808

SPOLACZALI ŻYDZI NA ARYJSKICH PAPIERACH CZ. I Przede wszystkim „spolaczałych Żydów na aryjskich papierach” obracających się w t.zw. „środowiskach niechętnych środowiskom chętnym niektórym pracownikom Żydowskiego Instytutu Historycznego – usiłuje się pozbawić możliwości odszkodowania za czas Shoah. Nie istnieją Żydzi nie równi - tym równym, którzy przeżyli Zagładę poza gettami, uciekając z nich, lub w inny cudowny sposób ratując życie poza polskim gettami. Niestety jest ich już niewielu. Zważywszy iż mieli 20 lat w chwili wybuchu wojny, dzisiaj mają 93 lata. Żyją zapewne jednostki, nie stwarzające dla światowego żydostwa żadnego problemu. Nieco lepiej mogą mieć obecni 80 – latkowie. Mogą, ale nie mają. Osobom tym bez żydowskich korzeni środowiskowych, „spolaczałych Żydów na aryjskich papierach”, w dodatku nie będących członkami żadnych żydowskich stowarzyszeń, w tym „Dzieci Holocaustu” odmawia się należnych ich praw. Prawa te są niebagatelne. W Polsce wynoszą one ok. 800 EURO kwartalnie. W tej wysokości stanowią one niejednokrotnie wysokość polskiej emerytury, lub ją przewyższając. Takich „spolaczałych Żydów” „środowisko” określa pogardliwie „żydowskimi gojami”. Oczywiście dla żydowskich decydentów nie ma to znaczenia, ile osób z rodziny „żydowskiego goja” zakończyło okrutnie życie w krematoriach niemieckich obozów zagłady, czy zostało śmiertelnie pobitych przez ziomków „ordnerów”, czy „odmanów” „judische polizei, kolaborantów okupantów niemieckich w gettach polskich. Jedna z najsłynniejszych żydowskich myślicielek XX wieku Hannah Arendt w 1963 roku wystąpiła w książce „Eichmann w Jerozolimie” z dramatycznym oskarżeniem przeciw Judenratom. Stwierdziła, że bez ich udziału w rejestracji Żydów, koncentracji ich w gettach, a potem aktywnej pomocy w skierowaniu do obozów zagłady zginęłoby dużo mniej Żydów ponieważ Niemcy mieliby więcej kłopotów z ich spisaniem i wyszukiwaniem. W okupowanej Europie naziści zlecali funkcjonariuszom żydowskim sporządzenie imiennych wykazów wraz z informacjami o majątku. Zapewniali oni także pomoc żydowskiej policji w chwytaniu i ładowaniu Żydów do pociągów transportujących do obozów koncentracyjnych, działając przez żydowska policję – groźną, nie posiadającą wprawdzie broni palnej, ale niejednokrotnie zabijającą Żydów pałowaniem. W swojej książce Arendt napisała: "Dla Żydów rola, jaką przywódcy żydowscy odegrali w unicestwieniu własnego narodu, stanowi niewątpliwie najczarniejszy rozdział całej tej ponurej historii." Mało, kto wie jaki los spotkał polskie dzieci w getcie łódzkim (Litzmannstadt Ghetto). Ghetto Litzmannstadt (zwane również w języku polskim gettem łódzkim) – zorganizowane w Łodzi przez okupacyjne, narodowosocjalistyczne (nazistowskie) władze III Rzeszy w 1939 roku getto żydowskie, do którego przesiedlano ludność pochodzenia żydowskiego, głównie z terenów aglomeracji łódzkiej prawie 20 tys. Żydów z Europy Zachodniej (Niemcy, kraje Beneluxu), Żydów czeskich głównie z Pragi X - XI 1942) oraz ok. 5 tys. Sinti i Romów (popularnie nazywanych Cyganami) z pogranicza austriacko-węgierskiego (tzw. Burgenland; XI 1941). Największe, po warszawskim, getto na okupowanych przez III Rzeszę ziemiach polskich. Jedyne, które przetrwało prawie do końca okupacji, zlikwidowane dopiero w sierpniu 1944 roku. Przetrwało, ponieważ, dzięki koncepcji jego Przełożonego Starszeństwa Żydów (Judenratu) – Chaima Rumkowskiego stało się w pewnym momencie istotnym elementem wojennej gospodarki III Rzeszy (jego hasło" "Unser einziger Weg ist Arbeit), za którą wielu b. więźniów łódzkiego getta i badaczy jego dziejów jego mieszkańców oskarża go o kolaborację. Władzę w porozumieniu z żydowską radą Judenrat sprawował jej przewodniczący Chaim Rumkowski. Zorganizował administracyjnie i roboczo getto. Wprowadził 12-to godzinny dzień pracy. Pracowało ok. 95% dorosłych. Wyznaczał z Judenratem do wywózki (eksterminacji) poszczególne osoby, grupy wiekowe lub całe rodziny z dziećmi. W getcie funkcjonowała żydowska administracja: policja i sądownictwo, szkolnictwo, poczta (Judenpost - Litzmannstadt-Getto), opieka zdrowotna i socjalna. Działał dom kultury, gdzie odbywały się przedstawienia teatralne i występy muzyczne (m.in. słynnego chóru Hazomir). Polskie nieżydowskie dzieci znalazły się w Litzmannstadt-Getto. Przeważnie znalazły się tam dzieci, które utraciły rodziców, przeważnie patriotycznych, w wyniku niemieckich mordów odwetowych. W Litzmannstadt-Getto polskie dzieci katowane, głodzone, podlegały również „opiece” żydowskich policjantów. Z dziesięciu tysięcy polskich dzieci zakatowano ich ponad dziewięć tysięcy. Nie dawno ( jeszcze za łódzkiej prezydentury Jerzego Kropiwnickiego) zostałem zaproszony jako dziennikarz chicagowskiego „Kuriera Codziennego” na konferencję prasową w warszawskiej „Zachęcie”. Konferencja związana była z rocznicą likwidacji Litzmannstadt-Getto. Na konferencję pojechałem w towarzystwie osoby ocalałej z polskiego getta w Litzmannstadt Getto (nazwisko i adres znane redakcji). Konferencję prowadzili na zmianę, Kropiwnicki, pracownica „Zachęty” i prezes łódzkiej gminy żydowskiej w stroju rytualnym. Uprzednio, jeszcze w Krakowie, osoba towarzysząca mi przygotowała swoje wystąpienie o losach polskich dzieci w łódzkim getcie. Gdy otrzymałem prawo głosu, po przedstawieniu się, z nazwą gazety włącznie którą reprezentowałem przeszedłem do zapowiedzi spraw związanych z martyrologią polskich dzieci w łódzkim getcie, jak i z informacją o przybyciu na konferencję osoby, która przeżyła likwidację polskiej części getta łódzkiego.W tym momencie został mi wyłączony mikrofon, a osoba ze mną przybyła już nie została dopuszczona do głosu. Kropiwnickiemu i rabinowi wydawało się, iż sprawa blisko dziesięciu tysięcy polskich dzieci zamęczonych w łódzkim getcie nie przedostanie się do wiadomości publicznej. Złudne to nadzieje, o czym w części II tego tekstu.Halina Grubowska (Chana Grynberg), członek stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” i pracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie przydziela emerytury Żydom ocalałym z Holocaustu. Jako dziecko w roku 1941 utraciła matkę i trafiła wraz z ojcem do białostockiego getta. Osieroconym dzieckiem zaopiekowała się rodzina Leszczyńskich, mieszkająca w Surażu. Dzięki tej rodzinie pani Chana Grynberg przeżyła okres okupacji hitlerowskiej i ocalała. Jej ojciec, Leon Grynberg, uciekł w sierpniu 1943 r. z transportu do Treblinki i był przechowywany przez Michała i Jadwigę Skalskich, mieszkających w Białymstoku przy ul. Rzemieślniczej, gdzie ukrywało się ponadto kilkoro innych Żydów. Z inicjatywy Haliny Grubowskiej, rodziny Skalskich i Leszczyńskich zostały po wojnie uhonorowane medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. W spotkaniu uczestniczył też Zbigniew Siwiński, członek stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”, mieszkający na stałe w Białymstoku. Zaproszeni goście podzielili się z młodzieżą wspomnieniami. Spotkanie prowadziła Ewa Rogalewska – kierownik Referatu Wystaw, Wydawnictw i Edukacji Historycznej OBEP. Spotkanie odbyło się w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych nr 1 w Białymstoku, uczestniczyło w nim ok. 100 uczniów z pięciu szkół gimnazjalnych i ponad-gimnazjalnych.Tyle oficjalnie promocyjnego tekstu w Internecie na stronie Żydowskiego Instytutu Historycznego.

Halina Grubowska telefon [---- md, jest w oryginale p. Aleszumm]

Jak wyglądają kontakty petentów z tą pracownicą:
Przy wnioskach o rentę p. Grubowska wymienia dokumenty jakie należy przedłożyć: Oświadczenia świadków, dokumenty potwierdzające pobyt w getcie, metryki urodzenia etc. Niekiedy to nie wystarczy, p. Grubowska stwierdza za krótki pobyt w getcie, lub skąd wiadomo, czy to wszystko jest prawda ( metryki, zmiana nazwisk – okupacyjne – Kowalski – żydowskie Grynberg). Piętrzące się góry przed nieszczęsnym petentem, przeżywającym po latach następną traumę hitlerowską. Często p. Grubowska żali się przed petentem, że w Żydowskim Instytucie Historycznym zarabia tylko 500 PLN miesięcznie, a gdy petent nie reaguje, wstaje i kończy urzędowanie. Niekiedy odkłada słuchawkę, rozmowy telefoniczne rozpoczyna od „no”, gdy nie wie, lub nie chce wiedzieć. Kończy rozmowę bez do widzenia - przerywając połączenie. Czasami petent słyszy, że nie jest „naszym człowiekiem”, czasem o jakości środowiska w którym przebywa, etc.Co załatwia sprawę pozytywnie?

- kolesie,
-polecanki typu „załatw”
- polecanki „Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu”, wtedy bez konieczności jakichkolwiek dokumentów,

- być może reakcja petenta na niskie zarobki p. Grubowskiej.

A kogo p. Chana Grynberg – Grubowska dyskwalifikuje? Przede wszystkim „spolaczałych Żydów na aryjskich papierach” obracających się w t.zw. „środowiskach niechętnych - środowiskom chętnym tej pani”. W tej sprawie zachodzi wiele pytań m.in. kto i za co pobiera te odszkodowania?

Ile takich „rent” przyznała już p. Grubowska?

Kto ją kontroluje w Żydowskim Instytucie Historycznym?

Czy NIK kontrolował w tym zakresie Żydowski Instytut Historyczny?

Skąd pieniądze na odszkodowania, emerytury?:

Po wojnie Niemcy wypłaciły Izraelowi około 80 mld dol. wojennych odszkodowań, ale większość tych pieniędzy nie poszła na ocalonych, tylko na budowę państwa Izrael i armii w latach 50. i 60.
SPOLACZALI ŻYDZI NA ARYJSKICH PAPIERACH CZ. II Działalność żydowskich konfidentów Gestapo z grupy Lonka Skosowskiego, i innych siatek żydowsko –niemieckich agentów, rychło przyciągnęła uwagę AK, zarówno na szczeblu Komendy Głównej jak i lokalnym. Podobnie inne organizacje podziemne zwróciły pilną uwagę na „pracę” żydowskich konfidentów, przykładem może tu być… komunistyczne podziemie (PPR, GL potem AL), które trudno posądzać o wrogość do Żydów. W dokumentach PPR (GL, czy AL) zachowały się liczne doniesienia o działalności agentów żydowskich i szkodach jakie sprowadziły. Przykładowo: „23 stycznia 1944 r. komuniści meldowali, że ich „organizacja krakowska kompletnie rozbita… Aresztowania są rezultatem kilkumiesięcznej, systematycznej pracy Gestapo”. Prowokację zorganizował żydowski konfident policji niemieckiej Diamant i jego ludzie.”1 Działalność żydowskich konfidentów Gestapo kosztowała podziemie, wszystkie organizacje, ale szczególnie AK utratę setek jeśli nie tysięcy, działaczy i bojowników. Żydzi byli niezwykle skutecznymi konfidentami z oczywistego powodu. Każdy Żyd był skazany na śmierć, schwytany od razu był tracony, żył dzięki temu, że ukrywali go Polacy, zatem dla ukrywających się Żydów oddziały podziemia były niejako otwarte. Ufano ukrywającym się Żydom, zakładając, że człowiek w takim położeniu nie może być zdrajcą, czy konfidentem niemieckiej tajnej policji. Niestety, w wielu przypadkach takie założenie było z gruntu fałszywe: „19 lutego 1944 r. żydowska konfidentka Gestapo zadenuncjowała komórkę AK zakamuflowaną w firmie „Auto-Sped” w Warszawie. Żołnierze konspiracji zostali zaaresztowani a następnie rozstrzelani.”1. Infiltracja struktur podziemia przez żydowskich konfidentów Gestapo datuje się zapewnie od końca Wielkiej Akcji w getcie warszawskim, kiedy to Niemcy wywieźli 310 000 Żydów do Treblinki. Od jesieni 1942 roku setki agentów żydowskich straciło rację bytu w getcie. Przerzucano ich do miasta, na stronę „aryjską”. Mieli za zadanie ścigać i wydawać ukrywających się współbraci – Żydów, ale Gestapo rychło się zorientowało się w przydatności Żydów – agentów do zwalczania polskiego podziemia, podążając drogą wytyczona wcześniej przez NKWD we wschodniej Polsce latach 1939 – 1941. W okupowanej Polsce, zgodnie z „prawem” niemieckim śmierć groziła za każde wykroczenie przeciwko rządom rasy panów. Dlatego działacze, czy bojownicy podziemnych organizacji nie mieli większych oporów przed ukrywaniem Żydów. I tak groziła im śmierć za to co robili, nie ma się zatem czego bać ukrywania Żydów – rozumowali. Nie przypuszczali jednak, że śmierć przyjdzie do nich, i do ich rodzin, przyniesiona przez tych, którym „ratowali” życie. Gestapo rychło się zorientowało, że ścigając Żydów docierają do ludzi podziemia, a co więcej, że Polacy ufają ukrywającym się Żydom. I wykorzystali to odpowiednio. Straty spowodowane przez żydowskich agentów Gestapo trudne są do przecenienia. Ale w końcu dowództwo AK podjęło kontrakcję przeciwko konfidentom, w tym również konfidentom żydowskiego autoramentu. Konfidenci byli śmiertelnym zagrożeniem każdej organizacji podziemnej. Byli jak śmiercionośna dżuma, toteż zwalczano ich bezwzględnie na każdym szczeblu. W warunkach podziemia dowody agenturalnej dzielności podejrzanego było trudno zgromadzić; często wystarczało samo podejrzenie, albo splot niesprzyjających okoliczności: wystarczyło że ktoś był w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu, aby padło na niego podejrzenie, które najczęściej kończyło się pośpieszną egzekucją. Nie było litości ani czasu na wahania czy dochodzenia. I zdarzały się pomyłki. Ale przeciwnie niż w normalnych czasach lepiej było zabić niewinnego, niż pozwolić winnemu na dalszą… działalność. O wielu tych doraźnych egzekucjach czy akcjach wyrokowych dokonanych na różnych, często niskich szczebla AK nie wiedzą nawet najlepsi badacze podziemia, jak np. prof. Tomasz Strzembosz. Podobnie było z likwidacją części żydowskich konfidentów z siatki Lolka Skosowskiego. Do śledzenia agentów skierowano nastoletnich harcerzy, którzy wykonywali każde zadanie z wielkim poświęceniem. . Oto relacja Janusza W. Cywińskiego1:

„W końcu 1942 roku nastąpiła reorganizacja harcerstwa podziemnego, Szarych Szeregów. Harcerze w wieku powyżej 17 lat przeszli do dywersji, a mój zastęp jako młodszych harcerzy, zastęp rozpoznawczy, przydzielony został do kontrwywiadu AK Okręg Warszawa jako brygada inwigilacyjna. Dostaliśmy zlecenie pilnowania lub śledzenia podejrzanych osób. Jednym z zadań była obserwacja biura handlowo-transportowego na ulicy Brackiej 22,…

…W związku z ustaleniem tego ohydnego zbrodniczego procederu [afera hotelu Polskiego], szef kontrwywiadu AK Okręgu Warszawa, kpt. Bolesław Kozubowski, uzyskał od płk. Chruściela, późniejszego dowódcy Powstania Warszawskiego, zgodę na natychmiastowe zlikwidowanie całej szajki bez oczekiwania na wyrok sądowy, aby ratować jak największą liczbę kandydatów na tak organizowany przez Skosowskiego wyjazd do obozów zagłady. Ponieważ grupa moja przez okres kilkumiesięcznej inwigilacji poznała dobrze członków bandy, ich adresy i zwyczaje, dostaliśmy rozkaz zlikwidowania całej grupy. 1 listopada 1943 r. w restauracji na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej zastrzeliliśmy szefa bandy konfidentów Gestapo Lolka Skosowskiego. Następnie w okresie trzech dni przeprowadziliśmy likwidajcę 14 osób. W lokalu na ulicy Solec 70 odbywała się „odprawa” 7 członków bandy gdyśmy tam weszli. Po likwidacji zabraliśmy z mieszkania walizkę pełną papierów i dokumentów gdyż uwagę naszą zwróciły czyste blankiety tak zwanych Kennkart czyli okupacyjnych dowodów tożsamości oraz gumowe pieczątki władz niemieckich. Całość została przekazana do Archiwum, czyli referatu badawczego kontrwywiadu AK, który ustalił, że Skosowski pochodził z Łodzi, gdzie został aresztowany jako Żyd. W czasie przesłuchania nawiązał kontakt z Gestapo, podjął zobowiązanie współpracy i został przeniesiony do Warszawy, gdzie otrzymał mieszkanie przy ulicy Nowogrodzkiej 31. Stworzył grupę podległych mu około 20 osób, przeważnie pochodzenia żydowskiego, świadomych swych akcji konfidentów Gestapo, pracujących dla okupanta niemieckiego za prawo do życia. Sam Skosowski szukał sobie zabezpieczenia na okres powojenny i związał się z wywiadem Gwardii Ludowej i Polskiej Partii Robotniczej, czyli dwóch organizacji kontrolowanych wojskowo i politycznie przez Moskwę. Dla nich w lokalu swoim, lokalu agentów Gestapo a za tym zupełnie bezpiecznym prowadził warsztat wystawiania fałszywych dokumentów tożsamości, który zabraliśmy. Wgląd szczegółowy w zabrane dokumenty pozwolił ustalić fakt współpracy grupy konfidentów Gestapo Skosowskiego z podziemnymi organizacjami komunistycznymi. Fakt, który nie był nam znany przed likwidacją. Nie potrafię dziś podać żadnych dowodów dotyczących rezultatów penetracji jednostek Armii Krajowej i Delegatury Rządu przez grupę Skosowskiego. Przypuszczalnie była bardzo poważna. Trzeba bowiem pamiętać, że w opinii przeciętnego mieszkańca Warszawy już sam fakt, że ktoś był z pochodzenia Żydem, dawał poczucie bezpieczeństwa i pewności, że dana osoba nie mogła być konfidentem Gestapo. Członkom grupy Skosowskiego łatwo było więc penetrować organizacje podziemne. Wiadomo mi tylko, że w lecie 1943 roku Gestapo na skutek spenetrowania jednostek Armii Krajowej Obszaru Warszawskiego aresztowało prawie całą siatkę oficerów informacyjnych i oficerów Oddziału Drugiego w miejscowościach podmiejskich Warszawa. Czy były to rezultaty niezależnej akcji Skosowskiego czy też rezultaty inspiracji idącej ze wschodu, nie umiem powiedzieć. Nie ulega jednak żadnej wątpliwości, że Skosowski i jego grupa byli odpowiedzialni za śmierć wielkiej ilości Polaków, niezależnie od ich wyznania. Za to, jako zbrodniarze, zostali przez AK straceni. Niestety tożsamości kilku z nich nie zdołaliśmy ustalić, a jeden zastępca Skosowskiego Koenig uciekł do Szwajcarii i być może do dziś tam mieszka.” W ciągu trzech dni listopada 1943 roku kontrwywiad okręgu warszawskiego zlikwidował 14 żydowskich agentów Gestapo, w tym siedmiu w jednym tylko mieszkaniu na ulicy Solec 70. A w relacji jest o tym tylko jedno zdanie. Nie znamy dokładnej daty, nie wiemy kto pociągał za spust, nawet nie znamy ich pseudonimów, nie wiemy jak się to odbyło. Żołnierze AK wiedzieli o odprawie agentów – ktoś musiał zdradzić zdrajców – ktoś ich wpuścił do środka, a jak weszli mieli pewnie rozkaz zabić wszystkich w środku, może poza podwójnym agentem. Jedna sucha informacja, jak z książki telefonicznej. A tyle treści jakby się nad tym zastanowić. Godna podziwu powściągliwość. Ale jak harcerz – żołnierz AK miał się chwalić likwidacją Żydów, nawet agentów Gestapo? Gdy w komunistycznej propagandzie nadal oskarżano AK o mordowanie (niewinnych) Żydów i współpracę z Gestapo. Siedem osób zabitych w mieszkaniu z broni maszynowej podczas „odprawy”, to musiała być masakra a krew dosłownie bryzgała po ścianach i sufitach. Gorzej niż w amerykańskich filmie, bo na filmie widzimy farbę a to była najprawdziwsza krew. O akcji na Solcu nie znalazłem wzmianki w książce Tomasza Strzembosza pt. „Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939-1944”. A był to człowiek który strawił wiele lat życia na dokumentowanie akcji podziemia. Nawet on nie wiedział o wielu akcjach. Tomasz Strzembosz opisał w swej książce akcję likwidacyjną Leona (Lolka) Skosowskiego. Leon Skosowski został zabity 1 listopada 1943 roku przez żołnierzy kontrwywiadu Okręgu Warszawskiego AK. Tego dnia do Gospody Warszawskiej (przy Nowogrodzkiej 28) o godzinie 17-tej wkroczyło czterech żołnierzy AK uzbrojonych w pistolety i granaty. Zebranym kazano podnieść ręce do góry, a Lolka Skosowskiego zastrzelił pchor. „Janusz”2. Przypuszczalnie strzelał z bliska – AK chciało mieć pewność, że zlikwidowano groźnego agenta. Wcześniej, w lutym 1943, roku zamach na grupę żydowskich agentów wykonała grupa bojowników ŻOB-u w getcie. Leon Skosowski został tylko ranny i kontrwywiad AK wolał dmuchać na zimne. Na jesieni 1943 roku siatka Lolka Skosowskiego – autorów afery Hotelu Polskiego – złożona z żydowskich agentów rozpierzchła się. Czas żydowskich agentów na „aryjskiej” stronie się skończył. Cześć, drobną część, zlikwidowała AK, znacznie więcej zabili Niemcy. Dla gestapowców „spaleni” po aryjskiej stronie żydowscy agenci byli nie tylko bezużyteczni, ale wręcz niebezpieczni – zbyt wiele wiedzieli o sprawie hotelu Polskiego. Można śmiało założyć, że jesienią 1943 roku Gestapo zaczęło polować na swoich żydowskich współpracowników i ze zlikwidowało ich znacznie więcej niż AK. Wystawili nawet listy gończe za swoimi byłymi konfidentami, dostarczając niechcący wspaniałego dowodu ich „niezłomnej” walki z faszyzmem! Wielu żydowskich agentów Gestapo szukało schronienia…, no gdzie? A jakże! Zostali członkami PPR, wstępowali do GL i AL. Komunistyczne bojówki brały każdego, kto się zgłaszał… W komunistycznym podziemiu szukali schronienia i ocalenia przez Niemcami i AK. Po wojnie, żydowscy agenci Gestapo, którzy przeżyli, uciekli z Polski. Była to grupa która się ukrywała przez resztę wojny. I ci byli konfidenci rozpisywali się szeroko o polskim antysemityzmie. Druga grupę byłych konfidentów Gestapo stanowili ci, którzy „załapali” się do komunistycznych organizacji (bojówek). Ci z kolei, jako „weterani walki z faszyzmem”, objęli po „wyzwoleniu” często ważne funkcje w partii (PPR, PZPR) i w organach bezpieczeństwa (UB, MBP) bez oporów podejmując współpracę z sowieckim wywiadem cywilnym (NKWD) lub wojskowym (GRU). Na tej współpracy opierała się ich błyskotliwa kariera. Agent zostaje agentem, zmienia tylko mocodawców. NKWD służba Żydów w Gestapo nie przeszkadzała, bowiem dobrze wiedzieli, że przewerbowany agent jest lepszy niż świeży: ma wyszkolenie i doświadczenie, no i jest na niego hak, z którego się nie urwie. Nie jest rzeczą przypadku, że sam Leon Skosowski został członkiem (wywiadu) GL i PPR. Rozsądny postępek w jego sytuacji. Za szefem podążyli jego podwładni. Jako bojownicy Gwardii Ludowej, czy Armii Ludowej i działacze partii komunistycznej (PPR i PZPR) i jej zbrojnego organu – Urzędu Bezpieczeństwa – mogli wziąć odwet na żołnierzach AK, którzy polowali na agentów Gestapo na jesieni 1943 roku. I tak się złożyło, że zdrajcy, perfidni mordercy, agenci Gestapo, którzy setkami wydawali i Żydów i Polaków na śmierć, po wojnie torturowali, oskarżali i mordowali tych, którzy walczyli z Gestapo. Oskarżając ich o zdradę, o współpracę z Gestapo i – uwaga – o ANTYSMITYZM!!!! Tak to diabeł ubrał się w ornat i ogonem na mszę dzwonił. Życie jest pełne paradoksów, a dokładniej życie w Polsce jest pełne paradoksów. Warto przybliżyć powojenną błyskotliwą karierę wielu żydowskich konfidentów Gestapo. Polscy konfidenci lądowali w więzieniu lub wręcz w dole w lesie, zaś żydowskim powodziło świetnie: w partii, w Urzędzie Bezpieczeństwa, w nauce, w tzw. kulturze…. Niektórzy to porobili po wojnie kariery! Najpierw służyli nowej władzy, a przede wszystkim Sowietom. Gdy w partii zawiały przeciwne wiatry, po 1968 roku, wielu z nich wyemigrowało na Zachód, dołączając do kolegów z wcześniejszej ucieczki. Którzy umościli im miękkie gniazdka. I razem, unisono – byli żydowscy agenci Stalina i Hitlera, szyją nam szatę zwierzęcego antysemityzmu. W tym wrzasku i steku podłych kłamstw szukają ukrycia prawdy o swojej współpracy nie z UB, bo tego się nie wstydzą i nie wypierają, ale z Gestapo i współdziałania w zagładzie własnego narodu. Większość Żydów ukrywała się. Mowa jest o nielicznej, ale niezwykle hałaśliwej grupie. I niezwykle wpływowej. Ci ludzie – żydowscy agenci Gestapo i NKWD – nie mieli nic di stracenia a wszystko do zyskania. Tak się składa, że ci, co mają najwięcej na sumieniu najgłośniej krzyczą oskarżając innych. Jak ten złodziej, który wskazując Bogu ducha winnego sąsiada krzyczy: łapać złodzieja…!!! By sam nie został złapany, jako złodziej. Stara jak świat zasada… Łatwo zauważyć, iż nastąpiło całkowite odwrócenie sytuacji. Zdrajcy stali się bohaterami, bohaterowie zdrajcami i zbrodniarzami, konfidenci szlachetnymi, prawi konfidentami, złodzieje uczciwymi, a uczciwych oskarżano o kradzież. I trwa to po dziś dzień, bo i dziś prawda nie może się przebić do świadomości społecznej pozostając wiedzą nielicznych. Zdrajcy, konfidenci i agenci: Gestapo i NKWD, i ich potomkowie, chodzą w glorii, żyją w dobrobycie i szacunku, i dorabiają na rzucaniu oskarżeń na swoje ofiary, zaś bohaterowie walki z totalitaryzmem, i ich potomkowie żyją, w biedzie i wciąż muszą się tłumaczyć, ze nie są tacy źli jak o nich mówią ci pierwsi. I się nie wytłumaczą. Nie mają szans, bowiem na koniec, naturalną rzeczy koleją byli konfidenci uznali się dobrych, bo wybrani byli od urodzenia. A skoro żydowscy konfidenci są dobrzy to ich przeciwnicy muszą być źli. Taka jest dialektyka postępu. Warto o tym pamiętać czytając książki rozmaitych epigonów żydowskich agentów Gestapo i/lub NKWD którzy nadal rozpisują się o rzekomych zbrodniach AK, czy Polaków, wobec Żydów. Którzy piszą, że harcerze szpiclowali ukrywających się Żydów, a AK ich zabijało. Że Polacy mordowali Żydów… W tych opiniach jest trochę prawdy. Ten wpis jest na to dowodem. Harcerze istotnie śledzili ukrywających się Żydów, a bojownicy AK ich likwidowali. Prawie tak jak w tych książkach. Mała, a raczej wielka, różnica: chodziło tu o żydowskich agentów Gestapo. Zabijano ich nie dlatego, że byli Żydami, ale dlatego, że byli agentami Hitlera lub Stalina. Stare żydowskie powiedzenie mówi: pół prawdy to całe kłamstwo. A w tych opowieściach nie ma nawet pół prawdy. I warto się zapytać, co oni, albo ich rodzice czy dziadowie robili w czasie wojny? I co zrobili aby przeżyć? Jaką cenę zapłacili inni? Ilu ludzi wydali? Ilu zginęło Polaków i Żydów, aby oni przeżyli…? Ile ludzkich istnień kosztowało ich życie? I pytanie na koniec, lecz nie najmniej ważne: jakie prawo mają agenci i konfidenci hitlerowskiej Służby Bezpieczeństwa (SD - Sicherheitsdienst, Służba Bezpieczeństwa, której częścią było tzw. Gestapo), PRLowskiej Służby Bezpieczeństwa i stalinowskiego NKDW, którzy wiernie wysługiwali się obu totalitaryzmem, oraz ich potomkowie, do wystawiania certyfikatu moralności swoim ofiarom, którzy nieugięcie walczyli o wolność: naszą i waszą?Aleszumm

Jak się kręci lody i robi długie kiełbasy? „niewidzialna ręka wolnego rynku jest w istocie ręką aferzysty” Jan Olszewski Twór po-magdalenkowy, jakim jest III RP - która miała być (zgodnie z Konstytucją) demokratycznym państwem prawnym - po 23 latach od Magdalenki okazuje się być postkomunistycznym państwem tolerowanego bezprawia. Co gorsza, obszary bezprawia, jak na przykład działalność organów skarbowych, które stają się „państwem w państwie” - rozszerza się z roku na rok. Dziedziną nieruszoną od czasów PRL-u, jest przecież PZPN i ….produkcja żywności. Tu nie obowiązują żadne normy i „wolna amerykanka” stosowana jest na niebotyczną skalę. Nie umilkły przecież echa dodawania soli drogowej do żywności ( za co nikt nie „beknął”), gdy dowiedzieliśmy się, z czego produkowane są kiełbasy – w tym ulubione przez dzieci cielęce paróweczki.

[Gorzej, to rezultat  dodawania do jedzenia odpadu przemysłowego :  to „sól wypadowa”: ..Otrzymana na przykład w procesie produkcji polichlorku winylu. Zawiera: ...ponadto metale ciężkie (kadmu, ołowiu) oraz dioksyny. Rację miał więc premier Jan Olszewski – usunięty w noc 4 czerwca 1992 roku przez anty-polską mafię - głoszącą „postęp” i „wolny rynek” - mówiąc, że „niewidzialna ręka wolnego rynku jest w istocie ręką aferzysty”. Bo przecież od tego czasu, z krótką przerwą na rządy PIS-u, które też nie ustrzegły się aferzystów – sensem istnienia III RP jest w istocie tolerowanie bezprawia i powolne zabijanie Polaków. Bo to co Polacy jedzą, zabija prędzej lub później - czego przykładem jest gwałtowny wzrost chorób na raka – w tym raka jelita i żołądka. Rak jelita grubego jest PIERWSZYM pod względem częstości występowania nowotworem u kobiet i mężczyzn w Europie, dzięki temu, że dynamika wzrostu tej choroby jest w III RP najwyższa ! Czy to ma na myśli premier i jego pomazaniec, gdy podkreślają, że cała Europa mówi dziś o Polsce ? Obiektywny fakt, że nawet w przypadku stwierdzenia raka, brak jest w III RP leków refundowanych dowodzi, że chorzy Polacy zostali przeznaczeni do przysłowiowego „odstrzału”, co zapewne poprawi napięty budżet, z którym boryka się nasz Geniusz Kaszub i rozpierany przez dumę p.rezydent.... Powracając do paróweczek cielęcych, to jak wszyscy pamiętamy - ostatnia ich partia zaginęła w czasie kręcenia filmu pt. „Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta”. Było to w czasach, gdy byliśmy odcięci od emulgatorów, enzymów, i zdobyczy chemii spożywczej - jednak z pełnym jeszcze dostępem do polskiego cukru i soli. Teraz nawet sól drogowa jest produktem chemii, a nie kopalni Wieliczka. Z chwilą przekształcenia PRL w PRL wolnorynkowy, zastosowano „wolną amerykankę”, która jednak w samej Ameryce, czyli w USA zniknęła z końcem lat 60-tych – gdy wprowadzono normy na produkcję żywności. Jak mówią w Ameryce, wynikało to z faktu nagłej śmierci producenta lodów i parówek cielęcych które sam spożywał, w celach reklamowych. Podejrzewano, że został otruty. Jednak autopsja wykazała, że otruł się sam, produkowanymi przez siebie wyrobami, w których w istocie nie było śmietany, ani też mięsa. Ale za to było to, czym dzisiaj faszerowani są Polacy, którzy „z entuzjazmem i dumą odnotowują kolejne sukcesy na drodze do integracji europejskiej”…. Bo po wejściu do UE, w „postępowej” i liberalnej Polsce wymyślono, że skoro Unia nie wymaga żadnych norm, to przecież nasza „ niewidzialna ręka wolnego rynku” te normy wprowadzi i wreszcie wyroby na eksport będą identyczne z tymi, które będzie można kupić w Polsce w licznych – zagranicznych nota bene marketach. Teraz okazuje się, że celem konkurencji jest znalezienie się na półce zagranicznego supermarketu, który takiego świństwa, jakie jedzą Polacy – nie wpuścił by do najtańszego dyskontu w Berlinie czy w Paryżu. Ze względu na brak polskich norm na żywność (które jednak w czołowych krajach europejskich i USA obowiązują), trudno jest znaleźć kiełbasę z mięsa a lody z zawartością śmietany oraz naturalnych produktów. Sery to także domena polskiej myśli chemicznej, podobnie jak margaryny i tzw. masła, w których nie ma masła. Na przykład - wsad do kiełbasy składa się z masy MOM (mięso odkostnione mechanicznie), którą pozyskuje się, przeciskając szkielet przez sita różnej wielkości pod wysokim ciśnieniem, albo podgrzewając kości i je mieląc. Do tego dodaje się skórki wieprzowe, tłuszcz i maski, czyli to, co zdejmuje się z głowy zwierzęcia. Do tego idą przyprawy i związki chemiczne, które absorbują wodę. Tak samo robi się tanie parówki i pasztety. Ostatnim akordem są chemiczne związki smakowe, które decydują o tym, czy będziemy mieli paróweczkę cielęcą dla dziecka, kiełbasę wieprzową na grilla, pasztet z zająca, czy też gotowy do podgrzania kotlet de volaille. Kolejnym – bo przecież nie ostatnim słowem „niewidzialnej ręki aferzysty” są lody, gdzie głównym składnikiem tzw. masy lodowej jest mleko. Żeby powstała taka masa producenci dodają jeszcze śmietanę, cukier i tłuszcz, a bardzo często też zagęszczacze i wodę. Dopiero potem do masy dodawane są aromaty i barwniki. Dodatki powinny być oczywiście naturalne, ale często zastępowane są przez przemysłowe odpowiedniki - dużo tańsze, a zapewniające odpowiedni smak i zapach lodów. Na takiej zasadzie funkcjonuje zresztą cały przemysł spożywczy, a producenci lodów nie są tu wyjątkiem. Tu stosuje się całą paletę substancji - od zagęstników i emulgatorów (np. glikol dwuetylenowy, stosowany w lodach, jako substancja emulgująca, a będący również składnikiem płynów niezamarzających i rozpuszczalników do farb), poprzez sztuczne barwniki czy aromaty, a kończąc na chemicznie utwardzanych tłuszczach roślinnych... Te ostatnie to np. olej palmowy, dodawany do masy lodowej zamiast np. masła, bo jest dużo tańszy. Z reguły olej palmowy jest chemicznie utwardzony, a to może powodować, że lody będą zawierały szkodliwe dla zdrowia tłuszcze, zwiększające np. ryzyko miażdżycy, a nawet powstawanie nowotworów. Nie trzeba być też wielkim znawcą, by dostrzec, że niektóre lody faszerowane są sztucznymi barwnikami i aromatami. To widać na pierwszy rzut oka, gdy lody mają kolor np. atramentu, a do tego pozostawiają kolorowy osad na języku. Zgodnie z „niewidzialną ręką aferzysty” - producenci nie muszą podawać nazw składników i chemicznych dodatków używanych do produkcji tych mrożonych smakołyków... Dla zysku producenci zrobią wszystko. Wymyślają nowe smaki, które nawet nie próbują udawać naturalnych składników. No bo jak smakują np. lody smerfowe, albo whisky bez dodatku whisky? - W tym przypadku mówimy już właściwie o czystej chemii - mówi osoba znająca branżę lodziarską od środka. Na koniec – specjalnie dla smakoszy lodów, podaję składniki niezbędne do otrzymania najbardziej popularnych smaków lodów:

1. Aldehyd C-17 – lodom nadaje smak wiśniowy, ale w przemyśle stosowany jest do produkcji gumy i barwników.

2. Piperonal – stosowany w przemyśle perfumeryjnym i jako środek do zwalczania wszy. Lodom nadaje smak waniliowy.

3. Octan etylu – w lodach ma imitować smak ananasowy, ale używany jest również do czyszczenia skór.

4. Aldehyd masłowy – używany jest do produkcji klejów kauczukowych, a lodom nadaje smak orzechowy.

5. Octan anylu – lodom nadaje smak bananowy, ale używany jest również jako rozpuszczalnik farb olejnych.

6. Octan benzylu – używany jest jako rozpuszczalnik azotanów. W lodach imituje smak truskawkowy.

7. I wreszcie Aldehyd C-18 – używany do produkcji detergentów, który lodom nadaje smak czekoladowy….

Ja także należałem do smakoszy lodów, ale jakoś mi to ostatnio przeszło…

Kapitan Nemo

Czy judaizm jest integralną częścią Kościoła?

Fragment książki »Papież Asyżu. Zastrzeżenia wobec beatyfikacji Jana Pawła II«.

Książka dostępna jest w Wydawnictwie TeDeum.

Wypowiedzi Jana Pawła II często pozwalają żywić przekonanie, że współczesny judaizm – z racji swego domniemanego i nieświa­domego chrześcijaństwa – jest integralną częścią Kościoła. Papież poszedł nawet dalej. W sytuacji, gdy niektóre prądy judaizmu przyj­mują koncepcję chrześcijaństwa jako zwiastuna nadejścia Mesjasza oczekiwanego przez Izrael, Jan Paweł II nie tylko nie rozwiał tego złudzenia, ale – przeciwnie – podtrzymywał je, a nawet wspierał swoim autorytetem. W ten sposób naraził Kościół na powstanie wra­żenia, że pozostaje on na usługach Synagogi.

CZY JUDAIZM JEST NIEUŚWIADOMIONYM CHRZEŚCIJAŃSTWEM? W 1980 r. Jan Paweł II wyjaśnił, na czym polega – jego zda­niem – obowiązek podtrzymywania wyjątkowych relacji między judaizmem i katolicyzmem. Wyróżnił wówczas trzy aspekty tego dialogu; tutaj rozpatrzymy tylko pierwsze dwa. Najpierw papież scharakteryzował pierwszy wymiar jako wewnętrzny dialog w Kościele, w którym dokonuje się spotkanie ludu Nowego Testa­mentu z żydami reprezentującymi Stary Testament. Ten aspekt, tak przedstawiony, nie przestaje jednak jawić się jako cokolwiek sztuczny. Następnie Jan Paweł II przeszedł do drugiego wymiaru, mając na myśli “spotkanie między dzisiejszymi Kościołami chrześ­cijańskimi i dzisiejszym ludem tego Przymierza, które Bóg zawarł z Mojżeszem” . W tym wypadku tylko pierwszy aspekt został opi­sany jako wewnętrzny dialog w Kościele, natomiast drugi – nie. Z biegiem lat Jan Paweł II pomieszał te dwa aspekty, aby ostatecznie stwierdzić, że współczesny judaizm jest nieodłączną częścią  chrześcijaństwa. Pierwszy krok w tym kierunku zrobiono w 1984 r., kiedy Jan Paweł II, zwracając się do liderów stowarzyszenia B’nai B’rith [chodzi o żydowska lożę masońską - md] , zacy­tował swoje przemówienie z Moguncji, ale już bez przypomnienia rozróżnienia, które było w nim zawarte. Papież nie rozwinął wnio­sków, jakie wypływały z tego przemówienia, ale usunął rozróżnienie:

“Spotkanie katolików i żydów nie jest spotkaniem dwóch starożyt­nych religii, które idą swoją drogą i które w przeszłości doświad­czyły poważnych i bolesnych konfliktów. To spotkanie «braci», to dialog – jak to powiedziałem 17 listopada 1980 r. do przedstawi­cieli niemieckiej społeczności żydowskiej w Moguncji – pomiędzy pierwszą i drugą częścią Biblii. I tak, jak dwie części Biblii są odręb­ne, ale bardzo szeroko ze sobą powiązane, tak samo naród żydow­ski jest powiązany z Kościołem katolickim”. Wszystko zostało, więc przygotowane do sformułowania ostatecznego twierdzenia, które zostało wypowiedziane w 1986 r. w synagodze rzymskiej:

“Kościół Chrystusowy, zagłębiając się we własną tajemnicę, odkrywa więź łączącą go z judaizmem. Religia żydowska nie jest dla naszej religii rzeczywistością zewnętrzną, lecz czymś wewnętrznym. Stosunek do niej jest inny aniżeli do jakiejkolwiek innej religii”. Twierdzenie to było później często powtarzane w rozmaitych formach:

“Powta­rzam to, co powiedziałem podczas wizyty, jaką złożyłem rzymskiej wspólnocie żydowskiej, mianowicie, że my, chrześcijanie, uważamy żydowskie dziedzictwo religijne za nieodłączną część naszej własnej wiary: «jesteście naszymi starszymi braćmi»„. To przesunięcie znaczenia, dokonane ukradkiem, miało bardziej doktrynalny niż werbalny charakter. Wskazuje ono na wyraźną zmianę perspektywy. Podkreśla i ugruntowuje papieską decyzję, realizowaną już od chwili powierzenia stosunków żydowsko­-chrześcijańskich Sekretariatowi ds. Jedności Chrześcijan, a nie Papieskiej Radzie ds. Dialogu Międzyreligijnego. Odtąd judaizm jest pojmowany, jako nieuświadomione chrześcijaństwo, a nie jako postawa wyrażająca odrzucenie Chrystusa, które jest konsekwencją niedowiarstwa. Z tego względu modlitwa o nawrócenie żydów staje się bezprzedmiotowa. Należy się modlić tylko o to, aby wyznawcy judaizmu “odnaleźli się w Nowym Przymierzu”. Dlatego podczas spotkania międzyreligijnego w Asyżu w 1986 r. rabin Eliasz Toaff został usadowiony po prawej stronie papieża, pośród przedstawi­cieli wyznań chrześcijańskich, podczas gdy reprezentantom reli­gii niechrześcijańskich przydzielono miejsca po jego lewej stronie. Skądinąd na przesłanej tego dnia do prasy oficjalnej liście uczest­ników spotkania rabin Toaff został zaliczony do “dostojników” chrześcijańskich. Jan Paweł II rozwijał swoją koncepcję ukradkiem, tak by nie było trzeba szukać oparcia w żadnych pismach patrystycznych ani w dokumentach Magisterium Kościoła sprzed Vaticanum II, po czym – koniec końców – głośno i wyraźnie utrzymywał, że współczes­ny judaizm jest nieodłączną częścią naszej religii, czyli – inaczej mówiąc – głosił, że judaizm jest chrześcijański. Twierdzenie to nie tylko jest w oczywisty sposób sprzeczne z nauczaniem Nowego Testamentu i całej Tradycji Kościoła, nie tylko wzbudza poważne wątpliwości natury eklezjologicznej, ale również jest zwodnicze dla wyznawców judaizmu. Albowiem pozwala im sądzić, że posiadają coś, czego w rzeczywistości ich religia im nie dostarcza, a mianowi­cie, że posiadają łaskę potrzebną do zbawienia. Podtrzymywanie tego złudzenia wprost kłóci się z miłosierdziem, ponieważ ktoś, kto prak­tykuje tę cnotę, troszczy się o nadprzyrodzone dobro bliźniego.

CZY KOŚCIÓŁ JEST SŁUGĄ SYNAGOGI? Jan Paweł II kilkakrotnie, w rozmaitej formie, podtrzymywał w dwuznacznych wypowiedziach błędną perspektywę niektórych prądów judaizmu, wedle której chrześcijaństwo – podobnie zresz­tą jak islam – miałoby posiadać pewną wartość, w takiej mierze, w jakiej stanowiłoby przygotowanie na przyjście Mesjasza oczeki­wanego przez Izrael. W tej optyce Jezus byłby więc tylko człowie­kiem Bożym, jednym spośród wielu, którego przeznaczeniem mia­łoby być podsycenie znaczenia Tory. Ta błędna perspektywa spotykała się – tytułem przykładu ­z cichym wsparciem Jana Pawła II za każdym razem, kiedy przed­stawiał on jako wzór dialogu żydowsko-chrześcijańskiego postaci Franciszka Rosenzweiga, Marcina Bubera czy Emmanuela Levina­sa. Warto wspomnieć, że ostatni z wymienionych cieszył się głę­bokim szacunkiem papieża. W rzeczywistości ci trzej żydowscy myśliciele przyjmowali pozytywną wartość chrześcijaństwa tylko o tyle, o ile jest ono zwiastunem i krzewicielem myśli żydowskiej.

Wobec tego, czy stawianie takich ludzi za wzór, bez sformułowa­nia żadnego dodatkowego ostrzeżenia, nie jest w istocie zachętą do podążania za ich błędnymi koncepcjami? W każdym razie niektórzy Żydzi nie omieszkali tego zrobić, jak to relacjonuje sam Jan Paweł II:

“Kiedyś, po zakończeniu jednego z moich spotkań ze wspólnotami żydowskimi, ktoś z obecnych powiedział mi: «Pragnę podziękować papieżowi za wszystko, co Kościół katolicki w ciągu tych dwóch tysięcy lat uczynił dla pozna­nia prawdziwego Boga»”). Z całą pewnością ten przedstawiciel judaizmu mówił o Bogu Izraela, a nie o Jezusie Chrystusie. Sło­wem, podziękował Kościołowi za to, że stał się sługą Synagogi. Jan Paweł II, komentując to zdarzenie w książce Przekroczyć próg nadziei, zamiast zakwestionować zawartą w tej wypowiedzi błędną perspektywę, podtrzymał ją. Zamiast przypomnieć, że Nowe Przy­mierze – czyli Kościół katolicki – jest spełnieniem Starego Przy­mierza, papież powiedział po prostu, że służy on spełnianiu tego “co znajduje swoje korzenie” w Starym Przymierzu, wspierając tym samym wypowiedź wspomnianego Żyda:

“Z tych słów pośrednio widać, jak Nowe Przymierze służy spełnianiu tego, co znajduje swoje korzenie w powołaniu Abrahama, w Przymierzu synajskim, zawar­tym z Izraelem i w całym tym przebogatym dziedzictwie proroków natchnionych przez Boga, którzy już na setki lat przed spełnieniem uczynili obecnym przez swoje Święte Księgi Tego, którego Bóg miał zesłać w «pełni czasu»” . W tej sprawie trzeba jeszcze przywołać ważne spotkanie, jakie Jan Paweł II odbył z przedstawicielami społeczności żydowskiej w Moguncji w 1980 r. Przy tej okazji papież uznał za swoją Deklara­cję biskupów niemieckich o stosunku Kościoła do judaizmu, życząc, aby „ta deklaracja stała się dobrem duchowym wszystkich katolików w Niemczech”. Otóż przedmiotem tej deklaracji jest opis Kościo­ła katolickiego w kategoriach współpracy ze współczesnym juda­izmem. Kościół katolicki, będący wszak sukcesorem starożytnego judaizmu, w tym dokumencie jest traktowany jako krzewiciel jego nadziei mesjańskiej. Oczekiwanie na ponowne przyjście Chrystu­sa w chwale zostało więc przyrównane do żydowskiego oczekiwa­nia na ustanowienie panowania powszechnego i bezwarunkowego pokoju społecznego). Na rzecz tego panowania autorzy dokumentu zobowiązali się działać wspólnie z Żydami. Tę samą poważną dwuznaczność zawiera przemówienie wygło­szone przez Jana Pawła II w synagodze rzymskiej w 1986 r. Dlacze­go współcześni wyznawcy judaizmu nie mieliby sądzić, że Kościół katolicki w pewien sposób uznaje się za sługę Synagogi, skoro sły­szą, że są przezeń określani mianem “starszych braci [w wierze]“ i że głosem swego najbardziej dostojnego reprezentanta tenże Koś­ciół mówi o swym pragnieniu współpracy z Synagogą przed nadej­ściem szalom ? Na skutek kilkakrotnie powtarzanych wypowiedzi o niezwykle dwuznacznym charakterze Jan Paweł II pozwolił wierzyć, że Kościół uważa się za współpracownika żydowskiej nadziei. Papież poka­zał, że Kościół krzewiący mesjańską nadzieję pragnie współdziałać z judaizmem na rzecz nadejścia szalom, stanowiącego przedmiot żydowskiej nadziei. Z szalom miałaby zostać utożsamiona druga paruzja Jezusa Chrystusa. We wspomnianych wypowiedziach Jan Paweł II odwrócił naturę relacji pomiędzy Synagogą i Kościołem, czyniąc Kościół sługą Synagogi. Papież nie tylko wyrządził w ten sposób krzywdę Kościołowi katolickiemu, ale również zabrakło mu miłości wobec dzisiejszych rzeczników judaizmu. Jan Paweł II podtrzymał ich błędne wyobrażenia i oczekiwania, uznając pewną wyższość judaizmu nad chrześcijaństwem, podczas gdy ta sprawa przedstawia się dokładnie odwrotnie.

Ks. Patryk de La Rocque FSSPX

Car Mikołaj II Wyraźnie daje się zauważyć ostudzenie nastrojów, obecna tendencja zmierza w kierunku pokoju, a zwraca się przeciw tym, którzy chcą zamieszek. Z całą pewnością powtarzać się jeszcze będą odosobnione napady anarchistów, ale te zdarzały się już wcześniej i do niczego nie doprowadziły ... " Praca w Dumie postępuje w ślimaczym tempie. Mechanizm jej funkcjonowania oraz tak różnorodne interesy jej członków raczej hamują przyjęcie i realizację przedkładanych projektów niż je przyspieszają. Jednakże w latach 1906-1912 dwom energicznym ministrom zajmującym dominujące pozycje w tym okresie udaje się przeprowadzić ważne reformy. Są to minister spraw wewnętrznych, a od 1907 r. premier Stołypin oraz minister finansów Kokowcow. Obaj są liberalnych przekonań, jednakże - w przeciwieństwie do ministrów przed nimi i po nich, a także im współczesnych, którym bardziej odpowiadało zdyskredytowanie systemu monarchistycznego - działają w duchu lojalności wobec carskiego i umacniają nie tylko jego autorytet, ale również pozycję wśród mocarstw tamtego czasu. Polityka finansowa Wittego przyczyniła się do stworzenia mocnej bazy gospodarczej z zaczątkami rozwiązań socjalnych. bel jest bezpieczny, od przełomu wieku Rosja dysponuje maj pokrycie rezerwami walutowymi oraz nadwyżką w wysokości miliarda. Zarówno w dziedzinie przemysłu lekkiego i ciężkie~ jak też w wydobyciu ropy naftowej dokonano znacznego wzrostu przemysł cukrowy, tekstylny i papierniczy, a także produkcja przesunęły się na czołowe pozycje w światowym imporcie żono własne instytucje służące badaniom naukowym, nauczaniu i zastosowaniu nowych metod hodowli i uprawy. Znaczne przeznaczono także na modernizację rolnictwa. W zakresie prawa pracy wprowadzono nowe regulacje, w owym czasie mogły z powodzeniem uchodzić za postępowe w całej Europie. Ustawowo określony zostaje czas pracy, a także minimalny wiek pracowników i zakaz pracy nocnej dla młodocianych poniżej 17 roku życia oraz dla kobiet; ponadto młodocianych poniżej 17 roku życia należy umożliwić naukę w szkole najmniej w minimalnym wymiarze. Odszkodowania za przy pracy obciążają przedsiębiorcę lub jego obowiązkową ubezpieczeniową; inspekcje fabryczne czuwają nad przestrzeganiem powyższych ustaleń i są uprawnione do wymierzania kary za ich naruszenie. Prawo do strajku zostaje ograniczone tylko dla tych zakładów, których produkcja służy interesowi narodowemu. Umocnienie stanu chłopskiego wydaje się Piotrowi Stołypinowi zadaniem pierwszej wagi zarówno ze względów gospodarczych, jak i politycznych. Od czasu uwolnienia od pańszczyzny pierwszych prób reform za Aleksandra II chłopi zostali zapomniani i dopiero teraz, dzięki energicznemu, czterdziestoczteroletniemu ministrowi w ich życiu bardzo wiele się zmienia. W związaniu chłopów z obszczinami, czyli wspólnotami gminnymi (archetypem kołchozu) Stołypin widział czynnik hamujący rozwój gospodarczy. Stara się zatem stworzyć ustawowe i materialne warunki uwolnienia indywidualnego chłopa ze wspólnot. Przyjęte zostają dekrety o nadziałach ziemi, a banki chłopskie pomagają w przejściu do tworzenia się własności prywatnej i do samodzielności. Jeśli ktoś nie chce już pracować na roli, może, otrzvmawszy wykupne, wyruszyć na poszukiwanie pracy do jednego z nowo powstałych centrów przemysłowych lub do miasta. Reforma statusu chłopskiego łączy się z ustawowym równouprawnieniem tej warstwy społeczeństwa i innymi zagwarantowanymi prawami. Zgodnie z nowym prawem spadkowym rodzinną własność dziedziczy jednostka, a nie wspólnota. Realizacja projektów i koncepcji Stołypina uzależniona była warunków lokalnych. Groźbie polaryzacji i pogłębieniu różnic chłopami zamożnymi a zbiedniałymi próbuje on przeciwdziałać tworząc plan przesiedleń na nowe tereny. Leżące odłogiem w Azji Srodkowej i za Uralem proponuje na korzystnych warunkach mieszkańcom gęsto zaludnionych okolic, gdzie ziemi uprawę coraz bardziej ubywa. Wielu korzysta z tej szansy, nie zapewniając sobie pewne warunki egzystencji, ale uzdatniateż niewykorzystaną dotąd ziemię. Delegacje zagraniczne odwiedzające Rosję w kilka lat po przystąpieniu do realizacji reform Stołypina nie mogą się nadziwić błyskawicznemu postępowi, jaki dokonał się w tym dość zacofanym do połowy wieku kraju. Francuski ekonomista Edouard pisze: ,,Jeśli rozwój w Europie będzie postępował w takim jak w latach 1900-1912, wówczas Rosja w połowie wieku zdominuje Europę pod względem politycznym, gospodarczym i ekonomicznym." Niemiecka delegacja gospodarcza po powrocie z podróży do Rosji około 1910 r. zdaje następującą relację cesarskiemu rządowi:

"Jeśli utrzymane zostanie dotychczasowe tempo rozwoju, za dziesięć lat Rosja będzie nie do pokonania." Cesarz Wilhelm już w 1905 r., kiedy to przedstawiono mu Stołypina, który "swą wielkością i charyzmatycznym działaniem rzucił urok na wszystkich obecnych" (jak wspomina Spiridowicz, świadek tego wydarzenia), oznajmił Mikołajowi:

"Gdybym ja miał kogoś takiego, zwyciężyłbym całą Europę!" Stołypin zna swoich wrogów. Wywodzą się oni ze skrajnie lewicowych kręgów i zwracają się przeciwko jego filozofii własno- ści, która ma doprowadzić do stworzenia solidnego stanu chłopskiego i średniego. Rewolucjoniści protestują przeciwko wszelkiemu postępowi, ponieważ pozbawia ich uzasadnienia dla ich rewolucyjnej propagandy. W czasie burzliwego posiedzenia do nich właśnie Stołypin zwraca się z wołaniem: "Wy potrzebujecie wielkich wstrząsów - nam potrzebna jest wielka Rosja! Dajcie temu krajowi dwadzieścia pięć lat spokoju i wewnątrz, i poza granicami, a go nie poznacie ... " Pozorna opozycja, wyrosła z ekstremistycznych kręgów, istniała już przeciwko "wyzwolicielowi"* carowi Aleksandrowi II. A kiedy w 1881 r. był już bliski podpisania demokratycznej ustawy zasadniczej, zginął z ręki zamachowca. Lecz przeciwnicy Stołypina znajdują się również po prawej stronie, ponieważ jego rozległe przedsięwzięcia ograniczają też przywileje arystokracji i właścicieli ziemskich oraz samowolę gubernatorów i wysokich urzędników administracji. Nienawiść i strach wzbudza on wreszcie także w kręgach anarchistycznych. Albowiem w odróżnieniu od twórcy polityki reform, Aleksandra II, premier, kierujący jednocześnie resortem spraw wewnętrznych, surowo obchodzi się z wichrzycielami. Stosuje drakońskie środki przeciwko działaczom rewolucyjnym i buntownikom. Nie chce dopuścić do tego, aby przeszkodzono mu we wznoszeniu

solidnej bazy gospodarczej szerząc destabilizację i chaos. Jednakże ministrowi chodzi nie tylko o opanowanie przejawów oporu przeciwko autorytarnemu reżimowi. Oprócz tego usiłuje również usunąć psychologiczne źródła niepokojów. Większość rewolucyjnych agitatorów wywodzi się ze środowisk żydowskich. Żydzi w porównaniu z innymi mniejszościami na-rodowymi i wyznaniowymi byli wyraźnie poszkodowani pod względem praw obywatelskich. W określonych rejonach nie mogli wybierać sobie według własnej woli miejsca osiedlenia się i zawodu (ze względu na ochronę mniej zapobiegliwej ludności miejscowej). Na przykład w stolicy nie byli dopuszczani do studiowania prawa. Stołypin doprowadza najpierw do przywrócenia im wszystkich praw. Stara się także o zatamowanie pogromów. Jeśli po akcjach terrorystycznych w osiedlach żydowskich wprowadzony zostaje stan wyjątkowy, zabiega o jego uchylenie. W tej kwestii zachodziła między nim a carem różnica poglądów, Mikołaj bowiem przejawiał wobec Żydów nieugiętą postawę. Zwłaszcza, gdy dochodzi do zamieszek i zamachów, bardzo częstych w owym czasie, zawsze skłonny jest cofnąć przyznane im już prawa (według Stołypina był to błąd taktyczny, prowokujący jeszcze ostrzejsze reakcje podziemia). Pewnego razu minister opuszcza zrezygnowany gabinet cara mówiąc: "Wasza Wysokość, Wasza Wysokość zadaje gwałt mojemu sumieniu!" Bezwzględna postawa cara wobec Żydów wynikała nie tylko z ich roli w działalności rewolucyjnej (potwierdzonej zresztą w przewrocie październikowym i odzwierciedlonej w składzie pierwszego bolszewickiego rządu i plutonu egzekucyjnego rodziny carskiej). Jego brak tolerancji miał głębsze źródło, wynikał z rozumienia religii przez cara. Francuski dyplomata Maurice Paleologue, dobrze znający cara i daleki w stosunku do niego od idealizacji, uprzedzeń czy urazów, analizuje postawę Mikołaja w następujący sposób:

"Car był przesiąknięty prawdami oficjalnego prawosławnego wyznania wiary i nic innego nie miało dla niego wartości. Nauki świętego Kościoła ortodoksyjnego, Kościoła Apostolskiego i siedmiu soborów ekumenicznych oznaczały dla niego absolutną prawdę. Nie miał nawet najmniejszych wątpliwości. Nic nie mogło być bardziej obce jego duchowi niż tworzenie sobie indywidualnej wiary, jego posłuszna natura nie pozwalała mu stawiać żadnych niedyskretnych pytań dotyczących świętych dogmatów. Również religii muzułmańskiej nie odmawiał swego poważania, choć daleki był od przepełnionej podziwem sympatii dla niej okazywanej przez Wilhelma II, albowiem dopóki na kopule Hagia Sophia nie wznosił się krzyż Wybawiciela, a Golgota i grób święty znajdowały się w posiadaniu niewiernych, nie miał dla islamu wyrozumiałości. Podobny stosunek miał do Żydów. Czy mógł nie pamiętać, jaka była ich rola w prawdzie wiecznej? Czy mógł zapomnieć, że Bóg na stulecia obłożył ich swoją klątwą? I czy car i absolutny władca mógł zapomnieć, że jego policja zmuszona była informować go nieustannie o spiskach zawiązywanych w mroku gett i że związek żydowski miał nawet odwagę chełpić się tym, że najbardziej fanatyczni zwolennicy organizacji terrorystycznych pochodzą z ich szeregów?" Nie wiadomo powszechnie, że już od panowania ojca Mikołaja, Aleksandra III, podejmowano w Rosji próby rozwiązania problemu Żydów uczestniczących w działalności rewolucyjnej. Aleksander zdawał sobie sprawę, że rosyjski ruch rewolucyjny popierany był już w XIX w. przez zwolenników z zagranicy (głównie z Ameryki, Francji i Anglii). Car szukał rozwiązania tego problemu nie tylko za pomocą reform, ale i pertraktacji. W sejfie dyrektora kancelarii wydziału kredytowego ministerstwa finansów, znajdującego się obok Pałacu Zimowego w Petersburgu, przez długi czas spoczywał akt, z którego treści dowiedzieć się można o wysiłkach rządu carskiego zmierzających do wyciszenia za pomocą rokowań rewolucyjnego ruchu żydowskiego. Były urzędnik bankowy na kierowniczym stanowisku Artur D. Rafałowicz* ujawnia jego treść w opublikowanych dopiero w 1958 r. w Nowym Jorku wspomnieniach. Aleksander III w rozmowach ze swoim ministrem finansów i powiernikiem Wittem, który miał za żonę Żydówkę, poruszał rolę Żydów w ruchu rewolucyjnym. Wychodził z założenia, że prowadzą oni permanentną walkę przeciwko reżimowi carskiemu i otrzymują finansowe wsparcie z zagranicy. Ponieważ jednak Aleksander w stopniu jeszcze mniejszym niż jego następca Mikołaj oraz minister tego ostatniego Stołypin był skłonny do podjęcia liberalnych kroków, postanowił wysłać Wittego za granicę na rozmowy ze sponsorami rewolucyjnego W 1911 r. car odbywa wraz z Stołypinem i Kokowcowem podróż do Kijowa, gdzie ma nastąpić odsłonięcie pomnika Aleksandra II - dziadka Mikołaja i pierwowzoru Stołypina, który kontynuuje dzieło reform cara. Podczas galowego przedstawienia w operze kijowskiej pada strzał. Stołypin odnosi śmiertelną ranę; nim jednak osuwa się na podłogę, obraca się jeszcze w stronę carskiej loży. Z oczami zwróconymi na cara, prawą ręką czyni znak krzyża; słowa, jakie z trudem dobywa jeszcze z ust, nie dają się niemal zrozumieć: "Niech Bóg chroni cara ... "Car poleca odwołać środki ostrożności zalecone przez szefa jego służby bezpieczeństwa, nie chce, aby wszędzie zauważalna obecność kozaków w mieście działała prowokująco. Należy spodziewać się ostrej reakcji, ponieważ morderca Bogrow jest żydowskiego pochodzenia. Nie dochodzi do dalszych starć. Ku czci Stołypina zostaje wzniesiony pomnik, zniszczony później przez bolszewików. Gdy jednak w wiele lat później jego syn Arkady Pietrowicz umiera na emigracji w Paryżu, na pogrzeb przyjeżdżają młodzi obywatele radzieccy, niosą jego trumnę i rzucają na nią garść rosyjskiej ziemi. Stołypin był nie tylko energicznym i dalekowzrocznym reformatorem, ale również najcenniejszą podporą cara. Mikołaj rzadko darzył któregokolwiek ze swoich ministrów tak dużym zaufaniem. On także był jedynym człowiekiem, któremu Mikołaj odpowiedział otwarcie i szczerze na zastrzeżenia, że kontakty z Rasputinem dyskredytują dwór rosyjski. Rasputin, kilkakrotnie uratowawszy za pomocą swych naturalnych sił uzdrawiających i - zgodnie z relacjami świadków - za pomocą hipnozy chorego na hemofilię następcę tronu Aleksego, stał się osobą niezbędną dla carycy. Jego opinią oddającego się raczej ziemskim uciechom "wybrańca Boga", nie przejmowała się zanadto. Do cara ciągle docierały pogłoski o osobliwym trybie życia tego podejrzanego mężczyzny. Carski dekret o odesłaniu go z powrotem na Syberię nie doczekał się realizacji - caryca obawiała się, że bez niego Aleksy będzie bezradny. "Jestem całkowicie pańskiego zdania", odparł Mikołaj, zagadnięty kiedyś przez Stołypina o Rasputina, "ale wolę już dziesięciu Rasputinów niż jeden atak histerii carycy... „ Śmiertelny strzał wymierzony Stołypinowi określany bywa często pierwszym strzałem skierowanym przeciwko Rosji. Wraz z nim upada także nadzieja na "okres wewnętrznego spokoju", jakiego żądał minister dla kraju, gdy swą silną ręką zaczął wprowadzać go w stan stabilizacji. W obecnej sytuacji brakuje jeszcze tylko ciosu z zewnątrz, by doprowadzić rosyjskie imperium do poważnego zachwiania się. W przededniu I wojny światowej car Mikołaj II może spojrzeć wstecz na dwa dziesięciolecia swych dosyć skutecznych rządów. Solidna baza gospodarczej pomyślności oraz dominacja kilku wyśmienitych ministrów stanowiły obronę przed wstrząsami wojny z Japonią i przed potężną falą niepokojów w latach 1904-1906. Wraz z rozwojem materialnym stan niespotykanego dotąd rozkwitu osiągnęło także życie kulturalne i dzięki swemu wyjątkowemu poziomowi znalazło uznanie również za granicą. Liberalny klimat polityczny, jaki zapanował w Rosji po częściowym zniesieniu cenzury, znajduje swe odbicie w wielu tysiącach gazet i czasopism, na których łamach odbywają się także debaty artystyczne. Okres od przełomu wieków do wybuchu wojny nazywany jest w Rosji "wiekiem srebrnym" (w nawiązaniu do "złotego" za życia Puszkina). W poszczególnych dziedzinach sztuki istnieje obok siebie wiele równoległych kierunków; w architekturze i sztukach plastycznych oraz w rzemiośle wykształcił się rosyjski odpowiednik zachodnioeuropejskiego jugendstilu. W teatrze, literaturze i muzyce podejmuje się eksperymenty stosując różne środki, na scenę wkroczył kubizm (reżyser Thirow) obok choreografii ruchu z symboliczną grą świateł (reżyser Meyerhold). Rosja, otworzywszy się całkowicie na wpływy zachodniej kultury (obrazy Picassa wystawione zostały w Moskwie już przed 1910 r., a około 1912 r. proklamowano powstanie rosyjskiego futuryzmu), znalazła jednak własne, oryginalne formy artystycznego wyrazu, uchodzące później za awangardę. Należy jednak zaznaczyć, że ta awangarda o rewolucyjnym charakterze nie wypłynęła bynajmniej z rewolucji politycznej, lecz ją wyprzedziła - choć niektórzy artyści pozwalali się później zaprząc do jej propagandowego rydwanu. Również twórcy literaccy poszukują nowych dróg, by od tradycji minionego stulecia, na przykład epickiego realizmu, przejść w nowy wiek. Czechow, pisząc swe krótkie opowiadania, porzuca genre dawnej formy epickiej i stosując elementy psychologiczne, górujące także w jego nastrojowych dramatach nad elementem akcji, wprowadza do literatury nową wartość. Twórcy poezji stosują eksperymenty dźwiękonaśladowcze lub bawią się graficznym kształtowaniem wersów (na przykład u Burluka), w muzyce zaś śmiałe harmonie dźwięków młodego Prokofiewa są odpowiedzią na nowatorskie idee innych dziedzin sztuki, choć ówczesna publiczność na razie jeszcze zatyka sobie uszy (jak około 1912 r. podczas jego II koncertu fortepianowego) lub zaszokowana wychodzi z sali. Mimo ataków na rządy Mikołaja, szczególnie silnych od 1905 r. częściowo z powodu wprowadzenia Dumy i reform jego ministrów, częściowo z powodu silnej ręki, z jaką dławią oni wszelkie przejawy anarchizmu, car siedzi mocno w siodle. Jest traktowany z szacunkiem. Ministrowie i podwładni cenią sobie jego prostolinijność i uczciwość; ale jego dobroduszność czasami staje się problemem. Kamerdyner cara Czermadurow opowiada, że zbyt wielu bez skrupułów wykorzystywało w swoich własnych celach skłonność Mikołaja do idealizowania innych. Poza tym car nierzadko reaguje bardzo spontanicznie; komendant służby pałacowej Spiridowicz daje taką oto relację: "Pewnego wieczoru – cara nie było już w gabinecie - przed pałacową bramą powstało zamieszanie, ponieważ jakaś kobieta chciała koniecznie dostać się do środka. Zaniepokojony hałasem, car wyszedł w piżamie ze swoich prywatnych apartamentów, by dowiedzieć się, co było jego powodem. Usłyszał, że kobieta przyszła wstawić się za swym mężem, który jako rzekomy spiskowiec miał być stracony następnego ranka; żona zapewniała o jego niewinności, na co Mikołaj oznajmił, że trzeba go ułaskawić, i wrócił do łóżka." Sazonow, carski minister spraw zagranicznych w okresie wybuchu I wojny światowej, opisuje z kolei inną cechę Mikołaja:

"Miał on zdolność nie intelektualnego, lecz intuicyjnego pojmowania również rzeczy niewypowiedzianych." Car miał zwyczaj przyjmować swych ministrów w swobodnej atmosferze, proponując im wygodne miejsca w fotelach i częstując papierosami. Pod jednym względem car był nietolerancyjny; dotyczyło to Żydów; a Niemców w ogóle nie cierpiał", opowiada Czermadurow. Zgodnie ze słowami jego siostry Olgi nie wykazywał też tolerancji wobec kwestii społecznych. Jako car musiał na przykład udzielać swej zgody członkom rodziny na zawarcie ślubu; jeśli planowane związki nie odpowiadały wymaganiom stanowej hierarchii lub zamierzano poślubić rozwiedzionego partnera, lub roz- wieść się samemu - co w carskiej rodzinie, mającej służyć za wzór, było zakazane - Mikołaj odmawiał swej zgody. Z jego listów do matki wynika, że czuje się zmuszony postępować tak z własnymi członkami rodziny. W niektórych wypadkach skazuje nawet na wygnanie za granicę. Jego krewniacy nie zawsze poślubiają odpowiednich partnerów; nierzadko zdarza się szukanie żony lub małżonka w innych domach panujących, nie tylko w katolickich dynastiach Habsburgów, Burbonów czy w rodzie Braganęa. Względy moralne są jednak dla Mikołaja decydujące przy udzielaniu przez niego zgody, albowiem w jego przekonaniu obowiązkiem każdego członka rodziny carskiej jest dawanie przykładu społeczeństwu. Ale w rzeczywistości właśnie za panowania Mikołaja II w rodzie Romanowów zawarto liczne nie tylko morganatyczne małżeństwa, lecz także wiele związków niekonwencjonalnych. Najtrudniej przyszło mu unieważnić nieszczęśliwe małżeństwo jego siostry Olgi, która pragnęła poślubić innego mężczyznę. Po latach czekania car wyraża wreszcie zgodę; stało się to możliwe wyłącznie wskutek tego, że prawowity małżonek Olgi, hazardzista i lekkoduch, zniesławił i siebie, i rodzinę. Olga opisuje pewien epizod, w którym za sprawą typowego sposobu zachowania objawia się prawdziwa istota jej brata. Tuż przed zamieszkami i w tragiczny sposób stłumioną demonstracją z 9 stycznia 1905 r. obchodzono święto Trzech Króli. Zgodnie z tradycją w dniu tym błogosławi się wody Newy przed Pałacem Zimowym. Car stał obok duchownych na specjalnie dla niego wzniesionym podeście na lodzie. Członkowie dworu i carskiej rodziny uczestniczyli w ceremonii stojąc w otwartych oknach pałacu. W lodzie wyrąbano otwór, by móc zanurzyć w wodzie złoty krzyż. W chwili uroczystego błogosławieństwa rozległy się jak zwykle w twierdzy Pietropawłowskiej armatnie wystrzały. Mimo podjętych środków ostrożności tym razem jednak, w owym niespokojnym roku 1905, kilku terrorystom udało się przedostać do twierdzy i załadować działa. Jeden z pocisków padł tuż obok cara, ciężko raniąc czuwającego nad jego bezpieczeństwem urzędnika, drugi trafił w budynek admiralicji, trzeci wybił pałacowe okno, nieopodal tego, w którym stały matka cara i Olga. W pałacu wybuchła panika, wszyscy biegali w tę i z powrotem. Wreszcie Olga dostrzegła na dole Mikołaja, stojącego zupełnie samotnie w postawie, jaką przyjął na początku ceremonii. Gdy wrócił do pałacu, wyznał Oldze, że słyszał świst pocisków przelatujących mu nad głową: "Zrozumiałem, że ktoś próbuje mnie zabić. Przeżegnałem się tylko - a co innego miałem uczynić?"

"To typowe dla niego", dodaje wielka księżna. "Nie wiedział, co to strach. Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że nie chciał się przedwcześnie rozstać z życiem."

Politycznym następstwem tego epizodu jest to, że doradcy cara, wykorzystując całą swą siłę przekonywania, odwodzą go od zamiaru pozostania w pałacu w dniu 9 stycznia 1905 r. w obawie przed nowym zamachem; na koniec Mikołaj ustępuje i zatrzymuje się w Carskim Siole. Gdyby tego nie uczynił, lecz zgodnie z życzeniem demonstrantów sam przyjął petycję z ich rąk i wysłuchał ich rzeczników, prawdopodobnie nie doszłoby do rozlewu krwi, który spowodował tyle ofiar i położył się głębokim cieniem na rządach Mikołaja. By oddać pełny wizerunek cara po dwóch dziesięcioleciach jego panowania, należy uwzględnić także jego osobiste upodobania. Nie różnią się one niczym od upodobań skromnego obywatela. Car uchodzi za człowieka niewymagającego, siedząc w swoim gabinecie ubrany jest najczęściej w zwykłą rosyjską koszulę i na siebie prawie w ogóle nie wydaje pieniędzy. Przeważająca część jego pokaźnego prywatnego majątku - nielicząc zdobytych w ciągu stuleci przez dynastię Romanowów klejnotów i kosztowności pochodzi z jego ziemskiej posiadłości. Katarzyna Wielka zakupiła niezliczoną liczbę dóbr, by w ten sposób zapewnić dochody każdej rodzinie carskiej. Za panowania Mikołaja II wynoszą one rocznie około czterech milionów rubli, a przy lepszym zarządzaniu posiadłościami, do których należy także uprawa winorośli, mogłyby być znacznie większe. Najbliższa rodzina cara osiąga w sumie dochody roczne w wysokości dwudziestu dwóch milionów rubli (obecnie około dwudziestu pięciu milionów dolarów). Samemu carowi zostaje z tego w istocie niewiele: musi przecież utrzymać dwór, opłacić tysiące służących, dbać o utrzymanie swoich siedmiu pałaców, a ponadto finansować działalność trzech teatrów w Petersburgu (w tym jednego baletowego) i dwóch w Moskwie. Dary i instytucje charytatywne, domy opieki i szkoły, a także podarunki dla podwładnych pochłaniają kolejne sumy, wobec czego car w niewielkim stopniu korzysta ze swoich dochodów podwładnych pochłaniają kolejne sumy, wobec czego car w niewielkim stopniu korzysta ze swoich dochodów. Jego zainteresowania skupiają się głównie na historii, spra- wach wojskowych, mniej na sztuce; jest także entuzjastą sportu. Od czasu do czasu rąbie w parku drzewo lub - podobnie jak jego ojciec - wybiera się do lasu zbierać grzyby czy jagody. Niemal codziennie uprawia sport; poza codziennym porannym pływaniem chętnie odbywa konne przejażdżki, w czasie letniego wypoczynku każdego dnia gra w tenisa lub łodzią wiosłową pływa z dziećmi po jeziorach lub Zatoce Fińskiej, a także dzień w dzień chodzi na spacery, najchętniej z psami. Aż do 1914 r. późnym latem najczę-ściej przebywa na polskich terenach należących wówczas do Rosji, gdzie z zapałem poluje. Większość mu współczesnych widzi w nim człowieka oddanego rodzinie; dama dworu Anna Wyrubowa zwraca uwagę na to, jak serdeczny był stosunek rodziców do dzieci oraz ich obojga do siebie nawzajem. Mikołaj i Aleksandra czują się ze sobą bardzo związani; caryca jest wyraźnie osobą energiczniejszą od cara, to też on pozostawia jej wszystkie sprawy rodzinne i te, które dotyczą prowadzenia domu. Aleksandra przedstawiana jest jako kobieta przystojna i elegancka; jest brunetką o ciemnoniebieskich oczach; ze względu na swój wzrost nosi zawsze buty na płaskim obcasie; nie ubiera się modnie, preferując eleganckie i miękko układające się długie suknie; jest chętna do pomocy i życzliwa; jej najważniejsze cechy to silna wola i nieugiętość. Podobnie jak Mikołaj jest bardzo religijna - może nawet nieco przesadnie - i lubi prostotę i oszczędność. Gdy wieczorami Mikołaj czyta na głos dzieciom, ona zajmuje się haftowaniem lub innymi robótkami. Również swe córki nauczyła tego, by zawsze miały jakieś zajęcie. Cztery córki, które przyszły na świat w latach 1895-1901 w odstępach mniej więcej dwuletnich, są bardzo różne. Olga, naj starsza z nich, zewnętrznie przypomina ojca: ma ciemne włosy, niebieskie oczy, podobnie jak Mikołaj jest raczej nieśmiała, oczytana i wykazuje umiarkowane poczucie humoru; jest bardziej emocjonalna niż jej siostry. Gdy ma osiemnaście lat, rodzice chcą wydać ją za mąż za rumuńskiego następcę tronu Karola, lecz ona nie wyraża zgody. .Papa obiecał mi, że nie zmusi mnie do małżeństwa, k

Mikołaj II "Tchórzostwo, kłamstwo i zdrada" - Elisabet Heresch

"Człowiek silny nie potrzebuje władzy Słabego władza przygniata" - Car Mikołaj II

JerzyS.

Papieska nieomylność – prawdziwe aggiornamento 18 lipca 1870 roku, podczas swej czwartej uroczystej sesji publicznej, Sobór Watykański I przytłaczającą większością głosów przyjął, jako dogmat objawiony przez Boga definicję nieomylności papieża w kwestiach wiary i moralności. Nieomylność papieska nie oznacza, że Ojciec Święty za pośrednictwem jakiegoś specjalnego nowego objawienia nabywa znajomości prawd wcześniej przez Boga nieujawnianych, tylko na udzieleniu mu przez Ducha Świętego szczególnej pomocy, by nie zbłądził, gdy jako najwyższy nauczyciel Kościoła ogłasza jakąś naukę odnoszącą się do wiary lub obyczajów, jako ściśle obowiązującą w sumieniu wszystkich katolików. Po trzech wiekach od zakończenia Soboru Trydenckiego Kościół katolicki – zwycięski w starciu z herezją protestantyzmu – ponownie stanął w obliczu rewolucji. Czarna chmura ateistycznego „oświecenia” zapłakała nad Francją krwawym deszczem, po czym nastał czas powszechnego błędu: scjentyzmu, naturalizmu, materializmu, liberalizmu i socjalizmu. Dodatkowo katolicką wspólnotę poczęła trawić gorączka modernizmu. W takiej to sytuacji Kościół nie mógł nie reagować – należało jak najszybciej dokonać odpowiedniego aggiornamento, czyli oficjalnego ustosunkowania się do błędów nowoczesności.

Soborowa kość niezgody Główny motor dziewiętnastowiecznej odnowy Kościoła bł. Pius IX z myślą o soborze powszechnym nosił się od chwili objęcia Tronu Piotrowego, jednak ostateczna decyzja dojrzewała przez dwadzieścia lat – sobór oficjalnie zwołano dopiero opublikowaną 29 czerwca 1868 roku bullą papieską Aeterni Patris, początek obrad wyznaczając na 8 grudnia roku następnego. Zgromadzenie miało się zająć kilkudziesięcioma kwestiami przygotowanymi przez specjalistyczne komisje (do spraw: ceremoniału, relacji Kościół-państwo, zakonów, teologii dogmatycznej, dyscypliny kościelnej oraz Kościołów na Wschodzie i misji) skupiające najwybitniejszych fachowców z całego świata, jednakże głównym tematem miało być zagadnienie od dawna zaprzątające serca i umysły wszystkich katolików – sprawa papieskiej nieomylności. Wzbudzała ona poważne kontrowersje – opublikowany 6 lutego 1869 roku w jezuickim czasopiśmie „Civilta Cattolica” artykuł, w którym znalazło się stwierdzenie, iż katolicy żywią nadzieję, że sobór z radością przyjmie projekt dogmatu o nieomylności papieża, by go ogłosić przez aklamację, wywołał wrzenie w środowiskach modernistycznych, zwłaszcza w krajach niemieckojęzycznych. Szczególnie gwałtownie zareagowali świeccy teologowie i intelektualiści (jak choćby wpływowy niemiecki teolog Johann Ignaz Döllinger, który wespół ze swym angielskim uczniem Lordem Actonem dokładał wszelkich starań, by zdyskredytować sobór), ale nie tylko oni – silna opozycja ujawniła się także w episkopacie niemieckim i francuskim. Dwudziestu dwóch niemieckich biskupów przedłożyło Ojcu Świętemu swe obawy dotyczące konsekwencji ogłoszenia papieskiej nieomylności, a biskup Orleanu Felix Doupanloup wyrażając opinię swego środowiska, przestrzegał przed zajmowaniem się sprawą nie na czasie.

Z nieporównanie większym sprzeciwem spotkała się idea dogmatycznego usankcjonowania papieskiej nieomylności – ba, sam zamiar zwołania soboru – wśród europejskich rządów (również katolickich). Kilkakrotnie podnoszono kwestię rzekomego zagrożenia natury politycznej; rozważano wręcz możliwość bezpośredniej interwencji. Skończyło się jednak na protestach – szczególnie ostrych ze strony francuskiego ministra spraw zagranicznych Napoléona Daru oraz jego austriackiego odpowiednika Friedricha von Beusta, popartych przez rządy Bawarii, Portugalii, Prus i Wielkiej Brytanii.

Batalia w soborowej auli Sobór Watykański I rozpoczął się zgodnie z zamierzeniem 8 grudnia 1869 roku. Na uroczystości inauguracyjne do Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie przybyło 719 biskupów; do marca roku następnego ich liczba wzrosła do 764. W gronie ojców soborowych znalazło się 49 kardynałów, a ponad studwudziestoosobową grupę stanowili arcybiskupi i biskupi in partibus infidelium. Opaci i generałowie zakonów zjawili się w liczbie 52. Nie zabrakło też hierarchów z Kościołów wschodnich (przybyło ich 60, głównie z Bliskiego Wschodu). Ponadto, bez mała dwustuosobową reprezentację przysłały obszary pozaeuropejskie: obie Ameryki, Australia, Indie i Daleki Wschód oraz misje afrykańskie. Soborowe obrady już 24 kwietnia 1870 roku zaowocowały przyjętą jednogłośnie na trzeciej uroczystej sesji konstytucją dogmatyczną De fide catholica skierowaną przeciwko błędom racjonalizmu. Dokument ów przedstawiał podstawowe prawdy o Bogu Stworzycielu, Objawieniu, wierze i jej stosunku do wiedzy, jednocześnie potępiając ateizm, racjonalizm, materializm, panteizm i tradycjonalizm. Zgodnie z uprzednimi przewidywaniami przedmiotem prawdziwej batalii stał się projekt konstytucji dogmatycznej o Kościele Chrystusowym, zawierający rozdział na temat nieomylności papieskiej. Projekt ów wkroczył na salę obrad za sprawą petycji arcybiskupów Henry’ego Edwarda Manninga i Victora Deschampsa podpisanej przez czterystu pięćdziesięciu ojców soborowych. W odpowiedzi przeciwnicy nieomylności zwarli szyki tworząc międzynarodowy komitet, który wystosował kontrpetycję ze stu trzydziestoma sześcioma podpisami. Trzon większości stanowili arcybiskupi: Victor Deschamps z Mechelen, Henry Edward Manning z Westminster, Martin Spalding z Baltimore i Mieczysław Ledóchowski z Gniezna; opozycji przewodzili zaś: arcybiskup Wiednia kardynał Joseph Othmar von Rauscher, arcybiskup Paryża Georges Darboy, arcybiskup St. Louis Peter Kenrick, biskup Rottenburga Karl Hefele, biskup Ðakova Josip Strossmayer i biskup Moguncji Wilhelm Ketteler. Na początku maja 1870 roku schemat De ecclesia Christi z dodanym rozdziałem o nieomylności papieskiej został przedłożony pod obrady, które trwały do 13 czerwca, kiedy na zgromadzeniu ogólnym 451 ojców soboru głosowało za, 62 wyraziło gotowość zaakceptowania konstytucji po dokonaniu modyfikacji, nie zaś w przedstawionym kształcie, 88 głosowało przeciw, a 70 wstrzymało się od głosu. W następstwie takiego rozkładu głosów 60 biskupów skierowało do papieża prośbę o pozwolenie im na opuszczenie Rzymu przed ostatecznym głosowaniem, gdyż nie chcieli ponownie głosować przeciw. Kwestię ostatecznie rozstrzygnięto podczas najbliższej, czwartej uroczystej sesji publicznej 18 lipca 1870 roku – w głosowaniu ogólnym 533 ojców soborowych wyrzekło: Placet, przy zaledwie dwóch głosach przeciwnych, wskutek czego Ojciec Święty powagą i autorytetem Stolicy Apostolskiej zatwierdził decyzję soboru.

Papież jest nieomylny Konstytucja dogmatyczna De ecclesia Christi nie niosła ze sobą bynajmniej żadnych nowych treści, a jedynie systematyzowała i uściślała stanowisko respektowane przez katolików od początku istnienia Kościoła – że biskup rzymski, gdy mówi ex cathedra – tzn. gdy sprawując urząd pasterza i nauczyciela wszystkich wiernych, swą najwyższą apostolską władzą określa zobowiązującą cały Kościół naukę w sprawach wiary i moralności – dzięki opiece Bożej przyrzeczonej mu w osobie Św. Piotra Apostoła posiada tę nieomylność, jaką Boski Zbawiciel chciał wyposażyć swój Kościół w definiowaniu nauki wiary i moralności. Toteż takie definicje są niezmienne same z siebie, a nie na mocy zgody Kościoła. Dogmat o nieomylności papieskiej przyjęto bardzo różnie. Wszyscy biskupi – w tym również przeciwnicy nieomylności – prędzej czy później zaaprobowali orzeczenia soboru ogłaszając je listami pasterskimi w swych diecezjach. Z kolei opozycyjni teolodzy i intelektualiści, od dawna zresztą dobitnie manifestujący nieufność w stosunku do – jak to nazywali – „rzymskiej teologii”, a przy tym nierzadko wchodzący w kolizję ze Stolicą Apostolską, posunęli się do schizmy, tworząc oderwany od Rzymu kościół starokatolicki.

Sobór niesłusznie ignorowany Sobór Watykański I zakończył się niespodziewanie i w najmniej oczekiwany sposób. Trwały właśnie prace nad schematami poświęconymi dyscyplinie kościelnej, gdy do Rzymu dotarła wieść o wybuchu wojny francusko-pruskiej. Natychmiast został wycofany chroniący Wieczne Miasto garnizon francuski, co skwapliwie wykorzystali Włosi rozpoczynając likwidację Państwa Kościelnego. 20 września 1870 roku wojska piemonckie zajęły Rzym, wobec czego miesiąc później Ojciec Święty – nie mogąc zapewnić soborowi swobody obrad – odroczył go do lepszych czasów… Sobór Watykański I jest praktycznie nieobecny w powszechnej świadomości katolików, którzy postrzegają go jako niepełny, przedwcześnie zakończony a przez to jakoby mniej ważny. Przekonanie to razi głęboką niesłusznością, nie wolno bowiem zapominać o roli odegranej przez ów sobór w umacnianiu Kościoła współczesnych sobie czasów oraz wpływie, jaki przez swe rozstrzygnięcia dogmatyczne wywarł on na kształt Magisterium. Pomimo iż trwał on zaledwie niecały rok, zaowocował dwiema konstytucjami dogmatycznymi oraz małym katechizmem, które to treści w istotny sposób wzbogaciły nauczanie Kościoła na całe stulecie. Niekwestionowanym osiągnięciem soboru było pogłębienie duchowości odzwierciedlającej autentyczną odnowę Tradycji katolickiej, a zarazem rozwinięcie nowego stylu pobożności i życia sakramentalnego, ze szczególnie wzmożonym kultem Maryi i Serca Jezusowego. W wymiarze praktycznym posoborowy duch realizował się we wzroście liczby powołań, ożywieniu działalności zakonów i powstaniu wielu nowych zgromadzeń. Wiara odzyskała utraconą żarliwość, usunąwszy ze świadomości katolickiej piętno zimnej, racjonalistyczno-deistycznej mentalności panoszącej się w Kościele od półtora wieku. Dogmat o nieomylności papieża ostatecznie uwieńczył zainicjowany jeszcze w XI stuleciu przez św. Grzegorza VII program umacniania jedności i zwartości wspólnoty katolickiej poprzez nierozłączne związanie wszystkich partykularnych Kościołów ze Stolicą Apostolską. Niepomiernie przy tym wzrósł autorytet Stolicy Świętej. Szczęśliwym zrządzeniem Opatrzności papież jednocześnie utracił świecką władzę w Państwie Kościelnym i odtąd mógł się poświęcić wyłącznie ewangelizacyjnej misji Kościoła.

Ten zaś – dzięki watykańskiemu concillium, nawet niepełnemu i przedwcześnie zakończonemu – otrzymał znaczący zastrzyk sił, który pozwolił mu po raz kolejny skutecznie przeciwstawić się ofensywie nowoczesnego świata, jaką wkrótce miał się okazać rozpętany przez liberałów, przerażonych odnową katolickiego ducha – właśnie podczas Vaticanum I – kulturkampf. Jerzy Wolak

Mielizna – ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski Katolicka Agencja Informacyjna znowu niebezpiecznie dryfuje na mieliznę, na której dawno już osiadł “Tygodnik Powszechny” Od kilku lat prenumeruję Internetowy Dziennik Katolicki, wydawany przez Katolicką Agencję Informacyjną. W ramach tej prenumeraty na skrzynki e-mailowe odbiorców każdego dnia wysyłane są dwa serwisy. Pierwszy z nich, poranny, jest przeglądem polskich mediów gazetowych. Tuż pod swoim tytułem zawiera on wyjaśnienie: “Zamieszczone informacje dokumentują obraz Kościoła w mediach”. Niestety, stwierdzenie to nie do końca jest prawdziwe. Dosyć długo bowiem redaktorzy przeglądu kompletnie pomijali “Gazetę Polską”, choć na jej łamach zawsze ukazuje się wiele ważnych informacji i opinii dotyczących spraw kościelnych. Redaktorzy ci faworyzowali przy tym “Gazetę Wyborczą” oraz inne media liberalne, choć znaczna ich część ustawicznie szarga wartości katolickie, jak tylko może. Selekcja ta miała miejsce głównie wtedy, gdy szefem rady programowej KAI był abp. Józef Życiński, człowiek bardzo apodyktyczny, przekonany o swojej nieomylności. Tajemnicą poliszynela było wówczas to, że metropolita lubelski osobiście ingerował w wiele spraw, wydzwaniając nieustannie do niektórych dziennikarzy. Traktował przy tym podległe mu media jako swoją prywatną tubę, za pomocą której nagłaśniał swoje poglądy, zwłaszcza polityczne. Po nagłej śmierci Życińskiego wydawało się, że sprawa ulegnie poprawie. Rzeczywiście, trochę się zmieniło na lepsze, gdyż przegląd prasy zaczął wreszcie uwzględniać “GP”. Niestety, od pewnego czasu zaczęło wracać stare. Jak bowiem łatwo da się zauważyć, w przeglądzie prasy znowu pomijane są niektóre artykuły ukazujące się w “Gazecie Polskiej” i “Gazecie Polskiej Codziennie”, choć dotyczą one spraw stricte kościelnych. Na przykład, jeden z najnowszych serwisów (chodzi o ten wydany 11 bm.) pomija mój felieton pt. “Problemy lubelskie”, w którym poruszyłem m.in. sprawę protestu środowisk patriotycznych pod Katolickim Uniwersytetem Katolickim. Jest to działanie jak za czasów nieświętej pamięci Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, kiedy to istniały tzw. zapisy zarówno na poszczególne sprawy, jak i na nazwiska konkretnych autorów. Oczywiście rozumiem powody, dla których mój felieton może być niewygodny dla obecnego metropolity lubelskiego, abp. Stanisława Budzika, który jako wychowanek abp. Życińskiego zastąpił go nie tylko na urzędzie kanclerza wielkiego KUL, ale jest także szefem rady programowej KAI. Nie powinno to jednak być powodem do stosowania cenzury, bo takie działanie jest sprzeczne z etyką dziennikarską. Co do drugiego serwisu KAI, wieczornego, to jest on przeglądem najważniejszych wydarzeń, które w danym dniu miały miejsce w Kościele polskim. Niestety, tu także widać złą selekcję. Na przykład w serwisie z 1 bm. pominięto wspominany protest w Lublinie, choć media lubelskie go relacjonowały. Podobnie jest z innymi wydarzeniami, które są niewygodne dla niektórych przedstawicieli władz kościelnych. A szkoda, bo to sprawia wrażenie, że Kościół polski ma wiele do ukrycia. Poza tym w dobie internetu wiara, że coś da się ukryć, jest iluzją. Ignacy Krasicki, który przecież był biskupem katolickim, pisał: “Prawdziwa cnota krytyk się nie boi”. Słowa te dedykuję radzie programowej KAI. W tym kontekście wyrażam słowa solidarności z ks. dr. hab. Dariuszem Oko z uniwersytetu papieskiego w Krakowie, który za swój tekst o homoherezji jest poddany ostracyzmowi ze strony niektórych środowisk określających się jako “prawdziwie katolickie”. Naruszane jest też jego dobre imię, a jeden z jezuitów, polemizując z nim, nazwał go nawet “piątą kolumną w Kościele”. Oczywiście KAI, jak i władze archidiecezji krakowskiej, starają się to przemilczeć, choć np. Radio Watykańskie, oficjalny głos Stolicy Apostolskiej, w serwisie w języku czeskim podaje cały tekst artykułu krakowskiego duchownego. I to w tym samym miejscu co nauczanie Benedykta XVI. Wyrażam również solidarność z red. Romanem Graczykiem, który nawet w czasie wakacji włóczony jest po sądach za swoją książkę opisującą na podstawie dokumentów relacje “Tygodnika Powszechnego” z SB. Ten proces, będący kneblowaniem wolności słowa, to kompromitacja całego środowiska. Na koniec pragnę serdecznie podziękować organizatorom spotkań autorskich, które w drugiej połowie czerwca odbyły się w Kanadzie. Szczególnie dziękuję Edwardowi Olszówce, TV Niezależna Polonia i klubowi “GP” w Ottawie oraz parafiom polskim w Ottawie, Guelph i London, PKTWP Grupa X w Montrealu i Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów w Ottawie, grupie “Patron” w Toronto, państwu Jakubowskim w Hamilton, Grzegorzowi Waśniewskiemu w Guelph i Romanowi Baranieckiemu w London. Była to trudna podróż, bo w dziewięć dni miałem spotkania aż w sześciu miastach. Dlatego też cenię sobie okazaną mi pomoc i życzliwość. W imieniu podopiecznych Fundacji im. Brata Alberta dziękuję także za ofiary złożone w ramach kwesty przeprowadzonej na rzecz remontu ośrodków dla niepełnosprawnych w Radwanowicach (Małopolska) i Lubinie (Dolny Śląsk). Ten drugi ma nosić imię Dzieci Kresów dla upamiętnienia polskich dzieci, które zginęły na Wschodzie. Do Kanady wraz z przedstawicielami fundacji wybieram się ponownie w drugiej połowie października, aby zaprezentować wystawę prac plastycznych osób niepełnosprawnych intelektualnie.

ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Nie wierzą Budzanowskiemu Opozycyjni parlamentarzyści z rezerwą traktują deklaracje ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego o sprzeciwie rządu wobec planów wykupienia akcji Azotów "Tarnów" przez rosyjski Acron. Wczoraj złożyli interpelację do premiera Donalda Tuska, by wyjaśnił, dlaczego reakcja polskich władz nastąpiła tak późno. Tarnowskie przedsiębiorstwo to silna grupa kapitałowa, będąca także właścicielem zakładów azotowych w Policach i Kędzierzynie-Koźlu oraz w innych firmach chemicznych. Acron wezwał akcjonariuszy "Tarnowa" do sprzedaży ich akcji i może mu się udać wykupienie firmy, bo państwo ma tylko 32 proc. udziałów i nie jest w stanie zablokować transakcji. Dlatego minister Budzanowski zaapelował do akcjonariuszy, aby nie sprzedawali akcji. Ponadto sprzeciwił się sprzedaży Zakładów Azotowych "Puławy" (państwo ma w nich 51 proc. akcji) firmie Synthos. W zamian Budzanowski zaproponował połączenie firm z Tarnowa i Puław w jeden wielki koncern. Posłowie opozycji wskazują, że planowana przez Mikołaja Budzanowskiego konsolidacja jest słuszna, ale chcą wiedzieć, kto przejmie kontrolę nad całym konsorcjum. Ich zdaniem, istnieje zagrożenie, że może to być rosyjska firma. Zaś sprzeciw ministra wobec wezwania do sprzedaży akcji "Tarnowa" traktują z rezerwą.

- Nie jest wykluczone, że sprawa Synthosu została opinii publicznej podrzucona celowo, żeby na tym nasza uwaga się skupiła, co da czas ministrowi i finansjerze do manipulowania przy akcjach "Tarnowa" i przygotowania się do scenariusza, że to "Tarnów" przejmuje "Puławy" - przypuszcza poseł Gabriela Masłowska (PiS). Zauważa, że Skarb Państwa ma pakiet większościowy tylko w "Puławach" i to w oparciu o tę firmę powinna się odbywać zapowiadana przez rząd fuzja, a nie odwrotnie.

- W tej chwili minister Budzanowski próbuje bronić "Tarnowa" przed wykupieniem przez Acron, ale nasuwa się pytanie podstawowe: od kiedy wiedział, że Rosjanie są zainteresowani tym wrogim przejęciem? Nie sadzę, żeby nie był tego świadomy - mówi Masłowska. Jej zdaniem, minister mógł wiedzieć o planach Rosji już pół roku temu i dlatego teraz jego działania są niewiarygodne.

- Jeśli minister nie wiedział, to pytam się premiera Donalda Tuska: po co jest Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Centralne Biuro Antykorupcyjne? - dodała Masłowska. Wczoraj poseł wysłała interpelację do premiera. - Będę m.in. dociekać, czy i jakie polskie instytucje finansowe odpowiedziały na wezwanie Acronu. Czy nie było tu jakiejś zmowy lub niejasnych ustaleń - oznajmia Masłowska. Poważne wątpliwości co do postawy rządu mają również parlamentarzyści Solidarnej Polski. Piotr Szeliga obawia się, że państwo straci kontrolę nad przyszłym konsorcjum azotowym.

- Jesteśmy jak najbardziej za konsolidacją, ale nasuwa się pytanie, czy możemy panu ministrowi wierzyć i czy będzie w stanie w ogóle tę fuzję przeprowadzić? Dziś można bowiem pięknie zapowiadać konsolidację, a za chwilę Acron wykupi "Tarnów" i Skarb Państwa nie będzie miał żadnych możliwości działania - podkreśla Szeliga.

Jacek Dytkowski

Jackiewicz:Co 8 godz. podpisują umowę prywatyzacyjną Dawid Jackiewicz, poseł PiS, zastępca przewodniczącego sejmowej Komisji Skarbu Państwa:

Jeśli mielibyśmy ocenić prywatyzację w Polsce trzeba zaznaczyć, że jest to prywatyzacja, której towarzyszy wspólny, niemalże przez wszystkie media i wszystkie środowiska biznesowe, powtarzany głos pochwał i uznania. Prywatyzacja jest, w samej swej idei, procesem pożądanym i co do tego nie mamy wątpliwości, jednakże mamy do czynienia z prywatyzacją, która nijak się ma do definicji słownikowej pojęcia „prywatyzacja”. Jestem zaskoczony tym, że ludzie, którzy nazywają się ekspertami od gospodarki, ekonomii, nie zauważają tego. Po pierwsze, jest ona nastawiona tylko i wyłącznie na jeden efekt, nie na usprawnienie gospodarki, lecz na pozyskanie szybkich pieniędzy, które mają załatać dziurę budżetową. Szybkie i łatwe pieniądze pomagają łatać dziurę budżetową. Prywatyzacja w wykonaniu ekipy rządzącej nie polega na sprzedaży majątku w ręce podmiotów prywatnych, lecz w wielu przypadkach na przejmowaniu majątku państwowego przez inne spółki państwowe. Co gorsza, mamy też do czynienia z sytuacją, w której niektóre polskie spółki sprzedawane są w ręce spółek należących do rządów innych państw np. Francji, Niemiec, Szwecji. Pozostaje to w sprzeczności z interesem gospodarczym i ekonomicznym naszego państwa. Co więcej, mamy do czynienia z sytuacją, w której minister twierdzi, że mamy ogromne, blisko 40 mld wpływy do budżetu z tego tytułu. Ale nie mówi o tym, jakie wpływy utraciliśmy z tytułu dywidend, które mogliśmy pozyskiwać przez długie lata z tytułu własności w tych spółkach. I najważniejsze, że jest to prywatyzacja pośpieszna, która nie dba o prawa pracownika, która dzieje się z pogwałceniem podstawowych praw prywatyzacji, czyli na przykład głębokich, rzetelnych analiz przedprywatyzacyjnych. Na dodatek jest to na tyle bezrefleksyjna „prywatyzacja”, że sprzedaje się również spółki o charakterze strategicznym dla naszego kraju. Była to choćby próba sprzedaży Lotosu, a w chwili obecnej spółek związanych z przemysłem chemicznym ZA w Tarnowie i Puławach – te nie są co prawda bezpośrednio związane z zapewnieniem bezpieczeństwa państwa, ale są bardzo istotne dla gospodarki naszego kraju i z tego tytułu nie powinny być poddawane prywatyzacji. W tym pośpiechu ginie najważniejszy element, element dbałości o to, by spółka sprzedawana funkcjonowała w odpowiedni sposób, żeby zatrudniała nowych pracowników, przynosiła korzyści państwu. Jednak dzieje się to w takim pośpiechu, że spółki te sprzedawane są poniżej swojej wartości rynkowej. Wystarczy spojrzeć na akcje KGHM Polska Miedź SA, które były sprzedawane w 2010 roku, 20 mln akcji sprzedane zostało za 2 mld złotych. Opozycja wówczas alarmowała, że jest to najgorszy możliwy okres na sprzedaż akcji i że nie należy tego robić w ogóle, a jeśli jest to konieczne, to na pewno nie w tym momencie. Już kilka miesięcy później te same akcje były warte na giełdzie 1 mld 600 mln złotych więcej. A zatem to bezrefleksyjne działania ministerstwa narażają nas na utratę poważnych wpływów do budżetu. Gdyby przeliczyć ten cały proces prywatyzacji, wszystkie spółki, które ministerstwo sprzedało na przestrzeni ostatnich lat podczas rządów Platformy Obywatelskiej, to wychodzi z tego, że umowa prywatyzacyjna musiała być podpisywana średnio co 8 godzin w Ministerstwie Skarbu Państwa. Jak w takiej sytuacji można mówić o rzetelnej prywatyzacji, skoro co chwilę ktoś podpisuje umowę prywatyzacyjną? Not. MM

UOKiK nie widzi przeszkód Zgodę na przejęcie przez spółkę Synthos kontroli nad Zakładami Azotowymi "Puławy" wydał Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK). Tymczasem Ministerstwo Skarbu Państwa (MSP) chce, aby "Puławy" przejęły Zakłady Azototowe w Tarnowie. Urząd wyjaśnił w komunikacie, że "podstawą zgłoszenia do UOKiK jest wezwanie Synthos na akcje ZA »Puławy«, uprawniające do 100 proc. głosów na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy". Organ antymonopolowy utrzymuje, że głównym przedmiotem działalności Synthos jest produkcja surowców chemicznych, w szczególności kauczuków emulsyjnych, polistyrenów, dyspersji i klejów przemysłowych. Jednocześnie podano, że puławskie Zakłady Azotowe są notowane na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie, zaś ich głównym udziałowcem jest Skarb Państwa, który posiada 50,67 proc. akcji. "Spółka zajmuje się głównie produkcją nawozów azotowych, chemikaliów, związków nadtlenowych i gazów technicznych. Posiada 10 podmiotów zależnych, m.in. Gdańskie Zakłady Nawozów Fosforowych »Fosfory«” - przypomina w komunikacie UOKiK. W czerwcu br. Synthos ogłosił swoje wezwanie na sprzedaż akcji ZA "Puławy". W ofercie tej spółki zaproponowano 102,5 zł za akcję do 20 lipca i 98,77 zł za akcję od 21 lipca. Wezwanie do sprzedaży 6 mln 116 tys. 800 akcji "Puław" zgłosiły także w miniony piątek (13 lipca br.) Zakłady Azotowe w Tarnowie. Tarnowskie Azoty zaproponowały po 110 zł za akcję. Ministerstwo Skarbu Państwa poinformowało, że weźmie udział w wezwaniu ZA "Tarnów" na akcje ZA "Puławy" oraz wymianie akcji tych przedsiębiorstw. Izabela Kozłowska

Bilet donikąd Port lotniczy w Modlinie dość niefortunnie rozpoczął swoją działalność, gdyż część osób posiadających ważne bilety na lot do Wielkiej Brytanii nie mogła ich zrealizować. Okres wakacyjny jest dobrą okazją, aby przypomnieć pasażerom przysługujące im prawa. Urząd Lotnictwa Cywilnego informuje, w jakich przypadkach pasażerowie mogą domagać się swoich praw oraz kiedy i w jakich sytuacjach mogą składać reklamację. ULC wymienia trzy przypadki, z którymi mogą spotkać się podróżujący podczas wakacji . Z pierwszą sytuacją mamy do czynienia, gdy lot został opóźniony - przewoźnik ma obowiązek zapewnić pasażerowi posiłki i napoje adekwatne do czasu oczekiwania, umożliwić wykonanie 2 rozmów telefonicznych, przesłania 2 wiadomości faksem lub e-mailem. W przypadku, gdy wylot nastąpi następnego dnia, przewoźnik ma obowiązek zapewnić nocleg w hotelu (wraz z dojazdem do hotelu oraz transportem powrotnym na lotnisko). Gdy opóźnienie wynosi powyżej 5 godzin i pasażer zrezygnuje z przelotu, przewoźnik ma obowiązek zwrócić należność za zakupiony bilet. Pasażerowi przysługuje odszkodowanie pieniężne (od 250 do 600 EUR – w zależności od długości trasy), jeżeli w wyniku tego opóźnienia pasażer przybędzie do miejsca docelowego podróży co najmniej trzy godziny po pierwotnie przewidzianej przez przewoźnika lotniczego godzinie przylotu. Wspomniane odszkodowanie nie przysługuje w przypadku, jeżeli lot został opóźniony z przyczyn niezależnych od przewoźnika (np. złe warunki atmosferyczne). Po drugie pasażer może domagać się zwrotu pełnego kosztu biletu lub zmiany planu podróży, gdy samolot zostanie odwołany. Jeżeli pasażer nie został na czas (do 14 dni przed wylotem) poinformowany o odwołaniu lotu lub został powiadomiony w okresie krótszym i przewoźnik jednocześnie nie zaproponował mu przelotu alternatywnego w czasie określonym przez właściwe przepisy, przysługuje mu odszkodowanie pieniężne (od 250 do 600 EUR – w zależności od długości trasy). Wspomniane odszkodowanie nie przysługuje w przypadku, jeżeli lot odwołano z przyczyn niezależnych od przewoźnika (np. złe warunki atmosferyczne). Kolejnym przypadkiem jest sytuacja, gdy linia lotnicza odmówi pasażerowi wejścia na pokład samolotu – przysługuje mu odszkodowanie (od 250 do 600 EUR – w zależności od długości trasy) oraz zwrot (w terminie 7 dni) pełnego kosztu biletu lub zmiana planu podróży. Przewoźnik ma także obowiązek zaopiekować się pasażerem, czyli zapewnić mu posiłki i napoje adekwatne do czasu oczekiwania na rozwiązanie problemu, umożliwić wykonanie 2 rozmów telefonicznych, przesłania 2 wiadomości faksem lub e-mailem. W przypadku, gdy wylot nastąpi następnego dnia – przewoźnik ma obowiązek zapewnić nocleg w hotelu. MM

Dopłaty niejawne Krajowy Fundusz Drogowy przekaże w tym roku koncesjonariuszom prawie 1,4 mld zł na utrzymanie ok. 500 km płatnych autostrad. Przy takim poziomie dofinansowania KFD nie będzie w stanie zapłacić za utrzymanie planowanych 1500 km autostrad. Aż 2,7 mln zł wypływa w tym roku z Krajowego Funduszu Drogowego na utrzymanie jednego kilometra płatnej autostrady. W sumie do koncesjonariuszy obsługujących niespełna 500 km autostrad w 2012 roku trafi blisko 1,4 mld złotych. W tym samym okresie KFD płaci 500 tys. zł za kilometr drogi krajowej. Jak zauważył poseł Jerzy Polaczek (PiS), to kto i ile otrzyma pieniędzy z KFD jest utajnione na mocy umów, jakie zawarł rząd z partnerami prywatnymi w latach 2008 i 2009 w zakresie podziału środków za tzw. opłatę za dostępność i dotyczą odcinków autostrad A1 oraz A2. Według posłów PiS, powody tak wysokich dopłat są niezrozumiałe i niepokojące, bo jak wyliczyli, w przypadku utrzymania obecnego ich poziomu i osiągnięciu planowanych 1500 km autostrad, wydatki KFD sięgnęłyby kwoty 5,5 mld zł, a to już przekracza możliwości Funduszu.

- Jeśli kolejne odcinki autostrad zostaną uruchomione, to można się spodziewać, że koncesjonariusze będą oczekiwali rekompensat na dotychczasowym poziomie, a wówczas środków w KFD zabraknie. Są one ograniczone. Wpływy do KFD sięgają 4,5 - 6 mld zł rocznie. Jeśli wzrośnie liczba autostrad, to pieniędzy w Funduszu zwyczajnie zabraknie - powiedział nam poseł Andrzej Adamczyk (PiS). Jak zauważył, przy obecnym stanie wiedzy trudno jednoznacznie ocenić, czy rekompensaty są na odpowiednim poziomie, bo brakuje danych porównawczych z ubiegłych lat oraz podstawy wyliczeń.

- Trudno ocenić, czy kwota prawie 1,4 mld zł rekompensat jest mała czy duża. Z pewnością dla przeciętnego obywatela jest to kwota olbrzymia - dodał Adamczyk. W jego ocenie, z pewnością społeczeństwu należy się wyjaśnienie, kto i na jakiej podstawie wyliczył tę kwotę i dlaczego informacja na ten temat jest utajniona, choć dotyczy środków publicznych. Dlatego posłowie PiS chcą, by sprawa została wyjaśniona podczas posiedzenia połączonych sejmowych komisji: Finansów Publicznych oraz Infrastruktury. Parlamentarzyści chcą dowiedzieć się, jak szczegółowo wygląda obecny podział środków z KFD i jaki jest plan w tym zakresie na kolejną dekadę. Posłowie chcą też uzyskać informacje, w jaki sposób finansowany będzie sam Fundusz oraz w jaki sposób jego deficyt (w tym roku zwiększył się on z 36 do 44 mld złotych) wpływa na deficyt finansów publicznych, które bilansują na granicy drugiego progu ostrożnościowego. Kwestie budżetu KFD od trzech lat nie były upubliczniane. Dopiero w odpowiedzi na kolejną interpelację posła Jerzego Polaczka (PiS) w tej sprawie Ministerstwo Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej ujawniło, choć dość ogólnie, że planowane na 2012 rok wpływy do KFD od spółek eksploatujących autostrady płatne wynoszą 119,3 mln zł, natomiast wydatki sięgną kwoty 1 mld 382,6 mln zł (w roku 2011 były to odpowiednio kwoty 34 mln zł i 562,8 mln zł). Przedstawiciel resortu poinformował również, że dane finansowe dotyczące wpływów i wydatków Funduszu w podziale na poszczególne spółki, w tym ewentualne wypłaty wynikające ze zdarzeń odszkodowawczych, są utajnione i nie podlegają ujawnieniu. Jak podkreślono: "Strony na podstawie umów o budowę i eksploatację autostrad płatnych uznały, iż takie informacje są poufne, spółki koncesyjne nie wyraziły zgody na ich ujawnienie. Wobec powyższego takie informacje nie mogą zostać udostępnione osobom trzecim". Marcin Austyn

Jurgiel: Urzędy zamieniają "w prywatne folwarki" Krzysztof Jurgiel, przewodniczący sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi:

Swoją dymisją minister Marek Sawicki przyznał się do winy, że nie wykonywał w pełni swoich obowiązków. Przyznał się do zarejestrowanych faktów i zaniedbań ze strony jego urzędników. Gdyby zarzuty nie miały potwierdzenia, to wytłumaczyłby się z nich. Dlatego uważam, że najwłaściwszą decyzją było podanie się do dymisji. W polskiej administracji większość urzędników na kierowniczych stanowiskach, oczywiście nie wszyscy, jest z „nominacji partyjnych” i traktują swoje posady jak „prywatne folwarki”, co można zaobserwować w różnych miejscach. Często o tym się mówi, informują o tym media, a tymczasem premier Donald Tusk i ministrowie nie reagują na te sygnały. Widać to wyraźnie po zachowaniu i wypowiedziach byłego prezesa, który być może został zwolniony tylko dlatego, że nie chciał wypełniać pewnych zaleceń i zadań podległych pracowników. W normalnym demokratycznym państwie społeczeństwo powinno dokonać oceny i zażądać opuszczenia rządów przez tego typu osoby. Po pierwsze, ujawnioną aferę powinny wyjaśnić służby kontrolne premiera, którymi dysponuje. Prezes Rady Ministrów może dokonać audytu w różnych instytucjach. Po drugie, teraz duże pole ma prokuratura, która ma jasny dowód. Musi przeprowadzić poszczególne postępowania wyjaśniające i dokonać oceny prawnej wynikającej z odpowiedniego kodeksu karnego. Wówczas winni powinni być ukarani. Not. IK

Dymisja Sawickiego Minister rolnictwa Marek Sawicki złoży dziś premierowi rezygnację ze stanowiska. To skutek afery, jaka wybuchła po ujawnieniu nagrania rozmowy dwóch działaczy PSL: Władysława Łukasika Wczoraj o godz. 16.00 w siedzibie PSL odbyło się spotkanie kierownictwa z ministrem Markiem Sawickim, którego z urlopu wezwał do Warszawy wicepremier, prezes partii Waldemar Pawlak. Przez dwie godziny minister gęsto tłumaczył się z zarzutów, jakie padły podczas rozmowy Łukasika i Serafina. Ludowcy byli poirytowani, gdyż afera uderzyła w wizerunek PSL, kompromitując to ugrupowanie. Przed spotkaniem minister rolnictwa zachowywał zewnętrzny spokój, twierdził, że jest niewinny, a sprawy, jakie poruszali Serafin i Łukasik, powinny wyjaśnić organy państwowe. Jednak po dwóch godzinach minister Marek Sawicki wygłosił krótkie, minutowe oświadczenie, w którym zapowiedział, że dzisiaj poda się do dymisji.

– Po konsultacjach z Naczelnym Komitetem Wykonawczym postanowiłem w dniu jutrzejszym na ręce pana premiera złożyć rezygnację z zajmowanej funkcji ministra rolnictwa i rozwoju wsi – powiedział Sawicki. – Chcę zaapelować do służb, prokuratury o szybkie, pełne wyjaśnienie pomówień, które zostały opublikowane – stwierdził minister. Sawicki zaapelował też do mediów, aby opisały wyniki tych postępowań, gdy już się zakończą, bo jest przekonany, że potwierdzone zostanie to, że jest niewinny.

– To była decyzja odpowiedzialna, dojrzała. Pan minister jest odpowiedzialnym politykiem, wiedział, jak się zachować – oceniał tuż po posiedzeniu NKW poseł Jan Bury, przewodniczący Klubu Parlamentarnego PSL. Ujawnił, że podczas posiedzenia nie było głosowania, a komitet przyjął do wiadomości decyzję ministra rolnictwa. Zapewnił też, że nikt nie namawiał Sawickiego do złożenia dymisji. Nie było to potrzebne, bo jak mówił Bury, minister jest długo w polityce i wiedział, co w tej sytuacji zrobić. Nie wiadomo, kto będzie nowym ministrem rolnictwa. Ludowcy mówią, że za wcześnie na wskazywanie kandydata na to stanowisko, ponieważ dymisja Sawickiego była nagła i partia nie była na nią przygotowana. Nieoficjalnie wiadomo, że Pawlak będzie rozmawiał ze współpracownikami o następcy ministra rolnictwa, ale sprawa nie jest pilna, bo przez kilka tygodni resortem może kierować jeden z wiceministrów. Politycy opozycji jeszcze przed posiedzeniem Naczelnego Komitetu Politycznego PSL wzywali premiera do odwołania ministra rolnictwa. Adam Hofman, rzecznik PiS, uprzedzał, że jeśli Sawicki nie odejdzie, wówczas zostanie złożony wniosek o udzielenie mu wotum nieufności. Ale nie to zdecydowało o dymisji. Jeden z posłów PSL relacjonuje w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”, że rezygnacja Marka Sawickiego została ustalona podczas spotkania Waldemara Pawlaka z premierem Donaldem Tuskiem.

– To było najlepsze wyjście, bo afery nie dałoby się wyciszyć. Minister też miał tego świadomość, dlatego nie opierał się, nie bronił przed dymisją. Takie zresztą było też oczekiwanie większości komitetu wykonawczego – mówi poseł.

– Część kolegów broniła Sawickiego, ale wszyscy mieli świadomość, że innej decyzji nie można było podjąć – dodaje.

Mariusz Błaszczak, przewodniczący Klubu Parlamentarnego PiS, zapowiedział wczoraj, że klub będzie się starał o powołanie komisji śledczej, która zajęłaby się wyjaśnieniem afery związanej z taśmami PSL, bo to „druga afera Rywina”. Ale politycy PO i PSL od razu wykluczyli powstanie takiej komisji. Jak już jednak wiadomo, potwierdziła się część nieprawidłowości, o jakich mówili Władysław Łukasik i Władysław Serafin.

Posłowie wkraczają do Elewarru Po ujawnieniu taśm PSL do siedziby Elewarru udali się posłowie PiS Dawid Jackiewicz i Przemysław Wipler. Spotkali się z prezesem spółki, który obiecał im, że dzisiaj rano zostaną przygotowane dokumenty, o które chodzi parlamentarzystom. Będą to np. umowy o pracę kierownictwa firmy. Prezes Bronisław Tomaszewski nie zakwestionował uprawnień posłów do skontrolowania firmy, obiecał im wręcz współpracę.

– Duża część faktów została potwierdzona. Teraz będziemy badać kwestie szczegółowe – powiedział Przemysław Wipler. Jackiewicz uzupełniał, że potwierdziło się np. to, że były prezes Elewarru Andrzej Śmietanko, a teraz dyrektor generalny spółki, ma wyższą pensję od prezesa, ponadto dostaje bonus w postaci 3 proc. rocznych zysków spółki – w ubiegłym roku było to około 150-170 tys. złotych. Jackiewicz tłumaczył, że możliwość kontroli daje im art. 19 ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora. Dlatego parlamentarzyści chcą przyjrzeć się też umowom i fakturom na usługi prawne i doradcze, jakie podpisywał Elewarr, rachunkom za podróże zagraniczne i wycieczki władz spółki. – Inne metody zawodzą – tłumaczył działania PiS Dawid Jackiewicz. Poseł argumentował, że gdy opozycja żąda wyjaśnień od ministrów na temat sytuacji w państwowych spółkach, jest zbywana, a na odpowiedzi na interpelacje musi czekać nawet 6 miesięcy, odwlekane jest także zwoływanie nadzwyczajnych posiedzeń sejmowej Komisji Skarbu Państwa. – Jesteśmy po to, by patrzeć władzy na ręce – zaznacza Przemysław Wipler. Parlamentarzyści PiS są przekonani, że ich działania nie będą kolidowały z pracami prokuratury, ponieważ oni nie będą rekwirować dokumentów, tylko się z nimi zapoznawać.

Niech premier to wyjaśni Rzecznik Prawa i Sprawiedliwości Adam Hofman nie krył, że dla jego partii istotna była reakcja premiera Donalda Tuska na ujawnioną korupcję polityczną. PiS wystąpi też z wnioskiem, aby premier przedstawił informację na ten temat na posiedzeniu Sejmu. Zbigniew Ziobro, przewodniczący Solidarnej Polski, zapowiedział, że jego klub wystąpi o rozszerzenie porządku obrad najbliższego posiedzenia Sejmu o punkt dotyczący informacji premiera na temat działań rządu przeciwko korupcji w spółkach Skarbu Państwa. Komisja ds. Służb Specjalnych ma zaś sprawdzić, jakie były działania służb w celu przeciwdziałania tej korupcji. Ziobro pytał też, co zrobił premier po opublikowaniu raportu NIK o sytuacji w Elewarze. Nie wiadomo jednak, czy PiS i SP uda się namówić szefów innych klubów parlamentarnych, aby poparli ich wniosek podczas spotkania konwentu seniorów, który będzie dyskutował o porządku obrad Sejmu.

Linia obrony W Polskim Stronnictwie Ludowym dymisja Marka Sawickiego nie poprawiła nastrojów, panuje tam nerwowa atmosfera po ujawnieniu nagrania rozmowy Władysława Łukasika i Władysława Serafina. Działaczy nie uspokoiło oświadczenie Łukasika, który napisał, że rozmowa ta miała charakter prywatny i odbyła się tuż po nagłym odwołaniu go ze stanowiska prezesa ARR.

„Byłem całkowicie zaskoczony nagłym odwołaniem ze stanowiska Prezesa ARR i rozgoryczony jego stylem. Stąd też w mojej wypowiedzi znajdują się pośpiesznie, potocznie formowane i przejaskrawione opinie, a przytaczane fakty – często tylko zasłyszane i nie zweryfikowane – były uzupełniane doraźnymi skojarzeniami i daleko idącymi przypuszczeniami, jakie w prywatnej rozmowie się niekiedy zdarzają” – stwierdził Władysław Łukasik.

„Oświadczam, że nie było moim zamiarem przypisywanie komukolwiek niewłaściwych czynów lub intencji, ani też w szczególności publiczne informowanie o własnych odczuciach. Wszystkie osoby, które mogą się czuć urażone lub poszkodowane w związku z tą prywatną rozmową, przepraszam. Upowszechnianie jej treści uważam za bezprawne” – dodał. Jeden z posłów PSL powiedział „Naszemu Dziennikowi”, że taka będzie teraz linia obrony zarówno samego Łukasika, jak i partii, w nadziei, że prokuratura nie zrobi nikomu krzywdy. Przyznał zarazem, że w Stronnictwie podzielone były zdania co do przyszłości Marka Sawickiego.

– Część kierownictwa partii chciała od razu jego odwołania, ale minister miał też spore grono obrońców. Przecież nie realizował polityki sprzecznej z interesami naszej partii, a zatrudnienie w instytucjach czy spółkach rolniczych dostawali nie tylko jego ludzie, ale i osoby polecane przez innych polityków – mówi poseł. I podkreśla, że część osób „zatrudnianych w rolnictwie” po 2007 roku to również osoby z Platformy Obywatelskiej.

– Niech koledzy z PO nie udają takich świętych. W swoich firmach i agencjach też zatrudnili setki ludzi według partyjnego klucza – dodaje nasz rozmówca. Dlatego jeszcze wczoraj rano było słychać opinie, że nie będzie ostrej reakcji Tuska na ostatnie wydarzenia, gdyż przewodniczący PO musi się liczyć z tym, że i jego partia ma sporo za uszami. Jednak z uwagi na to, że afera była tematem numer jeden we wszystkich stacjach telewizyjnych, radiowych i na portalach internetowych – z każdą godziną sytuacja dojrzewała do dymisji Sawickiego.

Żeby pilot nie przeszkadzał Nasi rozmówcy z PSL są przekonani, że autorem nagrania jest Władysław Serafin, który na początku rozmowy zabrał pilota sprzed ukrytej kamery rejestrującej rozmowę, chociaż ten stanowczo temu zaprzecza. Ich zdaniem, dzięki taśmom mogło chodzić o załatwienie nie tylko jakichś interesów finansowych, ale mógł to być element walki o wpływy w partii. Jesienią odbędzie się kongres PSL, na którym mają zostać wybrane nowe władze Stronnictwa. O ponowny wybór na prezesa będzie się ubiegał wicepremier Waldemar Pawlak, a jego rywalem będzie na pewno poseł Janusz Piechociński. Marek Sawicki w tej rywalizacji i tak miał nie brać udziału, ale jego rola mogłaby być istotna.

– Prezes ma prawo się obawiać, że Sawicki wesprze na kongresie Piechocińskiego, dlatego ujawnienie taśm jest mu na rękę – mówi członek Rady Naczelnej PSL. Ale inny z jego kolegów jest przekonany, że wicepremier nie stał za tym nagraniem, bo i tak ma w kieszeni zwycięstwo na kongresie – nie musiał więc prosić ani Serafina, ani nikogo innego o nagranie rozmowy z Łukasikiem, żeby uderzyć w Sawickiego. Władysław Serafin przekonuje, że nie interesują go wewnętrzne walki w PSL i nie brał w nich żadnego udziału. Ale już wpływowi ludowcy, jak Eugeniusz Kłopotek i Stanisław Żelichowski, wprost mówią o prowokacji. Choć nie odkrywają, kto mógłby być jej autorem.

– Największymi przegranymi są Serafin i Łukasik. Pierwszy może chyba zapomnieć o starcie w wyborach do Sejmu, drugi nie ma teraz co liczyć na zdobycie pracy w jakiejś państwowej firmie – uważa poseł PSL. Jego zdaniem, „sankcje” dotkną też Andrzeja Śmietankę i inne osoby z kierownictwa Elewarru. Chodzi o ubiegłoroczny raport NIK dotyczący tej spółki, w którym Izba wskazała, że kierownictwo Elewarru i członkowie rady nadzorczej dostawali za wysokie wynagrodzenia, co odbywało się np. dzięki obchodzeniu ustawy kominowej. Najwyższa Izba Kontroli uznała, że powinni oni z tego powodu zwrócić do kasy firmy 1,4 mln złotych. Tego zalecenia nie zrealizowano, bo wniosek NIK nie był wiążący dla zainteresowanych, a Elewarr złożył skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Zwrot pieniędzy mógłby wymusić tylko wyrok sądowy albo nacisk polityczny. I teraz takie polityczne decyzje mogą zapaść, bo sprawa raportu odżyła. Najwyższa Izba Kontroli zapowiedziała, że sprawdzi, jak zostały zrealizowane jej zalecenia. Krzysztof Losz

Kto wykończył Marka Sawickiego? Tak, ale pytajmy też, dlaczego zostawiono w spokoju pozabudżetowe agencje? W bardzo ciekawej analizie na temat afery, którą nazywa się taśmową, Michał Karnowski wskazuje na dwa potencjalne podmioty zainteresowane ujawnieniem nagrań z rozmów Władysława Serafina ze zdymisjonowanym PSL-owskim urzędnikiem. Pierwszym ma być Waldemar Pawlak, pełen obaw o konkurencję Marka Sawickiego na jesiennym kongresie ludowców. Drugim – służby specjalne i pośrednio rząd Tuska. Naturalnie nie można wykluczyć, że cała sprawa jest tylko wyrazem wojny pod dywanem jakichś grup biznesowych. Sam szef kółek rolniczych, stary postkomunista Serafin jest w takich rozgrywkach podmiotem o własnych interesach. Ale obie hipotezy warto wziąć pod uwagę. W każdym razie biorą je pod uwagę politycy, także z partii koalicyjnych, z którymi rozmawiałem na ten temat.

Czy zdolny byłby do takiej zagrywki wicepremier Pawlak? Z pewnością nie zabrakłoby mu odpowiedniej twardości. W roku 1995, kiedy chciał kandydować z ramienia PSL na prezydenta, był w stanie zmusić starszego od siebie i szanowanego w partii konkurenta, marszałka Józefa Zycha aby się wycofał z rozgrywki. Mówiono wtedy, że  do jego „przekonania” użyto nie tylko argumentów politycznych.

Zarazem informacje kuluarowe głoszą, że Pawlak ma w tej chwili poczucie dużej porażki. Naturalnie to co się mówi innym, nie musi być projekcją realnych odczuć, ale to akurat prawda. Jego partia, szykująca się do kolejnych inicjatyw mających utwierdzić jej samodzielność (wojna z pomysłami Gowina likwidacji małych sądów), jest nagle zepchnięta do defensywy. Jeśli to Pawlak, musiałby ratować własną pozycję przywódczą ewidentnie kosztem całej partii. Czy ofensywa Sawickiego była rzeczywiście tak groźna? Pawlak nie z takich opałów wywijał się metodami wyłącznie politycznymi.

Pomoc służb specjalnych dla rządu – tę wersję warto potraktować jeszcze bardziej poważnie. Donald Tusk zyskuje nie tylko przyćmienie swoich obecnych kłopotów ze spójnością Platformy Obywatelskiej na polach ideologicznych. I lepszy wizerunek na tle skompromitowanego koalicjanta. Ma także pole manewru bardziej zasadniczego. Szuka w tej chwili na gwałt nowych pomysłów i nowych idei dla legitymizowania swoich rządów. I nie za bardzo znajduje. Może więc zamiast nich poszukać uzasadnienia dla swej władzy w manewrach na rzecz odnowienia koalicji. Mówi się o możliwości stworzenia jej z SLD (ostatnio cieszącego się niezłą reputacją). Ponieważ takiemu układowi brakuje głosów można by je uzupełnić uciekinierami z chwiejącego się statku Janusza Palikota. Mało prawdopodobna jest za to koalicja z samym Palikotem. Po co Tusk miałby go w tej chwili wzmacniać?

Możliwe zresztą, że chodzi tylko o sprawienie koalicjantowi jeszcze krótszej smyczy. Także i w tej, powtórzę bardzo popularnej w kuluarowych plotkach wersji, są naturalnie słabe punkty. Bo jednak jest to „afera w rządzie” – zwłaszcza prawicowa opozycja obwinia o nią i samego Tuska. Ale wersja o kontrolowanym uderzeniu w ludowców jest prezentowana najczęściej.

Nie zmienia to faktu, że ta historia rzeczywiście ujawnia słabe punkty obecnego systemu rządzenia. I to nie tylko w tym sensie, że pokazuje, w jak patologiczny sposób PSL-owcy rozdzielają miejsca w agencjach i podległych im spółkach. Ona przypomina o niespełnionych obietnicach centroprawicowego obozu reform z połowy lat 2000, po aferze Rywina. Wtedy obiecywano likwidację pozabudżetowych agencji i funduszów, także tych zajmujących się rolnictwem. Czy było to realne? Nigdy oficjalnie się z tamtych obietnic nie wycofano, nigdy nie wytłumaczono Polakom, dlaczego to niemożliwe. Warto więc dziś do tego wracać. Piotr Zaremba

Kto stoi za prowokacją Serafina? Wojna o kasę/władzę w PSL? A może służby specjalne? Co się mówi w politycznych kuluarach Dziesięć lat temu, w lipcu 2002 roku, Adam Michnik nagrał Lwa Rywina. Pół roku później wybuchła afera, która przyniosła Polsce rozluźnienie domkniętego już, wydawało się, systemu medialno-politycznego. Dziesięć lat później opinia publiczna poznaje taśmy Serafina. Wymowa symboliczna jest dość oczywista.

Ale podobieństwo jest także inne - dziś, tak jak w roku 2012, rządzący mają pełne poczucie bezpieczeństwa, bezkarności i rozbuchaną zachłanność. Puszczają wszelkie hamulce. Zdaje im się, że Polska zawsze należy do nich, majątek publiczny jest ich, stanowiska także. Rzeczpospolita jawi się tej grupie jako postaw czerwonego sukna. Trzeba tylko ciągnąć ku sobie... Tyle, że w takim momencie pojawia się zazwyczaj pytanie co to znaczy "ich"? Tak Platforma jak i PSL stają się kłębowiskiem grup, interesów, koterii i powiązań. Zaczyna się walka. Cicha, potajemna, coraz bardziej napięta. Mnożą się pułapki, podkopy, zasadzki. Aż wreszcie ktoś kogoś nagrywa.I to jest pierwsza, najważniejsza, warstwa tej afery. Ale są i inne. Bo warto też zapytać, by nie być dziecięciem prowadzonym znów przez rządowych PR-owców, kto na tym zyskuje? Odpowiedzi są dwie, niewykluczone, że obie prawdziwe.

Zyskuje na pewno Waldemar Pawlak. Jeden z wpływowych działaczy PSL kilka dni temu powiedział mi prywatnie:

Na zjazdach regionalnych wygrywają ludzie Marka Sawickiego. Jak tak dalej pójdzie, powiozą na kongresie Pawlaka i Sawicki zostanie liderem. Tak oczywiście nie musiało być, Pawlak też ma swoje atuty. Ale niewątpliwie ta sprawa jest mu na rękę. Pod jednym wszakże warunkiem - działacze PSL muszą być przekonani, że on, wicepremier, nie miał z nią nic wspólnego. O czym będzie teraz usilnie przekonywał. Ma tu atut -  druga z teorii mówi iż za prowokacją Serafina stoją służby specjalne i ludzie z okolic Donalda Tuska. Przecież sprawa wybucha w momencie idealnym dla Platformy - chowa napiętą dyskusję wokół in vitro i konflikty wewnątrz Platformy, odsuwa pytania o stan finansów publicznych i rozkopane inwestycje, na których dokończenie brakuje pieniędzy. Znikają pytania do Tuska, smażą się na grillu "skorumpowani" peeselowcy. Wszechwładzą Platformy, ustawianiem konkursów, fikcyjnymi stanowiskami nikt się nie zainteresuje, bo przecież kolesiostwo to tylko w PSL. A więc same zyski. Teoria o głębszym dnie prowokacji opiera się na jeszcze jednym czynniku:

Przeanalizuj sylwetkę Serafina. Wątpliwe by wpadł na pomysł nagrania tej rozmowy sam z siebie, nie ten typ. To człowiek o wielu słabościach, łatwo byłoby go jednak zmusić do takiego nagrania. A do rozmowy był wyraźnie przygotowany, miał wiedzę, która była dostępna tylko wąskiemu gronu wtajemniczonych, sam był na to co mówił za krótki

- dowodzi mój rozmówca dobrze znający kręgi spółek rolnych. Inny wskazuje na fakt, że Serafin "działał" w rolnictwie i w kółkach już w latach 80., kiedy nie było tam przypadkowych ludzi. A w "Dzienniku Telewizyjnym" nie pokazywano kogoś nie mającego zaufania władzy. Sprawa może mieć więc kilka pułapów. Warto by poszukać dna w komisji śledczej. Tylko czy w tym parlamencie, po doświadczeniu komisji hazardowej zaduszonej przez PO, to jeszcze możliwe?

I jeszcze jedno - czy państwo tez podziwiają nasze dzielne media, drążące, pytające, dociekające. Kiedy chodzi o Platformę, rozwadniają, rozmiękczają, chowają. A teraz, takie chojraki! Michał Karnowski

Wipler: to ucieczka Sawickiego Specjalnie dla portalu Niezależna.pl poseł PiS Przemysław Wipler komentuje złożenie dymisji przez ministra rolnictwa Marka Sawickiego: - To jest ucieczka prewencyjna przed odpowiedzialnością polityczną. Dzięki temu Sawicki może mówić o dochowaniu najwyższych standardów.
Złożenie dymisji przez ministra Sawickiego to chyba łagodna kara za drenowanie środków publicznych?
- To nawet nie jest żadna kara, to jest ucieczka prewencyjna przed odpowiedzialnością polityczną. Ponieważ może mówić, że nie poniósł żadnej kary, tylko chciał dochować najwyższych standardów i postanowił, że sam, dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona, czytaj - dopóki nie zostanie wyciszona, wycofa się.
Tak też komentują sprawę politycy PSL mówiąc, że to jest słuszne i eleganckie ze strony ministra Sawickiego. - To są ludzie, którzy nie rozróżniają honoru od odpowiedzialności politycznej. W demokratycznym państwie prawa odpowiedzialność polityczna to jest ten moment, w którym polityk z uwagi na swoje błędy, na swoje działania, zaniechania, z uwagi na zły dobór współpracowników, ponosi odpowiedzialność. I to jest ten moment. To nie jest żaden czas honoru.
O tych taśmach wiadomo od kilku miesięcy. Prokuratura podejmuje dopiero teraz działania w sprawie spółki Elewarr. Co z innymi spółkami zarządzanymi przez koalicję rządzącą? - Powinniśmy przede wszystkim zadać pytanie Donaldowi Tuskowi, czy wiedział o taśmach, od kiedy o nich wiedział i co z tą wiedzą zrobił? Czy on nie ma tego samego problemu, który miał Leszek Miller, który wiedział, że przychodził Rywin do Michnika i musiał się z tego przed komisją śledczą tłumaczyć. Jako funkcjonariusz publiczny wiedział o przestępstwach, o nadużyciach i nie wyciągał z tego wniosków, nie podejmował żadnych działań. Pozostałe kwestie to jest sprawa spółek skarbu państwa i ich kontroli. Dotychczas nasze metody w sposób standardowy, podstawowy prowadzenia kontroli parlamentarnej, patrzenia władzy na ręce, nie działały. W tym momencie musimy aktywnie, intensywnie korzystać z artykułu 19 ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora. Bo jest on trochę jak polityczna broń nuklearna, której na co dzień się nie stosuje. Mamy prawo jako posłowie wchodzić do agencji rządowych, do spółek i żądać dokumentów. Musimy w sposób intensywny, jak audytorzy, korzystać z tej metody, ponieważ metody przesłuchiwania ministrów podczas komisji sejmowych nie działają.
Janusz Palikot ogłosił, że będzie wnioskował o votum nieufności dla rządu Donalda Tuska... - To jest prowokacja. W sytuacji, w której Janusz Palikot, jego kumple i kumpele, głosują we wszystkich ważnych sprawach razem z rządem, są de facto cichym koalicjantem rządu Donalda Tuska. Marek Nowicki

Gra dramatycznie skuteczna Od miesiąca prorządowe media toczą kampanię, aby przekonać Polaków i świat, że Polska jest fajna. Polska Tuska oczywiście ma być fajna! Opublikowane niedawno przez prokuraturę dokumenty z tzw. wątku cywilnego katastrofy smoleńskiej odsłaniają jednak zdecydowanie mało fajne oblicze rządu. Ale o tym w tych mediach – cisza. Z opublikowanych zeznań, notatek ze spotkań oraz korespondencji urzędniczej i dyplomatycznej wynika jednoznacznie, że strona rządowa miała świadomość co do planów śp. Lecha Kaczyńskiego. Bliscy urzędnicy premiera Donalda Tuska znali zamierzenia prezydenta i świadomie je sabotowali. Dokumentacja jasno dowodzi, że prezydent już w grudniu 2009 r. dał sygnał do przygotowywania stosownych uroczystości ze swoim udziałem, co zostało potwierdzone odpowiednim pismem jego kancelarii w następnym miesiącu. Mimo tej wiedzy urzędnicy premiera Tuska do połowy marca 2010 r. nie podejmowali żadnych przygotowań do wizyty prezydenta. Uniemożliwiali też urzędnikom prezydenckim nawiązanie bezpośredniego kontaktu z Rosjanami. Liczyli, że zdołają skutecznie zniechęcić prezydenta do wykonywania jego obowiązków. Takie zachowanie potwierdził ostatnio na posiedzeniu sejmowej komisji spraw zagranicznych minister Radosław Sikorski.
To nie incydent Niestety to nie było incydentalne zachowanie strony rządowej wobec śp. Lecha Kaczyńskiego. Pozbawianie prezydenta zdolności i prerogatyw współdziałania i współtworzenia polityki zagranicznej, w tym uczestniczenia w ważnych wydarzeniach, było wieloletnim procederem, wręcz doktryną działania tego fajnego rządu. Antyprezydencki kurs został obrany już na początku 2008 r. To wówczas Radosław Sikorski zatrzymał na wiele miesięcy polsko-amerykańskie rokowania o tarczy antyrakietowej, a o stanie sprawy nie informował przez długi czas prezydenta. To w takich dramatycznych okolicznościach doszło do spotkania głowy państwa z ministrem Sikorskim w BBN-ie 4 lipca 2008 r. Wtedy, na dwie godziny przed faktem, prezydent zdołał się dowiedzieć, że premier Tusk zamierzał odrzucić współpracę z USA w sprawie tarczy antyrakietowej. Z prezydentem nie współdziałano również w kwestii wycofania naszych wojsk z Iraku. W 2008 r., wypełniając przedwyborcze zobowiązanie, rząd zdecydował o pilnej rezygnacji z obecności wojskowej w tym kraju. Nieinformowany o implikacjach takiego posunięcia prezydent zamierzał sprawdzić, czy rzeczywiście nasza misja została zrealizowana i czy wycofanie wojsk nie spowoduje negatywnych skutków w naszej prowincji irackiej oraz w relacjach z sojusznikami. Przez wiele tygodni prezydencka delegacja ze śp. ministrem Władysławem Stasiakiem i gen. Romanem Polko na czele była blokowana przez ministra Sikorskiego, który nie zezwalał naszej ambasadzie w Bagdadzie na zorganizowanie rozmów z lokalnymi władzami.
Prowokacje i utrudnienia W tym samym roku mieliśmy jeszcze, opisywane szeroko w mediach, próby blokowania prezydenckich działań na rzecz Gruzji. Zamiast jednoznacznego wsparcia wysiłków na rzecz ratowania gruzińskiej niepodległości, mieliśmy do czynienia z hamowaniem, a nawet sabotowaniem tej polityki. Równolegle rząd prowadził już przygotowania do polskiego resetu z Rosją. Jednocześnie rozwijał się medialny przemysł pogardy i nienawiści do prezydenta, szydzenia z jego działań (pamiętamy wyśmiewanie „ślepego snajpera") i tworzenie prowokacji przeciwko prezydenckim urzędnikom. Takim prowokacyjnym instrumentem był raport ABW na temat sytuacji w Gruzji, wykonany wyłącznie na podstawie doniesień medialnych, jednak opatrzony klauzulą poufności z nadzieją, że ktoś połknie haczyk i ujawni to arcydzieło służb. Miało to oczywiście kompromitować rolę prezydenta w Gruzji. Rok 2008 kończy się awanturą o krzesła w Brukseli i o samolot na szczyt Unii Europejskiej. Najbliżsi urzędnicy premiera Tuska publicznie odmawiają prezydentowi zapewnienia transportu na unijne spotkania głów państw i szefów rządów. Tu również dochodzi do sabotowania prezydenckiej delegacji poprzez polecenie placówkom niezałatwiania dla jej członków przepustek wejściowych, niezgłaszania do oficjalnych delegacji etc. Cały ten proceder był akceptowany przez premiera Tuska, który w grudniu 2008 r. grzmiał z Brukseli, że prezydent jest mu tam do niczego niepotrzebny.
Szykany à la Sikorski W 2009 r. Trybunał Konstytucyjny przedstawił stosowną wykładnię odnośnie do prowadzenia polityki zagranicznej. Trybunał uznał, że oba ośrodki polityczne powinny współpracować przy realizacji polityki zagranicznej państwa. Prezydent zastosował się do takiej wykładni i o swoich działaniach informował stronę rządową i konsultował z nią swoje posunięcia. Niestety rząd premiera Tuska, a szczególnie minister Sikorski, interpretował to jednostronnie jako prawo do nadzorowania, a nawet licencjonowania wszelkich działań prezydenta. Za taką interpretacją poszły decyzje o odcięciu Kancelarii Prezydenta i BBN-u od wielu źródeł informacji, szczególnie depesz z polskich placówek zagranicznych. Aby ograniczyć zdolności działania prezydenckich instytucji w sferze międzynarodowej, rząd posługiwał się różnymi instrumentami. Nie wydawano paszportów dyplomatycznych, co utrudniało podróże, wymagało ubiegania się o wizy i powodowało np. konieczność płacenia za hotele za granicą wyższych cen wraz z lokalnymi podatkami. Zakazywano placówkom wspierania urzędników prezydenckich w działaniach merytorycznych (organizowanie rozmów z lokalnymi politykami czy ekspertami) i logistycznych. Wreszcie w kilku sytuacjach zastosowano drastyczne środki, jak odbieranie certyfikatów uprawniających dostęp do informacji niejawnych.
Przedsmoleńska gra rządu Obok administracyjnych szykan i rozległej kampanii propagandowej skierowanej na dyskredytację działań prezydenta pojawiały się też konkretne kroki zmierzające do wyeliminowania głowy państwa z całych obszarów politycznych. I tak nadal nie dopuszczano prezydenta do rozmów o tarczy antyrakietowej. Po każdej rundzie rozmów lub wizycie międzynarodowej spotykaliśmy się w kancelarii lub BBN-ie z przedstawicielami ambasad, aby uzyskać informacje o działaniach polskiego rządu, by poinformować o tym polskiego prezydenta (!). Ważnym punktem sporu między premierem i prezydentem były bezpośrednie kontakty na najwyższym szczycie z Amerykanami. Depesze WikiLeaks ujawniły również w tym obszarze antyprezydenckie działania polskiego MSZ-etu. Warto też przypomnieć, że strona rządowa sabotowała prezydenckie koncepcje w dziedzinie bezpieczeństwa energetycznego. Garść powyższych przykładów jasno ilustruje, że przedsmoleńska gra rządu przeciwko prezydentowi nie była incydentem. To w takiej atmosferze – przyzwolenia na lekceważenie głowy państwa – informacja polskiej ambasady w Moskwie o fatalnym stanie lotniska smoleńskiego nie została prezydentowi przekazana. Pojawiła się na naszych biurkach 12 kwietnia. Polityka utrudniania, zniechęcania i nieinformowania prezydenta okazała się dramatycznie skuteczna. 
Witold Waszczykowski

Holding do windowania cen w Warszawie Mazowiecka Solidarność najpewniej zaskarży do wojewody decyzję warszawskich radnych o połączeniu dwóch miejskich spółek – przedsiębiorstwa oczyszczania oraz wodociągów i kanalizacji – które mają stworzyć holding samorządowy. Związkowcy obawiają się nie tylko dużych zwolnień. Holding, który dysponowałby majątkiem wartym ponad 7 mld zł ma powstać z największej obecnie warszawskiej spółki Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji oraz Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania. Zgodę na połączenie firm i stworzenie holdingu dali radni PO i SLD, którzy w Radzie Warszawy mają większość. Przeciwni byli radni PiS, podkreślając, że w ten sposób samorząd pozbawia się wpływu na strategiczne dla miasta firmy, co może być wstępem do prywatyzacji.  Podobne obawy ma zakładowa Solidarność. 

– Bardzo prawdopodobna jest likwidacja wielu miejsc pracy. A jeśli dojdzie w przyszłości do prywatyzacji, także niekorzystne dla mieszkańców niekontrolowane podwyżki cen usług holdingu – mówi Antoni Chełchowski, przewodniczący zakładowej Solidarności w MPWiK.

– A wszystko to dzieje się bez konsultacji społecznych.

– Władze miasta podkreślają, że to nie połączenie czy przejęcie jednej firmy przez drugą, lecz stworzenie nowej jakości. To może być jednak wybieg – dodaje jeden ze związkowców.

– Cała sprawę długo trzymano w tajemnicy i wciąż jest wiele niedomówień.

Co oznacza restrukturyzacja MPO i MPWiK mają zostać włączone do holdingu do końca roku. Połączenie ma pomóc MPO przeprowadzić inwestycje związane z gospodarką odpadami, m.in. rozbudowę spalarni. Dziś MPO nie jest w na tyle dobrej kondycji finansowej, by otrzymać duży kredyt na inwestycje. Zapewnić ma to powstający holding. Ponadto ma przynieść oszczędności w obu firmach, choćby na redukowaniu administracji czy centralizacji zakupów. 

Nie obejdzie się też bez restrukturyzacji zatrudnienia i cięcia innych kosztów. – Wszyscy wiemy, co oznacza restrukturyzacja, trzeba liczyć się ze zwolnieniami w obu firmach. Niektóre stanowiska i zadania w obu firmach pokrywają się – zaznacza przewodniczący Antoni Chełchowski, nie bardzo dowierzając zapewnieniom wiceprezydenta Warszawy Jarosława Kochaniaka, że zwolnień grupowych nie będzie. 

– Wiceprezydent zapewnia, że przygotowany zostanie program dobrowolnych odejść. Początkowo może tak będzie, ale potem może to się zmienić – dodaje Antoni Chełchowski. Tym bardziej że, jak zaznacza, wszystkiego dokonano w głębokiej tajemnicy.

Woda za 6 euro Choć władze miasta zapewniają, że nie mają zamiaru sprzedawać MPWiK i MPO żadnemu zewnętrznemu inwestorowi, opozycyjni radni nie wierzą w te zapewnienia.

– Decyzją o stworzeniu holdingu pozbywamy się jakiegokolwiek wpływu na to, co się dzieje z majątkiem tych dwóch spółek – mówił w czasie sesji Rady Warszawy Tomasz Zdzikot, radny PiS.

– To nie samorząd będzie podejmował w przyszłości decyzje o prywatyzacji, tylko władze holdingu. Jeśli zechcą, sprzedadzą obie firmy bez naszej wiedzy. Jeden z radnych opisał na przykładzie Berlina, co to może w konsekwencji oznaczać. Sprywatyzowano tam połowę wodociągów. Prywatny współwłaściciel tak winduje teraz ceny, że wanna wody kosztuje tam ponad 6 euro. Jeszcze w końcu maja Sekcja Krajowa Pracowników Wodociągów i Kanalizacji Solidarności wystosowała specjalne oświadczenie, w którym zaznaczyła, że sprzeciwia się prywatyzacji przedsiębiorstw strategicznych tzw. użyteczności publicznej. Spowodowałoby to wielokrotny wzrost cen usług wodociągowo-kanalizacyjnych, pogorszenie standardów napraw i usług wodociągowo-kanalizacyjnych, a także zaniedbania inwestycyjne, za które w przyszłości zapłacą wszyscy. List w tej sprawie do warszawskich parlamentarzystów wysłał także przed kilkoma tygodniami przewodniczący „S” Piotr Duda.

Nie skonsultowali decyzji Decyzja Rady Warszawy zdaje się przesądzać losy MPWiK i MPO, ale nie do końca. Szansę na co najmniej zablokowanie decyzji – i możliwe zreflektowanie się decydentów – daje sposób przeforsowania tej sprawy przez władze Warszawy. 

– Zbyt wiele możliwości nie ma – przyznaje Andrzej Kropiwnicki, przewodniczący mazowieckiej Solidarności i zarazem warszawski radny. – Wkrótce zdecydujemy, czy zaskarżymy decyzję rady do wojewody mazowieckiego. Sprawę muszą rozpoznać prawnicy, a związkowcy rozważyć, czy jest szansa powodzenia.

– Moim zdaniem mamy do tego podstawy. Propozycja nie była konsultowana m.in. ze związkami zawodowymi. Jedynie tuż przed posiedzeniem rady jeden z wiceprezydentów spotkał się ze związkami z MPWiK i MPO i poinformował o najbliższych zamierzeniach – mówi przewodniczący Kropiwnicki. To, czy związek zaskarży decyzję o połączniu MPWiK i MPO, rozstrzygnie się w tym tygodniu. Wojciech Dudkiewicz

Biegły sądowy na łamach "Faktu": Bartek Waśniewski, mąż matki Madzi, pomagał ukrywać prawdę i zacierać ślady W dzienniku "Fakt" warta odnotowania opinia biegłego sądowego Dariusza Lorantego. Cytowany ekspert stwierdza, że wiele wątków wskazuje na to, że wszystko, począwszy od rzekomego porwania dziecka, w rzeczywistości zabitego przez matkę, było ukartowane. Zaplanowane i przeprowadzone we współpracy z najbliższymi osobami Katarzyny Waśniewskiej. Kimś takim był dla niej wówczas mąż - mówi "Faktowi" Dariusz Loranty, biegły sądowy i policyjny negocjator. W tej głośnej sprawie ten wątek od początku budził pytania: jak to możliwe by Katarzyna W. mogła ukryć zwłoki dziecka i oszukiwać opinię publiczną bez wiedzy męża? Loranty mówi m.in.:

Zdziwiło mnie, że kobieta dzwoniła do męża i brata, mówiła, że boi się, że ktoś ją śledzi, a oni natychmiast nie przyszli do niej, by ją ratować. Ich telefony logowały się w odległości około kilometra od Katarzyny, ale oni pojawili się dopiero po kilku godzinach – stwierdza biegły sądowy. Kolejny wątek dotyczy siniaka, który miał powstać w wyniku uderzenia kobiety przez rzekomego porywacza. Wtedy na dworze było minus 25 stopni. Urazy tak szybko nie powstają, bo reakcja tkanek jest spowolniona. A Katarzyna natychmiast poszła do lekarza, który stwierdził siniec. On musiał powstać wcześniej – mówi Loranty. I kolejny wątek: opowieść matki Madzi o tym, że gdy wychodziła z domu, przypinała córkę do wózka szelkami. Niewielu rodziców tak robi, kiedy dziecko leży w wózku. Przypina się je wtedy, gdy już samo siada. To opowiadanie Katarzyny miało jednak potwierdzić, że dziecko było żywe w wózku. Te szczegóły zostały szczegółowo zaplanowane przy współudziale bliskich osób – twierdzi ekspert. Zdaniem Dariusza Lorantego Katarzyna W. nie byłaby w stanie sama ukryć zwłok dziecka w zamarzniętej ziemi. I jeszcze jedna opinia: Waldemar Pawłowski, lekarz oddziału ratunkowego szpitala w Ostródzie mówi dziennikowi, że takie obrażenia jak u małej Madzi widział tylko u ofiar wypadków drogowych. "Ostatnio gdy po głowie dziecka przejechał ciągnik" - stwierdza. Inni eksperci też twierdzą, że wypadnięcie dziecka z kocyka takich urazów nie mogło spowodować. Gim, źródło: Fakt

Dlaczego Grodzka znalazła się w Sejmie? Odrzucając korwinowski język, należy zadać to pytanie JKM jak zwykle pojechał po bandzie wyzywając publicznie posłankę RP Annę Grodzką. Polityk przyzwyczaił nas do hardcorowego języka i nie ma sensu się rozwodzić dłużej nad celowymi prowokacjami znanego skandalisty. Nie można jednak nie zauważyć, że Korwin ma rację w zasadniczej kwestii swojego wywodu.

„Gdyby p. Krzysztof Grodzki zmienił był płeć po cichu (jak to był zrobił w Bangkoku) i nikomu nic nie mówiąc startował do Sejmu i został wybrany - nie byłoby problemu. Problem nie w tym, że ją zmienił - tylko w tym, że Grodzkie o tym rozgłośnie informowało i weszło do Sejmu jako dziwadło. Nie dlatego, że zna się na polityce - lecz dlatego, że jest dziwadłem"- napisał Janusz Korwin- Mikke na swoim blogu. Jego wpis rozpętał awanturę, która naładowała akumulatory JKM. Polityk może więc robić dzięki niej to co kocha najbardziej- szokować mainstream. Coraz mocniejsze słowa JKM skierowane w stronę Grodzkiej wczoraj sięgnęły zenitu:

„Powiedziałem, że gdy siedziałem w 1964 pod celą, w sąsiedniej celi więzień też obciął sobie (i rzucił w twarz wchodzącemu strażnikowi, który... zemdlał) – ale to nie jest powód by wybrać go do Sejmu. A gdy ta Pani mówiła, że przecież Lud wybrał Grodzkie do Sejmu – odpowiedziałem, że Kaligula mianował konia nawet senatorem. Takie rzeczy zdarzają się w upadających cywilizacjach...” Posłowie RP wyzywają JKM od bydlaków, a sama Grodzka opowiada  w mediach o swoich łzach. Niestety pyskówka, którą obserwujemy od kilkunastu godzin przesłoniła ważne pytanie, które postawił JKM. Dlaczego Anna Grodzka dostała się do Sejmu? Czy jest ona posłanką dzięki swoim kompetencjom i wiedzy? Czy może znalazła się na listach tylko dlatego, że Palikot postanowił zrobić rewolucję obyczajową? Odpowiedź na to pytanie jest jasna. Dokładnie z takiego samego powodu do Sejmu dostał się Robert Biedroń, który całą swoją karierę zbudował na kwestii swojej orientacji seksualnej. Siłą rzeczy osoby, które stają się znane jedynie z powodu swojej działalności związanej z walką o przywileje dla osób, które lubią uprawiać seks z osobami tej samej płci, muszą być pytane o inne kompetencje. A tych nie widać, co sam Biedroń dowiódł w słynnej już audycji Moniki Olejnik, gdy nie wiedział czym jest Konwent Seniorów. Robert Biedroń ubolewał wielokrotnie, że posłowie eksplodowali śmiechem podczas jednego z jego pierwszych występów sejmowych, podczas którego padła kojarząca się z seksem wypowiedź. Oburzony Biedroń zapominał jednak, że wcześniej w wielu wypowiedziach i wywiadach sam prowokacyjnie nawiązywał do seksualności człowieka, dzięki czemu z pietyzmem budował swoją popularność. Dokładnie to samo robi od jakiegoś czasu Anna Grodzka, która pojawia się celowo 8 marca w mediach i dyskutuje nad tym jak „fatalnie” Kościół katolicki traktuje kobiety w Polsce. Na dodatek Grodzka bezpardonowo domaga się akceptacji swojego stanu, pozywając do sądu konserwatystów, którzy nie uznają ją za kobietę i odrzucają pogląd mówiący, że kastracja i kuracja hormonalna powoduje zmianę płci. Wydaje się, że Grodzka chce prawnie zmusić innych do uznania ją za kobietę. Trudno się dziwić, że walka z ideologicznymi oponentami za pomocą pozwów sądowych wzbudza agresję. JKM zasadnie ( choć w skandaliczny sposób) pyta o inne kompetencje Grodzkiej, które powodują, że zasiada ona w Sejmie. Czytając wywiady z Grodzką na inne tematy niż jej życie prywatne i zmiana płci, można poważnie się zastanawiać nad jej stanem ogólnej wiedzy. Oczywiście jest to problem szerszy. System partyjny w Polsce, który promuje BMW ( biernych, miernych ale wiernych) na listach wyborczych powoduje, że poziom uchwalanego prawa w Sejmie jest na coraz bardziej żenującym poziomie. Jednak nie zmienia to faktu, że Grodzka dostała się do Sejmu tylko z tego powodu, że jest transseksualistką.

Odrzucając prowokacyjny i obraźliwy język JKM oraz histeryczną reakcję szabelek Palikota, należy zdać sobie pytanie: co mają nam do zaoferowania posłowie Biedroń i Grodzka poza rewolucją obyczajową i próbą „przekucia dusz” Polaków? Nie twierdzę, że nie powinni oni znaleźć się w Sejmie by realizować swoją rewolucję. Jednak nie możemy dopuścić do tego by zakrzykiwano każde pytanie związane z tymi zawodowymi rewolucjonistami i potępiano każdego, kto nie uznaje płci jedynie za „sprawę kulturową”. Biedroń i Grodzka zdecydowali się na wypowiedzenie wojny prawom natury i odwiecznym zasadom cywilizacji judeochrześcijańskiej. Mają do tego prawo. Muszą przygotować się jednak na bezkompromisową obronę zasad, które chcę oni zmienić. Dziennik Łukasza Adamskiego

Opłaty za koncesje przejdą do lamusa? 3 sierpnia tracą moc zakwestionowane przez TK przepisy dotyczące opłat za koncesje radiowe i telewizyjne. Parlament może nie zdążyć do tego czasu uchwalić nowych, skutkiem czego przestaną istnieć podstawy prawne do poboru przez KRRiT należności za koncesje. Wiceprzewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Witold Graboś ocenił, że nowe przepisy raczej nie wejdą w życie na czas. - Powstanie luka prawna - podstawy prawne do poboru należności za koncesje nie będą istnieć. To problem głównie dla parlamentu i Skarbu Państwa, ale dla nas także, więc próbujemy tak ustawić naszą pracę, żeby koncesje były przyznane przed tym okresem albo po nim, czyli - jak się spodziewamy - wczesną jesienią - wyjaśnił. Jak dodał, KRRiT stara się postępować "rozważnie i stosownie do sytuacji". - Chodzi o to, żeby nikt z uczestników rynku nie ucierpiał ze względu na to opóźnienie, ale także, żeby nie ucierpiał Skarb Państwa. Wiele wskazuje na to, że uda nam się wybrnąć z tego obronną ręką, tak że nikt nie poniesie żadnej szkody - zaznaczył. Regulacje dotyczące naliczania opłat za udzielanie koncesji rtv Trybunał Konstytucyjny zakwestionował w lipcu ub.r. W ocenie TK kwestie związane z daniną publiczną, a za taką należy uznać opłatę koncesyjną, powinny zostać uregulowane w ustawie, a nie - jak zostało to zrobione - w rozporządzeniu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Trybunał zaznaczył wówczas, że w ustawie brak kryteriów, w oparciu o które miałaby być uregulowana wysokość opłat. Kwestionowany przepis ustawy o rtv upoważnia KRRiT do ustalenia wysokości opłaty za udzielenie koncesji oraz fakultatywnie - do określenia podmiotów zwolnionych od tej opłaty. Konstytucja stanowi zaś, że "nakładanie podatków, innych danin publicznych, określanie podmiotów, przedmiotów opodatkowania i stawek podatkowych, a także zasad przyznawania ulg i umorzeń oraz kategorii podmiotów zwolnionych od podatku następuje w drodze ustawy". Trybunał dał ustawodawcy rok na uchwalenie nowych przepisów. Prace nad nowelizacją ustawy o rtv, która dostosowałaby prawo do wyroku TK, w lutym tego roku rozpoczęła senacka komisja ustawodawcza. Pierwsze czytanie projektu, opracowanego we współpracy z KRRiT, odbyło się na posiedzeniu połączonych komisji - ustawodawczej oraz kultury i środków przekazu - na początku lipca. Co do zasady projekt przenosi zapisy rozporządzenia KRRiT do ustawy. W projekcie zapisano, że nowela wchodzi w życie 3 sierpnia. Żeby tak się stało, wcześniej musi uchwalić ją Sejm, a potem ponownie zająć się nią Senat. Jest to możliwe tylko 25 lub 26 lipca, kiedy obradują i Sejm, i Senat. Zakładając, że senatorowie nie zgłoszą poprawek do uchwalonej przez Sejm ustawy, trafi ona do prezydenta, który ma 21 dni na jej podpisanie, zawetowanie lub skierowanie do TK. W świetle informacji o utracie mocy regulacji dotyczących opłat koncesyjnych inaczej wyglądają doniesienia o rozłożeniu na raty opłat koncesyjnych dla podmiotów dopuszczonych do multipleksu MUX-1. Być może spółki spłacające koncesję na raty zyskają możliwość wniesienia o umorzenie większości opłaty. Nal, PAP

Nowa wersja raportu Millera? Pisać drugą wersję dokumentu – popularnonaukową, pisze „Polityka”. Wszystko wskazuje na to, że tezy zawarte w raporcie zostaną powtórzone.

– Widzimy potrzebę przełożenia naszej pracy na język zrozumiały dla większości ludzi i wydania jej w wersji książkowej – mówi tygodnikowi Maciej Lasek, przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, jeden z członków komisji Millera. Jak dodaje, do współpracy nad książką zaproszą doświadczonych redaktorów.

Uproszczona wersja, ma być napisana bardziej przystępnym językiem. Książka nie będzie wskazywała winnych, jak mówi Maciej Lasek, lecz ma rzetelnie odtworzyć przygotowania do lotu i cały jego przebieg, aż do zderzenia z ziemią.

Problem w tym, że raport został wielokrotnie podważony, w wielu zasadniczych kwestiach. Od obecności w kokpicie gen. Błasika, przez oparcie się na niewiarygodnych i zmanipulowanych materiałach rosyjskich, po wątpliwe tezy dotyczące położenia TU-154M w ostatnich sekundach lotu i bezpośrednią przyczynę tragedii, jaką – według komisji – miało być błędne odczytywanie wysokości przez załogę, nie odejście na drugi krąg i zderzenie z brzozą. Jak dziś wiemy, głosu generała nie ma na nagraniu z czarnej skrzynki, piloci dobrze odczytywali wskazania wysokościomierzy i w odpowiednim momencie zdecydowali o przerwaniu podejścia do lądowania. Niewyjaśnione pozostaje, dlaczego mimo to samolot wciąż się obniżał i co doprowadziło do jego rozbicia. Według parlamentarnego zespołu badającego tragedię smoleńską, z zapisów systemów pokładowych wynika, że tupolew przeleciał nad brzozą a kilkaset metrów dalej, na jego pokładzie doszło do dwóch wybuchów.Ruk

Macierewicz: niech Lasek zatrudni Urbana Byli członkowie komisji Jerzego Millera zamierzają napisać od nowa swój raport, opublikowany przed rokiem. I wydać go w wersji książkowej. Ma to być publikacja „popularnonaukowa”, napisana przystępnym językiem. Szef parlamentarnego zespołu badającego katastrofę smoleńską komentuje: to przekładanie fałszerstw na beletrystykę. Stefczyk.info: Jaki, pana zdaniem, jest cel powstawania takiej książki? Antoni Macierewicz: Panowie z zespołu pana Millera próbują jakoś ratować katastrofę, jaką była zupełnie skompromitowana wersja opublikowana jako dokument państwowy. Wersja, która nie wytrzymała jakiejkolwiek krytyki. Rozumiem więc, że gdy polegli w starciu z naukowcami i ich argumentami, próbują szczęścia na polu beletrystyki. Może im się uda, ale naukowo, merytorycznie to jest nie tylko kompromitacja, ale przede wszystkim wprowadzenie w błąd organów państwa. To jest po prostu fałszerstwo.

Czy członkowie byłej komisji nie decydują się na misję samobójczą? Wszak podtrzymanie wszystkiego, co zawarli w oficjalnym raporcie, będzie kolejnym ośmieszeniem zespołu Millera. Jeśli natomiast postawią nowe tezy – inne od zawartych w ich publikacji przed rokiem – zaprzeczą nie tylko samym sobie, ale też oficjalnemu państwowemu dokumentowi. Z ich punktu widzenia – i tak źle, i tak niedobrze.

Nie mnie oceniać zamiary pana Laska i jego kolegów. Z tego, co mówił zarówno podczas spotkania w Kazimierzu Dolnym, jak i później, gdy udowodniliśmy mu, że dane liczbowe, jakie wprowadził do symulacji są sprzeczne, określają trajektorię lotu podważającą wszystkie podstawowe tezy przez niego sformułowane, próbował się bronić jakimiś enigmatycznymi sformułowaniami, iż jego oficjalny raport nie odzwierciedla rzeczywistego stanu rzeczy, bo „to jest podobno normalne”. Rozumiem, że teraz będzie mu łatwiej pływać i formułować nieostre – być może sensacyjne, a być może tłumaczące się – sformułowania w wersji beletrystycznej. To, co napisał w raporcie państwowym jest po prostu nieprawdą. Teraz będzie próbował tę nieprawdę przekładać na beletrystykę. Nie wróżę mu powodzenia.

Czego pan się spodziewa po zapowiedzi, iż członkowie byłej komisji będą chcieli skorzystać przy pisaniu tej książki z pomocy „doświadczonych redaktorów”? Cóż, proponuję redaktor Urbana, on się sprawdził wielokrotnie. Rch

Prof. Zybertowicz: Zaślepienie funkcjonalne systemowo

Kaczmarek: Rząd likwiduje służby Mieszkańcy miejscowości obecnie mogą przyjść na posterunek, zgłosić swój problem, zgłosić zawiadomienie o przestępstwie, mogą liczyć na wsparcie policji. W dniu, w którym ten posterunek zniknie, mieszkańcy od razu to odczują - mówi portalowi Stefczyk.info poseł PiS, były funkcjonariusz policji i CBA Tomasz Kaczmarek. Stefczyk.info: Media po raz kolejny opisują pomysł likwidacji małych posterunków policyjnych w Polsce. W całym kraju może zniknąć ich prawie 300. Jakie będą skutki takiej decyzji? Tomasz Kaczmarek: To będzie skutkowało wzrostem przestępczości. To oczywiste. Obywatele będą również mieli ograniczony dostęp do policji i problemy z załatwianiem pomniejszych spraw. To złe zmiany. Rząd jednak szuka za wszelką cenę oszczędności. Robi to, i przy okazji zmian w uposażeniu emerytalnym służb mundurowych, i przy okazji likwidacji posterunków. Jednak jest to polityka szkodliwa dla Polski i obywateli.
Rząd tłumaczy, że policjanci będą obecni, ale nie trzeba będzie utrzymywać drogich budynków To do mnie nie trafia. W jaki sposób policjanci mają być obecni w miejscowości, w której nie ma posterunku? Nie dość, że posterunku nie będzie, to dodatkowo będą problemy z liczbą funkcjonariuszy. Rok 2013 będzie pierwszym rokiem, w którym zobaczymy skutki nowej ustawy o uposażeniu emerytalnym policjantów. Wątpię, by młodzi ludzie rwali się do służby w policji przy obecnym stanie prawnym. Przy likwidacji posterunków dostęp do policji będzie ograniczony.
Kiedy odczują to obywatele? Natychmiast. Zaraz po likwidacji konkretnego posterunku będzie to odczuwalne. Mieszkańcy miejscowości obecnie mogą przyjść na posterunek, zgłosić swój problem, zgłosić zawiadomienie o przestępstwie, mogą liczyć na wsparcie policji. W dniu, w którym ten posterunek zniknie, mieszkańcy od razu to odczują.
Dlaczego rząd prowadzi prace w tym kierunku? Przecież to będzie działało na szkodę partii rządzącej W mojej ocenie rząd dziś świadomie likwiduje polskie służby, nie tylko policję, ale również inne służby, które powinny zajmować się ściganiem przestępczości, także na najwyższych szczeblach władzy. Afera taśmowa w PSL pokazała, że te służby nie funkcjonują. Jedynie dzięki publikacjom dziennikarskim możemy się zapoznać z tego typu treściami rozmów. Te rozmowy niosą charakter przestępstwa. Gdzie więc jest CBA? Gdzie jest ABW? Według mnie Donald Tusk i jego ekipa świadomie rozmontowują polskie służby. W jakim celu? To pytanie retoryczne. Rozmawiał saż

Amber Gold: opóźnienia wypłat z lokat "Rzeczpospolita" informuje o pierwszych kłopotach klientów Amber Gold. Amber Gold to spółka, która oferuje klientom wysokie oprocentowanie depozytów lokowanych w kruszce, m.in w złoto i platynę. Dzięki głośnym kampaniom reklamowym w ciągu 3 lat udało jej się zdobyć, jak sama twierdzi, kilkadziesiąt tysięcy klientów. Mimo wątpliwości analityków, pierwsze niepokojące informacje na temat spółki pojawiły się dopiero teraz.

– Dziesiątego dnia miesiąca wygasła moja lokata. Zgodnie z regulaminem pieniądze miały wpłynąć na konto w ciągu dwóch dni. Od tygodnia bezskutecznie oczekuję na zwrot zainwestowanych środków – informuje zaniepokojony klient.
Gazeta dodaje, że to niejedyny przypadek. Jej rozmówca twierdzi, że z trzech znajomych mu osób, które powierzyły swoje pieniądze firmie, tylko jedna otrzymała zwrot środków z lokaty w terminie. Na forach internetowych można też znaleźć wypowiedzi zaniepokojonych klientów. Niektórzy zastanawiają się nad pozwem zbiorowym przeciwko Amber Gold.
– Na razie nie mamy zgłoszeń od klientów tej firmy, ale będziemy trzymać rękę na pulsie – mówi Mariusz Sokołowski, rzecznik komendanta głównego policji. Amber Gold przyznaje, że w ostatnim czasie miały miejsca opóźnienia wypłat.
– To dotyczy kilkunastu przypadków – twierdzą przedstawiciele firmy. W przesłanym oświadczeniu firma poinformowała, że ma to związek ze zmianą rachunku bankowego.
„Konieczna była migracja danych klientów. Proces wydłużył się ze względu na konieczność przezwyciężenia problemów technicznych w sposób gwarantujący najwyższe bezpieczeństwo danych" – głosi oświadczenie. Jak twierdzi firma, przez ostatni tydzień niektóre operacje wypłat musiały odbywać się ręcznie, co mogło być przyczyną błędów bądź kilkudniowych opóźnień. Z  informacji „Rzeczpospolitej" wynika, że faktycznie, jeden z banków, w którym Amber Gold miał rachunek, niedawno wypowiedział firmie umowę. Amber Gold zapewnia jednak, że już przezwyciężyła problemy techniczne i wróciła do automatycznego regulowania wszystkich wypłat. Greg/"Rzeczpospolita"

Związki partnerskie Zainspirowały mnie do udziału w dyskusji przypadkowo zasłyszane opinie Pań dyskutantek z telewizyjnej audycji TVN 24 „Babilon”. Jedno, co się bezspornie rzucało w oczy, to duża elegancja wszystkich uczestniczek. W letniej białej kreacji bardzo ładnie prezentowała się Pani Julia Pitera. Podobały mi się staranne uczesania wszystkich Pań i bardzo wyważony sposób dyskutowania. Nie ma porównania z prezentacją Panów, zapraszanych do dyskusji w audycji również TVN 24, „Kawa na ławę”. Rozchełstane koszule, których właściciele nie pamiętali, że nosi się także krawaty, stale „uprawiana” powierzchowna argumentacja i zauważalna niechęć do części adwersarzy powodują, że męski ring bardzo ustępował Paniom. Jestem zdania, że wszystkim występującym publicznie przyda się staranny ubiór. Estetyczna prezencja ułatwia kontakt i czyni komunikację skuteczniejszą. Wracając do związków partnerskich, to także uważam, że sprawa dojrzała do pilnej prawnej regulacji. W pierwszej jednak kolejności trzeba zdefiniować, co oznacza to pojęcie związku partnerskiego.Na pewno jest nim związek dwojga ludzi różnej płci, który nie został zalegalizowany, ani przez Kościoły, ani przez państwowy dokument formalny, tj. świadectwo zaślubin. Do niedawna powszechniej używano określenia konkubinat, czyli związek konkubenta z konkubiną. To brzydko brzmiące słowa, obniżające wartość takiego związku. Związek ten bardzo często był rezultatem prawdziwej miłości, a z różnych powodów nie został formalnie zarejestrowany. Z całą pewnością był to związek biologicznie czysty i dawał nadzieję na potomstwo. Z punktu widzenia interesu państwa, popierającego wzrost urodzeń, był to związek pożyteczny. Rzecz jasna lepiej by było, gdyby ludzie łączyli się ze sobą poprzez zawieranie małżeństwa, to trwalsza instytucja. Czasy się jednak zmieniają, wszystko dzieje się szybciej i prościej, ludzie łączą się ze sobą. Kościół i Państwo powinno jednak dostosować się do złego, ale jednak nowego i powszechnego obyczaju. To niezwykle ważne ustępstwo na rzecz więzi z Kościołem i Państwem. Społeczeństwo coraz częściej oczekuje umożliwienia stosowania identycznego prawa dla wszystkich dla tych legalnych i dla tych „pozbawionych pieczęci”. To prawie zawsze są wspólne gospodarstwa domowe, wspólne oszczędności, inwestycje, etc, etc. Dużo bardziej skomplikowany jest związek partnerski, gdzie nie występuje zróżnicowanie biologiczne. Związki takie tu przepraszam, ale proszę bez urazy, mają charakter dewiacji biologicznej. Ludzie powiadają, że są to związki uczuciowo niezwykle silne, choć biologicznie nie reprodukcyjne. Czyli z punktu widzenia zachowania gatunku nieużyteczne. Jako takie muszą się odróżniać od związków normalnych, biologicznych. Taki związek może zostać zarejestrowany, uzyskać prawo do wzajemnego dziedziczenia i do wspólnej gospodarki. Ale to wszystko. Nie może być mowy o adopcji dzieci i ceremonii zaślubin. Powinien on mieć cechy „związku partnerstwa prawnego”zalegalizowanego w formie obustronnego zgłoszenia woli zawarcia takiego związku. Na świecie politycy dla pozyskania jeszcze większej ilości głosów wyborców składają przeróżne deklaracje poparcia. Jest to jednak deklaracja o cechach antyspołecznych, w tym sensie, że akceptuje się związki niebiologiczne, złe z samej definicji. Te „parady równości” to nie są wcale parady wolności, a raczej ekspozycja dewiacji.Entuzjazm przy ich organizowaniu powinien być znacznie skromniejszy. Nie byłoby wówczas tak śmiesznie. Do dzisiaj pamiętam Pana Posła Ryszarda Kalisza, jak usiłuje dać sobie radę ze swoją nadwagą i z trudem gramoli się na ciężarówkę propagującą owa „równość”. Widok Posła Ryszarda Kalisza, także Janusza Palikota na tle wyfiokowanych mężczyzn i kobiet nie świadczy o ich demokracji, a o ich śmieszności. Wszyscy dewianci mają prawo identyczne, jak wszyscy, ale żeby te zmiany zyskały szacunek społeczny nie mogą być agresywnie eksponowane. Aleksander Gudzowaty

Brednie Korwin-Mikkego, czyli jak człowiek-demolka buduje polską Prawicę. "Bajzel, chaos organizacyjny" Na nczas.com ukazał się tekst „Korwin-Mikke: O kondycji polskiej prawicy. Czy mamy szansę na przejęcie władzy?” w którym prezes Kongresu Nowej Prawicy po raz kolejny roztacza wizje w których nic nie jest nawet przez moment spójne i logiczne.Oto bowiem znawca polskiej sceny politycznej pisze na początku swojego tekstu, że:

„W Polsce Prawica może liczyć – góra – na 15%. To proste: jakieś 5% wyjechało z Polski i innych krajów europejskich do Ameryki…”A wszystko po to, aby na koniec tego samego tekstu(!) napisać:

„Jeśli w momencie próby połowa narodowców opowie się za Prawicą, i poprze ją właściwa część PiS i (mniejsza) PO – mamy poważne szanse na przejęcie władzy.”

Podsumowując: Prawica z górą 15%, przy bliżej nieokreślonym wsparciu części PiS i części PO, ma szanse na przejęcie władzy. I takimi bredniami Korwin-Mikke karmi kolejne pokolenia młodych, zdezorientowanych ludzi, którzy wierzą, że ten XIX-wieczny postępowiec, dzięki muszce pod szyją jest konserwatystą na miarę XXI wieku. Do roku 2010 nie byłem osobą zaangażowaną specjalnie w tzw. życie społeczno-polityczne i nie znałem wielu realiów z jakimi borykają się różnego rodzaju organizacje polityczne. W związku z tym, kiedy w roku 2010 postanowiłem pomóc Januszowi Korwin-Mikkemu w wyborach prezydenckich i samorządowych, wierzyłem, że dotychczasowe porażki wyborcze prezesa wynikają po prostu z błędów popełnianych przy okazji kampanii wyborczych, w tym z błędów wizerunkowych. To co jednak zobaczyłem przekonało mnie, iż to, że przez 20 lat formacja Korwin-Mikkego nie powróciła do Sejmu nie jest dziełem przypadku. Gdyby bowiem Korwin-Mikke w ten sposób zarządzał jako prezes jakąś dużą, poważną firmą, tak jak zarządza partią, to w kilka tygodni zostałby wywalony ze stanowiska, wcześniej prawdopodobnie doprowadzając taką firmę na skraj bankructwa. Bajzel, chaos organizacyjny, napuszczanie jednych ludzi na drugich, brak spójnego programu, kompletna bezideowość budowanej formacji to w skrócie najdelikatniejszy z możliwych opisów tego z czym się zetknąłem w realu pracując na rzecz nie tylko samych kampanii, ale również budowania prawicowej formacji na której czele stał Mikke. Nie ma po prostu fizycznie takiej możliwości, aby Korwin-Mikke stworzył silną formację polityczną. Między bajki też można włożyć zapewnienia Mikkego, że nie chodzi przecież o to, aby Korwin-Mikke rządził, tylko chodzi o szerzenie idei. Że niby formacja Korwin-Mikkego to formacja ludzi ideowych, ludzi którzy wychodząc spod skrzydeł pana prezesa idą w świat i niosą dalej światłe idee, np. wolności gospodarczej. Iluż to niegdysiejszych uprowców ma teraz realny wpływ na rządy w naszym kraju dzięki temu, że są dziś w PO i czy mamy przez to chociażby o odrobinę niższe podatki, mamy reformy, które ułatwiają w Polsce prowadzenie działalności gospodarczej? Mamy coś wręcz odwrotnego.Tymczasem Mikke zaskoczony pisze:

„Nie rozumiem, co tam jeszcze robi kilku b. UPRowców… jeśli chcieli ciągnąć tę partię w stronę klasycznego liberalizmu, to najwyraźniej im się to nie udaje.”Nie rozumie biedaczysko. Nie rozumie też oczywiście dlaczego w kolejnych wyborach ma wynik zawsze taki jaki ma. Czyli poniżej progu. Nie rozumie też pewnie dlaczego nie dotrzymuje już po raz kolejny słowa, że jeżeli nie uzyska zadowalającego wyniku wyborczego to kończy z polityką. No nic chłopina nie rozumie co sam robi i gada. Ale Korwin-Mikke zawsze ma jakieś wytłumaczenie. Winni jego porażek wyborczych są inni! Winni są agenci dawnej SB, albo winna jest Państwowa Komisja Wyborcza, albo winny byłem nawet ja (to nie żart), który nie brałem już udziału w ostatniej kampanii wyborczej, bo wiedziałem czym się ten cyrk skończy. Jest jasne i oczywiste, że przy każdej formacji politycznej, która będzie wyrastała ponad przeciętność będą się kręcili różnego rodzaju agenci. Tacy też, którzy będą mieli za zadanie uwalić daną partię. Ale największym agentem w formacji Korwin-Mikkego jest sam Korwin-Mikke. I żadnych innych agentów tam nie trzeba. Kiedy na początku zeszłego roku proponowałem Korwin-Mikkemu, po obiecujących wynikach w wyborach prezydenckich i samorządowych, tworzenie dużej organizacji, tworzenie szerokiego frontu prawicowego, zaproszenie do tego m.in. narodowców, Korwin-Mikke oświadczył, że wie lepiej jak należy działać. Wyniki tych działań znamy. Niezebrane podpisy w odpowiedniej liczbie okręgów wyborczych i zmarnowana szansa na wejście do Sejmu, i owo niedotrzymane słowo „konserwatysty”, że odejdzie po porażce wyborczej z polityki. Korwin-Mikke przed wyborami parlamentarnymi wypiął się na narodowców, a teraz bajdurzy „jeśli w momencie próby połowa narodowców opowie się..” Ciekawe tylko co obieca w godzinie próby Korwin-Mikke narodowcom? I nie chodzi o to, żeby obiecywać jakieś stanowiska… Ale wystarczyłaby taka obietnica bardziej honorowa. Np. prezes Kongresu Nowej Prawicy mógłby obiecać, że jeżeli jednak się nie uda - nie uzyska 15% i nie przejmie władzy - to odejdzie z polityki. Jestem pewien, że to akurat prezes Korwin-Mikke obiecać może. No więc, ci narodowcy, ale nie tylko, również dawni i obecni członkowie UPR, którzy chcą wierzyć w taką deklarację prezesa powinni go koniecznie poprzeć…

Dziennik Jerzego Wasiukiewicza

Wart Pac pałaca, a pałac Paca... inteligencja i umiejętność posługiwania się logiką to cenne przymioty, gdyby były wsparte Mądrością ... Jako, że jestem obecny w sieciach społecznościowych „Napadły” na mnie w ostatnich dniach dwa przeciwstawne artykuły polemizujące ze sobą.

Korwin-Mikke: „O kondycji polskiej prawicy. Czy mamy szansę na przejęcie władzy?”

Jerzy Wasiukiewicz: „Brednie Korwin-Mikkego, czyli jak człowiek-demolka buduje polską Prawicę. Bajzel, chaos organizacyjny"

By zachować obiektywizm przeczytałem oba artykuły, zarówno Korwin Mikkego o szansach na przejęcie władzy, jak i Wasiukiewicza krytykującego te poglądy i drogę do ich realizacji. Skomentować to można tylko powiedzeniem "wart Pac pałaca, a pałac Paca". Bo czymże jest okładanie się w Internecie poglądami i felietonami? Czy poprzez publikację felietonów przyniesie to korzyści prawicy, wygraną, a może, chociaż wzrost elektoratu? Mam wrażenie, że jedynie zaognia i zacietrzewia dyskutantów, a trolle internetowe mają pożywkę i swoje chwile popularności. Nie wnosi nic nowego tylko jeszcze bardziej różni wszystkich ludzi skupionych na dywagacjach, kto ma rację w tym wypadku: Wasiukiewicz czy Korwin-Mikke. Realizm pozwala mi zauważyć, że jakaś część poglądów tego ostatniego  jest słuszna, ale ponad dwudziestoletnie przebywanie na scenie politycznej pod postacią jedynego sprawiedliwego liberalnego konserwatysty i "umiejętność" nieodnoszenia sukcesów prowadzi do przypuszczeń i podejrzeń o celowość takich działań. Natomiast trudno odnieść się do poglądów Wasiukiewicza, bo wyczuwam w nich raczej frustrację ze źle podjętych decyzji i niemożności realizacji założeń, a co za tym idzie niewłaściwie ulokowanych nadziei. I bynajmniej nie chodzi mi o to by zamknąć drogę takim dyskusjom, ale od wielu lat są to tylko dyskusje w dodatku jałowe, a udowadnianie, kto w tej prawicowości jest bardziej na prawo, miast budowania jedności rozwija sekciarstwo. Podsumowując powyższe odkrywcze nie będzie stwierdzenie, że inteligencja i umiejętność posługiwania się logiką to cenne przymioty, gdyby były wsparte Mądrością, zapewne prowadziłyby do geniuszu, a tak marnotrawi się potencjał zwiedzionych uczniów konserwatywnego liberalizmu, a tych można liczyć już na dziesiątki tysięcy, jeśli nie setki. Bolesław Witczak

Trybunał a przedawnienie podatku Trybunał a przedawnienie podatku Zaległości w podatku mogą się nie przedawnić po pięciu latach tylko wówczas, kiedy podatnik będzie o tym poinformowany - orzekł Trybunał Konstytucyjny. Tym samym Trybunał uznał za częściowo niezgodny z konstytucją przepis, który do tej pory powodował, że zaległość w podatku nie przedawniała się, kiedy tylko wszczęto postępowanie o przestępstwo skarbowe. To pozwalało organom podatkowym dochodzić zaległości znacznie dłużej niż wynikałoby to z pięcioletniego terminu przedawnienia - a tak być nie może - mówił dziś sędzia Piotr Tuleja. Z takiego rozstrzygnięcia sprawy zadowolenia nie kryła sędzia Danuta Oleś z Naczelnego Sądu Administarcyjnego, który skierował pytanie do Trybunału. " Jest wiele takich spraw, kiedy na granicy przedawnienia, organy wykorzystują te przepisy, aby wydłużyć w czasie możliwość orzekania w sprawie" - powiedziała po orzeczeniu Danuta Oleś. W jej opini ten przepis był nadużywany. Tymczasem Ministerstwo Finansów ujawniło, w jakich sprawach skarbówka najczęściej sięga po przepis, który pozwalał jej wstrzymać bieg terminu przedawnienia podatku. Chodzi o sprawy dotyczące m.in handlu paliwami, złomem, samochodami a także usług budowlanych. IAR

Pytanie niewiernego Janusza: Skarge do Rady Etyki Mediów złożyłem - ciekawe, czy odpowiedzą mi: "Ze skończonymi bydlętami nie korespondujemy"?  A teraz mam frapujące pytanie: skąd właściwie wiemy, że "Grodzkie" w ogóle ptrzeszło operację zmiany płci - a nie po prostu przebrało się w damskie szatki wstrzyknąwszy sobie trochę estrogenów? Bo jeśli prawdą jest, co napisano na niepoprawnych.pl, to może to być kolejna ubecka operacja "Hermafrodyta"... Nie, żebym tam chciał wkładać rękę - ale chciałbym mieć jakiś dowód... JKM

Koledzy Skarbu Państwa - widziały gały, co wybierały Wybierając PO i PSL ludzie świadomie oddali Polskę kolegom Skarbu Państwa. Niech się więc nie dziwią taśmom Serafina.

1. Nie rozumiem, o co cały ten zgiełk? Przecież jest dokładnie tak, jak miało być! Wygrali wybory ci, co mieli je wygrać,,po czym Platforma wzięła dla siebie większe łupy, różne Kagehaemy, Orleny i temu podobne – a PSL obsadziło posady rolne, czyli wzięło mniejsze łupki i bynajmniej nie krystaliczne. Jakieś marne 50 tysięcy miesięcznie, jakieś Meksyki i Honolulu, po prostu ochłapy.  A Platforma nie o takie pieniądze się modliła... Od chwili powstania tej koalicji wszystko było jasne jak słońce Peru. Wszyscy dobrze wiedzieli, że już w 2007 roku nie była podpisywana żadna umowa koalicyjna, nie był negocjowany żaden wspólny program. Koalicja została zawiązana przez podział ministerialnych posad, a w ślad za tym nastąpił szturm na wszelkie inne posady w państwie, od wielkich dyrektorów i prezesów, po skromne sprzątaczki i portierów. Wszystko zgodnie z planem i zgodnie z wolą większości głosujących w wyborach Polaków. Jest tak jak miało być i tak, jak ludzie chcieli, żeby było.

2. Wybierając PO i PSL Polacy świadomie wybrali fachowców od kręcenia lodów. Jasno opowiedzieli się za kolegami Mira, Rycha i Zbycha, za lobbingiem na cmentarzu, za kolegami z Sopotu i z Wałbrzycha. Oddając im Polskę na pierwszą, o potem na druga kadencję Polacy dali jasną zgodę na dzielenie łupów, na wyprzedaż majątku narodowego za bezcen, na kumpli w państwowych agencjach i spółkach.

3. A wszystko po to, żeby nie wygrał ten straszny Kaczyński, który tak bardzo Polskę oszukał, bo mówił, że nie będzie premierem, a został.Doprawdy wielkie oszustwo!! I wysłał – o zgrozo – CBA za Lepperem! I kazał ścigać tych, co kradną i nie wahał się koalicji rozwalić, żeby nie dopuścić do złodziejstwa i korupcji. I stworzył milion dwieście tysięcy nowych miejsc pracy. I obniżył podatki. I majątku państwowego nie sprzedawał. Nie, to było nie do zniesienia! Tego nowoczesny Polak, wykształcony, z dużego miasta, poprawny politycznie zdzierżyć  nie był w stanie. Niech kręcą lody, niech kradną, niech latają na koszt państwa z rodzinami do Meksyku i Honolulu, byle tylko nie powrócił do władzy ten straszny Kaczyński. Bo za Kaczyńskiego lodów kręcić się nie dało. I rozległo się dramatyczne – Tusku, musisz! - i trzeba było zabrać babci dowód, żeby zabrać Polskę Kaczyńskiemu i oddać ją w ręce wypróbowanych kolegów Skarbu Państwa. A koledzy po koleżeńsku Skarbem Państwa rządzą i zagarniają co się da. Widziały gały, co wybierały...

Janusz Wojciechowski

19 lipca 2012 "Najpiękniejsze jest niewidoczne dla oczu" - twierdził Mały Książę. Bez wątpienia miał rację. Co by to było- jak chce lewica, gdybyśmy chodzili  wszyscy porozbierani., mimo, że cywilizacja nas ubrała? Co miałoby być  niewidoczne dla oczu? Nasza nagość.? Kobieta często jest piękniejsza jak jest ubrana, a nie jak jest rozebrana. Cywilizacja przykrywa wszystko niewidoczne dla oczu. Wiele rzeczy jest pięknych, gdy    są niewidoczne dla oczu. To jest tak jak z kotem w worku. Też jest niewidoczny  w swoim worku i jest piękny, gdy  jest niewidoczny dla oczu.. Problem polega jednak na tym, że w tym worku, w którym rząd coś ukrywa przed naszymi oczami- nie ma kota.. Tak jak nie było pułkownika Adama Hołysza w domu, szefa UOP-u, a wcześniej funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa .w wieżowcu w Gdańsku gdzie mieszkał, gdy go ktoś próbował wysadzić w powietrze.. Sprawca do tej pory jest niewidoczny dla oczu.. Wiele rzeczy jest niewidocznych dla oczu.. Ale życie się toczy.. Wygląda na to, że wiele rzeczy niewidocznych dla naszych oczu organizuje pan premier Donald Tusk..Ostatnie” taśmy prawdy” uderzają dziwnym  trafem w Polskie Stronnictwo Ludowe, okrągłostołowego koalicjanta.. Pana Waldemara Pawlaka jeszcze z  okresu „ Nocnej zmiany”.. Pan Waldemar został potem premierem… Zaraz po obaleniu rządu pana Jana OLszewskiego Czyżby miał już nie podpisywać żadnych umów gazowych z Federacją Rosyjską- oczywiście korzystnych dla Polaków? Ceny gazu wahają  się obecnie w stosunku do cen gazu amerykańskiego jak 1:5 albo jak 1:4,5.. Bardzo niekorzystnie dla nas, użytkowników tego  gazu.. Przypominam moim czytelnikom, że pan Jan Olszewski wstąpił do wolnomularstwa 1 maja 1962 roku, konkretnie do Loży Kopernik w Warszawie. Kręcił się w towarzystwie pana Jana Józefa Lipskiego – innego masona- socjalisty.. Klub Krzywego Koła- jakoś władza ówczesna  tolerowała.. Zbiorowisko wszelkiego rodzaju socjalistów . Pan Jan ma wielkie tradycje rodzinne związane  z Polską Partią Socjalistyczną. Z jego rodziny- od strony matki- pochodził niejaki Stefan Aleksander Okrzeja, z bojówki PPS. Został powieszony  w 1905 roku za zabicie policmajstra. Działał w Organizacji Bojowej PPS Tak jak Józef Piłsudski, Tomasz Arciszewski- i inni bandyci.. Jego robotą była prowokacja w roku 1904 na Placu Grzybowskim, gdzie zginęli zwykli ludzie wychodzący z Kościoła. Co  lud obchodził sztandar rozwijany przez Stefana  Okrzeję z napisem”: Niech żyje Wolny Lud Polski? 24 października  1964 roku, pan Jan Olszewski został nawet mistrzem Loży Kopernik..(????). W latach 1971- 73 piastował godność II Dozorcy, a w latach 1975-81 i 1986-91- mówcy. W roku 1991 został wybrany przysposobicielem Wielkiej Loży Narodowej Polskiej. Wszystko to za informacjami  od profesora Ludwika Hassa.. Też socjalisty i masona. Podobno pan Jan Olszewski wycofał się z działalności  wolnomularskiej, tak jak pan Bronisław Wildstein.. Ale jak  ktoś raz został królem- na zawsze zachowa majestat.. Tak sądzę! Może na razie „śpią”.. Nie wiadomo.. Nie śpi natomiast pan premier Donald Tusk.., wprowadzając w konfuzję swojego koalicyjnego partnera, który poobsadzał swoimi ludźmi wszystko co było do obsadzenia w dziedzinie rolnictwa i rozwoju wsi.. Bo najbardziej „ludowcom” chodzi o rozwój wsi, tak jak Platformie Obywatelskiej chodzi o rozwój „ społeczeństwa obywatelskiego” , pojęcia wymyślonego przez masonerię francuską. Demokracja, społeczeństwo obywatelskie, prawa człowieka.. Współczesne zabobony..  A rządzą i tak różnego rodzaju kliki poukładane i poziomo i pionowo , w demokratycznym państwie prawnym.. Co zrobi ta biedna biurokracja rolnicza wożąca się na grzebiecie chłopa pańszczyźnianego socjalizmu, gdyby naprawdę pan premier Donald Tusk przejął „ resort” rolnictwa i dawaj robić czystkę w tym  biurokratycznym resorcie niepotrzebnym chłopom, ale potrzebnym biurokracji  biurokratycznej? Oczywiście pan premier nie zlikwidowałby tego nonsensu, ale spowodowałby  powyrzucanie chłopów biurokratycznych z tego biurokratycznego molocha, i na to miejsce wsadziłby  swoich inteligentów  z Platformy Obywatelskiej.. Nic by dla nas się nie zmieniło, i tak utrzymywalibyśmy tych wszystkich regulatorów rolniczych  i biurokratycznych, którzy w wielkiej liczbie  zalegają w demokratycznym państwie prawnym, realizując ideę bodźców materialnego zainteresowania.. I rozwiązując swoje sprawy socjalne naszym kosztem na hasłach miłych dla uszu chłopstwa pańszczyźnianego socjalizmu dotacyjnego.. W każdym razie może- obok scenariusza rozbiorowego państwa polskiego- być realizowany scenariusz rozbiorowy Polskiego Stronnictwa Ludowego i demokratycznego, tak jak demokratyczna jest  sam Platforma Obywatelska w swej istocie, zakładana między innymi przez pana Andrzeja   Olechowskiego z Komisji Trójstronnej międzynarodowej i pracującego w wywiadzie PRL, człowieka o dwóch pseudonimach” Tenor” i „ Must i przez pana Gromosława Czempińskiego, który niedawno przekonywał nas, że pan generał Petelicki popełnił samobójstwo..(???) Niemożliwe? A skąd o tym wie pan generał Petelicki, któremu pewien Turek- o czym mówił pan Filipczyński- wziął z konta dwa miliony dolarów(???) Tę sprawę trzeba jak najszybciej wyjaśnić, ale jakoś nikt tej sprawy nie wyjaśnia.. Co tam dwa miliony dolarów dla pana generała? Naprawdę gruba renta jest na kontach pana Gromosława Czempińskiego.. PSL odciągnięte od cycka państwowego, można zastąpić SLD, albo Ruchem pana Janusza Palikota.. Dla służb to żadna sztuka. Jak to w demokracji większościowej. A PSL wyrzucić na zbity pysk, razem z tą armią darmojedzących w różnych agencjach. rolniczych. Ale kto powyrzuca Platformiarzy Obywatelskich   z posad w powiatach , gminach i województwach  oraz spółkach skarbu , że tak powiem państwa? NO bo kto będzie kontrolował kontrolujących? NIK? A kto będzie kontrolował NIK? „Polska była 800 lat w ciąży i urodziła Izrael”- powiedział swojego czasu pan premier Szymon Perez. „Izrael” znaczy’- Bóg prowadzi wojnę.. Ciekawe??? Bóg prowadzący wojnę, który jest miłością i sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza  a za złe każe. Na pewno nie jest to Bóg chrześcijański.. Musi być jakiś inny. Ile lat Polska  była w ciąży zanim urodziła całą tę bałaganiarska klasę polityczną? Która prowadzi do likwidacji państwo polskie i tuczy się na naszej krwawicy..? Bo jak określić wynagrodzenie pana Aleksandra Grada, byłego ministra skarbów III Rzeczpospolitej, który otrzymał wynagrodzenie 100 000 miesięcznie, w nowo powstałej spółce nuklearnej? W dobie oszczędności rządu na każdym kroku, byle nie w  kroku samego rządu.. 100 000 złotych miesięcznie(???) Czy to nie za mało? Dla człowieka wybitnego i niepowtarzalnego, przynajmniej przy likwidacji stoczni.?. Ci inwestorzy  z Kataru w końcu jej nie kupili.. Zabrakło im pieniędzy? No cóż.”. Krzywdy się powinno wyrządzać wszystkie na raz”- jak postulował klasyk krętactwa.. Ale przyznacie Państwo.. „Najpiękniejsze jest niewidoczne dla oczu”, nieprawdaż? WJR

Fałszywe kartki na mięso - dlaczego musiałem odejść z MKK „wola”? Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny „Wola” działał w Warszawie w latach 1982 do 1989. MKK „Wola” zajmował się drukowaniem, kolportażem prasy podziemnej Dlaczego musiałem odejść z MKK „wola”? Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny „Wola” działał w Warszawie w latach 1982 do 1989. MKK „Wola” zajmował się drukowaniem, kolportażem prasy podziemnej, wydawaniem materiałów okolicznościowych oraz organizował różne formy protestu. Zorganizował na terenie Warszawy i okolic siatkę kolportażu i drukarnie: powielaczową, offsetową i sitodrukową. Drukowano w nich prasę podziemną: tygodnik „Wola”, „Tygodnik Mazowsze” oraz inne wydawnictwa prasowe zlecone przez MKK. Do roku 1989 MKK skupiało ok. 100 zakładów pracy z terenu Warszawy i okolic. Moja współpraca z MKK rozpoczęła się od momentu, kiedy Teresa żona Bohdana Głuszkowskiego, z którą pracowałem w hucie „Warszawa” poinformowała mnie, że przyjdzie do mnie jej mąż Bohdan zwany „chochelką” i Alfred Rosłoń zwany „Tadek”. Jesienią 1982 roku stanęli u drzwi mojego mieszkania na warszawskich Bielanach obaj panowie i tak rozpoczęła się moja przygoda z podziemną Solidarnością. Od jesieni 1982 w moim mieszkaniu drukowano gazetę dla Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego z Warszawy „Głos Wolnego Taksówkarza”. Gazetę tę drukowaliśmy i redagowaliśmy do ostatniego jej numeru. Na początku wiosny 1983 roku Alfred Rosłoń zaproponował, żebym drukował w swoim mieszkania na  powielaczu „Tygodnik Mazowsze”, ponieważ tygodnik „Wola” był drukowany na offsecie w drukarni „Konfederacji Polski Niepodległej”. Pod koniec 1983 roku wpadliśmy z Alfredem na pomysł, żeby w MKK powstała drukarnia sitodrukowa. Drukarnia ta zajęłaby się produkcją wydawnictw okolicznościowych, czyli produkcją znaczków, kalendarzy, ulotek itp.

Znalazłem osobę, a była nią Maria Kołnierzak z warszawskich Bielan, która wyraziła zgodę na zainstalowanie u niej sitodruku. Otrzymałem sito i wtedy okazało się, że osoba ta wycofała się z obietnicy i pozostawiła nas na „lodzie”. Osoba ta po 1989 roku zafałszowała swój życiorys o działalności podziemnej w MKK. To, co ja robiłem, wpisała do swojego dorobku, ale udało mi się wyczyścić jej życiorys i usunąć nienależne jej zasługi dla podziemnej Solidarności. Po rozmowie z Alfredem Rosłoniem, ustaliliśmy, że drukarnia sitodrukowa będzie u mnie w mieszkaniu. Miałem już powielacz i sito nie zaszkodzi – w razie wpadki, najwyżej może trochę większy wyrok. Od wiosny 1985 roku zacząłem jeździć do drukowania „Tygodnika Mazowsze” i „Wola” na offsecie pod Warszawę. Proszę wierzyć, miałem, co robić, bo oprócz drukowania na powielaczu a później offsecie od początku do końca przygotowywałem cykl produkcyjny sitodruku a następnie razem z Alfredem drukowaliśmy na sicie. Jeździłem do drukarni offsetowej i tam drukowałem z Andrzejem Kamaciem tygodnik „Wola” „Tygodnik Mazowsze” i inne. Drukując zauważyłem, że mamy dużo odpadków przy drukowaniu, czyli nie wszystek papier nadawał się do maszyny. Papier, jaki otrzymywaliśmy nie zawsze nadawał się do offsetu z powodu inaczej ułożonych włókien – były poziome zamiast pionowe. Postanowiłem, że  zabiorę z drukarni wydrukowane gazety, odbiorę także nieprzydatny tam papier a który przyda się do drukowania na sicie. Szkoda, żeby zbierany przez ludzi papier nieprzydatny do offsetu był beztrosko wyrzucany. Kilkanaście ryz papieru po 500 sztuk arkuszy A4 w ryzie przywiozłem do mojego mieszkania w celu zużycia DO drukowania na sicie.

Podczas porządkowania tego papieru, odkryłem, że w przywiezionych ryzach znajdują się tzw. Aple służące do  produkcji 2 kilogramowych kartek na mięso. Apla mówiąc kolokwialnie to tło pod nadrukowany na nią końcowy wydruk – w tym przypadku, to były faliste kreski. Standardowe kartki na mięso były o różnych nominałach i posiadały serię i numer kolejny. Kartki o nominale 2 kilogramy nie posiadały tych cech i były dodatkiem do właściwych kartek na  mięso. Kartka na mięso (dwa kilogramy) była podzielona na dwie równe części po jednym kilogramie każda. Na kartce formatu A4 można było umieścić kilkadziesiąt dwukilogramowych kartek na mięso. W podziemnych strukturach powszechnie było wiadomo, że podziemne drukarnie podrabiały kartki na paliwo. W stanie wojennym benzyna była reglamentowana i żeby sprostać kolportażowi wydawnictw podziemnych trzeba było „organizować” dodatkowe paliwo. Czyli w tym przypadku korzystać z podrabianych kartek na paliwo. Kupione na „lewo” paliwo zaspokajało potrzeby podziemnego transportu. Ale podrabianie kartek na mięso? Dla kogo to była produkcja? Kto to kontrolował i kto czerpał z tego korzyści i jakie? Po, co komu tyle kartek na mięso a jak je sprzedawał to, co się działo z pieniędzmi ze sprzedaży tych dwu kilogramowych kartek? Mogłem stawiać jeszcze wiele pytań retorycznych, ale uznałem, że  właściwymi osobami do udzielenia odpowiedzi na moje pytania będą: szefowa MKK „Celina”, czyli Ewa Choromańska i redaktor naczelny MKK „Wola” „Tomasz Litwin”, czyli Michał Boni. Myślę, że pośrednio zachęciłem Andrzeja Kamacia do tej produkcji, bo kiedyś wpadłem na pomysł, żeby wydania świąteczne gazet drukować w kolorach. Jacek Baran, który pracował w Domu Słowa Polskiego w Warszawie zaopatrywał nas w farby offsetowe. Dostaliśmy kolory podstawowe farb, czyli niebieski, czerwony i żółty, ale Andrzej dopominał się jeszcze o biały. Po znalezieniu apli domyśliłem się, do czego potrzebował białego koloru – do dorabiania odcieni koloru na kartkach obowiązujących w danym miesiącu. Po rozmowie z Fredkiem, który chodził na cotygodniowe spotkania Prezydium MKK „Wola” poprosiłem, żeby przy następnym poniedziałkowym spotkaniu zabrał mnie.  Spotkanie odbywało się w mieszkaniu „Celiny” i kiedy przyjechaliśmy tam wcześniej, był już także Michał Boni. Pokazałem im kilkadziesiąt kartek z aplami do kartek na mięso i  zażądałem wyjaśnień. Zażądałem też zmiany drukarza i miejsca ulokowania drukarni. Powiedziałem im, że ja mogę pójść siedzieć za pracę podziemną, ale nie za przestępstwa kryminalne. Nie chcę być pokazywany w telewizji reżimowej jak przestępca pospolity, który z chęci zysku podrabia kartki na mięso. TV reżimowa lubiła pokazywać drukarzy podziemnych, których zatrzymała Służba Bezpieczeństwa, jako pijaków a w tle stały puste butelki po wódce. Stanowczo zażądałem zmiany dotychczasowej siedziby drukarni, grożąc, że jeżeli się nic nie zmieni to ja już nie będę drukował dla MKK „Wola” w miejscu i z człowiekiem zajmującym się fałszerstwem na szeroką skalę. Rozstaliśmy się, ponieważ „Celina” i Boni stwierdzili, że nie mają gdzie przewieść offsetu. Dziś wiem, że niektóre drukarnie podziemne drukowały kartki na mięso a odbiorcą byli też funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa. Po rozmowie z „górą” MKK rozmawiałem z Fredkiem i ustaliliśmy, że sitodruk będzie pracował dla MKK i my będziemy drukowali, bo i tak drukowaliśmy na sicie dla wydawnictwa książkowego „KRĄG”. Tak pozostało, Rosłoń chodził na poniedziałkowe spotkania i jak było jakieś zlecenie dla pracowni sitodruku, to zabierał pomysł a ja przygotowywałem do druku. Po odejściu od MKK drukowałem na offsecie dla wydawnictwa „KRĄG”. Moja praca na rzecz wydawnictwa „KRĄG” trwała do wiosny 1990 roku. Proszę zwrócić uwagę na pewien fakt, że po 1989 roku, czyli po okrągłym stole działalność podziemna Solidarności przestała być przestępstwem i Solidarność mogła działać legalnie. Uczestnicy okrągłego stołu byli egoistyczni i chyba myśleli o sobie, czyli dopadnięciu koryta. Po okrągłym stole woziłem z drukarni zrobione przez „KRĄG” książki, to w przypadku zatrzymania przez Milicję byłem przestępcą, bo nadal drukarze pracujący dla wydawnictw książkowych robili to nielegalnie. Taki paradoks, ja mogłem iść do więzienia za działalność na rzecz wolności słowa a Jacek Kuroń został ważną personą.

Reasumując tę sytuację z podrabianiem kartek, to do dziś nie wiem ile wyprodukowano w MKK „Wola” fałszywych kartek na mięso, kto je rozpowszechniał i za jaką cenę a także, kto osiągał największe zyski z tego procederu??? Odpowiedź zna drukujący podrobione kartki na mięso Andrzej Kamać oraz szefowa MKK Ewa Choromańska i Michał Boni tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa PS „Znak”. Od  początku mojej działalności w podziemiu walczyłem o wolność słowa, uczciwość i rzetelność. Teraz wiem, że to walka z wiatrakami tak jak kiedyś tak i dziś, ale będę nadal walczył w imię prawdy. W ostatnim wydaniu tygodnika „Wola” został podany skład prezydium MKK i uczestników tej struktury. W informacji tej zabrakło Alfreda Rosłonia i Andrzeja Adamiaka a na moje pytanie, dlaczego nie zostaliśmy umieszczeni otrzymałem odpowiedź, że nie mogli się z nami skontaktować i bez naszej zgody nie mogli umieścić tej informacji. Ja zaś myślę, że nie zostaliśmy umieszczeni, bo byliśmy niepokorni. Rosłoń

Dwie metody politykowania Niedawne okrzyki egipskiego tłumu "Monika, Monika" miały upokorzyć odwiedzającą ich kraj Hillary Clinton. Przypominały zdradę jej męża sprzed lat. W Polsce też często stosuje się takie zabiegi, choć może nie tak obcesowo - pisze w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Dwie metody politykowania. Pierwsza to upokorzyć osobę uznaną za przeciwnika lub - jak w sytuacji, o której niżej - uosabiająca nie do końca sprecyzowane zagrożenie. Niedawne okrzyki egipskiego tłumu "Monika, Monika" miały upokorzyć odwiedzającą ich kraj Hillary Clinton. Przypominały zdradę jej męża sprzed lat. W Polsce też często stosuje się takie zabiegi, choć może nie tak obcesowo - chociażby insynuacje, a raczej donosy, w pseudodziennikarstwie uprawianym przez Tomasza Lisa w "Newsweeku". Fundamentem metody drugiej - obecnej w tradycji klasycznych Chin i reaktywowanej po śmierci Mao Tse-tunga z jego konstruktywistycznymi aberracjami - jest szczególne podejście do problemu równowagi. Uznaje się - i jest to dyrektywa dla praktyki - że równowaga osiągnięta na jednym poziomie nie może zagrażać równowadze na pozostałych poziomach. Konieczna jest optymalizacja w ramach wielowymiarowej sytuacji. Warto użyć tego argumentu przy dyskusjach o akcesji Polski do unii bankowej.
Bo jak wskazują specjaliści, osiągnięta w ten sposób równowaga na poziomie banków-matek, może zburzyć kruchą równowagę zależnych banków-córek w naszym regionie. Paradoksalnie, jednym z zadań władzy w chińskim podejściu jest świadome naruszanie równowagi, gdy ta jest zbyt stagnacyjna i na zbyt niskim pułapie. Ale znów tylko wtedy, gdy istnieją zasoby i swoboda manewru dla oddolnej samoregulacji. W Chinach nie wierzy się bowiem w omnipotencję władzy politycznej. Państwo istnieje według nich tylko tak długo, jak długo potrafi wprowadzić interes całości do milionów algorytmów decyzji na własnym terenie. Poprzez manipulowanie zróżnicowanymi warunkami brzegowymi, a nie przez dyrektywy. To jeden z sekretów sukcesu Chin. My, niestety, jesteśmy bliżsi metodzie pierwszej. Niszczenie ludzi, a nie budowanie strategii i uruchamianie społecznej energii. Prof. Jadwiga Staniszkis

Gradualizacja standardów Skandal Elwarru wywołał natychmiastowe pytania dziennikarzy do Tuska na temat niedawnej promocji Aleksandra Grada na fotel prezesa spółek jądrowych PGE. Odpowiedz Tuska: Grad ma (cytat) "najwyższe w Polsce kompetencje" w dziedzinie wdrażania atomu. Na dzisiejszej popołudniowej konferencji prasowej Tuska padło pytanie na temat niedawnej promocji Aleksandra Grada, geodety z wykształcenia i polityka z kariery, na fotel prezesa spolek jądrowych PGE, zarządzanych według kodeksu handlowego.Pisaliśmy niedawno o tej dziwnej nominacji i o możliwych powodach posadzenia Grada na fotelu prezesa: http://monsieurb.nowyekran.pl/post/68191,jadra-grada

Tusk odpowiedział ze Grad jest najlepszym kandydatem na to stanowisko i do tego kandydatem politycznym. Czy rzeczywiście w 2012 roku rząd RP musi wysyłać do spółek prawa handlowego ministrów, aby dopilnować tego i tamtego? Do czego służą, więc te całe bizantyjskie struktury państwa, opłacane z naszych podatków? I jakie są własciwie kompetencje biznesowe Aleksandra Grada do bycia prezesem dwóch specjalistycznych spółek prawa handlowego, biorąc pod uwagę (a) specjalistyczny zakres działalności tych spółek oraz (b) zakres kompetencji wymaganych przez PGE od kandydatów na członka zarządu PGE?

(a) zakres działalności dwóch spółek PGE, do których wysłano Grada:

Jednym z dotychczasowych kroków, jakie podjęła PGE w celu realizacji wstępnego harmonogramu, było powołanie w grudniu 2009 r. spółki - PGE Energia Jądrowa S.A. będącej filarem dla linii biznesowej Energetyka Jądrowa w ramach Grupy Kapitałowej PGE. Spółka ta odpowiada za realizację kompleksowych działań związanych z budową elektrowni jądrowej. Należy do nich m.in. sporządzenie analiz najlepszych praktyk w zakresie przygotowań do budowy i realizacji budowy elektrowni jądrowych w wybranych krajach europejskich, co pozwoli na wdrożenie najlepszych rozwiązań w Polsce i jednocześnie uniknięcie błędów, które pojawiały się gdzie indziej. Kolejnym krokiem było zarejestrowanie w styczniu 2010 roku spółki celowej EJ1 Sp. z o.o., która zajmie się bezpośrednim przygotowaniem procesu inwestycyjnego, przeprowadzi badania lokalizacyjne oraz uzyska wszelkie niezbędne decyzje, warunkujące budowę elektrowni jądrowej. PGE EJ1 odpowiada także za wybór partnera, z którym utworzy konsorcjum do budowy pierwszej elektrowni jądrowej w Polsce oraz za przeprowadzenie postępowania na wybór dostawcy technologii. Przetarg ten zostanie rozpoczęty w 2012 roku, a zakończony w 2013.

(b) zakres kompetencji wymaganych od kandydatów na członka zarządu PGE:

RADA NADZORCZA PGE Polska Grupa Energetyczna S.A. w Warszawie działając na podstawie uchwały Rady Nadzorczej z dnia 16 lipca 2012 r. oraz Rozporządzenia Rady Ministrów z dnia 18 marca 2003 r. w sprawie przeprowadzenia postępowania kwalifikacyjnego na stanowisko członka zarządu w niektórych spółkach handlowych (Dz.U. nr 55, poz. 476, z późn. zm.), zwanego dalej Rozporządzeniem, ogłasza postępowanie kwalifikacyjne na stanowisko w zarządzie PGE Polska Grupa Energetyczna S.A. (dalej „Spółka”): Wiceprezes Zarządu ds. Operacyjnych. Kandydat na stanowisko powinien spełniać następujące kryteria:

- posiadać co najmniej tytuł zawodowy magistra (lub tytuł równorzędny lub uznany w Rzeczypospolitej Polskiej, na podstawie odrębnych przepisów, tytuł równorzędny do uzyskanego za granicą), pożądane studia podyplomowe lub MBA;

- korzystać z pełni praw publicznych;

- posiadać pełną zdolność do czynności prawnych;

- nie podlegać określonym w przepisach prawa ograniczeniom lub zakazom zajmowania stanowiska członka zarządu w spółkach prawa handlowego.

Dodatkowo kandydat powinien:

- posiadać co najmniej 8-letnie doświadczenie zawodowe, w tym co najmniej 2-letnie doświadczenie w pełnieniu funkcji członka zarządu spółki kapitałowej;

- posiadać doświadczenie w kierowaniu dużymi zespołami ludzkimi;

- posiadać doświadczenie wdrażania strategii;

- wykazywać znajomość branży energetycznej;

- posiadać doświadczenie w restrukturyzacji przedsiębiorstw;

Znajomość języka angielskiego będzie dodatkowym atutem. Cud Tuska czyli geodeta i polityk zostaje specjalistą ds. energii atomowej Stanislas Balcerac

Jak zrobić biznes i karierę na zabijaniu? W czerwcu 2012 roku do sądu wróciła sprawa wicemarszałek Sejmu Wandy Nowickiej, oskarżonej o nielegalny lobbing i płatną protekcję. Czekając na dalsze losy tego postępowania warto przypomnieć biznesowe i ideowe powiązania Nowickiej oraz historię jej (anty)społecznej i politycznej aktywności.

„Pokrzywdzona nie jest opłacana, jawnie ani niejawnie, przez jakiekolwiek organizacje ani korporacje, ani jakikolwiek przemysł, w szczególności przemysł providerów aborcji i antykoncepcji” – to uzasadnienie słynnego aktu oskarżenia, skierowanego przez Wandę Nowicką przeciwko Joannie Najfeld, bardzo szybko okazało się kłamstwem. We wrześniu 2011r. sąd uniewinnił antyaborcyjną publicystykę i stwierdził, że sformułowanie „Wanda Nowicka jest na liście płac przemysłu aborcyjnego i antykoncepcyjnego” jest dopuszczalne. Fakt ten potwierdza nie tylko sąd ale również życiorys Nowickiej, który pokazuje, że zabijanie nienarodzonych i krzywda kobiet to doskonały biznes i trampolina do kariery.

Aborcyjna i antykobieca aktywność obecnej wicemarszałek Sejmu rozwinęła się bardzo szybko. Na początku lat dziewięćdziesiątych Nowicka była jedynie na liście płac warszawskich liceów, pracując jako nauczycielka. Swoją karierę „społeczną” rozpoczęła od powołania antykatolickiego Stowarzyszenia na rzecz Państwa Neutralnego Światopoglądowo Neutrum. Pod tą długą i „neutralną” nazwą kryje się wrogość do Kościoła i niechęć do jego obecności w sferze publicznej. Postulatami Stowarzyszenia był m.in. rozdział Kościoła i państwa, świecki charakter instytucji państwowych i szkół publicznych oraz państwo wolne od nakazów religijnych. Po dziesięciu latach działalności organizacja skupiała ok. 350 osób. W 1992r. Nowicka zaangażowała się w działalność Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny (Federa). Wsparcia tworzącej się Federacji udzieliła m.in Catholics for a Free Choice (CFC), pseudokatolicka, proaborcyjna organizacja, której pierwszy prezes został wydalony z zakonu Jezuitów. Późniejsza wieloletnia szefowa CFC Frances Kissling twierdziła, iż nie ma żadnych problemów z „pomaganiem” kobietom w zdobyciu dostępu do nielegalnej aborcji. Kissling osobiście zajmowała się również przemytem przez granice nielegalnych narzędzi aborcyjnych oraz otwieraniem nielegalnych klinik aborcyjnych w Meksyku i we Włoszech. CFC jest sponsorowana m.in. przez firmy produkujące środki antykoncepcyjne i organizacje lobbujące na rzecz legalizacji zabijania nienarodzonych. Podających się za katolików aborterów wspiera również finansowo Playboy, producent pism i programów pornograficznych. Największe wsparcie Federa otrzymała jednak od Planned Parenthood (IPPF), największej na świecie organizacji aborcyjnej (posiadającej prawie tysiąc rzeźni aborcyjnych w Stanach Zjednoczonych). Wchodzące w skład Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny Towarzystwo Rozwoju Rodziny jest oficjalnym członkiem IPPF. Planned Parenthood jest również jednym z głównych sponsorów Federy (która przez pierwszy okres swojej działalności była finansowana jedynie z zagranicy). Poza prowadzeniem „legalnych” klinik, w których zabija się nienarodzonych, IPPF zajmuje się pomocnictwem w nielegalnych aborcjach w krajach, gdzie jest to prawnie zabronione. Pierwszą aktywnością nowo powstałej Federy był tzw. telefon zaufania dla kobiet, które nie wiedziały w jaki sposób dokonać aborcji. Oficjalnie była to infolinia dotycząca porad medycznych, prawnych i psychologicznych. W praktyce przekierowywał on kobiety do lekarzy świadczących „odpowiedni” zakres usług. Było to m.in. „regulowanie cyklu miesiączkowego” poprzez wyssanie zawartości macicy, w tym poczętego już dziecka. Według Światowej Organizacji Zdrowia jest to jeden ze sposobów na dokonywanie aborcji. Wynika z tego, że organizacja Nowickiej jak i ona sama, mogła wielokrotnie uczestniczyć w pomocnictwie w aborcji. W Polsce jest to przestępstwo karane z art. 152 kodeksu karnego. Dalsza kariera Nowickiej i rozwój Federy ściśle wiążą się ze strumieniem pieniędzy jakie organizacja otrzymywała głównie od zagranicznych podmiotów. Na liście sponsorów Federacji są m.in takie organizacje jak Mama Cash. Jest ona powiązana ze stowarzyszeniami odpowiedzialnymi za nielegalną reklamę środków wczesnoporonnych na plakatach rozwieszanych w polskich miastach. Tym procederem zajmuje się reklamowana na stronach Federy grupa Women on Web, związana również z Mama Cash. Duże pieniądze Federa otrzymuje także od organizacji IPAS, koncernu produkującego sprzęt do wykonywania aborcji. Koncern ten zakłada nielegalne kliniki aborcyjne w krajach, w których jest to zabronione. IPAS znany jest również z lobbingu na rzecz legalizacji zabijania nienarodzonych tam, gdzie zabrania tego prawo. To właśnie na aborcyjny lobbing przeznaczone były fundusze, którymi IPAS zasilał konta Federy. „Grant przeznaczony jest na wspieranie akcji poparcia szybkiego reagowania na zmiany konstytucyjne w Polsce” – tak brzmiał tytuł umowy między Federacją a IPAS, na mocy którego w 2007 roku organizacja Wandy Nowickiej otrzymała od producenta sprzętu aborcyjnego 25 000 dolarów. „Droga Wando (…) Celem jest uwrażliwienie polskiego społeczeństwa na zagrożenia związane z obecnymi próbami zmian konstytucji i dodania zapisu o ochronie życia od momentu poczęcia” – pisała w 2007r. do Wandy Nowickiej dyrektor ds. polityki IPAS, Charlotte Hord Smith. Jako wysoko postawiony pracownik w IPAS zatrudniona była przywoływana prez nas wcześniej Frances Kissling. Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania rodziny jest również uwikłana w przemysł antykoncepcyjny. Na zlecenie koncernu Gedeon Richter grupa tzw. „edukatorów seksualnych” Ponton, działająca przy Federacji, zajmowała się nielegalną reklamą środków wczesnoporonnych. Z wpłat dokonanych przez Gedeon Richter na konta Federy sfinansowano druk broszur dotyczących tzw. antykoncepcji po stosunku, które były rozdawane przez członków Pontonu w szkołach. Nazwa środka antykoncepcyjnego, produkowanego przez Gedeon Richter, była wielokrotnie przywoływana w tych materiałach. Ponton błędnie przedstawiał produkt koncernu jako antykoncepcyjny, gdyż w istocie każdy środek tego typu ma działanie wczesno-aborcyjne. W tym przypadku szokują zarówno bezczelne drogi dojścia do młodzieży jak również gwałt dokonywany na psychice młodych ludzi. „Seks edukacja”, którą zajmuje się organizacja Nowickiej, to część planu lobby aborcyjnego, mająca na celu zwiększenie obrotów i lepszą sprzedaż morderczych „usług”. Kulisy tej strategii ujawniła niedawno Carol Everett, była właścicielka czterech klinik aborcyjnych, w których zabito 35 000 dzieci. Mieliśmy cały plan, jak sprzedawać aborcję - ten plan nazywa się sex edukacja – stwierdza Everett. Plan ten był i jest nadal realizowany w kilku etapach. Pierwszym z nich jest odebranie młodym ludziom ich naturalnej wstydliwości. Kolejnym krokiem do pozyskania młodych jest oddzielenie ich od rodziców i od prawdziwych wartości. Kiedy młodzi zaczynają interesować się dziedziną płciowości, aborcjoniści stawali się dla nich „ekspertami od spraw seksu”. Konsekwencją tych działań jest zaoferowanie młodym niskodawkowych pigułek antykoncepcyjnych i wadliwych prezerwatyw. Teraz „wystarczyło tylko” namówić ich do podjęcia współżycia i czekać. Tak oto młodzi ludzie wpadali w sidła zastawione przez aborcjonistów. Everett wspomina również typową rozmowę z nastolatką dzwoniącą pod telefon zaufania prowadzony przez organizacje proaborcyjne. Opis tej rozmowy brzmi jak rodzaj telemarketingu aborcyjnego. Carol Everett jasno stwierdza, że mimo że osoba rozmawiająca z nastolatką nazywana jest "doradcą", tak naprawdę jest ona sprzedawcą produktu - aborcji. Programem Federy zainteresowało się m.in. Ministerstwo Zdrowia, deklarując w 2012r, iż postulaty Federacji będą pomocne przy podejmowaniu decyzji o nowych pracach legislacyjnych. Wicemarszałek Sejmu Wanda Nowicka nie przoduje na szczęście w liczbie ustaw przeforsowanych na życzenie koncernów aborcyjnych. Polityk skrajnej lewicy znana jest raczej z tego, iż zamyka rankingi zaufania społecznego Polaków z jednocyfrowym wynikiem poparcia. Sławy nie przynoszą jej również osiągnięcia synów, głównie Michała Nowickiego – członka komunistycznej organizacji Lewica bez Cenzury im. Feliksa Dzierżyńskiego, który wsławił się m.in. wychwalaniem Józefa Stalina i ludobójstwa dokonanego na Polakach podczas II wojny światowej. „Dla uszczęśliwienia milionów ludzi pracy, uzasadnione były mordy w Katyniu” – głosiły artykuły publikowane na stronach Lewicy bez Cenzury. Podobną retorykę stosują dziś aborcjoniści, edukatorzy seksualni i propagatorzy antykoncepcji. Dla „uszczęśliwienia” milionów ludzi uzasadnione jest „przerywanie ciąży” i „planowanie rodziny”. A wszystko to „zgodnie z prawem” i „non profit”. Marcin Musiał

Prezydent drugiego planu? Zobaczymy..w jego reakcji na nasz Apel!! Jaka jest prezydentura Bronisława Komorowskiego? Wydaje się, że kompletnie nijaka. Zdaniem Jana Filipa Staniłki z Instytutu Sobieskiego, trwająca już dwa lata kadencja to kompletna “dezaktywacja ośrodka prezydenckiego”. Bo mimo pokazowych gestów Komorowski skrzętnie pomaga premierowi w realizacji rządowych “reform”.

- To podstawowa ustrojowa różnica w porównaniu z momentami nadaktywną prezydenturą Lecha Kaczyńskiego. Natomiast pod względem treści jest to “prezydent Polski powiatowej”: ciągle jeździ, coś otwiera, jest obecny przy otwarciu jakichś hal sportowych, gimnastycznych. Funkcjonuje jako obwoźny cyrk i do tego ogranicza swoją aktywność – mówi Jan Filip Staniłko, który przyznaje, że jako analityk i komentator życia publicznego ma z oceną działalności Komorowskiego wielki problem.

- To odzwierciedla jego cechy osobowe, czasem wydaje się, że Komorowski wykonuje podpowiadane mu zadania. On je wykonuje i na tym poprzestaje – ocenia analityk. Sytuację tę nieźle oddaje humorystyczna sytuacja sprzed kilku dni, gdy Komorowski wręczał burmistrzowi Ciechocinka reprodukcję fotografii przedstawiającej muszlę ze zbiorów swojego dziadka, wojskowego kapelmistrza, który wiele razy koncertował w Parku Zdrojowym.

- Nie wiem, gdzie jest to miejsce, a może istnieje do dziś – powiedział Komorowski, wzbudzając śmiech kuracjuszy. – To jest ta muszla, panie prezydencie. Stoimy w niej – odparł burmistrz, nie ukrywając rozbawienia.

Kto ważniejszy: rząd czy Polacy? Zdaniem Mariusza Kamińskiego (PiS), Komorowski stara się kreować na prezydenta wszystkich Polaków. – Ale nie do końca mu się to jednak udaje i raczej stwarza tylko takie pozory. Stara się być zdecydowanie przychylny rządowi, podpisuje wszelkie, nawet najbardziej kontrowersyjne projekty ustaw, a z drugiej strony stara się pokazać swoją niezależność w sprawach kompletnie drugorzędnych albo mniej medialnych, jak w przypadku ustawy o Szkole Orląt w Dęblinie, która została zawetowana wbrew opinii MON – zauważa poseł PiS. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Kilka tygodni temu Komorowski podpisał ustawę, która skazała Polaków na dłuższą pracę, zakładając stopniowe zrównywanie i podniesienie wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn do 67. roku życia. W czasie kampanii prezydenckiej 30 czerwca 2010 r. w telewizji oświadczył, że absolutnie nie ma potrzeby, by wiek emerytalny był podnoszony, mówiąc, że Polacy powinni mieć wybór i nie można ich straszyć podnoszeniem wieku. Gdy jednak przyszło podjąć decyzję, Komorowski z nią nie zwlekał, markując tylko “konsultacje polityczne i społeczne”. Komorowski jednak od samego początku, czasem dyskretnie, realizuje pewną koncepcję polityczną. Wbrew oficjalnym datom wskazującym, że zaprzysiężenie na urząd prezydenta odbyło się w sierpniu 2010 r., swoją działalność rozpoczął rzeczywiście, pełniąc obowiązki głowy państwa, od dnia katastrofy smoleńskiej. Bez żadnych zahamowań wcielił się w rolę prezydenta, bezwzględnie realizując swój plan polityczny, a więc konieczność “posprzątania” po swoim poprzedniku, wobec którego nie ukrywał niechęci. Symboliczny jest moment, w którym jego ludzie postarali się o zdobycie aneksu do raportu z działalności WSI, który już w dniu katastrofy smoleńskiej został wydobyty i przejęty z Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Również wtedy Komorowski podjął dziesiątki kluczowych decyzji, które mają wpływ na życie publiczne do dzisiaj, jak choćby obsadzając fotel szefa banku centralnego. Przede wszystkim nie cofnął wówczas ręki przed złożeniem podpisów pod ustawami, nawet tymi, których podpisania z pewnością odmówiłby Lech Kaczyński.

Największe kontrowersje wywołało oczywiście podpisanie nowelizacji ustawy o IPN, która m.in. zmieniła tryb wyboru prezesa Instytutu. W czerwcu 2010 roku, w czasie trwającej kampanii wyborczej, Komorowski potwierdził wygaśnięcie kadencji wszystkich członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a 7 lipca 2010 roku powołał w skład KRRiT Jana Dworaka i Krzysztofa Lufta. To oni już w nowej Radzie mieli decydujący wpływ na odrzucenie wniosku Telewizji Trwam o nadawanie na multipleksie cyfrowym, jednocześnie faworyzując spółki, które – jak się okazuje – nie miały nawet środków na nadawanie. Komorowski prowadzi jednak specyficzną politykę zagraniczną. Sam chwali się, że po kilku spotkaniach międzynarodowych zdobył “koronę Himalajów”. Jednak ogólnie jest mało aktywny. Ostatnio bez zahamowań pojechał na finałowy mecz Euro 2012 do Kijowa i siedział w loży honorowej wraz z Wiktorem Janukowyczem i Alaksandrem Łukaszenką, nie robiąc sobie nic z bojkotu tego wydarzenia przez liderów krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Trudno się temu dziwić, bo już miesiąc po śmierci Lecha Kaczyńskiego, jeszcze pełniąc obowiązki prezydenta, złożył swoją pierwszą wizytę w Moskwie, a do samolotu zaprosił Wojciecha Jaruzelskiego. Wręczył wtedy przyznane przez siebie odznaczenia 20 osobom z Rosji, biorącym udział w akcji po katastrofie polskiego samolotu, m.in. lekarzom sądowym, laborantom, wojskowym, pilotom, strażakom i ekspertom medycyny sądowej, mimo napływu informacji na temat skandalicznego zachowania Rosjan na miejscu katastrofy.

MAK przekonał prezydenta Komorowski od samego początku pełnił rolę rzecznika wszystkich tych, którzy byli podatni na wszelką manipulację i propagandowe wrzutki mające na celu wygaszenie żałoby narodowej i bagatelizowanie skutków katastrofy smoleńskiej. Kwestionował nawet sens wyjazdu polskiej delegacji do Katynia, mówiąc: “Dla mnie jest ważniejsze pytanie, dlaczego w ogóle jechał taki bizantyjski orszak do tego Smoleńska”. Co jednak najistotniejsze, od początku do końca żyrował “ustalenia” rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), zanim jakiekolwiek wnioski przedstawiła polska komisja rządowa. W jednym z wywiadów telewizyjnych mówił wprost: “W katastrofie smoleńskiej najważniejsze było to, że podjęto próbę lądowania w warunkach klimatycznych (…) braku widoczności, w których absolutnie ta próba lądowania nie powinna mieć miejsca. Wszystkie inne kwestie są to sprawy dodatkowe (…). Radziłbym nie szukać jakichś ekstranadzwyczajnych wytłumaczeń, bo niestety – w moim przekonaniu – sprawa jest w sposób arcybolesny prosta”. Upływające miesiące pokazują, że sprawa – bardzo delikatnie mówiąc – jest bardziej skomplikowana, a rola ośrodka prezydenckiego coraz bardziej zagadkowa i negatywna.

Prezydentura Bronisława Komorowskiego jest dla podatnika bardzo droga, bo – jak się okazuje – budżet Kancelarii Prezydenta wynosi 180 mln zł i jest wyższy od tego, jakim dysponował Lech Kaczyński, krytykowany przez PO za “rozrzutność”. Rok temu okazało się, że utrzymanie Komorowskiego kosztuje więcej niż brytyjskiej królowej. Ale większe konsekwencje płacimy za decyzje polityczne prezydenta. – Komorowski otoczył się grupą doradców bardzo silnie odzwierciedlających jego tło, a więc ludźmi środowiska Unii Wolności i mętnych środowisk wojskowych. Jego działalność jako prezydenta jest wypadkową tych dwóch grup, jest silnie zachowawcza, chroni ich interesy i priorytety. Gdy są one naruszane, prezydent reaguje – zauważa Jan Filip Staniłko.

Komorowski i WSI Szczególnie interesujący jest związek i atencja, jaką darzy on oficerów byłych WSI. Generał Dukaczewski nie krył przed wyborami prezydenckimi, że po zwycięstwie Komorowskiego otworzy szampana. Kilka miesięcy temu w tajemniczych okolicznościach zmarł płk Leszek Tobiasz, który oferował Komorowskiemu dostęp do aneksu do raportu z działalności WSI jeszcze w 2007 roku. Historia ta jest absolutnym skandalem, skrzętnie przemilczanym przez media. Ówczesny marszałek Sejmu nawiązał kontakty z wojskowymi oferującymi mu dostęp do tajnego państwowego dokumentu, do którego nie miał żadnego prawa, co więcej – wyraził zainteresowanie nim. “Afera marszałkowa” wielokrotnie opisywana na łamach “Naszego Dziennika” jest z pewnością jednym z kluczy do zrozumienia tego, kim jest obecny prezydent Polski. W toczącej się przed warszawskim sądem sprawie przeciw płk. Aleksandrowi L. i dziennikarzowi Wojciechowi Sumlińskiemu Tobiasz miał być świadkiem, a jego zeznania miały być skonfrontowane z tym, co w prokuraturze zeznawał Komorowski, były one w kilku miejscach sprzeczne.

- Komorowski odbudowuje w Pałacu środowisko Unii Demokratycznej, a potem Unii Wolności, a więc partii, która była uważana za politycznego nieboszczyka, gdy tymczasem została wskrzeszona przez Bronisława Komorowskiego – komentuje Mariusz Kamiński. Zauważa, że jest to budowanie obozu politycznego w kontrze do obozu premiera Donalda Tuska. – Komorowski zbudował wokół siebie nowe środowisko, co w przyszłości może doprowadzić do konfliktu między tymi grupami – podkreśla Kamiński. Chodzi tutaj m.in. o Jacka Michałowskiego powołanego zaraz po katastrofie na szefa Kancelarii Prezydenta RP. Doradcami Komorowskiego zostali m.in. Tomasz Nałęcz, Tadeusz Mazowiecki, Jan Lityński. Stanisław Koziej został szefem BBN, a doradcą od polityki zagranicznej prof. Roman Kuźniar. Zdaniem Staniłki, Belweder “ustami Kuźniara” jest oficjalnie najbardziej prorosyjskim ośrodkiem decyzyjnym w Polsce. Na koniec trudno nie wspomnieć o jego licznych wpadkach, gafach, pomyłkach, których nawet nie warto wymieniać, choć zdanie wpisane do księgi kondolencyjnej wystawionej w japońskiej ambasadzie po trzęsieniu ziemi, które dotknęło ten kraj, mówi samo za siebie. Wpis: “Jednoczymy się w imieniu całej Polski z narodem Japonii w bulu i w nadzieji na pokonanie skutków katastrofy”, zna cała Polska.

Maciej Walaszczyk

SPOLACZALI ŻYDZI NA ARYJSKICH PAPIERACH „I warto zapytać, co oni, albo ich rodzice czy dziadowie robili w czasie wojny? I co zrobili aby przeżyć? Jaką cenę zapłacili inni? Ilu ludzi wydali? Ilu zginęło Polaków i Żydów, aby oni przeżyli…? Ile ludzkich istnień kosztowało ich życie? I pytanie na koniec, lecz nie najmniej ważne: jakie prawo mają agenci i konfidenci hitlerowskiej Służby Bezpieczeństwa (SD – Sicherheitsdienst, Służba Bezpieczeństwa, której częścią było tzw. Gestapo), PRLowskiej Służby Bezpieczeństwa i stalinowskiego NKDW, którzy wiernie wysługiwali się obu totalitaryzmem, oraz ich potomkowie, do wystawiania certyfikatu moralności swoim ofiarom, którzy nieugięcie walczyli o wolność: naszą i waszą?” Kod Zydów w PSEL-u  ukryte 729

SPOLACZALI ŻYDZI NA ARYJSKICH PAPIERACH CZ. I Przede wszystkim „spolaczałych żydów na aryjskich papierach” obracających się w t.zw. „środowiskach niechętnych środowiskom chętnym niektórym pracownikom Żydowskiego Instytutu Historycznego – usiłuje się pozbawić możliwości odszkodowania za czas Shoah. Nie istnieją żydzi nie równi – tym równym, którzy przeżyli zagładę poza gettami, uciekając z nich, lub w inny cudowny sposób ratując życie poza polskim gettami. Niestety jest ich już niewielu. Zważywszy iż mieli 20 lat w chwili wybuchu wojny, dzisiaj mają 93 lata. Żyją zapewne jednostki, nie stwarzające dla światowego żydostwa żadnego problemu. Nieco lepiej mogą mieć obecni 80 – latkowie. Mogą, ale nie mają. Osobom tym bez żydowskich korzeni środowiskowych, „spolaczałych Żydów na aryjskich papierach”, w dodatku nie będących członkami żadnych żydowskich stowarzyszeń, w tym „Dzieci Holocaustu” odmawia się należnych ich praw. Prawa te są niebagatelne. W Polsce wynoszą one ok. 800 EURO kwartalnie. W tej wysokości stanowią one niejednokrotnie wysokość polskiej emerytury, lub ją przewyższając. Takich „spolaczałych żydów” „środowisko” określa pogardliwie „żydowskimi gojami”. (…) Jedna z najsłynniejszych żydowskich myślicielek XX wieku Hannah Arendt w 1963 roku wystąpiła w książce „Eichmann w Jerozolimie” z dramatycznym oskarżeniem przeciw Judenratom. Stwierdziła, że bez ich udziału w rejestracji żydów, koncentracji ich w gettach, a potem aktywnej pomocy w skierowaniu do obozów zagłady zginęłoby dużo mniej żydów, ponieważ Niemcy mieliby więcej kłopotów z ich spisaniem i wyszukiwaniem. W okupowanej Europie naziści zlecali funkcjonariuszom żydowskim sporządzenie imiennych wykazów wraz z informacjami o majątku. Zapewniali oni także pomoc żydowskiej policji w chwytaniu i ładowaniu żydów do pociągów transportujących do obozów, działając przez żydowska policję – groźną, nie posiadającą wprawdzie broni palnej, ale niejednokrotnie zabijającą żydów pałowaniem. W swojej książce Arendt napisała: “Dla żydów rola, jaką przywódcy żydowscy odegrali w unicestwieniu własnego narodu, stanowi niewątpliwie najczarniejszy rozdział całej tej ponurej historii.”

Mało kto wie jaki los spotkał polskie dzieci w getcie łódzkim (Litzmannstadt Ghetto). Ghetto Litzmannstadt (zwane również w języku polskim gettem łódzkim) – zorganizowane w Łodzi przez okupacyjne, narodowosocjalistyczne (nazistowskie) władze III Rzeszy w 1939 roku getto żydowskie, do którego przesiedlano ludność pochodzenia żydowskiego, głównie z terenów aglomeracji łódzkiej prawie 20 tys. żydów z Europy Zachodniej (Niemcy, kraje Beneluxu), żydów czeskich głównie z Pragi X – XI 1942) oraz ok. 5 tys. Sinti i Romów (popularnie nazywanych Cyganami) z pogranicza austriacko-węgierskiego (tzw. Burgenland; XI 1941). Największe, po warszawskim, getto na okupowanych przez III Rzeszę ziemiach polskich. Jedyne, które przetrwało prawie do końca okupacji, zlikwidowane dopiero w sierpniu 1944 roku. Przetrwało, ponieważ, dzięki koncepcji jego Przełożonego Starszeństwa Żydów (Judenratu) – Chaima Rumkowskiego stało się w pewnym momencie istotnym elementem wojennej gospodarki III Rzeszy (jego hasło” “Unser einziger Weg ist Arbeit), za którą wielu b. więźniów łódzkiego getta i badaczy jego dziejów jego mieszkańców oskarża go o kolaborację. Władzę w porozumieniu z żydowską radą Judenrat sprawował jej przewodniczący Chaim Rumkowski.

Zorganizował administracyjnie i roboczo getto. Wprowadził 12-to godzinny dzień pracy. Pracowało ok. 95% dorosłych. Wyznaczał z Judenratem do wywózki (eksterminacji) poszczególne osoby, grupy wiekowe lub całe rodziny z dziećmi. W getcie funkcjonowała żydowska administracja: policja i sądownictwo, szkolnictwo, poczta (Judenpost – Litzmannstadt-Getto), opieka zdrowotna i socjalna. Działał dom kultury, gdzie odbywały się przedstawienia teatralne i występy muzyczne (m.in. słynnego chóru Hazomir).

Polskie nieżydowskie dzieci znalazły się w Litzmannstadt-Getto. Przeważnie znalazły się tam dzieci, które utraciły rodziców, przeważnie patriotycznych, w wyniku niemieckich mordów odwetowych. W Litzmannstadt-Getto polskie dzieci katowane, głodzone, podlegały również „opiece” żydowskich policjantów. Z dziesięciu tysięcy polskich dzieci zakatowano ich ponad dziewięć tysięcy. Nie dawno ( jeszcze za łódzkiej prezydentury Jerzego Kropiwnickiego) zostałem zaproszony jako dziennikarz chicagowskiego „Kuriera Codziennego” na konferencję prasową w warszawskiej „Zachęcie”. Konferencja związana była z rocznicą likwidacji Litzmannstadt-Getto. Na konferencję pojechałem w towarzystwie osoby ocalałej z polskiego getta w Litzmannstadt Getto (nazwisko i adres znane redakcji). Konferencję prowadzili na zmianę, Kropiwnicki, pracownica „Zachęty” i prezes łódzkiej gminy żydowskiej w stroju rytualnym. Uprzednio, jeszcze w Krakowie, osoba towarzysząca mi przygotowała swoje wystąpienie o losach polskich dzieci w łódzkim getcie. Gdy otrzymałem prawo głosu, po przedstawieniu się, z nazwą gazety włącznie którą reprezentowałem przeszedłem do zapowiedzi spraw związanych z martyrologią polskich dzieci w łódzkim getcie, jak i z informacją o przybyciu na konferencję osoby, która przeżyła likwidację polskiej części getta łódzkiego. W tym momencie został mi wyłączony mikrofon, a osoba ze mną przybyła już nie została dopuszczona do głosu. Kropiwnickiemu i rabinowi wydawało się, iż sprawa blisko dziesięciu tysięcy polskich dzieci zamęczonych w łódzkim getcie nie przedostanie się do wiadomości publicznej. Złudne to nadzieje, o czym w części II tego tekstu. Halina Grubowska (Chana Grynberg), członek stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” i pracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie przydziela emerytury żydom ocalałym z Holocaustu. Jako dziecko w roku 1941 utraciła matkę i trafiła wraz z ojcem do białostockiego getta. Osieroconym dzieckiem zaopiekowała się rodzina Leszczyńskich, mieszkająca w Surażu. Dzięki tej rodzinie pani Chana Grynberg przeżyła okres okupacji hitlerowskiej i ocalała. Jej ojciec, Leon Grynberg, uciekł w sierpniu 1943 r. z transportu do Treblinki i był przechowywany przez Michała i Jadwigę Skalskich, mieszkających w Białymstoku przy ul. Rzemieślniczej, gdzie ukrywało się ponadto kilkoro innych żydów. Z inicjatywy Haliny Grubowskiej, rodziny Skalskich i Leszczyńskich zostały po wojnie uhonorowane medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. W spotkaniu uczestniczył też Zbigniew Siwiński, członek stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”, mieszkający na stałe w Białymstoku. Zaproszeni goście podzielili się z młodzieżą wspomnieniami. Spotkanie prowadziła Ewa Rogalewska – kierownik Referatu Wystaw, Wydawnictw i Edukacji Historycznej OBEP. Spotkanie odbyło się w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych nr 1 w Białymstoku, uczestniczyło w nim ok. 100 uczniów z pięciu szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych. Tyle oficjalnie promocyjnego tekstu w Internecie na stronie Żydowskiego Instytutu Historycznego. Jak wyglądają kontakty petentów z tą pracownicą:

Przy wnioskach o rentę p. Grubowska wymienia dokumenty jakie należy przedłożyć:

Oświadczenia świadków, dokumenty potwierdzające pobyt w getcie, metryki urodzenia etc.

Niekiedy to nie wystarczy, p. Grubowska stwierdza za krótki pobyt w getcie, lub skąd wiadomo, czy to wszystko jest prawda ( metryki, zmiana nazwisk – okupacyjne – Kowalski – żydowskie Grynberg). Piętrzące się góry przed nieszczęsnym petentem, przeżywającym po latach następną traumę hitlerowską. Często p. Grubowska żali się przed petentem, że w Żydowskim Instytucie Historycznym zarabia tylko 500 PLN miesięcznie, a gdy petent nie reaguje, wstaje i kończy urzędowanie. Niekiedy odkłada słuchawkę, rozmowy telefoniczne rozpoczyna od „no”, gdy nie wie, lub nie chce wiedzieć. Kończy rozmowę bez do widzenia – przerywając połączenie. Czasami petent słyszy, że nie jest „naszym człowiekiem”, czasem o jakości środowiska w którym przebywa, etc. Co załatwia sprawę pozytywnie?

- kolesie,

- polecanki typu „załatw”

- polecanki „Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu”, wtedy bez konieczności jakichkolwiek dokumentów,

- być może reakcja petenta na niskie zarobki p. Grubowskiej.

Zorganizował administracyjnie i roboczo getto. Wprowadził 12-to godzinny dzień pracy. Pracowało ok. 95% dorosłych. Wyznaczał z Judenratem do wywózki (eksterminacji) poszczególne osoby, grupy wiekowe lub całe rodziny z dziećmi. W getcie funkcjonowała żydowska administracja: policja i sądownictwo, szkolnictwo, poczta (Judenpost – Litzmannstadt-Getto), opieka zdrowotna i socjalna. Działał dom kultury, gdzie odbywały się przedstawienia teatralne i występy muzyczne (m.in. słynnego chóru Hazomir).

SPOLACZALI ŻYDZI NA ARYJSKICH PAPIERACH CZ.II Działalność żydowskich konfidentów Gestapo z grupy Lonka Skosowskiego, i innych siatek żydowsko–niemieckich agentów, rychło przyciągnęła uwagę AK, zarówno na szczeblu Komendy Głównej jak i lokalnym. Podobnie inne organizacje podziemne zwróciły pilną uwagę na „pracę” żydowskich konfidentów, przykładem może tu być… komunistyczne podziemie (PPR, GL potem AL), które trudno posądzać o wrogość do żydów. W dokumentach PPR (GL, czy AL) zachowały się liczne doniesienia o działalności agentów żydowskich i szkodach jakie sprowadziły. Przykładowo: „23 stycznia 1944 r. komuniści meldowali, że ich „organizacja krakowska kompletnie rozbita… Aresztowania są rezultatem kilkumiesięcznej, systematycznej pracy Gestapo”. Prowokację zorganizował żydowski konfident policji niemieckiej Diamant i jego ludzie.”(1) Działalność żydowskich konfidentów Gestapo kosztowała podziemie, wszystkie organizacje, ale szczególnie AK utratę setek jeśli nie tysięcy, działaczy i bojowników. Żydzi byli niezwykle skutecznymi konfidentami z oczywistego powodu. Każdy żyd był skazany na śmierć, schwytany od razu był tracony, żył dzięki temu, że ukrywali go Polacy, zatem dla ukrywających się żydów oddziały podziemia były niejako otwarte. Ufano ukrywającym się żydom, zakładając, że człowiek w takim położeniu nie może być zdrajcą, czy konfidentem niemieckiej tajnej policji. Niestety, w wielu przypadkach takie założenie było z gruntu fałszywe: „19 lutego 1944 r. żydowska konfidentka Gestapo zadenuncjowała komórkę AK zakamuflowaną w firmie „Auto-Sped” w Warszawie. Żołnierze konspiracji zostali zaaresztowani a następnie rozstrzelani.”(1). Infiltracja struktur podziemia przez żydowskich konfidentów Gestapo datuje się zapewnie od końca Wielkiej Akcji w getcie warszawskim, kiedy to Niemcy wywieźli 310 000 Żydów do Treblinki. Od jesieni 1942 roku setki agentów żydowskich straciło rację bytu w getcie. Przerzucano ich do miasta, na stronę „aryjską”. Mieli za zadanie ścigać i wydawać ukrywających się współbraci – żydów, ale Gestapo rychło się zorientowało się w przydatności żydów – agentów do zwalczania polskiego podziemia, podążając drogą wytyczona wcześniej przez NKWD we wschodniej Polsce latach 1939 – 1941. W okupowanej Polsce, zgodnie z „prawem” niemieckim śmierć groziła za każde wykroczenie przeciwko rządom rasy panów. Dlatego działacze, czy bojownicy podziemnych organizacji nie mieli większych oporów przed ukrywaniem żydów. I tak groziła im śmierć za to co robili, nie ma się zatem czego bać ukrywania żydów – rozumowali. Nie przypuszczali jednak, że śmierć przyjdzie do nich, i do ich rodzin, przyniesiona przez tych, którym „ratowali” życie. Gestapo rychło się zorientowało, że ścigając żydów docierają do ludzi podziemia, a co więcej, że Polacy ufają ukrywającym się żydom. I wykorzystali to odpowiednio. Straty spowodowane przez żydowskich agentów Gestapo trudne są do przecenienia. Ale w końcu dowództwo AK podjęło kontrakcję przeciwko konfidentom, w tym również konfidentom żydowskiego autoramentu. Konfidenci byli śmiertelnym zagrożeniem każdej organizacji podziemnej. Byli jak śmiercionośna dżuma, toteż zwalczano ich bezwzględnie na każdym szczeblu. W warunkach podziemia dowody agenturalnej dzielności podejrzanego było trudno zgromadzić; często wystarczało samo podejrzenie, albo splot niesprzyjających okoliczności: wystarczyło że ktoś był w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu, aby padło na niego podejrzenie, które najczęściej kończyło się pośpieszną egzekucją. Nie było litości ani czasu na wahania czy dochodzenia. I zdarzały się pomyłki. Ale przeciwnie niż w normalnych czasach lepiej było zabić niewinnego, niż pozwolić winnemu na dalszą… działalność. O wielu tych doraźnych egzekucjach czy akcjach wyrokowych dokonanych na różnych, często niskich szczebla AK nie wiedzą nawet najlepsi badacze podziemia, jak np. prof. Tomasz Strzembosz. Podobnie było z likwidacją części żydowskich konfidentów z siatki Lolka Skosowskiego. Do śledzenia agentów skierowano nastoletnich harcerzy, którzy wykonywali każde zadanie z wielkim poświęceniem. . Oto relacja Janusza W. Cywińskiego(1):

„W końcu 1942 roku nastąpiła reorganizacja harcerstwa podziemnego, Szarych Szeregów. Harcerze w wieku powyżej 17 lat przeszli do dywersji, a mój zastęp jako młodszych harcerzy, zastęp rozpoznawczy, przydzielony został do kontrwywiadu AK Okręg Warszawa jako brygada inwigilacyjna. Dostaliśmy zlecenie pilnowania lub śledzenia podejrzanych osób. Jednym z zadań była obserwacja biura handlowo-transportowego na ulicy Brackiej 22… W związku z ustaleniem tego ohydnego zbrodniczego procederu [afera hotelu Polskiego], szef kontrwywiadu AK Okręgu Warszawa, kpt. Bolesław Kozubowski, uzyskał od płk. Chruściela, późniejszego dowódcy Powstania Warszawskiego, zgodę na natychmiastowe zlikwidowanie całej szajki bez oczekiwania na wyrok sądowy, aby ratować jak największą liczbę kandydatów na tak organizowany przez Skosowskiego wyjazd do obozów zagłady. Ponieważ grupa moja przez okres kilkumiesięcznej inwigilacji poznała dobrze członków bandy, ich adresy i zwyczaje, dostaliśmy rozkaz zlikwidowania całej grupy. 1 listopada 1943 r. w restauracji na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej zastrzeliliśmy szefa bandy konfidentów Gestapo Lolka Skosowskiego. Następnie w okresie trzech dni przeprowadziliśmy likwidację 14 osób. W lokalu na ulicy Solec 70 odbywała się „odprawa” 7 członków bandy gdyśmy tam weszli. Po likwidacji zabraliśmy z mieszkania walizkę pełną papierów i dokumentów gdyż uwagę naszą zwróciły czyste blankiety tak zwanych Kennkart czyli okupacyjnych dowodów tożsamości oraz gumowe pieczątki władz niemieckich. Całość została przekazana do Archiwum, czyli referatu badawczego kontrwywiadu AK, który ustalił, że Skosowski pochodził z Łodzi, gdzie został aresztowany jako żyd. W czasie przesłuchania nawiązał kontakt z Gestapo, podjął zobowiązanie współpracy i został przeniesiony do Warszawy, gdzie otrzymał mieszkanie przy ulicy Nowogrodzkiej 31. Stworzył grupę podległych mu około 20 osób, przeważnie pochodzenia żydowskiego, świadomych swych akcji konfidentów Gestapo, pracujących dla okupanta niemieckiego za prawo do życia. Sam Skosowski szukał sobie zabezpieczenia na okres powojenny i związał się z wywiadem Gwardii Ludowej i Polskiej Partii Robotniczej, czyli dwóch organizacji kontrolowanych wojskowo i politycznie przez Moskwę. Dla nich w lokalu swoim, lokalu agentów Gestapo a za tym zupełnie bezpiecznym prowadził warsztat wystawiania fałszywych dokumentów tożsamości, który zabraliśmy. Wgląd szczegółowy w zabrane dokumenty pozwolił ustalić fakt współpracy grupy konfidentów Gestapo Skosowskiego z podziemnymi organizacjami komunistycznymi. Fakt, który nie był nam znany przed likwidacją. Nie potrafię dziś podać żadnych dowodów dotyczących rezultatów penetracji jednostek Armii Krajowej i Delegatury Rządu przez grupę Skosowskiego. Przypuszczalnie była bardzo poważna. Trzeba bowiem pamiętać, że w opinii przeciętnego mieszkańca Warszawy już sam fakt, że ktoś był z pochodzenia żydem, dawał poczucie bezpieczeństwa i pewności, że dana osoba nie mogła być konfidentem Gestapo. Członkom grupy Skosowskiego łatwo było więc penetrować organizacje podziemne. Wiadomo mi tylko, że w lecie 1943 roku Gestapo na skutek spenetrowania jednostek Armii Krajowej Obszaru Warszawskiego aresztowało prawie całą siatkę oficerów informacyjnych i oficerów Oddziału Drugiego w miejscowościach podmiejskich Warszawa. Czy były to rezultaty niezależnej akcji Skosowskiego czy też rezultaty inspiracji idącej ze wschodu, nie umiem powiedzieć. Nie ulega jednak żadnej wątpliwości, że Skosowski i jego grupa byli odpowiedzialni za śmierć wielkiej ilości Polaków, niezależnie od ich wyznania. Za to, jako zbrodniarze, zostali przez AK straceni. Niestety tożsamości kilku z nich nie zdołaliśmy ustalić, a jeden zastępca Skosowskiego Koenig uciekł do Szwajcarii i być może do dziś tam mieszka.” W ciągu trzech dni listopada 1943 roku kontrwywiad okręgu warszawskiego zlikwidował 14 żydowskich agentów Gestapo, w tym siedmiu w jednym tylko mieszkaniu na ulicy Solec 70. A w relacji jest o tym tylko jedno zdanie. Nie znamy dokładnej daty, nie wiemy kto pociągał za spust, nawet nie znamy ich pseudonimów, nie wiemy jak się to odbyło. Żołnierze AK wiedzieli o odprawie agentów – ktoś musiał zdradzić zdrajców – ktoś ich wpuścił do środka, a jak weszli mieli pewnie rozkaz zabić wszystkich w środku, może poza podwójnym agentem. Jedna sucha informacja, jak z książki telefonicznej. A tyle treści jakby się nad tym zastanowić. Godna podziwu powściągliwość. Ale jak harcerz – żołnierz AK miał się chwalić likwidacją żydów, nawet agentów Gestapo? Gdy w komunistycznej propagandzie nadal oskarżano AK o mordowanie (niewinnych) żydów i współpracę z Gestapo. Siedem osób zabitych w mieszkaniu z broni maszynowej podczas „odprawy”, to musiała być masakra a krew dosłownie bryzgała po ścianach i sufitach. Gorzej niż w amerykańskich filmie, bo na filmie widzimy farbę a to była najprawdziwsza krew. O akcji na Solcu nie znalazłem wzmianki w książce Tomasza Strzembosza pt. „Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939-1944”. A był to człowiek który strawił wiele lat życia na dokumentowanie akcji podziemia. Nawet on nie wiedział o wielu akcjach. Tomasz Strzembosz opisał w swej książce akcję likwidacyjną Leona (Lolka) Skosowskiego. Leon Skosowski został zabity 1 listopada 1943 roku przez żołnierzy kontrwywiadu Okręgu Warszawskiego AK. Tego dnia do Gospody Warszawskiej (przy Nowogrodzkiej 28) o godzinie 17-tej wkroczyło czterech żołnierzy AK uzbrojonych w pistolety i granaty. Zebranym kazano podnieść ręce do góry, a Lolka Skosowskiego zastrzelił pchor. „Janusz”2. Przypuszczalnie strzelał z bliska – AK chciało mieć pewność, że zlikwidowano groźnego agenta. Wcześniej, w lutym 1943, roku zamach na grupę żydowskich agentów wykonała grupa bojowników ŻOB-u w getcie. Leon Skosowski został tylko ranny i kontrwywiad AK wolał dmuchać na zimne. Na jesieni 1943 roku siatka Lolka Skosowskiego – autorów afery Hotelu Polskiego – złożona z żydowskich agentów rozpierzchła się. Czas żydowskich agentów na „aryjskiej” stronie się skończył. Cześć, drobną część, zlikwidowała AK, znacznie więcej zabili Niemcy. Dla gestapowców „spaleni” po aryjskiej stronie żydowscy agenci byli nie tylko bezużyteczni, ale wręcz niebezpieczni – zbyt wiele wiedzieli o sprawie hotelu Polskiego. Można śmiało założyć, że jesienią 1943 roku Gestapo zaczęło polować na swoich żydowskich współpracowników i ze zlikwidowało ich znacznie więcej niż AK. Wystawili nawet listy gończe za swoimi byłymi konfidentami, dostarczając niechcący wspaniałego dowodu ich „niezłomnej” walki z faszyzmem! Wielu żydowskich agentów Gestapo szukało schronienia…, no gdzie? A jakże! Zostali członkami PPR, wstępowali do GL i AL. Komunistyczne bojówki brały każdego, kto się zgłaszał… W komunistycznym podziemiu szukali schronienia i ocalenia przez Niemcami i AK. Po wojnie, żydowscy agenci Gestapo, którzy przeżyli, uciekli z Polski. Była to grupa która się ukrywała przez resztę wojny. I ci byli konfidenci rozpisywali się szeroko o polskim antysemityzmie. Druga grupę byłych konfidentów Gestapo stanowili ci, którzy „załapali” się do komunistycznych organizacji (bojówek). Ci z kolei, jako „weterani walki z faszyzmem”, objęli po „wyzwoleniu” często ważne funkcje w partii (PPR, PZPR) i w organach bezpieczeństwa (UB, MBP) bez oporów podejmując współpracę z sowieckim wywiadem cywilnym (NKWD) lub wojskowym (GRU). Na tej współpracy opierała się ich błyskotliwa kariera. Agent zostaje agentem, zmienia tylko mocodawców. NKWD służba żydów w Gestapo nie przeszkadzała, bowiem dobrze wiedzieli, że przewerbowany agent jest lepszy niż świeży: ma wyszkolenie i doświadczenie, no i jest na niego hak, z którego się nie urwie. Nie jest rzeczą przypadku, że sam Leon Skosowski został członkiem (wywiadu) GL i PPR. Rozsądny postępek w jego sytuacji. Za szefem podążyli jego podwładni. Jako bojownicy Gwardii Ludowej, czy Armii Ludowej i działacze partii komunistycznej (PPR i PZPR) i jej zbrojnego organu – Urzędu Bezpieczeństwa – mogli wziąć odwet na żołnierzach AK, którzy polowali na agentów Gestapo na jesieni 1943 roku. I tak się złożyło, że zdrajcy, perfidni mordercy, agenci Gestapo, którzy setkami wydawali i żydów i Polaków na śmierć, po wojnie torturowali, oskarżali i mordowali tych, którzy walczyli z Gestapo. Oskarżając ich o zdradę, o współpracę z Gestapo i – uwaga – o ANTYSMITYZM!!!! Tak to diabeł ubrał się w ornat i ogonem na mszę dzwonił. Życie jest pełne paradoksów, a dokładniej życie w Polsce jest pełne paradoksów. Warto przybliżyć powojenną błyskotliwą karierę wielu żydowskich konfidentów Gestapo. Polscy konfidenci lądowali w więzieniu lub wręcz w dole w lesie, zaś żydowskim powodziło świetnie: w partii, w Urzędzie Bezpieczeństwa, w nauce, w tzw. kulturze…. Niektórzy to porobili po wojnie kariery! Najpierw służyli nowej władzy, a przede wszystkim Sowietom. Gdy w partii zawiały przeciwne wiatry, po 1968 roku, wielu z nich wyemigrowało na Zachód, dołączając do kolegów z wcześniejszej ucieczki. Którzy umościli im miękkie gniazdka. I razem, unisono – byli żydowscy agenci Stalina i Hitlera, szyją nam szatę zwierzęcego antysemityzmu. W tym wrzasku i steku podłych kłamstw szukają ukrycia prawdy o swojej współpracy nie z UB, bo tego się nie wstydzą i nie wypierają, ale z Gestapo i współdziałania w zagładzie własnego narodu. Większość żydów ukrywała się. Mowa jest o nielicznej, ale niezwykle hałaśliwej grupie. I niezwykle wpływowej. Ci ludzie – żydowscy agenci Gestapo i NKWD – nie mieli nic do stracenia a wszystko do zyskania. Tak się składa, że ci, co mają najwięcej na sumieniu najgłośniej krzyczą oskarżając innych. Jak ten złodziej, który wskazując Bogu ducha winnego sąsiada krzyczy: łapać złodzieja…!!! By sam nie został złapany, jako złodziej. Stara jak świat zasada… Łatwo zauważyć, iż nastąpiło całkowite odwrócenie sytuacji. Zdrajcy stali się bohaterami, bohaterowie zdrajcami i zbrodniarzami, konfidenci szlachetnymi, prawi konfidentami, złodzieje uczciwymi, a uczciwych oskarżano o kradzież. I trwa to po dziś dzień, bo i dziś prawda nie może się przebić do świadomości społecznej pozostając wiedzą nielicznych. Zdrajcy, konfidenci i agenci: Gestapo i NKWD, i ich potomkowie, chodzą w glorii, żyją w dobrobycie i szacunku, i dorabiają na rzucaniu oskarżeń na swoje ofiary, zaś bohaterowie walki z totalitaryzmem, i ich potomkowie żyją, w biedzie i wciąż muszą się tłumaczyć, ze nie są tacy źli jak o nich mówią ci pierwsi. I się nie wytłumaczą. Nie mają szans, bowiem na koniec, naturalną rzeczy koleją byli konfidenci uznali się dobrych, bo wybrani byli od urodzenia. A skoro żydowscy konfidenci są dobrzy to ich przeciwnicy muszą być źli. Taka jest dialektyka postępu. Warto o tym pamiętać czytając książki rozmaitych epigonów żydowskich agentów Gestapo i/lub NKWD którzy nadal rozpisują się o rzekomych zbrodniach AK, czy Polaków, wobec żydów. Którzy piszą, że harcerze szpiclowali ukrywających się żydów, a AK ich zabijało. Że Polacy mordowali żydów… W tych opiniach jest trochę prawdy. Ten wpis jest na to dowodem. Harcerze istotnie śledzili ukrywających się żydów, a bojownicy AK ich likwidowali. Prawie tak jak w tych książkach. Mała, a raczej wielka, różnica: chodziło tu o żydowskich agentów Gestapo. Zabijano ich nie dlatego, że byli żydami, ale dlatego, że byli agentami Hitlera lub Stalina. Stare żydowskie powiedzenie mówi: pół prawdy to całe kłamstwo. A w tych opowieściach nie ma nawet pół prawdy.

I warto zapytać, co oni, albo ich rodzice czy dziadowie robili w czasie wojny? I co zrobili aby przeżyć? Jaką cenę zapłacili inni? Ilu ludzi wydali? Ilu zginęło Polaków i Żydów, aby oni przeżyli…? Ile ludzkich istnień kosztowało ich życie? I pytanie na koniec, lecz nie najmniej ważne: jakie prawo mają agenci i konfidenci hitlerowskiej Służby Bezpieczeństwa (SD – Sicherheitsdienst, Służba Bezpieczeństwa, której częścią było tzw. Gestapo), PRLowskiej Służby Bezpieczeństwa i stalinowskiego NKDW, którzy wiernie wysługiwali się obu totalitaryzmem, oraz ich potomkowie, do wystawiania certyfikatu moralności swoim ofiarom, którzy nieugięcie walczyli o wolność: naszą i waszą?

http://www.bibula.com/?p=30398

PRZYPISY:

http://chodakiewicz.salon24.pl/81001,lonek-skosowski-koniec-zydowskich-kolaborantow-gestapo lub http://www.glaukopis.pl/pdf/9-10/Glaukopis_9-10_Strach_sie_bac.pdf

Tomasz Strzembosz „Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939-1944” PIW, 1983

http://niepoprawni.pl

Transseksualizm w popkulturze i nauce. Postępowcy oswoją kolejną chorobę psychiczną? Poprawna politycznie prasa nurtu głównego przedstawia transseksualistów, takich jak np. posłanka na Sejm VII kadencji Anna Grodzka, jako osoby normalne, zdrowe i “postępowe”. Ani słowem nie wspomina się, że międzynarodowe normy medyczne kwalifikują transseksualizm jako silne zaburzenie psychiczne polegające na pragnieniu bycia kimś innym, niż się jest w rzeczywistości. Kliniki i szpitale psychiatryczne na całym świecie są wypełnione ludźmi, którzy uważają się za kogoś innego, niż są w rzeczywistości. Znanym środkiem satyrycznym stosowanym w filmach komediowych jest pokazywanie “wariata” uważającego się np. za Napoleona, Nelsona, Kościuszkę czy Cezara (np. komedia polska “Kalosze szczęścia” z 1958 roku). Jednak postać transseksualisty nigdy nie była nośnikiem treści komediowych. Wręcz przeciwnie. Kino od samych swoich początków ukazywało osoby o zaburzeniach identyfikacji płciowej jako zagrożenie dla społeczeństwa. Wystarczy wspomnieć klasykę tego gatunku – film Alfreda Hitchcocka pt. “Psychoza”. Słynny reżyser największych w historii thrillerów czuł osobliwy wstręt i nieukrywany strach wobec transseksualistów. Ukazał ich pod potworną maską Normana Batesa – transseksualisty chorobliwie zdominowanego przez despotyczną matkę. Przez lata Hollywood starało się być postępowe i w wielu sprawach kryć pod maską poprawności politycznej. Ale nie w stosunku do transseksualistów. Nakręcony w 1971 roku film pt. “Dr. Jekyll and sister Hyde” rozpoczął lawinę produkcji ukazujących ludzi pragnących zmienić płeć jako dewiantów i psychopatów zdolnych w celu zaspokojenia swojego chorobliwego ego do największych zbrodni. Szczytowym osiągnięciem tego ponurego gatunku były dwa filmy oparte na powieściach Thomasa Harrisa – „Milczenie Owiec” (1990) oraz „Czerwony Smok” (2001). Jak widać, nawet ślepo posłuszne nowym trendom i nadgorliwie postępowe środowisko filmowe wyczuwało w transseksualizmie czające się zło, chorobę i aspołeczne zboczenie. A co mówi o tym zjawisku Światowa Organizacja Zdrowia? W międzynarodowej klasyfikacji chorób i problemów zdrowotnych WHO traktuje transseksualizm jako zaburzenie tożsamości płciowej z listy zaburzeń psychicznych i zaburzeń zachowania. Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (APA) klasyfikuje transseksualizm jako chorobę psychiczną umieszczoną na liście „Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders”. Dlaczego uważa się, że osoby transseksualne mogą stanowić potencjalne zagrożenie dla swoich bliskich, otoczenia lub dla samych siebie? Odpowiedź na to pytanie daje nam definicja zamieszczona choćby na stronie Wikipedii: „Transseksualizm charakteryzuje się trwałym dyskomfortem psychicznym, aż do stanów depresyjnych i myśli samobójczych z powodu posiadanych cech płciowych, odczuwanych jako nieodpowiednie, trwałym zaabsorbowaniem chęcią pozbycia się posiadanych cech płciowych i nabycia w ich miejsce cech płci odmiennej”. Czy stany depresyjne i falowo nachodzące myśli samobójcze są niebezpieczne dla otoczenia? Sięgnijmy na chwilę do książki Rafała Skowrona pt. „Charakterystyczne cechy w działaniu wielokrotnych zabójców” – materiału naukowego zaprezentowanego podczas konferencji z dziedziny kryminalistyki zorganizowanej przez Wydział Prawa Uniwersytetu Rzeszowskiego: “Zabójcy spontaniczni (the spree killers) to najtrudniejsza do opisania grupa zabójców wielokrotnych. Czyny popełniane przez takich sprawców mają charakter sytuacyjny. Są one uwarunkowane stanem psychicznym oraz aktualnym nastrojem przestępcy”. Ostatnie zdanie może odnosić się do omawianego zjawiska. W Polsce i Europie rozpoczyna się spontaniczny i nieprzemyślany proces “otwarcia i akceptowania” osób o zaburzeniach osobowości, kwestionujących własną płeć. Przykładem tego może wybór osoby przedstawiającej się w polskim parlamencie jako Anna Grodzka. Pragnę jednak przypomnieć, że jedynym krajem na świecie, w którym transseksualizm przestał być zaliczany do zaburzeń psychicznych, jest Francja. Rzeczpospolita Polska ma obowiązek uznawać osoby transseksualne za chore psychicznie. Jak to się ma do powierzonego p. Annie Grodzkiej mandatu posła na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej? Ustawa o ochronie zdrowia psychicznego z dnia 19 sierpnia 1994 r. w art. 2 p.1/1 wskazuje, że “osobom z zaburzeniami psychicznymi [przysługuje dostęp do] wielostronnej i powszechnie dostępnej opieki zdrowotnej oraz innych form opieki i pomocy niezbędnych do życia w środowisku rodzinnym i społecznym”. W zasadzie każdy jawny transseksualista, w tym poseł Grodzka, powinien w Polsce ex officio zostać uznany za osobę chorą psychicznie. Dlaczego? Ponieważ zaburzenie osobowości u transseksualistów jest stałe i nieodwracalne. W miarę upływu czasu u ludzi tych nasilają się stany depresyjne, skłonności do samookaleczeń, agresji wobec otoczenia oraz samobójstw. Dlatego potrzebna jest im stała, całodobowa pomoc specjalistyczna. Polskie prawo nie zabrania osobom transseksualnym wyboru do parlamentu. Prawdziwym kuriozum jest fakt, że nasze ustawodawstwo dopuszcza ludzi uznanych z definicji za chorych psychicznie do stanowienia prawa…

Pawel Lepkowski

Jedna trzecia terytorium Rosji staje się bezludna. Pustkę wypełnią Chińczycy? Moskwa nie ma wciąż koncepcji zagospodarowania Dalekiego Wschodu. Jeżeli sytuacja ta się nie zmieni, to jest tylko kwestią czasu, gdy rolę gospodarza tego regionu przejmie od niej ktoś inny. Życie nie znosi bowiem próżni, a bogactwa, które kryje ta część Rosji, warte są zachodu. Jeżeli nic się nie zmieni, to wkrótce jedna trzecia terytorium Rosji stanie się bezludna! Taki wniosek można wysnuć z wizyty premiera Dymitra Miedwiediewa w Dalekowschodnim Okręgu Federalnym (DFO), który właśnie zajmuje ponad 30 proc. terytorium Federacji Rosyjskiej. Na spotkaniu we Władywostoku z gubernatorami obwodów wchodzących w skład DFO Miedwiediew przyznał, że władze centralne nie zajmowały się dostatecznie rozwojem Dalekiego Wschodu, a miejscowe nie są w stanie wygenerować wystarczających środków często nawet na zaspokojenie podstawowych potrzeb, nie wspominając o rozwoju. Miedwiediew wyliczył co prawda, że w ramach Celowych Programów Federalnych centrum w ciągu minionych pięciu lat wydało na rozwój Dalekiego Wschodu 300 mld rubli i doda 110 mld w najbliższych dwóch latach, ale jego wywody skwitowano kwaśnymi uwagami. DFO liczy 6,2 mln km2. W przeliczeniu na kilometr kwadratowy inwestycje centralne wyniosły mniej niż 50 rubli. Suma ta jest zupełnie symboliczna, a jej faktyczny efekt można przyrównać do wrzucania kamienia do głębokiej studni… Exodusu ludności z okręgu centralne inwestycje nie zatrzymały. W ciągu ostatnich 20 lat liczba jego mieszkańców spadła z 8 do 6 milionów! Dla zilustrowania problemu wystarczy nadmienić, że w Kraju Chabarowskim, o powierzchni 787,6 tys. km2, mieszka niespełna półtora miliona ludzi! Obwód Amurski ma 363,7 tys. km2, a liczy niespełna milion mieszkańców. Żydowski Obwód Autonomiczny zajmuje 36 tys. km2, a ma 150 tys. mieszkańców. Mieszkańcami wielu obszarów są już tylko dzikie zwierzęta, głównie niedźwiedzie. Rosyjski Daleki Wschód znajduje się pod coraz większą presją Chin. Nad Amurem, po rosyjskiej stronie granicy, widać drewniane wioski, których mieszkańcy obserwują zbudowane po chińskiej stronie miasta z trzydziestopiętrowymi gmachami ze szkła i aluminium, podświetlane w nocy, wokół których krążą auta najlepszych marek. Przesłanie adresowane przez chińskie wieżowce, zbudowane tuż przy granicy, do mieszkańców rosyjskich regionów jest proste. Jeżeli nie chcecie mieszkać w Chinach, to się stąd wynoście! Jest tylko kwestią czasu, kiedy zaczniemy marsz na północ. Chińskie forpoczty w rosyjskich regionach już są obecne w postaci handlarzy, „mrówek”, robotników pracujących na czarno, a także w coraz większym zakresie legalnie. Rosyjskim regionom zaczyna po prostu brakować rąk do pracy. Ich niedobór według ocen ekspertów, już stanowi barierę uniemożliwiającą rozwój gospodarczy Dalekiego Wschodu. Według agencji ratingowej RIA-Rating, jest to szczególnie widoczne w takich regionach DFO jak Czukotka, Żydowski Obwód Autonomiczny i obwód magadański. W każdym z nich w gospodarce pracuje mniej niż 100 tys. ludzi. Antoni Mak

"Czas podjąć walkę o prawdziwą, wielką duchem Polskę. Inne państwo w tej części Europy, zważywszy na potencję sąsiadów ze Wschodu i Zachodu, istnieć nie może. Albo Polska będzie wielka, albo przestanie istnieć. Nie stać nas nawet na średniość. To będzie zadanie dla Waszego pokolenia. Jesteście je winni również cieniom tych, którzy zginęli w nierównej walce w pierwszych latach po zakończeniu II wojny światowej." Śp. Dariusz Ratajczak, polski historyk z Opola.

Sowieckie kłamstwo (Tuska) Premier przykrywa swoją odpowiedzialność za świadomą współpracę z Władimirem Putinem przeciwko prezydentowi RP kłamstwem najbardziej bezczelnym, zapierającym dech. Jest to prostym skutkiem tej współpracy. Skala odpowiedzialności za tragedię, jest tak wielka, że jedyną drogą zachowania władzy wydaje się ta właśnie, do której zaprasza Władimir Władimirowicz i zbudowany przez niego model rządów. Premier Donald Tusk 19 października 2011 r. złożył zeznania w Prokuraturze Okręgowej Warszawa-Praga, która prowadziła śledztwo ws. „ewentualnych nieprawidłowości podczas organizacji wizyt premiera i prezydenta w Katyniu”. Prokuratura śledztwo umorzyła, wskutek czego mogliśmy poznać zeznania odtajnione na wniosek oskarżycieli. Premier zeznał, że o tym, iż Lech Kaczyński chce wziąć udział w uroczystościach katyńskich, dowiedział się z mediów – już po tym, jak „pojawiła się informacja o planowanym spotkaniu w Rosji szefa rządu z Władimirem Putinem” (czyli w lutym 2010 r.). Tymczasem, jak zauważyli nawet dziennikarze TVN-u, prokuratorzy z warszawskiej Pragi ustalili, że najbliżsi współpracownicy premiera znali plany prezydenta już w styczniu.

Kluczowa obecność Putina Prokuratorom nie udało się uzyskać od premiera odpowiedzi na pytanie, dlaczego po rozmowie z Putinem w lutym nie skontaktował się z Lechem Kaczyńskim bądź nie polecił swoim współpracownikom, by uzgodnić wspólną politykę Polski ws. wizyty w Katyniu? Prokuratorzy uzyskali za to następujące dwie ważne deklaracje szefa polskiego rządu: „Moją intencją było uniknięcie przede wszystkim jakichkolwiek nieporozumień z tytułu uczestnictwa najwyższych przedstawicieli władz polskich podczas uroczystości 70. rocznicy Zbrodni Katyńskiej. Do dnia katastrofy nie miałem żadnego sygnału, aby prezydent bądź ktoś z jego kancelarii kwestionował sekwencję spotkań, tj. mojego spotkania z premierem Putinem, a następnie udziału prezydenta w uroczystościach”. I druga – w odpowiedzi na pytanie, czy premier przyjąłby zaproszenie Putina, wiedząc o tym, że w uroczystościach chciałby również wziąć udział prezydent Kaczyński: „Decyzję, aby przyjąć zaproszenie ze strony premiera Putina ja bym przyjął, niezależnie jaką miałbym wiedzę o udziale pana prezydenta. Kluczowa dla interesów Polski była obecność premiera Putina w Katyniu”. Na koniec premier wyraził przekonanie (podaję za TVN-em): „że pomiędzy nim a Lechem Kaczyńskim nie było konfliktu w sprawie odrębnych wizyt w Katyniu. Co więcej, zdaniem Tuska zaproszenie go przez Putina i ustalenie wspólnej wizyty na 7 kwietnia pomogło w przygotowaniach odrębnej wizyty prezydenta trzy dni później.
No, chyba pomogło.

Kłamstwo niezwyczajne Przepraszam, że raz jeszcze cytuję znane już dokumenty. Wciąż jednak trudno otrząsnąć się z wrażenia. Zetknięcie z kłamstwem tak jawnym, tak wyzywającym, tak pysznym w swojej bezkarności – jest poruszającym doświadczeniem. To nie jest „zwyczajne kłamstwo polityka, takie, jakiego przykładem może być hasło wyborcze współkierowanego przez Donalda Tuska Kongresu Liberalno-Demokratycznego, który w wyborach 1993 r. obiecywał „milion nowych miejsc pracy”. Tam była tylko bezczelna, kłamliwa obietnica. Tu mamy do czynienia z kłamstwem dotyczącym zdarzeń, które już nastąpiły. Były one obserwowane przez wszystkich tych, którzy interesują się choć w minimalnym stopniu polityką. Prezydent Kaczyński nie leciał pierwszy raz do Katynia. Pierwszy raz natomiast za jego kadencji, w kwietniu 2010 r., przypadała okrągła (70.) rocznica zbrodni na Polakach, której upamiętnieniu prezydent Kaczyński poświęcał zawsze – w odróżnieniu od premiera Tuska – uwagę. Udawać, że zamiar wyjazdu prezydenta na uroczystości katyńskie w kwietniu 2010 r. był jakąś niespodzianką, można tylko za cenę zaprzeczenia oczywistości. W istocie rzeczy już od grudnia 2009 r. najbliższy współpracownik Tuska, szef jego kancelarii Tomasz Arabski, prowadził rozmowy z przedstawicielami Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa ministra Andrzeja Przewoźnika w sprawie przygotowań do wizyty w Katyniu, a jednym z głównych scenariuszy był wspólny w niej udział premiera i prezydenta. I już wtedy Arabski został ostrzeżony przez ministra prezydenckiego Mariusza Handzlika o próbie rozgrywania przez Putina konfliktu wewnątrzpolskiego organizacją wizyty w Katyniu. Ta gra była widoczna już wcześniej, podczas organizacji wizyty premiera Putina na Westerplatte w związku z uroczystościami 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Tak się złożyło, że miałem okazję w tym czasie przeprowadzić obszerną rozmowę z prezydentem Lechem Kaczyńskim (publikowaną później w „Arcanach. Warto przytoczyć jego komentarz do tamtej sytuacji: „Moskwa grała teraz wyraźnie w taki sposób, by nie było tego strasznego prezydenta Kaczyńskiego w czasie obchodów 1 września w Gdańsku: albo będzie Kaczyński, albo przyjedzie Putin. Na szczęście tego Tusk nie dał sobie narzucić, by Moskwa decydowała, gdzie w kraju wolno być prezydentowi, a gdzie nie. Tak to mogło być w 1944 czy 1945 r.”. Jakże prezydent naiwnie nie docenił Donalda Tuska… W 2010 r. szef polskiego rządu nie miał wątpliwości: „Kluczowa dla interesów Polski była obecność premiera Putina w Katyniu”. W samej rzeczy, to dla interesów imperialnej Rosji Putina kluczem do Warszawy była zgoda polskiego premiera, by uznać, że to oni dwaj – Putin z łaskawie dopuszczonym do konfidencji Tuskiem – lepiej rozumieją i realizują „polski interes” od demokratycznie wybranego prezydenta Rzeczypospolitej. Premier Tusk jasno stwierdził, że prezydent, konstytucyjnie odpowiedzialny za interesy polskiego państwa, nie ma w tej sprawie nic do gadania. I starał się to udowodnić sposobem (nie)przygotowań do tej drugiej, „gorszej” wizyty w Katyniu – tej z 10 kwietnia.

Poniżenie Przykrycie odpowiedzialności za świadomie wybrany scenariusz współpracy z Władimirem Putinem przeciwko prezydentowi RP – kłamstwem najbardziej bezczelnym, zapierającym dech (na chwilę) nawet dziennikarzom TVN-u – jest prostym skutkiem tej współpracy. Skala odpowiedzialności za tragedię, zapewne przez Donalda Tuska niezakładaną, jest tak wielka, że jedyną drogą zachowania władzy wydaje się ta właśnie, do której zaprasza Władimir Władimirowicz i zbudowany przez niego model rządów. Fundamentem tego modelu jest aksjomat: władzy nie możemy oddać za żadną cenę. Potencjalnie groźne dla systemu jednostki można wyeliminować. Dla reszty jest kłamstwo. Ale nie byle jakie, tylko takie, którego przyjęcie poniża, obezwładnia. Takie, jakie np. zaprezentowano Polakom na drugą rocznicę tragedii smoleńskiej: pokazano nam wypucowany wrak tupolewa. Czy staranne umycie wraku jest zgodne ze standardami dochodzenia w sprawie przyczyn katastrofy? Oczywiście nie jest. Jest skandalem, jeszcze jednym poniżeniem dla rodzin ofiar, dla państwa polskiego. Ale oto służące „pojednaniu” media i ich polskie ofiary są w stanie wykrztusić: no, nie, nic się nie stało; wrak nie ma już znaczenia dowodowego… Spotkałem nawet jeszcze lepszy przykład poniżającego zakłamania w tej sprawie: jeden z dziennikarzy sztandarowej gazety „pojednania” stwierdził po pokazie lśniącego bielą wraku, że on nie widzi, żeby został umyty… Zaprzeczyć oczywistości, zaprzeczyć świadectwu własnych zmysłów, własnej, najświeższej choćby pamięci, najbardziej elementarnej logice, najprostszym wymogom zdrowego rozsądku w kojarzeniu faktów – o to właśnie chodzi. To jest istota pedagogiki sowieckiego kłamstwa. Tak „wychowane” społeczeństwo czuje wstręt do samego siebie – z powodu gwałtu, jaki faktycznie musi zadawać swojej godności, przyjmując TAKIE kłamstwo. Trzeba społeczeństwo wtedy zachęcić, by ten wstręt przeniosło na tych, którzy są prawdziwymi ofiarami, na tych, którzy odważyli się myśleć inaczej.

Wina ofiar Nie trzeba było długo czekać. Zaraz po ujawnieniu szokujących zeznań premiera Tuska funkcjonariusz jego partii z Wrocławia podrzucił mediom nowy trop: to Lech Kaczyński jest oprawcą – on zmuszał ludzi, by wsiadali do jego samolotu i lecieli do Katynia na tę samobójczą (jednak, jak się okazuje, zabójczą) misję… Żadne dowody w tej sprawie już nie będą miały znaczenia. Ani to, że to marszałek Sejmu Bronisław Komorowski zwracał się do Kancelarii Prezydenta z prośbą o udostępnienie miejsc w tupolewie posłom i senatorom, chcącym wziąć udział w tak wyjątkowej uroczystości patriotycznej, ani to, że dla dziesiątków osób ten lot, ta okazja była po prostu spełnieniem ich marzeń, albo – inaczej – elementarnego poczucia obowiązku patriotycznego. Tak, to ofiary są winne. Ofiara = morderca.
Gdyby ktoś myślał inaczej, to przecież mamy demokrację, wybory, będzie mógł się wypowiedzieć. Żeby jednak nie było wątpliwości, sztuki udanych wyborów będzie nas uczył Władimir Czurow, szef Centralnej Komisji Wyborczej Federacji Rosyjskiej, odznaczony właśnie przez prezydenta Putina Orderem Aleksandra Newskiego za sprawnie przeprowadzone akcje wyborcze w Rosji. W Moskwie po owych akcjach trudno szukać człowieka bardziej skompromitowanego niż Czurow – ale, rzecz jakże charakterystyczna, Polska zaprosiła tego właśnie specjalistę, by wyszkolił nasze komisje wyborcze. Edukacja polityczna przez poniżanie, przez obrażanie zdrowego rozsądku, przez systematyczną podłość – trwa. Dopóki nie poradzimy sobie z problemem odpowiedzialności za katastrofę smoleńską – będzie trwała.

Andrzej Nowak

Źródło: Gazeta Polska Codziennie

niezalezna.pl (2012-07-15 )

ZOB. TAKŻE:

Szokujące kłamstwo Sikorskiego – wywiad z prof. Andrzejem Nowakiem

Z prof. Andrzejem Nowakiem, historykiem, rosjoznawcą i sowietologiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Bogusław Rąpała Możemy mówić o przełomie, komentując wizytę prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa w Warszawie? - Jeśli słowo “przełom” do czegoś pasuje, to do przełamania granic przyzwoitości w zakłamywaniu rzeczywistości. Stopień hipokryzji w czasie tej wizyty może oszałamiać. Rozmowy towarzyszącej tej zorganizowanej z bizantyjskim przepychem wizycie wskazują raczej na jednostronny charakter realizacji rosyjskich interesów: Rosja faktycznie przejmuje kontrolę nad handlem gazem z Polską. Chodzi konkretnie o zmianę statutu spółki EuRoPol Gaz, kluczowej dla tego handlu, i oddanie jej pod kontrolę Gazpromowi. Również samo dopuszczenie przez stronę polską do rozmów na temat zastąpienia łącznika energetycznego między Polską a Litwą, związanego z projektem budowy litewskiej elektrowni atomowej, łącznikiem z projektem rosyjskiej elektrowni atomowej w Kaliningradzie jest wydarzeniem, które może doprowadzić do realnego, bardzo niebezpiecznego “przełomu”, czyli całkowitego uzależnienia energetycznego Polski od Rosji.

Do tego dochodzą haniebne wypowiedzi polskich polityków w kwestiach historycznych, jak chociażby ministra Radosława Sikorskiego dla “Gazety Wyborczej”, w której stwierdził: “Mamy w stosunkach polsko-rosyjskich obustronną wrażliwość na ból drugiej strony. Dzisiaj potrafimy przyznać, że w latach 20. w polskiej niewoli zmarło z chorób tysiące żołnierzy Armii Czerwonej. To także spory postęp”. - Zagadnienia historyczne służą raczej do przykrycia istotnych kwestii gospodarczych i kwestii najistotniejszej dla godności państwa polskiego, jaką jest sprawa katastrofy smoleńskiej i prowadzonego śledztwa. Polska ustami ministra Sikorskiego przyjęła wykładnię historii, jaka funkcjonuje w postsowieckiej propagandzie od wielu lat. Dotyczy ona rzekomej równowagi win historycznych między Polską a Rosją w XX w. i wspólnego dochodzenia do bilansu owych krzywd. Minister Sikorski na jednej szali położył zbrodnię katyńską i tragiczny los jeńców sowieckich w polskiej niewoli w 1920 roku. Szokujące i przełomowe jest także to, że minister Sikorski zasugerował, jakoby w Polsce w ciągu ostatnich dwóch lat szalało coś w rodzaju kłamstwa “antykatyńskiego” negującego prawdę o losie jeńców sowieckich z wojny 1920 roku, na wzór faktycznie występującego na masową skalę w Rosji kłamstwa, negującego zbrodnię katyńską. Niestety, to kłamstwo podtrzymuje wciąż także stanowisko rządu rosyjskiego, przypomniane dwa tygodnie temu w opinii ministerstwa sprawiedliwości Federacji Rosyjskiej wydanej dla Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Wypowiedź polskiego ministra zdaje się zrównywać rzekomy poziom zakłamania historycznego i win moralnych współczesnego społeczeństwa polskiego z poziomem zakłamania historycznego i win moralnych propagandy postsowieckiej. Nie mam wątpliwości, że te słowa będą z satysfakcją cytowane w rosyjskich mediach w następującym tonie: nareszcie Polacy przyznali, że mieliśmy rację; Polacy są takimi samymi zbrodniarzami jak Stalin (jeśli w ogóle popełnił on jakąkolwiek zbrodnię).

Czy ta wizyta zmieni coś w sposobie prowadzenia śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej? - Sprawdzianem elementarnie dobrych intencji strony rosyjskiej byłoby przywiezienie przez prezydenta Miedwiediewa resztek materialnych śladów katastrofy smoleńskiej. Rosjanie już właściwie ogłosili wyniki swojego śledztwa. Skoro wiadomo, do jakich wniosków doszli, to jaki jest powód przetrzymywania przez nich poćwiartowanego wraku polskiego samolotu, czarnych skrzynek czy telefonów satelitarnych elit politycznych i wojskowych państwa polskiego? Uważam to za jednoznaczny wskaźnik braku dobrej woli strony rosyjskiej. A może tchórzliwości strony polskiej? Przygnębiająca jest pozycja petenta przyjmowana w tej sprawie przez władze polskie. Do Polski przyjechał również prokurator generalny Federacji Rosyjskiej Jurij Czajka, który oficjalnie prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej i w całości je kontroluje. W tym samym dniu, w najbardziej opiniotwórczej amerykańskiej gazecie “The Washington Post” ukazał się artykuł z wezwaniem rządu amerykańskiego do niewpuszczania takich ludzi jak prokurator Czajka na teren USA. To wezwanie do sankcji wobec przedstawicieli prokuratury rosyjskiej ze względu na ich skrajnie nierzetelny, polityczny i niemający nic wspólnego z cywilizowanymi zasadami praworządności sposób postępowania. Prokurator Czajka odpowiada przecież nie tylko za śledztwo smoleńskie, ale także za wszystkie najbardziej kompromitujące śledztwa polityczne w Rosji: w sprawie śmierci Aleksandra Litwinienki i Anny Politkowskiej oraz nowy proces Michaiła Chodorkowskiego. To właśnie on jest autorem szalenie “oryginalnej” tezy, zgodnie z którą szyjący spodnie w obozie pracy przy granicy z Mongolią były rosyjski miliarder odpowiada za śmierć otrutego polonem w Londynie płk. Litwinienki. To jest poziom wiarygodności partnerów, dla których wznosiliśmy bramy triumfalne w czasie wizyty prezydenta Miedwiediewa i którym powierzyliśmy odnalezienie prawdy na temat katastrofy smoleńskiej. Dziękuję za rozmowę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
808 809
808
How to Make a Solar Cell id 808 Nieznany
20369 808 9
(11) Transfer i integracja 2id 808 ppt
808 Wyklad 1 Polityka rachunkowosci
INSTRUKCJA OBSŁUGI CAR KEYS MICRO CAMERA 808, 809 PL
808
808
808 Wyklad 1 Polityka rachunkowosci
808
arkusz Jezyk polski poziom p rok 2005 808
Dz U z 2013r poz 808 cennik
808
808
arkusz Jezyk polski poziom p rok 2005 808 MODEL
808

więcej podobnych podstron