości, iż wskoczy on w dawne, skrupulatnie wypracowane koleiny. Powtórzy się zatem także oklepana śpiewka obwiniająca Zachód o stosowanie podwójnych standardów. Ale w ustach Putina oskarżenie to brzmi niczym alarm o pożarze podnoszony przez notorycznego piromana. Oczywiście kremlowski władca ma całkowitą rację. Podwójne standardy zachodnie demokracje zastosowały na przykład wobec państwa, które ukształtowało mentalność Putina i którego dziedzicem jest współczesna Rosja. Bolszewiccy prominenci, zamiast zadyndać w Norymberdze obok swoich najbliższych ideologicznych krewniaków i niedawnych sojuszników, obnosili się w glorii zbawicieli świata, a Winston Churchill ofiarował bandycie Stalinowi rycerski miecz przesłany przez króla Jerzego VI. Trudno o bardziej wymowny symbol hołdu złożonego (z zimnej kalkulacji) tyranii. Postępy demokracji doprowadziły do poważnej erozji zasad cywilizacji europejskiej, zresztą dzieje świata pełne są czynów wiarołomnych i niegodziwych – taka jest niestety natura człowiecza. Wymownym przykładem jest choćby potraktowanie Polski przez zachodnich sojuszników po II wojnie światowej. Normy cywilizacji postłacińskiej, choć bardzo mocno rozmyte, są jednak przynajmniej jakimś umownym punktem odniesienia, wprawdzie słabiutkim, ale zawsze memento, cenzurującym publiczne zachowania nawet brukselskich eurokratów. W myśleniu rosyjskim takiego wzorca faktycznie nie ma. Obecne jest w nim za to przekonanie o wyjątkowej roli oraz misji Rosji. U jego źródeł tkwi mętne, niespójne i bałamutne, za to odpowiadające rosyjskim ambicjom (oraz apetytom) pojęcie Moskwy, jako Trzeciego Rzymu. Pisarze ze Wschodu tworzyli wybitne dzieła przedstawiające odwieczny spór jasnych i mrocznych aspektów duszy ludzkiej, w praktyce jednak rosyjska walka ze złem przypomina zapasy z własnym cieniem. Rosja złożona jest z dwóch pierwiastków – turańskiego i bizantyjskiego – które bezskutecznie usiłuje zamaskować i złagodzić zachodnim polorem. Religijna frazeologia, nadęta jak cerkiewne kopuły, przejęta własną nieomylną ortodoksją, a jednocześnie wydająca z siebie najcudaczniejsze sekty, jest raczej przeszkodą niż pomocą w przezwyciężeniu przez Rosję zżerającej ją dwoistości, zwłaszcza po wielkiej kompromitacji Cerkwi moskiewskiej w czasach komunizmu. Dwie głowy rosyjskiego orła ciągną każda w swoją stronę, rywalizując ze sobą bezsensownie i beznadziejnie. Tendencje schizofreniczne, co rusz dochodzą do głosu w życiu państwowym i narodowym Rosji. Specyficzny dualizm w wydaniu niemal groteskowym uprawiany jest przez Putina i Miedwiediewa, którzy ostatnio zmienili się z kolei na stanowisku szefa partii Jedna Rosja. Już car Iwan Groźny w listownych polemikach z księciem Andrzejem Kurbskim obrzucał swojego oponenta prymitywnymi wulgaryzmami, wśród których wybijało się określenie licemier (obłudnik, hipokryta). Ale zarówno ten okrutny szaleniec na moskiewskim tronie, jak i większość jego zastępców w ciągu ponad czterech stuleci zapomniało przypowieść o słomie w oku bliźniego i belce we własnym. Na obszarze wpływów prawosławnych zdemonizowano np. działalność jezuitów; do dziś członek Towarzystwa Jezusowego to w Rosji wręcz symbol faryzeusza i podstępnego hipokryty. Tymczasem najprzebieglejsze intrygi naśladowców Świętego Ignacego Loyoli nijak mają się do knowań i łgarstw wschodnich imperatorów (wystarczy wspomnieć cyniczne kłamstwo Stalina, że pogrzebani w katyńskich dołach oficerowie polscy uciekli do Mandżurii…). Zrodzone z potwornych kompleksów, pielęgnowane przez bezprecedensowy szowinizm licemierstwo rosyjskie nie ma sobie równych w świecie.
Co wolno wojewodzie…Skrzętne ukrywanie przed światem i własnym społeczeństwem (o ile to pojęcie może odnosić się do mas zamieszkujących ten kraj) porażek oraz tragedii jest w Rosji rodzajem tradycji czy też narodowym nawykiem. Astolf de Custine wspomina w swoich „Listach z Rosji” o uroczystej paradzie na cześć cara Mikołaja I – podczas gali rozpętała się burza i zatonęły łodzie licznie zgromadzone w Zatoce Fińskiej. „Dziś stwierdza się, że utonęło dwieście osób, inni mówią, że tysiąc pięćset, dwa tysiące: nikt się nie dowie prawdy, dzienniki nie będą pisały o klęsce” – komentuje panujące w Sankt Petersburgu stosunki francuski markiz. W Cesarstwie Rosyjskim zatajano przed poddanymi wiele innych podobnych zdarzeń, nie informowano także o prawdziwej sytuacji na frontach, do perfekcji jednak doprowadzono sztukę mataczenia podczas panowania sowieckiego, które rzeczywiście stworzyło imperium kłamstwa (a więc zła – jak słusznie ujął to Ronald Reagan, czego do dziś nie mogą mu zapomnieć oburzeni do żywego Rosjanie) – tylko z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku wymienić można krętactwa związane z zestrzeleniem pasażerskiego samolotu południowokoreańskiego lub też próbę ukrycia rozmiarów katastrofy w Czarnobylu. Współczesna Rosja, jak przystało na spadkobiercę wspaniałego ZSRS, podtrzymuje te obyczaje – na początku pierwszej prezydentury Putina zatonął okręt podwodny „Kursk”, a okoliczności tego zdarzenia do dzisiaj podlegają różnym, inspirowanym przez Kreml, manipulacjom. Lekcję pragmatycznego zastosowania podwójnych standardów, dla nas jak zwykle upokarzającą i bolesną, dała światu Moskwa przy okazji badania przyczyn upadku samolotu Suchoj Superjet 100, który w hucznie fetowany w Rosji Dzień Zwycięstwa rozbił się na indonezyjskiej Jawie. W jego kokpicie najpewniej znajdowały się oprócz pilotów „osoby postronne”, co rosyjscy specjaliści od lotnictwa uznali w wypowiedziach dla mediów za zrozumiałe i dopuszczalne. Włodzimierz Putin po prostu zadzwonił do swojego indonezyjskiego odpowiednika i w ten sposób, bez powoływania się na jakieś umowy międzynarodowe, włączył stronę rosyjską w wyjaśnienie przyczyn wypadku, delegując do tego rosyjskich fachowców. Najwidoczniej Moskwa postanowiła nawet z tak spektakularnej porażki wyciągnąć korzyści, chociażby na odcinku nadwiślańskim. Raz jeszcze pokazała Warszawie jej miejsce – kraiku sezonowego, kierowanego przez postacie o kwalifikacjach, co najwyżej dyspozycyjnego namiestnika.
Wojciech Grzelak
Rosja. Jak kontrować surowcową potęgę? Ceny ropy idą w górę, więc Moskwa się cieszy. Nie tylko zarabia, ale może wydawać na zabawy, które lubi. Jak pokazali Martin Malia i Stephen Kotkin, podobnie było podczas kryzysu energetycznego w latach 70 ubiegłego stulecia, gdy Kreml był u szczytu swojej czerwonej potęgi. Spadek cen ropy oznacza dla Rosji nieszczęście. Według szacunków z 2007 roku, Federacja Rosyjska ma zasoby liczące 80 miliardów baryłek, co plasuje ten kraj na ósmym miejscu na świecie (6,4 proc. złóż) – jak podają Ramaprasad Bhar i Biljana Nikolova („Scottish Journal of Political Economy”, vol. 57, nr 2, maj 2010). W styczniu 2012 roku wydobycie ropy w post-Sowdepii osiągnęło 10,36 miliona baryłek dziennie. Dla porównania: Arabia Saudyjska wydobywała wtedy 9,75 miliona baryłek. Przyjmując cenę ropy na poziomie 104 $ za baryłkę, Rosja zarabia 1,8 miliarda $ dziennie na swoich surowcach energetycznych. Koszty wydobycia są przy tym bardzo niskie – około 5 $ za baryłkę. Dla porównania: w Arabii Saudyjskiej to 1,5 $, a eksploatacja kanadyjskich piasków roponośnych (oil sands, tar sands) kosztuje aż 50 dolarów. Daniel Yergin („The Quest: Energy, Security and the Remaking of the Modern World”, The Penguin Press, New York, 2011) uważa, że zyski zabiera państwo, oligarchowie i mafia, a nie rosyjscy obywatele. Na pewno nie trafiają one do robotników przemysłu energetycznego. Nota bene w triumwiracie posiadaczy trudno wskazać, kto należy, do której grupy. Na przykład były kremlowski doradca Stanisław Biełkowski twierdzi, że czekistowsko-mafijny nowy stary prezydent-premier, oligarcha Władimir Putin, jest wart 40 miliardów dolarów. W swoim portfelu ma m.in. 4,5% akcji Gazpromu oraz 37,5% akcji Surgutnieftiegazu (Martin Sixsmith, „Russia: A 1000-Year Chronicle of the Wild East”, The Overlook Press, New York, 2011 – str. 526).
Europa na haju Truizmem jest, że Rosja stoi energią. Już w latach dziewięćdziesiątych zyski ze sprzedaży ropy i gazu stanowiły do 70 proc. wszystkich przychodów eksportowych tego kraju. To przede wszystkim ropa pomogła Federacji Rosyjskiej wydostać się z postsowieckiej zapaści i kontynuować grę na scenie światowej. Inaczej nastąpiłaby permanentna zapaść post-Sowiecji. Po prostu Rosja osunęłaby się w stan chronicznej niemocy. Najważniejsze dla Polski jest to, że rosyjska energia to narkotyk trzymający Unię Europejską u klamki kremlowskiego dealera. Według Susan Nies („The EU-Russia Energy Relationship: European, Russian, Common Interests?” w: red. Roger E. Kanet, „Russian Foreign Policy in the 21st Century”, Palgrave MacMillan, New York, 2011), Europa ma małe pole manewru. Stary kontynent posiada tylko 1 proc. rezerw energetycznych świata, podczas gdy zużywa aż 20% całej światowej produkcji energii. Z Rosji pochodzi co najmniej 15% importowanej przez kraje UE ropy i gazu – jak podaje K. Liutho („Problems of Economic Transition”, vol. 47, nr 10, luty 2005). W związku z tym Europa uznała, że pozostaje jej udawać, iż podziela zdziwienie Ameryki, że Rosja nie stała się bardziej cywilizowana po implozji Sowdepii. Dotyczy to przede wszystkim przytłumionych reakcji zachodnich na stosowanie broni energetycznej przez Kreml, szczególnie w celu zdyscyplinowania krajów „bliskiej zagranicy” – Ukrainy, państw bałtyckich i całej reszty. W takiej sytuacji Putin i jego komanda są bardzo zadowoleni i globalnie aktywni. A co będzie, jeśli cena produktów energetycznych padnie? Co będzie, jeśli powstaną inne systemy dystrybucji? Co będzie, jeśli nastąpi reorientacja postsowieckiego przemysłu energetycznego na wschód i południe? Co będzie, jeśli konsumenci zwrócą się ku alternatywnym źródłom energii?
Bomba z opóźnionym zapłonem Jeśli spadnie cena ropy, Rosja pogrąży się ponownie w kryzysie. Kryzys będzie tym większy, im mniejszymi oszczędnościami będzie dysponować państwo rosyjskie, im słabsze (i mało zdecydowane) będzie kremlowskie centrum władzy, im większa będzie presja wewnętrzna (opozycja, regionalizm, mniejszości) oraz im większy będzie nacisk zewnętrzny (Zachód, Chiny, muzułmanie). Poważny kryzys związany ze spadkiem cen energii może nawet podminować Rosję. Ale zastanówmy się też nad tym wszystkim w kontekście strukturalnych cech rosyjskiego przemysłu energetycznego. Za cara ropę eksploatowano na Zakaukaziu (Daniel Yergin, „The Prize: The Epic Quest for Oil, Money, and Power”, Free Press, New York, 2009). Teren ten od Rosji obecnie odpadł. Za Sowietów, w latach pięćdziesiątych, znaleziono źródła energii najpierw w Okręgu Wołżańsko-Uralskim, a potem podjęto ich eksploatację na zachodniej Syberii (okręgi Tiumeń i Samotior). Są to tereny skolonizowane przez Rosję, gdzie tubylcy nie są zbyt szczęśliwi, a nowo przybyli osadnicy to albo potomkowie zesłańców i zeków (więźniów łagrów), albo ludzie wykorzenieni (a la nowohucka amorficzna masa ludzka, która jednak miała Krzyż i „Solidarność” – odwrotnie niż na rosyjskiej dalekiej północy, gdzie rządzi nihilizm). Do tego dochodzą złoża arktyczne. Tam Rosja musi rywalizować z USA, Kanadą, Norwegią i Danią. Nie ma lekko.
Niepodległa Syberia? Teraz o systemie dystrybucji. Prawie całość kontrolowanej przez Kreml produkcji spływa gigantycznym rurociągiem „Przyjaźń” – geopolityczno-infrastrukturalną pozostałością po Sowietach. Ten system transportu surowca przeżywa problemy. Infrastruktura starzeje się, o wypadek nietrudno. W wypadku kryzysu można też obawiać się o sabotaż. Co więcej, obecny system dystrybucyjny jest anachroniczny. Propozycje modernizacji Rosji według konkurencyjnego paradygmatu regionalnego podcinają centralizatorskie zapędy Kremla, a co za tym idzie, totalny model gospodarczy sklonowany z socjalistycznej ekonomii nakazowej (command economy). Separatyzm syberyjski też istnieje, chociaż bardziej na poziomie kultury i temperamentu, bowiem nikt go nie przełożył na ruch polityczny. A przecież można. Jeśli komuś wydaje się to egzotyczne i nierealistyczne, przypomnijmy, że jeszcze niedawno tak myślano na temat „stanów”, czyli bogatych w ropę środkowoazjatycckich satrapii post-sowieckich. A sam fakt ich wypłynięcia na międzynarodową scenę, jako suwerennych państw spowodował, że kontrolowane przez nich złoża energii nie znalazły się w teczce udziałowców z Moskwy. Satrapiami rządzi postkomuna, ale tubylcza, a nie kremlowska. Oznacza to, że Rosja musi się z nimi trochę liczyć. Chociaż satrapie są ograniczone na razie, co do swych rynków zbytu, bowiem Federacja Rosyjska, jako główna spadkobierczyni Sowdepii, kontroluje rurociąg „Przyjażń”, to jednak „stany” nie muszą wiecznie przecież polegać tylko na rosyjskich dystrybutorach. Planowany rurociąg Nabucco przez Azerbejdżan i Turcję może kiedyś połączyć się z nitką energetyczną Kazachstanu. Co więcej, są też i inni klienci niż Zachód. Stąd plany, aby budować rurociąg na południe – przez Afganistan do Pakistanu i Indii. A najważniejszym rynkiem zbytu stają się coraz bardziej Chiny. Pekin bierze dosłownie wszystko. Chętnie wziąłby od Moskwy, ale Kreml nie chce wzmacniać swego przeciwnika. To wszystko razem wzięte podkopuje monopol Federacji Rosyjskiej na dostawy ropy i gazu. A to oznacza kłopoty dla Putina i jego drużyny. Jak stwierdził Christophe-Alexandre Paillard, dla Rosji „energia jest obecnie kwestią życia i śmierci” („Rethinking Russia: Russia and Europe’s Mutual Energy Dependence”, „Journal of International Affairs”, vol. 63, nr 2 (wiosna/lato 2010). Jak podkreśla Charles E. Ziefler, „dla Rosji, kraju o polityce zagranicznej opartej na surowcach oraz o neomerkantylistycznej mentalności, kontrola dróg tranzytowych dla rurociągów z gazem i ropą z Kaukazu i Azji środkowej jest niesłychanie ważna” („Russia, Central Asia and the Caucasus after the Georgia Conflict”, w: red. Roger E. Kanet, „Russian Foreign Policy…”). I w takim też kontekście trzeba odczytywać na przykład ostatnie rosyjskie wysiłki, aby zdominować grecki przemysł energetyczny. Podobny sens ma też kremlowski manewr wymuszający na Kirgistanie wymówienie dzierżawy bazy lotniczej Amerykanom. Ale pamiętajmy, że ma to mieć miejsce dopiero w 2014 roku. Do tego czasu może się wiele zmienić. Poza tym negocjacje dotyczące bazy odzwierciedlają fakt, że satrapie to jednak już nie republiki sowieckie. W dawnych, leninowskich czasach nikt postronny bazy w Kirgistanie by nie dostał, a już gdyby tak się stało, to Moskwa wywaliłaby klienta w ciągu jednego dnia.
Kijem i marchewką Jak kontrować potęgę Rosji? Jest kilka sposobów. Po pierwsze – pogorszenie, a nawet zaognienie relacji między Kremlem a środkowoazjatyckimi satrapiami oraz między Moskwą a Pekinem, Islamabadem i New Dehli leży w interesie zachodnich konsumentów ropy. Im trudniej Rosji na wschodzie i południu, tym milsi stają się Rosjanie w stosunku do USA, UE oraz krajów podporządkowanych dawniej Sowietom, w tym Polski i innych państw „bliskiej zagranicy”. Po drugie – trzeba umieć postawić się Kremlowi i w Europie Środkowej, i w Grecji. W końcu zależność UE od rosyjskiego dostawcy jest wzajemna. Jeśli Moskwa podskoczy z bronią energetyczną raz jeszcze, to niech Bruksela ogłosi bojkot w imię „solidarności europejskiej”, o której do znudzenia słyszymy. I komu wtedy Kreml sprzeda ropę? Rosja zbyt mocno obawia się Chin, aby budować ich siłę. Można, więc założyć, że Moskwa zrobiłaby to dopiero w desperacji. Czyli Bruksela (Berlin) ma dość miejsca na manewr. Po trzecie – należy szukać alternatywnych dostawców oraz alternatywnych źródeł energii, bez popadania naturalnie w polityczną poprawność i utopijne mrzonki. Warto, aby wiedza o tym wśród polskich elit stała się bardziej powszechna. I w tym momencie okazuje się, że polityka neoprometejska uprawiana przez śp. Lecha Kaczyńskiego wcale nie musiała być głupotą. To prawda, że wiele trzeba by zmienić, szczególnie jej histeryczny i romantyczny styl. Ale w zasadzie promowanie wolności w Rosji i jej satelitach leży w polskim interesie. Szczególnie trzeba stawiać na czysto rosyjskie ruchy odśrodkowe – należy głównie popierać Jarosław, Królewiec, Nowogród i inne okręgi wobec centralizatorskich zapędów Moskwy. Co więcej, to wszystko przekłada się na opłacalność nawet w polityce energetycznej. Tylko trzeba to wszystko przemyśleć, zamiary ustalać według sił, robić wszystko dyskretnie, myśląc strategicznie. Czy Polska ma kadrę, wiedzę, wyczucie sytuacji i środki, aby zagrać taką grę? Wątpliwe. Czyli gadanie do ściany – jak zwykle. Marek Jan Chodakiewicz
List z Londynu Anglia to w miarę normalny kraj, ale system zasiłków i premiowania nierobów i kombinatorów kosztem ludzi pracowitych i przedsiębiorczych jest NIESAMOWITY Podczas audycji w Radio WNET otrzymałem telefon z Londynu. Po czym otrzymam od p.JK jeszcze e-maila: Dzisiaj na antenie radia WNET troszkę się stremowałem rozmową z Panem....chciałem tylko uściślić kwestię wyjścia ze szpitala z nowonarodzonym "państwowym" dzieckiem. Dziecko przebadane, robota papierkowa załatwiona, dziecko i mama gotowe do wyjścia... ale, nie dostanę dziecka, jeśli nie mam fotelika do samochodu ew. wózka, jeśli idę pieszo... w obu przypadkach wychodzi z budynku szpitala ze mną położna i nadzoruje "instalację " dziecka w wózku czy też fotelika w samochodzie... Musi to zrobić, bo inaczej nie wyjdziemy z dzieckiem ze szpitala (drzwi są otwierane przez recepcjonistkę).... Inna sprawa, że rozmawiałem o tym z moimi znajomymi, a oni nie widzą w tym nic złego..!! Mówią, że tak musi być, bo są nieodpowiedzialni rodzice, którzy może bez fotelika samochodowego będą dziecko przewozili!! Godzą się na traktowanie ich, jako debili... Ciężko z takimi ludźmi rozmawiać o wolności - socjalistyczna propaganda robi swoje....
P.S Anglia to w miarę normalny kraj, ale system zasiłków i premiowania nierobów i kombinatorów kosztem ludzi pracowitych i przedsiębiorczych jest NIESAMOWITY (…) A w Polsce donoszą, że we Wrocławiu aresztowano człowieka, który usiłował odsprzedać bilet na EURO – o zgrozo: z zyskiem!!! Z komentarzem: w Unii Europejskiej odsprzedaż z zyskiej jest niedopuszczalna. To już ćwiczyłem za PRLu. Walczono wtedy z „konikami”, którzy odsprzedawali z zyskiem bilety do kina – sprzedawane po sztucznie zaniżonej cenie. Cenzura zdejmowała 90% tekstów, w których tłumaczyłem, że „konik” po prostu naprawia błąd, jakim jest sprzedawanie biletów poniżej ceny rynkowej. PRL wraca coraz szybciej. I zdechnie ntak samo, jak PRL-1 JKM
Cybernetyka a wegetarianie Nie istnieje żaden „problem wegetarian”: ani oni nikomu nie przeszkadzają, ani im nikt nie przeszkadza. Jedni są jaroszami, inni stosują dietę dr. Kwaśniewskiego – i tyle. Gdy natomiast w rzekomo popularno-naukowym piśmie „Focus” (nr 6/2012) czytam artykuł p. Moniki Selimi „Zielone krzepi”, to widzę, że jest to dziennikarska agitka, a nie tekst popularno-naukowy. Uczeni w znacznej większości wierzą w Teorię Ewolucji. Należy założyć, że w pierwotnej populacji ludzi jedni lubili mięso, a inni szpinak. I po wielu latach ewolucji przytłaczającą większość społeczeństwa stanowią miłośnicy schabowego, a drobną mniejszość zwolennicy kotleta z selera z soją. Przy tym – to bardzo istotna uwaga – ci pierwsi nazywają „smacznym” mięso, a ci drudzy szpinak. Populacja tych, którzy za „smaczne” uważali mięso, w wyniku ewolucji wygrała. Gdyby dla organizmu korzystne było niejedzenie mięsa, ogromną większość ludzkości stanowiliby jarosze. I to jest koniec dyskusji. Myślenie cybernetyczne jest proste – i nielubiane przez tych, którzy żyją z badania skomplikowanych relacyj między fitoestrogenami, testosteronem, purynami, kwasami omega-3 itd. Wyniki ich badań są zapewne absolutnie prawdziwe – ale bez znaczenia w świetle argumentu ewolucyjnego. Jeśli fizjolodzy ustalą, że wedle wszelkich zbadanych czynników dla organizmu korzystny jest wegetarianizm – to trzeba po prostu szukać czynnika w wyniku, którego wegetarianizm nie był korzystny. Bo taki czynnik musi istnieć! Na widok perpetuum mobile zaczynamy szukać jakiejś ukrytej formy energii, która je zasila – nieprawdaż? Oczywiście można utrzymywać, że mięsożerność była korzystna wtedy, gdy ludzie musieli ciężko pracować fizycznie – a obecnie nie ma takiej potrzeby i kotlet z selera wystarczy. W takim razie – jeśli istotnie, jak twierdzi Autorka, dieta wegetariańska jest tańsza – w wyniku ewolucji zaczną wygrywać jarosze, którym zostanie więcej pieniędzy na, na przykład, lekarstwa. Ale trzeba to pozostawić selekcji naturalnej, bez hitlerowskich pomysłów (Hitler był jaroszem i planował – po wojnie – narzucenie ludności całej Europy tej diety przez państwo) ingerencji państwa w proces ewolucji. Niektórym (na szczęście nie Autorce) takie pomysły po głowach chodzą… Autorka natomiast używa argumentu moralnego: mięsożercy traktują zwierzęta przedmiotowo – i zabijają je na mięso. Cóż, Pismo Święte mówi, że mamy czynić Ziemię sobie poddaną – ale czy z tego wynika, że koniecznie musimy zjadać zwierzęta? Na pewno nie wynika. Można, więc postawić pytanie: Powiedzmy, że wegetarianie są średnio o X% mniej wydajni fizycznie i o Y% mniej wydajni umysłowo; gdyby, więc ludzkość przeszła na jaroszostwo, padałoby mniej rekordów sportowych, nieco spadłaby liczba wynalazków… No i co z tego? Gdybyśmy zjadali mózgi ludzi, postęp byłby być może szybszy – a jednak tego nie robimy. Na to są dwa kontrargumenty:
1) Wystarczy, że jeden naród wyłamie się z tego obyczaju, a po kilkunastu pokoleniach zdominuje wszystkie inne. Trzeba by więc – podobnie jak próbują tego socjaliści i d***kraci – narzucić poprzez ONZ wegetarianizm siłą – wszystkim.
2) Któregoś dnia na Ziemi mogą wylądować jacyś Mali Zieloni z Aldebarana uzbrojeni w Duże Spluwy. Te dodatkowe parę procent sprawności fizycznej i umysłowej mogłoby wtedy okazać się decydujące. Ja bym nie ryzykował!
Dobro ludzkości jest ważniejsze od dobra świnek, (ale nie od naruszenia tabu zakazującego zabijania i jedzenia ludzi!). Pod warunkiem, że zwierzęta rzeźne będziemy zabijali bezboleśnie i bez świadomości. Co chyba nie jest – przy dzisiejszej technice – specjalnie trudne? Być może jednak problem rozwiąże się dzięki nauce i technice klonowania. Będziemy fabrycznie produkować polędwicę o smaku wołu karmionego koniczyną – albo, do wyboru, wieprza karmionego orzechami laskowymi. Każdemu wedle gustu. A świnki, kozy i cielaki będą służyły za ozdobę… albo za naturalny pokarm dla lwów! Bo tych chyba nie da się przestawić na wegetarianizm – a poza tym, co to za lwy, które nie polują? I tu można postawić pytanie: co to za facet, który nie wbija z lubością zębów w kawał tłustego mięcha ze świeżo ubitego zwierzaka? Ale z czasem być może również lwy będziemy mogli karmić sklonowanym mięsem. Wiadomo, że wynalazki najpierw trafiają do bogaczy, potem do średnio zamożnych, potem do biedaków – to, czemu na końcu nie do lwów? Ale wtedy znów powstanie problem, bo lwy muszą się za zdobyczą uganiać. Lwy leniwie podchodzące do paśnika z wysuwającym się powoli mięsem to jakby nie całkiem to. Należy, więc oczekiwać, że następnym krokiem genetyków będzie stworzenie zupełnie sztucznych antylop, zebr i innych czworonogów, za którymi lwy mogłyby się uganiać! wtedy już wszystko będzie w porządku… Zaraz: czy aby na pewno? Ten problem postawił już jeden z bohaterów opowiadań śp. Stanisława Lema, robot Klapaucjusz: jeśli te sztuczne antylopy będą takuteńkie jak prawdziwe, to przecież rozszarpywanie ich przez lwy będzie równie wątpliwe moralnie jak pożeranie przez nie antylop prawdziwych! Czy w ogóle można zrobić sztuczne antylopy – tak, by nie czuły, że są rozszarpywane? Ba! Może i można… Ale jeśli nie będą przy tym cierpiały, to mogą przestać uciekać przed lwami! Co im szkodzi nakarmić sobą przemiłego lewka? A wtedy lew może stracić smak polowania – podobnie jak to się dzieje z podrywaczem, który na swojej drodze spotka przedsiębiorczą nimfomankę… Ten widok: lew uciekający przed pseudoantylopą! Ale i na to jest rada: niech genetycy wyhodują sztuczne lwy, które będą uwielbiały jeść sztuczne antylopy! I w ten sposób wszyscy będziemy wreszcie żyć w Raju ze świadomością, że – zgodnie z wolą Pana Boga – solidnie na niego zapracowaliśmy! JKM
Śledztwo Frondy: Prześladowani przez PRL, oszukani przez III RP Mogłoby się wydawać, że transformacja ustrojowa zakończy okres w którym obywatel był traktowany wyłącznie jako trybik, służący podtrzymaniu biurokratycznej machiny. Nic bardziej mylnego. Portal Fronda.pl dotarł do rodziny Kuligów, której sytuacja, pokazuje, że osoby pokrzywdzone w systemie komunistycznym nadal są wykorzystywane przez organy państwa – pisze Aleksander Majewski. „Czasy się zmieniają, a Pan nadal jest w komisjach” – powiedział Franz Maurer, bohater „Psów” Władysława Pasikowskiego. Jak widać, również oficerowie Służby Bezpieczeństwa potrafią powiedzieć kilka słów prawdy. Przynajmniej w filmowych scenariuszach… Wspomniane stwierdzenie doskonale pasuje do sytuacji rodziny Kuligów, która boleśnie odczuła farsę tzw. transformacji ustrojowej.
Żołnierz Podziemia – burżuj i faszysta Ta historia zaczyna się już przed II wojną światową. Józef Kuliga był wieloletnim burmistrzem miasta Błażowa na Podkarpaciu. W trudnym okresie kryzysu lat 30-tych ubiegłego wieku, jako przedsiębiorca, dawał pracę kilkudziesięciu osobom z Błażowej i okolic. Zajmował się również działalnością społeczną, czego dowodem jest założenie biblioteki dla mieszkańców miasteczka. Po zakończeniu wojny, Józef Kuliga był namawiany przez władzę ludową do ponownego objęcia funkcji burmistrza. Jak na patriotę przystało, odmówił. Nawet nie brał pod uwagę innej możliwości. Nie musiał długo czekać na reakcję władz. UB przez kilka miesięcy prowadziła akcję plakatową w Błażowej i Rzeszowie, która miała na celu zdyskredytowanie Józefa Kuligi. I tak zasłużony samorządowiec i społecznik z miejsca stał się kułakiem, burżujem, krwiopijcą i wrogiem ludu. Momentem kulminacyjnym było podpalenie cegielni przez jej pracownika z polecenia władz (uszkodzony został dach głównej hali ), co stało się pretekstem do oskarżenia wieloletniego burmistrza o sabotaż, aresztowania i wreszcie pozbawienia go własności cegielni. Przedsiębiorstwo zostało zagrabione przez Polskę „Ludową” w 1949 r. w ramach tzw. nacjonalizacji.
Rodzina Kuligów była prześladowana za czasów dominacji III Rzeszy, ZSRR... i w III RP Patriotyczne tradycje kontynuował jego syn - Leon Kuliga, który wraz ze swoją żoną Janiną w okresie okupacji prowadził tajne nauczanie dla mieszkańców Błażowej i okolic. Potomek Józefa Kuligi był żołnierzem Armii Krajowej, pod sztandarami, której walczył z okupantem na Podkarpaciu. Po wojnie, w obliczu represji ze strony UB za przynależność do AK, żołnierz musiał opuścić rodzinną miejscowość. Mieszkając w Wałbrzychu, a następnie w Warszawie – cały czas współpracował ze swoimi towarzyszami broni z Podkarpacia, zrzeszonymi w Narodowych Siłach Zbrojnych i organizacji Wolność i Niezawisłość. UB-ecja jednak trafiła na jego ślad. W 1953 roku Leon został aresztowany i skazany wyrokiem Sądu Wojskowego na 5 lat pozbawienia wolności i utratę praw publicznych na okres 1 roku. Pobyt w więzieniu zakończył się dla niego gruźlicą. Jego syn Andrzej dzielił dramatyczne losy swoich przodków. Jako 9-letnie dziecko przeżył traumę aresztowania ukochanego dziadka Józefa, a następnie – pozbawienia go prawa własności cegielni. Jako 13-latek doświadczył kolejnego dramatu – zniknięcia bez wieści jego ojca Leona. Zaginięcie głowy rodziny wyjaśnił kolejny koszmar – rewizja mieszkania, dokonana przez funkcjonariuszy UB. Wtedy stało się jasne, że Leona Kuligę czeka proces, który ostatecznie zakończy się skazaniem. Od tej pory, Andrzej widywał swojego ojca podczas więziennych wizyt. Sam, jako nastolatek, wraz ze swoją Matką Janiną był zakładnikiem UB-ków we własnym mieszkaniu. Po skazaniu Leona, UB wprowadziło do ich rodzinnego gniazda kobietę z dzieckiem, która bardzo często przyjmowała wizyty funkcjonariuszy, utrzymując przez okres 4 lat swoisty „dozór” nad Andrzejem i Jego Matką. Sam bardzo niechętnie mówi o swoich przeżyciach z dzieciństwa. Więcej o ponurej przeszłości mogę dowiedzieć się od jego żony – Marii. To właśnie ona powiedziała mi o traumie, jaką przeszedł jej mąż w dzieciństwie. Jako młody chłopak musiał żyć z piętnem syna „bandyty” i „faszysty”. Nie mógł znaleźć spokoju również w rodzinnym mieszkaniu, plądrowanym przez funkcjonariuszy UB, do którego wprowadzono zupełnie obcą osobą, której rola pozostaje zagadką do dziś Józef Kuliga zmarł w 1952 roku. Sześć lat później cegielnia przeszła na własność Skarbu Państwa na mocy Orzeczenia Ministra Budownictwa i Materiałów Budowlanych (nr ORI-ZP-58) z dnia 8.12.1958 roku. Ostatnim jej użytkownikiem była Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna w Błażowej. Konsekwencją zmiany właściciela cegielni na rzecz Skarbu Państwa było przerwanie dziedziczenia cegielni po Józefie Kulidze przez jego spadkobierców i zmniejszenie masy spadkowej po wieloletnim burmistrzu Błażowej. 28 stycznia 1959 roku zapadło postanowienie Sądu Powiatowego w Rzeszowie o ustawowym dziedziczeniu spadku po Józefie przez jego pięcioro dzieci, z których każde, w tym Leon Kuliga - otrzymało po 1/5 spadku po nim. Po śmierci Henryka Kuligi w 1958 roku – Leon Kuliga uzyskał prawo łącznie do 34/160 części spadku po Józefie. W 1987 r. umierają Janina i Leon Kuligowie. W tym samym roku nastąpiło sądowe otwarcie ich testamentów. Postanowienie II Ns 1110/87, stwierdzało nabycie spadku po Janinie i Leonie Kuligach przez Adrianę – jedyną wnuczkę - na podstawie ich testamentów. Warto zaznaczyć, że testament Leona nie zawierał jakichkolwiek dyspozycji odnośnie jego udziałów we współwłasności cegielni z prozaicznego powodu: cegielnia należała w całości do Skarbu Państwa.
Reprywatyzacja za plecami spadkobierców W 1990 r. dwie córki Józefa Kuligi tj.: Karolina Kruczek i Stanisława Kuliga wystąpiły z roszczeniem o zwrot cegielni. Wniosek trafił do ówczesnego Ministra Przemysłu i Handlu. Warto zaznaczyć, że spadkobiercy Leona Kuligi nie występowali z tym wnioskiem. 6 lat później nastąpiło zniesienie przymusowego zarządu państwa nad cegielnią Józefa Kuligi. Minister Przemysłu i Handlu wydał pierwszą decyzję (DZ.III/778/105/P/EMA/96/AM) z 2 sierpnia 1996 r., zmierzającą w kierunku zwrotu cegielni. Stwierdzała, bowiem nieważność zarządzenia Ministra Przemysłu Lekkiego z 1949 r. (znak L.ORG-II/ZG/49) oraz nieważność zarządzenia Ministra Przemysłu Drobnego i Rzemiosła z 31 stycznia 1955 roku. Wspomniane zarządzenia dotyczyły właśnie ustanowienia przymusowego zarządu państwowego nad cegielnią. Co najbardziej zaskakujące, decyzja została wydana bez udziału spadkobierców Leona Kuligi, syna Józefa. Elżbieta Jaworowicz nie podjęła tematu, który prezentuje portal Fronda.pl. Pani redaktor tłumaczyła, że to sprawa rodzinna... 1997 r. przyniósł sprzedaż składnika majątku cegielni. Jerzy Kocój, który od 2006 r. jest Przewodniczącym Rady Miejskiej w Błażowej kupił od likwidatora Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej budynek socjalno-biurowy, posadowiony na gruntach cegielni Józefa Kuligi oraz do swych potrzeb „zaadaptował” działkę o powierzchni 2400 m kw., wydzielając ją z gruntów cegielni Józefa Kuligi. Warto przypomnieć, że Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna nie była właścicielem cegielni, lecz jej użytkownikiem. Właścicielem cegielni i posadowionych na niej obiektów był wówczas Skarb Państwa. Zakup budynku przez Jerzego Kocója nastąpił „bez aktu notarialnego” oraz „bez praw do gruntu”, czyli niezgodnie z przepisami Kodeksu cywilnego. Jerzy Kocój nie zgłosił zakupu budynku oraz władania działką: ani do ewidencji gruntów Starosty Rzeszowskiego, ani do księgi wieczystej w Sądzie Wieczystoksięgowym w Tyczynie. Jak wynika z chronologii przedłożonych faktów, w chwili transakcji kupna-sprzedaży budynku, właścicielem całości cegielni i wszystkich jej obiektów był… Skarb Państwa! W tym samym roku Kocój zarejestrował u burmistrza Błażowej działalność gospodarczą w formie gabinetu weterynaryjnego, podając, jako adres działalności: ul. 3 Maja 65 w Błażowej, który to adres jest tożsamy z adresem cegielni Józefa Kuligi. Działalność ta w rejestrze Burmistrza nosi numer 625/97. Dwa lata później decyzją nr 61 Minister Wewnętrznych i Administracji stwierdził nieważność orzeczenia Ministra Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowlanych z 08.12.1958 roku o przejęciu na własność państwa cegielni (nr ORI-ZP-58). W chwili wydania tej decyzji, a także przez następne 12 lat (do 17.08.2001 roku) użytkownikiem cegielni pozostawała Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna w Błażowej. Spadkobiercy Leona Kuligi nie byli stroną tej decyzji i nie otrzymali jej od organu. Minister Infrastruktury, badający tę decyzję zaświadczył urzędowo, że decyzja nr 61 nie rozstrzygała ani o konkretnej nieruchomości, ani o niczyim interesie prawnym. Decyzja nie była reprywatyzacją cegielni, co oficjalnie potwierdził dyrektor Departamentu Orzecznictwa Ministerstwa Infrastruktury w piśmie z dnia 19.05.2010 r. (nr BO4 787-R-33/06). W 1999 r. doszło do kolejnego zdarzenia, które podważa dobrą wolę przedstawicieli władz. Stanisław Koczela – pełnomocnik Stanisławy Kuligi (wcześniej urzędnik Gminy Błażowa) wystąpił z wnioskiem do Starostwa Rzeszowskiego o dokonanie wpisu do ewidencji gruntów Starosty, wskazanych w tym wniosku spadkobierców Józefa Kuligi, jako współwłaścicieli cegielni Józefa Kuligi w Błażowej, wskazując przy tym na decyzję nr 61 MSWiA z dnia 01.06.1999 roku, jako na podstawę wpisu. W przypadku Leona Kuligi – wnioskodawca zawarł informację „MS po Leonie Kulidze”, co oznacza „masa spadkowa po Leonie Kulidze”. Warto zaznaczyć, że w tym postępowaniu Stanisław Koczela nie legitymował się żadnym pełnomocnictwem do występowania w imieniu spadkobierców Leona Kuligi, którego spadkobiercy… nie występowali z wyżej wymienionym wnioskiem! Niebawem starostwo rzeszowskie otrzymało od Likwidatora Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Błażowej pismo L.dz.. 32/99, w którym zawarta jest informacja o zakupie budynku socjalno-biurowego, posadowionego na gruntach cegielni Józefa Kuligi przez Jerzego Kocója. Warto zaznaczyć, że w tym czasie toczyło się postępowanie administracyjne, wszczęte z wniosku Stanisława Koczeli z dnia 12.07.1999 roku o wpis spadkobierców Józefa Kuligi, jako „ współwłaścicieli cegielni Józefa Kuligi”. Starostwo nie kwapiło się jednak zbadać wspomniany wcześniej fakt w toczącym się postępowaniu. Już w następnym miesiącu starostwo (a nie starosta!) wydało decyzję nr G.I.74101/2/57/99, o wykreśleniu z ewidencji gruntów Skarbu Państwa, jako dotychczasowego właściciela cegielni Józefa Kuligi i o wpisaniu w to miejsce spadkobierców. Wśród wpisanych do tej ewidencji jest m.in. Leon Kuliga, pomimo że zmarł 12 lat wcześniej w 1987 r.! Jako podstawę wpisu spadkobierców – starostwo wskazało na decyzję nr 61 MSWiA z dnia 1.06.1999 roku. Tyle, że w decyzji starostwa nie został wykazany Jerzy Kocój, jako właściciel budynku socjalno-biurowego oraz władający działką o powierzchni 24 a. Dwa lata później Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia wydał postanowienie o umorzeniu sprawy z wniosku Andrzeja Kuligi, który wraz z córką Adrianą wystąpił o ustanowienie dziedziczenia ustawowego 34/160 części cegielni Józefa Kuligi na Jego rzecz. Sąd nie uznał, aby z mocy administracyjnej decyzji nr 61 MSWiA, oraz administracyjnej decyzji starostwa z dnia 17.08.1999 roku uwidocznione zostało powstanie masy spadkowej po Leonie Kulidze w postaci 34/160 części cegielni.
Nieżyjący żołnierz Armii Krajowej ma zapłacić podatek za lokalnego notabla?! Przez kilka następnych lat, aż do 2005 r. - na podstawie wpisu spadkobierców w ewidencji gruntów Starosty Rzeszowskiego - burmistrz Błażowej w corocznych decyzjach podatkowych nakładał obowiązki podatkowe (z tytułu podatku od nieruchomości) na nieżyjącego od 1987 roku Leona Kuligę! Ten sam burmistrz w żadnej decyzji podatkowej za okres 5 lat, nie obciążał jednak Jerzego Kocója podatkiem za budynek socjalno-biurowy oraz za - władaną przez niego - działkę o powierzchni 2400 m kw. Kto został obciążony podatkami za te części cegielni? Oczywiście spadkobiercy, w tym nieżyjący Leon Kuliga. Już w 2001 r. sporządzono protokół zdawczo-odbiorczy cegielni, według którego stroną przekazującą była Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna w Błażowej… Ostatecznie zlikwidowana kilka lat wcześniej: 31 października 1995 roku orzeczeniem Sądu Rejonowego w Rzeszowie (postanowienie z dnia 22.03.2002 roku, sygn. RZ.XII.NS-REJ.KRS/1460/2/407). Jako osobę przejmującą cegielnię, wpisano córkę Andrzeja Kuligi (prawnuczkę Józefa) - Adrianę, pomimo, że nie brała udziału w przejęciu cegielni i nie upoważniła nikogo do reprezentowania swojej osoby. Cel tego działania był oczywisty: obarczenie wnuczki Leona Kuligi odpowiedzialnością za zrujnowany obiekt, pomimo że wyniszczenie nastąpiło w okresie, gdy cegielnia pozostawała własnością państwa, a ustawowe obowiązki właścicielskie sprawował Starosta Rzeszowski. Co najbardziej zaskakujące, likwidator Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej przekazał spadkobiercom między innymi ten sam budynek socjalno-biurowy, który już kilka lat wcześniej, bo w 1997 roku, sprzedał Jerzemu Kocójowi! Cztery lata później Główny Geodeta Kraju wydał decyzję, odmawiającą stwierdzenia nieważności decyzji starostwa z dnia 17.08.1999 roku (nr GI74101/2/57/99), argumentując, że wpisanie osób nieżyjących (Leona Kuligi – przyp. red.) do ewidencji gruntów Starosty Rzeszowskiego nie narusza interesu prawnego spadkobierców. Później wspomnianą decyzję podtrzymał, pomimo, że decyzja nr 61 MSWiA, na podstawie, której dokonano wpisu, „nie była reprywatyzacją”.
Czy państwo ma obywateli za idiotów? Niebawem starosta rzeszowski dokonał dwukrotnych wpisów „z urzędu” Adriany (z domu Kuligi) do ewidencji gruntów, jako współwłaścicielki cegielni Józefa Kuligi, w miejsce figurującego w tej ewidencji Leona Kuligi… Nie informując o tym samej zainteresowanej! Podstawą obu wpisów było postanowienie spadkowe po Janinie i Leonie Kuligach sygn. akt II Ns 1110/87, doręczone do starostwa przez Zbigniewa Kruczka, który wszedł w posiadanie tego dokumentu bez wiedzy oraz zgody Adriany. Otrzymał go z Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia, który jest sądem spadku po Leonie. W tym samym okresie Zbigniew Kruczek sukcesywnie zdobywał pozostałe dane osobowe Adriany oczywiście bez jej wiedzy: jej numer PESEL z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz skrócony akt małżeństwa jej oraz Macieja – z Urzędu Stanu Cywilnego w Ostródzie. Ani Sąd dla Warszawy-Śródmieścia, ani MSWiA, ani USC w Ostródzie nie poinformowały kobiety o udostępnieniu Kruczkowi jej danych osobowych. Kruczek osiągnął swój (?) cel. W 2006 r. na jego wniosek Sąd Rejonowy w Rzeszowie VIII Zamiejscowy Wydział Ksiąg Wieczystych z siedzibą w Tyczynie dokonał wpisu Adriany do księgi wieczystej, jako współwłaścicielki cegielni Józefa Kuligi w Błażowej. W wyniku wpisu Adriany Kuligi, jej ojciec – Andrzej, będący jedynym synem Janiny i Leona Kuligów, został pozbawiony własności 34/160 części cegielni Józefa Kuligi po swoim ojcu Leonie, pomimo że z mocy art. 926 § 3 w związku z art. 931 § 1 kodeksu cywilnego, to właśnie jemu służyło prawo ustawowego dziedziczenia tej części spadku po Leonie.
Wydawało się, że przełomem będzie wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie z 2006 r. (sygn akt IV SA/Wa 1973/05), stwierdzający nieważność dwóch decyzji Głównego Geodety Kraju z 2005 r. Nic z tego. Trzy lata później Główny Geodeta Kraju wydaje trzecią decyzję, odmawiającą stwierdzenia nieważności decyzji starostwa (a nie starosty!) rzeszowskiego z dnia 17.08.1999 roku (nr G.I. 74101/2/57/99), argumentując ją w taki sam sposób, co swe dwie poprzednie decyzje w tej sprawie…
„Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie…” Kolejne działania błażowskich notabli tylko potwierdzają przesłanie filmu „Sami Swoi”. W 2008 r. Jerzy Kocój, wraz z żoną, zawarł ze Zbigniewem Kruczkiem (tym samym, który pozyskiwał dane osobowe Adriany Kuligi) akt notarialny (Repertorium A Nr 1761/2008), na podstawie którego małżeństwo nabyło udziały we współwłasności cegielni Józefa Kuligi równe 17/160 jej całości, a tym samym – równe 17/160 wszystkich jej składników. Pośród tych składników, których dopiero wirtualną, a nie materialną część 17/160 nabyli tym aktem Kocójowie wymieniony został m.in. budynek socjalno-biurowy o powierzchni 120 m kw., ten sam, który już w 1997 roku Kocój zakupił od likwidatora RSP, ten sam, który 17.08.2001 roku likwidator RSP przekazał protokolarnie spadkobiercom… i – co najbardziej zaskakujące – dokładnie ten sam budynek, który Jerzy Kocój od 2006 roku wykazuje jako składniki swego majątku w oświadczeniach majątkowych przewodniczącego Rady Miejskiej w Błażowej! Kilka miesięcy później, Kocój w oświadczeniu o stanie majątkowym funkcjonariusza publicznego wśród składników swojego majątku wykazał m.in. całość budynku o pow. 120 m kw. wraz z działką o pow. 24 a, pomimo że aktem notarialnym z dnia 16.04.2008 roku zakupił jedynie wirtualne udziały cząstkowe w wysokości 17/160 we współwłasności cegielni Józefa Kuligi w Błażowej! Wojewoda Podkarpacki, poinformowany o nieprawidłowościach w oświadczeniach majątkowych Przewodniczącego Rady Miasta Błażowa, stwierdził jednak w piśmie skierowanym do Adriany Kuligi (nr PIV-1149-182/09), że „składanie wyjaśnień do oświadczenia majątkowego, po stwierdzonych błędach jest prawem, a nie obowiązkiem wypełniającego”. Prawo sobie, a praktyka sobie… 31 grudnia 2008 roku Samorządowe Kolegium Odwoławcze w Rzeszowie stwierdziło nieważność wszystkich decyzji podatkowych podatku od nieruchomości za lata 2001-2005, w których jako zobowiązanego podatnika burmistrz Błażowej wskazywał Leona Kuligę, człowieka, który zmarł w 1987 roku. Natomiast w 2009 r. Minister Infrastruktury urzędowo zaświadczył (nr BO4pt-J-338/09), że decyzja nr 61 MSWiA z dnia 1.06.1999 roku nie rozstrzygała o konkretnej nieruchomości, ani o niczyim interesie prawnym. Mimo to, właśnie na wspomnianą decyzję, jako na prawną podstawę do wykazywania zmiany właścicieli, powoływały się urzędowe rejestry (ewidencja gruntów Starosty Rzeszowskiego oraz księga wieczysta Kw 44559 prowadzona przez Sąd Wieczystoksięgowy w Tyczynie).
Decyzja nieważna, ale musicie zapłacić! Dopiero w 2009 roku stwierdzono nieważność decyzji Starostwa (sic!) Rzeszowskiego z dnia 17.08.1999 roku (nr G.I.74101/2/57/99) o wpisach w ewidencji gruntów… Uczynił to Główny Geodeta Kraju dopiero w swojej 4. (słownie: czwartej) decyzji. Jako powód podano wpis nieżyjącego Leona Kuligi do ewidencji gruntów. Dopiero w tej czwartej decyzji GGK uznał za zasadne zarzuty Adriany i Marii Kuligi, zawarte we wniosku z 2 lutego 2005 roku, pomimo że identyczne zarzuty ten sam organ aż trzykrotnie odrzucił w swoich decyzjach (14.06.2005 r., 12.08.2005 r. oraz 10.03.2008 r.) ! Karta jednak nie odwróciła się na rzecz rodziny Kuligów. W 2010 r. Minister Infrastruktury, który zgodnie z właściwością rozpatrywał wniosek Adriany i jej matki Marii Kuligi z dnia 16.01.2006 roku o stwierdzenie nieważności decyzji nr 61 MSWiA, wydał decyzję odmawiającą stwierdzenia nieważności tejże decyzji. Istotnym jest, że z upoważnienie Ministra decyzję tę podpisał Rafał Rostkowski, z-ca Dyrektora Departamentu Orzecznictwa Ministerstwa Infrastruktury. Ten sam, który kilka dni później skierował do Marii Kuligi pismo nr BO4 787-R-33/06, w którym potwierdził stanowisko, że „decyzja nr 61 MSWiA z dnia 01. 06.1999 roku nie była reprywatyzacją”.
Dlaczego wszystko odbywało się za plecami rodziny Kuligów? Na domiar złego, w tym samym roku Agata i Jerzy Kocójowie wystąpili do Sądu Rejonowego w Rzeszowie Wydział I Cywilny z wnioskiem o wyjście z współwłasności nieruchomości, którą stanowi cegielnia Józefa Kuligi w Błażowej… żądając od spadkobierców należności w wysokości 62 000 zł, jako „zwrotu nakładów poniesionych przez nich na przedmiot współwłasności” (sic!). Małżeństwo złożyło we wniosku deklarację, według której w roku 1997 odkupili od likwidatora Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej budynek socjalno-biurowy. Jako dowód Kocójowie przedłożyli fakturę nr 8/12/2000 z 28.12.2000 roku, wydaną przez Rolniczą Spółdzielnię Produkcyjną w Błażowej. Z treści faktury wynika, że Jerzy Kocój nabył budynek biurowo-socjalny bez gruntu. W wyniku pisma procesowego Adriany i Marii Kuligi nr 1 z dnia 29.09.2010 r., Kocójowie (nazywani dalej wnioskodawcami – przyp. red.) wystosowali do sądu „pismo przygotowawcze wnioskodawców”, w którym czytamy, że „wnioskodawcy nie twierdzili i nie twierdzą, że nabyli prawo własności budynku, a jedynie roszczenie z tytułu nakładów poniesionych na nieruchomość – w postaci wybudowania budynku socjalno-biurowego”. W punkcie 3. wspomnianego pisma przygotowawczego pp. Agata i Jerzy Kocójowie napisali również: „Wnioskodawcy nie przeczą, że w okresie od 12.06.1997 do 02.06.1999 roku wynajmowali budynek socjalno-biurowy – na podstawie umowy najmu zawartej z Rolniczą Spółdzielnią Produkcyjną w Błażowej” . Warto w tym momencie przypomnieć, że z postanowienia Sądu Rejonowego w Rzeszowie z dnia 22.03.2002 r. jasno wynika, że likwidacja RSP zakończona została 31 października 1995 roku, a więc co najmniej 2 lata wcześniej, niż przywołany przez Kocójów początek okresu rzekomego wynajmu tego budynku. Postanowieniem z dnia 11 kwietnia 2011 roku sygn. akt I Ns 1967/10 Sąd Rejonowy w Rzeszowie Wydział I Cywilny zawiesił ww. postępowanie. Stan zawieszenia trwa już ponad rok… Wszystko wskazuje na to, że jedynymi beneficjentami „reprywatyzacji” są lokalni notable: Przewodniczący Rady Miejskiej w Błażowej – Jerzy Kocój i Starosta Rzeszowski, który przerzucił na spadkobierców odpowiedzialność za całkowite wyniszczenie cegielni Józefa Kuligi w Błażowej, pomimo, że dewastacja nastąpiła w okresie, kiedy cegielnia pozostawała własnością Skarbu Państwa, w imieniu którego działał tenże Starosta, ustawowo odpowiedzialny przed Skarbem Państwa za prawidłowe zarządzanie wspomnianą nieruchomością. Jak to możliwe, że kilku lokalnych urzędników ignoruje polskie prawo i dowolnie nagina instytucje na swoją korzyść, mając za nic uprawnienia obywateli? Dlaczego reprywatyzacja odbyła się za plecami prawowitych właścicieli? Jak wytłumaczyć, że do tej pory na spadkobierców nie została przeniesiona własność? Szukając odpowiedzi, dotarłem do dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej, z których wynika, że nazwisko Kocój niezwykle często przewija się nie tylko w strukturach lokalnych władz na Podkarpaciu, ale również na szczeblu ministerialnym i… w organach bezpieczeństwa za czasów PRL! Z wynikami moich poszukiwań Czytelnicy będą mogli zapoznać się w kolejnej części reportażu… Aleksander Majewski
Nazistowska propaganda w okupowanej Polsce ( AD 2012)
Infonurt2: Zbieżność zjawiska nie jest przypadkowa..Jest natomiast potwierdzeniem ukrytej okupacji Polski przez mniejszość Żydowska. Ukryta pod polskimi nazwiskami prawdziwa liczba Żydów w Polsce – ponad 6milionów, pozwoliła im na zajęcie bezwzględnej większości w Sejmie, Senacie i administracji państwowej. Blisko sto lat temu Piłsudski proponował podział miejsc w izbach proporcjonalnie do liczby poszczególnych narodowości. W obecnej sytuacji ukrywania swego pochodzenia narodowego-należy dodać bezwzględny wymóg deklaracji o pochodzeniu narodowym kandydata na w/w stanowiska w sejmie, Senacie, rządzie i administracji państwowej.
Monopol niemieckiej prasy w III RP nie jest wyjątkowym zjawiskiem w historii Polski. Już podczas II wś okupant Niemiecki zmonopolizował prasę w okupowanej Polsce. Świadomość Polaków była kreowana przez siły wrogie Polsce. Podobnie jak dziś propagowano idee europejskie oraz zwalczano wszystko, co polskie i katolickie.
Nazistowska propaganda Po dojściu do władzy NSDAP powstało 13 marca 1933 roku Ministerstwo Oświecenia Publicznego i Propagandy Rzeszy. Na jego czele stanął Józef Goebbels. Ministerstwu propagandy podlegały media, kultura, sztuka i edukacja. Ministerstwo miało lokalne oddziały i podległe urzędy (Izbę Kultury Rzeszy pełniącą funkcje związku zawodowego pracowników mediów i kultury, dopuszczającą do wykonywania zawodu). Ministerstwu propagandy podlegał cały obieg informacji. Biuletyny prasowe będące instrukcjami dla mediów zawierały informacje o różnym stopniu wtajemniczenia, wskazywały, jakie informacje można publikować, a jakich informacji nie można publikować. Ministerstwo organizowało, co tygodniowe konferencje wyznaczające politykę wydawniczą. Prócz aparatu propagandy podległego ministerstwu propagandy także i inne resorty miały swoje służby propagandowe. Już w pierwszych miesiącach rządów narodowi socjaliści zamknęli prasę lewicową (stało się to 28 lutego 1933 roku). Natomiast większość prasy (należącej do prywatnych właścicieli) bez problemów wychodziła do 1943 roku poza kontrolą narodowych socjalistów. Media korzystały tylko z wiadomości agencji prasowej podporządkowanej władzom III Rzeszy. W nazistowskich Niemczech nie było instytucji cenzury. Do kontroli mediów wystarczało nazistom to, że to oni decydowali o dopuszczeniu do zawodu. Instrumentem kontroli była przymusowa przynależność do „samorządu” zawodowego. Instrumentem propagandy było radio, by rozszerzyć zasięg jego oddziaływania władze dotowały produkcje radioodbiorników. Ważnym instrumentem nazistowskiej propagandy było kino. Od 1933 żydom zabroniono pracować w przemyśle filmowym. W przemyśle filmowym stosowano cenzurę prewencyjną i represyjną, dopuszczano i wstrzymywano produkcje (zajmowały się tym urzędy państwowe). Z 144 przedsiębiorstw filmowych działających w 1933 roku do 1942 przetrwało jedno zależne od nazistów „Uniwersum Film”. Naziści kontrolowali czasopisma filmowe, z kinematografii stworzyli narzędzie propagandy. Jednak nazistowska propaganda nie była nachalna, produkowano dużo filmów rozrywkowych, kroniki filmowe i filmy rozrywkowe.
Nazistowska propaganda dla PolakówPo zajęciu Polski Niemcy skonfiskowali drukarnie, redakcje, media, kina, teatry, rozgłośnie radiowe (w stosunku do Czechów Niemcy nie byli tak radykalni, Czesi nie walczyli z Niemcami i masowo kolaborowali z niemieckim okupantem, dzięki czemu zachowali własną administracje i media). W okupowanej Polsce drukowano gazety niemieckojęzyczne i polskojęzyczne. Wydawali je Niemcy [jak dziś]. Przez krótki okres po zajęciu Polski również i Polacy, lecz szybko okazało się, że Niemcy nie są zainteresowani wciągniecie Polaków do kolaboracji. Czasopisma wydawał Koncern Prasowo Wydawniczy Kraków Warszawa będący częścią Wschodnioeuropejskiego Domu Książki. Edytorstwem zajmował się również Instytut Niemieckiej Pracy na Wschodzie, w którym jako personel pomocniczy pracowali Polacy z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Generalne Gubernatorstwo (część obszaru Polski pod niemiecką okupacją, ¼ obszaru II RP) zamieszkiwało 16 milionów osób. W Generalnym Gubernatorstwie zlikwidowano całą polską prasę, wychodziła tylko w niskich nakładach niezwykle tania prasa gadzinowa (w II RP wychodziły 6 dni w tygodniu 184 dzienniki, a co tydzień 422 tygodniki, czasopisma kolorowe i specjalistyczne, czyli dużo więcej niż w III RP). Okupant niemiecki wydawał też pisma polityczne udające nielegalne druki polskiego podziemia.
Radio nadawało tylko po niemiecku, dla Polaków przeznaczone były audycje po polsku nadawane przez głośniki umieszczone na ulicach a nazywane szczekaczkami. Majątek polskich firm przejęły firmy niemieckie. Okupant niemiecki nakazał Polakom oddanie wszystkich radioodbiorników (za nielegalne posiadanie radioodbiorników Polacy karani byli więzieniem). Instrumentem nazistowskiej propagandy w okupowanej Polsce było też kino. Bojkot kin organizowany przez Polskie Państwo Podziemne był nieskuteczny. Polacy chętnie oglądali przedwojenne polskie filmy, poprzedzane niestety polskojęzycznymi propagandowymi kronikami filmowymi produkowanymi przez Niemców.
Treść nazistowskiej propagandy dla Polaków Propaganda niemiecka w okupowanej Polsce kreowała nieprawdziwy obraz stosunku Niemców do zniewolonych Polaków. Gadzinówki kreowały istnienie współpracy polski niemieckiej i opieki Rzeszy nad Polakami. W rzeczywistości Niemcy karali Polaków śmiercią nawet za błahe wykroczenia wobec okupacyjnych przepisów i nie byli zainteresowani współpracą Polaków (ani normalizacją relacji z Polakami). Po klęsce Francji w maju 1940 Niemcy zintensyfikowali akcje mordowania polskiej inteligencji. Nazistowska propaganda dla Polaków (niezwykle zbieżna w kilku motywach z propagandą Unii Europejskiej przeznaczoną dla Polaków) Nic Polakom nie obiecywała. Niemcy nie udawali, że są przyjaciółmi Polaków, wprost mówili, że są okupantami. Polacy mieli pod okupacją niemiecką pracować i w pełni podporządkować się poleceniom niemieckim. Niemiecka propaganda dla Polaków była delikatnie antysemicka, anty brytyjska, pro sowiecka do 1941 roku, proniemiecka. Niemiecka propaganda zachęcała do wyjazdów do pracy w Niemczech organizowanych przez rejonowe urzędy pracy (wyjazdy te jak dziś miały rozładować problem bezrobocia na ziemiach polskich i poprawić byt polskich emigrantów). W swej propagandzie Niemcy deklarowali, że chcą unowocześnić polskie rolnictwo by polska młodzież pracowała na rzecz Polski (w rzeczywistości wszystko służyło gospodarczym interesom Niemiec. Niemcy zachęcali młodych Polaków do edukacji w szkołach zawodowych. Nazistowska indoktrynacja rozliczała błędy przeszłości (ucieczkę władz Polskich we wrześniu 1939 z Polski, afery gospodarcze w II RP). Naziści przedstawiali Józefa Piłsudskiego, jako męża opatrznościowego, który mógł nie dopuścić do wojny. Niemiecka propaganda dla Polaków kreowała narodowy socjalizm, jako nowy porządek alternatywny wobec zgniłej przeszłości. Nazistowski nowy ład europejski polegający na integracji Europy wokół Niemiec miał być warunkiem rozwoju i postępu (nowy ład europejski opierał się na ojcowskiej władzy Niemiec). Nazistowska propaganda dla Polaków kolaborantów otwartych na zjednoczoną Europę chwaliła jak ludzi odpowiedzialnych i światłych. Nowy ład europejski opierać się miał na antysemityzmie (dla nazistów Wielka Brytania była marionetką żydów, żydzi i Brytyjczycy mieli zbieżne interesy w Palestynie kosztem arabów). Naziści postulowali wprowadzenie w Europie (dla dobra Europejczyków a w tym i Polaków) ustawodawstwa anty żydowskiego. Niemcy w swej propagandzie korzystali z komentatorów prasy zagranicznej. Naziści milczeli w swej propagandzie o istnieniu polskiego ruchu oporu i germanizacji. Po zaskakującym ataku Niemiec na ZSRR (22 czerwca 1941 roku) nazistowska propaganda dla Polaków była antysowiecka, antyamerykańska i pro japońska. W propagandzie niemieckiej było widać, że Niemcy byli dalej niezainteresowani współpracą z Polakami. Polakom Niemcy nie obiecywali niczego prócz zniewolenia. Według scenariusza propagandy Niemieckiej Polacy mieli pracować a Niemcy walczyć (pracy Polaków miała służyć Polska Służba Budowlana). Niemcy przedstawiali prace w Niemczech, jako powód do dumy. Niemcy nie chcieli również wykorzystać Polaków do walki z sowietami, (pomimo że tworzyli jednostki złożone z Rosjan czy Ukraińców). Niemcy nie chcieli wykorzystać nienawiści Polaków do sowietów. W swej propagandzie Niemcy opisywali zbrodnie sowieckie i cierpienia Polaków pod sowiecką okupacją. Niemcy publikowali prawdziwe informacje o eksterminacji polskich oficerów w Katyniu, celach sowietów, sowieckiej „Polsce”. Propaganda służyła Niemcom do upowszechniali propagandowych wieści z frontu. Niemcy w swej propagandzie gloryfikowali Japończyków, ich walkę, japońskie wsparcie dla narodowo wyzwoleńczej walki hindusów. Niemcy w swojej propagandzie deklarowali antysowiecką jedność Europy. Atak na ZSRR (nazywany przez Niemców proroczo „Unią Sowiecka”) miał być europejską krucjatą przeciw sowietom pod niemieckim przywództwem. Niemcy kreowali siebie na obrońców Europy przed dzikusami ze wschodu. W propagandzie niemieckiej polityka Niemiec przedstawiana była, jako realizacja interesów ogólnoeuropejskich. Celem polityki III Rzeszy miała być bogata Europa pod niemieckim przywództwem, zjednoczona Europa wokół Niemiec. Nowa socjalistyczna Europa miała być antykapitalistyczna. Nowy europejski świat miał być światem dla narodów twórczych i zdrowych. Z czasem w wyniku niepowodzeń na froncie wschodnim nazistowska propaganda kreowała mit oblężonej twierdzy Europa, walka z ZSRR miała być walką o przetrwanie chrześcijaństwa i kultury Europejskiej. Do 1943 tematyka żydowska była właściwie nieobecna w propagandzie nazistowskiej (by nie spłoszyć żydów przed ostatecznym rozwiązaniem i nie zakłócać holocaustu). Milczenia o żydach nie zmieniła nawet wojna z sowietami. Wbrew propagandzie przepisy niemieckiego okupanta karały Polaków śmiercią za udzielanie pomocy żydom. Nazistowska propaganda pozwalała sobie tylko na chwalenie sojuszników III Rzeszy za ustawodawstwo anty żydowskie. Niemcy w swej propagandzie całkowicie milczeli o o holocauście. Niemiecka propaganda kreowała dla Polaków nowy wzór osobowy: pracowitego kolaboranta, egoistycznego konsumenta, indyferentnego politycznie. Kreowaniu nowego wzorca osobowego służyło pismo „Fala” poświęcone erotyce, turystyce i zabawie [dziś niemieckie pismo o podobnej nazwie zdaje się służyć podobnym celom]. Prasa gadzinowa skupiała się również na opisach pospolitych przestępstw i prymitywnej pop kulturze. Celem niemieckiej propagandy było stworzenie pożądanej przez nazistów hierarchii społecznej, w której dominowali Niemcy a Polacy mieli być podporządkowani [w debacie publicznej wokół Unii Europejskiej, co i rusz pojawiają się argumenty, że Polska i Polacy powinni dla własnego dobra milczeć i bezkrytycznie zaufać biurokratom z Brukseli]. INFONURT2
Tomaszewski: Coraz więcej zawodników robi znak krzyża - Sportowe spotkania Polaków z Rosjanami mają długą tradycję. Obfituje ona w bardzo ciekawe i dramatyczne zdarzenia. My potrafiliśmy rozegrać z nimi niebywałe spotkania. One zaczęły się od boksu. My gromiliśmy potężnych bokserów radzieckich na bokserskich mistrzostwach Europy w 1953 r. To był trudny okres, a my ich tam miażdżyliśmy - mówi Bohdan Tomaszewski, legendarny komentator sportowy w rozmowie z Jarosławem Wróblewskim.
Trwa Euro 2012. Jak pan je ocenia? - Na podstawie tego, co obserwuję i przeżywam, widzę, że nadspodziewanie dobrze przygotowaliśmy się do tego. To przyjęcie drużyn, ich zakwaterowanie, przygotowanie boisk ligowych, serdeczne powitania, zainteresowanie treningami… tego dotąd nie było w czasie mundialu czy mistrzostw Europy. To jest wielki plus, zaskakujący pozytyw tych mistrzostw.
Wynika to z wielkiego głodu piłki na światowym czy europejskim poziomie? - Tak, my piłkę kochamy jeszcze bardziej niż nam się wydawało. To jest też głód tego szerokiego świata. Potrzebne nam było, żeby przyjechał do nas najwyższy poziom europejskiego sportu w tej jednej konkretnej dziedzinie, a także ci dostojnicy fascynujący się sportem.
Żyliśmy w pewnym kompleksie Europejczyków, można powiedzieć, drugiej kategorii w stosunku do państw Zachodu, ale jako gospodarze Euro 2012, nie ma już tego podziału. Jest radość. Wrocław wspaniale przyjął Czechów… - Tak, wychodzą dobre cechy naszej wspólnoty narodowej. Jesteśmy otwarci, mamy przecież życzliwy stosunek do krajów, które nie są nam jakoś szczególnie bliskie.
Niemieccy piłkarze zwiedzili obóz koncentracyjny w Oświęcimiu, Rosjanie oddali cześć ofiarom katastrofy smoleńskiej, Chorwaci chcą oddać hołd oficerom zamordowanym w Katyniu, sędziowie zwiedzają Muzeum Powstania Warszawskiego. To robi wrażenie, gdy przełamywana jest jakaś ważna bariera. - Tak, to jest wspaniałe, bo do kopania piłki udało się dodać coś pozasportowego. Te przykłady, Niemców czy Rosjan pokazują, że oni czuli, że jest to potrzebne. Nastąpiło jakieś wzajemne porozumienie ponadsportowe. Udało się wytworzyć dobry nastrój poza całą emocją sportową i to jest wielki pozytyw.
A jak ocenia pan naszych kibiców, którzy jadą na mecze do Warszawy kilka godzin, aby wspólnie przeżywać mecze? - Nie byłem w strefie kibica, ale widziałem, że stali godzinami, że padał deszcz. Ale nastrój jest tam pogodny, wzajemnie serdeczny, wesoły. Te tłumy nie budzą niepokoju. To jest radosne przeżywanie sportu.
Jak pan ocenia mecz Polaków z Grecją? - Trafna jest wypowiedź nierozszyfrowanego dla mnie do końca trenera Smudy, gdy po tym meczu powiedział, że jest zadowolony, bo mamy punkt. W podtekście chciał nam powiedzieć, że ten cenny remis był bardzo szczęśliwym wynikiem. Według mnie nieuznana bramka zdobyta przez Greków, nie była ze spalonego, o czym mówił też w telewizji ojciec bramkarza Wojciecha Szczęsnego, że spalony był dyskusyjny. Moim zdaniem ta nieuznana bramka Greków była prawidłowa.
A obroniony karny? - Mam prawo powiedzieć, bo trochę sportu widziałem, że to był karny bardzo źle strzelony. Zasługą bramkarza Tytonia było wyczucie tego strzału. Nie dziwię się, że Smuda cieszył się z tego remisu.
Przemysław Tytoń przyklęknął w bramce i pomodlił się. - Tak, i muszę panu powiedzieć, że widzę wzrastające zjawisko w wielkim sporcie, że coraz więcej zawodników różnych krajów wybiegając na boisku czy grając, robi znak krzyża. Takie zachowanie sportowców w momencie wielkiego napięcia, gdy idą do walki wydaje się instynktowne. To jest bardzo ciekawe zjawisko wśród różnych narodowości. Chciałbym zaakcentować, że to wzrasta.
A zastanawiał się pan, dlaczego piłkarze często po przeżegnaniu się całują kciuk? - Dlaczego?
To jest gest z pocałowania krzyżyka po odmówieniu różańca. - To mnie pan zaskoczył.
Porozmawiajmy teraz o meczu Polaków z Rosją. - Sportowe spotkania Polaków z Rosjanami mają długą tradycję. Obfituje ona w bardzo ciekawe i dramatyczne zdarzenia. My potrafiliśmy rozegrać z nimi niebywałe spotkania. One zaczęły się od boksu. My gromiliśmy potężnych bokserów radzieckich na bokserskich mistrzostwach Europy w 1953 r. To był trudny okres, a my ich tam miażdżyliśmy. Większość finałowych pojedynków była polsko-radziecka. Na olimpiadach np. w Tokio było podobnie. W hokeju na mistrzostwach świata w Katowicach wygraliśmy kilkoma bramkami z niezwyciężonymi dosłownie zawodnikami radzieckimi. To był niewytłumaczalny wielki sukces polskiego sportu. Powiem szczerze, że do dziś nie rozumiem, jak wtedy udało nam się wygrać, gdy Związek Radziecki był nie do pokonania. Czy to się odnosi do dzisiejszego meczu? W pewnym sensie tak. Tradycja wskazuje, że może się coś stać niewytłumaczalnego. Polska drużyna musiałaby zagrać bardzo dobrze, wznieść się na wyżyny swoich możliwości. Ta drużyna przeszła ogromną pracę i chodzi o to, aby pojawił się błysk. Taki talent ponad miarę. Nie można go wykluczyć, choć boję się porażki. Ten mecz może pokazać, jacy oni są naprawdę. Czy jest w nich taka indywidualna osobowość? Są w momencie największej próby, choć powiem żartobliwie, że jak ja bym był piłkarzem w ich wieku, to umierałbym ze strachu, wychodząc na boisko przeciw drużynie tak dobrze przygotowanej. Wiem, że oni nie będą umierać ze strachu. Czy objawią swoją osobowość i to się złoży na cały zespół, który dziś zagra lepiej niż można przypuszczać? To marzenie.
Choć nawet jak przegramy z nimi, to nie wszystko jeszcze stracone. - Jest jeszcze mecz z Czechami. Gdybyśmy z nimi wygrali, to mamy cztery punkty i szansę na wyjście z grupy. Niech nam pokażą, jacy są naprawdę. Niech sięgną do tej tradycji bokserów i hokeistów…
I siatkarzy Wagnera! - Właśnie! Zapomniałem o tym zwycięskim finale z Montrealu. Dobrze, że pan przypomniał. Niech przekroczą siebie. Umieram ze strachu, ale niech to będzie zwycięstwo, jak kiedyś pod Radzyminem.
Rozmawiał Jarosław Wróblewski
Nalaskowski dla fronda.pl: Nasze małe Bizancjum - Jesteśmy areną, na której wszyscy chcą coś ugrać. Trener chce ugrać, PZPN chce ugrać, Tomaszewski też chce ugrać, UEFA chce ugrać, piłkarze chcą ugrać, straganiarze też chcą ugrać, ministrantka Mucha chce ugrać, rząd i premier chcą ugrać, rosyjscy kibice chcą ugrać, Chińczycy nawet chcą ugrać, telewizja, radio Internet, gazety, wydawcy – wszyscy chcą coś ugrać - mówi dla portalu Fronda.pl prof. Aleksander Nalaskowski. Jesteśmy areną, na której wszyscy chcą coś ugrać. Trener chce ugrać, PZPN chce ugrać, Tomaszewski też chce ugrać, UEFA chce ugrać, piłkarze chcą ugrać, straganiarze też chcą ugrać, ministrantka Mucha chce ugrać, rząd i premier chcą ugrać, rosyjscy kibice chcą ugrać, Chińczycy nawet chcą ugrać, telewizja, radio Internet, gazety, wydawcy – wszyscy chcą coś ugrać. Tak, rozumiem – to ważne święto. Oczy całego świata, (jakim go sobie wyobrażamy) patrzą na Polskę. I ja patrzę. I chcę, abyśmy wszystkich pokonali, aby Błaszczykowski i Lewandowski a nawet Tytoń strzelali bramki, najcudniejsze na świecie. I chciałbym jeszcze-zapominają o fair play – aby sędziowie przyznawali nam rzuty karne bez opamiętania, abyśmy zawsze mogli wygrać. I jeszcze bym chciał, aby nam zagraniczni decydenci otworzyli nareszcie dach i przestworza i niebo całe. Abyśmy zobaczyli jak apostołowie śpiewają „koko Euro spoko”. Już nie stąd, raczej „stamtąd” patrzę na nasze Bizancjum. I myślę, że to żadna różnica czy mamy dziesięć czy sto miliardów w plecy. To wszystko do nas wróci – jak czkawka, jak bumerang. Poumierają niespłaceni przedsiębiorcy, zaknebluje się usta bankrutom. I wówczas się odwrócimy i powiemy „udawajmy, że tego nie ma”. Poprawna politycznie Warszawa pozwoli na przemarsz Rosjan. Defilada zwycięstwa? Ciekawym czy na mundialu w Izraelu pozwoliliby na przemarsz kibiców niemieckich. Zatem gramy z Rosją. Jeśli wygramy to uznamy, że wyrównaliśmy rachunki za przeszłość i rurociąg. Jeśli przegramy, to powiemy, że to tylko sport, umowa. A prawa strona powie, że po raz pierwszy Rosja wygrała z nami w świetle prawa i przepisowo. Wygrywał z nimi genialny Baszanowski to może wygrać Smuda. Jesteśmy jednak tylko areną, a arena jest zawsze pod stopami, najniżej. Słucham Greków, Hiszpanów i Chorwatów krzyczących „I love Poland!”. Ja też „love Poland” i bronię się jak mogę przed skojarzeniami historycznymi. Przecież to wszystko to tylko sport, zabawa i kolorowy karnawał między sylwestrami. Jarosław Wróblewski
Czy będą wyższe emerytury? Sejm przyjął ustawę podwyższającą wiek emerytalny o dwa lata dla mężczyzn i aż o siedem lat dla kobiet. Jednym z argumentów przygotowanym przez rządowych ekspertów był fakt, że dzięki temu emerytury będą wyższe. Ale z drugiej strony państwo chce na tej operacji zaoszczędzić. To albo zyska państwo, albo zyskają przyszli emeryci. Obecnie w Polsce emerytury są dość dobre jak na nasz standard życia, co wynika z bezsensownej metodologii ich obliczania (bierze się np. 10 najlepszych pod względem zarobków lat z rzędu i na tej podstawie ustala wysokość emerytury). Młode roczniki nie będą mogły liczyć na tak duże emerytury, pomimo znacznie wyższych płaconych składek emerytalnych. Po prostu ZUS działa jak piramida finansowa. Ci, którzy są na samej górze (najstarsi), będą mogli liczyć na najwięcej, co jest finansowane przez tych na dole.
Emerytury są wysokie Problem z systemem emerytalnym zaczął się, gdy tych na dole zaczęło być coraz mniej, a tych na górze coraz więcej. Już dziś mamy do czynienia raczej z trapezem finansowym, a w ciągu dosłownie parunastu lat będzie to prostokąt, tzn. że płacących składki emerytalne będzie tylu, co ich pobierających. Dopóki mieliśmy piramidę w kształcie trójkąta, wszystko było w porządku. Politycy mogli troszczyć się o emerytów, ci mogli zawsze narzekać na niskie emerytury, a tym samym wzmagać presję na rządzących. To doprowadziło nas do obecnego stanu, gdzie do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, (który wypłaca składki nie tylko emerytom, lecz również rencistom, matkom na urlopie macierzyńskim, osobom chorującym w okresie pracy) trzeba w ciągu roku dopłacić prawie 70 miliardów zł, czyli więcej niż wynoszą wszystkie wpływy budżetowe z akcyzy (od paliwa, energii elektrycznej, alkoholu i tytoniu). To jest dzisiejszy stan faktyczny – składki płacone przez pracobiorców i pracodawców nie wystarczają na pokrycie wszystkich zobowiązań, jakie przyjęło na siebie, w ich imieniu, państwo. Patologii w tym obszarze jest mnóstwo – od lewych, zupełnie zdrowych rencistów, poprzez mundurowych chorujących w okresie pracy dwukrotnie więcej niż inni pracownicy (a co wynika z prostych przepisów, że mundurowi podczas kataru dostają 100% swojego wynagrodzenia, a inni pracownicy 80%). Jednak i emeryci dostają znacznie więcej, niż by się to im należało z zebranych składek. W 2010 roku FUS zebrał ze składek ok. 90 miliardów zł, z czego ok. 13,5 miliarda przeznaczył na różnego rodzaju zasiłki (macierzyńskie, pogrzebowe, chorobowe, opiekuńcze). Czyli de facto z 76,5 miliarda zł powinien sfinansować wszystkie renty i emerytury, (na które w rzeczywistości przeznaczył 144 miliardy złotych). Na renty przeznaczył 40 miliardów, czyli idąc dalej tym tropem, na emerytów powinno zostać 36,5 miliarda. Tyle było w 2010 roku pieniędzy na ten cel ściągniętych ze wszystkich naszych składek (w 2011 roku będzie więcej o ok. 17 miliardów, które nie trafiły do Otwartych Funduszy Emerytalnych). A emerytów w 2010 roku było 5 milionów (nie licząc mundurowych, którzy pobierają swoje świadczenia bezpośrednio od swoich byłych pracodawców – co np. wojsko kosztuje 5,5 miliarda złotych rocznie, pożerając ponad jedną piątą wszystkich wydatków na obronność). Jak łatwo policzyć, nie są to duże kwoty na jednego emeryta. Trzeba jeszcze pamiętać, że kochany przez wszystkich Zakład Ubezpieczeń Społecznych bierze za obsługę ok. 4 miliardów, więc tak naprawdę do dyspozycji emerytów zostaje 32,5 miliarda złotych. Daje to ok. 550 zł emerytury miesięcznie brutto, czyli do ręki o ok. 100 zł mniej. 450 zł to jest kwota, jaką powinni średnio dostawać dzisiejsi emeryci, gdyby zostawić wszystkie pozostałe zasiłki i świadczenia na niezmienionym poziomie i kazać Funduszowi Ubezpieczeń Społecznych finansować wszystkie wypłaty ze zgromadzonych składek. I dlatego państwo musi przekazywać wszystkie wpływy z akcyzy (plus praktycznie wszystkie zyski ze spółek państwowych) do FUS, żeby tym emerytom ulżyć. Z czego wynika tak niskie świadczenie, jakie powinni otrzymywać emeryci? Głównie z rozbudowanych do granic absurdu przywilejów emerytalnych. A to dla nauczycieli, a to górników, kierowców, (ale tylko jeżdżących dla państwowych przewoźników – ci, którzy jeżdżą dla prywaciarza, już muszą pracować do ustawowego wieku emerytalnego). Dopiero rząd PO-PSL znacznie ukrócił te przywileje, ale przecież osoby, które nabyły takie świadczenia, ciągle je otrzymują – pomimo wciąż młodego wieku. W Polsce aż prawie 30% emerytów płci męskiej i 18% płci żeńskiej ma mniej niż ustawowy wiek emerytalny. To danie przywilejów tym ludziom rozwaliło polski system emerytalny, a średni wiek emeryta (bez mundurowych, gdzie jest dużo niższy) w Polsce wynosi ok. 68 lat. Na liczby bezwzględne przekłada się to tak, że 1 milion 150 tysięcy osób jest poniżej ustawowego wieku emerytalnego, a dostaje świadczenia – i to bez mundurowych, (których poniżej ustawowego wieku emerytalnego jest ok. 150 tysięcy). Na wszystkie emerytury mundurowe płacimy prawie 13 miliardów złotych. I nie dość, że mundurowi krócej pracują, to średnio pobierają o tysiąc złotych wyższe świadczenia niż pracownicy cywilni. Na dzień dzisiejszy przeciętna emerytura wynosi ok. 1800 zł, a mundurowa 2800 złotych. Ani jedna grupa, ani druga w całości tych emerytur nie wypracowała, (co nie zmienia faktu, że wielu ludzi wypracowało znacznie więcej, ale myślący o sprawiedliwości społecznej politycy jednym zabierają, by dać innym). 1800 zł brutto, chociaż ze składek wynika, że powinno to być ok. 550 złotych. Ten system po prostu dłużej trwać nie mógł.
Zła droga Rząd musiał coś zrobić. Ale zamiast ukrócić wszystkie, dosłownie wszystkie przywileje dla nielicznych, którzy tak naprawdę najwięcej kosztują podatników – postanowił podwyższyć większości wiek emerytalny, by niektóre grupy zawodowe ciągle mogły się cieszyć dużymi przywilejami. Wprowadzenie z terminem wypowiedzenia 15 lat wydłużenia niezbędnego stażu pracy dla mundurowych (z 15 do 25 lat) nie jest żadnym rozwiązaniem. Mówienie o tym, że należy umów dotrzymywać i powiedzieć jasno dopiero rozpoczynającym służbę ludziom, że od teraz (a konkretnie od 1 stycznia przyszłego roku) będą pracować 25 lat, a nie 15, też nie jest argumentem za tak długim okresem wypowiedzenia. Czy wprowadzając ten przywilej, ktokolwiek dawał 15-letni okres oczekiwania, czy od razu wprowadził go dla również tych, którzy już pracowali? Przywilej polega na tym, że w każdej chwili można go odebrać. Utrzymywanie w skrajnym przypadku 35-letnich emerytów przez następne 40 lat przez resztę społeczeństwa – to jest prawdziwe złodziejstwo, a nie cofnięcie przywilejów emerytalnych bez okresu 15-letniego wypowiedzenia. Podwyższenie wieku emerytalnego wszystkim powinno zacząć się dopiero w momencie, gdy całkowicie ukrócone zostaną przywileje emerytalne. Od starożytności (zanim wprowadzono powszechny system emerytalny) jedyną grupą, która mogła liczyć na wypłatę jakichkolwiek pieniędzy od króla bez wykonywania żadnej pracy, byli ranni weterani wojenni. Przekładając na dzisiejsze czasy, było to coś w rodzaju renty. I skoro dziś na renty wydajemy w Polsce prawie 40 miliardów złotych, to nie ma żadnego uzasadnienia dla wcześniejszych emerytów. Jeżeli ktoś jest niezdolny do pracy, to idzie na rentę. Nie powinno się wszystkich grup zawodowych wrzucać do jednego wora. Jeżeli 1 procent nauczycieli w wieku powyżej 60 lat nie może pracować, to niech ten 1 procent idzie na rentę, a nie wszyscy na wcześniejszą emeryturę. Jeżeli żołnierz w wieku 50 lat nie może siedzieć za biurkiem i wykonywać pracy, którą normalnie wykonuje cywil, to niech idzie na rentę. Każdy przypadek powinien być rozpatrywany indywidualnie, jak to obecnie dzieje się w przypadku przyznania renty, a nie wszystkim z danej grupy zawodowej przyznawać wcześniejsze emerytury. Bo możemy sobie mówić (a takie głosy na prawicy są często słyszane), że należy dotrzymywać umów, jeżeli ktoś zaczął pracę w mundurówce, to powinien po 15 latach dostać emeryturę itp. Tylko należy zapytać, kto za to zapłaci. Kto płaci za to, że generał Jaruzelski, wypowiadając wojnę swojemu społeczeństwu, potrzebował do tego służb mundurowych, które przekupił superprzywilejami emerytalnymi?
Wyższa emerytura Zostawiając ocenę obecnej zmiany wieku emerytalnego, należy zadać sobie pytanie, czy faktycznie emerytura będzie wyższa. Wg obecnych obliczeń dokonanych na podstawie kalkulatora emerytalnego Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, dla 20-letniego mężczyzny zaczynającego pracę w 2010 roku podwyższenie wieku emerytalnego o dwa lata spowoduje (przy medianie zarobków w Polsce 2 tysiące złotych brutto) podwyższenie emerytury o 200 złotych brutto (z ok. 1300 do ok. 1500 zł), wg dzisiejszej wartości pieniądza. Dla kobiety przy takich samych założeniach, tylko z podwyższeniem wieku o siedem lat, emerytura wzrasta z 914 do ok. 1500 złotych. Różnica może wydawać się duża, ale trzeba też pamiętać, że przez siedem lat kobieta, zamiast dostawać, co miesiąc te 914 złotych, będzie musiała pracować. A młode emerytki często dorabiają sobie do niskiej emerytury poprzez pilnowanie dzieci itp. A przez siedem lat kobieta, która zarabiała 2 tys. złotych brutto, nie otrzyma emerytury za łączną sumę 77 tysięcy złotych. Zatem nawet, jeśli od 67 roku życia przez 13 lat dostanie więcej o ok. 570 złotych miesięcznie, to będzie tylko 11 tysięcy do przodu – pod warunkiem, że dożyje 80 lat. Z kolei mężczyzna, który będzie musiał pracować o dwa lata dłużej, nie pobierze w tym czasie emerytury o łącznej wartości 31 tysięcy złotych, ale później przez ok. siedem lat (taka jest przewidywana jeszcze średnia długość życia dla mężczyzn w wieku 67 lat) dostanie dodatkowo o 16,8 tysiąca więcej, a więc de facto o połowę mniej, niż gdyby przeszedł na wcześniejszą niższą emeryturę. Zatem argument o tym, że emerytury będą wyższe po wydłużeniu czasu pracy, nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Nominalnie faktycznie będą wyższe, ale skrócenie ich wypłacania będzie dla mężczyzn zabraniem połowy świadczeń, które otrzymaliby przez dwa lata. Dla kobiet będą realnie wyższe o ok. 10 złotych miesięcznie. Tylko, która kobieta chciałaby dłużej pracować, by dostawać o 10 złotych emerytury więcej? Gdyby miała emeryturę niską, ale dłużej ją pobierała, to mogłaby sobie spokojnie do niej dorobić. Widać, że rząd znów przygotował ustawę przeciwko przyszłym emerytom. Ale w końcu ktoś musi finansować tych, którzy mają liczne i znaczne przywileje…
Donald I Nocny August II Mocny i Donald Tusk to władcy w historii Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, których skrajnie fatalnym rządom towarzyszyło paradoksalnie wysokie poparcie. Obaj mieli wiele cech wspólnych. Doskonały sztab spin doktorów, zamiłowanie do europejskich spotkań na szczycie, hołdowanie zarówno Prusom/Niemcom jak i Rosji oraz stworzenie układów tzw. elit przy jednocześnie pogłębiającym się kryzysie kraju. Nawet ślub katolicki (a August nawet konwersję) przeprowadzili w podobny sposób. August II Mocny (1670-1733) był pierwszym władcą Polski z dynastii saskiej Wetynów. Przez historyków zgodnie uważany był za człowieka gardzącego Polską i realizującego jedynie interesy swojej dynastii i Saksonii. August wychował się w niemieckiej tradycji. Józef Szujski pisał o nim, że “nienawidząc w gruncie rzeczy duszy Polski i Polaków, uważał Polskę za anima vilis (tanią duszę), na której się niebezpieczne robią doświadczenia”. Nasz premier, poza dziadkiem z Wehrmachtu i patriotyzmem kaszubskim charakteryzuje się podobnym stosunkiem do Rzeczypospolitej. Zapewne do historii przejdzie jego słynne sformułowanie “polskość to nienormalność” czy wypowiedzi odnośnie autonomii dla Kaszubów jeszcze z czasów, kiedy nie przewidywał, że może zostać premierem. Zarówno August II Mocny jak i Donald Tusk stawiali głównie na polityczny PR. 300 lat dział propagandy króla prowadzili ministrowie Wolf Dietrich von Beichling, Jakub Flemming i Ernest Manteuffel. Dla uzyskania poparcia dla Wetyna przekupywali magnatów. Drukowali nawet prosaskie ulotki kierowane do szlachty. Jednak - jak zauważył Grzegorz Górny we Frondzie - majstersztykiem były zabiegi odwracania uwagi opinii publicznej od spraw istotnych, by koncentrować ją na błahostkach. To ostatnie idealnie pasuje do premiera Tuska, który zrobi wszystko, aby “poddani” prawili o nazwaniu przez niego “pętakiem” przewodniczącego "Solidarności" Piotra Dudę, aniżeli o 2 milionach podpisów Polaków i protestach przeciwko wydłużaniu wieku emerytalnego. Pierwowzór takich zagrywek można znaleźć już w starożytności. "Aby odwrócić kierunek powszechnej uwagi, Alcybiades uciął uszy i ogon swemu pięknemu psu i pognał go na rynek: rozumując, iż skoro ludowi dostarczy tego przedmiotu do gawęd, zostawią go w spokoju, co do innych uczynków". Polityka zachodnia Wetyna była polityką niemiecką, podobnie jak polityka Tuska, która od lat wpisuje się w realizację wymagań stawianych Polsce przez Berlin. Za to zresztą Angela Merkel często czule głaszcze po głowie Donalda Tuska. Przykładem zaprzaństwa Augusta II Mocnego była zgoda na koronację w 1701 roku króla Prus Fryderyka I. Ten akt oznaczał ostateczne zerwanie jakiejkolwiek zwierzchności bądź praw Rzeczypospolitej do Prus Książęcych, jako swego byłego lenna. Donald Tusk godzi się za to na wszystkie decyzje Unii Europejskiej (od traktatu lizbońskiego podpisanego niestety przez śp. Lecha Kaczyńskiego po wspólne ratowanie Grecji kosztem polskich obywateli). Tymczasem polityka wschodnia także nasuwa same podobieństwa. - Tusk to wypisz wymaluj August II Mocny. Też był lubiany, też wtedy byliśmy (do czasu) zieloną wyspą rozwoju gospodarczego, i też nie zawahał się użyć sojuszu z Rosją dla wzmocnienia swojej pozycji politycznej i też skończył zrobiony przez Rosjan bez mydła (niestety razem z Rzeczpospolitą) - napisał na Salon24 jeden z internautów. I jeszcze dwa porównania, które przytoczył tym razem Krzysztof Wojciechowski z Prawica.net: “W obu przypadkach, zagrano »katolicką« kartą, elektor saski Fryderyk August, aby zostać królem Polski przeszedł z luteranizmu na katolicyzm, podobnie jak Donald Tusk, po kilkunastu latach formalnego związku małżeńskiego, przed wejściem w »progi« wielkiej polityki, zdecydował się na ślub katolicki”. - Tak wtedy, jak i teraz, dominowało ograniczenie liczbowe wojska, a przecież rząd Tuska w tym względzie jeszcze nie powiedział ostatniego słowa - zauważył również Wojciechowski. August II nie wzmocnił pozycji Polski. Przeciwnie. Za to kochał oddawać się politycznym podróżom po różnych szczytach, zjazdach, spotkaniach na forach europejskich. Kreował się w ten sposób na człowieka światowego, męża stanu. I znowu przypomina się medialny obrazek z Donaldem Tuskiem przeciwstawianym Jarosławowi Kaczyńskiemu. Ten drugi chce odszkodowań od Niemców, krzywi się na różne dyrektywy unijne, domaga się od Rosji prawdy o Katyniu, a teraz także Smoleńsku... Krzykacz i zawadiaka - mówią w telewizji od rana do wieczora. Tymczasem Donald I Nocny (od "Nocnej zmiany", czyli obalenia rządu premiera Olszewskiego, w czym “Donek” aktywnie uczestniczył) to co innego. Piękny język, wyjazdy na Machu Picchu, podpisywanie dokumentów, flesze, kamery i wciąż podkreślana otwartość, dialog, europejskość, nowoczesność... Tyle, że efekt rządów zarówno Donalda I, jak i Augusta II wygląda niemal identycznie - “dno upadku Polski pod względem moralnym, administracyjnym, skarbowym, wojskowym i politycznym” (jak pisał o epoce saskiej Aleksander Bocheński).
Robert Wit Wyrostkiewicz
Profesorowie i ich krytycy Tryumfalny przejazd prof. Wiesława Biniendy przez kraj, gdzie na szeregu spotkaniach na kilku uczelniach jego tezy spotkały się z aprobatą zarówno większości specjalistów, jak i zgromadzonej publiki, musiał być bardzo kłopotliwy dla wyznawców pancernej brzozy. Wedle ich narracji w jedynie słuszne wyjaśnienia MAK i komisji Millera nie mogą uwierzyć jedynie moherowe masy. A tu spotkania na najlepszych polskich uczelniach, w obecności kadry naukowej i nie tylko żadnego "walcowania Biniendy", ale i akceptacja wielu z jej przedstawicieli dla jego badań. Okazja do podważenia tez prof. Biniendy była wręcz wymarzona. Rzesze anonimowych ekspertów, o których istnieniu zapewniali nas internetowi krytycy Biniendy, tylko czekały by przed frontem zarówno specjalistów, jak i szerszej publiki rozbić tezy Biniendy w drzazgi. Niestety, przyszło do otwartej konfrontacji rzesze anonimowych ekspertów nagle rozpłynęły sie w niebycie – nawet z łapanki nie znaleziono nikogo. Jest jednak jeszcze gorzej – jak by to ujął zgorszony wyznawca pancernej brzozy: część środowiska naukowego uległa populistycznym sentymentom i daje posłuch tezom Biniendy. I tak oto prof. dr. hab. Edward Malec, kierownik Zakładu Teorii Względności i Astrofizyki Instytutu Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego bardzo ciepło ciepło wypowiadał się o modelowaniu profesora z Akron. [1] Opsując spotkanie z prof. Biniendą na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego stwierdził on:
Przyciągnęło ono ogromną rzeszę ludzi, około 250 naukowców ze środowiska krakowskiego. Przybyli głównie fizycy i specjaliści nauk technicznych, a więc osoby, które rozumiały tematykę wykładu. Profesor Binienda referował problem na seminarium w sposób bardzo merytoryczny. Podkreślał, jakie przyjmuje założenia, jakie założenia mogły być przyjęte, ale on ich nie robi z różnych względów - braku czasu itp. Zrobił bardzo dobre wrażenie na słuchaczach. Padło mnóstwo pytań, na które odpowiadał w sposób jasny i przekonujący. Chciałbym tu też od razu zaznaczyć, że nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, więc nie mogę wypowiadać się autorytatywnie. Natomiast odniosłem wrażenie - tak samo jak zresztą inni - że pan profesor używał zupełnie standardowych narzędzi stosowanych w amerykańskim przemyśle lotniczym. [...] Jest Pan sceptyczny wobec zastosowania takiej metody badawczej? Absolutnie nie. Moim zdaniem, jest to jak najbardziej właściwa droga. Chciałem tylko powiedzieć, że nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, co pan prof. Binienda. Mam wrażenie, że jego analizy są rzetelne, że używał wiarygodnych narzędzi numerycznych. Publiczność zrozumiała i przyjęła, że prof. Binienda przedstawił starannie wykonane badania. Dla odmiany prof. Malec kiepsko ocenia, jakość pracy ekspertów komisji Millera. Na uwagę dziennikarza, cytującego Macieja Laska,szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, który stwierdził, że nie zna momentu bezwładności tupolewa i ta wiedza nie jest mu do niczego potrzebna prof. Malec odpowiedział następująco:
To zdumiewające oświadczenie. Rodzi się pytanie, co w ogóle pan Lasek robi w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i co robił w komisji, która badała katastrofę smoleńską, w której zginęła czołówka polityczna naszego państwa. Trudno nawet uwierzyć w to, że coś takiego powiedziała osoba publiczna, która była i jest odpowiedzialna za badanie tego typu zdarzeń.
Prof. Malec nie ma także wiekszych nadziei na otwartą polemike ekspertów komisji Millera z tezami prof. Biniendy. Dlaczego? Ponieważ nie jestem pewien, czy ci eksperci są w stanie merytorycznie się do tych tez odnieść. Poza tym prof. Binienda podważa tezę serwowaną przez komisję Millera, otwarta dyskusja byłaby im nie na rękę, uderzałaby w ich teorie, ich kariery, możliwość pozyskiwania grantów. Niestety, w pewnych dziedzinach my, tj. polscy naukowcy, bardzo odstajemy od czołówki światowej. Przypuszczam, że te narzędzia numeryczne, które zastosował pan profesor, plasują się właśnie w tej czołówce. Jest, więc całkiem niewykluczone, że środowisko komisji Millera tych narzędzi nie zna i nie rozumie. Oni nie są w stanie z tych narzędzi nawet skorzystać. Dosyć przygnębiająca ocena. Co jednak ze spieszącymi na pomoc innymi wolontariuszami, jak „profesor z licencją na awionetkę” prof. Paweł Artymowicz z Kanady? I tutaj prof. Malec nie ma dobrych wiadomości:
Jego kompetencje są mniej więcej takie jak moje. Nie miałbym odwagi wypowiadać się publicznie na ten temat. Na jego miejscu nie wdawałbym się w polemikę z prof. Biniendą. Gdybym miał się tą kwestią zająć, potrzebowałbym pięciu lat, by dojść do tego poziomu badań, które już osiągnął prof. Binienda, który jest inżynierem, technologiem i który pewnych narzędzi używa od dziesięcioleci.
Prof. Malec dosyć obcesowo potraktował także Jana Osieckiego: Samozwańczy ekspert od katastrof Jan Osiecki nazwał prof. Witakowskiego "akolitą Biniendy". Osiecki to nie jest żaden specjalista, ale dziennikarz, być może nawet to słowo jest tu pewnym nadużyciem. Wydaje mi się, że on nie ma nic do powiedzenia, więc nie należy go ani słuchać, ani czytać. Prof. Malec to jednak astrofizyk, który otwarcie stwierdza, że jego kompetencje w tej materii podobne są do kompetencji Artymowicza, czyli zbyt mało by rzeczowo ocenić prace prof. Biniendy. Co jednak ze specjalistami, którzy mają takie kometencje? Jednym z nich jest bez wątpienia jest prof. dr hab. inż. Jacek Rońda z Wydziału Inżynierii Metali i Informatyki Przemysłowej Akademii Górniczo-Hutniczej im. Stanisława Staszica w Krakowie, kierownik Pracowni Projektowania Materiałów AGH. Prof. Rońda w rozmowie z Naszym Dziennikiem [2] przedstawił swoje imponujace doświadczenie w dziedzinie metody elementów skończonych:
Metodą elementów skończonych zajmuję się od 1973 roku. Wtedy napisałem pierwszy program komputerowy na MES. Studiowałem ten problem w Instytucie Podstawowych Problemów Techniki Polskiej Akademii Nauk, współpracowałem też z Instytutem Matematycznym PAN, gdzie słuchałem wykładów prof. Andrzeja Wakulicza, najlepszego wówczas specjalisty matematyka w dziedzinie metod numerycznych w Polsce. Metody te są moim ukochanym rejonem badań. Metoda elementów skończonych jest jedną z, wielu, jakie oferują metody numeryczne. Osobiście zbudowałem trzy takie systemy metody elementów skończonych. W 1986 roku, w ramach współpracy z prywatną firmą komputerową, w której byłem dyrektorem ds. produkcji, przyczyniłem się do powstania pakietu O.K. MES. Drugi powstał, kiedy wyjechałem z Polski w 1986 r. do Hamburga, gdzie pracowałem na Technische Universität Hamburg-Harburg. Tam stworzyłem oprogramowanie na bazie MES do symulacji spawania pod wodą - program nazywał się TF 3D, było to ważne osiągnięcie w dziedzinie ratownictwa podwodnego. W programie uczestniczyli naukowcy uniwersytetów francuskich, niemieckich i szwedzkich. Program ten był stosowany między innymi przez firmę Halliburton. W 1993 r., kiedy przebywałem na emigracji w Republice Południowej Afryki, opracowałem oprogramowanie, które było częścią programu tworzonego przez francuską firmę FRAMATOME. FRAMATOME jest francuskim kartelem zbrojeniowym, który produkuje m.in. broń nuklearną i elektrownie atomowe. Było to oprogramowanie, które służyło do symulacji procesów spawania korpusów silników turbinowych i rurociągów w elektrowniach atomowych. W Republice Południowej Afryki "wychowałem" czterech profesorów, którzy zajmują się MES w mechanice ciała stałego. Używaliśmy między innymi programu LS-DYNA. MES jest głównym narzędziem badawczym moich wychowanków. To świat stworzony przez matematyków, fizyków inżynierów. W tym świecie można analizować zachowanie konstrukcji pod wpływem obciążeń bez konieczności wykonywania pełnego zakresu eksperymentów z udziałem prototypów konstrukcji. Ten świat jest określony przez podstawowe prawa fizyki, metalurgii, chemii itd. i analizy matematycznej. W tym świecie prawda, czyli poprawne rozwiązanie, jest obiektywne w sensie praw fizyki i twierdzeń matematycznych. Prof. Rońda bez wątpienia ma kompetencje, by fachowo oceniać prace prof. Biniendy. Zatem:
Jak ocenia Pan, jako naukowiec, jakość obliczeń prof. Biniendy? Jako właściwe. Wybór modeli materiałów, jakich dokonał pan prof. Binienda, był prawidłowy. Tak samo jak ustanowienie warunków początkowych i brzegowych. Profesor Binienda zastosował elementy powłokowe lotnicze oraz przeprowadził analizę wrażliwości rozwiązania na zmianę warunków brzegowych w modelu zadania kontaktowego. To mnie całkowicie usatysfakcjonowało. Podkreślić należy, że prof. Rońda jeszcze przed przyjazdem prof. Biniendy do kraju korespondował z nim dyskutując o szczegółach jego symulacji wraz z dr. Włodzimierzem Abramowiczem, który był jednym z najlepszych na świecie specjalistów od zagadnień kontaktowych, czyli od zagadnień zderzenia obiektów, takich jak statki, samoloty i pojazdy. Co ciekawe, chcieli oni przygotować symulacje podobną do tej prof. Biniendy, niestety śmierć dr. Abramowicza przerwała te plany. Co z warunkami brzegowymi, przyjetymi w modelowaniu Biniendy, które bez przerwy wałkują jego internetowi krytycy? Owe warunki brzegowe, o które pytałem pana prof. Biniendę, odwzorowują właśnie problem kontaktowy między tą słynną pancerną brzozą i skrzydłem. Chodzi o zachowanie konstrukcji, czyli skrzydła, w czasie zderzenia. Profesor Binienda uwzględnił w swoich obliczeniach nawet tzw. efekt darcia poszycia skrzydła. To bardzo istotna kwestia przy analizie zaawansowanej deformacji konstrukcji z równoczesnym uwzględnieniem jej destrukcji. Prof. Rońda wyraża także swoje wątpliwości wobec oficjalnej fizyki znanej z raportów MAK i komisji Millera:
Jestem specjalistą od zagadnień kontaktowych, istotna jest dla mnie fragmentacja kadłuba, ruch obiektów znajdujących się w jego wnętrzu i skutki zderzenia z przeszkodą. Mogę tu powiedzieć jasno - ziemia, podmokły grunt nie jest katapultą, który wystrzeliwuje szczątki obiektu zderzającego się z nią i rozrzuca je na obszarze ponad hektara. Według raportów MAK i komisji Millera kadłub samolotu zderzył się z podmokłym gruntem, ale prawa fizyki wskazują na to, że ten nie powoduje fragmentacji konstrukcji na drobne kawałki, jak np. upadek kryształowego wazonu na betonową posadzkę. Widać to było na przykładzie deformacji wagonów w niedawnej katastrofie kolejowej w Polsce, gdzie względna prędkość wynosiła około 210 km/h i była niewiele mniejsza niż prędkość Tu-154 w krzakach smoleńskich nazywanych lotniskiem Siewiernyj. Jest to dla mnie problem, z którym nie jestem w stanie sobie poradzić, ściśle interpretując prawa fizyki i mechaniki kontaktowej. Wiem, że samolot leciał z prędkością ponad 230-280 km/h, zderzył się z podmokłym gruntem i rozpadł na mniejsze i większe kawałki. Ta fragmentacja nie jest zgodna z moim wyobrażeniem o mechanice zniszczenia w tamtych warunkach. Taki grunt może przejąć więcej energii niż np. beton, to znaczy, że może zmniejszyć koncentrację energii w konstrukcji, zmniejszyć prędkość odkształcenia elementów konstrukcji, co powinno zadziałać, jako podatny zderzak w samochodzie. Ten schemat zniszczenia, jaki wyłania się z raportów, nie jest zgodny z dokumentacją fotograficzną. Zachęcam do przeczytania obydwu rozmów, bo warto. Podkreślić należy, że wymienieni profesorowie otwarcie prezentują swoje opinie. Wielu myśli podobnie, ale obawia się otwarcie ujawniać swoje zdanie. W atmosferze, gdzie zbyt dociekliwe i bardziej dokładne pytania o techniczny przebieg katastrofy etykietuje się, jako „niebezpieczną politykę” odwaga profesorów, którzy ryzykują falę wściekłych donosów do władz swojej uczelni, musi budzić szacunek.
Przypisy:
1. Narzędzia Biniendy za trudne dla Laska, Nasz Dziennik, 2-3 czerwca 2012.
2. Lasek skończył tam, gdzie trzeba zacząć, Nasz Dziennik, 9-10 czerwca 2012.
Praca jest za droga Płace w tym roku rosną najwolniej od 20 lat – alarmuje „Dziennik Gazeta Prawna”. Według ekspertów cytowanych przez gazetę, niewielkie podwyżki zjada inflacja, co spowoduje, że realny wzrost wynagrodzeń może wynieść zaledwie 0,1 proc. O opinię w tej sprawie poprosiliśmy Andrzeja Sadowskiego, wiceprezydenta Centrum im. Adama Smitha.
- Mamy do czynienia z rosnącymi kosztami życia i trudną sytuacją na rynku pracy. Pracownicy nie mają możliwości wyboru, jak to było jeszcze przed rokiem 2008. Wówczas mieliśmy bardzo wysoki wzrost płac, bo wiele sektorów dotkliwie odczuwało brak pracowników. Stąd np. branża budowlana ściągała swoich niedawnych pracowników z Wielkiej Brytanii oferując porównywalne płace. Dziś tego już niestety nie ma, co jest skutkiem utrzymania wielu barier w gospodarce, powodujących wytracanie aktywności ekonomicznej oraz podwyższanie ceny pracy. To dodatkowa bariera w tworzeniu nowych miejsc pracy i powód utrzymującego się wysokiego bezrobocia. Potwierdzają to raporty rządowe wskazujące, że głównym źródłem bezrobocia w Polsce jest wysokie opodatkowanie pracy, nie tylko podatkiem, ale też składkami. Jeżeli taka sytuacja się utrzymuje, gospodarka nie ma możliwości tworzenia dodatkowych miejsc pracy. To z kolei powoduje, że niezwykle rzadko udaje się znaleźć nową, lepiej płatną pracę. Dotyczy to takich sektorów jak informatyka, gdzie fachowcy zawsze są poszukiwani, więc można pozwolić sobie na negocjacje. W skali ogólnej rynku pracy tego nie ma. Dlatego o przy wszystkich podwyżkach podatków od początku tego roku, nawet ci, którzy mają jakieś klauzule w umowach o pracę uwzględniające waloryzację o inflację, mogą co najwyżej utrzymać wynagrodzenia zbliżone do zeszłorocznych. Przy rosnących kosztach utrzymania, nasze zarobki – jeśli chodzi o siłę nabywczą – są więc relatywnie niższe niż jeszcze w zeszłym roku. Zapytany, czy taka sytuacja nie wpłynie negatywnie na dane np. o sprzedaży detalicznej, na konsumpcję Polaków, Sadowski odpowiada:
- Taka jest siła nabywcza polskiego społeczeństwa. Być może zmieni się struktura naszej konsumpcji. Już to widać i można tłumaczyć m.in. względami zdrowotnymi. Ograniczamy spożywanie pewnych artykułów nie dlatego, że jesteśmy ubożsi, ale z powodu zmieniających się gustów. Z drugiej strony wiemy, że idą trudniejsze czasy. Próbujemy, więc zgromadzić środki na ewentualny moment utraty pracy i życia z oszczędności. To nie tylko kwestia niezwiększenia naszej siły nabywczej, ale też trzeźwej oceny, że sytuacja zmierza w niekorzystnym kierunku i na wszelki wypadek lepiej się zabezpieczyć. Sadowski
Prokuratorzy ratują Janickiego Jedyną osobą, która może być oskarżona o niedopełnienie obowiązków przez Biuro Ochrony Rządu 10 kwietnia 2010 r., jest były wiceszef BOR, gen. Paweł Bielawny. Odpowiedzialny za przygotowanie wizyty szef Biura gen. Marian Janicki może spać spokojnie - pisze "Gazeta Polska Codziennie". Do niedzieli Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga prowadziła trzy śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej: dotyczące niedopełnienia obowiązków przez instytucje państwowe; niedopełnienia obowiązków przez Biuro Ochrony Rządu oraz w sprawie niszczenia dokumentów BOR mających związek z zabezpieczeniem wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia 2010 r. Decyzją śledczych zostało zakończone śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków przez Biuro Ochrony Rządu, w którym zarzuty postawiono byłemu wiceszefowi BOR Pawłowi Bielawnemu. Po ich usłyszeniu odszedł on z BOR, jednak szybko został zatrudniony, jako doradca wojewody małopolskiego Jerzego Millera.
– Śledztwo w sprawie nieprawidłowości w działaniach różnych służb zostało przedłużone do 30 czerwca – mówi "Gazecie Polskiej Codziennie” prokurator Renata Mazur, rzecznik prasowy Prokuratury Praga-Południe. Jak twierdzi, śledczy prowadzą też postępowanie dotyczące fałszowania dokumentów BOR w sprawie katastrofy smoleńskiej. Chodzi o materiały z okresu między 10 kwietnia a 6 maja 2010 r., czyli bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej. – To postępowanie zostało wyłączone ze śledztwa w sprawie niedopełnienia obowiązków przez BOR. Na razie toczy się postępowanie w sprawie, nikt nie ma postawionych zarzutów. Na tym etapie nie możemy powiedzieć, do kiedy to śledztwo potrwa – dodaje Renata Mazur.
– To dość dziwne działanie prokuratury. Oba te śledztwa powinny zostać połączone – mówi „Codziennej” poseł PiS Marek Opioła. Jak zaznacza, właśnie w tym drugim śledztwie może pojawić się wątek Janickiego.
– Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że gen. Janicki ma wiedzę dotyczącą fałszowania dokumentów służby, którą kierował. Zadaniem BOR było zapewnienie bezpieczeństwa podczas wizyt premiera Donalda Tuska i prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 7 i 10 kwietnia 2010 r. Podczas tej drugiej wizyty doszło do katastrofy, w wyniku, której zginęło 96 osób, w tym prezydent RP Lech Kaczyński. W prokuratorskim śledztwie jedyną osobą, która usłyszy zarzuty, jest były wiceszef BOR Paweł Bielawny. Jego przełożony Marian Janicki nie tylko nie stracił stanowiska, lecz trzy miesiące po katastrofie smoleńskiej został mianowany generałem. Odpowiedzialność za działanie BOR w Smoleńsku po katastrofie gen. Janicki zrzucał na drugiego ze swoich zastępców, płk. Jarosława Florczaka. Funkcjonariusz nie mógł się bronić – w Smoleńsku zginął wraz z prezydentem i innymi członkami polskiej delegacji.
– Liczymy na to, że w innych postępowaniach nadal będzie badana kwestia braku nadzoru ze strony szefa BOR gen. Mariana Janickiego – mówi nam mec. Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego.
Gazeta Polska Codziennie
Co z odpowiedzialnością szefa BOR Dwa tygodnie - tyle śledczy z praskiej prokuratury mają na podjęcie decyzji, czy gen. Pawła Bielawnego, byłego wiceszefa BOR, postawić w stan oskarżenia. Bielawnemu postawiono dwa zarzuty: niedopełnienia obowiązków oraz poświadczenia nieprawdy w dokumencie. Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga zakończyła już śledztwo dotyczące niedopełnienia obowiązków przez Biuro Ochrony Rządu podczas wizyt premiera Donalda Tuska i prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w kwietniu 2010 roku. - Postanowienie o zamknięciu śledztwa prokurator wydał w niedzielę. Teraz, zgodnie z przepisami, mamy dwa tygodnie na podjęcie decyzji, czyli sporządzenie aktu oskarżenia bądź wydanie innej decyzji - informuje Renata Mazur, rzecznik praskiej prokuratury. Inna decyzja może oznaczać tylko umorzenie postępowania. Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga bada wątki dotyczące organizacji lotów do Smoleńska w zakresie odpowiedzialności instytucji cywilnych. Zostały one wyłączone wiosną ubiegłego roku z prowadzonego przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej. Chodzi w nich o niedopełnienie obowiązków lub przekroczenie uprawnień przez urzędników i funkcjonariuszy publicznych Kancelarii Prezydenta, Prezesa Rady Ministrów, MSZ, MON, polskiej ambasady w Moskwie i BOR w związku z przygotowaniami wizyt w Katyniu premiera Donalda Tuska 7 kwietnia 2010 r. i prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 roku. W lutym tego roku praska prokuratura wszczęła odrębne śledztwo dotyczące zabezpieczenia wizyt premiera i prezydenta przez BOR. W tym postępowaniu dwa zarzuty - jako jedyny - usłyszał ówczesny wiceszef tej formacji gen. Paweł Bielawny odpowiedzialny za operacje ochronne. Pierwszy z nich dotyczy niedopełnienia obowiązków, a drugi poświadczenia nieprawdy w dokumencie. Pierwszy zarzut zagrożony jest karą do trzech lat więzienia, drugi do lat pięciu. Bielawnemu postawiono dwa zarzuty, można, więc spodziewać się, że prokuratura weźmie jednak pod uwagę sporządzenie aktu oskarżenia wobec byłego wiceszefa BOR. - Ale to jest decyzja prokuratorów. Poinformujemy o niej, kiedy zostanie podpisana - zastrzega Mazur. Treść pierwszego z zarzutów pokrywa się z podanymi do publicznej wiadomości wnioskami z opinii biegłych. Biegli wskazali, że uchybienia w działaniach podejmowanych przez BOR podczas lotów premiera i prezydenta do Smoleńska "miały znaczący wpływ na obniżenie bezpieczeństwa ochranianych osób". Biegli wytknęli m.in. kierownictwu BOR niewłaściwy nadzór nad pracą funkcjonariuszy zabezpieczających podróże najważniejszych osób w państwie do Smoleńska. Chodzi o nieprzeprowadzenie rekonesansu tras przejazdu, miejsc pobytu obu delegacji, a także brak wiedzy na temat lotnisk zapasowych. Eksperci uznali ponadto, że podczas obu wizyt władze BOR nie zagwarantowały obecności na lotnisku Siewiernyj odpowiednich specjalistów, w tym funkcjonariusza grupy lotniskowej, pirotechnika i lekarza sanitarnego. Dodatkowo przed wizytami nie odbyły się odprawy, na których sprecyzowane zostałyby zadania, jakie mieli wykonywać poszczególni funkcjonariusze. Brakowało też systemów łączności, do działań wyznaczono funkcjonariuszy z małym doświadczeniem. Pracownicy BOR z grup zabezpieczenia nie mieli broni palnej. Bielawny nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień. Konsekwentnie odmawia też komentarza. Gdy były wiceszef BOR usłyszał zarzuty, szef tej formacji, gen. Janicki zawiesił go w wykonywaniu czynności służbowych, a minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki odwołał ze stanowiska zastępcy szefa Biura. Generał nie pozostał jednak zbyt długo bez etatu - dwa miesiące później otrzymał stanowisko doradcy obecnego wojewody małopolskiego Jerzego Millera. Bielawny dba o bezpieczeństwo VIP-ów na Euro 2012 w Krakowie. Był jedyną osobą, której śledczy postawili zarzuty. Zakończenie śledztwa dotyczącego niedopełnienia obowiązków przez Biuro Ochrony Rządu podczas wizyt 7 i 10 kwietnia 2010 roku, w którym przesłuchano ponad 100 osób, właściwie wyklucza możliwość postawienia zarzutów szefowi BOR gen. Marianowi Janickiemu. Był on przesłuchiwany w charakterze świadka przez śledczych prokuratury praskiej, co najmniej raz - we wrześniu ubiegłego roku. - W tej chwili śledztwo jest zamknięte. Na zamkniętym śledztwie nie wykonuje się czynności dowodowych. Jeżeli prokurator dojdzie do wniosku, że należy wykonać kolejne czynności, śledztwo będzie musiało być na nowo podjęte - mówi prokurator Mazur.
- Po katastrofie ferowano wyrok, iż winnymi tragedii z 10 kwietnia 2010 roku są piloci, unikano kwestii odpowiedzialności instytucji państwowych. Dziś mamy już konkretne raporty, które temu przeczą. Jednak w dalszym ciągu utrzymuje się tendencja, by odpowiedzialność ponieśli funkcjonariusze niższego szczebla. Nie chodzi o ich usprawiedliwianie, ale co z ich przełożonymi? Co z odpowiedzialnością szefa BOR, który po katastrofie pod Smoleńskiem otrzymał generalskie szlify z rąk prezydenta Komorowskiego, co z ministrem Jerzym Millerem, który nadzorował wtedy BOR, a dziś czyni gen. Bielawnego swoim zastępcą? To są funkcjonariusze państwowi odpowiedzialni za bezpieczeństwo najwyższych państwowych przedstawicieli - a ta chociażby nominacja pokazuje, jaki jest stosunek funkcjonariuszy publicznych do zarzutów prokuratorskich - komentuje krótko Jarosław Zieliński, poseł PiS, wiceszef sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych. Anna Ambroziak
Walka jest nierówna, ale do wygrania Z Billem Donohue, prezesem Ligi Katolickiej Stanów Zjednoczonych, rozmawia Piotr Falkowski Liga Katolicka stawia sobie za cel bronienie wartości katolickich w życiu publicznym Stanów Zjednoczonych. Proszę powiedzieć, jakie wartości uznaje Pan za najbardziej zagrożone? - W Stanach Zjednoczonych dzięki poprawkom do konstytucji mamy gwarancje wolności słowa i wolności religii. Ma też miejsce rozdzielenie państwa i religii. Oznacza ono w swoim podstawowym sensie, że rząd nie może naruszać praw ani wtrącać się w sprawy wyznań czy Kościołów. Kościół katolicki od dwustu lat cieszy się równym traktowaniem przez państwo na poziomie federalnym. Mało kto wie, że zupełnie inaczej jest na poziomie prawa stanowego. W 38 stanach wciąż obowiązuje poprawka Blaine´a, nosząca nazwę od nazwiska Jamesa Blaine´a, kongresmana żyjącego w XIX wieku. Mówi ona, że najmniejsza nawet ilość środków publicznych nie może zostać wydana na wsparcie szkół katolickich lub innych katolickich instytucji. To prawo zostało uchwalone wówczas, gdy protestanci bardzo mocno dominowali nad katolikami w USA. Od tamtych czasów dokonał się znaczący postęp. Teraz już nie pojawiają się nowe precedensy prawne faworyzujące protestantów, ale tamte zapisy pozostają w mocy, chociaż nieco złagodzone. Próbuje się obejść te jawnie niesprawiedliwe regulacje sprzed ponad wieku, ale czasami prawne wygibasy prowadzą do takich śmiesznych sytuacji, że z budżetu można sfinansować uczniom zakup książek, ale map już nie. To jednak przykład bardzo szczegółowy. Tak naprawdę od ponad dwustu lat żaden rząd federalny nie spróbował nawet zdefiniować, czym jest religia. A tym samym nie można wprowadzić do prawa zasady kwalifikującej do wyłączeń prawnych (wyjątków pozwalających nie wykonywać przepisów sprzecznych z wyznawanymi zasadami) z powodów religijnych. A więc prezydent Obama może kazać organizacjom katolickim opłacać w ramach ubezpieczenia zdrowotnego środki stosowane do aborcji farmakologicznej, środki antykoncepcyjne oraz zabiegi sterylizacji. My mówimy, że nie chcemy tego robić. A oni poprzez prawo nas do tego zmuszają. Na przykład Liga Katolicka ma własną firmę ubezpieczeniową o nazwie Bracia Chrześcijanie. Ta firma też będzie musiała finansować aborcję i inne nieetyczne działania medyczne. Na protesty społeczności katolickiej, w tym biskupów, administracja Obamy odpowiada, że owszem, instytucje katolickie mogą korzystać z wyłączenia (exemption) z powodów religijnych, ale tylko wtedy, gdy świadczą usługi wyłącznie dla swoich współwyznawców. Chodzi o duże instytucje: szpitale, ośrodki pomocy społecznej, szkoły, uniwersytety. One nigdy nie dyskryminowały z powodu wyznania i nie pytają, czy przychodzi do nich katolik, żyd, buddysta czy ateista. Wszyscy otrzymują usługi na takim samym poziomie. Administracja Obamy chce za to ukarać katolickie instytucje w USA. Ukarać za to, że są otwarte i nie faworyzują członków swojej grupy. Te przepisy zostały zaskarżone i jeszcze w czerwcu Sąd Najwyższy ma się nimi zająć. Jestem bardzo ciekawy wyniku, który nie jest pewny. Mamy do czynienia z atakiem na wolność wyznania w Ameryce przez administrację Obamy. To bardzo poważna sprawa.
Drugi główny obszar zainteresowań Ligi to świat mediów i kultury masowej. - Żyjemy w państwie, w którym władza publiczna nie ma aż takiego znaczenia. Wystarczy jednak zobaczyć, co pokazuje telewizja i filmy. Obrzydliwe rzeczy stanowiące jeden wielki atak na katolickie wartości. Według nas to przykłady mowy nienawiści, tak zwalczanej przez polityczną poprawność. Zatem wprawdzie 80 proc. ludzi w Stanach Zjednoczonych to chrześcijanie, to 25 proc. jest katolikami. Większość ludzi, bez względu na religię, nie kieruje się nienawiścią, ale są też tacy, którzy tak robią. I to właśnie ta zupełna mniejszość - ludzie absolutnie niereligijni i pełni nienawiści - jest wyraźnie nadreprezentowana w mediach, w szkołach, wśród profesorów uniwersytetów, ogólnie tych ludzi, którzy kształtują naszą kulturę. Mamy przeciwko sobie walczący ateizm. Nie taki, jak kiedyś, sprowadzający się do postawy filozoficznej, tylko agresywny i ekspansywny. Mamy radykalny sekularyzm. To jest rzeczywisty problem.
Jak to się stało, że katolicy, chrześcijanie czy w ogóle ludzie religijni nie stanowią siły politycznej, kulturowej czy w ogóle cywilizacyjnej w Stanach Zjednoczonych, które uchodzą za najbardziej religijny kraj na świecie? - Odpowiedź na to pytanie jest następująca. Atak na chrześcijaństwo wziął się z powodu kwestii seksualnych. Presja na tzw. prawo do aborcji ze strony środowisk laickich i ateistycznych jest bardzo silna. Teraz pojawiła się kwestia "małżeństw" homoseksualistów. Jak wynika z wszelkich badań opinii publicznej i głosowań, w stanach, gdzie były referenda, większość obywateli jest im przeciwna. A prezydent Obama mówi, że jest ich zwolennikiem. To także wpływa na wolność religijną. Bo wyobraźmy sobie wierzącego katolika albo głęboko wierzącego protestanta, do którego przyjdzie dwóch mężczyzn i powie, że chce urządzić w jego restauracji swoje wesele. Czy będzie mógł odmówić? Na razie nie znamy odpowiedzi na to pytanie. Mieliśmy mieć wolność (liberty), a mamy libertynizm - wolność bez żadnych granic. Jak ktoś chce, to jest dla niego aborcja, "małżeństwa" homoseksualne itd. A ponieważ Kościół katolicki się temu przeciwstawia, jest atakowany. Jest bardziej nieugięty niż protestanci czy żydzi w kwestiach seksualnych, dlatego nienawiść do katolików jest coraz większa.
Organizacje takie jak Liga Katolicka starają się tłumaczyć katolickim wyborcom, żeby brali pod uwagę nie tylko obietnice gospodarcze kandydatów, ale i kwestie moralne. Dlaczego w Stanach Zjednoczonych jest to tak trudne do zrozumienia? - Kiedy gospodarka przechodzi kryzys, jak to się dzieje teraz w USA, w Kanadzie i w Europie, kwestie ekonomiczne wydają się ważniejsze. Ludzie myślą o bezpieczeństwie socjalnym, a nie o aborcji czy małżeństwach gejów. Ale, co ciekawe, Amerykanie pochodzenia afrykańskiego, czyli czarni, są zdecydowanie bardziej przeciw "małżeństwom" gejów niż biali. To nieprawda, że postulaty homoseksualistów i czarnej społeczności są wspólne. Tak, więc to bardzo poważna sprawa i wielkie ryzyko polityczne Obamy, że opowiedział się po stronie "małżeństw" homoseksualistów. To może kosztować go przegrane wybory. Szczególnie w stanach środkowego Zachodu, gdzie nie ma tradycji głosowania na jedną partię i sympatie wyborców są chwiejne (swing states), jak Michigan, Ohio czy Indiana. Tam jest wielu katolików i konserwatywnych protestantów. Oni nie chcą "małżeństw" homoseksualistów. Może się okazać, że mając wybór między Obamą a Romneyem, ta kwestia przeważy i poprą republikanina. Ciekawe, co się wydarzy.
Co można zrobić z negatywnym nastawieniem mediów do wartości katolickich? Czy pozostało jedynie zakładać własne, czy też możemy jakoś dążyć do odwrócenia trendów mainstreamu? - No cóż. My w USA próbujemy i jednego, i drugiego. Jest przecież EWTN (Eternal World Television Network - Sieć Telewizyjna Świata Wieczności) z siedzibą w Alabamie i w Waszyngtonie, która nadaje na cały kraj. To bardzo dobry kanał, przekazuje wiarygodne informacje na tematy ważne dla wspólnoty katolickiej. Liga Katolicka specjalizuje się w działaniu na polu dla nas nieprzyjaznym. Po atakach na wiarę staramy się protestować, polemizować, towarzyszyć milczącej chrześcijańskiej większości. Dzięki temu, że jesteśmy organizacją o dużym zasięgu, moje listy są publikowane w poczytnych gazetach, a telewizje pokazują nasze opinie. Po tym, jak w programie telewizyjnym "The Daily Show" pokazano bluźnierczy obraz, rozpoczęliśmy akcję uświadamiania sponsorów tej audycji. Jest wśród nich linia lotnicza Delta. Jej kierownictwo nas zlekceważyło. Podjęliśmy, więc akcję bojkotu Delty. Kolejne grupy katolików, a także protestantów, muzułmanów, mormonów i żydów ogłaszają, że nie będą latać Deltą. Zawiadamiamy o tym natychmiast akcjonariuszy firmy. Robimy tak, dopóki nie wycofają swoich reklam podczas "The Daily Show" albo nie wymuszą na jego producentach, żeby przeprosili. Ponieważ tracą dużo pieniędzy, myślę, że wkrótce się ugną. Jednocześnie taka akcja jest formą edukacji obywatelskiej. Takie przypadki pokazują społeczności chrześcijańskiej, która liczy 80 proc. mieszkańców, że pozostaje w defensywie, ponieważ sekularyzm jest tak silny. Ma za sobą nawet prezydenta Stanów Zjednoczonych. Może on sobie mówić, że jest chrześcijaninem. Naprawdę jest zwolennikiem sekularyzmu.
W Polsce odsetek chrześcijan, a nawet wprost katolików, jest jeszcze większy, a odmówiono jedynej katolickiej Telewizji możliwości nadawania drogą cyfrowego przekazu naziemnego, który wkrótce ma stać się formą dominującą. - Macie te same problemy? U was pewnie prezydent i premier są katolikami, prawda?
Oczywiście. Prezydent nawet publicznie przyjmuje Komunię Świętą, a jednocześnie popiera zabiegi in vitro. - Gubernator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo to też katolik, a jest i za aborcją, i za "małżeństwami" gejów. To samo z liderką demokratycznej mniejszości w Izbie Reprezentantów Nancy Pelosi.
Czy amerykańskie pojmowanie rozdziału Kościołów od państwa nie sprzyja takim sytuacjom? Można sobie wyobrazić, że jakiś biskup powie wiernym: "Nie wolno wam głosować na Obamę, to jest grzech".
- Moim zdaniem, tak się nie stanie. W naszym państwie instytucja religijna nie musi płacić podatków, ale jednocześnie nie może bezpośrednio angażować się w kampanie polityczne. Można mówić o problemach. Biskupi mogą powiedzieć, że Obama nie ma racji w sprawie aborcji, "małżeństw" gejów itd. Ludzie powinni zasadniczo rozumieć, co to oznacza. Ale nie można zrobić ostatniego kroku, czyli wskazać konkretnego kandydata albo wezwać, by na kogoś nie głosować. Gdyby tak się stało, Kościół straciłby wszystkie zwolnienia podatkowe i pozycję wyznania religijnego. Pozostaje, więc mówienie o problemach.
Pisze Pan na swojej stronie internetowej, że we współczesnej Ameryce "normą staje się to, co jeszcze wczoraj było nienormalne". Czy to znaczy, że sytuacja jest beznadziejna i będziemy tylko się bronić, ale fala negatywnych zmian kulturowych jest nie do powstrzymania? - Nie powiedziałbym, że sytuacja jest beznadziejna. To jest nierówna walka, ale do wygrania. W naszym kraju są osoby, szczególnie w Hollywood, w przemyśle rozrywkowym, w szkołach, na uniwersytetach, włączając w to liberalną część duchowieństwa, a także media, którym zależy na tym, by ludzie byli albo agnostykami, albo ateistami. Ich działalność sprowadza się do nienawiści do chrześcijaństwa. Pamiętam sytuację po zamachach na World Trade Center. Sam widziałem 11 września 2001 r. z tego okna, jak przewracały się wieże tego drapacza chmur po ataku terrorystów islamskich. Otóż media liberalne nie atakowały muzułmanów. Przeciwnie, osłaniały ich, a skupiły się na chrześcijanach. To na nas kierowano złość narodu, chociaż nie mieliśmy nic wspólnego z zamachami. Dlaczego? Bo nie zgadzamy się na wolny seks, aborcję itd.
Ale islam jest jeszcze surowszy w tych sprawach. - Owszem. I nie wyrzeka się przemocy. Więc ci wszyscy tchórzliwi profesorowie postępowych uniwersytetów wolą nie krytykować islamu. My protestujemy, ale nie zorganizujemy nigdy zamachu terrorystycznego. Więc spotyka nas za to kara... USA są chorym krajem.
To trochę przypomina oskarżanie Polaków o udział w holokauście i mówienie o "polskich obozach koncentracyjnych". - Trzeba powiedzieć jasno, że to część kampanii jednocześnie antypolskiej i antykatolickiej. Rzeczywiście Żydzi byli mordowani, dlatego że byli Żydami. Ale to nie znaczy, że Kościół katolicki nie był również ofiarą nazizmu. Dobrze wiem, jaki był los Polaków podczas wojny. My staramy się przedstawić holokaust, jako coś o znacznie większym zasięgu niż tylko mordowanie społeczności żydowskiej. W USA nie zauważa się, że zginęło sześć milionów niewinnych ludzi w Polsce. Trzy miliony Żydów - obywateli Polski, ale też trzy miliony Polaków, niebędących narodowości żydowskiej, głównie katolików. Trzeba również rozumieć, że to nie Ronald Reagan i Margaret Thatcher - chociaż to dobrzy ludzie - pokonali komunizm. Nie stałoby się to może do dzisiaj, gdyby nie Jan Paweł II. Jak można oskarżać Polaków o wspieranie totalitarnego reżimu nazistów?! Napisałem o tym książkę, żeby Amerykanie mogli zrozumieć, jak się mylą w swoich wyobrażeniach.
Czy jest jakaś szansa, że prawo aborcyjne w USA się zmieni, czy też rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego z 1973 roku jest nieodwołalne? - Zmiana nastawienia społeczeństwa jest widoczna. Przyczyniają się do tego nowoczesne metody diagnostyczne, pokazujące wyraźnie, że człowiek w fazie życia płodowego jest prawdziwym człowiekiem i trudno to ukrywać. Ale aborcja, jak pan zauważył, jest legalna od 1973 roku. Prawdopodobnie większość obywateli wciąż nie chce całkowitego zakazu aborcji, ale zgadza się, że nie powinna ona być tak łatwo dostępna jak obecnie. Gdyby przeprowadzić głosowanie, duże szanse miałaby opcja uregulowań takich jak w Polsce lub nieco bardziej liberalnych - aborcja ograniczona do pewnych przypadków i wyłącznie w pierwszym trymestrze. Obecnie można przerwać ciążę na każdym etapie i z jakiegokolwiek powodu. Mamy nadzieję, że będzie dochodzić do powolnego zawężania dostępu do aborcji. Pierwszym krokiem była wygrana batalia o zakaz tzw. częściowej aborcji. Uważano, że 80 proc. ciała dziecka może się urodzić, a później lekarz może zabić, przecinając główkę nożycami, i po prostu wywalić do odpadków. Od 2003 r. to barbarzyństwo jest nielegalne.
W Europie tendencja jest niestety odwrotna. Coraz więcej zasad ujednolica się w ramach Unii Europejskiej i może się okazać, że będziemy musieli przyjąć jakieś wspólne zasady także w odniesieniu do aborcji. - Dlatego Papież Benedykt XVI tyle mówi o Europie, podnosi ten temat bardzo zdecydowanie. Kryzys, który nastał w Europie, jest naprawdę kryzysem moralnym wynikającym ze sprzeniewierzenia się wartościom, które tworzyły Europę i które przejęła też Ameryka. Europa i chrześcijaństwo to jedno. Inaczej nie może istnieć. Tak właśnie mówi Papież. A Europa chce teraz opierać się na wielokulturowości, która nie oznacza niczego innego jak sekularyzm. To samo dzieje się tutaj. Ludzie nie chcą świętować Dnia Dziękczynienia, nie chcą obchodzić Bożego Narodzenia. Mówią, że nie chcą okazywać swojego przywiązania do religii chrześcijańskiej, bo to się kłóci z wielokulturowością. W ten sposób nikt nie zostanie chrześcijaninem.
No właśnie, niestety to z USA przyszła do nas moda na kartki z okazji świąt zimowych czy wiosennych zamiast Bożego Narodzenia i Wielkanocy, podobnie jak inne tego typu kulturowe aberracje. - Tak, to są skutki propagandy wielokulturowości. Ale ja winię chrześcijan w Ameryce i Europie za to, że pozwolili na coś takiego. Przecież jesteśmy większością. A to sami chrześcijanie wymyślili sobie absurdalne skrupuły, że kogoś może obrazić kartka bożonarodzeniowa. Tak samo z symbolami religijnymi. W prywatnych firmach to zależy od właściciela, czy pracownik może mieć na szyi krzyż albo medalik. I z reguły nie jest to kwestionowane w USA, tak jak to się dzieje już w Europie. Ale już w służbach publicznych, w urzędach, może być problem. Kiedyś tu, w Nowym Jorku, zapalano w okresie świątecznym światła w wieżowcach tak, że tworzyły krzyż. Teraz już tak nie robią. Odmawiają nawet odpłatnego zainstalowania iluminacji o treści chrześcijańskiej. Taka jest od dawna polityka na przykład administracji Empire State Building. Nie chciano uczcić rocznicy śmierci Matki Teresy z Kalkuty, ale chętnie pokazują na sławnym wieżowcu chińskich komunistów albo Che Guevarę. Protestowaliśmy przeciw temu, urządziliśmy wiec przed ratuszem.
Co by Pan doradził Polakom chcącym aktywnie bronić swojej katolickiej tożsamości? - Niech robią to, co my. Liga Katolicka popiera biskupów i jest popierana przez wielu biskupów, ale nie bierze pieniędzy ze środków kościelnych. To ważne, że pozostajemy oddzielnie, jako świeccy katolicy, niezależni od struktur Episkopatu czy diecezji. To ważne, ponieważ czasem walka jest ostra i nie zawsze biskup może powiedzieć to, co mogę powiedzieć ja, który reprezentuję tylko siebie i ludzi, którzy mnie na własną odpowiedzialność popierają. Wprawdzie naszym założycielem był kapłan, jezuita o. Virgil Blum, ale organizacją obecnie zarządzają świeccy. Nam jest o wiele łatwiej szybko reagować i przychodzić z pomocą także biskupom. Konieczne jest tworzenie dobrowolnych grup poparcia dla kampanii obrony praw katolików. Nie wolno przyjmować żadnych dotacji ze środków państwowych. Liga Katolicka jest finansowana przez dobrowolne wpłaty naszych zwolenników. To jest najlepszy model, by zachować niezależność. Kiedy nie ma się publicznych pieniędzy, władza nie może kontrolować. Można mówić to, co się chce, w radiu, telewizji i prasie. I tak zmieniać tę kulturę. Dziękuję za rozmowę.
TVM1 to będzie telewizja młodych Z o. dr. Tadeuszem Rydzykiem CSsR, dyrektorem Radia Maryja, rozmawia Krzysztof Losz Fundacja Lux Veritatis chce emitować nowy program telewizyjny dla młodzieży. Czym podyktowany jest wybór akurat tej kategorii widzów? - Dlaczego młodzież? Młodzież jest przyszłością. Trzeba stworzyć miejsce, gdzie młodzież będzie mogła rozmawiać z młodzieżą. Niech się komunikuje, bo przecież media mają być środkiem społecznego komunikowania. Trzeba dać szansę także młodzieży katolickiej. Ten pomysł, co chciałbym podkreślić, nie narodził się w ciągu pięciu minut, myśleliśmy o tym już od dawna i teraz przyszła pora na wprowadzenie go w życie. W Polsce jest bardzo dużo grup młodzieżowych, ruchów. Są różne organizacje katolickie, które robią wiele dobrego. Ci ludzie mogą bardzo dużo wnieść do naszego społeczeństwa. Dlatego trzeba dać im szansę pokazania się ludziom i to zapewni im nowa telewizja.
Czy to będzie część Telewizji Trwam? - Nie, to będzie odrębny kanał. Będzie się nazywał TVM1. "M", bo Maryja, młodzież, muzyka. Powinno być w tej telewizji dużo dobrej muzyki. W Polsce jest wiele zespołów młodzieżowych, one mają wiele do pokazania, tylko trzeba im stworzyć taką możliwość. Do tej pory nikt o nich nie słyszał, bo telewizje czy stacje radiowe promują przede wszystkim wykonawców zagranicznych. Telewizja TVM1 będzie zresztą mogła pokazywać wiele innych przykładów aktywności młodych ludzi.
Kto będzie przygotowywał programy dla TVM1? - Mamy Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, w której kształcimy wielu przyszłych dziennikarzy. Jedni specjalizują się w dziennikarstwie radiowym, inni prasowym, ale jest też liczne grono przyszłych dziennikarzy telewizyjnych. I na nich bardzo liczę, bo są oni znakomicie przygotowani do swojego zawodu. Liczę też na duszpasterzy, na ruchy katolickie, takie jak oaza, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży, Odnowa w Duchu Świętym, Lednica, Przystanek Jezus, Pustynia Miast. W Kościele działa jeszcze wiele innych wspólnot religijnych, mamy harcerstwo i inne organizacje. Ich wszystkich możemy włączyć w tworzenie telewizji dla młodzieży. Liczę na ich pomysły dotyczące zawartości ramówki, programów, jakie się znajdą na antenie. Mamy bardzo mądrą młodzież i telewizja TVM1 będzie starała się to wykorzystać.
Kiedy ten nowy kanał mógłby ruszyć? - Jak tylko dostaniemy pozwolenie. Wystąpimy wkrótce do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji o zgodę na emisję programu TVM1 i mam nadzieję, że szybko ją uzyskamy.
W jaki sposób będzie emitowany sygnał tej telewizji? - Kanał byłby emitowany najpierw drogą satelitarną. Ale chcemy także docierać do polskiej młodzieży za pośrednictwem multipleksu. Dlatego staniemy do konkursu o miejsce na multipleksie, gdy tylko Krajowa Rada go ogłosi. Chciałbym zauważyć, że nasza oferta będzie wyjątkowa. Bo teraz miejsca na multipleksach rozdawane są przede wszystkim nadawcom liberalno-lewicowym. Oni już mają znaczną przewagę medialną nad innymi, można powiedzieć, że absolutnie opanowali media, rynek telewizyjny. Przez lata utworzyli i rozbudowują całe koncerny medialne. A my - katolicy umocowani w kulturze łacińskiej - jesteśmy tam nieobecni. Dla katolickich mediów nie znalazło się nawet jedno miejsce na multipleksie, nie jest to więc pluralizm, różnorodność oferty programowej, jaka powinna być budowana w naziemnej telewizji cyfrowej. I my chcemy dać widzom wybór. Już teraz widzimy, że na multipleksie będzie sporo kanałów adresowanych do młodzieży, gdzie dominować ma muzyka. Więc telewizja TVM1 chce dać młodym widzom alternatywę. Jestem przekonany, że zdobędzie ona szybko liczne grono wiernych widzów, bo młodzi ludzie oczekują od telewizji także wartościowych programów, a nie tylko muzycznej papki. I my chcemy im dać te dobre, wartościowe programy. Dziękuję za rozmowę.
Człowiek nad polityką Polityka ma służyć Narodowi i poszczególnym obywatelom, a nie odwrotnie - o tym władze państwowe nie mogą zapominać. Inaczej dochodzi do degeneracji życia społecznego i wybuchu niezadowolenia, podkreślał wczoraj w Bydgoszczy ks. kard. Tarcisio Bertone, sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej Najbliższy współpracownik Ojca Świętego Benedykta XVI ks. kard. Tarcisio Bertone uroczyście zainaugurował działalność Centrum Studiów Ratzingera w Bydgoszczy, którego siedzibą stała się Kujawsko-Pomorska Szkoła Wyższa. To jedyna założona przez Fundację Watykańską Józefa Ratzingera taka placówka w Polsce i trzecia na świecie. Centrum powstało w Polsce z woli samego Papieża.
- Jest to znaczące wydarzenie w historii tej młodej uczelni, ale także Bydgoszczy i Polski - podkreślał wczoraj sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej. Cele tej nowej inicjatywy to promocja wiedzy i studiów z zakresu teologii i nauczania ks. kard. prof. Josepha Ratzingera, organizowanie i wspieranie konferencji naukowych, nagradzanie wybitnych teologów, studentów. - Centrum chce koordynować, popierać współpracę istniejących już różnych instytucji zajmujących się badaniem dorobku ks. prof. Ratzingera, chce również koordynować tę pracę w stopniu światowym - podkreśla w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" ks. prof. KPSW dr Mariusz Kuciński, który pokieruje jego pracami. Zwraca uwagę, że Ojciec Święty Benedykt XVI chciałby, aby powstała sieć uczelni uniwersyteckich, które będą miały odwagę pomagać młodemu człowiekowi stawiać poważne pytania o to, kim jest, jaki jest sens jego życia, i jednocześnie będą miały odwagę towarzyszyć studentowi w szukaniu poważnych odpowiedzi.
- Zatem Centrum w Polsce staje się zaczątkiem tworzenia sieci właśnie takich uniwersytetów - zwraca uwagę ks. Kuciński. Centrum mieści się w Kujawsko-Pomorskiej Szkole Wyższej w Bydgoszczy, z którą umowę podpisała Fundacja Watykańska Józefa Ratzingera - Benedykta XVI. - Współpraca z tą fundacją to dla naszej uczelni ogromny zaszczyt, gdyż dotąd to wyróżnienie spotkało tylko trzy uczelnie w Europie, w tym dwie włoskie - wyznaje w rozmowie z nami dr Helena Czakowska, rektor i profesor Kujawsko-Pomorskiej Szkoły Wyższej w Bydgoszczy. Wczoraj ks. kard. prof. Tarcisio Bertone w uznaniu jego osiągnięć na polu naukowym, społecznym i kulturowym został odznaczony przez Senat Kujawsko-Pomorskiej Szkoły Wyższej w Bydgoszczy najwyższym wyróżnieniem - tytułem profesora honorowego. Został on przyznany po raz pierwszy w dwunastoletniej historii uczelni. Dostojny gość z Watykanu wygłosił także prelekcję pt. "Wkład Josepha Ratzingera - Benedykta XVI w refleksję etyczną nad współczesną ekonomią". Sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej mówił w nim o istniejącym powiązaniu między ekonomią, etyką, polityką, filozofią i religią.
- Jeśli polityka zapomina, choćby tylko o fakcie tego swego zasadniczego przeznaczenia dla obywateli, nieuchronnie degeneruje się i rodzi niezadowolenie. Jeśli natomiast polityka odnajduje siebie jako narzędzie służby dobru wspólnemu, wówczas zdaje sobie sprawę, że nie może nie być blisko ludzi, w żywej tkance społeczeństwa - podkreślał ks. kard. Tarcisio Bertone. Społeczeństwa, aby mogły się harmonijnie rozwijać i mieć przed sobą przyszłość, potrzebują trzech autonomicznych zasad: wymiany równoważnych wartości (poprzez umowy), redystrybucji bogactwa (poprzez podatki) i wzajemności (poprzez dzieła, które faktami świadczą o braterstwie), przypominał wczoraj ks. kard. Tarcisio Bertone. Podkreślił, że te trzy zasady muszą łączyć się z dwoma innymi: solidarnością i pomocniczością.
- Solidarność jest etyką przyjazną człowiekowi, to znaczy, że państwo musi zagwarantować interesy wszystkich, zwłaszcza tych, którzy nie pracują albo już nie pracują. Oznacza to, że w globalnym społeczeństwie nikt nie może być wykluczony ze względu na wiek, chorobę, bezrobocie, za to, że jest dzieckiem czy rodziną w trudnej sytuacji. Tym bardziej nie mogą być wykluczone przyszłe pokolenia, te dzieci, które jeszcze nie są wśród nas obecne, ale już są w naszych marzeniach i planach - tłumaczył sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej. Zwrócił również uwagę, że w imię zasady pomocniczości państwo powinno pozostawić dużą przestrzeń dla ludzi, samorządów, organizacji społecznych, nie ograniczając ich uprawnionych inicjatyw, lecz raczej pobudzając ich do podjęcia odpowiedzialności. Za Kompendium Nauki Społecznej Kościoła przypomniał, iż nikt, a przede wszystkim władze państwowe, nie może zapomnieć, że "wspólnota polityczna pozostaje zasadniczo w służbie społeczeństwu obywatelskiemu i - w ostatecznym rozrachunku - osobom i grupom, które to społeczeństwo tworzą", a nie odwrotnie. Ksiądz kardynał Bertone nawiązał także do odbywających się w Polsce i na Ukrainie rozgrywek piłkarskich. Stwierdził, że warto pamiętać przy tej okazji, iż wygrać można tylko wtedy, jeśli gra się w zgranej drużynie.
- I warto mieć dobrego trenera - dodał z uśmiechem ksiądz kardynał, wskazując, że swego czasu takim "najlepszym trenerem" mediolańscy piłkarze ogłosili Benedykta XVI.
Na rzecz dobra wspólnego Gość z Watykanu zaznaczył, że godność człowieka i naturalne normy etyczne w świetle wiary i rozumu to dwa "reflektory", które w nauce społecznej i w myśli Josepha Ratzingera - Benedykta XVI oświetlają najlepszą drogę działania w złożonym współczesnym świecie. To właśnie one dają niezawodną nadzieję współczesnemu człowiekowi, ocenił ks. kard. Bertone. Najbliższy współpracownik Ojca Świętego podkreślił także, że "zaangażowanie społeczno-polityczne - zaangażowanie na rzecz dążenia do dobra wspólnego - należy do chrześcijańskiej koncepcji życia ludzkiego i dlatego krytykę moralną życia politycznego należy oceniać za właściwą, a nie równorzędną z wywodem politycznym". Zwrócił uwagę, że polityka musi się zastanowić, czym jest dobro wspólne, ale wcześniej musi odpowiedzieć na pytanie, czy w centrum działania społecznego i gospodarczego stoi jeszcze człowiek.
- Osoby wierzące mają obowiązek funkcjonowania w życiu społecznym, politycznym - zaznacza w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" dr Aleksander Zioło, socjolog. Odnosząc się do słów księdza kardynała, zwraca uwagę, że przeprowadzone przed kilku laty badania wykazały, iż osoby wierzące, praktykujące są - używając skrótu myślowego - lepszymi obywatelami, są bardziej aktywne, zaangażowane w sprawy społeczne w sferze publicznej. - Wynika z tego, że zaangażowanie religijne polepsza aktywność obywatelską - podkreśla. - Kardynał Ratzinger, Papież Benedykt XVI od wielu lat wskazuje na potrzebę obecności w życiu publicznym wierzących ludzi świeckich. Sfera publiczna potrzebuje świadków religii chrześcijańskiej, katolickiej, czyli takich ludzi, którzy nie tylko mówią o wartościach, ale starają się je realizować w życiu prywatnym i przenoszą w sferę działalności publicznej - dodaje dr Aleksander Zioło.
Promocja myśli Benedykta XVI - Centrum Studiów Ratzingera to nie nowa szkoła. Centrum ma koordynować istniejące już instytucje czy też współdziałać z nimi, ale także promować rozwój kolejnych, nowych - wyjaśnia ks. dr Mariusz Kuciński. Dyrektor Centrum Studiów Ratzingera zaznacza, że będzie ono propagować metodologię pracy prof. Ratzingera, czyli w oparciu o studiowanie Pisma Świętego, nauczanie Ojców Kościoła szukać odpowiedzi na problemy i pytania stawiane przez współczesnego człowieka. Otwarcie takiego Centrum w Polsce to wielkie wyróżnienie. - To ogromne uznanie Ojca Świętego dla ducha uniwersyteckiego, dla młodzieży, polskich studentów. To nie tylko ogromne wyróżnienie, ale uznanie tego, że Polska jest godna podjąć taką inicjatywę i jest zdolna ją udźwignąć - zaznacza ks. prof. Kuciński. Informuje, że razem z watykańską Fundacją Centrum organizuje także konferencję, która 8 i 9 listopada br. odbędzie się w Rio de Janeiro. - Konferencja zostanie poświęcona ewangelizacji, prawdziwemu obrazowi człowieka i temu, jak współczesny świat redukuje ten obraz - mówi dyrektor Centrum. Zaznacza, że listopadowa konferencja będzie skierowana do świata uniwersyteckiego całej Ameryki Łacińskiej, ma służyć także przygotowaniu do spotkania Papieża Benedykta XVI z młodzieżą w 2013 roku właśnie w Rio de Janeiro.
Drogą myślicieli wiary Ksiądz prałat Giuseppe A. Scotti, przewodniczący Fundacji Watykańskiej J. Ratzingera - Benedykta XVI, inaugurację Centrum Studiów Ratzingera w Bydgoszczy scharakteryzował, jako prawdziwą inwestycję w przyszłość człowieka. - Nie tworzymy tutaj nowego wydziału teologii, nie jesteśmy konkurencją dla historycznych i ważnych uniwersytetów, ale chcemy razem podążać tą drogą wielkich myślicieli wiary. Również z tymi wielkimi myślicielami, których znajdujemy dzisiaj na naszych uniwersytetach, którzy tutaj, i przede wszystkim tutaj, mogą znaleźć pomoc i możliwość prezentacji swojego dorobku - zaznaczył ks. prałat Scotti. Podstawowym celem działania Centrum, jak podkreślało wczoraj wielu prelegentów, jest poszukiwanie prawdy o człowieku i o otaczającym go świecie. Ksiądz Kuciński podziękował Benedyktowi XVI za ogromne zaufanie do naszego Narodu. Przyznał także, iż powstał pomysł ufundowania nagrody "Master Ratzinger", którą otrzymywać mogliby najwybitniejsi badacze myśli Josepha Ratzingera. Z kolei prezydent Bydgoszczy Rafał Bruski udekorował ks. kard. Bertonego Medalem Prezydenta Miasta - najwyższym odznaczeniem przyznawanym przez władze Bydgoszczy. Uroczystości inauguracji Centrum odbyły się w ramach dwudniowej naukowej konferencji międzynarodowej "Etyka i ekonomia w świetle nauczania Benedykta XVI" wpisującej się w XXV Bydgoskie Dni Społeczne. Współpraca Małgorzata Bochenek
Marsz Rosjan w Warszawie Grupa od 5 tys. do 20 tys. rosyjskich kibiców weźmie udział w jutrzejszym marszu w Warszawie – poinformowała w rozmowie z dziennikarzami, po zakończeniu oficjalnej konferencji prasowej, dyrektor biura bezpieczeństwa i zarządzania kryzysowego stołecznego ratusza Ewa Gawor.
- Nie będzie to przemarsz przez całe miasto – zaznaczyła Gawor w trakcie konferencji. Rosyjscy kibice zbiorą się ok. godz. 17.30 naprzeciwko Muzeum Wojska Polskiego, skąd mają wyruszyć Mostem Poniatowskiego pod Stadion Narodowy – poinformowała Gawor.
- Kibice wejdą na tę część mostu, która jest przeznaczona dla ruchu pieszego, to jest północną część Mostu Poniatowskiego – powiedziała. Gawor mówiła, że w sobotę spotkała się z dziesięcioma przedstawicielami kibiców rosyjskich. Na spotkanie zaproszeni zostali także przedstawiciele policji.
- Zgodnie z prośbą, którą skierowali do nas ci kibice, zapytaliśmy, w czym możemy pomóc, co zamierzają. Oznajmili nam, że chcą grupowo przejść na Stadion Narodowy. (...) Nie widzieliśmy żadnych problemów w takim przejściu – powiedziała. - Oczywiście pytałam ich, co jest celem tego przemarszu, czy to będzie miało jakieś elementy albo podtekst polityczny. Przekonywali nas, że grupa kibiców pójdzie na stadion świętować święto piłki nożnej. Będą mieli jakieś gwizdki, bębny - dodała. Jak podkreśliła, kibice rosyjscy zostali przez nią uczuleni, żeby nie naruszali przepisów prawa. - W przypadku, gdyby tak się stało, spotkają się z interwencją policji. Prosiłam o spokojne zachowanie, aby nie prowokowali nikogo ani na stadionie, ani na mieście. (...) Dostaliśmy zapewnienie, ze marsz nie będzie miał podtekstów politycznych – powiedziała. - Mam nadzieję, że przemarsz Rosjan nie będzie zagrożeniem dla mieszkańców stolicy – komentuje zamieszanie wokół rosyjskiego marszu 12 czerwca wiceprzewodnicząca Rady m.st. Warszawy Olga Johann z Prawa i Sprawiedliwości. - Ktoś we władzach miasta na szczęście zrozumiał, że marsz jest prowokacją i w końcu ustalono jego zasady. Ktoś uświadomił pani prezydent Hannie Gronkiewicz-Waltz, że pomysł rosyjskiego marszu z politycznymi akcentami jest niebezpieczny – mówi „Codziennej” wiceprzewodnicząca Johann. Z kolei radny PiS Jacek Cieślikowski przypomina, że 11 listopada ub.r. stołeczna policja nie była przygotowana na atak niemieckich bojówek. Ponad pół roku później znów nie ma świadomości niebezpieczeństwa. – To, co wydarzyło się w Święto Niepodległości, powinno dać do myślenia władzom Warszawy, które mogłyby zapobiec zamieszkom – mówi w rozmowie z „Codzienną” radny PiS-u. Olga Alehno
Adwokat Sawickiej popełnił przestępstwo? Tomasz Kaczmarek oskarża obrońcę Beaty Sawickiej o popełnienie przestępstwa i naruszenie etyki adwokackiej - informuje "Rzeczpospolita". W sprawie Jacka Dubois do prokuratora generalnego trafiło już zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, natomiast do Naczelnej Rady Adwokackiej wpłynęła skarga. Tomasz Kaczmarek, który jako funkcjonariusz CBA (agent Tomek) rozpracowywał Beatę Sawicką, zarzuca Jackowi Dubois ujawnienie tajemnicy postępowania sądowego toczącego się z wyłączeniem jawności oraz ujawnienie tajemnicy państwowej. Zarzuty dotyczą wywiadów, jakich udzielał Dubois po uznaniu przez warszawski sąd, że jego klientka dopuściła się przestępstw korupcyjnych, i skazaniu jej na trzy lata bezwzględnego więzienia.
Dubois nie przyznaje się do winy. PAP
Przemysław Tytoń prześladowany za wiarę Choć dla zdecydowanej większości polskich kibiców Przemysław Tytoń jest bohaterem, są też tacy, którzy uważają, że jego występ… skompromitował reprezentację. Dlaczego? Bo polski bramkarz modlił się przed obroną rzutu karnego. Na platformie blogowej „Newsweeka” sensację wzbudził blog Erwina Wencla, który ostro zaatakował bramkarza polskiej reprezentacji za jego wiarę.
- Boisko to nie kaplica, a bramka to nie ołtarz, przed którym należy się modlić na klęczkach przed obroną karnego. Lepiej wykonać parę przysiadów na rozgrzewkę dla rozluźnienia mięśni. Oburzają mnie, całkiem na serio wypowiedziane słowa Tytonia, że to dzięki Panu Bogu udało mu się obronić Polskę przed kompromitującą porażką. Ja bym wolał żeby wyniki sportowe zależały wyłącznie od umiejętności ludzkich a nie kaprysu niebios. Tymi słowami Tytoń uczciwie zasłużył sobie na czerwoną kartkę do końca Euro – napisał Erwin Wencel. Powodem wzburzenia była sytuacja, w której przed obroną rzutu karnego i uratowaniem reprezentacji od porażki w meczu otwarcia, Przemysław Tytoń przyklęknął w bramce, odmówił krótką modlitwę i przeżegnał się. To doprawdy zdumiewające, że w kraju, w którym zdecydowana większość obywateli deklaruje się, jako katolicy, osoby wierzące prześladowane są przez różnego rodzaju mniejszości, które z kolei pod różnymi pretekstami starają się usunąć wszelkie przejawy wiary z życia publicznego. W takiej sytuacji Polak-Katolik nie może milczeć. Czy Ty miałbyś odwagę pomodlić się w takim momencie? Przemysławowi Tytoniowi należy się szacunek. O tym, że wiara w Boga nie jest żadnym obciachem odważnie mówi także Robert Lewandowski. Dołączając do akcji "Nie wstydzę się Jezysa" czołowy polski napastnik mówi o sile, jaką daje mu wiara, zarówno na boisku, jak i w życiu codziennym. Piotr Łuczuk
PIS chce zmian w ustawie o spółdzielniach Masz mieszkanie spółdzielcze i nie było cię stać na jego wykup? Prezes zarabia tysiące i niewiele robi, a ty nie masz na to wpływu? Prawo i Sprawiedliwość chce z tym skończyć. Proponuje zmiany w ustawie o spółdzielniach mieszkaniowych - pisze "Gazeta Polska Codziennie". Od 14 czerwca 2007 r. około miliona lokatorów mieszkań spółdzielczych stało się ich właścicielami. A to dzięki ustawie, którą przeforsowało wówczas Prawo i Sprawiedliwość. Okazało się jednak, że choć nowe przepisy pozwalały na wykup mieszkań za przysłowiową złotówkę, to jednak koszty podnosiły m.in. sprawy związane ze sporządzeniem aktu notarialnego. Ich koszty sięgały ok. 700 zł, ale - jak wyjaśnia poseł PiS Łukasz Zbonikowski - dla osób starszych czy bezrobotnych mogły stanowić barierę. Według danych z 2010 r. liczba mieszkań spółdzielczych wynosiła ok. 2,7 mln. Ponadto 17 grudnia 2008 r. Trybunał Konstytucyjny uznał, że artykuł 8 ust. 1 tej ustawy, przyznający spółdzielniom mieszkaniowym trzy miesiące na przeniesienie praw własnościowych do lokalu jest niezgodny z konstytucją. Niezgodność dotyczy vacatio legis. PiS zamierza zwolnić spółdzielców, którzy będą przekształcali swoje mieszkania we własność indywidualną, z konieczności sporządzania aktu notarialnego. - Akt notarialny jest jedynie potwierdzeniem tego faktu - mówi Zbonikowski. Najważniejsza jest decyzja rady nadzorczej spółdzielni. To na jej podstawie można by dokonywać wpisu o własności w księdze wieczystej. Jednak na ułatwieniach dotyczących wykupu za złotówkę nie kończą się zmiany proponowane przez PiS.
- Poważnym problemem wielu spółdzielni pozostaje nadal władztwo prezesów i rad nadzorczych - ocenia Zbonikowski.
Zarządy spółdzielni stały się dobrym miejscem pracy dla dawnej nomenklatury, a także członków służb specjalnych. Jeden z przykładów opisywała „Gazeta Polska”. Ujawniła, że Jerzy Karpacz, ostatni szef Służby Bezpieczeństwa w czasie, kiedy palono teczki, miał doradzać jednej z warszawskich spółdzielni. Ich prezesi zarabiają po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Walka z tymi patologiami jest trudna. Spółdzielnie, mimo że czasem dysponują większym budżetem niż samorządy, nie podlegają takim procedurom kontrolnym jak one. Do spółdzielni nie wejdą kontrolerzy Najwyższej Izby Kontroli czy izb obrachunkowych. W tej sytuacji PiS proponuje rozwiązania, które dadzą lokatorom większe możliwości kontroli i wpływania na decyzje dotyczące ich bloków i osiedli. Obecnie członkowie spółdzielni mają wgląd w to, na co zostały wydane ich pieniądze. Są to jednak informacje o charakterze ogólnym.
– Chcemy, aby lokatorzy każdego bloku mogli się dowiedzieć, jak wyglądają wpływy i plany wydatków na ich budynek. Czyli wprowadzić nie tylko ewidencję, ale i rozliczenie na poszczególne bloki. Dzięki temu mogliby decydować, czy w danym roku pomalować klatkę schodową, czy dokonać innych napraw – wyjaśnia Zbonikowski. Poseł PiS informuje ponadto, że jego partia przygotowuje nowe zapisy, które definitywnie wykluczą możliwość utrudniania lub uniemożliwiania członkom spółdzielni udziału w walnych zgromadzeniach. Wiceprezes PiS Beata Szydło dodaje, że istotą zmiany jest obrona praw członków spółdzielni. – Zdarza się, że prezesi spółdzielni lub zarządy tworzą własne imperia, nie licząc się z dobrem mieszkańców. Chodzi nam o wypracowanie stanowiska, które przyniosłoby równowagę – pozwoliłoby na zachowanie tego, co jest dobre w spółdzielniach, przy jednoczesnej obronie praw lokatorów – wyjaśnia w rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie”. Gazeta Polska Codziennie
Załamanie dochodów podatkowych W poprzednim tygodniu sam resort publikując dane dotyczące wykonania budżetu za 4 pierwsze miesiące roku przyznał, że jeżeli chodzi o wpływy z VAT-u, to sytuacja robi się dramatyczna.
1. W pracach nad budżetem państwa na rok 2012, minister Rostowski wprawdzie przyjął realistyczny poziom wzrostu PKB (o 1,5 punktu procentowego niższy niż na rok 2011), ale jednocześnie zaplanował duży wzrost dochodów podatkowych głównie z VAT i akcyzy. Te z VAT-u miały być o aż 12 mld zł (o około 10%) większe niż w 2011, choć nie przewidywano kolejnej podwyżki jego stawek. Dochody z akcyzy miały wzrosnąć o 4 mld zł, choć przy ogłaszaniu podwyżki akcyzy na olej napędowy uzasadniano, że mają one przynieść około 2 mld zł dodatkowych dochodów podatkowych. Dochody z CIT i PIT miały wzrosnąć odpowiednio o 1 mld zł i 2 mld zł w porównaniu z przewidywanym poziomem wykonania wpływów z tych podatków w roku 2011, mimo założenia przez samego ministra znacznie niższego poziomu wzrostu PKB. Już wtedy wielu ekspertów ostrzegało Rostowskiego, że zaplanowanie aż takiego poziomu wzrostu dochodów podatkowych szczególnie z VAT, to zwykłe chciejstwo i sam minister będzie w poważnym kłopocie, jeżeli te wpływy będą mniejsze. Rostowski odpowiadał, że eksperci się mylą, a opozycja rozpowszechnia pesymizm i jak zwykle nie ma racji.
2. W poprzednim tygodniu jednak sam resort publikując dane dotyczące wykonania budżetu za 4 pierwsze miesiące roku przyznał, że jeżeli chodzi o wpływy z VAT-u, to sytuacja robi się dramatyczna. O ile w roku 2011 w porównaniu do tych samych miesięcy roku poprzedniego wpływy z VAT narastająco rosły: w styczniu 13,9%, w lutym 14,9%, w marcu o 15,2% i w kwietniu o 15,5%, to w tych samych miesiącach roku 2012 narastająco zmniejszają się: w styczniu wzrost wyniósł 12%, w lutym 9,5%, w marcu 4.3% a w kwietniu tylko 2,5%. Co więcej w marcu i kwietniu wpływy z VAT w wielkościach bezwzględnych były niższe niż w tych samych miesiącach roku 2011, co oznacza że w roku 2012 wpływy z VAT nie tylko nie będą wyższe niż w roku 2011, ale mogą być wręcz niższe. Jest to sytuacja, która nie wydarzyła się w Polsce już od wielu lat i ma ona miejsce w sytuacji kiedy poziom inflacji jest wyraźnie wyższy niż ten przyjęty w ustawie budżetowej. W budżecie, bowiem przyjęto wskaźnik inflacji na poziomie 2% a w pierwszych miesiącach tego roku wskaźnik inflacji wynosił ponad 5%, a obecnie obniżył się do 4%. Przy dwukrotnie wyższym wskaźniku inflacji w stosunku do tego zaplanowanego wpływy z VAT-u powinny być wyższe w stosunku do tych zaplanowanych i to bardzo wyraźnie, bowiem oddziałuje na nie pozytywnie aż dwa czynniki wzrost gospodarczy i wyższa inflacja.
3. Jeżeli te tendencje w dochodach podatkowych się utrzymają (szczególnie w podatku VAT), a wszystko wskazuje na to, że tak niestety będzie (po poprawie sytuacji w miesiącu czerwcu i być może lipcu ze względu na Euro 2012 już we wrześniu wrócimy do szarej rzeczywistości), to minister Rostowski na jesieni znajdzie się w nie lada kłopocie. Brak około 12 mld zł dochodów z VAT nie da się niczym załatać. Wprawdzie w budżecie pojawi się około 8 mld zł wpłaty z zysku NBP (a nie był to dochód planowany) i jeżeli środki te miałyby być przeznaczone na finansowanie wydatków, to potrzebna jest nowelizacja budżetu, a to nie będzie proces łatwy dla rządzących, mimo, że mają większość w Parlamencie.Jeżeli więc rząd nie zdecyduje się na nowelizację budżetu, to będzie musiał dokonać cięć po stronie wydatków budżetowych, a tu oszczędności na taką skalę znaleźć nie sposób. Jedynym wyjściem będzie wtedy cięcie wydatków inwestycyjnych, a te po Euro 2012 i tak będą poważnie ograniczone, co już sygnalizuje na przykład sektor budowlany zapowiadając na jesieni masowe zwolnienia pracowników. A swoją drogą to ciekawe jak minister Rostowski mający na każdą niepomyślną dla rządu okoliczność, na podorędziu jakieś „zgrabne” wyjaśnienie, pokazujące, że winni są wszyscy tylko nierządzący, wyjaśni to zjawisko spadających z miesiąca na miesiąc dochodów z podatku VAT? Kuźmiuk
Dzielnie broniąc sierpa i młota Według publicysty "Gazety Wyborczej" na symbole komunistyczne powinniśmy patrzyć z większym pobłażaniem niż na swastykę, bo "komunizm, jako ideologia jest martwy", w przeciwieństwie do nazizmu. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. "Komunizm, jako ideologia jest martwy. Nikt dziś w jego imię na świecie nie rozstrzeliwuje burżujów, nie rozkułacza rolników, nie buduje łagrów. Jego symbole należą już tylko do historii" - pisze Rafał Zasuń z gazety Michnika. I dodaje: "Niestety, nie da się tego samego powiedzieć o faszyzmie. Bandyci spod znaku swastyki wciąż biją ludzi o innym kolorze skóry bądź innych poglądach, także w Polsce. Faszyzm wciąż ma sporą siłę przyciągania dla tysięcy ludzi w Europie, a nienawiść i przemoc, którą niesie ze sobą, jest groźna." Bardzo to wszystko wstrząsające, ale też i bardzo ogólnikowe. Redaktorowi Zasuniowi warto zadać, więc kilka bardziej szczegółowych pytań:
1. W łagrach w komunistycznej Korei Północnej, co roku umiera ok. 10 tys. osób (wyliczenia The International Coalition to Stop Crimes Against Humanity in North Korea), nie licząc dziesiątek tysięcy ofiar głodu i chorób żyjących "na wolności". Czy na świecie istnieje faszystowski kraj, prowadzący równie krwawą i okrutną politykę wobec własnych obywateli?
2. W państwach rządzonych przez komunistów - i wciąż uznających komunizm za oficjalną ideologię - w ramach walki z religią i z wrogami państwa ludowego prześladowane są setki tysięcy ludzi. Mowa tu m.in. o Chińskiej Republice Ludowej, Wietnamie i Kubie. Czy na świecie istnieją kraje oficjalnie odwołujące się do faszyzmu lub hitleryzmu, które w podobnym stopniu represjonują politycznych wrogów?
3. W wielu krajach rządzonych przez postkomunistów - np. na Ukrainie i Białorusi, w Rosji - kwitnie korupcja i struktury mafijne, prześladuje się opozycję i niezależne media, morduje się niewygodne osoby. Czy na świecie istnieją państwa rządzone przez byłych faszystów, trapione przez podobne patologie?
4. W wielu krajach Unii Europejskiej oficjalnie funkcjonują partie komunistyczne. Prezydenci Włoch, Cypru, Rumunii, Chorwacji, Litwy, Łotwy i Słowacji - a także Komisji Europejskiej (Jose Barroso) - to byli lub obecni członkowie partii komunistycznych. Czy byli lub obecni członkowie partii faszystowskich mają podobny wpływ na życie publiczne w Unii Europejskiej?
5. Według danych Europolu w 2010 r. odnotowano 45 aktów terroru "lewicowego" (komunistycznego) i 0 (zero) aktów terroru "prawicowego", czyli faszystowskiego. W 2009 r. te statystyki wyniosły odpowiednio 40:4, a w 2008 r. - 28:0. Jak się to ma do tezy o żywotności ideowej faszyzmu i martwocie komunizmu? Nie podejrzewam, że red. Zasuń odpowie na te pytania - ale warto, by się nad nimi zastanowił. Może następnym razem mądrzej będzie bronił sierpa i młota.
Grzegorz Wierzchołowski
Tomaszewski: "Gdyby nie to zwycięstwo, które świętują jutro Rosjanie, nie byłoby Ukrainy, a my nie mielibyśmy Euro Legendarny bramkarz Jan Tomaszewski broni praw Rosjan do świętowania w Warszawie. W rozmowie z portalem fronda.pl twierdzi, że "powinniśmy także uhonorować ten dzień, bo m.in. dzięki niemu żyjemy w demokratycznym kraju". Ja się dziwię, że robi się z tego taką aferę. Wczoraj dzwonił do mnie dziennikarz brytyjskiego „Timesa” i pytał, co o tym sądzę. A ja uważam, że to bardzo dobra inicjatywa! Przecież to święto, jak mówią Rosjanie, odzyskania wolności, jest nieodłącznie związane z wolnością państw byłej demokracji ludowej. Gdyby nie to zwycięstwo, które świętują jutro Rosjanie, nie byłoby Ukrainy, a my nie mielibyśmy Euro. My powinniśmy także uhonorować ten dzień, bo m.in. dzięki niemu żyjemy w demokratycznym kraju.Ponadto, nie widzę w przemarszu nic strasznego, bo na każdy stadion, w każdym mieście, chodzą kibice. Od tego jest policja, by zapewnić tym ludziom bezpieczeństwo. Przecież oni nie przylatują helikopterami, które lądują tuż nieopodal trybun, ale muszą jakoś dojść na ten stadion! Robi się wielką awanturę, że przez most Poniatowskiego przejdą Rosjanie, a to jak oni mają przejść? Pod wodą? Po dnie Wisły? Proszę zobaczyć, co się dzieje, kiedy rozgrywane są u nas mecze ligowe. Kiedy gra Polonia, to kibice maszerują na stadion zwartymi grupkami. W każdym innym mieście jest tak samo. Rosjanie wystąpili o pozwolenie do ratusza, dostali zgodę, będą i muszą być pod kontrolą policji, i bardzo dobrze, że tak jest. Ja tylko apeluję do polskich kibiców, by zachowywali się tak, jak do tej pory, pokazali, że przyjmujemy gości z otwartymi ramionami.
Tomaszewski podtrzymał także krytyczną ocenę kadry narodowej. On [Smuda red.] stał się zakładnikiem tej drużyny, bo jeśli nakłaniał Francuza i dwóch Niemców, którzy reprezentowali już swoje kraje, do zdradzenia futbolowych reprezentacji, to byłoby głupio, gdyby ich nie wystawił. Jeszcze raz podkreślę, że skoro w naszej drużynie gra Francuz, który grał już w koszulce trójkolorowych, i dwóch Niemców, którzy zdobywali laury dla niemieckiej piłki, a do tego przestępca skazany prawomocnym wyrokiem za korupcję (najgorsze przestępstwo w sporcie!), to nie jest to normalne. Dlatego nie oglądam meczów Polski, bo nie utożsamiam się z tą drużyną, jako naszą reprezentacją. Utożsamiam się natomiast z drużyną, jaką jest 40-milionowy naród, który co dzień, nie tylko podczas meczów kadry Smudy, Laty i PZNP, zdaje jak na razie świetnie egzamin. Poza nielicznymi, drobnymi incydentami wszystko idzie wspaniale, pokazujemy się z jak najlepszej strony.
Piński
Narodowość i płeć. Kwestia urodzenia? Jedni uważają, że narodowość i płeć to kwestia genów. Drudzy - że to poczucie przynależności do danej kategorii społecznej. Nie takie proste pytania Pytania, które spróbujemy dzisiaj rozważyć, będą odrobinę podchwytliwe. Na pierwszy rzut oka banalne, oczywiste i niezbyt rozsądne. W rzeczywistości trudne, prowokacyjne i otwarte na rozmaite odpowiedzi. Kto to jest Polak? Co to znaczy: być częścią Narodu Polskiego? Kim jest mężczyzna? Kim jest kobieta? Czy nasza narodowość i płeć są dziełem przypadku? Czy zależą wyłącznie od tego, jacy się urodziliśmy? A może to, do jakiej narodowości lub płci należymy, jest naszą osobistą decyzją? Czy ktoś, kto kiedyś był Portugalczykiem, może zostać Polakiem? Czy Polak może zamienić się w Portugalczyka? Czy mężczyzna może przeobrazić się w kobietę? Czy kobieta może stać się mężczyzną?
Biologia czy psychologia? Na pytania, które właśnie zostały zadane, można udzielić różnych odpowiedzi. Pan Iksiński mógłby powiedzieć, że kod genetyczny jest czymś obiektywnym, namacalnym i determinującym naszą tożsamość. Pan Igrekowski mógłby stwierdzić, że liczy się tylko to, co czujemy i świadomie przyjmujemy. Na potrzeby niniejszego artykułu stworzymy dwa pojęcia określające ludzki stosunek do omawianych zagadnień. Tych, którzy wierzą, że narodowość i płeć są kwestią genów, będziemy nazywać Stronnictwem Krwi. Drugą stronę frontu, czyli głosicieli teorii przeciwnej, nazwiemy zaś Stronnictwem Kultury.
Ilu nacjonalistów, tyle przekonań Istnieje pogląd, według którego nacjonaliści opowiadają się za klasyfikowaniem ludzi na podstawie ich pochodzenia. Prawda wygląda jednak nieco inaczej. Nie należy zapominać, że ideologia nacjonalistyczna dzieli się na szereg nurtów, które interpretują rzeczywistość na wiele sposobów. Inaczej myśli klasyczny endek, a inaczej zacietrzewiony nazbol (narodowy bolszewik). Postulaty dzisiejszego Obozu Narodowo-Radykalnego są sprzeczne z tymi, które głoszą falangiści, nawiązujący do dorobku przedwojennego ONR “Falanga”. W środowisku nacjonalistów spotkamy zarówno wyznawców Krwi, jak i wyznawców Kultury. Nie znajdziemy jednak prostej, uniwersalnej definicji Polaka.
Stronnictwo Krwi (geny są najważniejsze) Stronnictwo Krwi to głównie ruchy nacjonalistyczno-plemienno-pogańskie. Zdaniem tej społeczności, Polakiem jest wyłącznie ten, kto pochodzi z polskiej rodziny. Nie liczy się to, z jakim Narodem ktoś się utożsamia, tylko to, jakie ma pochodzenie etniczne. Według tej koncepcji, przynależność do danej nacji nie jest kwestią osobistego wyboru. Nikt nie może nabyć ani zrzec się polskości. Stronnictwo Krwi postrzega narodowość, jako coś obiektywnego, niezmiennego i niepodważalnego. Jeśli X uważa się za Polaka, mówi po polsku, miłuje Nadwiślańską Krainę, lecz ma irlandzkie pochodzenie, to dla reprezentanta Stronnictwa Krwi i tak jest Irlandczykiem. Zwolennik omawianego światopoglądu może myśleć: “Fajnie, że X kocha Polskę, ale szkoda, że dopuszcza się nielojalności względem Narodu Irlandzkiego”. Do tej kategorii nacjonalistów należą między innymi panslawiści.
Stronnictwo Kultury (uczucia są najważniejsze) Stronnictwo Kultury zapatruje się na polskość zupełnie inaczej. Utrzymuje, że nie wystarczy mieć polskich genów, aby móc się uważać za przedstawiciela Narodu Polskiego. Na miano Polaka trzeba sobie zasłużyć. Szacunek do symboli narodowych, zainteresowanie losem kraju, poczucie przynależności do Polskiej Wspólnoty - to tylko niektóre z wymaganych cech. W światopoglądzie Stronnictwa Kultury istnieje pojęcie wynarodowienia. Oznacza ono, że nawet ktoś, kto ma ojca Polaka, matkę Polkę i dziadków Polaków, może stracić swoją polskość. Zdrada stanu, pogardliwy stosunek do Ojczyzny, całkowita asymilacja z innym Narodem - oto czynniki, które mogą sprawić, że Polak przestanie być Polakiem. Polskie geny nie mają znaczenia w sytuacji, gdy ktoś nie identyfikuje się z Narodem Polskim. Narodowość to coś więcej niż DNA i drzewo genealogiczne.
Rossmann i Mosdorf - ikony ONR “ABC” Skoro jesteśmy już przy temacie Stronnictwa Krwi i Stronnictwa Kultury, przytoczmy pewien fakt historyczny. Ci, którzy nie interesują się przedwojennym Ruchem Narodowym, nie mają pojęcia, że najsłynniejsi reprezentanci Obozu Narodowo-Radykalnego “ABC” nazywali się Henryk Rossman i Jan Mosdorf. Osoba pisząca ten artykuł zapewnia, że jej wykładowca (wówczas profesor uczelniany, obecnie profesor zwyczajny) potwierdził, iż Mosdorf był z pochodzenia Żydem. Rossmana i Mosdorfa można ponadto znaleźć na specjalnej, internetowej liście osób publicznych mających niepolskie korzenie. Inne obcobrzmiące nazwiska związane z ONR “ABC”: Heinrich, Kemnitz, Martini, Todtleben.
Bardziej polscy od niejednego Polaka Chociaż panowie Henryk i Jan wywodzili się z Narodu Żydowskiego, w pełni utożsamiali się z Narodem Polskim i stali na czele umiarkowanych polskich narodowców. Dla Stronnictwa Krwi jest to rzecz zdumiewająca. Dla Stronnictwa Kultury - zupełnie normalna. Kariera Rossmana i Mosdorfa jest dowodem na to, że nie wszyscy nacjonaliści oceniają ludzi na podstawie ich genów. Są bowiem tacy, dla których liczy się poczucie przynależności narodowej oraz stosunek do Polski i Polaków. Henryk Rossman i Jan Mosdorf byli bardziej polscy od niejednego rdzennego Polaka. Obaj zrobili bardzo dużo dla tutejszego Ruchu Narodowego. Rossman zmarł w roku 1937. Mosdorf dożył czasów wojny i trafił do obozu koncentracyjnego Auschwitz. Tam bezinteresownie pomagał Żydom, za co został rozstrzelany przez nazistów.
Sex i gender Czyż z ludzką płcią nie jest tak jak z narodowością? W tym przypadku również mamy do czynienia ze Stronnictwem Krwi i Stronnictwem Kultury. Zdaniem tego pierwszego, płeć jest rzeczą obiektywną i niezmienną, którą określa się na podstawie genów i genitaliów. Zdaniem tego drugiego, płeć to kwestia indywidualnego mniemania, czyli poczucia przynależności do kobiet lub mężczyzn. Sympatyk Krwi jest przekonany, że płci - tak jak pochodzenia - nie można się wyrzec. Sympatyk Kultury utrzymuje, że geny i genitalia się nie liczą, bo tożsamość płciowa jest zakodowana w naszych mózgach. Przepiękny konflikt między tradycjonalistami od “sex” a postępowcami od “gender”! Dla niewtajemniczonych: “sex” to określenie płci biologicznej, a “gender” to synonim płci kulturowej.
Argumenty, argumenty Ktoś, kto opowiada się za Stronnictwem Krwi, mógłby oznajmić: “Dziewczyna, która wstrzykuje sobie męskie hormony, poddaje się specjalnym operacjom i wymienia sobie dokumenty, nie przestaje być dziewczyną, bo nadal ma żeńskie DNA. Wprawdzie zostaje upodobniona do mężczyzny i przyjmuje męską rolę społeczną, ale to niczego nie zmienia”. Ktoś, kto preferuje Stronnictwo Kultury, mógłby zaś zakomunikować: “Chłopak to chłopak i chłopakiem pozostanie. Facet jest męski od A do Z. Taki się rodzi, taki dojrzewa i taki umiera. Nie może się pozbyć swojej męskości, bo jest ona częścią jego osobowości. Z chłopa nie będzie baby. Nie ma takiej opcji. To nic, że koleś przez przypadek urodził się z waginą. Ten drobny szczegół nie szkodzi jego męskiej naturze”.
Wojna dwóch porządków Dysputa na temat “Czy mężczyzna urodzony w ciele kobiety jest mężczyzną, czy kobietą?” przypomina spór “Czy Włosi fińskiego pochodzenia są Włochami, czy Finami?”. W obu przypadkach mamy do czynienia z brakiem wspólnych, akceptowalnych dla wszystkich definicji. Brak, o którym mowa, wynika z różnic światopoglądowych: tych najgłębszych, najbardziej fundamentalnych. Stronnictwo Krwi i Stronnictwo Kultury nie mogą się ze sobą dogadać, bo reprezentują dwa przeciwstawne systemy filozoficzne. To jest wojna dwóch odmiennych porządków, dwóch wszechświatów, dwóch wykluczających się ontologii. Równie dobrze wulgarny materialista mógłby dyskutować z idealistycznym platończykiem. Kompromis nie jest możliwy, albowiem jedna opcja stanowi totalne zaprzeczenie drugiej. Ogień nigdy nie pogodzi się z wodą.
Jak w “Ferdydurke” Gombrowicza Cóż, trzeba to po prostu zaakceptować. Bo skoro jest Filidor, to musi być również anty-Filidor (pisał o tym Witold Gombrowicz w utworze pt. “Ferdydurke”). Nieporozumienia między Stronnictwem Krwi a Stronnictwem Kultury dotyczą także formy, gęby i pupy. Społeczeństwo wymaga od nas, byśmy występowali w jakiejś formie: męskiej lub żeńskiej. Stronnictwo Krwi zaciekle broni tych form, a Stronnictwo Kultury próbuje je obalić. Krew przyprawia Kulturze gębę szaleńca, a Kultura przyprawia Krwi gębę szowinisty. Ofiary formy i gęby, po obu stronach barykady, czują się stłamszone do granic możliwości. Króluje wówczas pupa, czyli przykre uczucie upupienia. Pytanie: kto w tej awanturze ma rację? Stronnictwo Krwi, które jest jak synteza, czy Stronnictwo Kultury, które jest jak analiza? Po której stronie leży Prawda? Otóż Prawda tkwi w symetrii. Reszta jest milczeniem.
PS. Media informują czasem o losach pewnego młodzieńca, który przeżył masakrę na wyspie Utoya. Młody człowiek urodził się w Norwegii: właśnie tam mieszka i udziela się politycznie. Ma jednak polskie korzenie i umie mówić po polsku. Jak nazywają go nasi dziennikarze? Jedni określają go jako “Polaka”, a drudzy jako “Norwega polskiego pochodzenia”. Proszę spojrzeć… Nawet żurnaliści dzielą się na Stronnictwo Krwi i Stronnictwo Kultury!
PS 2. Grób Henryka Rossmana (polskiego nacjonalisty żydowskiego pochodzenia):
http://www.nop.org.pl/wp-content/uploads/2012/04/wawa.jpg?6949c1
Tajne porozumienie w/s. „Starucha” Trzeba też pamiętać, że futbol i jego bliskie otoczenie należą do sportów kontaktowych. Jeszcze dziś wielu będzie miało okazję przekonać się na własnej skórze, jak bardzo kontaktowy jest to sport. Okazuje się, że dziś już wszystko jest polityką, nawet te dziedziny pozornie od niej oddalone, które na pierwszy rzut oka z politykowaniem nie mogą mieć nic wspólnego. To, że życie to często gra pozorów, a w wielu przypadkach decydują niuanse niewidoczne na pierwszy rzut oka, to też rodzaj polityki. Pierwszy lepszy z brzegu przykład – potajemne flirty i zdrady małżonków, którzy, na co dzień tworzą monolit szczęśliwej rodziny, mogą mieć różnoraki przebieg i dynamikę. Może je cechować pozorny chłód i opanowanie, lub odwrotnie – przypominać temperaturę wrzenia. Każda ze stron stara się ugrać jak najwięcej dla siebie. Zdrada/zdrady mogą mieć charakter jednorazowego wyskoku, mogą cyklicznie się odradzać lub trwać przez cały czas trwania związku. Zdarza się, że kończą się dramatem. Najczęściej tą najbardziej poszkodowaną stroną zostają dzieci lub (i) ten małżonek, który pozostał wierny małżeńskiej przysiędze. I, o ile nie ma ofiar, to wszystko wydaje się mieć szczęśliwe zakończenie.
Takim wyjętym z ram pozorów okazuje się być sport i jego najbliżej otoczenie – kibice. Tutaj na dobre zadomowiła się polityka i jeśli przyjrzeć się uważnie skali tego zjawiska, to szybko dojdziemy do przekonania, że tych kilkanaście dywizji zdyscyplinowanych kibiców może niebawem zaważyć o być lub nie być zawodowych polityków będących u władzy. Przy okazji meczu otwarcia we Wrocławiu, w którym Rosja w pięknym stylu pokonała Czechy, doszło do zadymy w piłkarskiej strefie kibica: kibole Sbornej pobili dwudziestu stewardów. Incydent natychmiast został objęty blokadą informacyjną i gdyby nie fakt, że dziś społeczeństwo jest uzbrojone w swoje niezależne kanały informacyjne, a wyposażeniem są: telefony, kamery, komputery i Internet, to jak za czasów istnienia państwa towarzyszy i kolesiów społeczeństwo nie zostałoby poinformowane o zdarzeniu. Wczorajsi towarzysze – dzisiejsi kolesie, którzy od tych pierwszych otrzymali w spadku możliwość sprawowania warunkowej władzy* mogą liczyć jedynie na oficjalny obieg mediów, który zaczyna się kurczyć w obliczu nowych technologii – mediów publicznych, nad którymi pieczę (jeszcze) trzymają politycy i starają się być jedynymi dysponentami tajemnic. Wracając do „incydentu” we wrocławskiej strefie kibica, trzeba inaczej spojrzeć na to co miało tam miejsce i jaki prawdziwy był cel tej zadymy. Tutaj, jak w starym chińskim porzekadle, prawdziwa sztuka obywała się z dala od kamer. Tej akcji trzeba było nadać wszelkich atrybutów realnego zagrożenia podkręcić tak temperaturę, aby wszystko wyglądało groźnie. Wprowadzono wszelkie atrybuty, jakich używa się w politycznych starciach. Pojawił się język nienawiści i zaciekłego ataku zwaśnionych stron – pojawił się, dlatego, że chwilę po zdjęciu blokady informacyjnej usłużne media zaczęły pichcić zamówioną polityczną potrawkę. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale kiedyś ta „rzetelność” mediów zostanie sowicie wynagrodzona – spłonie nie jedna redakcja, niejeden wóz transmisyjny pójdzie z dymem, a pismakom przyjdzie szukać innego zajęcia. Turniej, jaki jest każdy widzi. Kibiców interesuje widowisko – świętują każdą strzeloną bramkę, a trzeba przyznać, że jest, na co patrzeć. Jak dotąd najsłabszym meczem był mecz otwarcia. No, ale czego oczekiwać od statystów Smudy, statystów, którzy już i tak dostatecznie wybili się w reklamach na okoliczność tego turnieju. Dziś Tytoń kilka razy sięgnie do tabakierki, aby wyjąć piłkę z siatki. I skończy się wszystko. Skończą się marzenia i padną nadzieje, tylko PZPR w PZPN-nie po/zostanie nietknięty. Wspomniane „dywizje kibiców” potrafią się zjednoczyć wtedy, kiedy mają przed sobą ważny cel. Te siły mogą zmienić przebieg wszystkiego, i gdyby nie umiejętność polityki, którą uprawia się w ramach tych struktur, to ten turniej też mógłby przybrać zupełnie inną oprawę i nieoczekiwanie zakończyć się zaraz po dzisiejszym meczu Polska – Rosja, albo jeszcze w trakcie jego trwania. Nie jest tajemnicą żadną, że wiele gorących głów oficjalnie deklarujących spokojne rozegranie turnieju piłkarskiego w Polsce i na Ukrainie chciałoby, aby sprawy „mimowolnie” wymknęły się spod kontroli i emocje wzięły górę na zdrowym rozsądkiem. Byłaby to niesamowita, wręcz niepowtarzalna, okazja do załatwienia kilku pieczeni na jednym ogniu. Można by przy okazji spałować polskich kiboli i pozamykać ich w więzieniach – ponoć największe zaplecze PiS. Można by ocenić przydatność odpowiednich służb i użyć właściwych środków i sił dla przećwiczenia wariantu siłowego. Ale przede wszystkim, to co najważniejsze w tym wszystkim, to spokojne zamiecenie pod dywan wszystkich afer, które jak grzyby po deszczu wyrosły pod parasolem PO & PSL przy organizacji Euro 2012. To, że jednak polityka bywa nieprzewidywalna, to już wiemy. To, że uprawia się politykę w ramach klubu(ów) kibica, to też wiemy. To, że dziś mostem Poniatowskiego w Warszawie przejdą rosyjscy kibice też wiemy. Nie wiemy tylko jednego, a mianowicie tego – jakim wynikiem zakończy się mecz, i nie wiemy (znaczy się, wie to zapewne Prezes Rosyjskiej Unii Kibiców Aleksander Szprygin, i kilka innych osób) dlaczego autora hasła „Donald matole, twój rząd obalą kibole” Piotra Staruchowicza zwanego Staruchem zdecydowano się wypuścić na wolność? Kibice, kiedy trzeba, potrafią się skrzyknąć i zjednoczyć, kiedy trzeba potrafią stawić czoła największym siłom policyjnym. Jeśli zajdzie taka potrzeba, to odłożą na bok swary i osobiste (klubowe) animozje zupełnie jak politycy, kiedy głosują niekorzystną ustawę dla nieuprzywilejowanej części społeczeństwa. Po wrocławskim incydencie w strefie kibica rozdzwoniły się telefony przekaz był jeden – jednoczymy się wszyscy na meczu Polska – Rosja w Warszawie. Pod „bronią” znajdują się polskie dywizje wszystkich piłkarskich klubów, nawet tych, które, na co dzień pozostają ze sobą w stanie wojny. Wnikliwi obserwatorzy – znawcy środowisk około-piłkarskich doszli do wniosku, że trzeba rozmawiać językiem dyplomacji. Poza oficjalnym obiegiem trwały ustalenia i negocjacje. Nie znamy szczegółów tych negocjacji. Nie wiemy, czy, kiedy i gdzie pojawi się Staruch. Polityka, podobnie jak piłka, bywa nieprzewidywalna. Środowiska kibiców jeszcze niedawno traktowane były jako nieformalne grupy i pozostawały pod szczególnym nadzorem, podobnie jak czeskie koleje. Nie jest tajemnicą, że generalny ton uprawiania polityki wewnątrz danego środowiska zależy od zamysłu jej liderów – często są to ludzie powiązani ze służbami. Tajemnicą pozostaje sposób i wielkość finansowania tych środowisk. Gdyby doszło do zapowiadanego starcia – wojny polsko ruskiej, to zapewne bufetowa Hanka od środy przestałaby być prezydentem Warszawy, a Tusk nie musiałby ogłaszać decyzji, że pozostaje na czele PO – największych macherów od czasów Leszka Millera. Skoro jednak została ustalona główna linia polityczna, to bufetowa i DnaladMatole mogą spokojnie spać, nawet gdyby zaiskrzyło tu i ówdzie i nawet wtedy, gdyby powodem tego zaiskrzenia miała być przegrana biało czerwonych, dajmy na to 0-3 do przerwy. Piłka jest okrągła – miej więcej tak jak stół w Magdalence. Gdyby ktoś miał wątpliwości, to niech zadzwoni do „Fryzjera” , który z Markiem D. obstawili wszystkie możliwe zakłady w ramach tzw. resocjalizacji. Trzeba też pamiętać, że futbol i jego bliskie otoczenie należą do sportów kontaktowych. Jeszcze dziś wielu będzie miało okazję przekonać się na własnej skórze, jak bardzo kontaktowy jest to sport.
* władza warunkowa – wynegocjowane zapewnienie niekaralności dla partyjnej wierchuszki PZPR, MO, SB, WSW i podległych służ. Wiktor Smol
Journaliste et politicien Osobisty związek dziennikarki z politykiem (lub odwrotnie) zawsze rodzi pytania o neutralność mediów i manipulacje polityki. Jest jednak zjawiskiem wciąż bardzo częstym, zwłaszcza we Francji. Jeszcze w latach 1960-tych pani Francoise Giroud, wydawczyni L’Express rozmyślnie zatrudniła całą grupę urodziwych reporterek by lepiej wniknęły do elit politycznych nad Sekwaną, czyli bezpośrednio dotarły do źródeł zawsze cennych dla redakcji plotek i nastrojów. Pani Catherine Nay, która należała wtedy do tej grupy, pracuje w magazynie do dziś, i poznała wtedy posła, który później został ministrem, a ona przy tej okazji ministrową, ale wtedy nikt nie robił z tego sprawy, nie istniało jeszcze pojęcie konfliktu interesów ani poprawności politycznej. Dziś sporo się zmieniło, na takie związki patrzy się już bardzo krzywym okiem, ale bliskie związki mediów z polityką pozostały i są częste, przynajmniej we Francji. Zarówno nowy prezydent jak i trzech ministrów w jego socjalistycznym rządzie żyje z dziennikarkami. Prezydent Francois Hollande, mimo że jako osoba ma opinię nudziarza i safanduły, ma dość barwne życie osobiste, a jak na francuskiego socjalistę przystało, małżeństwa unika jak ognia. Ze swą pierwszą, długoletnią partnerką – Segolene Royal, którą pamiętamy, jako kandydatkę socjalistów i rywalkę Sarkozy’ego w poprzednich wyborach, ma czworo dzieci. Obecnie jego flamą (to słowo jakby wraca ostatnio do łask) jest pani Valerie Trierweiler, – czyli mieszaniec teriera z rotweilerem, jak sobie żartują z jej nazwiska Francuzi – dziennikarka Paris-Match i prezenterka telewizji kablowej. Ona też jest partnerką z głębokiego odzysku: ma za sobą dwa małżeństwa i trzy lata trudnej sprawy rozwodowej (2007-10), a ze sobą trójkę dzieci. Podobno redakcja Paris-Match wahała się, czy jej nie zwolnić po wyborze Hollande’a na prezydenta, aby nie ryzykować konfliktu sumienia (tiaaa, już ja to widzę!), ale ostatecznie postanowiono jej przydzielić inne obowiązki, aby nie komentowała polityki, tak jak dotąd. Valerie de Senneville, żona ministra pracy Michela Sapina, pracuje bez żadnych przeszkód w Les Echos, dzienniku ekonomicznym, który ukazuje się nieprzerwanie od 1907 roku. Pobrali się w październiku 2011 i na ich ślubie był Hollande z Valerie, jako że obie pary znają się już długo, bo obaj panowie to przecież przyjaciele z tego samego rocznika (Voltaire 1978), słynnej Ecole Nationale d’Administration. Michel Sapin, ekonomista z wykształcenia, był już wcześniej ministrem w rządach Edith Cresson, Pierre Beregovoy i Lionela Jospin. Minister edukacji Vincent Peillon jest mężem Nathalie Bensahel, dziennikarki z lewicowego tygodnika Le Nouvel Observateur, który uchodzi za snobistyczny organ paryskiej inteligencji (gauche caviar). To właśnie w nim na okładce ukazał się tytuł ostrzegający przed niebezpiecznymi związkami polityków z dziennikarkami (lub odwrotnie): Les liaisons dangereuses. Bez żadnych skutków praktycznych dla jej etatu, ma się rozumieć. Arnaud Montebourg, półkrwi Algierczyk, minister newralgicznego resortu „ożywienia gospodarki produkcyjnej” (du Redressement productif) jest wprawdzie nadal żonaty z hrabianką Hortensją de Labriffe i nawet ma z nią dwoje dzieci, ale jego oficjalną partnerką jest Audrey Pulvar, dziennikarka I-Tele, która jeszcze w trakcie kampanii wyborczej dostała od swego szefa szlaban na wywiady polityczne, co stworzyło głośny we Francji precedens, ale w powszechnym odczuciu wiąże się raczej z sympatią redakcji dla Sarkozy’ego i niechęcią do socjalistów niż z etyką dziennikarską. Również i wcześniej takich związków było we Francji więcej. Dominique Strauss-Kahn, dziś niesławny już b. szef IMF i nienasycony satyr seksualny, który rwał dookoła siebie wszystko, co się rusza, jest mężem Anny Sinclair, byłej prezenterki telewizyjnej, a obecnie wydawcy francuskiej wersji Huffington Post. Kiedy w roku 1997 DSK został ministrem gospodarki w rządzie Lionela Jospina, pani Sinclair zdecydowała się porzucić autorski program Sept-sur-sept, który prowadziła przez 13 lat w TF1. Jest zresztą znana tego, że we wszystkich aferach seksualnych zawsze ofiarnie stawała w obronie męża. Bardzo słynną osobowością dziennikarską we Francji jest Christine Ockrent (la reine Christine), Belgijka, związana z fundacją Sorosa, przez wiele lat filar głównych francuskich dzienników telewizyjnych Europe 1, Antenne 2 i TF1. W latach 1997-2007 prowadziła znany program France Europe Express i pożegnała się z nim, kiedy jej życiowy partner Bernard Kouchner został ministrem spraw zagranicznych Francji. Zawsze protestowała przeciwko kojarzeniu jej związku osobistego z życiem zawodowym i bardzo jej się nie podobała konieczność odejścia z l’Express, więc w nagrodę w 2008 została dyrektorką generalną France 24 i RFI. Już nie prowadzi programu na wizji tylko zarządza telewizją zza biurka. W latach 2005-2008 Marie Drucker była prezenterką Soir 3, wieczornego dziennika telewizji France 3. Po ujawnieniu jej związku z ówczesnym ministrem ds. terytoriów zamorskich Francois Baroinem zażądano od niej by odeszła lub przynajmniej zawiesiła swój udział w tym programie na czas kadencji. Nie wyszło to ich związkowi na zdrowie – rozstali się już wiosną 2008. Zjawisko występuje także na francuskiej prawicy: druga żona Alaina Juppe, innego byłego MSZ Francji, pani Isabelle Legrand-Bodin była dziennikarką (Matin de Paris, La Croix), a jako związana z grupą Lagardere obecnie zajmuje się pisaniem książek. Z kolei pani Beatrice Schoenberg, prezenterka dzienników telewizji France 2, jest od 2005 roku żoną Jean-Louis Borloo, który w latach 2007-10 został kolejno ministrem kilku resortów. W 2006 roku też musiała przeredagować swój kontrakt z France 2, ale pozostała w zawodzie do dziś. Związki dziennikarsko-polityczne znane są także w innych krajach europejskich. Np. kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder poznał swoją czwartą żonę Doris, gdy była dziennikarką, a obecny brytyjski minister edukacji Michael Gove również jest żonaty z dziennikarką (Sarah Vine z Timesa). Tam zresztą ją poznał, gdy sam był tam poprzednio dziennikarzem. Tolerancja dla takich powiązań w opinii publicznej wydaje się jednak słabnąć, także we Francji, zwłaszcza po prawej stronie sceny. W jednym z niedawnych sondaży 54% ankietowanych uznało, że dziennikarz polityczny nie może być partnerem życiowym dla polityka i ktoś w takiej parze musi się rozstać ze swym zawodem. Dobrą wiadomością dla pani Trierweiler jest jednak to, że wśród tych, którzy głosowali na Francoisa Hollande’a takiego zdania jest tylko 34%. Bogusław Jeznach
Dwa cele Rosji: pokazanie Polaków, jako oszalałych rusofobów i manifestacja komunistycznych symboli bez ryzyka konsekwencji Niedawno pisałem w „Fakcie” o tym, że Władimir Putin byłby niemądry, gdyby nie spróbował wykorzystać dzisiejszego przemarszu rosyjskich kibiców przez Warszawę dla własnych interesów. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że grupa, która przyjechała do naszego kraju, jest w ten czy inny sposób pod uważnym nadzorem rosyjskich służb. Nadzór oznacza w tym wypadku także możliwość sterowania i przeprowadzania prowokacji. Sceptykom radzę pamiętać, że nie mówimy o normalnym, demokratycznym, europejskim kraju, ale o satrapii, maskującej się pozorami demokracji. Oczywiście jest w tym wszystkim jakiś element autentycznej kibicowskiej organizacji, ale z całą pewnością nie gra głównej roli. Dzień przed tym wydarzeniem warto pomyśleć, czego możemy się spodziewać. Cele Kremla są następujące:
Po pierwsze – pokazanie przynajmniej części Polaków – najlepiej tej mniej wygodnej – jako oszalałych rusofobów. To da argument – w ramach wielostronnej gry z zachodnimi partnerami – do odpowiedniego urobienia zachodniej opinii publicznej i znieczulenia jej na ostrzeżenia, płynące z Polski, gdy idzie o zachowanie Rosji. Będzie je można tym łatwiej kwitować, jako owoc nieracjonalnej rusofobii. Co będzie szczególnie użyteczne, gdyby doszło do zmiany ekipy rządzącej oraz gdyby nastąpiła eskalacja zagrożenia od wschodu? Ewentualne polskie obawy zostaną wtedy przedstawione, jako obsesje i możemy być pewni, że w materiałach filmowych znalazłyby się także migawki z ewentualnych starć podczas dzisiejszego przemarszu. Odpowiednio spreparowane, rzecz jasna.
Po drugie – Moskwa chce pokazać, że Rosjanie są w stanie zamanifestować w polskiej stolicy pod komunistycznymi symbolami, nie ponosząc żadnych konsekwencji. Jeżeli w dodatku na meczu pojawi się Władimir Putin, będzie to miało dodatkowe znaczenie. Nie bez znaczenia jest tu także stworzenie precedensu, który potem będzie można wykorzystać w innych miejscach (mówi o tym w swoim wideokomentarzu Piotr Maciążek z portalu Polityka Wschodnia). Jak nietrudno zauważyć, te dwa cele doskonale się uzupełniają i nawet jeżeli przemarsz odbędzie się w spokojnej atmosferze, osiągnięty zostanie przynajmniej drugi z nich, a zapewne częściowo także pierwszy. Do tego trzeba dodać, że forma prawna przemarszu jest dość zadziwiająca. Jak już wiemy, nie został on zarejestrowany, jako demonstracja, co łączyło się z kuriozalnym tłumaczeniem, że nie stało się tak, ponieważ Rosjanie nie spełnili wymogów. Potem pojawiła się inna wersja: że Rosjanie od początku nie chcieli rejestrować demonstracji, a jedynie zgłosić swoje „przejście”. Nie odmówiono im zatem rejestracji demonstracji (której podobno wcale nie zgłaszali), ale wydano zgodę (?) na „przemarsz”, nie podlegający ustawie o zgromadzeniach. Okazuje się, zatem, że każdy mógłby sobie zgłosić „przemarsz”, omijając całkowicie jakiekolwiek wymogi, związane ze zgromadzeniem publicznym. W trakcie przemarszu Rosjanie mogą niestety zaprezentować dowolną symbolikę, ponieważ kodeks karny w swoim art. 256, mówiącym o propagowaniu symboliki ustrojów totalitarnych, został w lipcu zeszłego roku wykastrowany przez Trybunał Konstytucyjny, który zakwestionował paragraf, zawierający pojęcie „nośników”. TK argumentował (zresztą chyba nie bez racji), że jest to pojęcie zbyt ogólnikowe. W rezultacie polskie prawo jest w tym momencie praktycznie bezbronne wobec demonstrantów z symbolami nazistowskimi lub komunistycznymi, jako że posłowie nie byli uprzejmi zająć się tą sprawą i znowelizować kk. (Opieram się tu na opinii sędziego Wiesława Johanna, którego trudno podejrzewać o sprzyjanie demonstrantom, niosącym komunistyczne symbole.) Nasze pole manewru wobec rosyjskich posunięć jest więc tutaj niewielkie, ale nie zerowe. Co możemy zrobić, skoro zgoda na „przejście” już jest? Pierwsza i naczelna zasada powinna brzmieć: nie wpisywać się w rosyjski scenariusz. Polskie państwo nie było w stanie zablokować przemarszu Rosjan. W tej sytuacji trzeba pogodzić się z tym, że on się odbędzie. Wszelkie próby jego zakłócania i blokowania będą wpisywaniem się w punkt pierwszy rosyjskiej listy celów. Nie powinniśmy Rosjanom ułatwiać ich osiągnięcia. W tej kwestii powinien nas obowiązywać bezwzględny pragmatyzm, który tak naprawdę oznacza niedziałanie wbrew własnemu interesowi. Takim działaniem wbrew własnemu interesowi są ostre słowa ze strony polityków opozycji (podkreślam: polityków, bo osoby publiczne – publicyści, naukowcy, komentatorzy to inna sprawa), i pomysły takie jak Ewy Stankiewicz, aby zorganizować na trasie przemarszu pikietę. Zwłaszcza ta ostatnia kwestia jest symptomatyczna, bo to klasyczny przykład działania bardziej sercem niż rozumem. Stankiewicz tłumaczy, że nie chce się dać sterroryzować. Co do zasady ma rację. Co do taktyki – nie. Ciekawe, czy zdaje sobie sprawę, że jeżeli Rosjanie planują faktycznie jakiegoś rodzaju prowokację, którą następnie zamierzają wykorzystać propagandowo, ona idealnie się w ich plany wpisuje. Rozsądnie jest czekać na to, co nastąpi i w razie potrzeby reagować protestami, zdjęciami, filmami w sieci. Wykorzystując wszelkie dostępne środki, prowadzić kontrakcję wizerunkową. Źle byłoby atakować Rosjan fizycznie za same pokazywane symbole lub wznoszone hasła, choć można sobie wyobrazić sytuację, w której ręce będą świerzbić. Tutaj niewiele możemy już zrobić. W punkcie drugim rosyjskiej listy celów już przegraliśmy, jako państwo. To wina polityki obecnych władz, a także posłów, którzy nie zadbali o zaktualizowanie przepisów kodeksu karnego. Rosjanie przejdą, pokażą, co będą chcieli i nic na to nie poradzimy. Nie warto, zatem przynajmniej ułatwiać roboty kremlowskim piarowcom.
Debata między naukowcami jest niezbędna by obalić teorie spiskowe. Skąd, więc strach przed dyskusją? Bardzo dobrze się stało, że Antoni Macierewicz zaprosił prof. Pawła Artymowicza na dyskusję z prof. Wiesławem Biniendą. Miejmy nadzieję, że największy polemista głównego eksperta zespołu Macierewicza zdecyduje się na debatę. Może ona rozwiać wiele wątpliwości, które narosły wokół katastrofy. Pisałem niedawno, że jednym z głównych argumentów przemawiającym za tym, że w Smoleńsku mogliśmy nie mieć do czynienia ze zwykłą katastrofą ( ja wciąż nie dostrzegam wystarczających niepodważalnych dowodów na zamach) jest unikanie debaty ekspertów z komisji Millera z ekspertami komisji Macierewicza. Zachowanie ekspertów, którzy lansują tezę o katastrofie w Smoleńsku jest o tyle zaskakujące, że nie ma nic prostszego niż zakończenie powstawania teorii spiskowych, obalając publicznie tezy o wybuchu na pokładzie samolotu. Jeżeli na dodatek można to zrobić przed milionową telewizyjną widownią to pokusa powinna być ogromna. Z dziwnych względów nikt nie decyduje się na taki krok. Dlaczego? Można zrozumieć, dlaczego takiej debaty nie chcą politycy PO. Nie chodzi wcale tylko o to, że boją się oni ustaleń strony przeciwnej. Platformie na rękę jest drażnienie Kaczyńskiego i kreowanie „odpowiedniego” wizerunku prezesa PiS. Diaboliczna narracja o zbliżającej się wojnie z Rosją, która spowoduje wygrana PiS wciąż jest głównym sposobem na sprawowanie władzy przez rządzącą ekipę i paliwem utrzymującym wysokie poparcie dla PO. Dziwi jednak brak chęci rzeczowej debaty naukowców, którzy z natury rzeczy powinni chcieć dyskusji. Jedynie jeden ekspert komisji Millera dopuszcza możliwość dyskusji z polonijnymi naukowcami z zachodnich uniwersytetów. Reszta woli obalać ich argumenty w „Gazecie Wyborczej”. Antoni Macierewicz przypomina, że największy krytyk teorii prof. Biniendy, fizyk –astronom prof. Paweł Atymowicz unikał do tej pory dyskusji i zaprosił go do debaty w czwartek. To bardzo dobry krok Macierewicza, który pokazuje, że jego eksperci nie boją się bezpośredniego starcia ze swoimi oponentami. Jednak nie tylko oni powinni być zainteresowani taką debatą. Jestem przekonany, że wielu Polaków chce poznać prawdę o przyczynach katastrofy w Smoleńsku. Piszący te słowa również czeka z niecierpliwością na starcie argumentów między stronami sporu. Z uwagi na to, że jestem totalnym laikiem w dziadzienie matematyki, fizyki i wszystkich nauk ścisłych, to przemawiają do mnie zarówno argumenty zwolenników oficjalnej wersji przyczyn katastrofy jak i teorie ekspertów Macierewicza ( chodzi mi o wyliczenia na podstawie, których postawiono konkretne tezy). Czytając bez ideologicznego zacietrzewienia naukowe opinie na temat tego, co stało się 10/04/10, jestem zmuszony przyznać, że zupełnie nie wiem komu wierzyć. Miliony Polaków mają zapewne podobne odczucia. Dlatego debata między czołowymi naukowymi przedstawicielami obu stron sporu jest tak istotna. Wyśmiewanie naukowców skupionych wokół Macierewicza i unikanie debaty z nimi buduje przeświadczenie, że w Smoleńsku mieliśmy do czynienia z zamachem. Czy o to chodzi naukowcom lansującym oficjalną wersję przyczyn katastrofy? Mam nadzieję, że nie. Igranie z uczuciami wielkiej części narodu jest niebezpieczne nie tylko dla jedności kraju, ale dla jego bezpieczeństwa. Teorie spiskowe mają to do siebie, że z biegiem czasu są coraz bardziej fantastyczne i szalone. Właśnie szalone teorie spiskowe doprowadziły do politycznego mordu w Łodzi. Dziś już niewiele potrzeba by jakiś przepełniony nienawiścią fanatyczny przeciwnik Platformy uwierzył, że premier Polski jest namiestnikiem Putina i trzeba go z tego względu zlikwidować. Temperatura sporu, który ekipa Tuska celowo podgrzewa, jest niebezpiecznie wysoka. Oczywiście najbardziej zacietrzewieni żołnierze w wojnie PO-PiS i tak nie przyjmą argumentów strony przeciwnej. Jednak większość wyborców tych partii to ludzie rozsądni i podatni na merytoryczne argumenty. Czy właśnie takich argumentów obawiają się zwolennicy oficjalnej wersji katastrofy smoleńskiej? Jeżeli tak jest, to rzeczywiście mamy problem. I jest on większej wagi niż ten zgłaszany przez załogę Apolla 13. Dziennik Łukasza Adamskiego
Unia Bankowa, czyli Czwarta Rzesza. "Będzie oznaczała coraz silniejszy dyktat gospodarczy i polityczny Niemiec"Po raz kolejny przestrzegam przez realizacją scenariusza Unii Bankowej w Unii Europejskiej. W czasach, kiedy jedyną gospodarczą siłą w strefie euro są Niemcy, a większość pozostałych krajów ma poważne kłopoty finansowe, Unia Bankowa będzie oznaczała coraz silniejszy dyktat gospodarczy i polityczny Niemiec. Próby przesuwania centrum decyzyjnego ze stolic narodowych do Berlina i Frankfurtu w czasach recesji i rosnącego bezrobocia w Europie skończą się polityczną katastrofą, a potem ekonomiczną katastrofą. Integracja europejska poszła za daleko, jeżeli chcemy utrzymać Unię Europejską, Schengen, unię celną i inne korzyści, to powinniśmy pozwolić krajom bankrutom i bankom bankrutom ponieść konsekwencje swoich bezmyślnych działań w przeszłości. Wtedy będzie krótki i głęboki kryzys, a potem powróci koniunktura. Jeżeli będziemy tworzyli Czwartą Rzeszę, to czeka nas przegrana dekada. Dziennik Krzysztofa Rybińskiego
Najbardziej nieudana konferencja prasowa... Uwierzyłem, niestety, mediom. Straszono pochodem Rosjan ubranych w koszulki z Sierpem i Młotem. To młyn na naszą wodę. Czym prędzej zamówiłem bannery (po rosyjsku) perswadujące Rosjanom, że Lenin i Stali wymordowali więcej Rosjan, niż Hitler, że okupacja Rosji przez Związek Sowiecki była wyniszczająca – więc jak możecie... O godzinie 16.30, w czasie konferencji, szedł pochód roześmianych Rosjan, tłumaczących mnie i wszystkim, że Lenina i Stalina to oni nienawidzą bardziej niż Polacy. Przyszli poubierani w koszulki w Dwugłowym Czarnym Orłem, wszyscy pod biało-niebiesko-czerwonymi barwami. Było nawet kilka flag imperialnych – biało-złoto- czarnych. Kilku miało budionnówki – no, to musieli mieć Czerwoną Gwiazdę. Kilkudziesięciu miało papachy – ale tylko na trzech dostrzegłem Czerwoną Gwiazdę. Rzecz prosta bannerów nawet nie rozwinąłem, dałem krótka wypowiedź w duchu j/w i poszedłem pogadać i z kibicami polskimi, i z rosyjskimi. I wśród tych ostatnich dojrzałem jednego z flagą ZSRS. Podszedłem, by mu wytłumaczyć pewna niestosowność – ale bronił się, że jego dziadek pod tą flagą wyzwalał Polske, że to sztadar walki z Niemcami, że Chińczycy też mają czerwoną flagę... Zaraz podskoczyło pięciu Rosjan, nakrzyczeli na niego, flagę zwinął. Pewno potem, na moście rozwinął – ale co tam! Wyjątek potwierdza regułę. A tu wyszło wyjątkowo głupio, bo właśnie gdy mi Rosjanie tłumaczyli, że nie znoszą symboli komunizmu, grono zapalczywych polskich kibiców zaczęło się drzeć:
„Raz sierpem, raz młotem Czerwoną hołotę”. Idiotycznie – nieprawda-ż? Mam tylko nadzieję, że Rosjanie nie usłyszeli albo nie zrozumieli. Do tego dostroili się polscy kibice. Żadnych złośliwości pod adresem Rosjan nie dopuszczali. Ba! Jeden Polak – komunista, zdaje się – wziął tego Rosjanina w obronę, że niby dlaczego nie ma nieść sztandaru ZSRS... Oczywiście i Polacy i Rosjanie byli przekonaniu o wyższości swoich drużyn. Cóż: посмотрим - увидим...
Niestety: dwie grupy zadymiarzy postanowiły zakłócić radosny nastrój, atakując pochód, rzucając petardy... Z niesmakiem opuściłem miejsce tej rozróby.Zupełny brak wyczucia sytuacji! Policja za to zachowywała się tym razem spokojnie, przyjaźnie – ale stanowczo. To była policja z Warszawy – a nie, jak podczas Marszu Niepodległości, dowieziona z innych miejscowości, niepewna siebie i nie znająca sytuacji. Nie wiem, jak to będzie pod stadionem i na stadionie – ale jestem bardzo zadowolony, że bannery okazały się całkowicie nieprzydatne! JKM
Mała Noga wytęża wzrok My tu koko-koko-euro-spoko, a tymczasem na szerokim świecie dzieją się rzeczy mrożące krew w żyłach. Tak się złożyło, że na prerii w prowincji Alberta poznałem wodza Czarnych Stóp imieniem Mała Noga, który - gdy wszedłem z nim w konfidencję - wytężył wzrok i po chwili powiedział, że pewnemu osobnikowi, który w moim nieszczęśliwym kraju dokonał ostentacyjnej apostazji, ukazał się diabeł w straszliwej postaci szefa klubu parlamentarnego, który mu oznajmił różne nieprzyjemne wiadomości, między innymi tę, że przez cały czas będzie bolało. Czy to prawda, czy też wodzowi się tylko przywidziało - to nieistotne, bo wygląda na to, iż walka o zwycięstwo demokracji w Syrii powoli wchodzi w decydującą fazę. Można się tego domyślić między innymi z informacji podanej przez „GW”, jakoby Nasza Złota Pani Aniela miała pretensję do zimnego ruskiego czekisty Putina, że ten wspiera syryjskiego tyrana, masakrującego tamtejszych bezbronnych cywilów. Tymczasem masakrowanie bezbronnych cywilów nikomu nie uchodzi bezkarnie, chyba, że jest Michałem Gorbaczowowem. Przekonał się o tym egipski tyran Hosni Mubarak, który „póki gonił zajączki, póki kaczki znosił”, póty był duszeńką wszystkich płomiennych szermierzy demokracji - no a teraz niezawisły sąd skazał go na dożywocie. Wydawało się, że bezbronni cywile będą tym udelektowani, a tymczasem - nic z tych rzeczy! Jakby mało im było jednego tyrana, to teraz domagają się, żeby armia przekazała im władzę, jako że przecież w sprośnych błędach tamtejszego tyrana uczestniczyła. Ach, jaka szkoda, że egipski odpowiednik Jacka Kuronia nie dogadał się z tamtejszym odpowiednikiem płk Jana Lesiaka! Dzięki temu w naszym nieszczęśliwym kraju armia, a w szczególności razwiedka nie tylko przeszły transformację ustrojową w szyku zwartym, ale nadzorują ją do dnia dzisiejszego, realizując turecki model demokracji. Tymczasem egipskim bezbronnym cywilom najwyraźniej chodzi o budowanie demokracji według modelu irańskiego. Gdyby im się to udało - a najwyraźniej bezbronni cywile są ulubieńcami płomiennych szermierzy demokracji - to miłujący pokój Izrael miałby znakomity pretekst, by za jednym zamachem doprowadzić do ostatecznego rozwiązania nie tylko w złowrogim Iranie, ale również - w jęczącej pod jarzmem tamtejszego tyrana Syrii, no i oczywiście - w Egipcie. Nie jest tedy wykluczone, że rozwój wypadków będzie powoli zmierzał w tym właśnie kierunku - ale oczywiście dopiero po Olimpiadzie, podczas której jeszcze „wszyscy ludzie będą braćmi”. Tymczasem u nas koko-koko-euro-spoko - ale właśnie z tej okazji odwiedzi nasz nieszczęśliwy kraj co najmniej 50 tysięcy kibiców z Rosji. Niektórzy ludzie zwracają uwagę, że liczba tych kibiców stanowi połowę naszej niezwyciężonej armii, a w tej sytuacji, jak im się u nas spodoba, to może będą chcieli zostać dłużej, również po zakończeniu piłkarskich rozgrywek? Bo że u nas im się spodoba, to rzecz pewna. Czy jest jeszcze jakiś inny kraj na świecie, który premier Tusk prowadziłby od sukcesu do sukcesu? Takiego kraju na całym świecie nie ma, więc nic dziwnego, że i Rosjanom mogłoby się u nas spodobać. Nie ma w tym oczywiście nic złego tym bardziej, że nasi Umiłowani Przywódcy z pewnością podjęliby w takiej sytuacji suwerenną decyzję o spacyfikowaniu wszelkich odruchów rusofobicznych własnymi siłami, które - jak słychać nawet tu w Kanadzie - zostały na taką okoliczność przygotowane - oczywiście pod pretekstem walki z terroryzmem. Zgodnie, bowiem z poglądem Klucznika Gerwazego - „gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych - każdy swego”. Skoro, zatem znaki wskazują na to, iż walka o demokrację w Syrii wkracza w decydującą fazę, to nie jest wykluczone, że ta sytuacja w jakiś sposób przełoży się również na nasz nieszczęśliwy kraj. Mimo, że usilnie prosiłem wodza, by jeszcze raz wytężył wzrok, a i on sam nawet próbował z własnej inicjatywy, nie udało się ustalić, jak zakończy się dzień 12 czerwca. Musimy, zatem kontentować się tym, że w komitecie honorowym Parady Równości znaleźli się ambasadorowie USA i Wlk. Brytanii. Ciekawe, dlaczego Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii zależy na propagowaniu w naszym nieszczęśliwym kraju sodomii i gomorii - bo chyba obydwaj ambasadorowie zaszczycili swoją obecnością komitet honorowy w ramach misji dyplomatycznej, a nie skłonności? Czyżby oprócz misji dyplomatycznej obarczeni zostali również misją cywilizacyjną - że mianowicie powinniśmy wszyscy ze wszystkimi? Tego wykluczyć nie można tym bardziej, że przodująca w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym pani red. Katarzyna Wiśniewska w „Gazecie Wyborczej” przedstawia sodomitów i gomorytów pobożnych, którzy pragną w duchu nieubłaganego postępu przekształcić nie tylko państwo, ale i Kościół. Ciekawe, że „GW” tak ściśle przestrzegająca separacji państwa i Kościoła, w tej kwestii stoi na nieubłaganym stanowisku kompatybilności. Nie ma rady, muszę wodza Małą Nogę jeszcze trochę wykorzystać profetycznie. SM
Uczą się na błędach? Trzeba było obalenia PRLu bym zobaczył fragment programu o „poruczniku Borewiczu” - do którego skierował ongi swój słynny „list” śp.Mirosław Dzielski. Trzeba było obalenia PRLu bym zobaczył fragment programu o „poruczniku Borewiczu” - do którego skierował ongi swój słynny „list” śp.Mirosław Dzielski. I dowiedziałem się, że w 1949 roku Władza Ludowa zakazała cyrkowcom rzucania nożem do deski, do której przypięta jest kobieta.
Jestem przekonany, że dziś zarządzenie śp.Bolesława Bieruta (ps. „tow.Tomasz”) jest już rozciągnięte na całą Unię Europejską; „komuna” była po prostu prekursorem. W czasach mojej młodości śmialiśmy się z leninowców, stalinowców, plechanowowców, trockistów, maoistów i innych spadkobierców myśli śp.Karola Marxa – bo przecież Marx twierdził, że „socjalizm zostanie zbudowany najpierw w najwyżej rozwiniętych krajach”. Tymczasem był budowany w zacofanej Rosji, w Mongolii, w Chinach... Boki zrywaliśmy ze śmiechu. Już po obaleniu stalinizmu „teoretycy” narzucili nazwę „socjalizm naukowy”: że to niby takie naukowe. P.Włodzimierz Bukowski, jeden z nielicznych sowieckich dysydentów niebędący socjalistą, wyśmiewał to – pisząc, że nie można tego nazywać „naukowym” - bo gdyby robili to uczeni, to najpierw wypróbowaliby to-to na psach. Albo na małpach. Dziś przyznaję: to Marx miał rację – a my śmialiśmy się jak głupi do sera. Socjalizm JEST obecnie budowany w najwyżej rozwiniętych krajach świata – i ZOSTAŁ przedtem wypróbowany na Polakach, Chińczykach i innych Untermenschach. Śp.Józef Wissarionowicz Djougashvili (ps. „Stalin”) był, więc drem Józefem Mengelem – na przeogromną skalę. I to, co robią spiskowcy, którzy budują Unię Europejską, uwzględnia doświadczenia zebrane podczas tych nieludzkich eksperymentów na żywych społeczeństwach. JKM
Totalitarny homoseksualizm Biedronia Jeżeli więc uznać, że pod „mowę nienawiści" podpada stwierdzenie, że homoseksualizm nie jest normą, to jasne staje się, że mamy do czynienia z próbą stłumienia poprzez procesy sądowe i paragrafy Warzecha ”Grożąc mi przepisami kodeksu karnego, Robert Biedroń będzie chciał mnie zmusić do uznania jego upodobań seksualnych za normalne.A przynajmniej będzie chciał mi zabronić otwartego wyrażania mojej opinii na ich temat. A to już z żadną „mową nienawiści" czy ochroną mniejszości nie będzie mieć nic wspólnego. To po prostu przejaw homoseksualnego totalitaryzmu.„...”Jeżeli więc uznać, że pod „mowę nienawiści" podpada stwierdzenie, że homoseksualizm nie jest normą, to jasne staje się, że mamy do czynienia z próbą stłumienia poprzez procesy sądowe i paragrafy kodeksu karnego nie tylko wolności wypowiedzi, ale również wolności osądów. „....”Jaki zaś jest sens słowa „zboczeniec"? To chyba jasne: ktoś zboczony to ktoś, czyje zachowanie nie mieści się w normie, nie jest normalne, jest dewiacyjne. Czy zatem poseł Biedroń zażądałby także ścigania kogoś, kto powiedziałby: „Uważam, że upodobania seksualne posła Biedronia są nienormalne" lub nawet jeszcze łagodniej: „Zachowania seksualne Roberta Biedronia odbiegają od normy"? „....”Sądy, tkwiące w uścisku poprawności politycznej, skwapliwie się tym naciskom podporządkują.Było to widać choćby w kuriozalnym orzeczeniu w sprawie, jaką redaktorowi naczelnemu „Gościa Niedzielnego" wytoczyła Alicja Tysiąc. „...(źródło)
Terroryści politycznej poprawności Palikota próbują cofnąć Polskę do czasów totalitarnych socjalizmów, niemieckiego Hitlera, rosyjskiego Lenina, Stalina, czy Jaruzelskiego. Warzecha zwrócił uwagę na jeden z frontów zastraszania społeczeństwa przez polityczną poprawność nazwał to zjawisko „Totalitarnym homoseksualizmem „Biedroń jest politykiem, posłem na sejm. Ostentacyjnie obnosi się ze swoimi praktykami seksualnymi. Co gorsze ten hunwejbin totalitarnego socjalizmu jest zagrożeniem dla demokracji? Nawołuje do łamania praw człowieka, czynie działa w sejmie na rzecz wprowadzenia faszystowskich, ograniczających wolności osobiste ustaw „Sejm będzie kontynuował prace nad projektami zmian Kodeksu karnego rozszerzającymi karalność za tzw. przestępstwa z nienawiści na popełnione wobec m.in. osób homoseksualnych.”...(źródło)
Totalitarny homoseksualizm, to prymitywna ideologiczna maczuga mająca zniszczyć ideę państwa republikańskiego, powstrzymać tworzenie się wolnego, otwartego społeczeństwa obywatelskiego.. Prosze jeszcze zwróci uwagę na problem, jaki stanowi w jego opinii sądy. Warzecha oskarża je o brak niezawisłości, o demoralizację, o stronniczość. O podanie się totalitarnemu homoseksualizmowi. Przytoczę kilka innych opinii wpisujących się w tok rozumowania Warzechy Wywiad z Gowinem „Projekt ustawy o związkach partnerskich można wziąć na tapetę, jako jeden z pierwszych w przyszłej kadencji Sejmu - powiedział wczoraj Donald Tusk. Jarosław Gowin: Ja do tego ręki nie przyłożę „... Gowin ”Ustawa o związkach partnerskich tylnymi drzwiami wprowadzałaby małżeństwa homoseksualne.”...”- Oboje doskonale wiemy, że to jest istota sprawy. W całym tym projekcie nie chodzi naprawdę o dobro konkretnych ludzi, tylko o przeprowadzenie rewolucji obyczajowej, odejście od tradycyjnej moralności.
Jest pan homofobem? - Za pani pytaniem kryje się dyktat politycznej poprawności. Nie obchodzi mnie orientacja seksualna innych ludzi, ale nie godzę się na to, by środowiska homoseksualne dokonywały pieriekowki dusz. Żadna polityczna poprawność nie zmusi mnie do tego, żebym mówił, że trawa jest biała, a nie zielona. Ani do tego, bym kwestionował tezę, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny.”...” Będę głosował przeciw. Nie wyobrażam sobie, że w takiej sprawie będzie dyscyplina. To jest typowa sprawa sumienia. Przypuszczam, że wyraźna większość PO ma w tej sprawie takie zdanie jak ja. Aczkolwiek nie mogę wykluczyć, że pod wpływem perswazji premiera część osób zmieni opinię, tak jak było w przypadku parytetów.
Odejdzie pan z PO? - Rozmawiamy o scenariuszach”...(źródło)
Hans Bader Polityczna Poprawność likwiduje demokrację w USA „”Dużo mniej wolno też obecnie powiedzieć lub napisać uczniom w szkołach publicznych. W Wisconsin 15-letni chłopak, który napisał w szkolnej gazetce artykuł wyrażający jego sprzeciw wobec prawa do adopcji dzieci przez pary homoseksualne– który opublikowano obok tekstu popierającego adopcje przez gejów – został przez dyrektora szkoły nazwany ignorantem i podżegającym do przemocy chuliganem. Grożono mu nawet zawieszeniem w prawach ucznia. Szkoła przeprosiła zaś wszystkich za opublikowanie takiego tekstu. „....”Czy ta polityczna poprawność nie pozbawi za kilka lat dziennikarza zwykłej gazety prawa do napisania artykułu krytycznego wobec małżeństw gejowskich?
Najpewniej tak. W Nowym Jorku, który jest kuźnią poparcia dla małżeństw gejowskich, prokurator zażądał wprowadzenia zakazu wywieszenia krytycznego wobec homoseksualistów billboardu. „....”Dlatego moim zdaniem, chociaż w rankingu wolności prasy powinniśmy się znajdować w pierwszej dziesiątce, ewentualnie w pierwszej dwudziestce, to jeśli chodzi o wolność słowa, jesteśmy dopiero gdzieś w pierwszej pięćdziesiątce. Obawiam się, że w niedalekiej przyszłości wolność słowa w USA będzie jeszcze bardziej ograniczana.”.....”Jestem przekonany, że w takich stanach jak Nowy Jork czy New Jersey wolność słowa jest bardziej ograniczona niż w wielu krajach europejskich i gorliwy chrześcijan już powinien uważać, co mówi.„....(więcej)
Terlicki „Ostatnio coraz częściej zadajemy sobie pytanie: czy nie jest zagrożone nasze prawo do posiadania i wyrażania własnego zdania?Czy przypadkiem nie pozwoliliśmy narzucić sobie przekonania, że dla świętego spokoju i powszechnej zgody powinniśmy przestać się spierać i przyjąć za jedynie słuszne poglądy medialnych magików? Czy na naszych oczach i częściowo za naszym przyzwoleniem nie dokonuje się zamach na naszą wolność?”…” Popularne stacje są tubą rządzącej partii i nawet nie próbują pozorować politycznego obiektywizmu.”…” Pozwalamy się zastraszyć, zakrzyczeć, otumanić przez politycznych spryciarzy, którzy w imię rzekomej apolityczności usiłują zaprowadzić dominację jednej ideologii i jednej partii. To oni w telewizji, w prasie, a często także przy innych okazjach załamują ręce nad politycznymi "kłótniami", polityczną "agresją", zbędnymi "podziałami". W rzeczywistości brak sporu ma oznaczać przyjęcie jednego punktu widzenia, a rezygnacja z "kłótni" - podporządkowanie się dyktaturze politycznej propagandy „..(więcej)
Szymaniak „„"Sposób, w jaki przepisy dotyczące praw człowieka i równości są interpretowane obecnie przez sędziów, nie zapewnia wolności religijnej" – podkreśliła komisja kierowana przez byłego posła Partii Pracy Trevora Philipsa. „....”"To po prostu nie do wiary. Decyzja komisji, że prawa religijne są ważniejsze niż prawa gejów, jest niebezpieczna i prowadzi na manowce" – podkreślił komentator "Guardiana" Patrick Strudwick. „....”Uradowani są też przedstawiciele Kościołów. Hierarchowie Kościoła anglikańskiego alarmowali niedawno, że sądy w Wielkiej Brytanii stały się "czynnikiem zastraszania wiernych". ...”Według dyrektora biura prawnego komisji Johna Wadhama osoby religijne powinny być traktowane podobnie, jak traktowani są niepełnosprawni, dla których w firmach, urzędach czy komunikacji publicznej tworzy się różne udogodnienia. „...(więcej)
Marek Mojsiewicz
13 czerwca 2012 "Świat jest garnuszkiem, a człowiek łyżeczką w tym garnuszku”- mówi amerykańskie przysłowie. Gdyby to przysłowie przenieść na grunt polski to: Polska byłaby wielkim garem - a „obywatel” jeszcze mniejszą łyżeczką, niż łyżeczka w amerykańskim garnuszku, ale w wielkim garze. I tymi łyżeczkami rządzący mieszają, ile im się podoba.. Chociaż od samego mieszania nawet herbata nie staje się słodsza.. Zawsze od cukru. Ale rządzący o tym nie wiedzą. Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe o tym nie wie. Nawet jak im ktoś podpowiada.Nie wiedzą także o tym, że podniesienie tzw.płacy minimalnej - to nie jest dobry pomysł gospodarczy. Jest to dobry pomysł propagandowy. Pracujący w wielkim kotle, jako małe łyżeczki karmieni są propagandą, że jak rząd- zamiast rynku - podniesie im wynagrodzenie, to zrobi im dobrze.. I to już od 1 stycznia Roku Pańskiego 2013, z 1500 złotych brutto, na 1600 złotych brutto.. Pracownik „dzięki” rządowi dostanie od pracodawcy - niezależnie czy będzie to w zakresie mocy pracodawcy- więcej pieniędzy. Będzie musiał dostać. Jeśli pracodawca nie będzie w stanie zapłacić mu tej sumy, to będzie musiał zamknąć firmę, albo zejść do podziemia gospodarczego, tak jak w czasie okupacji niemiecko- radzieckiej. Jedynie podziemie ratowało gospodarkę, bo narodowo- socjalistyczni i socjalistyczni- komunardzi tę gospodarkę i ludzi niszczyli.. Ustalenie sztywnej płacy minimalnej na określonym poziomie, jest to pomysł z gatunku science-fiction. Ponieważ takie ustalanie nie uwzględnia naturalnego prawa popytu i podaży, które to prawo jest, było i będzie – niezależnie od widzimisię każdego antyliberalnego gospodarczo- rządu. Tak jak prawo ciążenia. Pan Bóg takie prawo skonstruował, jako prawo istniejące w sposób naturalny w tym świecie pełnym złości i nawet w komunizmie sowieckim- takie prawo istniało. Tak jak dwa razy dwa równało się cztery. Gdyby nawet wymordowano, nie sto, a dwieście milionów ludzi w imię sprawiedliwości społecznej i dziejowej.. Takie prawo będzie istniało. Bo świat istnieje niezależnie od fanaberii głupiego człowieka, który chwali się tym, że jest rozumny. Chociaż od Pana Boga dostał rozum, a obok niego - wolną wolę.. Niektórzy rozum gdzieś zagubili, ale pozostała im wola. I tą wolą gospodarują w sposób nieodpowiedzialny.. Niechby w swoich sprawach. Ale ONI decydują o sprawach naszych, wtrącając się w nie nieodpowiedzialnie. ONI ustalają ile ma płacić pracownikowi pracodawca, jakby on sam o tym nie wiedział najlepiej, przy ustalaniu z pracownikiem wysokości wynagrodzenia. W końcu obie strony sprawy pracy są ludźmi rozumnymi.. Skoro decydują się na rozważanie swoich prywatnych spraw. W końcu powinna to być sprawa prywatna obu stron, a nie sprawa rządowa. Rząd nie powinien być stroną w ustalaniu warunków gry obu prywatnych stron. O ile już- to sąd powinien jedynie sprawiedliwie rozstrzygać konflikty obu stron potencjalnego sporu.. Według złamanej umowy zapisanej i podpisanej przez obie strony dobrowolnie. Jeśli podniesienie płacy minimalnej dla wszystkich jednakowo, po konsultacjach ze związkami zawodowymi i z pracodawcami, tak naprawdę ponad wszystkimi głowami ludzi zamieszkującymi terytorium Rzeczypospolitej, czy może Rzeczpospolitej- jest dobrym pomysłem , to, dlaczego rząd nie podniesie płacy minimalnej na przykład do 2000 złotych brutto, i pracownik miałby więcej pieniędzy, no i rząd ich miałby więcej.. Mniej miałby ich pracodawca, bo on musiałby za całość pomysłu zapłacić. W postaci zwiększonego podatku ZUS, zwiększonego podatku dochodowego od wynagrodzenia pracownika, a w konsekwencji zwiększy się podatek VAT przeznaczony w całości dla rządu, który jak zwykle- te pieniądze zmarnuje. Podniesienie podatku ZUS, podatku od wynagrodzenia, podniesienie ustawowo wynagrodzenia pracownikowi- spowoduje zwiększone koszty pracy w Polsce, które i tak są bardzo wysokie powodując bezrobocie, a jeszcze dodatkowo całość pomysłu spowoduje zwiększone ceny na rynku, co spowoduje z kolei, że pracownik, którzy-„ dzięki” rządowi otrzymał zwiększone wynagrodzenie- więcej zapłaci za towary w sklepach.. To wszystko dzięki rządowi w porozumieniu ze związkami zawodowymi i pracodawcami.. Zawsze przy tej okazji, przy okazji podnoszenia ustawowo- rządowo płacy minimalnej, zastanawiam się co to za pracodawcy siedzą w tej Komisji Trójstronnej, że zgadzają się na samych siebie ograbianie,… Muszą to być jacyś pracodawcy nie posiadający firm, ale grający rolę pracodawców, albo pracodawcy budżetowi, którzy pieniądze ciągną z budżetu państwa , a nie z rynku.. Bo gdyby ciągnęli z rynku, wiedzieliby, jaki to dla nich problem- ustanie na sztywno płacy minimalnej.. Albo są to jacyś biurokratyczni pracodawcy, którzy grają rolę figurantów w porozumieniach rządowo-związkowych.. Bo nie potrafię sobie wytłumaczyć jak głupi muszą być ci pracodawcy, żeby świadomie i bezrozumnie podcinali gałąź, na której przecież siedzą, wraz z rządem i związkami zawodowymi.. A my razem z nimi wszystkimi! Początkowo płaca minimalna miała zostać podniesiona na 1680 złotych, ale w czasie dialogu i porozumienia wzajemnego ponad nami, płacę - te biurokratyczne gremia ustaliły na poziomie 1600 złotych. Na to tylko czeka ZUS, który natychmiast skoryguje swoją składkę pobieraną przymusowo do wszystkich w górę- nowe ceny, wyższe- wypisz wymaluj. Dobrze, że nie pozostawiono płacy minimalnej na poziomie 1680 złotych, bo ceny byłyby jeszcze wyższe, od tych, które są teraz.. A byłyby jeszcze wyższe gdyby płacę minimalną ustanowić w porozumieniu i wzajemnym zrozumieniu- na przykład na poziomie-5000 złotych.(!!!) Wiem, wiem, wiem.. To byłoby szaleństwo rządu. A co szaleństwem rządu nie jest? Najlepszy rząd to taki, który nami nie rządzi. Bo rząd żaden nie powinien być od rozwiązywania naszych problemów, ponieważ z natury swojej- jest problemem samym w sobie. I ten rządowy przewód pokarmowy.. Wielki apetyt i długi przewód pokarmowy. Stać na straży - to, co innego - niż rządzić.. A ONI Nami rządzą i ustalają, co chcą, co im pasuje - a nie nam.. Gdyby płaca minimalna wynosiła na przykład 5000 złotych miesięcznie, to na rynku prawdopodobnie pozostałaby tylko firmy, które obecnie właśnie taką płacę wypłacają pracownikom. Pozostałe musiałyby zejść do podziemia, gdyby chciały prowadzić jakąkolwiek działalność. Nie płaciłyby ZUS-u i podatku od wynagrodzenia. Towary na rynku, przez nieprodukowane byłyby tańsze i konsument za swoje pieniądze – zarobione ciężką pracą - kupiłby sobie więcej... Konsument by wygrał - przegrałby rząd.. Ale rząd nie może przegrać, chyba, żeby w wyniku kryterium ulicznego sprawy potoczyły się inaczej.. Ulice spłynęłyby krwią.. Dlatego świat może być garnuszkiem, a człowiek jedynie łyżeczką w tym garnuszku.. Najgorzej jak ktoś w tym garze miesza chochlą.. I z tego gara wyciąga i wyciąga.. Bo chochlą można więcej. Tak się wydaje rządowi. A od mieszanie herbata i tak nie staje się słodsza.. Tylko od cukru! WJR
Jak Niemcy wymyślili “polskie obozy śmierci” W czasach PRL popularny był dowcip o wyższości propagandy komunistycznej nad propagandą Goebbelsa: „Gdyby propaganda Goebbelsa była taka skuteczna jak komunistyczna, to Niemcy do dzisiaj nie mieliby pojęcia, że przegrali wojnę”. I oto okazuje się, że kawał z czasów PRL stał się rzeczywistością, a niemiecka polityka historyczna dorównała w skuteczności komunistycznej propagandzie W Waszyngtonie odbyła się dwa tygodnie temu ceremonia pośmiertnego uhonorowania Jana Karskiego, kuriera polskiego podziemia, Prezydenckim Medalem Wolności. Podczas wygłaszania laudacji Barack Obama użył sformułowania „polskie obozy śmierci”, mając na myśli niemiecki obóz przejściowy dla żydowskich ofiar Holokaustu w Izbicy k. Lublina. Te słowa wywołały falę oburzenia w Polsce oraz wśród Polonii, czemu trudno się dziwić. Incydent ten dowiódł po raz kolejny, że problem używanego na Zachodzie sformułowania „polskie obozy śmierci” istniał i wciąż istnieje. Przy czym nie jest to efekt niewinnego przejęzyczenia czy też skrót myślowy nawiązujący do miejsca geograficznego, gdzie te obozy funkcjonowały, jak wielu przekonuje. Przecież nikt nie mówi i nie pisze o obozie koncentracyjnym w Dachau, jako „bawarskim obozie koncentracyjnym”, o obozie koncentracyjnym w Mauthausen, jako „austriackim”, o obozie w Teresinie, jako „czeskim”. Natomiast całkiem normalne jest jakoby pisanie o „polskich obozach śmierci”, ponieważ niemieccy okupanci wybudowali je na terenach podbitej Polski. Ta sytuacja jest efektem ubocznym niemieckiej polityki historycznej, która okazała się bardzo skuteczna. Dzięki niej politycznie niepoprawne jest dzisiaj używanie pojęcia „niemieckie obozy śmierci”, „niemieckie obozy koncentracyjne” czy też „niemieccy sprawcy”, natomiast sformułowanie „polskie obozy śmierci” niczym niezwykłym nie jest. To jednak także efekt antypolskich uprzedzeń dosyć rozprzestrzenionych na Zachodzie.
Niemiecka polityka historyczna a „nazistowska przeszłość” Niemieckie elity polityczne i intelektualne postrzegają siebie, jako mistrzów świata w „przezwyciężaniu własnej przeszłości”. Lecz owa przeszłość jest zamknięta w cezurze lat 1933–1945, czyli w czasie rządów Adolfa Hitlera. Potępienie „nazizmu” stało się już w latach 60 głównym filarem niemieckiej polityki historycznej oraz od dziesięcioleci odgrywa ważną rolę w polityce zagranicznej tego państwa. Co ciekawe, z winy uczyniono cnotę? Jednym z głównych elementów dzisiejszej polityki historycznej Niemiec stała się duma z „przezwyciężenia nazistowskiej przeszłości”. W przekonaniu elit niemieckich niektóre narody powinny podobnie „przezwyciężyć swoją własną przeszłość”. Dotyczy to w pierwszej kolejności Polaków, natomiast w stosunku do Rosjan, Francuzów, Brytyjczyków, Belgów, Duńczyków i innych nacji takich żądań w Niemczech się raczej nie stawia. Gdy dokładniej przeanalizujemy niemiecką politykę historyczną, dostrzeżemy, że pełna jest ona zakłamań i wypaczeń historycznych, które mają na celu zdjęcie z narodu niemieckiego odium sprawcy największych zbrodni w Europie. Z punktu widzenia państwa niemieckiego jest to zrozumiałe, ponieważ żaden naród nie może nieustannie odwoływać się do negatywnych aspektów własnej historii. Konieczne są wzorce pozytywne, podkreślające wspólną przeszłość, kulturę i tradycję. Aspekt ten odgrywa kluczową rolę integrującą i zarazem państwotwórczą.
Od bezwarunkowej kapitulacji do wyzwolenia Większość Niemców odebrała bezwarunkową kapitulację w maju 1945 r. jako narodową katastrofę, a bardzo często również osobistą tragedię. Adolf Hitler, przywódca Niemiec, popełnił samobójstwo, a „tysiącletnia Trzecia Rzesza” legła w gruzach. Niemieckie terytoria okupowane były przez wojska aliantów, zniszczone nalotami miasta leżały w gruzach, miliony Niemców tułało się po świecie bądź przebywało w niewoli. Wielu Niemców z rozpaczy popełniło samobójstwo, inni ukrywali się ze strachu przed karą za popełnione wcześniej zbrodnie. Wtedy nikomu w zachodniej części Niemiec nie przychodziło do głowy, by dzień 8 maja 1945 r. postrzegać, jako pozytywne wydarzenie w niemieckiej historii. Wyjątkiem były ofiary prześladowań z tego okresu, ale stanowiły one jednak nieznaczną część niemieckiego społeczeństwa. Dopiero w połowie lat 80. XX w. zaczęła się zaznaczać dostrzegalna zmiana w interpretacji tamtych wydarzeń. Było nią mianowicie rosnące przeświadczenie, że totalna klęska Trzeciej Rzeszy stanowiła przesłankę powstania nowych, demokratycznych Niemiec, i z tego to punktu widzenia powinna być postrzegana, jako wydarzenie o pozytywnym znaczeniu. Do pierwszych, którzy posłużyli się taką argumentacją, należał Richard von Weizsäcker, który 8 maja 1985 r., sprawując wówczas funkcję prezydenta RFN, oświadczył:
„Dzień 8 maja był dniem wyzwolenia. W tym dniu wszyscy zostaliśmy wyzwoleni spod ucisku gardzącego człowiekiem systemu narodowosocjalistycznej przemocy”. Bogdan Musiał
Unia bankowa, to już 7 pomysł na ratowanie euro Obawiam się, że nasi rządowi euroentuzjaści, na ten kolejny pomysł, tak jak na te wcześniejsze, się niestety zgodzą i okaże się, że banki w Polsce zamiast udzielać kredytów, będą finansować podupadające banki w Europie Zachodniej.
1. Sytuacja w strefie euro, a w konsekwencji i w całej Unii Europejskiej zmierza szybkimi krokami do przesilenia, które będzie polegało albo na wypchnięciu kliku krajów Południa Europy z tej strefy albo doprowadzi do jeszcze poważniejszych turbulencji i rozpadu strefy euro. Jednak biurokracja unijna za wszelką cenę nie chce zmaterializowania się któregoś z tych scenariuszy i forsuje kolejny pomysł, który ma ratować przed upadkiem, tym razem system bankowy krajów strefy euro. Teraz ma to być tzw. unia bankowa, której koncepcję przedstawiła Komisja Europejska i jest to już 7 pomysł, który ma wyrwać kraje strefy euro z kłopotów.
2. Do tej pory, każdy kolejny pomysł miał być właśnie tym ostatnim, a nasz minister Rostowski za każdym razem po powrocie do kraju ogłaszał, że jego realizacja już na trwale rozwiąże problemy krajów strefy euro a wtedy i my odetchniemy z ulgą. Najpierw po ujawnieniu kłopotów Grecji były to tzw. pakiety pomocowe MFW, EBC i KE w zamian za podwyżki podatków i cięcia wydatków oraz prywatyzację całego majątku państwowego. Tą metodę zastosowano także w odniesieniu do Irlandii i Portugalii. Drugim pomysłem było powołanie funduszy Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej a teraz także Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego (ma zacząć działać od 1 lipca tego roku), które miały zapobiec rozlaniu się tego greckiego pożaru na inne kraje strefy euro. Ale pożar się rozlał, ba rozprzestrzenia się dalej objął już Hiszpanię, a rynki finansowe zaczynają wskazywać także Włochy. Trzeci pomysł to interwencje EBC na rynku wtórnym obligacji i wykup przez ten bank papierów krajów, które z coraz większym trudem są w stanie wykupować swoje obligacje w terminach ich zapadalności. Mimo wydatkowania setek milionów euro, rentowność obligacji hiszpańskich i włoskich trochę się obniżyła, ale teraz znowu wyraźnie rośnie. Czwarty to udzielanie pożyczek przez EBC tym razem bankom krajów strefy euro na 3 lata i przy bardzo niskim oprocentowaniu, wynoszącym zdecydowanie poniżej 1 pkt. procentowego. Wartość tych pożyczek w dwóch transzach wyniosła około 1 bln euro (1000 mld euro) a mimo to jak słyszymy europejskie banki mają coraz większe kłopoty. Piąty to pakt fiskalny to prawda, że jeszcze nie wszedł w życie, ale już teraz słychać, że to za mało i zasadzie trzeba go zastąpić tzw. unią polityczną i oddaniem kolejnych ważnych prerogatyw państw narodowych administracji brukselskiej. Szósty to wykorzystanie funduszy pomocowych UE wspomaganych przez Bank Światowy i Europejski Bank Inwestycyjny do stymulowania wzrostu gospodarczego w krajach unijnych.
3. Ostatni siódmy pomysł, którego założenia zaprezentowała Komisja Europejska to właśnie unia bankowa. W propozycji stosownej nowej dyrektywy unijnej, KE chce, aby w całej UE obowiązywały jednakowe zasady restrukturyzacji i likwidacji banków. Banki wszystkich 27 krajów unijnych wpłacałyby składki na specjalny fundusz likwidacyjny, z którego później miałyby być finansowane programy restrukturyzacyjne banków, które popadły w tarapaty. Docelowo wpłaty te miałyby sięgnąć do 1% ich depozytów, a więc byłoby to bardzo wysokie obciążenie banków. Tyle tylko, że wiele banków krajów strefy euro już ma ogromne kłopoty i sugestia, aby banki z krajów Europy Środkowo- Wschodniej je finansowały jest pomysłem dosłownie kuriozalnym.
4. Niestety mimo tego, że żaden z dotychczasowych pomysłów nie wyciągnął z kryzysu ani krajów, które popadły w kłopoty, ani ich banków, to forsuje się kolejne, prezentując je, jako te, które już ostatecznie wyprowadzą Unię na prostą. Obawiam się, że także unia bankowa takim pomysłem nie jest, bo lekką ręką chcemy dofinansować tych, którzy do kryzysu doprowadzili, czyli największe banki Europy. Obawiam się także, że nasi rządowi euroentuzjaści, na ten kolejny pomysł, tak jak na te wcześniejsze, się niestety zgodzą i okaże się, że banki w Polsce zamiast udzielać kredytów, będą finansować podupadające banki w Europie Zachodniej. Kuźmiuk
Ratowanie Titanica Pomysł powołania Unii Bankowej ma na celu jedynie przedłużenie agonii Unii Europejskiej, a nie na wyjście z kryzysu. Niezapomniany Stefan Kisielewski kolejne kryzysy polityczne w PRL-u komentował zawsze jednym zdaniem: "To nie jest kryzys, to jest rezultat". I zawsze miał rację. Kolejne kryzysy PRL-u łącznie z tym ostatnim, który doprowadził do jej upadku, były zawsze rezultatem głupoiej i niedorzecznej polityki kolejnych rządów PRL-u. Postępujące bankructwo Unii Europejskiej przypomina zresztą agonię PRL-u: gospodarka się sypie, wpływy do budżetu maleją, coraz głupsze prawo stawia na głowę rzeczywistość, a specjaliści od spraw PR-u nie ustają we wmawianiu nam jak fantastycznie żyje się nam pod rządami "drogich przywódców". I choć problemów jest coraz więcej, a nie coraz mniej, sytuacja życiowa przeciętnej rodziny pogarsza się, a nie poprawia, długi rosną, a nie maleją, to "drodzy przywódcy" zapewniają, że znajdują kolejne rozwiązania ze wszystkich kryzysów i za chwilę, za rok, za kwartał za miesiąc, wyjdziemy już na prostą ścieżkę szczęścia i dobrobytu. Takim kolejnym rozwiązaniem ma być powołanie Unii Bankowej - tworu zreszającego banki państw unijnych, które będą kredytować upadające rządy krajów Wspólnoty. Oficjalnie oczywiście wyglada to pięknie i szlachetnie - jak zawsze w eurosocjaliźmie. Oto Komisja Europejska opracowała propozycję nowej dyrektywy obligującej banki wszystkich 27 krajów do wpłacania składek na specjalny fundusz likwidacyjny, z którego miałyby być później finansowane programy restrukturyzacyjne tych banków, które popadły w tarapaty. Wysokość takiego wkładu małaby wynosić 1% wartości ich depozytów, a więc sumę gigantyczną. Pomysł ten jest zabójczy, ponieważ paradoksalnie banki w Europie Środkowo-Wschodniej (w tym w Polsce) mają się znacznie lepiej niż banki w krajach "Starej Unii". Wszystko, dlatego, że banki zachodnie wydały więcej na udzielanie bezsensownych pożyczek i dofinansowań dla unijnych bankrutów. Gdyby pomysł ten wcielić w życie, okazałoby się, że polski obywatel nie będzie mógł wziąć kredytu z banku, bo bank pieniądze będzie musiał wydać na ratowanie innych europejskich banków. Ratowanie takie bedzie kosztowne, a kosztami tymi bank obciąży klienta, czyli tego, który trzyma w nim pieniądze. Czyli na przykład państwo wprowadzi obowiązek posiadania konta bankowego, a banki będą pobierać sowite opłaty za ich prowadzenie. Czyli nie dostaniemy odsetek za to, że powierzamy bankowi nasze pieniądze tylko jeszcze do tego dopłacimy. To zaś będzie miało jeszcze inne oblicze: bankom w Europie Zachodniej będzie się opłacało podejmować złe decyzje i udzielać "nietrafionych" kredytów, bo będą miały zapewnienie pomocy ze strony banków z naszej części Europy. A to doprowadzi do tego, że w kolejkach do tych banków ustawią się setki tysięcy oszustów, cwaniaków i naciągaczy, którzy wezmą "lewe" kredyty, nie będą ich spłacać i w konsekwencji banki - wierzyciele upomną się o pomoc "naszych" banków, które z kolei pomoc tą sfinansują z naszych pieniędzy. Będzie to typowy mechanizm eurosocjalizmu: ludzie zaradni i pracowici będą wbrew swojej woli finansować leci, cwaniaków i oszustów. Będą finansować dotąd, aż okaże się, że na granicy bankructwa stanęły i banki z krajów Europy Środkowo - Wschodniej. Wtedy poszukać będzie trzeba pomocy gdzie indziej - np. przyjmując kolejne, nowe państwa do UE. Tak się na szczęście nie stanie, bo nim do tego dojdzie cała Unia Europejska zbankrutuje. Miejmy nadzieję, że zbankrutuje zanim zdąży wprowadzić unię bankową, która nas - podatników - kosztować będzie ciężkie miliardy złotych. Jak słusznie, bowiem zauważył Janusz Korwin-Mikke, socjalizm jest to ustrój, który jest w stanie zmarnować każdą ilość pieniędzy? Szymowski
Nie chcą pakietu klimatycznego Przedstawiciele siedmiu państw – Wielkiej Brytanii, Austrii, Czech, Danii, Grecji, Litwy i Rumunii – dołączyli do rozpoczętej w Polsce inicjatywy, która ma na celu zawieszenie pakietu klimatyczno-energetycznego. Chcą zebrać minimum milion podpisów w ramach Europejskiej Inicjatywy Obywatelskiej i wysłać je Komisji Europejskiej. Komitet – jak poinformował poseł Ludwik Dorn (SP) – ma teraz dwa miesiące na zarejestrowanie inicjatywy. Kiedy to nastąpi, czyli najdalej w sierpniu, będzie można rozpocząć zbieranie podpisów – może to potrwać nie dłużej niż rok. Akcję jako pierwsza poparła “Solidarność”. Dominik Kolorz, szef śląsko-dąbrowskich struktur związku, powiedział, że poza przedstawicielami ośmiu krajów, którzy już włączyli się w akcję, trwają rozmowy z Bułgarami, Węgrami, Słowakami i Niemcami.
Przesłuchają Rosjan Prokuratura chce ustalić, kto na terenie Rosji miał styczność z telefonem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, do którego włamano się kilka godzin po katastrofie smoleńskiej. I wystąpić o przesłuchanie - Konieczne będzie zwrócenie się do strony rosyjskiej o udzielenie informacji dotyczących osób dysponujących tym telefonem od momentu jego zabezpieczenia do czasu przekazania stronie polskiej, a następnie przesłuchanie ich w drodze pomocy prawnej - stwierdził prokurator generalny Andrzej Seremet w piśmie do posłów sejmowej komisji sprawiedliwości. W charakterze świadków zostaną też przesłuchane osoby z Polski, które próbowały łączyć się 10 kwietnia z telefonem użytkowanym przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ich dane zostały wcześniej ustalone przez prokuraturę wojskową. Jak wyjaśnił Seremet, chodzi o to, "czy telefon ten był w tamtym czasie aktywny". Prokurator generalny poinformował posłów o wynikach trzech ekspertyz telefonu przeprowadzonych przez ABW. Pierwsza, z października 2010 r., stwierdziła jedynie, że telefon jest nadpalony. Z drugiej opinii wynika, że do uruchomienia telefonu niezbędne było dokonanie demontażu urządzenia, czyszczenie płyty głównej oraz ponowny montaż, do którego użyte zostały części zamienne - wskazał Seremet.
- W oparciu o informacje zapisane w telefonie możliwe było stwierdzenie, że ostatnie połączenie zostało zarejestrowane w dniu 10 kwietnia 2010 r. o godz. 5.30.58, a ostatni SMS został zarejestrowany w tym samym dniu o godz. 8.30.58. Ponadto z opinii tej wynika, że karta SIM [tu numer - red.] logowała się po raz ostatni do sieci Beeline GSM Russian Federation - dodał prokurator. Szef Prokuratury Generalnej podkreślił, że w trzeciej opinii przeprowadzone "badania nie wykazały, aby w tym telefonie znajdowały się zapisy lub ślady ingerencji w dane na nim zapisane". Jednak "biegły zaznaczył, że istnieje możliwość ingerencji w nośnik danych (karty pamięci, dyktafon) bez zmian właściwości plików, w tym dat, przy pomocy profesjonalnych urządzeń powszechnie stosowanych w informatyce śledczej, tzw. brokerów zapisu, które pozwalają na pełny dostęp do danych z wyłączeniem możliwości edycji, przy jednoczesnym fakcie ukrycia tej czynności". Pismo Seremeta odczytał wiceprzewodniczący komisji poseł Stanisław Piotrowicz (PiS), który wyraził ubolewanie, że mimo zaproszenia nie stawił się on osobiście na posiedzenie, tak żeby posłowie mogli mu zadać dodatkowe pytania. Seremet poinformował w piśmie, że śledztwo jest na początkowym etapie i nie jest w stanie przekazać więcej informacji.
- Mam kilka pytań. Szkoda, że nie ma pana prokuratora - stwierdził poseł Andrzej Duda (PiS). Zwrócił uwagę, że jest kilka niejasnych kwestii wynikających z informacji na temat śledztwa podanych przez prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Duda pytał, jaki charakter miał odnotowany SMS, czy był przychodzący, czy wychodzący. Poza tym, według jakiego czasu podawane są godziny. Istotnym elementem jest także informacja o konieczności, w celu uruchomienia telefonu, dokonania "dość poważnych zabiegów technicznych". - Skąd rozbieżność między godziną znalezienia ciała pana prezydenta i telefonu, który prezydent miał zawsze przy sobie? - dopytywała z kolei Anna Fotyga (PiS). Antoni Macierewicz zwrócił uwagę, że karta prezydenckiego telefonu była aktywna jeszcze przez kilkadziesiąt godzin po katastrofie.
- Karty SIM działały jeszcze przynajmniej 48 godzin po tej tragedii. To nie jest tylko problem włamania się do telefonu pana prezydenta. To jest także problem skorzystania przez obce państwo z możliwości, która przez być może zaniechanie, być może niechlujstwo, a być może inne działania została stworzona przez przedstawicieli państwa polskiego, dokładnie rządu pana Donalda Tuska - podkreślił poseł. Macierewicz dodał, że nie można wykluczyć włamania także do telefonów komórkowych wyższych wojskowych, z powodu niedezaktywowania tych komórek. Seremet podkreślił, że materiały zgromadzone przez prokuraturę nadal nie są kompletne. Dlatego aktualnie wystąpiono o ich uzupełnienie, w szczególności kopii protokołu wydania przedmiotów, dokumentów z 13 kwietnia 2010 r., razem, z którym został przekazany pakiet nr koloru szarego, na którym był napis "telefon komórkowy" z oznakami deformacji termicznej. Prokuratura powszechna chce także ustalić, czy Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie dysponuje protokołem oględzin miejsca katastrofy, w którym zostałoby "odnotowane ujawnienie i zabezpieczenie telefonu". Na obecnym etapie postępowania trwa szczegółowa analiza obszernych materiałów przekazanych przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie - zaznaczył prokurator generalny. Dodał także, że przyjęta kwalifikacja prawna nie jest ostateczna i może być rozszerzona. Sprawę włamania do prezydenckiego telefonu "Nasz Dziennik" ujawnił na początku maja. Po tej publikacji Prokuratura Generalna zwróciła się do Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie o zbadanie zasadności odmowy wszczęcia śledztwa. Po sugestii prokuratury apelacyjnej podjęto ponownie postępowanie i wszczęto dochodzenie. Zenon Baranowski
Nocny zamach Budowaliśmy mozolnie państwo, które obywatele będą mogli szanować: państwo całkowicie niepodległe, państwo, w którym wojsko i policja są w pełni podporządkowane demokratycznej, przedstawicielskiej władzy. Polska, do której długo dążyliśmy, to Polska odbudowująca poczucie godności narodowej, oparta na szczerości i prawdzie o nas samych. O prawdzie zarówno podniosłej, jak i wstydliwej. Dlatego mój rząd był pierwszym, który chciał odsłonić dawne, tajemne powiązania ludzi, którzy pomagali UB i SB utrzymywać Polaków w zniewoleniu. Słowa te wypowiedziane przez premiera Jana Olszewskiego w trakcie wystąpienia telewizyjnego 4 czerwca 1992 r. zamykały okres zaledwie 5 miesięcy jego rządów. Był to jednak czas odwagi i nadziei, czas dążenia do prawdy i sprawiedliwości, czas zmagań o prawdziwie suwerenną Polskę. W nocy z 4 czerwca 1992 r. komunistyczni agenci i donosiciele oraz ich polityczni stronnicy podjęli pospieszną próbę zablokowania lustracji i powstrzymania procesu oczyszczenia życia publicznego. Na wniosek prezydenta Lecha Wałęsy, figurującego w dokumentach SB jako agent o pseudonimie “Bolek”, pod osłoną nocy, Sejm obalił rząd premiera Jana Olszewskiego. Uczyniła to koalicja ze strachu przed ujawnieniem Polakom prawdy. W rocznicę obalenia rządu Jana Olszewskiego Rada Polityczna PiS przyjęła specjalną uchwałę:
23 grudnia 1991 r. Sejm zatwierdził skład rządu Jana Olszewskiego - był pierwszym premierem, który przygotował raport o stanie państwa, aby później umożliwić rozliczenie działań rządu. Raport przygotowany przez MSW ujawnia zagrożenia bezpieczeństwa państwa:
- rozwój struktur mafijno-agenturalnych stwarzający zagrożenia dla gospodarki i bezpieczeństwa obywateli,
- infiltracja przez obce służby specjalne i obecność wojsk rosyjskich na terytorium kraju,
- przygotowanie programu społeczno-gospodarczego, a na jego podstawie do końca marca - projekt budżetu na 1992 r.
- skoncentrowanie się na powstrzymaniu recesji, ograniczaniu bezrobocia i tworzenia nowych miejsc
pracy,
- dewaluacja złotówki wobec dolara (dla wzrostu koniunktury),
Rząd Jana Olszewskiego zahamował patologiczną prywatyzację (polecił wstrzymanie wykonania wszystkich rozpoczętych i opracowanych w min. przekształceń Własnościowych transakcji prywatyzacyjnych) i przygotował nowe projekty reprywatyzacji i powszechnego uwłaszczenia obywateli, a także utworzenia instytucji Skarbu Państwa i powołanie Prokuratorii Generalnej jako urzędu strzegącego rzetelności prywatyzacji majątku państwowego:
- Udaremniono likwidację Stoczni Szczecińskiej, która należy teraz do czołowych na świecie.
- Opracowano po raz pierwszy od 1989 r. zasady polityki rolnej, wprowadzono ceny gwarantowane.
- Odrzucono koncepcję rosyjskiego monopolu na dostawy gazu ziemnego uzależniającego nas od Rosji.
- Wprowadzono cywilne kierownictwo MON, rozpoczęto desowietyzację armii, usuwanie skompromitowanych generałów.
- Nastąpiło przeorientowanie polityki zagranicznej i określenie podstawowych warunków bezpieczeństwa Polski.
Rząd Jana Olszewskiego w obronie polskiej racji stanu, przy podpisywaniu traktatu polsko-rosyjskiego zmusił Lecha Wałęsę i stronę rosyjską do rezygnacji z zapisu o zgodzie na tworzenie spółek polsko-rosyjskich na terenie byłych baz wojskowych. Zapis taki byłby wyjątkowo szkodliwy ze względu bezpieczeństwa. Było to jednym z powodów odwołania Jana Olszewskiego i jego rządu. Na konferencji zorganizowanej w Sejmie przez PiS 4 czerwca 2012 r. w 20 rocznicę obalenia rządu Jana Olszewskiego zabrali głos i udokumentowali powody obalenia rządu.
“To był dobry rząd. Sprostał wielu wyzwaniom w tym gospodarczym. To był dobry rząd, nie tylko, dlatego, że jako pierwszy postawił w praktyczny sposób zasadnicze sprawy polskiej niepodległości, demokracji, statusu polskich obywateli” - mówił Jarosław Kaczyński. Jego zdaniem, „Olszewski pozostanie w polskiej historii, jako przywódca polityczny, który potrafił do tych najlepszych tradycji nawiązać”. “I to jest, obok wielkiego i wciąż niezrealizowanego planu przebudowy najistotniejszy element dziedzictwa, które powinno trwać” - powiedział Prezes PiS. Antoni Macierewicz zaznaczył, że 4 czerwca 1992 r. zmienił dzieje Polski. To był dzień zwrotny, rozpoczęto niszczenie fundamentów zależności, w które Polska była uwikłana. Gdyby nie doszło do obalenia rządu Olszewskiego to nie doszłoby do tragicznych następstw, jakich byliśmy świadkami w ciągu dwudziestolecia, zarówno gospodarczych, społecznych, jak i tych najstraszniejszych, związanych z zagładą polskiej elity narodowej z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele - powiedział Antoni Macierewicz. Poseł PiS powiedział także, że rząd Olszewskiego został obalony nocą, po ciemku, tak, żeby naród nie mógł tego widzieć, dlatego, że prowadził politykę godną państwa niepodległego. Piotr Naimski, były szef Urzędu Ochrony Państwa, powiedział, że rząd Olszewskiego został obalony z trzech powodów: prywatyzacji, lustracji i Rosji. Rząd Jana Olszewskiego naruszył dotychczasowy układ w tych trzech elementach. Wskazywał również, że „układ okrągłostołowy dał przyzwolenie na dziką prywatyzację, nieprowadzenie lustracji i utrzymanie Polski w zależności od Rosji. Powstała koalicja strachu i interesu, która była przeciwna niepodległościowego rządowi Jana Olszewskiego. O “zbójeckiej prywatyzacji” tamtego czasu mówił także Zbigniew Romaszewski. Były wicemarszałek Senatu powiedział, że to właśnie 20 lat temu doszło do m.in. zawłaszczenia mediów publicznych przez “pewne grupy wywodzące się ze środowisk agenturalnych, biznesowych i postkomunistycznych”. Podkreślił, że błędem było przekazanie spraw lustracyjnych do tak zwanych “niezawisłych sądów”. Dr Sławomir Cenckiewicz stwierdził, że główną przyczyną obalenia rządu była kwestia lustracji. Historyk przytoczył kilka wypowiedzi z pamiętników m.in. Jacka Kuronia, który tuż przed nocą teczek pisał o “przepędzeniu szkodnika”. Przypomniał także wypowiedź Wojciecha Jaruzelskiego, który chwalił obalenie rządu, dodając, że “duża w tym zasługa Lecha Wałęsy”. To właśnie Wałęsa po powrocie z Moskwy napisał, że utracił zaufanie do Olszewskiego - mówił Cenckiewicz. Jego zdaniem, rząd Olszewskiego “nie dostrzegał brutalności i bezwzględności tych, którzy obalili rząd”. Obalenie rządu doprowadziło do rekonstrukcji układu okrągłostołowego. Krzysztof Wyszkowski stwierdził, że rząd Jana Olszewskiego upadł za sprawą ludzi, którzy “cztery lata wcześniej zanegowali demokratyczną wolę społeczeństwa polskiego, które opowiedziało się przeciwko komunizmowi”. Wyszkowski przypomniał komisję, w skład, której wchodzili m.in. Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń czy Adam Michnik, która zdecydowała o przyznaniu komunistom mandatów, mimo że nie uzyskali ich w wyniku wyborów. Było wiele przyczyn, żeby obalić rząd Jana Olszewskiego. Uważam, że jedną z ważniejszych przyczyn było położenie szlabanu na złodziejską prywatyzację powiedział ktp. Zbigniew Sulatycki. Aby to udokumentować na przykładzie polskiego przemysłu okrętowego, już wcześniej podejmowano takie kroki, żeby ten ważny filar gospodarki, jakim był polski przemysł okrętowy (stocznie, Cegielski, huta Częstochowa itp.) zlikwidować. Kapitan zacytował dokument ówczesnego przewodniczącego Forum Okrętowego śp. prof. Derwera, ze spotkania z przewodniczącym Światowych Związków Okrętowych dyr. stoczni niemieckiej. Na zakończenie kpt. Z. Sulatycki w imieniu swoim i zebranych na konferencji - złożył najserdeczniejsze życzenia szybkiego powrotu do zdrowia Panu premierowi Janowi Olszewskiemu.
Maria Adamus
HISZPANKA W miniony weekend Hiszpania została uratowana. Nie, nie przez Fabregasa. Przez Unię Europejską.
Zaraz po tym, jak w piątek Kanclerz Merkel stwierdziła, że jej kraj nie zamierza wywierać presji na Hiszpanię, by skłonić ją do złożenia wniosku o pomoc finansową dla banków, premier Rajoy w sobotę o taką pomoc poprosił, choć jeszcze 28 maja zapewniał, że nie będzie ona potrzebna, bo jego kraj „własnymi siłami uzdrowi nadwerężony w wyniku kryzysu na rynku nieruchomości system bankowy”. Ale Hiszpanie bardziej chyba byli zajęci niedzielnym meczem z Włochami w piłkę nożną, niż meczem z Niemcami o pieniądze dla banków. Unijny komisarz ds. gospodarczych, walutowych i euro Olli Rehn pozytywnie ocenił w poniedziałek decyzję eurogrupy w sprawie pomocy dla hiszpańskiego sektora bankowego, choć jej szef Jean-Claude Juncker jeszcze 17 kwietnia twierdził, że nie będzie ona potrzebna. Mimo to, albo właśnie, dlatego, w poniedziałek „rynki zanurkowały”. Co prawda jeszcze rano niektórzy analitycy pospieszyli się z optymistycznymi wypowiedziami, że pomoc dla sektora bankowego w Hiszpanii „wspiera kupujących”, „jest przyczyną poprawy sentymentów” i „odsuwa groźbę poważnego kryzysu bankowego w najbliższym czasie”. Nie zdefiniowali jedynie, co znaczy „najbliższy”? Kwartał? No może pół roku – ale nie przesadzałbym z optymizmem. Może, dlatego po południu „sentymenty” się zmieniły. Indeksy na koniec dnia pospadały, a wieczorem analitycy byli już „rozczarowani skalą obiecanej pomocy”. Liczyli „na kwotę bliższą 150-200 mld euro, a mowa jest tylko o 100 mld”. Ale na jak długo wystarczyłoby 200 mld? Na 6-12 miesięcy? A co potem? Jak długo może trwać jeszcze to samo przedstawienie, w którym aktorzy się nawet nie zmieniają, tylko mówią coś zupełnie innego niż 3, 6, czy 24 miesiące temu? Najzabawniejsze jest to, że UE przez dwa lata z zapałem udawała, że ratuje Grecję, a nie niemieckie i francuskie banki, choć to one otrzymały od Grecji większość środków, które Grecja otrzymała od UE. Teraz jest jakby na odwrót: ratowane są hiszpańskie banki, a nie, broń Boże, Hiszpania. Hiszpanii nie ratujemy, bo przecież uparcie twierdziliśmy od dwóch lat, że „Hiszpania to nie Grecja”. Ciekawe, co będziemy niebawem ratowali we Włoszech, żeby udawać, że „Włochy to nie Hiszpania”? Może włoską mafię? Przed nową "hiszpanką " trudno się będzie uratować europejskim „przywódcom”. Życie na kredycie, o którym wiadomo było, że nie zostanie spłacony, a może być, co najwyżej „rolowany”, się skończyło, wraz ze zdolnością do rolowania kredytów. Pozostała już tylko możliwość „rolowania” wyborców… Gwiazdowski
Styl gry a szanse zwycięstwa Nawet dla laika jest oczywiste, że gdyby Lewandowski otrzymał większe wsparcie – z pomysłowym tworzeniem sytuacji do strzału – to, razem ze świetną obroną Wasilewskiego i Tytonia i fenomenalnym Błaszczykowskim – bylibyśmy medalową drużyną. Świadomość, że tylko perfekcyjna gra zespołowa pozwala uruchomić indywidualną energię, wciąż nie przekłada się u nas jednak na styl gry. Tej sportowej i tej społecznej. W poniedziałek wracałam pociągiem z Krakowa. Całą drogę rozmawiałam z młodym człowiekiem (przedstawił się, jako polski Amerykanin), który jest tu managerem sieci „Business Link” w ramach Akademickich Inkubatorów Przedsiębiorczości. Mówił, że w Polsce najbardziej brakuje mu infrastruktury, współpracy i wsparcia; i tej instytucjonalnej, i tej w sferze psychologicznej. Ale – choć wychowany w USA – to właśnie w Polsce widzi szansę na życiową przygodę. Zbudowanie sieci zapełniających tę próżnię i uruchomienie wciąż ogromnego potencjału rozwojowego. W Polsce, właśnie, dlatego, że marnuje swoje szanse, wciąż, bowiem można zrobić różnicę, jeśli znajdzie się odpowiednią strategię działania. Bo zacofanie i mankamenty są szansą: ich usunięcie pozwala na bezinwestycyjny skok do przodu. Znam wiele bardzo wartościowych środowisk młodych ludzi w wieku mojego rozmówcy. M.in. Fundacja Republikańska z pismem „Rzeczy Wspólne”, Klub Jagielloński i krakowskie Pressje, Instytut Sobieskiego. Kompetentni a zarazem idealistyczni i pełni pasji. Stawiający właściwą diagnozę sytuacji w Polsce. Ale brakuje im umiejętności i chęci przekładania myśli na konkret. I tej, przypominającej pionierów na Dzikim Zachodzie, amerykańskiej energii mojego rozmówcy. Energii, czyniącej z poszukiwań odpowiednich instytucji i linków życiową przygodę. Nie tylko intelektualną i nieograniczającą się do słów. Ale zdającą sobie sprawę, że konieczne są realne operacyjne programy rozwoju Polski. Taki instynkt działania mieli w międzywojennej Polsce politycy, którzy zbudowali Gdynię i COP. Rząd Tuska niewiele w tym względzie robi. Chociaż szczere emocje premiera przed meczem z Rosją ujęły nawet mnie! Prof. Jadwiga Staniszkis
Daj pan w łapę Zdecydowanie więcej niż połowa polskich menadżerów (56 proc.) byłaby gotowa sfinansować klientowi rozrywkę, niemal, co trzeci wręczyć łapówkę, a 18 proc. dałoby prezenty – wszystko po to, by utrzymać lub zdobyć nowy kontrakt. W czasie kryzysu podatność na korupcję rośnie. Niemal 90 proc. Polaków uważa, że w naszym kraju korupcja jest dużym problemem społecznym. To przekonanie jest niemal niezależne od wieku, poglądów politycznych czy pozycji społecznej ankietowanego przez CBOS. Na szczęście nie jest to już zjawisko o charakterze systemowym, jak w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Od tego czasu wiele się zmieniło – m.in. wprowadzono obowiązek składania jawnych oświadczeń majątkowych, który dziś dotyczy nie tylko parlamentarzystów, samorządowców, radnych i wysokich urzędników państwowych, ale też m.in. kierowników urzędów i izb skarbowych, wprowadzono zasadę niekarania osób wręczających łapówkę (o ile zawiadomią o tym organy ścigania), wreszcie w 2006 powołano Centralne Biuro Antykorupcyjne. Ale i charakter korupcji się zmienił. Coraz częściej nie jest to już nachalne, prymitywne łapówkarstwo, lecz wyspecjalizowany, chciałoby się rzec profesjonalny mechanizm, tworzony przez zorganizowane grupy przestępcze. Z drugiej strony zaangażowanie władz w walkę z korupcją znacznie osłabło. Rządząca drugą kadencję partia nie wypracowała ani długookresowej polityki antykorupcyjnej, ani odpowiedniej strategii. Koalicja już nawet nie udaje, że coś w tym kierunku robi – listek figowy, jakim było stanowisko Pełnomocnika Rządu ds. Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych zlikwidowano.
Do szpitala z załącznikiem Badania opinii publicznej od lat wskazują – w rankingu najbardziej skorumpowanych dziedzin życia w Polsce prowadzą polityka, służba zdrowia i samorządy. W 2010 roku prawie trzy czwarte respondentów CBOS było zdania, że większość polityków i urzędników często bierze łapówki. Korupcję w służbie zdrowia (a przynajmniej przekonanie Polaków, że ona istnieje) potwierdza lokata Polski w raporcie „Euro Health Consumer Index 2012” – o jakości publicznej służby zdrowia w 34 europejskich państwach. Na jego potrzeby poziom korupcji bada się za pomocą pytania o nieoficjalne opłaty za usługi medyczne. W tej klasyfikacji Polska uplasowała się na 8 miejscu od końca, co oznacza, że większość ankietowanych potwierdzała wręczanie łapówek.
Jak w Republice Zielonego Przylądka 1 grudnia 2011 roku Transparency International ogłosiło najnowszą edycję Indeksu Percepcji Korupcji – badania, które pokazuje, jak społeczeństwa danych krajów postrzegają zasięg i rozmiary korupcji w ich państwie. Polska z wynikiem 5,5 punktu sklasyfikowana została na 41 miejscu ex aequo z Republiką Zielonego Przylądka. W tym samym roku Instytut Gallupa opublikował efekt swoich badań dotyczących korupcji w prywatnej przedsiębiorczości. W Polsce 7 na 10 ankietowanych odpowiedziało, że korupcja w biznesie jest nagminna. A gdy w tym roku firma Ernst & Young upubliczniła wyniki Europejskiego Badania Nadużyć Gospodarczych okazało się, że nasz kraj znalazł się na 7 miejscu spośród 25 europejskich państw. To nienapawający dumą wynik, zważywszy, że badanie objęło tylko firmy zatrudniające więcej niż 1000 pracowników, notowane na giełdzie spółki i międzynarodowe korporacje.
Co innego mówią, co innego robią Ponadto z tego badania wynika, że zdecydowanie więcej niż połowa polskich menadżerów (56 proc.) byłaby gotowa sfinansować klientowi rozrywkę, niemal, co trzeci wręczyć łapówkę, a 18 proc. dałoby prezenty – wszystko po to, by utrzymać lub zdobyć nowy kontrakt. Pod tym względem wypadamy o wiele gorzej niż inne kraje regionu. I gorzej niż w ubiegłym roku. Niespełna 60 proc. dużych polskich firm prowadzi politykę antykorupcyjną. Lecz skoro mniej niż 30 proc. szkoli w tym zakresie pracowników, skuteczność owych działań wydaje się mocno wątpliwa. I jeszcze jeden paradoks – dwie trzecie polskich menadżerów popiera nagradzanie informatorów – to zdecydowanie więcej niż w innych krajach naszej części Europy. Ale tylko w 29 proc. firm funkcjonuje specjalna linia, przeznaczona dla tych, którzy chcieliby o nieprawidłowościach w tym o korupcji poinformować. Ewa Zarzycka
Rozmowa z Bartłomiejem Michałowskim, szefem stowarzyszenia Normalne Państwo, organizatorem akcji „Nie biorę, nie daję łapówek”. – Jak jest dziś z korupcją w Polsce? – Zacznę optymistycznie – od roku 2003, 2004, dzięki zaangażowaniu wielu obywateli, zjawisko korupcji zostało w Polsce ograniczone. Na to wskazują badania międzynarodowe, głównie badania Transparency International, która mierzy w skali całego świata tak zwany wskaźnik percepcji korupcji.
– I według jej ostatnich badań uplasowaliśmy się na 41 miejscu. To dobry wynik? – Pozycja 41 na sto kilkadziesiąt państw to nie jest dobry wynik. Jednak w żadnym kraju na świecie ten wskaźnik nie poszedł tak w górę jak w Polsce. Drudzy pod tym względem są Gruzini, ale my jesteśmy absolutnym liderem. A im wskaźnik wyższy, tym korupcja mniejsza. W Europie Środkowo-Wschodniej pod tym względem jest u nas znacznie lepiej niż na Węgrzech, w Czechach, na Litwie. Coś się udało zrobić. Ale oczywiście do krajów takich jak Szwecja, Dania, Norwegia jest nam bardzo daleko. Za małym Bałtykiem realia są zupełnie inne. My w tym rankingu w skali 10-stopniowej otrzymujemy 5,4 punkta, a Szwedzi 9,5. A przecież nie wydaje mi się, by np. w czasie potopu szwedzkiego Polska była bardziej skorumpowana niż Szwecja. W okresie międzywojennym też.
– To, co się po drodze stało? – Stała się II wojna, w której wymordowano dużą część polskich elit, stał się komunizm.
– Korupcja w Polsce to w pewnym stopniu narośl historyczna? – Wydaje mi się, że tak. Lata okupacji, komunizmu i państwa, które nie było nasze, spowodowały, że wielu Polaków traktowało łapówkarstwo, jako coś normalnego, wręcz nieodzownego do życia w PRL.
– Powiedział Pan, że korupcja w Polsce została znacznie ograniczona pod wpływem zaangażowania obywateli. A co z zaangażowaniem państwa? – W latach 2004, 2005 zaangażowanie polityków było widoczne. Walka z korupcją stała się sztandarowym hasłem wszystkich partii politycznych, choć jest też tak, iż to, co się znajduje na tych sztandarach, w dużej mierze zależy od tego, czego chcą obywatele. A było społeczne parcie na zwalczanie korupcji, bo Polska stawała się coraz bardziej skorumpowanym krajem. Trzeba też tu wskazać na duże zaangażowanie dziennikarzy w ujawnianie afer. Oczywiście państwo też zadziałało – mieliśmy głośne aresztowania, pewnie nie wszystkie przeprowadzone w najszczęśliwszy sposób, ale były one głośne. Zapanował pewnego rodzaju strach wśród tych, którzy dają łapówki, i tych, którzy je biorą. Na pewno udało się też ograniczyć społeczne przyzwolenie dla korupcji. To był zresztą główny cel akcji „Nie biorę, nie daję łapówek” stowarzyszenia Normalne Państwo. Chcieliśmy pokazać, że ludzi, którzy łapówek nie dają i nie biorą, którzy są przeciw tej „procedurze” jest dużo więcej niż łapówkarzy. Społeczne przyzwolenie na korupcję spadło, dziś już nikt głośno się nie chwali, że kogoś przekupił.
– Wniosek z ostatnich badań międzynarodowych jest taki: kryzys sprzyja korupcji. W Polsce też? – Na pewno trudna sytuacja, większa presja, może powodować tego rodzaju pokusy. Dynamika poprawy sytuacji w Polsce spada, to widać. I do nas dociera więcej sygnałów o korupcji niż trzy, cztery lata temu.
– Czy to świadczy o tym, że korupcja znów rośnie, czy o tym, że wrażliwość na zjawisko w społeczeństwie jest większa? – Wydaje mi się, że w ostatnich latach presja i zaangażowanie polityków w walkę z korupcją spadło. Mieliśmy przykłady niepoprawnych zachowań, czasami wręcz skandali, które zakończyły się nijak, mówiąc łagodnie. A z drugiej strony walka z korupcją bywała całkowicie wykorzystywana do celów politycznych, co też jest niedobre. To przecież powinno być stałe działanie, polegające na trzech rzeczach.
– Jakich? – Powinniśmy cały czas edukować, np. w szkołach. Pokazywać, że korupcja nam się po prostu nie opłaca. Nie ma państwa, które by odniosło sukces a jednocześnie było skorumpowane. Druga rzecz – należy upraszczać prawo. Prawo musi być proste i jasne, nie może być dwuznaczne, bo wtedy rodzi się duża pokusa, by je naginać. Trzecia rzecz – musi być egzekwowane. Korupcję trzeba przykładnie karać.
– W jakich dziedzinach korupcja w Polsce jest największa? – Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Bo przecież i w mediach też jest korupcja, są artykuły pisane na zamówienie. Wszędzie tam, gdzie panuje duża uznaniowość jest niebezpieczeństwo korupcji. Tygodnik Solidarność
CBA zatrzymała b. prezesa Kulczyk Holdingu Pod zarzutem korupcji przy prywatyzacji Telekomunikacji Polskiej zatrzymano Jana Wagę - byłego prezesa Kulczyk Holding oraz byłego szefa rady nadzorczej PKN Orlen. Zatrzymany został także Wojciech J., który był wiceprezesem Kulczyk Holding. Informację o zatrzymaniu Jana W., podaną przez portal gazeta.pl, potwierdził Tomasz Tadla z prowadzącej śledztwo w tej sprawie Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach. „Sprawa dotyczy zachowań korupcyjnych przy prywatyzacji” - powiedział prokurator. Chodzi o to samo śledztwo, w którym wcześniej zarzuty przedstawiono m.in. gen. Gromosławowi Czempińskiemu. Razem z Janem W. na polecenie prokuratury zatrzymano także drugą osobę - Wojciecha J., który był wiceprezesem w Kulczyk Holding. Zatrzymania miały miejsce na początku czerwca. Po przedstawieniu podejrzanym zarzutów zwolniono ich do domów, zobowiązując do wpłaty wysokich poręczeń majątkowych.
Prokuratura odmawia podania jakichkolwiek szczegółów związanych z ostatnimi zatrzymaniami. Z nieoficjalnych informacji ze śledztwa wynika, że obaj b. szefowie Kulczyk Holding usłyszeli takie same zarzuty. Według portalu gazeta.pl, chodzi o niegospodarność oraz przyjęcie około miliona złotych łapówki przy prywatyzacji Telekomunikacji Polskiej. W latach 2000-2001 47 proc. udziałów spółki kupiło konsorcjum złożone z France Telecom oraz Kulczyk Holding. W 2005 r. francuska firma odkupiła od Kulczyk Holding udziały w Telekomunikacji Polskiej.
W Prokuraturze Apelacyjnej w Katowicach od 2006 r. toczy się śledztwo, w którym badane są nieprawidłowości przy prywatyzacji przedsiębiorstw. Pod koniec listopada 2011 r. zatrzymano pięciu pierwszych podejrzanych, wśród nich b. szefa UOP gen. Czempińskiego. Prokuratura postawiła im zarzuty dotyczące korupcji i prania pieniędzy pochodzących z korupcji w związku z prywatyzacją PLL LOT i Stoenu. Jan W. jest bratem Romualda Wagi, byłego dowódcy Marynarki Wojennej, wymienianego w raporcie z likwidacji WSI. Marek Nowicki
Fajny i niefajny patriotyzm Sukces odniesiony w sporcie, szczególnie w piłce nożnej, daje wielki kapitał symboliczny, integruje społeczeństwa i wzmacnia rządzących. Gdy w krajach silnych sukcesy sportowe są dodatkowym potwierdzeniem i wzmocnieniem własnej wartości, w krajach słabych są chwilową kompensacją słabości. Sukcesy odwracają uwagę od rzeczywistości, pozwalają zapomnieć o prawdziwych zadaniach. Rausz jednak szybko przechodzi, a rzeczywistość pozostaje. Piłka nożna jest – a raczej bywa – ciekawym sportem. Bywa, bo zdarzają się, i to często, mecze śmiertelnie nudne. Ale piłka nożna od dawna przestała być tylko sportem. Jest wielkim biznesem zarządzanym przez organizacje, które – jak wszyscy wiemy – nie uchodzą za uczciwe i przejrzyste.
Akceptowalne demony patriotyzmu Piłka nożna jest też polityką w czystej niemal postaci. Tutaj tłumione przez europejskie elity narodowe uczucia mają znaleźć prawowite ujście. To właśnie te autentyczne, lecz, na co dzień wypierane i potępiane emocje sprawiają, że najnudniejszy mecz wydaje się pasjonujący, i to one nadają imprezom takim jak mistrzostwa Europy znaczenie polityczne, którego rządy nie mogą zlekceważyć. Wspomniane narodowe emocje pojawiają się oczywiście także przy innych okazjach. Nawet wówczas, gdy chodzi o takie żenujące rywalizacje, jak konkurs piosenkarski Eurowizji. Pojawiają się także w innych rodzajach sportu, ale w piłce nożnej występują ze szczególną siłą. Kibicowanie drużynie narodowej staje się preferowaną, a dla niektórych wręcz jedyną dopuszczalną formą patriotyzmu. Na co dzień wmawia się nam, że narody już nie istnieją, że tylko ktoś zupełnie opóźniony w rozwoju mógłby przywiązywać wagę do swojej narodowej tożsamości, a manifestowanie uczuć narodowych określa się mianem obciachu. Tymczasem w czasie futbolowego karnawału demony patriotyzmu, egzorcyzmowane przy innych okazjach, zmieniają się w dobre, przyjazne duchy, które usiłuje się wywołać za wszelką cenę. Wywieszanie flagi narodowej przy innych okazjach przyjmowane jest przez nasz liberalno-postępowo-europejski establishment z niechęcią czy wręcz wrogością. Teraz tenże establishment zamartwia się, że flag jest za mało, a okrzyki „Polska, biało-czerwoni” niezbyt głośne. I nikt jakoś nie zauważył braku flag europejskich. Nikt też nie domagał się, by zastąpiono nimi barwy narodowe.
Kompensacja słabości W rzeczywistości zacięta rywalizacja o władzę i prestiż między narodami wcale nie zniknęła. Odbywa się ona dziś przede wszystkim w sferze politycznej i gospodarczej. Ale przydaje się też przewaga w sferze symbolicznej. Sukces odniesiony w sporcie, szczególnie w piłce nożnej, daje wielki kapitał symboliczny, integruje społeczeństwa i wzmacnia rządzących. Gdy w krajach silnych piłka i sukcesy sportowe są dodatkowym potwierdzeniem i wzmocnieniem własnej wartości, w krajach słabych są chwilową kompensacją słabości. „Na Euro 2004 widziałem Greków pijanych ze szczęścia do nieprzytomności. Zdobyli złoto, wywołując największą sensację w dziejach tego sportu” – wspominał dziennikarz „Gazety Wyborczej”. I co stało się z Grecją? Jak skończyło się to upojenie? Te kompensujące słabość sukcesy odwracają uwagę od rzeczywistości, pozwalają zapomnieć o prawdziwych zadaniach. Rausz jednak szybko przechodzi, a rzeczywistość pozostaje. Odbywające się w Polsce Euro 2012 jest szczególnie upolitycznione. Nie tylko, dlatego, że rządzą nami ludzie, których jedyną potrzebą duchową wydaje się oglądanie meczów i „haratanie w gałę”, lecz dlatego, że stały się telosem (celem) i sprawdzianem „modernizacji”. Słyszymy, że jest to impreza, na którą rząd pracował od 2007 r. A rząd, jak wiadomo, się chwieje, łaknie, więc sukcesu jak kania dżdżu. A z nim sukcesu potrzebuje też cały stojący za nim obóz władzy.
Groźna „niefajność” Nic dziwnego, więc, że „Gazeta Wyborcza” odtrąbiła sukces w dniu rozpoczęcia mistrzostw: „Udało się”, „Nasza jedenastka jeszcze nie wyszła na boisko, a już wiadomo, że i tak wygraliśmy”. I dodaje: „Dziś możemy patrzeć na siebie z uznaniem”. Wspomniane tytuły nie są zaskakujące. W końcu niedawno odbyła się narada naczelnych redaktorów u premiera Donalda Tuska. Polska ma udowodnić sobie i innym, że jest „fajna” i „normalna”. W zamyśle miałaby być równie fajna jak redaktor Tomasz Lis i na podobnym luzie. Niestety przy okazji wychodzi na jaw, że Polska uchodzi ciągle za kraj „niefajny” – co poza okresem piłkarskiego festiwalu usilnie głoszą też nasze elity. Polska jest krajem systematycznie niedocenianym, krajem, którego historia jest fałszowana, krajem nielubianym – w pewnych wypadkach nawet irracjonalnie znienawidzonym. Taki wypaczony obraz pojawił się znowu w mediach zachodnich. Wyjątkiem są media niemieckie, bo nasza „modernizacja” to w gruncie rzeczy ich „modernizacja”. Niemcy czują się za nią odpowiedzialni. Donald Tusk, którego kaszubskie pochodzenie podkreśla się przy każdej okazji, traktowany jest mniej więcej jak piłkarze Miroslav Klose, Lukas Podolski, Eugen Polanski czy Sebastian Boenisch, którzy mogliby grać zarówno w jednej, jak i w drugiej drużynie narodowej. Aby Polska była fajna, musi jednak uwolnić się od „niefajności”. Dlatego też niefajna piosenka „Koko Euro spoko” prawie zniknęła z eteru, co ma być słuszną korektą niesłusznej decyzji Polaków, którzy ją właśnie wybrali. Inna, groźniejsza „niefajność” jest dobrze ukryta w barwach narodowych, które mogą symbolizować nie tylko fajny, nieszkodliwy patriotyzm, lecz także patriotyzm niefajny, brany zbyt poważnie. Dobrze jest użyć rosyjskich kibiców, by tę „niefajność” zdekonspirować. Wówczas będzie można pójść dalej z „modernizacją”. Zdzisław Krasnodębski
Markowana walka o wolność Solidarna Polska wraz ze swoim liderem idealnie wpisuje się w narrację kłamstwa smoleńskiego. Są tymi, którzy oczywiście pragną wyjaśnienia tragedii z 10 kwietnia, ale bez Antoniego Macierewicza oraz bez używania „ostatecznych słów” – takich jak zamach. Czy czegoś innego chce Tusk, „Gazeta Wyborcza” lub TVN? Tydzień temu odbyło się w Brukseli wysłuchanie obywatelskie w sprawie ograniczania wolności słowa w Polsce. Jednak doszło do niego pod szyldem ugrupowania, które niemal od początku swego krótkiego politycznego żywota jest istotnym trybikiem w mechanizmie uniemożliwiania Polakom dostępu do rzetelnych i prawdziwych informacji.
Jeden chór Od ponad dwóch lat zjawiskiem najsilniej krępującym wolność słowa w Polsce jest kłamstwo smoleńskie. Eliminowanie informacji dotyczących katastrofy spoza narzuconej przez MAK i władze RP narracji, dyskredytowanie ludzi, którzy nie zadowalają się raportami Anodiny i Millera, dokonują się niemal we wszystkich sferach aktywności publicznej. Można powiedzieć, że żaden inny temat nie jest tak konsekwentnie blokowany w każdej przestrzeni społecznej: politycznej, naukowej, artystycznej czy obywatelskiej, jak właśnie tragedia z 10 kwietnia. To w końcu z cenzury kłamstwa smoleńskiego zrodził się drugi obieg – zjawisko nieznane demokratycznym państwom. To ludzie kłamstwa smoleńskiego, niczym autorzy sowieckiego „Krokodiła”, deprecjonują, wyszydzają tych, którzy domagają się rzetelnego wyjaśnienia przyczyn śmierci delegacji RP. Niestety, w ten zniewalający mechanizm wpisuje się lider Solidarnej Polski. Właśnie z tego powodu, jako obrońca wolności słowa, jest dla mnie równie wiarygodny jak Bronisław Komorowski, szumnie otwierający skwer o takiej właśnie nazwie. Nie wnikam w rozterki Zbigniewa Ziobry, co do statutu PiS, nie interesują mnie jego relacje z dawnymi partyjnymi kolegami. Wiem jedno – wybór samodzielnej drogi politycznej nie musiał oznaczać przyłączenia się do chóru kłamstwa smoleńskiego. Tą decyzją Ziobro kompletnie stracił wiarygodność.
Bez Macierewicza, bez zamachu Solidarna Polska wraz ze swoim liderem idealnie wpisuje się w narrację kłamstwa smoleńskiego. Są tymi, którzy oczywiście pragną wyjaśnienia tragedii z 10 kwietnia, ale bez Antoniego Macierewicza oraz bez używania „ostatecznych słów” – takich jak zamach. Czy czegoś innego chce Tusk, „Gazeta Wyborcza” lub TVN? W sprawie Smoleńska Solidarna Polska mówi właśnie ich głosem, jedynie modyfikuje swój przekaz, by brzmiał bardziej wiarygodnie dla prawicowych wyborców. Czy się to Ziobrze lub Kurskiemu podoba, czy nie, kierowany przez Antoniego Macierewicza zespół jest dziś jedynym miejscem, w którym toczy się rzetelna i niepoddana propagandzie debata na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej. Niezwykła waga sprawy nakazuje odłożyć na bok osobiste emocje i poprzeć – w imię wolności słowa właśnie – wysiłki zespołu parlamentarnego. Ale to kosztuje. Czy wówczas Ziobro i jego partyjna trupa odbywaliby niekończące się tournée po prorządowych mediach? Poszukiwanie prawdy wymaga swobody działania. To zupełnie oczywiste. Jak zatem prokurator Ziobro wyobraża sobie śledztwo, z którego wyłącza się jedną z wersji zdarzeń, i to tę potwierdzaną przez badania niezależnych ekspertów? Przecież dokładnie tak działa zmuszająca nas do zaniechania mówienia o możliwości zamachu cenzura kłamstwa smoleńskiego.
Wolność tam, gdzie się opłaci Brukselskie wysłuchanie dedykowane było staraniom telewizji Trwam o miejsce na multipleksie. Cel ze wszech miar szczytny. Nie ma wątpliwości, że również dziennikarze, którzy wzięli udział w tym przedsięwzięciu, uczynili to w trosce o stan debaty publicznej w Polsce. Mimo to występ pod szyldem ugrupowania, które do wolności słowa podchodzi niezwykle cynicznie, nie przyniesie naszej demokracji nic dobrego. Za fasadą troski o swobodę wypowiedzi kryje się, bowiem gotowość do jej ograniczania w imię chwilowych politycznych bonusów. Również zaangażowanie w walkę o multipleks dla telewizji Trwam nie jest dla Solidarnej Polski niczym ponad polityczną konieczność. Dołujące w sondażach ugrupowanie Ziobry przypomina pacjenta po ciężkim wypadku – toruńskie media podtrzymują go przy życiu. Uwiarygodniają w oczach części prawicowego elektoratu, tego nie dałoby się uzyskać dzięki wsparciu TVN.
Wolność bez ograniczeń Odmowa przydzielenia telewizji Trwam miejsca na multipleksie nie jest najbardziej drastycznym naruszeniem wolności słowa w Polsce. To sprawa bardzo ważna i wymagająca interwencji, ale uczynienie z niej sedna sprawy faktycznie zawęża problem. Kwestią pierwszorzędną jest wspomniana już wielokrotnie cenzura kłamstwa smoleńskiego. To ona wyeliminowała z debaty w mediach publicznych (prywatne rządzą się swoimi prawami, choć i w nich rzetelność powinna być zasadą podstawową) niemal wszystkich niezależnych dziennikarzy. Pozbawiła tym samym obywateli możliwości kontrolowania władzy, krytycznego oceniania jej decyzji. Jest nakierowana na dezorientowanie wyborców i ten cel w dużej mierze osiąga. Przecież w przestrzeni publicznej pojawiły się dowody (ujawnione przez „GP” nagranie rozmowy Edmunda Klicha z Bogdanem Klichem) na to, że rząd Donalda Tuska sterował instytucjami RP w myśl interesu obcego państwa. Po dziś dzień nie znamy umowy, na mocy, której zaordynowano zastosowanie konwencji chicagowskiej. Te zupełnie podstawowe dla bezpieczeństwa Polski sprawy nigdy nie stały się przedmiotem nieskrępowanej debaty publicznej. Zadziałała cenzura kłamstwa smoleńskiego. Dziwnym trafem na alarm nie biła Solidarna Polska ze swoim liderem. Pozbawienie obywateli swobodnego dostępu do informacji w tych sprawach nie gwałciło ich umiłowania wolności. Być może, dlatego, że nie wiązałoby się z żadnymi profitami. Upominanie się wyłącznie o prawa telewizji Trwam – niepodważalne i istotne – dzieli środowisko niezależnych mediów. Skoro prawo jednych do nieskrępowanej wypowiedzi jest ważniejsze od prawa innych, to oznacza, że wolność słowa dawana jest przydziałami. Nie jest przywilejem wszystkich. Nie ma wątpliwości, że taka sytuacja najbardziej cieszy obrońców kłamstwa smoleńskiego. Możemy mówić o tym wprost, gdyż to właśnie środowisko „Gazety Polskiej” (poznański klub „GP”) rozpoczęło serię marszy w obronie wolności słowa, w tym w obronie praw telewizji Trwam. Warto odnotować jeszcze jedno wydarzenie. Niemal równocześnie z wysłuchaniem w Brukseli poseł Solidarnej Polski przeprowadził atak na dziennikarzy „Gazety Polskiej”. Sprawa dotyczyła ostatniego zdjęcia śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Bartosz Kownacki, polityk SP, zarzucił nam skrajną nierzetelność i działanie na szkodę wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. W intrygę wplątał media o. Tadeusza Rydzyka. Czemu służyła ta akcja? Wolności słowa czy cenzurze kłamstwa smoleńskiego – pozostawiam to ocenie Czytelników. Katarzyna Gójska-Hejke