Ciepła woda zdrowia doda P. Aleksandra Stanisławska napisała w "Rzeczpospolitej" tekst "Powodzie na fali gorąca", po którym widać, że jednak wierzy ekologom-katastrofistom. Tak nawiasem: jeszcze niedawno straszyli nas oni, że Polska stepowieje: obecnie straszą nadmiarem wód. To dobry znak... Przy okazji Autorka przyznaje oczywistość, o której trąbię od lat; chodzi o wyjaśnienie dlaczego w IX wieku, gdy na Grenlandii nie było lodowca i rosły oliwki, nic nie zalało Europy - czym straszą "ekolodzy"? "Kiedy rośnie stężenie gazów cieplarnianych, wzrasta też temperatura w atmosferze. Dzięki temu może ona pomieścić więcej pary wodnej (również będącej gazem cieplarnianym), która unosi się wraz z masami powietrza, formując masywne chmury. Badacze obliczyli, że kiedy temperatura powietrza przy powierzchni Ziemi wzrasta o jeden stopień Celsjusza, w atmosferze przybywa 2-3% pary wodnej".
Otóż to! Temperatura rośnie, lodu trochę ubywa, ale pary trochę przybywa... Żadna katastrofa nam nie grozi! JKM
Przetransgenderowanie Jak już pisałem, wizyta w Nowej Marchii, na Ziemi Lubuskiej i Łużycach (bo z kawałków tych historycznych ziem posklejane jest województwo lubuskie) wypadła znakomicie. W ogóle jest regułą, że dobrze nas przyjmują tam, gdzie dominuje SLD - bo UPR-WiP nie jest konkurencją dla SLD, tylko dla PO i PiSu. A jeśli ludzie glosują gdzieś na SLD to raczej z rozpaczy – bo bardzo nie lubią tych dwóch pseudo-prawicowych partyj...
Zacząłem od Gorzowa - który wbrew nazwie nie jest „wielkopolski”, bo nigdy w Wielkiej Polsce nie był. Owszem: Nowa Marchia powstała częściowo na ziemiach przejętych od Wielkopolski - przeciwko czemu Wielkopolanie nie za bardzo protestowali, bo Askańczycy zakładali ją na bagnach nadnoteckich, a oddzielała Wielkopolskę od napastliwych Pomorzan - ale akurat nie dotyczy to terenu Gorzowa. Duża część mieszkańców chce więc zmiany tej nazwy – i ja ich rozumiem: udzielanie autografów sygnowanych „Gorzów” jest o wiele prostsze i szybsze, niż autografów oznaczonych: „Gorzów Wielkopolski”... Zwłaszcza, jak trzeba ich złożyć paręset. Na spotkaniu w dobrze nabitej sali hotelu „FADO” (słuchaczy nie liczyłem – ale PAP, gazety i radio podają liczby: „ponad 200”, „250” i „300”; a – i raz jeszcze za wspaniałą organizację dziękuję kol. kol. Mateuszowi Kowalczykowi i Piotrowi Zielińskiemu - a i za całość organizacji kol. kol. Stanisławowi Biedzie i Rafałowi Zapadce!) przyjęcie było nad wyraz życzliwe – ale w dyskusję włączyła się miłośniczka ciężkiej pracy dla kobiet. Każdemu socjaliście wiadomo, że tow. Hitler orzekł autorytatywnie „Arbeit Macht Frei” - i tego trzeba się trzymać. Co prawda tow. Adolf akurat kobiet tak bardzo do roboty poza domem nie zaganiał – ale przecież jakiś postęp musi być? Jak za Hitlera i Stalina pracowało 20% kobiet – to dziś powinno już pracować 80%, bo, jak też wiadomo, z powodu mechanizacji i komputeryzacji grozi nam bezrobocie, więc do jego zwalczania potrzebna jest nowa armia – najlepiej kobiet właśnie. Próbowałem tej Pani dobrotliwie wytłumaczyć, że głupio jest ważącej 50 kg kobiecie kazać tachać 50-kilowe wory – a ważącemu 100 kg facetowi kazać operować dwu-gramową igłą... I wtedy Ona przerwała mi tryumfalnie: „A wcale nie! Bo już weszły w życie przepisy, że i mężczyznom nie będzie wolno nosić ciężarów większych, niż 25 kg, więc szanse są równe!” Sala się roześmiała – a ja wewnętrznie zmartwiałem. Następnym krokiem będzie niewątpliwie specjalne odżywianie mężczyzn (dieta wegańska na początek?) by nie byli silniejsi od kobiet. Aplikowanie hormonów niedorostu, by nie byli od kobiet wyżsi. Połykanie jaj tasiemca (to najnowsza, ekologiczna, walka z nadwagą!) by nie byli od kobiet ciężsi. I jakichś ogłupiaczy, by nie byli od kobiet mądrzejsi. Na początek wystarczy nakaz, by oglądali seriale telewizyjne nie krócej, niż kobiety – ale jak to nie pomoże, to ONI pewno coś wynajdą... Jak jest „chemiczna kastracja” to czemu nie „chemiczna feminizacja”? A może tylko zakazywanie nauki matematyki i fizyki? Gdy „transgenderowca”, który przeszedł operację przerabiającą go na kobietę, pytano, czy nie było to bolesne, ten – a właściwie już „ta” - odparła krygując się po kobiecemu: „Tak trochę...”. „Gdy piersi Pani rosły?” - „Nie, jak mózg mi się kurczył...”. By uniknąć oskarżeń o seksizm z całą mocą poświadczam: wielkość mózgu nie ma nic wspólnego z inteligencją. Np.słoń ma mózg cięższy, niż koliber – a to koliber o wiele sprytniej wciska się w każdą szczelinę. A w ogóle to średnia różnica wagi między mózgiem mężczyzny i kobiety to tylko 200 gram JKM
Bez wódki nie da rady Po sieci krąży zapis środowych „Faktów po Faktach” TVN 24, w których prowadzący Kamil Durczok, rozmawiając z Palikotem (czy raczej już „byłym Palikotem”), zdradza objawy „filipińskiej grypy”. Kiedy ostatni raz równie niewyraźnie mówił w Radiu Maryja nieżyjący już polityk PiS, Monika Olejnik uznała to do tego stopnia za wydarzenie tygodnia, że problem jego trzeźwości omawiano przez pierwszy kwadrans jej audycji (choć był to tydzień, w którym m.in. premier ogłosił wejście do strefy euro w roku 2011). Zdrowie Durczoka jak na razie aż takiej troski kolegów po fachu nie budzi. Może dlatego, że dopiero co inny gwiazdor TVN 24 Jarosław Kuźniar szczerze, jak przystało na prowadzącego show „X Factor”, zwierzył się ze swojego problemu alkoholowego pismu „Viva”. Kuźniar, jak wyjaśnił, nie może zasnąć bez wypicia na wieczór butelki wina (co tłumaczy jakość jego porannych produkcji antenowych) i wprawdzie podejrzewa się o alkoholizm, ale nie ma czasu z tym nic robić, a zresztą to mniejszy problem, niż gdyby usypiał się butelką wódki (0,75 l wina – ok. 100 g czystego alkoholu, 0,5 l wódki – 200 g). Można z tego wysnuć wniosek, że w takim aparacie niezależnego i obiektywnego dziennikarstwa po prostu nie idzie pracować na trzeźwo. Tymczasem Zbigniew Hołdys wyleciał z „odzyskanego” tygodnika „Wprost”. Dopóki jeździł po pisowcach, był super, ale gdy w felietonie ośmielił się skrytykować marszałka Niesiołowskiego i samego premiera Tuska, redaktor Lis felieton zdjął. Zgodnie z credo, które ogłosił niegdyś publicznie, że „swołoczy opluwającej wielkiego Polaka” wolność słowa nie przysługuje – a czyż Tusk nie jest wielkim Polakiem? Pogratulujmy Hołdysowi przynajmniej, że wciąż ma szansę zachować zdrową wątrobę. RAZ
21 lutego 2011 Skradzione mienie rozdysponować wśród swoich ofiar... to jest współczesne państwo w którym żyjemy. Europejskie są podobne, albo jeszcze gorsze. .Rozdysponowują co ukradli- i jeszcze im systematycznie mało.. Dlatego systematycznie rosną podatki, żeby móc systematycznie rozdysponowywać. A potem znowu ukraść..
Właśnie szykuje się kolejna kradzież… Uczelnie będą kształcić młodzież w nowym zawodzie. Chodzi o asystenta rodziny. Nowy wiekopomny pomysł ingerujący w rodzinę. Zgodnie z rządowym planem Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, asystenci rodzinni będą zatrudnieni w każdej gminie.. Znowu przybędzie gminnych etatów niezależnych - od istniejących już - pracowników socjalnych, zwanych bezpieką socjalną. To ci , co stoją za odbieraniem dzieci rodzicom.. I oddają państwu, jako swojemu dobroczyńcy, który im płaci za to niecne zajęcie.. Znowu będzie więcej krzywdy niż dotychczas socjalistyczne państwo biurokratyczne wyrządzało ludziom.. Nowi funkcjonariusze gminni - nowe problemy dla polskich rodzin. Jakby mało było tych, co do tej pory.. Asystenci rodzinni- jak sama nazwa wskazuje - będą zajmowali się rodzinami. Będą asystować rodzinie, bo rodzina bez gminnego asystenta na etacie gminnym może sobie nie poradzić, wobec rosnących kosztów życia, tworzonych oczywiście przez soc-państwo.. W Krakowie już teraz działają tacy” specjaliści” W ramach unijnego projektu” Pora na aktywność”, prowadzonego od trzech lat przez Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej. Asystent, uczestnicząc w codziennym życiu rodziny, na razie uczestnicząc przez kilkadziesiąt godzin w miesiącu. Ale jak zwykle- w miarę doskonalenia socjalizmu rodzinnego- ilość godzin może się zdecydowani zwiększyć.. W ostateczności będzie mógł zamieszkać na stałe w rodzinie. Żeby urzędnik - asystent miał oko na. podległą mu rodzinę. Taki asystent rodzinny może zwrócić rodzicom uwagę, że zbyt dużo dają soli swoim dzieciom i może im to zaszkodzić, bo od soli wzrasta ciśnienie w organizmie. Tak twierdzi propaganda, bo na przykład moja mama jest wyjątkiem.. Używa soli od ponad 80 lat, a ciśnienie ma w normie.. Jej sól ni zaszkodziła. Ale to jest powtarzam wyjątek.. Reszcie sól szkodzi! Biała śmieć- obok cukru, białego proszku i państwowej służby zdrowia.. Tym sposobem mogą kopalnię w Wieliczce i Bochni doprowadzić do bankructwa.. Ale nie jest to ważne wobec ideologii ingerencji w rodzinę.. W takim Nowym Yorku, tamtejsi radni zakazali używania soli mieszkańcom miasta- to dlaczego asystent rodzinny nie może tego zrobić? Zresztą w takiej Ameryce to już zupełnie powariowali. W stanie Ohio nie wolno bez zezwolenia władzy, zabijać much w promieniu 160 stóp od kościoła.. U nas asystent rodzinny będzie mógł muchy zabijać, jeśli podpisze zobowiązanie wobec Stowarzyszenia Poszanowania Praw Much, że będzie robił to humanitarnie.. Wszystkie muchołapki powinny być natychmiast polikwidowane, nie wspominając o mucholepie. Jak ona biedna musi tam cierpieć umierając z głodu? I te poklejone nóżki? Taki asystent może zasugerować rodzicom udział w wywiadówce szkolnej, jeśli wcześniej je lekceważyliśmy- taki rodzaj naganiacza wywiadówkowego. Może także. wytłumaczyć jak należy używać danych lekarstw, żeby rodzina się nie potruła, mimo istnienia Ministerstwa Zdrowia , które przecież dba o nasze zdrowie . Taki asystent rodzinny będzie mógł również przekonać rodziców, że warto robić badania profilaktyczne.. Czy to nie piękne? Tylko za pensję pobieraną z budżetu gminy, w której będzie „ pracował”. Nie wiem czy w przyszłości taki asystent rodzinny, nie będzie mógł zastąpić seksualnie jednego z rodziców.. Czy nie będzie asystentów męskich i żeńskich? To wszystko w przyszłości, na razie cieszmy się z tego co nadchodzi. .A nadchodzi apokalipsa gminno- rodzinna. - Dlaczego owca jest najsmutniejszym zwierzęciem na świecie? - Bo jej” mężem” zawsze jest baran.. W Międzyzdrojach, zanim pojawią się asystenci rodzinni, tamtejsi mieszkańcy stali, obowiązani są do umieszczeniu na swoim domu hologramu oznaczającego, że sprawy podatku klimatycznego i sprawy podatku od nieruchomości – są uregulowane. Bo podobno straszna” szara strefa” w tych Międzyzdrojach.. Mieszkańcy nie chcą płacić podatków, a to przecież taka przyjemność- tym bardziej, że systematycznie podatki rosną.. Tak jak w całym kraju , a przecież Międzyzdroje są częścią III Rzeczpospolitej i tam też obowiązuje wyzysk podatkowy ustanowiony przez biurokrację państwową pospołu z „wybrańcami narodu”, zgromadzonymi w Sejmie i Senacie. Wczoraj można było obejrzeć sobie ”bezpłatnie” to miejsce na Wiejskiej, gdzie zapadają kluczowe- jeśli chodzi o nasz los- decyzje. Tam uchwalają i przegłosowują namiętnie i demokratycznie , ścigają się oraz wzajemnie, kto więcej i dalej przegłosuje, kto więcej złego zrobi nam i naszym dzieciom- przyssani do cycka Rzeczpospolitej. 2000 osób obsługi i 560 wybranych przez skołowany naród posłów i senatorów.. Naród ich wybiera- a ONI działają przeciw narodowi.. A naród zadowolony i pogodny, chodzi sobie zwiedzać ten przybytek, ciągając dzieciarnię nieświadom, że to właśnie tam, knuje się przeciwko niemu.. To jest majstersztyk! Budują więzienie dla nas, naszych dzieci i wnuków, i nawet pozwolą nieświadomym więźniom pooglądać sobie cele, w których nasi nadzorcy podejmują decyzje przeciw nam.. Łącznie z celą plenarną i kolumnową. Gdzie pozorują tzw. komisje śledcze, które niczego nie wyjaśniają, tylko krzewią gadulstwo demokratyczne.. Dzień otwarty - dla masy nieświadomych niczego- niewolników, którzy w tym dniu, mogą sobie pochodzić i popatrzeć.. Jak tam pięknie i czysto? A ile zła tam narobią?- tego właśnie a pierwszy rzut oka nie widać. Należałoby przejrzeć owoce demokracji wyrosłe z licznych głosowań.. Wtedy włos niewolnikom zjeżyłby się na głowie.. Może chwyciłby za broń… Tam właśnie wprowadzają socjalizm, bo jak twierdził Michał Bakunin;” Wolność bez socjalizmu to niesprawiedliwy przywilej”(????) Bo socjalizm to ”Nienawiść przebrana w szaty miłości i wierząca na dodatek szczerze, że jest miłością”. Tak przynajmniej uważał pan Mirosław Dzielski, zmarły na początku ”przemian” liberał.. To znaczy przemielili socjalizm moskiewski - na europejski.. Ciekawe, czy „ gwiazdy” przyjeżdżające do Międzyzdrojów i zaznaczające swoją obecność poprzez odbicie własnej dłoni w Alei Gwiazd- płacą podatek klimatyczny? Bo na pewno na razie nie płacą go mieszkańcy Wrocławia, gdzie modne są tzw. single, czyli ludzie którzy wybrali samotność z własnej woli Ładne, młode kobiety wybierają samotność Czy to nie jest dramat?. Po prostu życie w wielkim i ładnym mieście bardziej im odpowiada, do czego oczywiście mają jak najbardziej prawo.. Ale czy mają prawo domagać się zmiany w programie rządowym „ Rodzina na swoim”, żeby w ramach tego programu- jako single- dostawali również dopłaty do zaciągniętych kredytów na mieszkanie? Myślę, że wątpię.. Nie dość, że dopłaty do zaciągniętych kredytów z budżetu państwa są niemoralne, bo dlaczego jedni, którzy kredytów nie biorą, mają dopłacać innym- którzy chcą być” młodymi, wykształconymi z wielkich miast” i kredyty biorą. Niech biorą, ale na własny rachunek.. i do tego w ramach programu” Rodzina na swoim”.. Czy życie jako singiel to już jest rodzina???? I jeszcze czują się dyskryminowani.. (????) W obecnym ustroju wszyscy jesteśmy dyskryminowani.. Bo to jest taki ustrój! Jednym się zabiera - a innym daje: czy to nie jest dyskryminacja? A cała ta demokracja sejmowa i większościowa – to nie jest dyskryminacja? Dyskryminacja jednostki, którą demokracja ma w przysłowiowej d….e…” Jednostka niczym- jednostka zerem”- tak twierdził samobójca Majakowski, wielki orędownik, wielkich przemian rewolucyjnych.. No cóż.. Skradzione mienie rozdysponować wśród swoich ofiar- taka jest istota demokratycznego państwa prawnego , rzecz jasna urzeczywistniającego zasady społecznej sprawiedliwości. Do d….y- z taką sprawiedliwością! WJR
Telefony W filmie „Syndrom katyński” jest jeden ciekawy fragment, który być może do tej pory przeszedł nie zauważony. Chodzi mi o migawki z materiału Wiśniewskiego (oryginał jest, przypomnę, tutaj http://www.youtube.com/watch?v=YQUCTbg8rio),
które to migawki są o tyle intrygujące, że zawierają dźwięki... telefonów komórkowych. Na filmie Wiśniewskiego nie słychać żadnej komórki – owszem, jest szum, są ptaki, oddech montażysty i jego wypowiedzi, a potem głosy strażaków, klaksony i syreny, ale przecież żaden telefon się NIE odzywa. Natomiast na ruskim filmie, zauważmy, rozdzwaniają się na pobojowisku komórki (http://www.youtube.com/watch?v=1G3GX2eoM80&feature=player_embedded#at=53
od sek. 50-tej materiału do 01'07'').
Proszę sobie ten fragment obejrzeć – robi wrażenie, robi je tym większe, że Wiśniewski, jak pamiętamy, podkreślał, że nie widział ciał, foteli ani żadnych rzeczy pasażerów. I podkreślał, że była „potworna, zwyczajna cisza, jak po katastrofie”. W takiej martwej, głuchej ciszy nie sposób byłoby nie wychwycić dzwoniących telefonów. Montażysta nigdy w żadnym z wywiadów o telefonach nie wspominał (http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE&feature=related). Jak się możemy domyślić, domontowanie dźwięków komórek w „Syndromie katyńskim” do ścieżki dźwiękowej filmu Wiśniewskiego służyło w ruskim filmie uwiarygodnieniu Siewiernego jako „miejsca wypadku”. Telefony na Siewiernym miał zaś słyszeć pierwszy strażak
http://www.fakt.pl/-quot-W-ciszy-dzwonily-tylko-telefony-quot-,artykuly,84175,1.html,
A. Muramszczikow, który podzielił się swoimi dramatycznymi przeżyciami z „Moskiewskim Komsomolcem” - ten strażak, co kokpitu nie widział (może niedokładnie się rozglądał, bo przecież kokpit później jednak był?): „– Widzieliśmy tylko dwa duże fragmenty samolotu - skrzydła i część kadłuba z wypuszczonym podwoziem. Silniki leżały oddzielnie. Nie było wiadomo, gdzie był kokpit i salon samolotu – wszystko rozpadło się na drobne fragmenty. Szczątki maszyny i ciała były pokryte zawiesiną - mieszanką popiołu i kurzu – relacjonuje. – Nie było słychać ani krzyków, ani jęków. W złowieszczej ciszy w kieszeniach zabitych dzwoniły tylko telefony komórkowe – słychać było poloneza Ogińskiego, pełnego wigoru krakowiaka – wspomina Muramszczikow. I dodaje, że jako pierwszego zidentyfikowano księdza – po odzieży i pozłoconym krzyżu na szyi”. Niestety, akurat tych dzwonków nie słychać na filmie „Syndrom katyński”, więc niezbyt dokładnie skoordynowano przekaz, a przecież można było zadbać, by było słychać i poloneza, i krakowiaka, i nawet mazurka Dąbrowskiego. Trudniej może byłoby na filmie znaleźć w tym błocie, w które co chwilę wpada Wiśniewski, te komórki, z których odzywają się te dzwonki, no ale czy wszystko trzeba ludziom pokazywać? Czy nie wystarczy im zasugerować? A nawet zasuflować? Strażak zresztą jasno nam tłumaczy, że komórki dzwoniły „w kieszeniach zabitych”. Można by też przy okazji przeprowadzić eksperyment i np. umieścić jakąś komórkę w kałuży lub właśnie w błotnisku i spróbować się z nią z innego telefonu połączyć. Kiedyś mojemu znajomemu komórka wpadła do wody i nie za bardzo się potem nadawała do użycia, ale może w Rosji jest z komórkami inaczej? Oczywiście, gdyby komórki w błocie na Siewiernym dzwoniły, to by znaczyło, że pasażerowie zdążyli je przed upadkiem samolotu uruchomić. Jak jednak by im się to udało, skoro nie wiedzieli, że dojdzie do wypadku, a ten miał się wydarzyć w przeciągu paru sekund? Logowali się z pobojowiska? Ale jak, skoro „wsie pogibli”? Tak czy tak dobrze, że przezornie schowali je do kieszeni, by ruscy strażacy potem mogli te komórki usłyszeć. Polska prokuratura stwierdziła, że aż 19 telefonów działało, gdy doszło do tragedii – czy jednak ustaliła, GDZIE te telefony zostały uaktywnione? Czy zlokalizowano miejsce ich uruchomienia? Czy też nie warto tego sprawdzać, bo to oczywiste?
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110202&typ=po&id=po04.txt
FYM
Rotszyldowie inscenizują rewolucje w Tunezji i Egipcie by zniszczyć islamskie banki na wschodzących rynkach płn.-afrykańskich Rothschilds Stage Revolutions in Tunisia and Egypt To Kill Islamic Banks In Emerging North African Markets
http://www.puppet99.com/?p=126
Fragment / tłumaczenie Ola Gordon
W ciągu ostatniej dekady Tunezja przeszła zwiększającą się liberalizację gospodarczą: Raport o Konkurencyjności Globalnej Światowego Forum Ekonomicznego z lat 2010-2011, uznał ją za najbardziej konkurencyjny kraj w Afryce, oraz ulokował na 32 miejscu ekonomicznie najbardziej konkurencyjnych krajów na świecie. Duże populacje muzułmańskiej Afryki Północnej dają ogromne możliwości biznesowe dla bankowości islamskiej i innych firm. Wbrew powszechnemu przekonaniu, finanse świata są kontrolowane przez prywatne „banki centralne,” podszywające się pod federalne banki rządowe w prawie każdym kraju na świecie. Choć jest to starannie strzeżoną tajemnicą, większość udziałów w bankach centralnych jest w posiadaniu Rotszyldów i ich współpracowników. Z bardzo małym wkładem ze strony rządu, gospodarki Tunezji, Egiptu, Jemenu, Jordanii i Algierii, są ściśle kontrolowane przez banki centralne Rotszyldów i ich Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Islamskie banki wcinały się w zyski Rotszyldów na Bliskim Wschodzie, ponieważ nie naliczają odsetek (prawo szariatu), rosną bardzo szybko wśród ludności muzułmańskiej, oraz (w tej katastrofalnej sytuacji gospodarczej) są bardziej stabilne niż banki zachodnie. Choć jest to bardzo dobra rzecz, że ludzie są wolni od tyranii dyktatorów, oni również potrzebują być wolni od tyranii ekonomicznej kontroli i zniewolenia. Odpowiednie moralne pytanie brzmi: Czy środki uświęcają cel?. Zięć obalonego prezydenta Tunezji, Sakher El Material, otworzył pierwszy Tunezji islamski bank, Zitouna Bank, w dniu 26 maja 2010 roku. Zitouna Bank jest pierwszym bankiem w regionie islamskiego Maghrebu [Afryka Północna]. Bank był pierwszym krokiem w kierunku nowego programu prezydenta Ben Ali z szeroko zakrojonymi reformami, pt. „Tunezja, biegun dla usług bankowych i regionalnego centrum finansowego,” które osłabiłby siłę i zyski Banku Centralnego Tunezji (prywatnej własności Rotszyldów i ich współpracowników). […]
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Depopulacja – czyli ostateczne rozwiązanie kwestii nadmiaru Gojów O depopulacji mówią politycy, dyskutuje się o niej na forum ONZ. Mówią o niej członkowie królewskich rodzin panujących (np. w UK), mówią o niej magnaci medialni, mówią giganci gospodarki. O planach depopulacji mówi się szczególnie wiele w kręgach ideologów NWO. Zajmuje się tą problematyką Grupa Bilderberga i Komisja Trójstronna. [No i co z tego? Dla przeciętnego Polaka jest to i tak brednia, a dla "wykrztałconych" - kolejna teoria spiskowa - admin]
Niezależnie od nich także i internet pełen jest tekstów poświęconych depopulacji.
Przy okazji dyskusji o depopulacji zderzają się ze sobą dwa główne i przeciwstawne sobie stronnictwa. Pierwsze z nich, reprezentowane przez depopulatorów związanych z NWO argumentuje, że ludzi jest o wiele za dużo, że stanowią oni obciążenie dla ekosystemu Ziemi i dlatego należy ludzkość zdepopulować. Drugie stronnictwo udowadnia, że przy zastosowaniu odpowiednich metod agrarnych Ziemia jest w stanie wyżywić 20 miliardów ludzi, a nawet i więcej, i dlatego nie widzą oni potrzeby ani zmniejszania przyrostu naturalnego, ani ograniczenia populacji ludzi. Pierwsze stronnictwo powodowane jest chciwością i zachłannością. Ubzdurali sobie oni, że zasoby naturalne Ziemi powinne być ich własnością. Nadmiar Gojów, którzy z tych zasobów także korzystają, postrzegają oni jako zagrożenie ich własnych interesów i ich uzurpacyjnego „bezpieczeństwa surowcowego”. Drugie stronnictwo natomiast traktuje Ziemię jako planetę stworzoną wyłącznie dla ludzi. Naturalnie, że Ziemia jest w stanie wyżywić dziesiątki miliardów ludzi. Tylko, że na takiej Ziemi zabraknie kiedyś miejsca dla innych Bożych stworzeń – czyli dla żyjących na wolności zwierząt. Niekontrolowany rozrost ludzkości doprowadzi do tego, że w naturalnym środowisku nie będzie kiedyś miejsca dla większości dzikich zwierząt. Ucieszą się z tego natomiast szczury i karaluchy, które żyją w „symbiozie” z ludźmi, a raczej z ich żywnością. Dla mnie osobiście Ziemia poorana polami uprawnymi, plantacjami, sadami, ale pozbawiona stepów, sawann, dżungli i dzikich naturalnych lasów będzie planetą ponurą i ubogą. Czy jest jakiekolwiek rozsądne wyjście z tego dylematu? Są ludzie, którzy wojny uważają za „naturalną” metodę kontroli populacji. Jest to oczywistą bzdurą. Mimo ogromnej ilości wojen ostatniego tysiąclecia, a nawet ostatniego stulecia, liczba ludności ciągle wzrasta. Fenomen ten wiąże się gwałtownym wzrostem przyrostu naturalnego po każdej wojnie. Przyrost ten z nawiązką kompensuje wojenne ubytki. Ideolodzy NWO już dawno zauważyli ten związek i dlatego w ich planach depopulacyjnych wojny przestały się liczyć. Jeśli je prowadzą, to w celu zdobycia nowych terenów. W sprawie depopulacji postawili oni na głód i choroby. Intensywnie też pracują nad doprowadzeniem większości populacji Gojów do bezpłodności. Alternatywą dla takich działań depopulacyjnych byłaby jedynie rzeczywiście globalna wojna, prawdziwa apokalipsa (o jakiej marzą np. Lubawiczerowie), a w której celowo i planowo wymordowano by ponad 6 miliardów ludzi. Póki co, na razie depopulacja wdrażana jest głodem i medycyną. Nie jest przypadkiem, że oficjalna tzw. medycyna na pełnych obrotach opracowuje metody manipulacji kodu genetycznego ludzi, że pracuje nad ulepszaniem metod sztucznego zapładniania, a nawet nad klonowaniem. Te metody rozrodu bydła ludzkiego-Gojów zastąpią w przyszłości metody naturalne. Goje będą mogły wprawdzie nadal kopulować ze sobą, ale będąc bezpłodnymi nie będą w stanie w niekontrolowany sposób się rozmnażać. Jedną z metod przerabiania Gojów w biologiczne cyborgi będzie metoda manipulacji czerwonych krwinek. Pisze o tym Bazarmedyczny: Zauważcie, że mogą do krwinki czerwonej wsadzić dokładnie wszystko!!!!!!!!!!!! a krwinka czerwona jest przecież jak najbardziej swoistą strukturą w organizmie, wejdzie prawie wszędzie i we wszystko (z wyjątkiem kilku fizjologicznych barier – o ile nie są uszkodzone toksynami i chorobami ), i nigdy nie wywoła żadnej odpowiedzi negatywnej jako sama krwinka – z natury rzeczy służy dobrym celom i organizm to wie !!!!!!!!!!!!! Jak diaboliczny jest to pomysł – żeby posłużyć się erytrocytem !!!!!!!!!!!!!!!!!!!
http://bazarmedyczny.wordpress.com/2011/02/02/163/
Realizowane obecnie już od lat „stare”, jak i nowo wdrażane działania i technologie mają za zadanie sprowadzenie ilości Gojów do poziomu zaplanowanego przez przyszłych władców i właścicieli świata. Najczęściej w tym kontekście pada cyfra 500-700 milionów sztuk ludzkiego bydła roboczego. W celu zrealizowania tego programu Mędrcy Syjonu świadomie sprowadzają na ludzkość głód. Głód zabija bezpośrednio. Narzędziami do wywoływania głodu są m.in:
- Manipulacje pogodą i wywoływane klęski żywiołowe przy pomocy HAARP-a.
- Wywoływanie kryzysów gospodarczych i związana z tym drożyzna cen żywności.
- Zmniejszanie areału gruntów rolnych przeznaczonych na uprawę żywności poprzez naciski na produkcję np. biopaliw.
- Wywoływanie lokalnych wojen, rewolucji, buntów, zatargów plemiennych. Jest to powiązane zawsze ze spadkiem produkcji rolnej, a w konfliktach zbrojnych powiązane jest z niszczeniem infrastruktury rolniczej i bezpośrednim niszczeniem upraw i żywności. Dodatkowo głód powoduje osłabienie organizmów ludzkich, a to z kolei powoduje nasilenie się występowania w takiej populacji wszelkich możliwych chorób. Chorych „na raty”, w zakamuflowany sposób, dobijać się będzie tzw. nowoczesną medycyną. Głównym zadaniem zachodniej medycyny jest bowiem wypisywanie recept na trucizny zwane lekarstwami. Niszczeniu zdrowia Gojów służą między innymi:
- Zachodnia „medycyna” zwalczająca naturalne metody leczenia.
- Trucizny zwane lekarstwami, dodatkowo tzw. szczepienia ochronne, a nawet tzw. profilaktyka (u kobiet robiących systematycznie kontrole przy użyciu mammografii gwałtownie nasila się częstotliwość występowanie raka piesi wywoływanego napromieniowaniem ich właśnie podczas mammografii).
- Codex Alimentarius.
- GMO.
- Chemtreils.
- Stress (amerykanizacja życia społecznego – silniejszy wygrywa. Ponadto mobbing, strach przed bezrobociem, strach przed terroryzmem, strach przed nagłaśnianymi „pandemiami itp.)
- Szkodliwy model żywnościowy propagowany przez WHO.
- HAARP wpływający nie tylko na katastrofy „naturalne”, ale i na fizjologię żywych organizmów.
- Smog elektromagnetyczny (promowanie telefonów komórkowych).
- I wiele wiele innych dodatkowych czy pomocniczych a celowo wywoływanych czynników.
Główna rola w prowadzonej już depopulacji przypadnie oficjalnej zbrodniczej medycynie, Codexowi A, oraz GMO. W ich przypadku nie tylko mają one wpędzać Gojów w choroby i skracać długość ich życia. Mają także uszkodzić ich genetykę czyniąc ogromną większość z nich bezpłodnymi. A wtedy na plan wejdzie „nowoczesna” medycyna z jej genetyczną inżynierią. Jej zadaniem będzie produkcja nowego bydła roboczego – silnego, durnego i posłusznego.
Taki los zaplanowali Gojom Mędrcy Syjonu. Jest jeszcze inna metoda naturalnej kontroli populacji. Nie jest ona związana ze świadomym mordowanie ludzi i z wpędzaniem ich w choroby. Ponadto stosując ją pozostałoby na Ziemi wiele miejsca dla wszystkich innych Bożych istot – a więc dzikich zwierząt. Metodą tą jest po prostu zwykły… dobrobyt. Nie jest przypadkiem, że w państwach o wysokim poziomie życia materialnego masowo występuje zjawisko ujemnego przyrostu naturalnego. Tak więc metodę tę można wykorzystać do naturalnej kontroli liczby mieszkańców Ziemi. Wystarczy tylko zlikwidować bandycki system finansowy ograbiający ludzkość i odebrać banksterom to wszystko, co w ciągu ostatnich wieków nam zagrabili. W ciągu jednej generacji możliwe jest stworzenie i zapewnienie na całym świecie, nawet w głodującej Afryce, wygodnego i dostatniego życia. Już to tylko spowoduje, że drastycznie spadnie przyrost naturalny. Nie będzie więcej konieczne wydzieranie naturze kolejnych terenów pod rozrastające się osiedla ludzkie i plantacje żywności. Jeśli to pozytywne zjawisko wzmocnione będzie odpowiednią edukacją, istnieje duża szansa na naturalne ustalenie się liczebności ludzkości (nie za dużo, nie za mało), z wystarczającą ilością miejsca dla dzikiej przyrody. Mówiąc o edukacji mam naturalnie na myśli edukację prawdziwą, a nie odmóżdżanie Gojów udające edukację, z jakim mamy do czynienia w tak zwanym „wolnym świecie”.
Cezary Gmyz o Turowskim: "Został "ukadrowiony wstecznie". A wsteczne ukadrowienie stosowano wobec szczególnie zasłużonych" Dziś ma ruszyć proces Tomasza Turowskiego, człowieka, który z ramienia polskiej dyplomacji przygotowywał wizyty premiera i prezydenta w Katyniu, 7 i 10 kwietnia ubiegłego roku. Tygodnik "Uważam Rze" ujawnia szczegóły jego kariery w PRL i III RP. Jak przypomina "Rzeczpospolita", proces lustracyjny Tomasza Turowskiego, do niedawna ambasadora tytularnego RP w Moskwie, wszczęto na wniosek IPN. Instytut podejrzewa, że zataił on informację o swojej szpiegowskiej przeszłości. W grudniu 2010 r. "Rz" ujawniła, że Turowski co najmniej od połowy lat 70. działał jako "Orsom" – wtyczka komunistycznego wywiadu w Watykanie. SB wysłała go do zakonu jezuitów. Oprócz meldunków z Rzymu przekazywał też informacje o opozycji w Polsce i przeciwnikach komunizmu we Włoszech i Francji. Do dyplomacji III RP trafił w 1993 r. Był jednym z głównych organizatorów wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu (jako łącznik między MSZ a ówczesnymi urzędnikami Kancelarii Prezydenta). 10 kwietnia był na lotnisku w Smoleńsku, kiedy doszło do katastrofy prezydenckiego samolotu. Z MSZ odszedł, gdy "Rz" ujawniła jego przeszłość. Przebieg kariery szpiegowskiej Turowskiego opisuje w dzisiejszym wydaniu "Uważam Rze" Cezary Gmyz. Dziennikarz ujawnia wiele dokumentów z archiwum IPN i relacjonuje rozmowy z kilkunastoma informatorami, którzy zetknęli się z Turowskim w ostatnich 35 latach. W jawnych aktach znajduje się jednak dokument, który może przesądzać o wyniku procesu. Nie pochodzi z archiwum IPN. To wypełniony osobiście, odręcznie przez Turowskiego wniosek emerytalny do Zakładu Emerytalno-Rentowego MSWiA o resortową emeryturę. Turowski własnym podpisem poświadcza, że do wywiadu wstąpił w marcu 1973 r. Porównanie tego z zachowanymi zapisami ewidencyjnymi dowodzi, że Turowski jako pracownik wywiadu PRL został "ukadrowiony wstecznie" (bo jako funkcjonariusza zarejestrowano go trzy lata później). A wsteczne ukadrowienie stosowano wobec szczególnie zasłużonych oficerów bezpieki. "Rz" ustaliła również, że Tomasz Turowski był przesłuchiwany 2 grudnia 2010 r. w wojskowej prokuraturze okręgowej w sprawie katastrofy smoleńskiej. Nie pytano go o związki ze służbami specjalnymi, bo wniosek lustracyjny do sądu IPN sformułował dwa tygodnie po tym przesłuchaniu. Ciekawe linki:
2. Tylko u nas: pełny zapis rozmowy radiowej z udziałem Tomasza Turowskiego, 12 kwietnia 2010 r.
3. Warto rozmawiać, Funkcjonariusz SB w służbie III RP?
4. Więcej tekstów na temat Tomasza Turowskiego na portalu wPolityce.pl
Sil/ab
Roman Graczyk - „Cena przetrwania. SB a Tygodnik Powszechny”. Fragment „Tygodnik a PRL".
Rozdział pierwszy. „Tygodnik" a PRL Pisząc o roli środowiska „Tygodnika Powszechnego" w Polsce pod rządami komunistów, nie sposób pominąć kwestii periodyzacji tego rozległego okresu historycznego (1944 – 1989). Nigdy dość przypominania, że los Polaków poddanych rządom opartym o marksistowską doktrynę był znacząco inny w latach stalinowskich, inny po Październiku, a jeszcze inny po Sierpniu. Co się tyczy dziejów opisywanego środowiska, to chociaż wpisują się one w tak określony schemat, zachodzi tu jednak pewien partykularyzm. Decyduje o tym rok 1976 będący najważniejszą cezurą w dziejach politycznych (i chyba nie tylko politycznych) tego środowiska po Październiku. O ile bowiem w latach 1957 – 1976 środowisko ma swoich przedstawicieli w instytucjach PRL-u, o tyle potem, aż do 1989 roku, wymowna jest jego absencja w tych instytucjach świadcząca o dobitnej zmianie jego stosunku do polityki PZPR i do rzeczywistości PRL-u w ogóle. Zgoła inna jest też jego rzeczywista rola ustrojowa przed i po decyzji z 1976 roku. Przed rokiem 1976 środowisko popiera generalną linię polityczną dwóch kolejnych ekip sprawujących władzę: Władysława Gomułki i Edwarda Gierka, po 1976 natomiast przechodzi do faktycznej opozycji. Jednakże wbrew oryginalnej logice komunizmu w tym drugim okresie nie traci politycznego znaczenia, przeciwnie, z czasem zyskuje go coraz więcej. Zbyteczne dodawać, że to niezwykłe w ustroju komunistycznym zjawisko było możliwe tylko dzięki spektakularnemu kruszeniu się ideologii stworzonej przez Marksa i Engelsa, które w Polsce nasila się w połowie lat 70-tych. Ta osobliwość powoduje dodatkowo, że dzieje opisywanego środowiska są tak frapujące.
Niezależnie od tej ewolucji ideowej i – tym bardziej – politycznej środowiska „TP" warto zwrócić uwagę, że nawet flirtując z PRL-em, pismo Jerzego Turowicza obiektywnie było dla licznej rzeszy katolików (i nie tylko katolików) oparciem w duchowym zmaganiu się z komunizmem. Było tak, bo łatwa do zauważenia pozostawała wciąż różnica pomiędzy „Tygodnikiem" a niemal całą pozostałą prasą. Pisząc o stosunku środowiska „TP" do PRL-u, nie tracę z pola widzenia tej odmienności. W moim przekonaniu nie dzieje się jednakowoż tak, że owa odmienność kończy problem flirtu z PRL-em. Nie, ona go niuansuje. Jak już o tym była mowa we wstępie, samo istnienie ruchu „Znak" było możliwe dzięki temu, że praktyka ustrojowa realnego socjalizmu nie do końca była zgodna z jego totalitarną naturą (w łagodniejszej interpretacji komunizmu: z jego totalitarną ambicją). W Krakowie istnienie „Tygodnika", miesięcznika „Znak", wydawnictwa o tej samej nazwie i Klubu Inteligencji Katolickiej było możliwe jako wyjątek od reguły, swoista enklawa w systemie. Nie była to jednak enklawa absolutna. System domagał się, wręcz jako warunku sine qua non, uznania przez enklawę jego prawomocności. Była to trochę kwadratura koła (relatywna wolność w enklawie jako wyjątek od reguły, zaś radykalne zaprzeczenie wolności w systemie jako reguła), ale gdy na jesieni 1956 katolikom skupionym wokół „Tygodnika Powszechnego" zaproponowano taki układ, bez większych wahań weszli weń, bowiem ów rodzący się system ćwierćwolności był i tak o lata świetlne od stalinowskiej wykładni marksizmu, którą wszyscy jeszcze czuli w kościach. Jak wtedy pisał Stefan Kisielewski do Jerzego Giedroycia, uzasadniając akces tej grupy do nowej gomułkowskiej wersji Frontu Narodowego: Oczywiście nie oznaczają one [zmiany przeprowadzane przez Gomułkę – RG] likwidacji totalizmu – to sprawa na dziesiątki lat. (...) Rozsądni ludzie w Polsce są zgodni, że jeśli świat podzielił się na bloki, to miejsce nasze jest w bloku wschodnim, w sojuszu z Rosją. Ale chcielibyśmy w tym bloku wywalczyć sobie niezależność taką np. jak Tito. O to toczy się walka i w tym sensie ludzie z KC kierują się polską racją stanu, walcząc z Rosją o niezależność w ramach sojuszu. (...) Zachód nam nie daje nic ani obiecuje (...), a utrata Ziem Zachodnich byłaby końcem Polski. Zgnębione nędzą i totalizmem społeczeństwo tego nie rozumie, ale ludzie cieszący się zaufaniem winni mu to uświadomić. Dla Kisiela i jego politycznych przyjaciół było w roku 1957 oczywiste, że warto za uzyskane koncesje sporo nawet zapłacić. Większość z nich godziła się także na to, że elementem owej zapłaty będzie częściowy akces do języka komunistów, do tej swoistej marksistowskiej liturgii. Innymi słowy, było dla wszystkich jasne, że broniąc dobrostanu, a niekiedy i samego istnienia „znakowych" instytucji, trzeba będzie po trosze spełniać rolę nadzorcy z nadania komunistów pilnującego, aby wolność w enklawie trzymała się w bezpiecznych granicach Naturalnie o to, co jeszcze jest bezpieczne, a co już takie nie jest, toczyły się nieustanne spory. Zresztą granica ta nigdy nie była sztywno wytyczona, zawsze była wynikiem ścierania się arbitralnej woli Partii z opiniami i postawami rządzonych. Patrząc zaś z dłuższej perspektywy, trzeba uznać, że krąg wolności systematycznie poszerzał się. Nie był to rozwój liniowy, bowiem naturalną skłonnością systemu było dążenie do oryginalnej, stalinowskiej formy, zaś naturalną skłonnością społeczeństwa dążenie do wolności, stąd zmienne napięcie w tym układzie sił, stąd też naprzemienne okresy „przykręcania śruby" i „odwilży". Ogólny bilans tych zmagań był jednak taki, że PRL z biegiem dekad się liberalizowała.
1957 – 1976: współudział w systemie
1. Biorąc pod uwagę tę specyfikę określoną poprzez metaforę enklawy, łatwo zrozumieć, że pomiędzy kręgiem kierowniczym środowiska a jego szeregowymi uczestnikami utrzymywało się przez całe lata napięcie na tle stosunku do komunistów. Tzw. baza środowiska (większość czytelników „Tygodnika" i „Znaku", szeregowi członkowie i sympatycy Klubu Inteligencji Katolickiej) nie bardzo rozumiała niuanse linii politycznej Stanisława Stommy, natomiast niekiedy żywiołowo formułowała opinie i oceny kłopotliwe dla liderów – właśnie ze względu na ów subtelny układ, w którym ci drudzy tkwili. Szczególnie dobrze widać to napięcie na przykładzie Klubu Inteligencji Katolickiej. Trudno jest wyjaśnić, odwołując się do istniejących współcześnie przykładów, czym był KIK. Był miejscem spotkań i refleksji, gdzie odbywały się dyskusje, prelekcje, pokazy filmów (a początkowo także oglądanie telewizji, będącej wtedy nowinką), gdzie spotykano się także towarzysko (gra w szachy), uczono języków obcych, organizowano wycieczki krajoznawcze po Polsce i (rzadziej) za granicę, gdzie prowadzono także pracę formacyjną w duchu katolickim, zasadniczo w jej odmianie posoborowej (choć KIK powstał kilka lat przed Soborem). Działo się to przeważnie w formule klubowej, a więc ograniczonej do członków tego stowarzyszenia, chociaż możliwa też była formuła zebrań otwartych, ale wtedy konieczna była każdorazowa zgoda władz. Oczywiście zdarzało się, że władze takiej zgody KIK-owi odmawiały. W KIK-u jego kierownictwo na co dzień stykało się z przedstawicielami swojej „bazy" – ludźmi zwykle mniej politycznie wyrafinowanymi i nastawionymi bardziej antykomunistycznie. Notorycznie stawiali oni kłopotliwe politycznie pytania czy też wnosili kłopotliwe politycznie propozycje. Regułą postępowania kierownictwa było w takich wypadkach neutralizowanie albo też omijanie tych pytań i propozycji. Można przyjąć tę taktykę kierownictwa KIK-u za reprezentatywną dla całego środowiska, ponieważ w zarządzie stowarzyszenia nieodmiennie dominowali ludzie bardzo blisko związani z przywództwem grupy krakowskiej. W archiwum krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej znajduje się duża ilość dokumentów potwierdzających tego rodzaju napięcie. Tylko tytułem przykładu odwołam się do kilku z nich, opisujących sytuacje typowe dla problemu, o którym tu mowa. W informacji o sytuacji w KIK-u na wiosnę 1962 czytamy:
Dnia 14.III.62 r. przybył do Krakowa niejaki Lecznicki – związany ze środowiskiem miesięcznika <<Więź>> w Warszawie. Zaproponował on omówienie w czasie zebrania KIK-u w Krakowie 90-go numeru <<Więzi>>; a szczególnie artykułu zamieszczonego w tym numerze, traktującego o katolikach. Ponieważ w artykule tym cenzura dokonała dużo ingerencji, Zarząd KIK-u nie przyjął propozycji Lechnickiego [niekonsekwentna pisownia nazwiska – RG]. Obawiano się, że w swojej prelekcji umieści również momenty do których cenzura miała zastrzeżenia i wówczas mógłby ktoś postawić klubowi zarzut, że opiera swoje prelekcje na materiałach zastrzeżonych przez czynniki kontrolne". Nie wiemy, kim był ów Lecznicki vel Lechnicki ani czy działał samodzielnie, czy z inspiracji SB. Ta ostatnia ewentualność wchodzi w grę także o tyle, że mógł nim być Czesław Lechicki, wtedy już długoletni współpracownik Bezpieki, o którym wiemy, że interesował się zagadnieniami wyznaniowymi i eklezjalnymi. Wiemy też jednak, że konkretne zadania w KIK-u Służba Bezpieczeństwa wyznaczyła mu dopiero w roku 1964. Jakkolwiek by z tym było, istotna jest tu inna okoliczność: reakcja kierownictwa KIK-u na propozycję przedyskutowania na otwartym zebraniu kwestii wcześniej zdjętych przez cenzurę w zaprzyjaźnionym miesięczniku. Kierownictwo uznało, nie po raz ostatni, że tego zrobić nie wolno. Zapewne motywem tej decyzji była troska o bezpieczeństwo Klubu, sądzono bowiem, że w przypadku innej decyzji Klub byłby w taki czy inny sposób niepokojony przez władze. Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia w listopadzie 1966 r. podczas prelekcji Jerzego Zdziechowskiego (przedwojennego ministra w gabinetach Skrzyńskiego i Witosa): W ubiegłym tygodniu – informował tajny współpracownik „Magister" (Stefan Dropiowski) – odbyła się w KIK-u prelekcja byłego Ministra Zdziechowskiego na temat <<Polska – Niemcy – Europa>>. Prelegent dał przegląd stosunków Polsko-Niemieckich i Niemiecko-Europejskich od czasów Zjednoczenia Niemiec przez Bismarka do chwili obecnej. (...) W trakcie dyskusji jeden z obecnych na sali mężczyzn (zebranie otwarte) zakwestionował tezę prelegenta iż dla Polski niebezpieczne były nie tyle Niemcy same ile sojusze Niemiecko Rosyjskie na przestrzeni historii. Wywody swe dyskutant rozpoczął od Carycy Katrzyny i na zakończenie stwierdził, że pakt Ribentrop [tak w oryginale – RG] – Mołotow ułatwił Niemcom agresję na Polskę. W trakcie wystąpienia tegoż dyskutanta Wilkanowicz wielokrotnie odbierał mu głos, że mówi nie na temat. Prelegent również nie odpowiadał na pytania odbiegające od tematu.
W tym przypadku kierownictwo Klubu poczuło się zmuszone do interweniowania (z czym chyba zgadzał się i prelegent), cenzurując żywiołową wypowiedź kogoś z publiczności. Ta wypowiedź blisko korespondowała z tematem prelekcji i dziś, w wolnej Polsce, nikomu nie przyszłoby do głowy odbieranie dyskutantowi głosu w podobnej sytuacji pod pretekstem, że mówi nie na temat. Problem w tym, że działo się to nie w wolnej Polsce i trudno mierzyć zachowanie przywództwa KIK-u dzisiejszą miarą. Przywództwo KIK-u uznało – zapewne znowu z uwagi na bezpieczeństwo powierzonej sobie instytucji – w tym przypadku, podobnie jak w wielu innych, że otwarte zebranie nie może być terenem, na którym ujawnia się tak nieprawomyślna opinia. Cofnijmy się o półtora roku. Na wiosnę 1965 r. miało się odbyć w KIK-u zebranie przedwyborcze z aktualnym posłem i zarazem kandydatem na posła, Stanisławem Stommą – liderem politycznym całego ruchu „Znak". Tajny współpracownik „Olaf" (Robert Smorczewski-Tarnowski) informował: Ostatnio program <<klubu>> przewidywał w dniu 17 b.m. o godz. 19-tej zebranie członków z posłem Stommą. Zebranie zostało odwołane, a na wywieszce znajdującej się w holu <<klubu>> wpisano datę 25 b.m. Natomiast niektórym członkom wysłano zawiadomienia, gdzie data zebrania jest podana 27 godz. 19.
W związku z powyższym przeprowadziłem rozmowę z sekretarką Stommy p. Żulińską. Początkowo twierdziła ona, że terminy te są dlatego tak enigmatyczne gdyż poseł jest związany różnymi pracami sejmowymi i naukowymi w Warszawie. Jednakże w dalszej rozmowie o bardziej poufnym charakterze przyznała, iż poseł i zarząd <<klubu>> liczą się z faktem krytycznej oceny przez zebranych dotychczasowej działalności Stommy, a ponieważ zdają sobie sprawę, że: na zebraniu będą jak się wyraziła <<szpicle>> więc tego rodzaju spodziewana postawa macierzystego <<klubu>> może się odbić ujemnie na ocenie osoby posła jako kandydata przez Front Narodowy i czynniki partyjne". Powody manipulacji terminem zebrania podane „Olafowi" przez sekretarkę posła Stommy nie wydają się prawdziwe, a w każdym razie: ścisłe. To, że w Klubie istnieje faktyczna opozycja wobec Stommy, było rzeczą oczywistą przynajmniej od kryzysu wywołanego tzw. opinią rzymską (będzie o tym jeszcze mowa) na początku 1964 r. i było równie oczywiste, że władze polityczne o tym wiedzą (choćby za pośrednictwem SB). Rzeczywisty powód był chyba inny. Raczej chodziło o to, żeby (podobnie jak w sprawie niedoszłego omawiania ocenzurowanego numeru „Więzi", a także w sprawie odczytu b. ministra Zdziechowskiego) nie dopuścić do ujawnienia się na terenie Klubu opinii otwarcie antykomunistycznych. Oponenci Stommy zarzucali mu nadmierne wiązanie się z władzą. Dlatego to, co mieliby do powiedzenia na przedwyborczym zebraniu pod jego adresem, zapewne nie byłoby władzy w smak. Kierownictwu KIK-u zależało raczej nie na tym, żeby Stomma miał komfortową sytuację w czasie zabrania, bo to przecież nie miało żadnego przełożenia na wyniki wyborów (kto był na liście kandydatów zaakceptowanej przez KC PZPR – a Stomma wtedy już na niej był – stawał się automatycznie posłem). Zależało mu natomiast na tym, żeby się pokazać władzom jako stowarzyszenie, które potrafi zadbać o pewien minimalny poziom zewnętrznej akceptacji realiów ustrojowych przez swoich członków. I to się udało. Z innego donosu t.w. „Olaf" dowiadujemy się, że zebranie odbyło się 27 maja (a więc w trzecim terminie) i przebiegło bez większych kłopotów, a ewentualnej niespodzianki ze strony jednego z oponentów Stommy, dra Jana Mikułowskiego, uniknięto w ten sposób, że po „udzieleniu odpowiedzi Mikułowskiemu przez Stommę, Wilkanowicz zamknął zebranie, nie dopuszczając do dalszej dyskusji". Powyżej wskazane trzy przykłady działań przywództwa środowiska w stosunku do swej, sprawiającej polityczne kłopoty, bazy dają się sprowadzić do wspólnego mianownika: było to niedopuszczanie do ujawnienia się poglądów uznawanych wówczas za politycznie obrazoburcze, swoiste owej bazy „uciszanie". Innego rodzaju działania przywództwa, ciągle w kierunku wiązania się z systemem, unaoczni nam kilka kolejnych przykładów. Głośnym echem odbił się w 1962 r. odczyt w KIK-u profesora Adama Krzyżanowskiego – wybitnego ekonomisty, przedwojennego posła, w 1945 r. uczestnika moskiewskich negocjacji w sprawie powołania Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. Krzyżanowski, wtedy już człowiek leciwy, wygłosił odczyt o gospodarce realnego socjalizmu i – jak się zdaje, sądząc po agenturalnych relacjach – nie zostawił na niej suchej nitki. Nie to, że prelegent był krytyczny, bo krytyczny w tej materii bywał w tamtych czasach nawet Oskar Lange. Krzyżanowski zakpił sobie z gospodarki socjalistycznej jako z tworu zupełnie nieżyciowego. To dotknęło władze. Postanowiono wywrzeć nacisk na kierownictwo Klubu, aby już więcej nie zapraszać nestora polskich ekonomistów do KIK-u w charakterze prelegenta. Wedle późniejszych sprawozdań SB nacisk był skuteczny. Potwierdza to dokumentacja własna KIK-u. Zarząd stwierdził, że Prelegent nadużył trybuny Klubu za ostrymi sformulowaniami, wobec czego nie będzie można na przyszłość korzystać z jego współpracy". To przykład reakcji na wydarzenie ocenione przez władze jako skandal. Wydaje się jednak, że niejednokrotnie zarząd KIK-u działał w tym duchu wyprzedzająco, odpowiednio moderując program odczytów. Kazimierz Szwarcenberg-Czerny, wnikliwy obserwator ówczesnego życia publicznego, dzielił się z SB swoimi obserwacjami jako t.w. „Kace" w roku 1962: Jeśli idzie o odczyty, to (...) tematyka wybierana jest niemal wyłącznie z dziedziny zagadnień humanistycznych, religijnych, filozoficznych, co oczywiście wskazuje na typ mentalności odbiorców, dla których są one przeznaczone. Ciekawym jest, że szereg aktualnych nawet zagadnień natury ekonomiczno-socjalnej, stanowiących przedmiot ważnych kompleksów bytowych współczesnej Polski nie stanowiło materii odczytowej. Również ciekawym jest, że różne ważne zagadnienia, które były przedmiotem n.p. obrad Sejmu lub wielkich organizacji społecznych, które zostały ujęte potem w formę ustaw, nie stało się przedmiotem omawiania na zebraniach ad hoc Klubu.
Odnosi się wskutek tego wrażenie, że Klub – może świadomie – unika dopuszczenia do dyskusji zagadnień delikatniejszej natury, aby nie narazić się na jakieś trudności ze strony władz, w zawsze możliwym przypadku, potoczenia się dyskusji w bardziej krytycznym kierunku". Wydaje się, że Szwarcenberg-Czerny trafił w sedno: Klub obawiał się poruszać na otwartych zebraniach takich tematów, przy których kierownictwo mogłoby nie zapanować nad spontaniczną dyskusją z udziałem publiczności, toczącą się w kierunku antykomunistycznym czy – co gorsza – antysowieckim. Dodajmy jednak od razu, że lista otwartych odczytów w Klubie nie pokrywała się w pełni z listą odczytów, które Klub planował przeprowadzić. Część planowanych imprez nie uzyskiwała zgody władz, a te, które zgodę uzyskały, były na bieżąco monitorowane przez pracownika Urzędu Miasta uczestniczącego – jawnie – w zebraniach i przez konfidentów SB. Władze oczekiwały też sprawozdań rocznych z działalności Klubu i otrzymywały je. Niezależnie od nich przeprowadzano w KIK-u regularne kontrole, w wyniku których Urząd Miasta zwracał Klubowi uwagę na rozmaite uchybienia formalne. Ostrożność kierowniczego gremium KIK-u wynikała z przekonania, że partner (władza komunistyczna) nie działa w ramach prawa, lecz wedle swojej arbitralnej ambicji podporządkowania sobie wszystkich obszarów życia społecznego. Dlatego należało się z jego strony spodziewać wszystkiego najgorszego. Niekiedy KIK-owcy podejmowali decyzje powodowane obawą przed prowokacją[16]. Niekiedy zaś obawiali się, że za niektórymi oddolnymi inicjatywami może się czaić SB lub administracja wyznaniowa, by przy ich pomocy uzyskać wpływ na Klub na zasadzie konia trojańskiego. Tak, być może, należy rozumieć wydarzenie z roku 1964, opisane przez t.w. „Realistę" (Andrzeja Górskiego). Oto na zebraniu ogólnym zabrał głos pewien starszy pan (nazwiska nie znam – lekko szpakowaty, w okularach) zaproponował zorganizowanie sekcji religijnej [tak w maszynopisie, w rzeczywistości chodziło o sekcję religioznawczą – RG]. Według jego wypowiedzi ukazuje się wiele książek, które wartoby przedyskutować (...), tymczasem ani <<Tygodnik Powszechny>> ani <<Znak>> nic o nich nie piszą, tak, że przeciętny katolik nie ma o nich pojęcia, chociaż są to książki bardzo interesujące. Często na bardzo wysokim poziomie. Chodziło tu przede wszystkim o takie pozycje jak <<Vaticanum Secundus>> [tak w maszynopisie – RG] i <<Quo Vadis Ecclesiae>> Wnuka[17]. (...) Jest to fakt, który kompromituje całe środowisko katolickie, dlatego sekcja religioznawcza powinna starannie śledzić wszystkie publikacje i bardziej rzetelnie przygotować się do dialogu. Wypowiedź powyższa wywołała wśród starszych pań szmer oburzenia (...). Red. Wilkanowicz dodał, że zorganizowanie sekcji religioznawczej jest niemożliwe bo podobnych publikacji ukazuje się bardzo dużo i mają one raczej charakter propagandowy. Być może w przyszłości <<Znak>> będzie zamieszczał recenzje niektórych pozycji". Dodajmy, że szpakowatym starszym panem był Czesław Lechicki, tajny współpracownik SB. Zgłaszał on propozycję powołania sekcji religioznawczej, wykonując zadanie postawione mu przez Służbę Bezpieczeństwa. Zapytałem Stefana Wilkanowicza w grudniu 2009, czym się kierował, torpedując inicjatywę Lechickiego. Odpowiedział mi, zastrzegając, że słabo tę sytuację pamięta, iż nie miał do niego w pełni zaufania, nie umiejąc jednak sprecyzować, na czym ów brak zaufania polegał. Nie wiemy zatem, czy ówczesny prezes KIK-u podejrzewał, że Lechicki działa z inspiracji władz, czy też po prostu tylko trzeźwo ocenił, że tego rodzaju sekcja, z tego rodzaju lekturami, będzie stwarzać dla KIK-u pewną niewygodę. Nie było bowiem wtedy dla nikogo tajemnicą, że wymienione książki Jana Wnuka są mocno lansowane przez administrację wyznaniową, reklamowane przez prasę etc. – słowem, są elementem laicyzacyjnej ofensywy ekipy Gomułki. Gdyby taka sekcja powstała, z pewnością trzeba by się było liczyć z próbą rozgrywania tej sytuacji przez SB. Zatem odmowa, choć mogła robić wrażenie taktyki oblężonej twierdzy, była w danych warunkach jedynym rozsądnym wyjściem. Bywały też przypadki prowadzenia w KIK-u polityki kadrowej pod – takim czy innym – wpływem władz. W roku 1964 prezes Wilkanowicz doprowadził do wycofania przez Jana Mikułowskiego uzgodnionej już wcześniej z wiceprezesem Bugajskim deklaracji przystąpienia do KIK-u w charakterze członka zwyczajnego. W aktach b. SB znajdujemy dwukrotną informację na ten temat. Znajdujemy też (jednokrotną wedle mojej kwerendy) informację o usunięciu z Klubu Wiesława Jezierskiego w tym samym mniej więcej czasie, kiedy wydarzyła się sprawa Mikułowskiego, i z tego samego powodu[21]. Dokumentacja własna KIK-u zdaje się to potwierdzać. W obu tych przypadkach mieliśmy do czynienia z osobami kłopotliwymi dla kierownictwa Klubu ze względu na ich żywiołowy antykomunizm, manifestujący się w formach czasem trudnych do opanowania (np. spontaniczne wystąpienia podczas zebrań otwartych). Dla Klubu był to kłopot ze względu na zewnętrzny wizerunek, jaki kierownictwo chciało utrzymać wobec władz: grona ludzi lojalnych w stosunku do rządów PZPR. Z dzisiejszego punktu widzenia, czyli z punktu widzenia pluralistycznej demokracji, wydaje się intrygujące, dlaczego w krakowskim KIK-u do 1989 r. nie wypracowano jakiejś formuły kanalizującej podobne napięcia. Faktem jest, że nie wypracowano jej też w całym ruchu klubowym, a opozycja de facto, jaka powstała pod koniec lat 60. w Klubie warszawskim miała zgoła inny charakter polityczny. Nieco inaczej przedstawiała się sprawa usunięcia z zarządu w roku 1966 Kazimierza Bugajskiego. Miał on, jeśli chodzi o typ osobowości i naturalne skłonności polityczne, wiele wspólnego z KIK-owską bazą, i z biegiem lat coraz bardziej odstawał od kierownictwa Klubu (którego wciąż formalnie pozostawał członkiem). Z czasem narastał jego konflikt z tymi członkami zarządu, którzy byli blisko związani z „Tygodnikiem Powszechnym". Szczególnie silny był jego spór z prezesem Stanisławem Stommą od chwili opublikowania przez tego ostatniego kontrowersyjnego dla wielu katolików, w tym dla prymasa Wyszyńskiego, artykułu w setną rocznicę Powstania Styczniowego. Naturalne różnice zdań były wykorzystywane przez SB: na ich tle inspirowano konflikty, a u Stommy i jego politycznych przyjaciół wytwarzano przekonanie o nielojalności Bugajskiego wobec Klubu. Te żmudne kilkuletnie działania operacyjne w końcu przyniosły skutek. Bugajski był wcześniej przez wiele lat członkiem zarządu (1959 – 1965), a przez kilka lat także wiceprezesem. Obyczaj wyborczy panujący w latach 60. w KIK-u miał coś wspólnego z obyczajami politycznymi „demokracji socjalistycznej", z którą środowisko pozostawało w tym szczególnego rodzaju związku pół kontestacji, pół symbiozy. Obyczaj ten chciał, aby jedyną listę kandydatów do zarządu proponował ustępujący zarząd. Możliwa była jedynie pewna ograniczona jej korekta przez proponowanie pojedynczych kandydatur z sali podczas walnego zebrania. Jest oczywiste, że te kandydatury z reguły przegrywały, a jeśli nawet nie, to wybór tych osób do zarządu niewiele zmieniał wobec faktu, że oryginalna lista proponowana przez ustępujący zarząd miała walor zespołu oraz wsparcie największych w Klubie i w całym środowisku autorytetów. Dlatego niewysunięcie przez ustępujący zarząd w roku 1966 kandydatury Bugajskiego można – rozumując w kategoriach politycznego układu sił – śmiało nazwać usunięciem go z zarządu, bo ta decyzja była równoznaczna z niewybraniem go na następną kadencję. Tajny współpracownik „Olaf" przedstawił tę sytuację następująco: „<<Komisja Matka>> w składzie ob. ob.: Gołubiew – Smorczewski-Tarnowski i Skwarnicka, przedstawiła zgodnie z życzeniem red. Wilkanowicza, ustępującego prezesa klubu, proponowaną listę członków przyszłego zarządu, która pokrywała się ściśle z listą ustępującego za wyjątkiem mgr. Bugajskiego, który został celowo i z naciskiem opuszczony, mimo interwencji mec. Hirszla z Kom. Rew. Zostało to uzgodnione dnia poprzedniego na konferencji w Redakcji <<Tygodnika Powszechnego>>, w której brał udział również red. Blajda jako członek red. <<Znak>>. Mec. Hirszel podał z sali kandydaturę mgr. Bugajskiego, jednakże ów odmówił i silnie wzburzony opuścił zebranie. Jedna z członkiń podała jeszcze z sali kandydaturę mgr. Strzępkówny, która odpadła w głosowaniu. (...) Komisja Skrut. ogłosiła wyniki wyborów: przeszła pełna lista uzgodniona dnia poprzedniego". Ten donos pokazuje mechanizm wyeliminowania Bugajskiego, a także nie pozostawia wątpliwości co do podporządkowania KIK-u „Tygodnikowi Powszechnemu" – to drugie nie jest w odczuciu autora tych słów niczym wstydliwym, po prostu trzeba to wiedzieć, opisując polityczne dzieje KIK-u. W innym, niecytowanym tu fragmencie, „Olaf" mówi o prawdopodobnych motywach tej decyzji, a rozwija ten wątek w następnym donosie. W sumie wydaje się że najbardziej prawdopodobną przyczyną usunięcia Bugajskiego było przekonanie kierownictwa o jego nielojalności. Wiemy zaś z całą pewnością, że o wytworzenie takiego przekonania SB uporczywie zabiegała przez kilka lat. Roman Graczyk
Nowy mur berliński Pomimo polskich protestów niemiecko-rosyjski koncern Nord Stream zainstalował rurę na dnie morza, którą nawet związany z Platformą Obywatelską Jarosław Siergiej, prezes Zarządu Portów Morskich Szczecin i Świnoujście, nazwał nowym murem berlińskim. Fachowcy z branży morskiej nie mają wątpliwości, że położona na głębokości 17–17,5 m rura w miejscu skrzyżowania z północnym podejściem do polskich portów negatywnie wpłynie nie tylko na ich rozwój, ale odbije się także na obecnej ich działalności. Nord Stream, zgodnie z zezwoleniem wydanym przez Federalny Urząd Żeglugi i Hydrografii (BSH) w Hamburgu, położył w październiku zeszłego roku na głębokości 17–17,5 m jedną nitkę Gazociągu Północnego, w miejscu gdzie krzyżuje się on z północnym podejściem do portów Świnoujście i Szczecin (trasa żeglugowa zalecana przez HELCOM MARITIME2). Zgodnie z pewnymi i potwierdzonymi informacjami pochodzącymi zarówno od władz koncernu Nord Stream, jak i od urzędników z hamburskiego Urzędu Żeglugi i Hydrografii, prace nad budową drugiej nitki idą zgodnie z harmonogramem i będą zakończone w tym roku. Jak zapewnia rzecznik prasowy Nord Stream Steffen Ebert, druga nitka gazociągu w miejscu krzyżówki z północnym podejściem będzie gotowa na początku jesieni 2011 r. Informację tę potwierdza także Ulrich Lissek, dyrektor konsorcjum Nord Stream ds. komunikacji.
Zagrożenie życia Przypomnijmy, jakie konsekwencje będzie mieć leżąca na tej głębokości (maks. 17,5 m) rura. Jej średnica to 1,5 m, ale należy pozostawić tzw. bezpieczną odległość pod kilem – minimum 2,5 m, zostaje więc 13,5 m. Z tego wynika, że tylko statki o takim zanurzeniu mogą i będą mogły w przyszłości tamtędy przepływać. I tutaj pojawia się pierwszy zgrzyt na linii polskiej i niemieckiej interpretacji stanu faktycznego. Kpt. Waldemar Jaworowski, doświadczony żeglarz, uważa, że zarówno droga wodna, jak i położona na dnie rura po jakimś czasie systematycznie będą się zamulały i w efekcie głębokość nad nią w tym miejscu znacznie się zmniejszy. – Tak dzieje się zawsze – twierdzi kapitan polskiej żeglugi wielkiej i dalej wyjaśnia – wtedy na miejsce wchodzą odpowiednie jednostki pogłębiające, ale który kapitan zgodzi się pogłębiać ten tor, wiedząc, że na dnie na ok. siedemnastu metrach znajduje się rura wypełniona niebezpiecznym gazem pod ciśnieniem. Nikt o zdrowych zmysłach się nie odważy narażać życia swojego i załogi.
Władze portu też nie chcą rury Także prezes Zarządu Portów Morskich Szczecin i Świnoujście Jarosław Siergiej od początku sporu o gazociąg jest przekonany, że rura jest położona zbyt płytko. Uważa, że w perspektywie utrudni to rozwój polskich portów, ponieważ na drodze podejściowej północnej będą potrzebowały one głębokości minimum 15 m, a nie proponowaną obecnie przez Nord Stream – 13,5 m. Również dyrektor Urzędu Morskiego Andrzej Borowiec przyznał, że pozostawienie 13,5 m nad gazociągiem na szlaku północnym nie jest wystarczające, a polska strona domagała się 1,5 m więcej. – Wszyscy fachowcy z branży morskiej są zgodni, że potrzebujemy na podejściu północnym przestrzeni, która umożliwi wpływanie jednostek o zanurzeniu nawet do 15 m. Nam nie jest potrzebna perspektywa dwudziestu lat, konieczność posiadania takiego zanurzenia może wyniknąć bowiem już za pięć, a może nawet trzy lata – twierdzi kpt. Jaworowski. Od początku przeciwko gazociągowi protestuje opozycja oraz lokalni politycy Pomorza Zachodniego. Protestował PiS, a także SLD – szczególnie z okręgu świnoujskiego. Nikt nie miał złudzeń, że Nord Stream negatywnie wpłynie na rozwój polskich portów. Andrzej Mrozek z lokalnych struktur tego regionu nie ma wątpliwości, że już w niedalekiej przyszłości okaże się, że obecnie położona rura będzie poważnym zagrożeniem dla portu i to nie tylko dla będącego w budowie gazoportu, ale także dla portu handlowego. Jak przypomniał, gazoport będzie tylko częścią nowego świnoujskiego portu, bo oprócz budowy tego terminalu rozrośnie się także jego cześć handlowa. W założeniach planowana jest m.in. budowa dużego nabrzeża dla nowoczesnych kontenerowców, a te jednostki mają zanurzenie nawet powyżej 14 m. Czesław Makulski
CBA przeszukuje domy działaczy Platformy Politycy PO kupowali głosy. Są zarzuty w sprawie sfałszowania wyborów w Wałbrzychu Świdnicka prokuratura najpierw dała władzom dolnośląskiej Platformy Obywatelskiej czas na zorganizowanie konferencji prasowej, na której oficjalnie poinformowano o rozwiązaniu wałbrzyskich struktur partii, a potem planowała oficjalnie poinformować opinię publiczną, że jej byłym członkom postawiono zarzuty fałszowania wyborów samorządowych. W sobotę fakt oskarżenia Stefanosa E., z nominacji prezydenta Wałbrzycha Piotra Kruczkowskiego od wielu lat szefa miejskich wodociągów, potwierdził europoseł Jacek Protasiewicz. W piątek został przesłuchany, a jego mieszkanie przeszukało CBA. Komisarzem PO w Wałbrzychu został Jarosław Charłampowicz. Ten sam, którego kampanię w 2006 roku wspierał finansowo Ryszard Sobiesiak. - Pod koniec miesiąca przekażemy państwu oficjalną informację na ten temat - usłyszeliśmy w piątek przed południem od rzecznik prokuratury okręgowej Ewy Ścierzyńskiej w odpowiedzi na pytanie, czy są sformułowane zarzuty dotyczące fałszowania ostatnich wyborów samorządowych i czy można informacji na ten temat spodziewać się w piątek. Dokładnie w tym czasie wałbrzyski radny i jednocześnie prezes Wałbrzyskiego Związku Wodociągów i Kanalizacji Stefanos E. oraz jego kierowca mieli się stawić w świdnickiej prokuraturze, by usłyszeć zarzuty. Jak się więc okazuje, choć wszystko było już jasne, to prokuratura nie potwierdziła informacji o oskarżeniach osób związanych z wałbrzyską Platformą Obywatelską. Pozwolono, by nazajutrz szef dolnośląskiej Platformy Jacek Protasiewicz na konferencji oficjalnie odciął się od nich, rozwiązał terenowe struktury, powołał komisarza. Potwierdzając jednocześnie nieoficjalne informacje o zarzutach w sprawie fałszerstw wyborczych w Wałbrzychu, jakie zostały postawione w piątek. - Zarząd dolnośląskiej Platformy postanowił rozwiązać struktury partii w Wałbrzychu. Decyzja ta jest związana z prowadzonym śledztwem w sprawie korupcji wyborczej w Wałbrzychu - poinformował w sobotę przewodniczący dolnośląskiej PO europoseł Jacek Protasiewicz. W czwartek do biura wodociągów i prywatnego mieszkania Stefanosa E. wkroczyli agenci CBA. W piątek zarówno Stefanos E., jak i jego kierowca Mirosław P. zostali wezwani do prokuratury w charakterze podejrzanych. Zarzucono im bezprawne wywieranie wpływu na sposób głosowania, za co grozi do pięciu lat więzienia. Stefanos E., szef klubu radnych PO w wałbrzyskim ratuszu, miał zorganizować proceder kupowania głosów na kandydatów Platformy w ostatnich wyborach samorządowych, w tym na kandydata partii na prezydenta - Piotra Kruczkowskiego. Jego kierowca - przekazywać pieniądze tym, którzy kupowaniem głosów bezpośrednio się zajmowali. Na postawienie zarzutów czeka także Wojciech Wybraniec, prywatnie mąż Moniki Wybraniec, zasiadającej w zarządzie powiatu wałbrzyskiego i działaczki Platformy Obywatelskiej. Według jednego ze świadków, trzy tygodnie przed pierwszą turą wyborów Wybraniec zaproponował mu udział w procederze kupowania głosów. Wiadomo nawet, na kogo mieli głosować. Poza głosami kupowanymi dla jego żony Moniki, również na Krystynę Olanin, startującą w wyborach do rady miejskiej, ubiegającego się o mandat do sejmiku Jerzego Tutaja i przede wszystkim na kandydata Platformy Obywatelskiej na prezydenta Wałbrzycha Piotra Kruczkowskiego. Wojciech Wybraniec na razie nie usłyszał zarzutów, bo jest na urlopie, za granicą. Pewnie szybko nie wróci. Szefem wałbrzyskiej PO był więc do teraz prezydent Kruczkowski, przez lata zaufany i bliski współpracownik Zbigniewa Chlebowskiego. Protasiewicz ma do niego wciąż zaufanie i zapowiedział, że "będzie on uczestniczył w procesie odbudowy wałbrzyskich struktur PO". - Zaufanie do niego nie zostało zachwiane. Nie mamy wątpliwości, że pan Kruczkowski nie uczestniczył w procederze namawiania do oddawania głosów w zamian za korzyść finansową podczas wyborów samorządowych w Wałbrzychu. W tej sprawie ma status poszkodowanego, a nie podejrzanego. Jest ofiarą, a nie współsprawcą - podkreślił Protasiewicz. Tymczasem Piotr Kruczkowski nie ma w tej sprawie statusu pokrzywdzonego. Po tym, jak w jednej z lokalnych telewizji pewna kobieta opowiedziała o tym, w jaki sposób brała udział w procederze kupowania głosów, a następnie nieoczekiwanie oświadczyła, że się wycofuje z tego, co powiedziała, prezydent miasta postanowił jedynie poskarżyć się na tę telewizję w prokuraturze. Co ciekawe, kobieta ma postawione zarzuty, a prokuratura nie dała wiary oświadczeniom, które potem wygłosiła. - Piotr Kruczkowski mówił, że został w ten sposób pomówiony, ale w samej sprawie o kupowanie głosów, gdzie zarzuty postawiono już ośmiu osobom, osobą pokrzywdzoną nie jest. Jest najwyżej beneficjentem całego procederu - komentuje Piotr Sosiński, były wiceprezydent Wałbrzycha. Ale na tym nie koniec. Komisarzem w wałbrzyskich strukturach PO został w sobotę były asystent społeczny Grzegorza Schetyny i radny wojewódzki PO Jarosław Charłampowicz. Rok temu prasa pisała o tym, że w wyborach samorządowych w 2006 roku jeden z głównych bohaterów afery hazardowej biznesmen Ryszard Sobiesiak wpłacił na jego fundusz wyborczy 10 tys. złotych. Najdziwniejsze jest jednak to, że w styczniu Sąd Okręgowy w Świdnicy odrzucił protest wyborczy Patryka Wilda, który był jednym z kandydatów na prezydenta Wałbrzycha. Według niego, wynik wyborów mógł być sfałszowany, dlatego domagał się unieważnienia i powtórzenia pierwszej tury wyborów prezydenckich, a także głosowania do rady powiatu. Co ciekawe, sąd nie tylko odrzucił jego wniosek, ale także nie włączył do postępowania części materiałów dowodowych, na podstawie których postawiono zarzuty Stefanosowi E. i Mirosławowi P. Ale na tym nie koniec, bo kolejnym protestem rozpatrywanym przez wałbrzyski sąd będzie ten złożony przez Mirosława Lubińskiego. Tu sytuacja jest ciekawsza, ponieważ Piotr Kruczkowski przegrał z nim zaledwie 325 głosami. Wcześniej jednak zostanie rozpatrzone odwołanie na odrzucenie protestu Wilda. Maciej Walaszczyk
Rolnicy przeciw dyktaturze W latach PRL komunistyczny reżim uważał chłopów za najbardziej oporną warstwę społeczną. Były tego dwie przyczyny: wierność Kościołowi i przywiązanie do ziemi. Przez ponad czterdzieści lat ani przemocą, ani nieustanną presją propagandy nie udało się zmusić wsi do wyrzeczenia się tradycyjnych wartości. Komuniści przez cały okres władzy w Polsce najbardziej obawiali się dwóch grup zawodowych: robotników wielkich zakładów przemysłowych oraz studentów. Jedni i drudzy kilkakrotnie udowodnili, że są w stanie zagrozić ich panowaniu. Komuniści znacznie mniej bali się strajków, wieców czy protestacyjnych petycji, ich największe przerażenie wywoływały uliczne demonstracje, które w każdej chwili mogły przekształcić się w zbrojne powstanie. Tak stało się na Węgrzech w 1956 roku i to doświadczenie przez wiele lat i w wielu krajach spędzało sen z powiek komunistycznym władzom. Wprawdzie wieś od 1945 roku uważana była za zaplecze kadrowe, zarówno partii, jak i bezpieki, chłopi bynajmniej nie uzyskali zaufania ze strony reżimu. Wiele się na to złożyło. Po wojnie chłopska partia - Polskie Stronnictwo Ludowe, kierowane przez Stanisława Mikołajczyka - usiłowała powstrzymać sowietyzację Polski i broniła demokracji. Została zmiażdżona bezwzględnym terrorem i zastąpiona przez kolaboranckie Zjednoczone Stronnictwo Ludowe. Komuniści triumfowali, ale wieś pozostała odporna na sowiecką ideologię "walki klas". W latach stalinizmu polska wieś stała się ostatnią redutą oporu. Chłopi opierali się kolektywizacji i bronili własnej ziemi, twardo stali przy prześladowanym Kościele, a wiele chłopskich zagród dawało schronienie i wsparcie ostatnim antykomunistycznym partyzantom. Po śmierci Stalina i powrocie Gomułki do władzy wieś pozostawała obszarem biedy i cywilizacyjnego zacofania. Wbrew kłamstwom propagandy chłopi mieli trudniejszy dostęp do edukacji niż przed wojną, a ekonomiczny przymus podejmowania pracy w przemyśle prowadził do tworzenia się nowej grupy społecznej, tzw. chłoporobotników, bardziej podatnych na ideologiczną manipulację, bo podległych państwowemu pracodawcy.
Znowu w opozycji Po 1956 roku chłopscy działacze podejmowali próby odbudowania prawdziwej ludowej partii, ale Gomułka nie zamierzał narazić się sowieckim mocodawcom. Nadzieje ukrócono i przez następne dwie dekady tylko nieliczne grupy weteranów PSL usiłowały podtrzymać polityczne aspiracje wsi. Jedną z takich grup skupił wokół siebie Stanisław Mierzwa, działacz ludowy, po wojnie sądzony w moskiewskim procesie szesnastu, przed wojną bliski współpracownik Wincentego Witosa. Także żołnierze Batalionów Chłopskich usiłowali podtrzymać pamięć o chłopskim wysiłku zbrojnym odwołującym się do hasła "żywią i bronią". Gierkowska "druga Polska" wprawdzie zniosła obowiązkowe dostawy zboża i mięsa, ale równocześnie forsowała zakładanie Spółdzielni Kółek Rolniczych (SKR) oraz uderzała w podstawy egzystencji indywidualnych rolników, wprowadzając niesprawiedliwy system emerytalny. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych w środowiskach tworzącej się antykomunistycznej opozycji pojawiły się inicjatywy obrony chłopskich interesów. W Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO) od 1977 roku wydawano nielegalne czasopismo "Gospodarz", redagowane przez Piotra Typiaka i Bogumiła Studzińskiego. W 1978 roku Komitet Obrony Robotników ogłosił pierwsze oświadczenie przeciw ustawie emerytalnej, a sprawami wsi zajmował się członek KOR Wiesław Kęcik. W lipcu 1978 roku w Milejowie powstała pierwsza niezależna od reżimu chłopska organizacja: Tymczasowy Komitet Samoobrony Chłopskiej Ziemi Lubelskiej, protestujący przeciw krzywdzącym emeryturom i wzywający do strajku w dostawach mleka. Parę tygodni później ks. Czesław Sadłowski, proboszcz w Zbroszy Dużej, zainicjował utworzenie Komitetu Samoobrony Chłopskiej Ziemi Grójeckiej. Jeszcze w tym samym roku powstały podobne nielegalne, choć jawne struktury, na Rzeszowszczyźnie i Podlasiu, a w następnym roku w Przemyskiem. W 1978 roku w Lisowie w Radomskiem powołano Tymczasowy Komitet Niezależnego Związku Zawodowego Rolników, upominający się o poprawę warunków życia na wsi, a w 1979 roku powstał ogólnopolski Ośrodek Myśli Ludowej, odwołujący się do doświadczeń chłopskich partii. Przybywało też nielegalnych czasopism, adresowanych do rolników.
Wiejska solidarność Sytuacja szykanowanych i tropionych przez bezpiekę chłopskich struktur zmieniła się po strajkach w lecie 1980 roku i po powstaniu NSZZ "Solidarność". Już we wrześniu chłopscy działacze przystąpili do tworzenia rolniczych związków zawodowych. W krótkim czasie powstały konkurencyjne inicjatywy w Gdańsku i w Warszawie, a Niezależny Samorządny Związek Rolników złożył wniosek o rejestrację, razem z wnioskiem NSZZ "Solidarność". Władze komunistyczne odmówiły zgody na legalizację rolniczych związków, co skłoniło ich liderów do powołania w grudniu 1980 roku organizacji NSZZ Rolników "Solidarność Wiejska". Na początku 1981 roku zarówno w tych, jak i w powstających wciąż spontanicznie nowych strukturach skupiało się około 600 tysięcy członków. Rozgłosu działaniom na rzecz powołania związkowej reprezentacji rolników nadały strajki ustrzycko-rzeszowskie. W Bieszczadach akcja związkowa skupiła się wokół walki z nadużyciami ze strony rządowego ośrodka wypoczynkowo-łowieckiego w Arłamowie. Kiedy rząd nie reagował na postulaty zgłoszone na tzw. sejmiku bieszczadzkim w listopadzie 1980 roku, podjęto decyzję o okupowaniu budynku Urzędu Miasta i Gminy w Ustrzykach Dolnych. Strajk trwał od 29 grudnia do 12 stycznia. W tym czasie rozpoczął się też strajk okupacyjny w siedzibie reżimowych związków zawodowych w Rzeszowie. Żądano podziału majątku dotychczasowych pseudozwiązków oraz rejestracji "Solidarności Wiejskiej". Uczestnicy strajku w Ustrzykach, zmuszeni przez milicję do opuszczenia budynku, przenieśli się do Rzeszowa. Rozpoczęły się rozmowy z przedstawicielami rządu, zakończone jednak niepowodzeniem. Chłopskie postulaty wspierały strajki w zakładach pracy, zlot działaczy rolniczych w Bydgoszczy z udziałem ponad 10 tys. uczestników, apele do władz. Ważne znaczenie miało zdecydowane poparcie, jakiego dążeniom do powołania rolniczego związku udzielił ks. kard. Stefan Wyszyński, Prymas Polski. 10 lutego Sąd Najwyższy odrzucił wniosek o rejestrację "Solidarności Wiejskiej". Odpowiedzią rolniczych związkowców było powołanie Krajowej Komisji Porozumiewawczej NSZZ Rolników Indywidualnych "Solidarność" jako reprezentacji wszystkich tworzących się organizacji. Po wznowieniu rozmów w Rzeszowie i Ustrzykach, w które zaangażowali się m.in. Lech Wałęsa i ks. bp Tadeusz Błaszkiewicz, jako reprezentant przemyskiego biskupa ordynariusza Ignacego Tokarczuka, doszło wreszcie do podpisania 18 lutego w Rzeszowie, a 20 lutego w Ustrzykach porozumień z rządem. Zapewniały one ochronę własności gospodarstw chłopskich, a ponadto obejmowały sprawy gospodarki ziemią, rolniczych emerytur i ubezpieczeń, zaopatrzenia w nawozy i maszyny rolnicze, edukacji na wsi, dostępności kredytów itd. Porozumienia rzeszowsko-ustrzyckie, chociaż nie załatwiały jeszcze ostatecznie oficjalnej rejestracji rolniczego związku, stanowiły ważny sukces chłopskich działaczy.
Miejsce w historiiOstatecznie rejestracja NSZZ Rolników Indywidualnych "Solidarność" nastąpiła dopiero 12 maja 1981 roku. Poprzedził ją tzw. kryzys bydgoski, który stał się prawdziwą próbą sił między niezależnym ruchem społecznym a władzami reżimu. Legalizacja struktur NSZZ RI "S" umożliwiła rozwinięcie pracy organizacyjnej w całym kraju. Ale działacze chłopscy niedługo cieszyli się zwycięstwem. Wprowadzenie stanu wojennego przekreśliło szansę na gospodarczą i cywilizacyjną odbudowę polskiej wsi. Wielu chłopskich działaczy zostało internowanych, wielu innych podjęło działalność w podziemiu, za co byli prześladowani, więzieni, pozbawiani pracy. Trzeba było jeszcze ośmiu lat walki z dyktaturą, aby w 1989 roku wiejska "Solidarność" ponownie stała się legalną organizacją. Niezależny ruch chłopski dobrze zasłużył się Ojczyźnie. Polska wieś pozostała wierna Kościołowi, idei niepodległości i demokratycznym tradycjom II Rzeczypospolitej. Nigdy nie pogodziła się z narzuconą kolektywizacją, nie wyrzekła się narodowej wspólnoty, nie pogodziła z przymusową ateizacją. Przez ponad czterdzieści lat zachowywała tradycyjną kulturę, broniła się przed wydziedziczeniem z własności i pozbawieniem obywatelskiej godności. Na miarę swoich sił i możliwości przyczyniła się do odzyskania suwerennego i demokratycznego państwa. Zapisała w historii Polski rozdział, z którego może być dumna. Prof. Ryszard Terlecki
Inwestorzy przestają wierzyć Polsce
1. W końcówce poprzedniego tygodnia miało miejsce wydarzenie, które może oznaczać coraz większe kłopoty z finansowaniem naszego długu publicznego. Na aukcji organizowanej przez ministerstwo finansów udało się sprzedać obligacje Skarbu Państwa tylko za kwotę 3 mld zł, chociaż resort chciał uplasować na rynku obligacje wartości 6 mld zł. Nieustannie rośnie także rentowność obligacji. W przypadku obligacji 10-letnich w ostatnim tygodniu wyniosła ona już 6,3 % i wrosła od sierpnia poprzedniego roku o blisko 100 punktów bazowych. Coraz częściej ekonomiści wypowiadają się, że zbliżenie rentowności obligacji 10-letnich do 7 % oznacza, że kraj ,który godzi się z tak wysoką rentownością jest bliski zaprzestania obsługi swojego zadłużenia. Tak było w przypadku Grecji i Irlandii, których obligacje po przekroczeniu 7 % rentowności przestały budzić zainteresowanie inwestorów i obydwa kraje poprosiły o międzynarodową pomoc finansową.
2. Resort finansów w połowie lutego opublikował w tej sprawie komunikat, z którego wynika,że 7% rentowności obligacji dla krajów ze strefy euro może być rzeczywiście groźne bo stopa podstawowa EBC wynosi 1% (różnica wynosi aż 600 punktów bazowych) dla Polski groźne nie są, bo stopa podstawowa NBP wynosi 3,75% a więc różnica wnosi tylko 255 punktów bazowych. Tyle tylko,że w przypadku strefy euro jest już powołany wynoszący 440 mld euro Fundusz Stabilizacji Finansowej, z którego właśnie korzysta Irlandia i pewnie w najbliższych tygodniach skorzysta także Portugalia. Kraje spoza tej strefy są skazane na negocjacje z MFW. Nie jest to wcale łatwe i przypadek Węgier ,które ostatecznie zrezygnowały z drugiej transzy pomocy finansowej w wysokości 10 mld euro, dobitnie to pokazał.
3. Resort finansów w I kwartale tego roku planował podaż obligacji w wysokości 17-27 mld zł (potrzeby pożyczkowe w całym roku 2011 to kwota ponad 170 mld zł) i po tym co się stało w poprzednim tygodniu wygląda na to,że mogą być z tym coraz większe kłopoty. Wydaje się, że wokół naszego kraju, a szczególnie stanu jego finansów publicznych, zaczyna panować coraz bardziej nerwowa atmosfera. Zamieszanie związane ze zmianami w systemie emerytalnym, a szczególnie zmniejszenie rozmiarów składki przekazywanych do OFE spowodowało gwałtowny spór opiniotwórczych ekonomistów z rządem, który był opisywany również w mediach zagranicznych. Także ostatnia wizyta Komisarza ds. gospodarczo-walutowych Oli Rehna w Polsce i jego publicznie wyrażone żądanie, że Polska musi zredukować deficyt finansów publicznych poniżej 3% PKB na koniec roku 2012, a więc o blisko 90 mld zł w ciągu niecałych dwóch lat, na pewno tej atmosfery nie poprawiła. Zwłaszcza, ze Minister Rostowski, który w starciach z opozycją w Sejmie jest niesłychanie wyrazisty w tym przypadku, wypowiada się wyjątkowo mętnie sugerując, że w dokumentach, które przekazuje do Brukseli, ta redukcja rozłożona jest na 3 lata do końca roku 2013.
4. Jeżeli kolejne aukcje także nie wzbudzą zainteresowania i popyt na obligacje Skarbu Państwa będzie mniejszy od ich podaży to prawdziwe kłopoty ministra finansów dopiero się zaczną. Skala potrzeb pożyczkowych naszego kraju w tym roku jest ciągle olbrzymia i tylko jasny przekaz Premiera Tuska i ministra Rostowskiego co do posunięć ratujących nasze finanse publiczne, może przywrócić zainteresowanie inwestorów nabywaniem naszych papierów wartościowych. Dotychczasowy przekaz przedstawiający nasz kraj jako zieloną wyspę wzrostu gospodarczego na czerwonym morzu kryzysu europejskiego jak widać przestał już oddziaływać na potencjalnych inwestorów. Do tego dochodzą coraz większe spory w rządzie, a szczególnie uderzający marazm tej ekipy rządowej. Nie chcę być złym prorokiem ale wygląda na to,że właśnie weszliśmy na ścieżkę konfrontacji z rynkami finansowymi. Zbigniew Kuźmiuk
Miedwiediew potwierdził śmierć, zanim zidentyfikowano ciało Nigdy nie zapomnę lądowania wojskowej CASY z trumną pierwszej damy. Nawet nie poczuliśmy, kiedy koła dotknęły płyty lotniska. Gdy podszedłem do pilotów, którzy wciąż siedzieli za sterami, żeby im podziękować, żaden z tych młodych oficerów nie odwrócił głowy. Byli wzruszeni. To lądowanie było ich hołdem dla pary prezydenckiej. I dziś krew się we mnie burzy, gdy deptane jest dobre imię załogi i gen. Andrzeja Błasika, którzy zginęli pod Smoleńskiem. Z Andrzejem Dudą, ministrem w Kancelarii Prezydenta śp. Lecha Kaczyńskiego, rozmawia Anna Ambroziak Nie poleciał Pan do Smoleńska razem z delegacją prezydencką, dlaczego? - Wszyscy wiedzieliśmy, że bardzo wiele osób chce towarzyszyć panu prezydentowi w tej delegacji, a liczba miejsc w samolocie jest przecież zawsze ograniczona. Jeszcze w środę, czyli 7 kwietnia rano, na zebraniu kierownictwa Kancelarii Prezydenta minister Jacek Sasin prosił, by kto może, zrezygnował z lotu i ustąpił miejsca w samolocie. Były one potrzebne dla różnych zasłużonych i znaczących osób, które bardzo chciały lecieć. Nigdy nie zapomnę tej sytuacji, bo wtedy zgłosił się minister Aleksander Szczygło i powiedział, że może zrezygnować, a potem zaczął się śmiać i stwierdził, iż żartuje, że to nie wchodzi w grę, bo przecież jest szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego i byłym ministrem obrony narodowej, a z panem prezydentem lecą najważniejsi generałowie i jest oczywiste, że on też musi tam być. Tak samo stanowczo sprawę postawił Paweł Wypych. Zapewniał, że jego obecność jest konieczna, bo tam, w Katyniu, będą wywiady, które on umówił jako de facto rzecznik prasowy pana prezydenta. To obrazuje problem, jaki rzeczywiście był z miejscami w tym samolocie. Nawet minister Jacek Sasin pojechał do Katynia samochodem w czwartek. Ja nie mogłem tego zrobić, bo jeszcze w piątek załatwiałem w Warszawie ważne sprawy służbowe. W piątek wieczorem z listy pasażerów skreślono jeszcze dyrektora Kazimierza Kuberskiego – współpracownika ministra Mariusza Handzlika, by zrobić miejsce dla prezes Naczelnej Rady Adwokackiej Joanny Agackiej-Indeckiej.
Jak dowiedział się Pan o katastrofie? - W sobotę rano byłem już w domu, w Krakowie. Koło godziny dziewiątej zadzwoniła do mnie znajoma, powiedziała: “Andrzej…”, i się rozpłakała. Zdumiony zapytałem, co się stało, i wtedy powiedziała mi, łkając, że rozbił się samolot z panem prezydentem. Nie mogłem w to uwierzyć. Opowiadała mi później, że kilkakrotnie powiedziałem: “To niemożliwe, niemożliwe!”. Pobiegłem włączyć telewizor, właśnie podawano pierwsze informacje o katastrofie. Za chwilę rozdzwoniły się telefony, dzwonili znajomi, rodzina. Trudno to opisać. Ja sam dzwoniłem do ministra Macieja Łopińskiego, do minister Małgorzaty Bochenek, minister Bożeny Borys-Szopy i do ministra Jacka Sasina. Musieliśmy ustalić, jaka jest rzeczywiście sytuacja, i podzielić czynności. Maciej Łopiński był w Trójmieście i w pośpiechu przygotowywał się do wyjazdu do Warszawy. Obie panie były w Warszawie, więc od razu pojechały do Pałacu Prezydenckiego. Jacek Sasin był w Smoleńsku. Pozostawaliśmy ze sobą w stałym kontakcie.
Co Panu wiadomo na temat rozdzielenia wizyt premiera Donalda Tuska i delegacji prezydenckiej? - Informacja o rozdzieleniu obchodów katyńskich na polskie i rosyjskie, a przede wszystkim o udziale premiera Donalda Tuska w tych ostatnich, była dla nas czymś bardzo zaskakującym. Również dla pana prezydenta. Najpierw wielkim zaskoczeniem było to, że jest jakieś zaproszenie ze strony premiera Putina dla premiera Tuska, który zresztą natychmiast to zaproszenie przyjął. Każdy, kto zna się na obrocie międzynarodowym, wie o tym, że na pewno taki akt musi być wcześniej uzgadniany. Nie ma takiego obyczaju w polityce, by zapraszać premiera jakiegoś państwa ot, tak sobie, bez wcześniejszego uzgodnienia na drodze dyplomatycznej. To zawsze poprzedzone jest rozmowami. Tymczasem do pana prezydenta nie dotarły żadne sygnały ze strony rządu w tej sprawie. Premier i minister spraw zagranicznych mają przecież konstytucyjny obowiązek współdziałania z prezydentem w sprawach międzynarodowych, a nikt nie uprzedzał, że toczą się jakieś rozmowy z Rosjanami, a zwłaszcza że podjęto jakieś uzgodnienia na poziomie międzyrządowym. My mogliśmy tylko obserwować w mediach, jak pomiędzy rosyjskim i polskim rządem zostaje ta cała sprawa rozegrana. Pierwsze zaskoczenie – czyli zaproszenie dla premiera Tuska i fakt, że on je od razu przyjmuje, choć jeszcze wtedy nie podaje, w jakim terminie. A potem drugie zaskoczenie – że te uroczystości odbędą się 7 kwietnia. To właśnie był moment, kiedy oficjalnie doszło do rozbicia obchodów katyńskich na te rosyjskie, zaplanowane na 7, i na polskie, których data, czyli 10 kwietnia, była już wcześniej ustalona i ogłoszona przez Radę Pamięci Walk i Męczeństwa.
Dezawuowanie pozycji prezydenta miało miejsce również podczas organizowania tych uroczystości?
- Z panem prezydentem ani premier Tusk, ani minister Sikorski niczego w tej sprawie nie ustalali, nie informowali o planowanych działaniach i uzgodnieniach ze stroną rosyjską. Ujawnili to dopiero w mediach i dobrze pamiętam z tamtego czasu różnego rodzaju wypowiedzi ministra Sikorskiego, marszałków Komorowskiego czy Niesiołowskiego w stylu: po co ten prezydent chce tam lecieć, przecież nie ma zaproszenia; po co on się tam wpycha; to niezręczność dyplomatyczna, itp. Te wypowiedzi były absolutnie skandaliczne i godziły w polską rację stanu. Wrażenie było jednoznaczne. Oto politycy obozu rządzącego skwapliwie wykorzystują działania Rosjan do zwalczania polskiego prezydenta, głowy naszego państwa.
Jaki był konkretny cel Pańskiego wyjazdu do Moskwy? - Poleciałem tam razem z minister Bożeną Borys-Szopą, by towarzyszyć trumnie z ciałem pani prezydentowej w jej podróży do Polski. Zdawałem sobie sprawę z tego, że powinniśmy wszystkiego na miejscu dopilnować. Do Moskwy lecieliśmy wojskową CASĄ razem z żołnierzami kompanii honorowej Wojska Polskiego. Z nami leciały trumny, spośród których wybraliśmy tę dla pani prezydentowej. Przylecieliśmy do stolicy Rosji ok. godziny 23.00. Polskie służby konsularne proponowały nam udanie się do hotelu, nie zgodziłem się na to, chciałem jechać prosto do prosektorium. Uważałem, że tam powinniśmy być i osobiście pilnować, by wszystko odbyło się prawidłowo i we właściwym czasie.
Był Pan przy identyfikacji ciała pierwszej damy? - Nie. Kiedy razem z minister Bożeną Borys-Szopą przybyliśmy do Moskwy, na miejscu był już brat pani prezydentowej pułkownik Konrad Mackiewicz. To on poprzedniego dnia zidentyfikował ciało śp. Marii Kaczyńskiej. W czasie naszego pobytu w Moskwie ciało było już przygotowywane przez odpowiedni personel do złożenia w trumnie. Nie brałem udziału w tych czynnościach, włączyła się w nie tylko Bożena jako kobieta. Poprosiliśmy też, by umożliwiono nam pożegnanie się z naszymi przyjaciółmi, z Władysławem Stasiakiem, Pawłem Wypychem, Mariuszem Handzlikiem, Basią Mamińską, Kasią Doraczyńską i innymi. Jak się okazało, nie było to wcale takie proste.
To znaczy? - Nic nie dało się z Rosjanami jednoznacznie ustalić. Wszystko było na zasadzie “zaraz, zaraz, za chwilę, później”. Zanim dopuszczono nas do miejsca, gdzie znajdowały się ciała naszych przyjaciół, była już 6.00. Trwało to wszystko blisko sześć godzin! Nie robiło to dobrego wrażenia, ale zachowaliśmy spokój. Znajdowaliśmy się w specyficznym stanie psychicznym, byliśmy strasznie rozbici, wyciszeni. Wreszcie poproszono nas, byśmy zjechali windą do piwnic budynku. Pamiętam wąski korytarz, takie przejście. W głębi były duże sale, w których – jak nam powiedziano – dokonywano wstępnych czynności przy zwłokach. Podłoga w tym korytarzu była mokra, na ścianach białe kafelki, w powietrzu unosiła się wilgoć. Na trzech metalowych wózkach przywieziono zwłoki Pawła Wypycha, Władka Stasiaka i Kasi Doraczyńskiej. Opisane, już po identyfikacji. Kasia była przykryta prześcieradłem i wyglądała, jakby spała. Nie było widać żadnych uszkodzeń. Ciała Władka i Pawła były w czarnych foliowych workach. Stanęliśmy nad nimi. Odmówiłem modlitwę. Na pożegnanie położyłem na każdym z nich rękę i odeszliśmy. Nigdy nie zapomnę tamtej chwili.
W trakcie pobytu w Moskwie zauważył Pan, by Rosjanie w jakikolwiek sposób utrudniali pobyt rodzinom ofiar? Na przykład kwestię identyfikacji ciał? - Osobiście tego nie widziałem. O problemach w relacjach rodziny – Rosjanie słyszałem od samych rodzin. Jedna z osób, nazwiska nie będę podawał, mówiła mi, że była w Moskwie traktowana w sposób szokujący, że kilkakrotnie stwierdzano, iż protokół z jej zeznaniami jest wadliwy, i kazano zeznawać ponownie.
Podawano konkretny powód? - Podobno raz protokół został podpisany nie tym kolorem długopisu, co trzeba, innym razem rzekomo źle się podpisała. Tak jakby próbowano “złapać” ją na jakichś rozbieżnościach w zeznaniach albo stopniowo chciano uzyskać jakieś dodatkowe informacje. Trudno mi powiedzieć, bo nie mam doświadczenia śledczego. W każdym razie osoba ta była wstrząśnięta zachowaniem rosyjskich funkcjonariuszy i tym, o co ją pytali.
Kiedy wylecieli Państwo z Moskwy? - Nasz wylot był planowany chyba na godzinę 7.00 czasu polskiego. O ile pamiętam, koło godz. 5.00 powiedziano nam, że trumna z ciałem pani prezydentowej jest już przygotowana. Przywieziono ją i ustawiono na marmurowym katafalku w jednej z sal. Najpierw wszedł tam brat pani prezydentowej. Przez chwilę był sam, a potem poprosił do środka nas, Bożenę i mnie. Pomodliliśmy się chwilę i pożegnaliśmy z panią prezydentową. Następnie zaprosiłem naszych żołnierzy, którzy w obecności pułkownika Konrada Mackiewicza zalutowali i zamknęli trumnę. W rozmowach z Rosjanami stanowczo żądałem, by trumnę zamykali polscy żołnierze i żeby był przy tym obecny wyłącznie brat pani prezydentowej. Wcześniej doszło do zgrzytu, bo Rosjanie chcieli, by ciało zostało złożone do trumny, którą oni przygotowali. Podpierali się przy tym argumentem, że taka jest też decyzja ministra Tomasza Arabskiego. Nie zgodziliśmy się na to, bo specjalnie z Polski przywieźliśmy trumnę, taką o tradycyjnym wyglądzie, i chcieliśmy, by w niej spoczęło ciało pierwszej damy. Tak też się stało. Z Moskwy wylecieliśmy z niewielkim opóźnieniem. Była piękna pogoda, niebo błękitne, ani jednej chmurki. Promienie słońca wpadały przez okienka i oświetlały trumnę okrytą biało-czerwoną flagą, stojącą samotnie na środku pokładu samolotu. Pamiętam, że przelatywaliśmy nad lotniskiem w Smoleńsku i miałem takie specyficzne uczucie wielkiego żalu, ale zarazem spokoju. Odczuwałem wtedy wielką ulgę, że pani prezydentowa jest już z nami, że wkrótce znajdzie się przy panu prezydencie. Dziś może brzmi to nieracjonalnie, ale tak było. Nigdy nie zapomnę też lądowania w Warszawie. Piloci tak posadzili samolot, że nawet nie poczuliśmy, kiedy koła dotknęły płyty lotniska. Nie było nawet najmniejszego wstrząsu. Gdy samolot się zatrzymał, podszedłem do pilotów, którzy wciąż siedzieli za sterami, i podziękowałem im za to. Żaden z tych młodych oficerów nie odwrócił głowy. Myślę, że byli wzruszeni chwilą i jako żołnierze nie chcieli tego pokazać. Byłem wtedy i wciąż jestem pewien, że to lądowanie to był ich hołd dla pary prezydenckiej. To było ogromnie przejmujące. Nie będę ukrywał, że miałem wtedy łzy w oczach i dziś krew się we mnie burzy, gdy słyszę, jak depcze się dobre imię załogi, która zginęła pod Smoleńskiem, generała Błasika i innych polskich pilotów.
Uczestniczył Pan w uroczystościach pogrzebowych pary prezydenckiej. Zaszła tam pewna sytuacja: rodzina prezydenckiej pary była jeszcze w krypcie wawelskiej, kiedy rozpoczęło się składanie kondolencji na ręce jeszcze wtedy marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, premiera Donalda Tuska i ministra Radosława Sikorskiego… - Wiem o tym z relacji ministra Sasina, osobiście tego nie widziałem. Przebiegiem uroczystości pogrzebowych kierował od strony dyplomatycznej polski ambasador w Paryżu Tomasz Orłowski. Z punktu widzenia protokolarnego to on musiał dać sygnał do rozpoczęcia składania kondolencji. Nie wykluczam jednak, iż mógł działać pod presją ministra Sikorskiego lub premiera Tuska.
Były też problemy, jeśli chodzi o rezerwację miejsc przy ołtarzu w bazylice Mariackiej dla najbliższych współpracowników Lecha Kaczyńskiego. - Dotyczyło to grupy najbliższych współpracowników pana prezydenta, w sumie kilkunastu osób. Nie przewidziano dla nas miejsc, było natomiast 37 albo 38 miejsc przeznaczonych dla przedstawicieli rządu. Tak naprawdę tylko dlatego udało się nam usiąść blisko ołtarza, że nie zjawili się tego dnia przedstawiciele kilku delegacji zagranicznych.
Nie pracuje Pan już w Kancelarii Prezydenta. To była Pańska decyzja? - Nie pracuję. W dniu ogłoszenia oficjalnych wyników wyborów prezydenckich przez Państwową Komisję Wyborczą, dosłownie godzinę później, złożyliśmy nasze dymisje w gabinecie marszałka Komorowskiego. Każdy z nas sam zdecydował o rezygnacji i podpisał odpowiednie oświadczenie. Mogę więc śmiało powiedzieć, że podanie się do dymisji było moją decyzją. Nie widzieliśmy możliwości dalszej pracy w kancelarii…
My to znaczy kto? - Całe kierownictwo kancelarii pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, czyli minister Jacek Sasin, minister Maciej Łopiński, minister Małgorzata Bochenek, minister Bożena Borys-Szopa i ja. Następnego dnia zostaliśmy zawiadomieni przez ministra Michałowskiego, że nasze dymisje zostały przyjęte i są już akty odwołania, które możemy odebrać. Udaliśmy się więc razem do budynku Kancelarii Prezydenta przy ul. Wiejskiej, gdzie minister Michałowski wręczył każdemu z nas odpowiedni dokument.
Ale przecież to prezydent wręcza odwołania. - Marszałek Komorowski tego nie zrobił, ale to nie było dla nas istotne. Na dokumencie widnieje jego podpis jako tymczasowo wykonującego obowiązki prezydenta.
Minister Michałowski był wtedy p.o. szefem kancelarii? - Tak i nie waham się powiedzieć, że powołanie go na tę funkcję zaraz po katastrofie było nadużyciem ze strony marszałka Komorowskiego. Regulamin kancelarii mówił wprost, iż w przypadku nieobecności szefa kancelarii wszystkie jego obowiązki przejmuje jego zastępca. Zastępcą szefa kancelarii, czyli ministra Władysława Stasiaka, był Jacek Sasin, który zresztą w kilka godzin po katastrofie wylądował już w Warszawie. Nie było więc żadnej merytorycznej przesłanki, by obowiązki szefa kancelarii przekazywać innej osobie, zwłaszcza komuś, kto nigdy wcześniej w tym urzędzie nie pracował. To była decyzja czysto polityczna. Chodziło wyłącznie o przejęcie kontroli nad kancelarią, a nie o zapewnienie jej sprawnego funkcjonowania.
Ruletka z obsadą najważniejszych stanowisk w Polsce ruszyła, jeszcze zanim odnaleziono ciało pana prezydenta… - Niestety, to prawda. Niedługo po katastrofie, już około godz. 11.00, zadzwonił do mnie minister Lech Czapla, wtedy p.o. szef Kancelarii Sejmu. Poinformował mnie, że za chwilę marszałek Komorowski zamierza wygłosić oświadczenie, iż przejmuje do tymczasowego wykonywania obowiązki prezydenta. Zapytałem go, na jakiej podstawie to ma nastąpić. Minister Czapla powiedział, że tak przewiduje Konstytucja RP w wypadku śmierci prezydenta. Zapytałem go więc, czy są tej śmierci pewni, czy ktoś widział ciało pana prezydenta albo czy mają jakąś oficjalną notę dyplomatyczną ze strony rosyjskiej, która by to potwierdzała. Na co otrzymałem odpowiedź: “No, niech pan nie żartuje. Przecież wszyscy o tym wiedzą, to jest oczywiste”. Na co ja znowu zadałem pytanie: “Na jakiej podstawie wiedzą, na podstawie tego, co mówi się w telewizji?”. Przecież to nie było źródło informacji, które można w sensie prawnym uwzględnić. Jeżeli już, to w tamtym momencie można było podejrzewać, że pan prezydent nie może wykonywać tymczasowo swoich obowiązków, bo nie wiemy, co się z nim stało i gdzie jest. Ale wtedy stosuje się inny tryb konstytucyjny i o przejęciu obowiązków prezydenta decyduje Trybunał Konstytucyjny, a nie marszałek. Powiedziałem też ministrowi Czapli, że jeśli w tym stanie wiedzy i dowodów marszałek Komorowski samodzielnie przejmie władzę, twierdząc, że nastąpiła śmierć pana prezydenta, będzie to naruszenie Konstytucji. Wtedy minister Czapla bardzo gwałtownie zakończył ze mną rozmowę. Między mną a współpracownikami marszałka Komorowskiego było jeszcze tego dnia kilka innych rozmów. Cały czas mówiłem im, że dopóki nie ma pewności, iż pan prezydent nie żyje, marszałek nie może samodzielnie przejąć obowiązków głowy państwa do wykonywania. Koło godz. 14.00 ponownie zadzwonił do mnie minister Czapla, który powiedział, że otrzymali już pismo od prezydenta Miedwiediewa zawierające informację o śmierci prezydenta RP pana Lecha Kaczyńskiego. Mówił też, że dodatkowo odbyła się rozmowa telefoniczna z prezydentem Miedwiediewem. Wiem, że potem kilkakrotnie domagano się od szefa Kancelarii Sejmu, a nawet od prezydenta Komorowskiego, by ujawniono opinii publicznej ten dokument. Do tej pory jednak tego nie zrobiono.
Dziękuję za rozmowę.
"Łażący Łazarz" o koalicji UPR(W) z PJN - he-he-he Jak ledwo łażący PiSman ośmiesza PJN, UPR i trefnisia w muszce Jak (mnie dopiero od tygodnia...) wiadomo rozłamowcy z UPR(Witczaka) umyślili sobie koalicję z PJN. Idea zresztą wcale nie taka absurdalna. Cóż stąd, że PJN jest tworem bezpieki? PO też jest – i co z tego? To nawet lepiej – bo jest większa szansa na przebicie się. Taka TVN oraz tuby WSI forują to nieszczęsne PJN, jak mogą – więc można by skorzystać. Piszę to bez ironii. Problem w tym, że PJN zostało stworzone w ten sposób, że ludzie WSI kazali swoim agentom do tego się zapisać w liczbie co najmniej 15 sztuk – co się udało. Niestety: WSI nie ma pojęcia, czym ten PJN ma być – poza tym, że ma zaszkodzić JE Donaldowi Tuskowi (którego ma zastąpić NCzc. Grzegorz Schetyna – i doprowadzić PO do sojuszu z SLD) oraz przede wszystkim WCzc. Jarosławowi Kaczyńskiemu. Swoją drogą: byłoby paradne, gdyby propaganda WSI okazała się efektywna, PJN zdobyło 51% - i miało rządzić Polską pod kierownictwem tej przemiłej Pani o Bardzo Małym Rozumku. Ale o co ja się martwię? Już WSI by wiedziały, co wtedy robić... Wróćmy do UPR(W). Rozłamowcy (właściwie UPR(K) – tylko sąd odmówił uznania p. Magdaleny Kocikowej za Prezeskę UPR – zebrali się, ogłosili, że są Konwentem UPR – i wybrali na prezesa p. Bartosza Józwiaka. I podjęli rozmowy z PJN – konkretnie: z WCzc. Pawłem Poncyliuszem. Co do p. Poncyliusza nie mam wielkich złudzeń: wiem coś o Jego moralności i o Jego poglądach politycznych – ale to dawne czasy. Sam nawet myślałem, gdy wystąpił z PiS, by Go skaptować – w końcu facet postawny i przystojny – bo jeszcze nie wiedziałem, że był to element Planu Utworzenia PJN. Myślałem jednak, że nabrał przez te lata jakiegoś instynktu politycznego. Więc te rozmowy się odbyły – ale przez jakieś piramidalne doprawdy niedopatrzenie (ludzie PJN myśleli, że On jest z UPR – a UPR-owcy, że z PJN?) był przy nich obecny zakamieniały PiSman, znany pod ksywką „Łażący Łazarz”; który nie pozostawili na negocjatorach suchej nitki. I słusznie. Mnie zresztą też zdążył odsądzić od czci i wiary. Nie szkodzi – psy szczekają... proszę to sobie przeczytać w całości. Zostawiam link – bo tam są ciekawe komentarze i... obawiam się, że służby mogą zechcieć go usunąć z blogosfery i całej Sieci:
http://lazacylazarz.nowyekran.pl/post/3256,poncyliusz-prosi-upr-o-koalicje
Poncyliusz prosi UPR o koalicję „Wiadomość z pierwszej ręki. Gdy Paweł Poncyliusz pojawił się w warszawskiej siedzibie Unii Polityki Realnej zastał tam nie tylko władze UPR. Byłem tam także ja, Carcajou i Carcinka, gdyż znajduję się tam sprzęt potrzebny do organizacji Lasu Smoleńskiego. Sytuacja była ciekawa, bowiem podzielony obecnie UPR czekał na delegację zarządu głównego oraz zaprzyjaźnionego stowarzyszenia i chyba nie do końca wszyscy zdawali sobie sprawę, że wśród obecnych są blogerzy. Podobnie Paweł Poncyliusz reprezentujący PJN zdawał się być święcie przekonany, że w dyskrecjonalnych rozmowach bierze udział tylko ścisłe kierownictwo UPR. Tym sposobem, miałem okazję wziąć czynny udział w rozmowach i przez 1,5 godziny obserwowałem rozwój wydarzeń, oraz przemaglowywałem założyciela PJN-u z ich stanowiska politycznego, oraz w sprawach gospodarki. Gratka była dla mnie tym większa, że pierwszy raz miałem możliwość rozmawiać bezpośrednio z władzami formującej się partii, mającej reprezentację w parlamencie i tzw „dobrą prasę”. I tu mała uwaga. Oczywiście nie dziwię się UPR-owi, który skonfliktowany wewnętrznie oscyluje gdzieś w okolicach 1% popularności, że przyjął tego celebrytę. Koalicja z partnerem, który jest pieszczoszkiem mediów i trąbi na prawo i lewo o swoim konserwatywnym liberalizmie, jest propozycją, którą Unia Polityki Realnej musiała poważnie brać pod uwagę. Zwłaszcza, że 20 lat straceńczego kojarzenia UPR z muszkowym trefnisiem okazało się drogą do nikąd. Zawsze twierdziłem, że jeśli lewica lub rozwiedka chciałaby skompromitować prawicę wolnorynkową i trwale wykluczyć ją z dyskursu politycznego to, jeśli by nie było Janusza Korwin Mikke – musiała by go sobie stworzyć. Rozmowa przy tym wykazały, że UPR, choć ma swoje organizacyjne kłopoty, jest wciąż programowo formacją spójną i konsekwentną. Czego nie można powiedzieć o Poncyliuszu i jego partyjce. Nie będę przy tym udawał, że sympatyzuję z PJN-em. Już bliżej mi do UPR. Po drugie, uważam ten projekt za kombinację polityczną PO i niedopieszczeńców z PiS, zmierzającą do osłabienia Jarosława Kaczyńskiego oraz do stworzenia miękkiego lądowania dla części platformesów w przypadku przegranych lub wygranych wyborów przez PO. Tusk (lub Schetyna) wymarzył sobie prawdopodobnie stworzenie „konstruktywnej opozycji” jako przeciwwagi dla opozycji „oszołomskiej”, jako drenaż elektoratu na prawo od PO, oraz jako miejsce zsyłki dla tych przydatnych Polityków, którzy mu zawadzają we wprowadzeniu swojej hegemonii i w zbliżeniu z SLD (projekt „Palikot”), a niestety są Popularni lub silni w regionie. Jednym słowem powtórzony numer „okrągłego stołu”. Wtedy wyszło, wiec i dziś może. Niemniej jednak rozmawiając z Pawłem Poncyliuszem starałem się wybić ponad moje własne uprzedzenia i prowadzić rozmowę do bólu merytorycznie. Oto, co usłyszałem. Po pierwsze okazało się, że PJN to formacja, która do końca nie wie nawet jak będzie się nazywała. Po wpadce z rejestracją nazwy stowarzyszenia, co było do przewidzenia, gdyż była ona od początku plagiatem zobaczyłem kompletną bezradność Poncyliusza, który zapytany wprost odpowiadał „zobaczymy, co da się zrobić” i „jakoś to będzie”. Doprawdy, kompetencja i przygotowanie formalne, że ho ho. Jako ciekawostkę dowiedziałem się, że Marek Migalski jest traktowany kompletnie z buta, lekceważony i bagatelizowany, gdyż robi jedynie za fajnego felietonistę i odwracacza uwagi, bez wpływu na jakiekolwiek decyzje władz tej „partii” (cudzysłów, bo nie wiadomo zupełnie, czym formalnie jest PJN, wygląda na to, że jeszcze niczym). Do kierownictwa PJN należą bowiem: Kluzik (i jej luzik), Poncyliusz, Jakubiak (opoka), Kowal (złote myśli), Kamiński i Bielan (ostatnia wielka wygrana 6 lat temu). Reszta jest milczeniem. Reszta się nie liczy. Reszta nie podejmuje decyzji. Reszta jest pomocna i robi tło. Natomiast autorem przygotowywanego projektu gospodarczego jest dr hab. Krzysztof Rybiński, ale program się jeszcze pisze, więc reszta nie bardzo wie, jaki będzie. Zresztą do sprawy programu gospodarczego zaraz dojdziemy. Otóż, Poncyliusz zapytany o program gospodarczy rzucił dwa hasła: „podwyższenie wieku emerytalnego” i „likwidacja opieki społecznej” – co zdenerwowało i zmroziło szczególnie Carcajou (pracującego przez lata w OS). Zresztą i w tych sprawach PJN upierać się nie będzie, gdyż dowiedziałem się od Pawła Poncyliusza, iż program gospodarczy PJN nie zależy od PJN, ale od tego większego, kto będzie ich koalicjantem. Myślałem, że się przesłyszałem. Mówię, Panie Pośle, pierwszy raz słyszę, by przystępować do rozmów koalicyjnych nie mając jasnego stanowiska w sprawach gospodarczych. Dowiedziałem się, że ONI zdają sobie sprawę, iż ich byt polityczny nie ma szans na samodzielność, więc dostosują się do tych, co do wielkiej koalicji przedwyborczej i parlamentarnej ich zaproszą. Oni tylko dają komunikat, że gospodarczo mają inne priorytety niż „Kaczor” (cytuję). No po prostu kosmos. Wtedy zaproponowałem, by zamiast zawracać głowę Rybińskiemu poprosili PSL, SLD i PO o sformułowanie oczekiwań w ich imieniu, a potem wybrali część wspólną i dzięki temu będą super ekstra odlotowo koalicyjni. Poncyliusz się na mnie dziwnie popatrzył. Potem było jeszcze ciekawiej. Paweł Poncyliusz raczył stwierdzić, że nie mają pretensji do PO za likwidacje stoczni, bo dzięki temu tam się dzieją teraz bardzo ciekawe rzeczy. Otwierałem szeroko oczy, gdy słyszałem jak to w stoczniach praca wre pełną parą, jak firmy tam teraz budują wielkie statki, za większe pieniądze – co jest o wiele bardziej opłacalne dla Polski niż przez ostanie 10 lat, oraz jak teraz tam budują wielkie wiatraki (faktycznie budują), co wspaniale wpłynie na rozwój regionu. Nastąpiło też rozwiniecie myśli o likwidacji opieki socjalnej. Otóż, zważywszy, że jeden Owsiak więcej robi niż państwowe służby pomocy społecznej, to należy państwową pomoc społeczną zlikwidować, a jej kompetencje przekazać do organizacji pozarządowych. Pomysł może warty rozważania, jednak kompletnie nie uzyskałem odpowiedzi jak zbudować taki system (przekształcając ze starego), jak finansować by zagwarantować należytą opiekę podopiecznym i w jaki sposób prowadzić nadzór, by było taniej, sprawniej, skuteczniej i nie dochodziło do defraudacji środków. Także, na moją uwagę, że podwyższenie wieku emerytalnego to trochę mało, że powinni myśleć o reformie systemowej, dowiedziałem się, UWAGA, że to wystarczy gdyż, jeśli zlikwidujemy KRUS, nie dopuszczając by byle kioskarka nie płaciła składek zusowkich tylko, dlatego, że ma kawałek ziemi to wpływy dziura w finansach szybko zostanie zatkana. Ciekawe, bo ja myślałem, że liberałom raczej zależy na tym, by równać obciążenia daniną publiczna w dół, a nie prowadzić do ich eskalacji na inne podmioty. Widziałem, że szefostwu UPR też nie podpasowała ta odpowiedź. Potem był festiwal różnych pomysłów Pawła Poncyliusza i PJN – z tym, ze pamiętajmy, że PJN czeka, co napisze Rybiński oraz co zaproponują koalicjanci, którzy zechcą ich przytulić – a więc po kolei: oczywiście likwidacja emerytur mundurowych, jeszcze większe uzawodowienie armii (może niech po prostu zlecą obronność jakiejś firmie ochroniarskiej, najlepiej SOLIDowi, spodoba się to i PO i SLD), rezygnacja z OFE (państwo jest największym gwarantem), prywatyzacja szpitali (nie mylić z komercjalizacją), zawodów prawniczych otwierać nie należy, bo byłoby to kosztem jakości (wiadomo: wolny rynek obniża jakość), a poza tym to nie takie łatwe i nie warto wszczynać takich wojen, no i rzecz jasna wpuścić do Polski wielkich inwestorów energetycznych (bo zdaje się nie wpuściliśmy) oraz inwestorów w Hi-Tech (bo popierdują i przytupują stojąc na granicach). Aaa, zapomniałbym, trzeba poprawić stan polskiej nauki. Serio. Niestety Poncyliusz nie wie jak. W ogóle odniosłem wrażenie, że Poncyliusz i jego PJN bardzo niewiele wie, natomiast koniecznie chce być w przyszłym sejmie. Gdy wyszedłem z tego spotkania byłem zdruzgotany. Miałem wrażenie, że rozmawiałem z jakąś mentalną wydmuszką. Natłok pustki i banałów był przerażający. A przecież, to człowiek z ELITY politycznej naszego kraju, traktowany poważnie przez media, partnerów i biznes. Tymczasem poziom dyskursu, jaki zaproponował UPR owi w rozmowach koalicyjnych był niższy, niż szereg rozmów, jakie zdarzało mi się toczyć na imieninach, lub komentując pod tekstami w blogosferze. Natomiast mam radosną wiadomość dla Pawła Poncyliusza, jest faktycznie szalenie przystojny i miły. I jeśli zauważyłem to nawet ja, zadeklarowany heteroseksualista, to znaczy, że nawet, gdy mu się nie uda w polityce (mam nadzieję) to zawsze zbije kokosy na jakimś wybiegu u Ewy Minge albo tańcząc z innymi gwiazdami. Aha, nie byłem do końca na spotkaniu, więc nie wiem, czy koalicja PJN- UPR ma szansę, czy nie. I szczerze mówiąc mnie to już mało interesuje.”. JKM
Polski dominikanin przeciwko życiu? Są granice, których przekraczać nie wolno. I to nawet wówczas, gdy jest się młodym, dobrze zapowiadającym się zakonnikiem z dobrego zakonu i bardzo chce się zrobić karierę w mediach. Takim przekroczeniem granic jest wywiad ojca Pawłą Gużyńskiego dla „Gazety Wyborczej”. Nie będę komentował politycznie poprawnych i utrzymanych w duchu gazetowyborczej poprawności wypowiedzi na temat krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Mam wprawdzie w tej kwestii swoje własne opinie, ale uznaje, że możemy się w tej sprawie jako katolicy różnić. Kiedy jednak przychodzi kwestia walki o życie, o godność osoby ludzkiej, to taka możliwość znika. Każdy, kto kwestionuje prawdę o życiu staje się zdrajcą najważniejszej sprawy naszej epoki. I de facto opowiada się za likwidacją milionów istot ludzkich. I niestety to właśnie robi ojciec Paweł Gużyński w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Oto rzeczony fragment. „Dlaczego biskup wypowiada się, jakby nie znał prawa kanonicznego? Abp Hoser nie miał żadnego formalnego tytułu uprawniającego go do powiedzenia, że kto popiera zapłodnienie in vitro, jest automatycznie ekskomunikowany. Jeśli chciał dzielnie się wysforować przed hufce, powinien zastrzec wyraźnie, że to jego prywatna opinia. Siłą Kościoła powinno być cierpliwe kształtowanie myślenia ludzi przez nauczanie prawd ewangelicznych zamiast uciekania się do nacisków politycznych dających krótkotrwałą korzyść. I kształtuje. Abp Michalik nazwał kiedyś pomysł refundacji in vitro opłacaniem zabójstwa. – Nie powinniśmy posługiwać się tak ostrą retoryką – dla Kościoła zawsze kończy się to źle – w sytuacji istotnego sporu antropologicznego, gdyż Kościół nie może stwierdzić, że posiadł już pełną wiedzę o procedurze in vitro, jej skutków i ewentualnych zagrożeń. Nie powinni tak twierdzić również naukowcy. Prawdzie służy pokora, a tej niejednokrotnie po obu stronach barykady brakuje. Przedstawiajmy racje i uzasadnienia, stroniąc od etykietowania adwersarzy, mając ich a priori za wsteczników i głupków”. Co w istocie mówi ojciec Gużyński? Odpowiedź jest banalnie prosta. Otóż uznaje on, że arcybiskup Hoser nie zna prawa kanonicznego, ale to pikuś, a dodatkowo, że Kościół powinien zamiast jasno stawiać sprawy zajmować się wyłącznie kształtowaniem sumienia. Ale to jeszcze nie wszystko bardziej radykalna jest druga część wypowiedzi, w której dominikanin wykazuje się kompletnym niezrozumieniem powodów, dla których Kościół jest przeciwko procedurze in vitro. Ta niewiedza nie psuje mu przy tym samopoczucia. Ojciec Gużyński obwieszcza mianowicie, że „Kościół nie może stwierdzić, że posiadł już pełną wiedzę o procedurze in vitro, jej skutków i ewentualnych zagrożeń”… I Kościół tego nie twierdzi. Twierdzi tylko, zgodnie z tym, co odkryła genetyka, że nowe życie ludzkie zaczyna się w momencie, gdy kończy się proces poczęcia. Zarodek jest takim samym człowiekiem jak ojciec Gużyński i ma takie samo prawo do życia. Procedura zatem, w której zabija się, zamraża albo dopuszcza do likwidacji ludzi jest niemoralna. Koniec kropka. Nie ma tu miejsce na fałszywą pokorę czy na udawanie, że nauka Kościoła może się zmienić, na udawanie, że pokora może doprowadzić nas do zmiany zdania. A jeśli ktoś twierdzi inaczej, albo rozmowy stanowisko Kościoła tylko po to, by podlizać się „Gazecie Wyborczej” czy sprawić wrażenie otwartości, w istocie (mam szczerą nadzieję, że nieświadomie) opowiada się przeciwko życiu. Aż żal mówić takie rzeczy zakonnikowi, który nie tylko powinien swoje życie poświęcić studiowaniu, ale także obronie podstaw wiary. Wywiad pokazuje zresztą, że nie można się po ojcu Gużyńskim spodziewać zbyt wiele. Gdy Katarzyna Wiśniewska pyta dominikanina, co zrobić z tezą biskupa Ryczana, że w Polsce prawodawcą jest Bóg, a nie Trybunał w Strasburgu, zakonnik z ogromny oburzeniem odpowiada: „Zapomnieć, bo to po prostu wstyd, fundamentalna nieznajomość rudymentów filozofii politycznej, nauki społecznej Kościoła, a co najgorsze pobożnościowe pomieszanie porządków”. A dalej odpowiada: „Niektórym się wydaje, że Kościół jako władza o boskich prerogatywach – więc najwyższa. Powinien regulować i kontrolować wszystko – taka metawładza, superwizor polityczny. W związku z tym pytam, czy rolą Kościoła jest aprobowanie uchwalanych przez Sejm podatków? W ten sposób dojdziemy do absurdu lub uczynimy z Kościoła zarzewie nieustannego buntu przeciw słusznej autonomii władzy świeckiej”. I cóż, aż się ciśnie na usta, czy dominikanin nie widzi różnicy między Bogiem a Kościołem? A może, żeby uprościć sobie sprawę i nie musieć wspominać o tym, że przekazania Boże obowiązują nas niezależnie od woli państwa, po prostu zmienił temat. Dalszej części wywiadu nie będę omawiał. Zdarzają się w nim momenty lepsze i gorsze. Ale zakonnik, który przestaje bronić życia i doktryny Kościoła, dla którego od jasnego powiedzenia: „nie wolno zabijać” ważniejsza jest miła rozmowa przestaje być wiarygodny. A szkoda, bo w ten sposób podważa on wiarygodność setek białych braci, którzy chcą być wierni św. Dominikowi, a nie przekazowi medialnemu z Czerskiej i ITI (którego zresztą ojciec Gużyński jest pracownikiem). Tomasz P. Terlikowski
Za dużo Ankwiczów, za mało Rejtanów Na sejmie rozbiorowym w 1772 roku poseł Rejtan kładł się w drzwiach, darł koszulę, lecz na próżno. Przeszli po nim i traktat rozbiorowy zatwierdzili. Na sejmie grodzieńskim w 1793 roku Rejtana już nie było, za to był poseł Ankwicz, który w chwili dramatycznego milczenia zaproponował, żeby uznać, iż kto milczy, ten na rozbiór się zgadza. I tak uznano. Zachowując proporcjum, mocium panie, przechodzę do kwestii współczesnej i odmiennej, choć wywołującej pewne skojarzenia z echem odległych wydarzeń. Gdy parę dni temu zaatakowałem ministra Sikorskiego, że nie walczy o wyrównanie dopłat dla polskich rolników, jeden z posłów PO zaczął mnie przekonywać, że to wcale nie leży w polskim interesie. Nawet mnie to nie zdziwiło. Ilekroć na moim blogu napiszę o tym, że polscy rolnicy powinni dostać większe unijne dopłaty, tylekroć rzucają mi sie do gardła przeciwnicy i przekonują, że polscy rolnicy dostają za dużo i najlepiej byłoby, gdyby dostawali mniej albo zgoła nic. Ostatnio napisałem, że polscy rolnicy otrzymali z Unii 20 miliardów euro mniej niż Włosi i że to jest niesprawiedliwe. Natychmiast odezwali się komentatorzy, którzy z ogniem w oczach przekonywali, że nierówność jest sprawiedliwa. Przytaczali argumenty, które samym Włochom do głowy by nie przyszły, choć kombinują jak przysłowiowy koń pod górę, jakby tu uzasadnić taką oto sprawiedliwość, że bogatszym należy się więcej, a biedniejszym mniej. Polscy rolnicy mogli mieć równe dopłaty od początku członkostwa w Unii. Było to całkiem realne. Gdyby wtedy przycisnąć Niemców, nie mieli wyjścia, musieliby się zgodzić, wszak to im najbardziej zależało na przyjęciu Polski do Unii, gdyż dzięki temu granicę Unii odsuwali z Odry na Bug, z osiemdziesięciu kilometrów na osiemset kilometrów od Berlina. To my im mogliśmy dyktować warunki, nie oni nam. Żadnej łaski nam nie robili, robili łaskę sobie. Tylko że wtedy było w Polsce więcej Ankwiczów niż Rejtanów i w sprawie dopłat przyjęte zostały kapitulacyjne warunki. Dziś potrzeba 20-30 miliardów dodatkowych euro w siedmioletnim unijnym budżecie, żeby zlikwidować tę niesprawiedliwą dyskryminację Polski i innych nowych krajów członkowskich w dopłatach rolniczych. Nawet w kryzysie to dla Unii żaden problem. Już nie raz w razie potrzeby Unia od ręki rzucała na stół wielokrotnie większe pieniądze, na przykład na wsparcie banków w kryzysie. Gdyby Polska się zaparła, Unia by ustąpiła. Polscy rolnicy dostaliby może nie tyle co Niemcy, ale chociaż tyle co Włosi, czyli w ciągu siedmiu lat o 10 miliardów euro więcej w porównaniu do obecnych przydziałów. Te pieniądze przyszłyby do Polski i w Polsce zostały wydane. Rolnicy raczej nie opalają się na egipskich plażach, bo nawet jeśli którego byłoby stać, to świnie i krowy mu nie pozwalają. Dlatego swoje pieniądze rolnicy wydaja w kraju. Wszystko jednak wskazuje, że nie wydadzą tych pieniędzy więcej, bo więcej nie dostaną. I wcale nie dlatego, że Bruksela nie chce dać, lecz dlatego, że Warszawa nie chce wziąć. Za dużo Ankwiczów, za mało Rejtanów. Janusz Wojciechowski
Groźba rozpadu Polski na regiony? Myślę, że trzeba koniecznie dopowiedzieć pewne rzeczy do jednej z ważnych audycji “Warto rozmawiać”, prowadzonej przez Jana Pospieszalskiego, człowieka o doskonałym zmyśle społeczno-politycznym. Mam na myśli dyskusję na temat autonomii Śląska. Temat ten jest niesłusznie lekceważony na forum Polski. Jest on bowiem symptomem ogólnych tendencji ideologii unijnej do rozbijania państw UE na regiony, a dokładniej – na regionalne quasi-państewka, oczywiście z wyjątkiem trzech czy czterech państw wiodących. W styczniu 1990 r. grupa działaczy społeczno-politycznych z Górnego Śląska założyła organizację pod nazwą Ruch Autonomii Śląska, 27 czerwca 2001 r. zarejestrowaną jako stowarzyszenie z siedzibą w Rybniku. Ruch ten formalnie nawiązał do autonomii województwa śląskiego II Rzeczypospolitej, ale autonomię tę pojął bardziej radykalnie: ludność Śląska miałaby stanowić “naród śląski”, a słowo “autonomia” rozumie się jako niemal całkowitą niezależność od państwa polskiego. Już w 2002 r. stowarzyszenie miało mieć na Górnym Śląsku poparcie 173 tys. mieszkańców. Dziś samo stowarzyszenie ma liczyć ponad 7 tys. członków. Ideologia RAŚ została mocno zainspirowana liberalną ideologią unijną, która zmierza ostatecznie do wielkiego osłabienia roli państw w znaczeniu klasycznym, w tym także do ich regionalizacji. W tym celu RAŚ przystąpił w 2004 r. do partii politycznej Wolny Sojusz Europejski, który gromadzi regionalistów, autonomistów i separatystów w całej Europie. W UE jest ponad 30 podobnych ruchów. Świadczą one dokładnie o utopijnym i anarchistycznym charakterze ideologii unijnej. RAŚ chce przekształcić całą Polskę w federację regionów, w tym celu w roku 2012 objąć swą działalnością cały kraj, zmienić Konstytucję w roku 2019 i w 2020 ustanowić autonomię Śląska, łącznie z Dolnym Śląskiem. W konsekwencji Polska ma być podzielona na 12 regionów autonomicznych, takich jak: Śląsk, Wielkopolska, Małopolska, Podhale, Górale, Kaszubi, Pomorze, Warmia, Mazowsze, Świętokrzyskie, Lubelszczyzna i Podlasie. Śląsk ma mieć jednoizbowy Sejm Śląski ustawodawczy, regionalny rząd i samorząd, Skarb Śląski, szkolnictwo, policję, uniwersytety, politykę kulturalną, transport, turystykę, sport i inne. Większość środków budżetowych pozostawałaby na Śląsku, a tylko niewielka część byłaby przekazywana do budżetu krajowego. W gestii rządu centralnego Polski pozostawałyby tylko: polityka zagraniczna, wojsko i polityka monetarna (do czasu wejścia Polski do strefy euro).
Problem “narodowości śląskiej” Niektórzy działacze RAŚ utworzyli Związek Ludności Narodowości Śląskiej mający na celu zalegalizowanie “narodowości śląskiej”. Władze polskie odrzuciły ten wniosek 20 grudnia 2001 roku. Ślązacy odwołali się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, ale Trybunał uczynił to samo 17 lutego 2007 roku. Mimo to wielu działaczy RAŚ prywatnie budzi i premiuje nadal świadomość narodowości śląskiej. Sam przewodniczący miał powiedzieć: “Jestem Ślązakiem, nie Polakiem. Moja Ojczyzna to Górny Śląsk”. Istotnie, Ślązacy nie mają cech odrębnej narodowości, chyba że chcieliby przyjmować skrycie świadomość jakiegoś landu niemieckiego. Naród w ścisłym znaczeniu jest określoną gałęzią genetycznego drzewa ludzkości i najwyższym etapem antropogenezy społecznej: od rodziny, poprzez ród, wspólnotę lokalną, plemię i lud, aż do formy narodowej jako najwyższej w dotychczasowej historii. Naród jest ludnością zespoloną wspólną genezą, kulturą, tradycją, historią, ziemią, losem, często językiem i religią, ale przede wszystkim wspólną świadomością organicznej jedności, wspólnej egzystencji i stanowieniem określonej osobowości, wyróżnionej od innych. U kolebki ludności śląskiej, gdzieś od VII i VIII wieku, były wspólne nam plemiona starosłowiańskie: Dziadoszanie, Żarowianie, Bobrzanie, Trzebowianie, Ślężanie (nazwa od góry Ślęża), Opolanie i Gołęszycanie. Plemiona te od czasów Chrobrego tworzyły dzielnicę polską, biskupstwo wrocławskie z roku 1000 podlegało polskiej metropolii gnieźnieńskiej. Jednakże nigdy nie stanowiły zespolonej jedności, w XIII i XIV w. było aż 17 księstw, jakkolwiek do XVI w. rządziła nimi, powoli wygasająca, dynastia piastowska i były dużo silniejsze niż słowiańskie plemiona północno-zachodnie, które zostały szybko zawojowane przez Niemców. Na przykład Berlin był siedzibą słowiańskiego plemienia Sprewian. Bogate i zasobne księstwa śląskie były stale celem ataków ze strony Niemców, zniemczonych Czechów, nawet Węgrów, a wreszcie po 1740 r. Prusaków niemieckich. Inwazje niemieckie osiągały coraz większe rezultaty. W XV i XVI w. na prawym brzegu Odry wieś i większość warstwy wyższej były jeszcze polskie, ale na lewym brzegu zaczęła już przeważać ludność niemiecka, zwłaszcza w miastach. W czasie wojny 30-letniej (1618-1648) dwór cesarski prześladował surowo katolików na Śląsku i szerzył protestantyzm, Ślązacy masami uchodzili do Polski Centralnej, w roku 1821 Niemcy oderwali diecezję wrocławską od metropolii polskiej w Gnieźnie. Jednak Ślązacy polscy umacniali się bardzo i w polskości, i w katolicyzmie. Po I wojnie światowej trzeba było aż trzech powstań, żeby uratować jakąś część Śląska, która utworzyła województwo śląskie. Gdy 1 września 1939 r. Niemcy zaatakowali Śląsk polski, znów zacięty opór stawili dawni powstańcy i harcerze, co jednak wzmogło straszliwy terror niemiecki. Poza tym większość obywateli polskich z województwa śląskiego Niemcy wpisali na volkslistę i ponad 40 tys. mężczyzn wcielili siłą do Wehrmachtu. Jednak w 1945 r. robotnikom śląskim udało się obronić wiele zakładów i kopalń przed zniszczeniem ich przez wycofujące się wojska niemieckie. W tym czasie Niemcy ewakuowali ok. 3,5 mln swoich ludzi i na mocy dekretu sojuszniczej Rady Kontroli Niemiec z 20 listopada 1945 r. do początku roku 1947 osiedliło się na Śląsku ok. 2 mln 630 tys. Polaków z Kresów i z Polski Centralnej. Autochtonów zostało, jak się oblicza, ok. 850 tysięcy. W rezultacie do dziś nie mógł się ukształtować żaden “naród śląski”. Ludność tak różnorodna i etnicznie, i kulturowo, i historycznie nie może tworzyć narodu odrębnego od polskiego czy niemieckiego. Tworzy jedynie społeczność obywateli Polski, z mniejszością niemiecką, choć trzeba przyznać, że ludność śląska dziś coraz bardziej się zespala, specyfikuje, rozwija i umacnia.
Czy to tylko autonomia? Niełatwo precyzyjnie ustalić, co ideologowie RAŚ rozumieją przez swój podstawowy termin “autonomia”, poszczególne bowiem wypowiedzi – gdy się je bliżej analizuje – są często rozbieżne. Najgorsze, że – co wyszło we wspomnianej audycji “Warto rozmawiać” – zwolennicy RAŚ posługują się nie tylko tzw. logiką mętną, lecz także często popełniają błędy ekwiwokacji. I tak termin “naród” występuje w jednym i tym samym dyskursie czy nawet w złożonym zdaniu raz w znaczeniu etnicznym, drugi raz w znaczeniu etatystycznym, trzeci raz w znaczeniu zwykłego obywatelstwa czy społeczeństwa, czy wreszcie jest równoznaczny z ojczyzną. Podobnie “autonomia” – raz jest rozumiana jako wyższa samorządność regionalna, drugi raz jako mniejsza zależność od państwa polskiego czy europejskiego, trzeci raz jako separacja od państwa polskiego, ale nie od europejskiego, innym jeszcze razem jako “państwo śląskie”. Nie jest też jasne, czy chodzi tylko o płaszczyznę administracyjną, czy także o patriotyczną, historyczną i duchową. W takiej sytuacji dyskusja staje się albo zwykłym młóceniem słomy, albo po prostu bełkotem. Dzisiaj w ogóle pomniejsza się bardzo czy nawet odrzuca pojęcie państwa. Ale jest to wielki błąd różnego rodzaju utopistów i ideologów UE. Tymczasem państwo trzeba doskonalić przez personalizację i socjalizację (por. KDK 6, 75), a nie przez jego negację lub osłabianie. Państwa we właściwym znaczeniu rodziły się na bazie wysokich kultur rolnych jeszcze gdzieś w VI tysiącleciu jako miasta-państwa, jak Eridu, Uruk, Ur, Lagasz, Ebla i następne. Na państwo do dziś składają się: wspólnota ludzka, plemienna lub narodowa, określone terytorium, najwyższa władza suwerenna, będąca jakby formą organizacji życia społeczności, oraz wspólna świadomość, własny zespół idei i pewien rodzaj osobowości zbiorowej. Państwo jest najwyższym osiągnięciem rozwoju społecznego, daje najwyższy poziom życia zbiorowego, umożliwia osiąganie wspólnego dobra, wprowadza prawo, ład i harmonię w życie zbiorowe, normuje relacje międzyludzkie, wspiera wszechstronny rozwój jednostki, a także kulturę i cywilizację, a wreszcie tworzy rodzaj “człowieka zbiorowego” o bardzo pomnożonych możliwościach życia i działania. Oczywiście, państwo może być bardzo zdegradowane przez złe władze najwyższe. Stąd ból nas wszystkich, jeśli mamy złe władze. Działacze RAŚ publicznie mówią najwięcej o autonomii, ale faktycznie nie wyrzekli się kategorii “narodu śląskiego”, a także “państwa śląskiego”, choć byłoby ono karykaturą państwa. W czasopiśmie “Jaskółka Śląska”, należącym do RAŚ, ukazało się kilka artykułów żądających “niepodległego państwa Śląsk”. Przewodniczący RAŚ Jerzy Gorzelik miał powiedzieć po odmowie uznania narodowości śląskiej: “Moja ojczyzna to Górny Śląsk. Nic Polsce nie przyrzekałem, więc jej nie zdradziłem. Państwo, zwane Rzeczpospolitą Polską, którego jestem obywatelem, odmówiło mnie i moim kolegom samookreślenia i dlatego nie czuję się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa”. Ten sam mętlik pojęciowy jest w programie, że chodzi o “autonomię ponadnarodową”. Trzeba się zdecydować: czy Śląsk ma być jednonarodowy, czy wielonarodowy. Jeśli ma być ponadnarodowy, to musi być pewnego rodzaju państwem. RAŚ nawiązuje w dużym stopniu do ideologii UE, ale często jej nie rozumie dokładnie. Chce uznania narodowości śląskiej również przez ideologów UE, a zapomina, że właśnie UE odrzuca kategorię narodu w ogóle, a jedynie niektórzy ideologowie zapowiadają, że w przyszłości powstanie “naród europejski” w państwie europejskim (P. Koslowski, K. Kremkau, P.H. Spaak, J. Greisch). Dla wielu też “narodami” mogą być tylko Niemcy, Francuzi i Anglicy, a wszyscy inni w UE to jedynie ludy lub plemiona czy subregiony. W Polsce, niestety, pełna ideologia inżynierów UE jest raczej nieznana, polska polityka też opiera się raczej na emocjach i intuicji, a nie na wiedzy i rozumie. Ideologowie autonomii Śląska chyba nie rozumieją, że gdyby osiągnęli autonomię wobec państwa polskiego, to nie osiągną jej wobec państwa europejskiego, a raczej popadną w ciężką zależność od Brukseli, która może też np. bardzo ograniczyć wydobycie i wykorzystanie węgla ze względu na CO2. Bruksela stosuje coraz silniejszy przymus w stosunku do małych państw, większe państwo będzie miało więcej niezależności.
Polskość to nie bolszewizm Godna pochwały jest wielka miłość Ślązaków do swojej małej ojczyzny i żywa troska o jej rozwój we wszystkich dziedzinach, a także dążenie do podniesienia jeszcze wyżej jej znaczenia dla całego kraju. Ale niepokojące jest przenoszenie urazów niektórych ludzi do komunizmu i do polskich rządów na Polskę w ogóle. Bardzo słusznie RAŚ potępia polskich komunistów, służących Związkowi Sowieckiemu także na Śląsku, poczynając od roku 1945. Istotnie, ówczesne polskie, a właściwie sowieckie władze potraktowały większość Ślązaków jako volksdeutschów, a sowiecko-żydowski UB utworzył w Świętochłowicach-Zgodzie obóz na wzór niemiecki, gdzie w latach 1945-1948 zgładzono podobno ok. 2 tysięcy niewinnych Ślązaków, w tym także ludzi z AK i ZWZ. Ale trzeba pamiętać, że nie była to wina Polski, lecz Sowietów, którzy posługiwali się również polskimi mętami, marionetkowym rządem, w tym także śląskimi zwolennikami komunizmu oraz prawdziwymi volksdeutschami. Sowieci i służący im zdrajcy polscy założyli również liczne obozy i w centralnej Polsce, gdzie więzili tysiące patriotów polskich i dziesiątki tysięcy zamordowali lub wywieźli do Rosji. Czy przez to my, z centralnej Polski, mielibyśmy wyrzec się państwa polskiego? Zresztą do dziś godni i szlachetni Polacy nie mają pełnej samorządności. Trzeba nam normalny kraj dopiero budować. Trzeba jeszcze dopowiedzieć, że Armia Czerwona już po zdobyciu terenów, które zostały przyznane Polsce, niszczyła niektóre całe miasta, burząc dom po domu, żeby Polska nie wzrosła w siłę. W 1945 r. Sowieci ostrzelali i spalili nawet tysiącletnią katedrę polską w Gnieźnie, żeby podeptać dumę Polaków z wielkiej historii. My nie odpowiadamy za to, że po wejściu Sowietów na początku przystąpiły do współpracy z nimi same męty społeczne. Na mojej Zamojszczyźnie byli to rabusie, złodzieje, notoryczni przestępcy, pijacy. A po latach okazało się, że i przemoc okupanta robi swoje, i ogromna liczba inteligencji i działaczy politycznych zaraziła się ideologią komunistyczną, jak zresztą i dziś wielkie masy dają się zwieść podobnej do marksizmu ideologii liberalistycznej, choć i te będą kiedyś rozliczane przez polską historię. Czyżby inteligencja śląska nie rozumiała potworności obłędnej ideologii? Polityk musi być realistą i człowiekiem wspaniałomyślnym. W czasie wojny u nas nikt nie winił Ślązaków za to, że ich zmuszano do wstąpienia do Wehrmachtu. Sam takich spotykałem w Szczebrzeszynie w pierwszych latach okupacji. Mieliśmy ich za więźniów niemieckich, a nie za zdrajców lub okupantów. Współczuliśmy im. Rozumiemy, jaką potęgą dysponuje okupant, a żyć trzeba. Zresztą, Ślązaków i Śląsk zawsze szanujemy, podziwiamy i lubimy. Boleliśmy też bardzo, widząc, co wyczynia na Śląsku “władza ludowa”. Mówiliśmy również często i potem, że taka polityka zrazi Ślązaków, autochtonów do Polski. Jednocześnie oglądaliśmy jako Polacy z przerażeniem, jak komunizm sowiecki zdobywa ludzi, nie tylko asekurujących się, ale i przyjmujących tę potworną ideologię. Jeszcze raz powtórzę: okupant ma ogromną siłę zdobywania sobie ludzi, zwłaszcza poprzez ideologię. Toteż niezwykłym bohaterstwem był silny opór społeczeństwa polskiego przeciw hitleryzmowi, ale słabiej opieraliśmy się komunizmowi. Dlatego przerażenie budzą niektóre artykuły internetowe byłych działaczy RAŚ, utrzymujące, że historia Śląska została zafałszowana przez “nacjonalistów polskich”, że brutalne prześladowania Polaków na Śląsku i poza nim przez Hakatę i Komisję Kolonizacyjną, służące Prusom m.in. do rugowania Polaków z ziemi, to była tylko obrona Niemców przed “polskim nacjonalizmem” i “imperializmem”, a nawet że do wybuchu II wojny światowej przyczynili się Polacy, Żydzi i Amerykanie. O obłędnej postawie niektórych pseudopolityków śląskich świadczy także fakt, że nie tak dawno Związek Ludności Narodowości Śląskiej wystosował do UNESCO list autorstwa kilku członków RAŚ, by nie zmieniać nazwy obóz “Oświęcim-Brzezinka” na “niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i zagłady”. Było to po prostu idiotyczne i haniebne. Niedobrze jest również, że RAŚ utrzymuje bliskie kontakty z niemieckimi organizacjami Ślązaków, które właściwie nie działają na rzecz swojej autonomii w Niemczech, lecz na rzecz autonomii naszego Śląska, jak np. Initiative fuer Autonomie Schlesiens e.V. I tak obawiamy się, by cały ten problem nie wyrastał przypadkiem tylko z pychy lokalnej, z niewiedzy historyczno-socjalnej i nienawiści niektórych ludzi do Polski, do jej idei, tradycji, historii, języka – w gruncie rzeczy w celu poddania się Niemcom, bo też i coraz częściej stosuje się nazwy niemieckie. Powtórzę więc: godna wielkiej pochwały i najwyższego uznania jest szczególna miłość Ślązaków do ich małej ojczyzny, ale musi się ona łączyć również z miłością do wielkiej Ojczyzny. Śląsk może bardzo dużo pomóc całej Polsce, nie tylko ekonomicznie, ale także społecznie, politycznie, kulturowo, duchowo i moralnie, zwłaszcza że nadal cała Polska przeżywa ciężki kryzys niemal we wszystkich dziedzinach, łącznie z kryzysem rządu i partii. Nie można porzucać starej matki dlatego, że opieka nad nią trochę nas kosztuje.
Ks. prof. Czesław S. Bartnik
Prawica połączona albo żadna Jak przypominam w swoim tekście na str. XIII (dostępne w e-prenumeracie lub pojedynczym e-wydaniu, wkrótce również na nczas.com) na gruzach AWS powstały trzy partie LPR, PO i PiS – choć wybory wygrała ta czwarta czyli SLD. Ostatnia z nowych organizacji, czyli PiS, ukonstytuowała się w czerwcu 2001 roku na cztery miesiące przed wyborami, choć oczywiście była szykowana wiele miesięcy wcześniej. Każde z nowych ugrupowań dostało ok. 10 proc. głosów. Z tej historii wynika niezbicie, że jeżeli wolnościowcy nie porozumieją się natychmiast, może się okazać, że ich start w wyborach nie będzie miał żadnego sensu. Mimo to będzie miał miejsce i zakończy się żenującą porażką. Proszę zwrócić uwagę na Ruch Palikota i PJN. Nie bez powodu ruszyły one już na jesieni. Przedstawiciele Bandy Czworga robią sobie z nich żarty, ale tak naprawdę są w śmiertelnym strachu. Jeśli bowiem nawet te organizacje nie wejdą do parlamentu, to i tak spowodują, że równocześnie nie wejdzie tam w sumie kilkudziesięciu dotychczasowych posłów POPiS. A jeśli wejdą, wymiana będzie jeszcze większa. Jedna z części UPR ma od kilku dni nowego prezesa – Bartosza Józwiaka. Ponieważ, o ile się orientuję, nie uczestniczył on w tych konfliktach, które spowodowały fragmentację środowiska, może to dobra okazja, by zwołać spotkanie wszystkich zwaśnionych stron i doprowadzić do porozumienia, które umożliwiłoby przeprowadzenie normalnej kampanii wyborczej i start z szansami na powodzenie. Działania pojednawcze trzeba przeprowadzić natychmiast, bo inaczej będzie za późno – a kolejne wybory są dopiero za trzy kolejne lata. Podczas zeszłych wyborów byłem koordynatorem Ruchu Wyborców JKM. Nauczyłem się jednego – nie ma szans na dobry wynik, bez zrównoważenia startu – czyli spowodowania, że mamy równe poparcie we wszystkich wyborach. Wprawdzie ordynacja umożliwia start po zebraniu podpisów tylko w połowie okręgów, ale działanie na 50 procent powoduje otrzymanie 50 procent głosów. Prócz tego obecny stan organizacji wolnościowych jest taki, że nie ma problemu z miejsce na listach. Jedynek jest ponad 40, a jestem w stu procentach przekonany, że nie znajdziemy – niestety – aż czterdziestu osób, które zechcą przeprowadzić poważną kampanię wyborczą. Jeśli znajdziemy 20 takich osób – i tak będzie dobrze. Jeśli wystartują one z kilku organizacji – wiadomo jak to się skończy. Tak więc szanowni liderzy porzućcie dąsy. Natomiast zwykli wolnościowcy, którzy jak tak dalej pójdzie nie będą mieli na kogo głosować, powinni naciskać na liderów, by stanęli ponad swoimi problemami osobowościowymi. Może to przyniesie skutek. Tak jak to dzieje się w moim przypadku – bo napisałem powyższe pod wpływem licznych listów, w których ludzie piszą, że mają serdecznie dość obecnej sytuacji i naciskają, bym coś starał się z tym zrobić. Sommer
Dżentelmen szympans Władze rosyjskie 17 lutego br. zwołały konferencję, transmitowaną na zagranicę, na której skrzyknięci „eksperci” potwierdzili przed światowa opinią publiczną, że „międzynarodowy” MAK w swoim raporcie o katastrofie polskiego samolotu pod Smoleńskiem napisał prawdę i tylko prawdę. Jeden z uczestników konferencji manewrując telefonem komórkowym nad stołem dowodził, dlaczego strona rosyjska jest bez winy. „Gdyby na lotnisku w Smoleńsku nie było ani jednego kontrolera, a zamiast tego siedział tam szympans i w języku, który jest niezrozumiały dla jakiegokolwiek człowieka, dla jakiejkolwiek narodowości, jakimś tam bełkotem podawał informacje – nawet ten absurd w jakimkolwiek wypadku nie mógłby być przyczyną katastrofy” – powiedział ów ekspert. Po polskiej stronie, jak zwykle zaskoczonej, jak zwykle też dziwiono się – co też ci Rosjanie wyprawiają? Nic nowego nie powiedzieli, a więc po co zwoływali konferencję? Następnego dnia zaprezentowali się polscy prokuratorzy wojskowi, którzy wrócili z Moskwy, gdzie przesłuchiwali kilku świadków. Prokuratorzy nie chcieli odnosić się do tego, co powiedzieli Rosjanie. Według prokuratora generalnego RP Andrzeja Seremeta: „Te wypowiedzi nie mają żadnego znaczenia dla śledztwa, to są prywatne opinie, do których nie będziemy się odnosić”. Najbardziej skażoną częścią systemu sprawiedliwości w Rosji nie są same sądy, ale prokuratura. Ten nie zreformowany relikt stalinizmu rozsiewa w państwie bezprawie. -Edward Lucas Nie wiadomo dlaczego w ogóle prokuratura zwołała konferencję skoro nie zamierzano podać opinii publicznej żadnych informacji. Jedyne czego dowiedzieliśmy dzięki pytaniu dziennikarza to że polscy prokuratorzy wracali z Moskwy pociągiem. Sylwester Latkowski dziwił się – samolot z Moskwy do Warszawy leci dwie godziny, a pociąg jedzie dobę? Zarzucił prokuratorom opieszałe działanie, gdy „w naszym prokuratorskim śledztwie jego tempo jest ważne”. Pojawiły się jednak także inne spekulacje. Zastanawiano się czy prokuratorzy nie zdobyli jakiejś wiedzy i dlatego woleli nie lecieć samolotem. Istotnie pociąg jest bezpieczniejszy jako środek podróży skoro nie musi lądować. Czyżby polscy prokuratorzy wojskowi nie podzielali urzędowego optymizmu w ocenie zamiarów Rosjan? Niestety nie chcieli tego wyjaśniać: „Prosimy o to nie pytać, to nasza sprawa osobista”. Generalnie jednak prokuratorzy Rosjan chwalili. Widać było wielką dbałość, aby niczym ich nie urazić . W szczególności prokuratorzy nie chcieli wydusić z siebie, że Rosjanie oskarżając tylko Polaków są stronniczy. Obawa przed powiedzeniem czegokolwiek, wykręcanie się od odpowiedzi były żenujące. Moja żona skomentowała konferencję – jeśli tego słuchali w ambasadzie rosyjskiej, to najpewniej pokładają się teraz ze śmiechu. Wkrótce po polskiej konferencji w Moskwie zabrali głos rosyjscy śledczy. Szef grupy śledczej Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej Michaił Guriewicz stwierdził, że nie znaleziono żadnych dowodów, które podałyby w wątpliwość raport MAK i dodał – nie ma też dowodów na to, że ktokolwiek wywierał presję na kontrolerów lotu. Wiadomo, presję wywierano po polskiej stronie i jej ulegli polscy piloci. Zastanawia naiwność w tym co prezentują władze RP. W niejasnym trybie zgodzono się, aby w sprawie katastrofy polskiego samolotu państwowego rosyjscy eksperci ustalali jej przyczyny, a rosyjscy prokuratorzy wskazali winnych. Wbrew obowiązującym przepisom prawa międzynarodowego zgodzono się, aby wrak samolotu (własność państwa polskiego) pozostawał w rękach rosyjskich. Polscy eksperci i prokuratorzy mogą na tyle badać katastrofę, na ile strona rosyjska im cokolwiek udostępni. Żałośnie wyglądają wyprawy do Moskwy po kolejne kopie zapisów z tzw. czarnych skrzynek – ciągle okazuje się, że to co otrzymano przedtem, jest niekompletne (?). Ludzie rozsądni i oceniający trzeźwo Rosję na próżno apelowali do rządu polskiego o przejęcie kontroli nad śledztwem i włączenie w procedury badawcze zagranicznych ekspertów. Rząd nie chciał „urazić” Rosjan. W nagrodę władze polskie dostały sporządzony według sowieckich wzorów raport MAK. Mamy w nim pijanego polskiego generała i niedouczonych lotników „debeściarzy”, którzy postanowili wylądować za wszelką cenę i spowodowali nieszczęście. A międzynarodowe media podają wnioski Rosjan, jako prawdę o katastrofie. Ostatnią nadzieją polskiego rządu na przyzwoite zachowanie się władz Federacji Rosyjskiej mają być wyniki działań rosyjskiej prokuratury. Kilka razy słyszałem opinie, że prokuratura to coś innego niż MAK. Zapewniano nas, że o winie kogokolwiek nie będzie decydować raport MAK, ale niezależne śledztwa polskiej i rosyjskiej prokuratury. Skoro wszystkie dowody są w rękach Rosjan, to ustalenia rosyjskiej prokuratury będą miały ogromne znaczenie.
Znawca Rosji Edward Lucas napisał książkę „Nowa zimna wojna. Jak Kreml zagraża Rosji i Zachodowi” (2008 r.). Przedstawiając mechanizmy funkcjonowania władzy Federacji Rosyjskiej ocenił też prokuraturę. „Najbardziej skażoną częścią systemu sprawiedliwości nie są same sądy, z których korzysta niewielu Rosjan, a jeszcze mniej im ufa, ale prokuratura. Ten nie zreformowany relikt stalinizmu rozsiewa w państwie bezprawie. Prokuratorzy mogą zamrozić ci konto bankowe rujnując firmę; mogą cię uwięzić w toczonym chorobami piekle (chodzi o warunki w aresztach i zakładach psychiatrycznych – R.Sz.); mogą spreparować dowody, dzięki którym będziesz tam siedział dziesiątki lat; mogą zastraszyć każdego świadka, obrońcę, a nawet sędziów, którzy próbowaliby ich powstrzymać.” Lucas podaje przykład adwokata, który po złożeniu skargi do Trybunału Konstytucyjnego na bezprawne działania prokuratury musiał uciekać za granicę oskarżony o zdradę tajemnic państwowych. Z książki wyłania się czarny obraz państwa rosyjskiego.
Autor książki nie jest jakimś podejrzanym rusofobem na usługach PiS i Radia Maryja. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski nagrodził go w 2009 r., a więc po wydaniu wspominanej wyżej książki, resortową odznaką honorową Bene Merito nadawaną obywatelom polskim oraz obywatelom państw obcych za działalność wzmacniającą pozycję Polski na arenie międzynarodowej. Lucas znalazł się w bardzo elitarnym gronie 25 osób wyróżnionych tą odznaką przez ministra Sikorskiego. Trudno przyjąć, że szef MZS nie zna opinii Brytyjczyka na temat Rosji. W „Gazecie Wyborczej” (21.02.br.) podano, że pisarz amerykański Jonathan Littell wydal książkę zawierającą reportaż z Czeczenii. Czytamy w GW: „15 lipca 2009 r. w Groznym uprowadzono Natalię Estemirową, najważniejszą działaczkę Memoriału w rejonie. Porwano ją w biały dzień, sąsiedzi widzieli białą ładę, do której ją wepchnięto, zanim zdążyła krzyknąć, że to porwanie. Littell przeczytał maila o zdarzeniu, poczuł niepokój, ale wytłumaczył sobie, że ludzi znanych usiłuje się zastraszyć, ale przecież nie zabija. Dokładnie tak jak trzy lata wcześniej wszyscy myśleliśmy o Annie Politkowskiej zabitej na klatce schodowej jej domu w Moskwie. Dramatyczna historia Estemirowej to inspiracja książki. Jej ciało zabójcy porzucili w lesie. Jej wina polegała na tym, że “nie dostrzegała pozytywnego rozwoju sytuacji“. I w innym miejscu artykułu czytamy, że milicja w miesiąc po zamordowaniu Estemirowej „aresztowała Zaramę Sadułajewą (w czwartym miesiącu ciąży) i jej męża Alika, działaczy zajmujących się załatwianiem protez dla ofiar wojny czeczeńskiej. Oboje zamordowano”. Zastanawiałem się skąd w głowie rosyjskiego eksperta pojawił się pomysł, że ruchem lotniczym mógłby kierować szympans. Otóż ten ekspert jest nie tylko byłym pilotem, jak podawała prasa, ale także był wiceministrem lotnictwa cywilnego w latach istnienia ZSRR. A najważniejszym działem wiedzy jaką poznawał każdy sowiecki funkcjonariusz był tzw. naukowy komunizm. W czasach PRL krążył dowcip: Na uczelni w Moskwie zdają egzamin studenci weterynarii. Egzaminator wskazuje na słój z jakimś organem zwierzęcym zanurzonym w formalinie i pyta studenta co to jest. Ten nie wie. Wykładowca podpowiada – o czym mówiłem na wykładach przez cały semestr? Student – nie może być, byłby to towarzysz Lenin! Fryderyk Engels, jeden z luminarzy sowieckiego naukowego komunizmu napisał rozprawę „Rola pracy w procesie uczłowieczenia małpy”. Nic więc dziwnego, że małpa pojawiła się w myślach byłego wiceminsitra, który do tego rozwinął twórczo myśl Engelsa. Wskazał jaka praca małpę uczłowieczyła. Praca kontrolera lotów oczywiście. Kurtuazja, z jaką polskie władze odniosły się do Rosji po katastrofie pod Smoleńskiem przynoszą Polsce skutki pozbawione kurtuazji. Odwołując się zaś do uwagi Rosjanina nt. szympansa można powiedzieć, że polski rząd chciał wyjaśniać katastrofę w warunkach salonowych. Tymczasem druga strona wprowadziła do salonu szympansa. Polski rząd jest zdziwiony, że szympans nie zachowuje się jak dżentelmen. Jednak: „Istnieje prawna możliwość postawienia zarzutów także Rosjanom” – powiedział w wywiadzie dla onet.pl minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski. Polski minister uważa, że szympans-kontroler lotów okaże się w końcu dżentelmenem.
Romuald Szeremietiew
Polski Kościół niosący pomoc Żydom i antykatolickie manipulacje Przemysłu Holokaustu Niezwykle ważny tekst Bogumiła Łozińskiego w tygodniku “Gość Niedzielny”. Publicysta porusza temat “katolicy a zagłada Żydów w Polsce” i przypomina, że “katolicy ratowali Żydów z narażeniem życia”: Katolicy w Polsce nie tylko pomagali Żydom w czasie zagłady, ale wręcz oddawali za nich życie. W świetle faktów, wysuwane przez prof. Jana Tomasza Grossa oskarżenia Kościoła o bierność wobec ludobójstwa Żydów w czasie drugiej wojny światowej, są nie tylko nieprawdziwe, ale wręcz głęboko krzywdzące. Łoziński podkreśla, że opisując stosunek Kościoła do Żydów w czasie wojny nie można pominąć kontekstu, a więc bezwzględnej, fizycznej eksterminacji, jakiej ze strony Niemców poddawani byli duchowni. Na terenach włączonych do Rzeszy Niemcy realizowali plan całkowitej germanizacji Kościoła, np. na Górnym Śląsku i Pomorzu, albo wręcz jego zniszczenia, np. w tzw. Kraju Warty. W efekcie z 2400 księży czynnych na tych terenach w 1939 r., w 1944 r. funkcje duszpasterskie pełniło zaledwie 60. Kapłani byli mordowani i trafiali do obozów koncentracyjnych. Przez największy w Dachau przeszło łącznie 1746 księży i zakonników. Mniejsze straty dotknęły Kościół na terenie Generalnej Guberni, gdzie Niemcy stosowali bardziej ograniczone represje i nie dążyli do zniszczenia kościelnych struktur. Mimo to w samej archidiecezji warszawskiej ponad 11 procent księży zostało zamordowanych.
W skali ogólnopolskiej duchowieństwo było grupą społeczno-zawodową, która poniosła największe straty. Z ponad 10 tys. księży diecezjalnych zginęło prawie 2 tys., w tym siedmiu biskupów, a także ok. 850 zakonników oraz ok. 300 sióstr zakonnych. W niektórych diecezjach straty księży wynosiły ponad 50 procent stanu sprzed wojny. W artykule zostaje przypomniane, że pomimo tak olbrzymiego terroru, a na niektórych obszarach realnej groźby utraty życia za samo bycie księdzem, Kościół katolicki aktywnie uczestniczył w pomocy Żydom. Jej zakres i różnorodność wskazują, że była to postawa dominująca. Faktem jest, że nie było wystąpień przedstawicieli Kościoła wprost potępiających ludobójstwo Żydów, ale w czasie okupacyjnego terroru otwarte przeciwstawienie się Niemcom równało się śmierci. Duchowni przyjęli strategię, polegającą na ratowaniu życia konkretnych osób. Działania te odbywały się na różnych płaszczyznach. Najpowszechniejsze było ukrywanie Żydów w budynkach kościelnych, przede wszystkim w klasztorach. Według historyków praktycznie w każdym żeńskim domu zakonnym przechowywani byli Żydzi. Irena Lendlerowa podała, że w akcję pomocy 1200 żydowskich dzieci z warszawskiego getta włączyło się prawie 200 klasztorów. Jedno Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Mary,i na czele z przełożoną Matyldą Getter, przyjęło około 500 dzieci. Także biskupi ukrywali Żydów, np. arcybiskup lwowski Bolesław Twardowski przechowywał w swoim pałacu żydowską rodzinę.
Poza tym biskupi, np. metropolita krakowski abp Adam Sapieha, zezwalali też na wydawanie fałszywych zaświadczeń parafialnych, a gdy Żyd chciał przejść na katolicyzm zgadzali się na przyspieszone kursy przygotowania do chrztu. Związany z endecją biskup łomżyński Stanisław Łukomski w swoim nauczaniu podczas wojny zdecydowanie zabraniał patologicznych zachowań, np. grabieży cudzego mienia, czy zabójstw wpisujących się w politykę okupanta. W archiwach kościelnych są też dokumenty, w których liczni biskupi, np. biskup kielecki Czesław Kaczmarek, częstochowski Teodor Kubina, sandomierski Jan Kanty Lorek czy w Warszawie abp Antoni Szlagowski, zwracali się do podległego im duchowieństwa, aby pomagali Żydom. Liczne świadectwa udanej pomocy, także z pobudek religijnych, znajdują się w przygotowywanej przez prof. Jana Żaryna w IPN książce pt. „Dobre sąsiedztwo”. Jest w niej ponad 800 relacji o ratowaniu Żydów przez kilka tysięcy Polaków. I właśnie z profesorem Żarynem redaktor Bogumił Łoziński rozmawia na ten temat. Pyta: Czy teza Jana Tomasza Grossa postawiona w najnowszej książce „Złote żniwa”, że Kościół katolicki był „Wielkim Nieobecnym Zagłady polskich Żydów” jest prawdziwa? Prof. Jan Żaryn odpowiada: Ta teza jest generalnie fałszywa, choć zawiera elementy prawdy. Przed uświadomieniem sobie planów Niemców wobec narodu żydowskiego nasze społeczeństwo, Polskie Państwo Podziemne, pomagało potrzebującym i prześladowanym niezależnie od pochodzenia, nie jako Żydom, ale jako obywatelom Rzeczypospolitej. Fakt zagłady w pełni dotarł do świadomości społecznej dopiero przed likwidacją warszawskiego getta w 1942 r. i wówczas zaczęto kierować pomoc do Żydów ze względu na szczególną sytuację w jakiej się znaleźli. Wcześniej, z powodów etycznych, nikomu nie przyszło do głowy, że jeden naród może zaplanować wobec drugiego taką zbiorową rzeź, a do tego informacje o zagładzie docierały powoli i początkowo nie dawano im wiary. Dlatego w pewnym sensie można powiedzieć, że do momentu uświadomienia sobie tej zbrodni, wszyscy „byli wielkimi nieobecnymi”, nie tylko Kościół, ale także Państwo Podziemne, a przede wszystkim sami Żydzi. Jednak z punktu widzenia rzeczywistości historycznej teza prof. Grossa jest fałszywa. KOMENTARZ BIBUŁY: Obrona przed atakami Przemysłu Holokaustu i próby jakiegoś absurdalnego usprawiedliwiania się czy cierpliwego wyjaśniania (czytaj: mówienia do ściany), czego podejmują się niektórzy historycy, nic nie pomoże, dopóki obiektywnie nie zostanie rozpatrzona kwestia LICZBY Żydów-ofiar niemieckich obozów koncentracyjnych. Na przykład, jeszcze nie tak dawno liczbą-tabu było “cztery miliony” ofiar obozu KL Auschwitz, dziś liczba ta stopniała do “ponad milion”, choć grupa żydowskich historyków nurtu oficjalnego już teraz mówi o 600 tysiącach (a tzw. rewizjoniści od początku, nieustanie wskazują, że w KL Auschwitz zginęło 120-180 tys. wszystkich więźniów). Przy tym, to nagłe – z dnia na dzień – zmniejszenie liczby z “czterech milionów” nie wiązało się z żadnymi przełomowymi badaniami, ot, przez lata obowiązywała ideologicznie zatwierdzona do wierzenia jakaś wzięta z sufitu, astronomiczna liczba. Podobnie z ofiarami innych obozów. Zatem: bez rzetelnego ustalenia liczby ofiar żydowskich nie może być mowy o jakielkolwiek merytorycznej dyskusji na temat II Wojny Światowej i tzw. Zagłady. Bo czy przy, dajmy na to liczbie 10-krotnie mniejszej od “6 milionów” dalej będzie można eksploatować termin “Zagłada”? Na pewno można i należy mówić o cierpieniu, morderstwach, nieludzkich warunkach panujących w niemieckich obozach koncentracyjnych czy gettach, ale czy wtedy rację bytu będzie miał Przemysł Holokaustu, liczni bajkopisarze i pseudohistorycy? Apel do naukowców, szczególnie polskich: odrzućcie obowiązujące podręczniki, najczęściej pisane pod dyktando ideologiczne wyłączności martyrologii żydowskiej, i wróćcie do podstaw, do dokumentów, do źródeł, do logicznych zeznań świadków, lecz także zastosujcie najnowocześniejsze metody badawcze statystyki czy też instrumenty nowoczesnych badań archeologicznych i fizykochemicznych. Efekty będą zdumiewające i wrogom Prawdy nagle zabraknie amunicji. TYLKO nieskrępowana dyskusja może wyzwolić wszystkich od obowiązującego zakłamania, a każdy kto próbuje jej zakazać już przez to pokazuje, że nie pragnie wolności badań naukowych.
Życie za życie Katolicy w Polsce nie tylko pomagali Żydom w czasie zagłady, ale wręcz oddawali za nich życie. W świetle faktów oskarżanie przez prof. Jana Tomasza Grossa Kościoła o bierność wobec ludobójstwa Żydów w czasie II wojny światowej jest nie tylko nieprawdziwe, ale głęboko krzywdzące. Według Grossa, Kościół katolicki jest „Wielkim Nieobecnym Zagłady polskich Żydów”, duchowni byli bierni i milczeli, a przedwojenny katolicyzm był wręcz źródłem antysemityzmu. Choć te tezy rozmijają się z faktami, jednak zyskały tak dużą popularność we współczesnej przestrzeni publicznej, że dla wielu stają się obowiązującą „prawdą”. Dlatego dla rzetelnego obrazu relacji między Polakami i Żydami w czasie wojny warto przypomnieć fakty pokazujące heroiczną pomoc, jaką m.in. z pobudek religijnych okazywali Polacy Żydom.
Terror wobec Kościoła Opisując stosunek Kościoła do Żydów w czasie wojny, nie można pominąć kontekstu, a więc bezwzględnej, fizycznej eksterminacji, jakiej ze strony Niemców poddawani byli duchowni. Na terenach włączonych do Rzeszy Niemcy realizowali plan całkowitej germanizacji Kościoła, np. na Górnym Śląsku i Pomorzu, albo wręcz jego zniszczenia, np. w tzw. Kraju Warty. W efekcie z 2400 księży czynnych na tych terenach w 1939 r., w 1944 r. funkcje duszpasterskie pełniło zaledwie 60. Kapłani byli mordowani i trafiali do obozów koncentracyjnych. Przez największy, w Dachau, przeszło łącznie 1746 księży i zakonników. Mniejsze straty dotknęły Kościoła na terenie Generalnej Guberni, gdzie Niemcy stosowali bardziej ograniczone represje i nie dążyli do zniszczenia kościelnych struktur. Mimo to w samej archidiecezji warszawskiej ponad 11 procent księży zostało zamordowanych. W skali ogólnopolskiej duchowieństwo było grupą społeczno-zawodową, która poniosła największe straty. Z ponad 10 tys. księży diecezjalnych zginęło prawie 2 tys., w tym siedmiu biskupów, a także ok. 850 zakonników oraz ok. 300 sióstr zakonnych. W niektórych diecezjach straty księży wynosiły ponad 50 procent stanu sprzed wojny.
Pomoc duchownych Pomimo tak olbrzymiego terroru, a na niektórych obszarach realnej groźby utraty życia za samo bycie księdzem, Kościół katolicki aktywnie uczestniczył w pomocy Żydom. Jej zakres i różnorodność wskazują, że była to postawa dominująca. Faktem jest, że nie było wystąpień przedstawicieli Kościoła wprost potępiających ludobójstwo Żydów, ale w czasie okupacyjnego terroru otwarte przeciwstawienie się Niemcom równało się śmierci. Duchowni przyjęli strategię, polegającą na ratowaniu życia konkretnych osób. Działania te odbywały się na różnych płaszczyznach. Najpowszechniejsze było ukrywanie Żydów w budynkach kościelnych, przede wszystkim w klasztorach. Według historyków praktycznie w każdym żeńskim domu zakonnym przechowywani byli Żydzi. Irena Sendlerowa podała, że w akcję pomocy 1200 żydowskich dzieci z warszawskiego getta włączyło się prawie 200 klasztorów. Jedno Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Maryi, z przełożoną Matyldą Getter na czele, przyjęło około 500 dzieci. Także biskupi ukrywali Żydów, np. arcybiskup lwowski Bolesław Twardowski przechowywał w swoim pałacu żydowską rodzinę. Biskupi, np. metropolita krakowski abp Adam Sapieha, zezwalali też na wydawanie fałszywych zaświadczeń parafialnych, a gdy Żyd chciał przejść na katolicyzm, zgadzali się na przyspieszone kursy przygotowania do chrztu. Związany z endecją biskup łomżyński Stanisław Łukomski w swoim nauczaniu podczas wojny zdecydowanie zabraniał patologicznych zachowań, np. grabieży cudzego mienia czy zabójstw wpisujących się w politykę okupanta. W archiwach kościelnych są też dokumenty, w których liczni biskupi, np. biskup kielecki Czesław Kaczmarek, częstochowski Teodor Kubina, sandomierski Jan Kanty Lorek czy w Warszawie abp Antoni Szlagowski, zwracali się do podległego im duchowieństwa, aby pomagali Żydom. W wydanej w 2009 r. w Kanadzie obszernej książce Marka Paula pt. „Ratowanie Żydów przez polskie duchowieństwo katolickie w czasie wojny. Świadectwa ocalonych”, która niestety jest dostępna jedynie w języku angielskim, autor zgromadził kilkaset świadectw Żydów uratowanych przez polskie duchowieństwo. Wśród blisko 23 tysięcy osób odznaczonych przez instytut Yad Vashem medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za ratowanie Żydów z Holocaustu jest ponad 6 tysięcy Polaków. Mało kto wie, że wśród tych Polaków jest 21 księży oraz 40 sióstr zakonnych.
„Antysemici” ratują Żydów Postawa duchownych wobec Żydów w czasie wojny przeczy tezie, że polski katolicyzm był jednym z głównych źródeł antysemityzmu. Niewątpliwie przed wojną stosunki między katolikami a wyznawcami judaizmu były napięte. Trzeba jednak rozróżnić antysemityzm, u którego podłoża leżał nacjonalizm i nienawiść rasowa, od budzących napięcia różnic religijnych czy konfliktów na tle ekonomicznym. Źródeł postaw antysemickich trzeba szukać w narastającym w latach 30. ub. wieku w Polsce i w Europie nacjonalizmie. Problem polega na tym, że często środowiska prezentujące taką ideologię przedstawiały się jako obrońcy wiary katolickiej. Tymczasem w oficjalnych wystąpieniach Episkopatu postawa nienawiści wobec Żydów jest potępiana. W liście pasterskim z 1936 r. prymas Hlond z jednej strony krytykuje Żydów za istniejące wśród nich naganne postawy, np. za to, że „walczą z Kościołem”, czy, że stanowią awangardę „ruchu bolszewickiego”, a jednocześnie twardo broni Żydów jako ludzi: „Przestrzegam przed importowaną z zagranicy postawą etyczną, zasadniczo i bezwzględnie antyżydowską. Jest ona niezgodna z etyką katolicką. (…) Nie wolno na Żydów napadać, bić ich, kaleczyć, oczerniać. Także w Żydzie należy uszanować i kochać bliźniego (…)”.W polskim społeczeństwie przed wojną oba nurty – antysemityzm i postawa krytyczna, ale wzywająca do szacunku – ścierały się ze sobą. W obliczu zagłady Żydów niewątpliwie zwyciężył nurt drugi. To z inicjatywy katolickiej inteligencji powstała w 1942 r. w konspiracji Rada Pomocy Żydom. Bezpośrednią inspiracją do jej utworzenia była odezwa „Protest” znanej pisarki oskarżanej przed wojną o antysemityzm Zofii Kossak-Szczuckiej, w której odwołując się do chrześcijańskiego miłosierdzia, wzywała ona Polaków, aby nie pozostawali obojętni wobec zbrodni na Żydach i udzielali im pomocy. Taka postawa znajdowała oddźwięk w polskim społeczeństwie, które – mimo terroru i groźby utraty życia – według szacunków uratowało co najmniej 100 tys. Żydów. Trzeba tu zaznaczyć, że katolicyzm nie był jedyną przesłanka pomocy Żydom, robili to ludzie o bardzo różnych światopoglądach. W Radzie Pomocy Żydom działali katolicy i ludzie ze środowisk lewicowo-liberalnych, m.in. z żydowskiej partii lewicowej Bund. Symbolicznym przykładem pomocy Żydom z pobudek ewangelicznych jest ks. Marceli Godlewski, proboszcz parafii Wszystkich Świętych, która znajdowała się na granicy warszawskiego getta. Ten kapłan, uważany przed wojną za antysemitę, na olbrzymią skalę rozwinął pomoc Żydom z getta: ukrywał ich na plebanii, pomagał w ucieczce, fałszował dokumenty czy w przyspieszonym tempie chrzcił i przyjmował do Kościoła. Za te działania został pośmiertnie odznaczony medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Podobnym przykładem jest postawa św. Maksymiliana Kolbe. Niesłusznie jest on oskarżany o niechęć do Żydów, choć niewątpliwie uważał, że żyją w błędzie i powinni się nawrócić na chrześcijaństwo, jednak analiza jego pism wskazuje, że traktował ich z ewangeliczną miłością. Gdy wybuchła wojna, o. Maksymilian dał świadectwo tej miłości, przyjął na teren Niepokalanowa około 1,5 tysiąca Żydów, co było bezpośrednim powodem jego aresztowania, a potem męczeńskiej śmierci.
Oddać życie z miłości W chrześcijaństwie wyrazem największej miłości jest oddanie życia za drugiego człowieka. I polscy katolicy dawali w czasie wojny heroiczne świadectwa miłości do Żydów, oddając za nich życie. Przykładem takiej postawy może być sześć osób z grona 108 męczenników II wojny światowej, beatyfikowanych przez Jana Pawła II 13 czerwca 1999 r. we Włocławku. Warto ich przypomnieć. Siostra Ewa Noiszewska była dyrektorką szkoły prowadzonej przez niepokalanki w Słonimiu, a jednocześnie lekarzem. W czasie okupacji udzielała w szpitalu pomocy prześladowanym, w tym także Żydom. Została aresztowana przez policję nazistowską w nocy 18 grudnia 1942 r., a następnego dnia rozstrzelana w pobliżu Słonimia. Miała 57 lat. Druga z sióstr niepokalanek, Marta Wołowska, była przełożoną klasztoru w Słonimiu. Za pomoc ofiarom represji i Żydom została rozstrzelana wraz z s. Noiszewską 19 grudnia 1942 r. Miała 63 lata. Ks. Józef Pawłowski był rektorem seminarium duchownego w Kielcach i bardzo ofiarnym duszpasterzem. Został aresztowany w lutym 1941 r. za działalność duszpasterską, a zwłaszcza za organizowanie pomocy dla Żydów, za co Niemcy wydali na niego wyrok śmierci. Wykonano go 9 stycznia 1942 r., w obozie w Dachau, przez powieszenie. Przeżył 52 lata. Ks. Michał Piaszczyński był profesorem seminarium duchownego w Łomży, promotorem dialogu religijnego z judaizmem. Już w początkach lat 30. używał w odniesieniu do Żydów tytułu: „starsi bracia w wierze”. Aresztowany 7 kwietnia 1940 r., był przetrzymywany w więzieniu w Suwałkach, potem przebywał w obozach koncentracyjnych w Działdowie i w Sachsenhausen, gdzie zmarł 18 grudnia 1940 r., w wieku 55 lat. Przebywający w tym samym bloku obozowym więźniowie podkreślali, że był on duchowym przewodnikiem więźniów, a słabszych, w tym Żydów, wyręczał w pracach obozowych. Współwięzień, ks. prałat Kazimierz Hamerszmit, zostawił świadectwo, w którym opisuje, jak ks. Piaseczyński podzielił się swoją porcją chleba z żydowskim adwokatem z Warszawy o nazwisku Kott. Kiedy Żyd odbierał ofiarowany chleb, powiedział: „Wy katolicy wierzycie, że w waszych kościołach w chlebie jest żywy Chrystus; ja wierzę, że w tym chlebie jest żywy Chrystus, który ci kazał podzielić się ze mną”. Na niezwykły akt heroizmu zdobyła się dominikanka s. Julia Rodzińska. Aresztowana przez gestapo w lipcu 1943 r. trafiła do obozu zagłady w Stutthoffie. Tu dobrowolnie zgłosiła się do opieki nad umierającymi na tyfus żydowskimi więźniarkami. Sama zaraziła się tą chorobą, w wyniku czego zmarła 20 lutego 1945 r., w wieku 46 lat. Za chronienie w klasztorze żydowskich dziewczynek i uciekinierów oddała życie urszulanka Unii Rzymskiej s. Klemensa Staszewska. Podczas wojny była przełożoną domu zakonnego w Rokicinach Podhalańskich. Za pomoc Żydom została zesłana do obozu w Oświęcimiu, gdzie zmarła 27 lipca 1943 r., w wieku 53 lat.
Nienarodzony męczennik Podawane przykłady pomocy Żydom przez katolików dotyczą głównie osób duchownych. Nie można jednak zapominać, że taką postawą, łącznie z ofiarą życia, odznaczali się katolicy świeccy, a u źródeł ich motywacji była ewangeliczna postawa miłości wobec bliźniego. Symboliczna jest tu wstrząsająca historia rodziny Józefa i Wiktorii Ulmów ze wsi Markowa koło Łańcuta. W swoim domu od 1942 r. ukrywali ośmioro Żydów. 24 marca 1944 r. doszło do tragedii, bowiem miejsce ukrycia Żydów zostało zdradzone nazistom. Rankiem Niemcy dotarli do zabudowań Józefa Ulmy, najpierw zabili Żydów, w tym małą dziewczynkę. Następnie wyprowadzili z domu gospodarzy – Józefa i Wiktorię i ich rozstrzelali. Po czym taki sam los spotkał sześcioro ich dzieci. W chwili śmierci Wiktoria była w 9. miesiącu ciąży z siódmym dzieckiem. Początkowo ciała zamordowanych pogrzebano w pobliskim sadzie, gdy później przenoszono je na pobliski cmentarz okazało się, że już po zakopaniu zwłok rozpoczął się poród, gdyż z łona matki wystawała główka i klatka piersiowa dziecka. Obecnie trwa proces beatyfikacyjny całej rodziny Ulmów, zakończony został etap diecezjalny. Rodzina Ulmów otrzymała pośmiertnie medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Tragiczne losy rodziny Ulmów to tylko jeden z licznych przykładów Polaków, którzy zginęli ratując Żydów. 6 grudnia 1942 roku w Ciepielowie oddziały Waffen SS za pomoc udzielaną Żydom zastrzeliły lub spaliły żywcem 33 osoby, wśród nich Bronisławę i Adama Kowalskich wraz pięciorgiem dzieci. Nie wszystkie akty pomocy Żydom miały tak tragiczny przebieg, szereg zakończyło się pomyślnie. Liczne świadectwa udanej pomocy, także z pobudek religijnych, znajdują się w przygotowywanej przez prof. Jana Żaryna w IPN książce pt. „Dobre sąsiedztwo”. Jest w niej ponad 800 relacji o ratowaniu Żydów przez kilka tysięcy Polaków. Podane przykłady, a także ich skala, pokazują, że pomaganie Żydom przez polskich katolików było w czasie wojny zjawiskiem powszechnym, a twierdzenia o rzekomej bierności katolików wobec zagłady Żydów w czasie wojny są po prostu nieprawdziwie i głęboko krzywdzące. Bogumił Łoziński
"Przekombinowana zagrywka doradców prezydenta?" Gdy facet usiądzie zanim zrobi to zaproszona przez niego kobieta (niezależnie od tego, czy jest ona kanclerzem, czy nie) to znak złego wychowania. Ale gdy jego kancelaria (chodzi o kancelarię prezydenta Komorowskiego) przygotowuje materiały i dokumenty na niedawną wizytę prezydenta Ukrainy Janukowicza w języku rosyjskim (a nie ukraińskim), to coś więcej. To brak szacunku dla suwerenności Ukrainy. To znak zlekceważenia wizyty. Czy to brak tłumaczy w kancelarii, czy jakaś przekombinowana zagrywka doradców prezydenta bądź jego samego? Nie wiem. Ale gdyby coś podobnego zdarzyło się nam: kancelaria np. prezydenta Niemiec przygotowała dla Komorowskiego materiały po rosyjsku, a nie po polsku, jak by się czuł? U nas trudno powiedzieć, czy to - jak w innych sprawach - brak kompetencji i bałagan, czy chory sygnał wysyłany Rosji!
Podobny brak kompetencji i precyzji widać w reakcji polityków i mediów na deklarację ambasadora Federacji Rosyjskiej o możliwości zrehabilitowania polskich oficerów zamordowanych w Katyniu. To ważny krok. Ale, jak słusznie zauważył znawca problemu, prof. Materski z PAN, wciąż obowiązuje decyzja wcześniejsza o kryminalnym charakterze tej zbrodni i jej - w związku z tym - przedawnieniem. W tej sytuacji rehabilitacja będzie miała wydźwięk moralny, ale prawnie pozostanie zawieszona w próżni. Co więcej - strona rosyjska mówi o braku wyroków. Nieprawda: w Polsce jest kopia jednego z wyroków, zaplątana w przekazanych nam aktach. I jest tam i polityczne uzasadnienie i - ponadjednostkowy - charakter. Skazywano polskich oficerów dwójkami i trójkami. To już znamiona ludobójstwa. I tu, jak w dyplomacji, konieczna jest wiedza. I stanowczość w relacji z sąsiadami. A nie - jak u nas - bylejakość, brak szacunku i otrzymywanie w zamian podobnej monety. Jak rzucone mediom stanowisko o rehabilitacji. Jadwiga Staniszkis
Marek Król dla SE: Co to będzie? Czym jest biustonosz dla piersi, tym są stereotypy dla myśli. Po uwolnieniu się od stereotypów, możemy rozkoszować się pełną piersią. W PRL autorytety oralne przekonywały nas, że dla PO, a może to wtedy nazywało się PZPR, nie ma alternatywy. Dzisiaj również straszy się nas, że PZPR i jej przywódca Donald Tusk nie mogą oddać władzy, bo stanie się nieszczęście. W latach 80. M. Rakowski żarliwie uzasadniał kierowniczą rolę PZPR tym, że gwarantuje ona bezpieczeństwo Polski i Europy. Donald Rakowski straszył nas, że zawarty w wyniku wojny układ geopolityczny może zmienić tylko kolejna wojna światowa. Krótko mówiąc, jeśli obali się PZPR, wejdą Ruscy i nieszczęście gotowe. Przepraszam za mylenie PZPR z PO, ale sytuacja dzisiaj jako żywo przypomina tę z czasów PRL. Znowu Polacy nie mają alternatywy, o czym przekonują ich postpeerelowskie lemingi w mediach. Znowu musimy wybrać PZPR, którą gotowe są wesprzeć stronnictwa sojusznicze PSL, SD, SLD oraz SB. W latach 80. partia nie mogła oddać władzy Solidarności, i robiła to dla dobra Polaków i pokoju światowego. I teraz kierownicza siła, choć zmęczona rządzeniem i poturbowana przez własną nieudolność i korupcję, musi dalej sprawować władzę. Nie można dopuścić do zwycięstwa antysystemowego PiS tak, jak w PRL nie można było oddać władzy elementom antysocjalistycznym. Sowieci nigdy by się na to nie zgodzili. Co prawda nie straszy się nas, że po przegranej PO wejdą Ruscy, którzy tak naprawdę nigdy z Polski nie wyszli w całości. Niestety, amerykański Internet i telefonia komórkowa osłabiają przewodnią siłę nie tylko w Egipcie. Naród zaczyna nucić piosenkę kabaretu Tey z lat 70. Wtedy to Donald Gierek wprowadzał regulacje cen, bo nie podwyżki, i rozwijał komercyjne rzeźnictwo. "Co to będzie, kiedy zgaśnie nasze słońce? Przecież świeci nam przykładnie tyle lat" - śpiewali Laskowik, Smoleń i Schubert. Dziś ten syreni śpiew płynie od obiektywnych publicystów rządowych. "Ech, słoneczko, niezdobyte przez nikogo, ileż razy nas robiło w ciemny brąz" - dośpiewują antysystemowi prowokatorzy, przypominając prywatyzację Stoczni Gdańskiej, aferę hazardową, regulację podatku VAT. Ostatnio prowodyrzy z PiS wsparci przez Balcerowicza wypominają partii otwieranie funduszy (OFE) sierpem PSL i młotem PO. "Co to będzie, gdy słoneczko zajdzie za daleko? Wiernych sobie pozasmuca, radość sprawi kretom (z PiS)". Słońce Peru trwa na posterunku, więc zaniepokojony elektorat pyta dalej: "Co to będzie, kiedy zgaśnie, gdy rano nie wstanie? Albo będzie koniec świata, albo zmartwychwstanie". Końca świata nie było, gdy zgasło słońce Gierka i Jaruzelskiego, a wręcz przeciwnie. Kiedy dzisiaj autorytety oralne nie widzą alternatywy, to przypomina mi się żydowski dowcip. Co to jest ta alternatywa? - zapytał Mosze starego rabina - wszyscy o tym mówią, wytłumacz mi Rebe. - Wyobraź sobie, że masz fermę kur, którą zalewa powódź. Kury potopione, a ty bankrutujesz Mosze. - No dobrze, rebe, a co do tego ma alternatywa? - Otóż alternatywą, Mosze, są kaczki.
Więcej http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/co-to-bedzie_172393.html#comment_form
Królewskie połajanki Już od jakiegoś czasu wiedziałem, że nie będę wchodził w polemiki z Marcinem Królem. Wiedziałem to, zanim zadeklarował, że Prawo i Sprawiedliwość należy rozwiązać, gdyż prezes PiS apelował do „prawdziwych Polaków”, a potem, kiedy okazało się to kłamstwem, że ugrupowanie to należy zdelegalizować, gdyż organizuje demonstracje, a Kaczyński przemawia na ulicy. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że na profesora Króla nie ma co zwracać uwagi. W latach 70. nieźle się zapowiadał. Po 30 latach można dojść do wniosku, że przestał. Jednak jego felieton „Oskarżam Graczyka” w odnowionym do niepoznania „Wproście” polecam wszystkim. Zdaniem Króla książka Romana Graczyka „Cena przetrwania. SB a „Tygodnik Powszechny”" to „oburzająca” i „paskudna” „podłość”. Jej autor „opluwa” i „bezcześci” oraz „chce zniszczyć „Tygodnik Powszechny”, by sprawić sobie przyjemność”, „poprzestaje na podejrzeniach, hipotezach, insynuacjach”, „żywi się nienawiścią i podłością” i jest „karłem, który chciałby uciąć głowę wyższym od siebie, żeby przestać być karłem”. Wystarczy już, aby wyrobić sobie pojęcie o poziomie tekstu, chociaż w tym duchu można by jeszcze długo. Z „Oskarżam Graczyka” wynika zresztą, że, najprawdopodobniej, jego autor nie czytał inkryminowanej książki. Właściwie, po co? Sygnatariusze potępień książek o Wałęsie ogłaszali, że nigdy ich do ręki nie wezmą. Dziś należy już jednak udawać znajomość tekstu, który poddany zostanie rytualnemu auto da fé.
Dlaczego jednak Król utrzymuje, że Graczyk chce „zniszczyć” „Tygodnik,” skoro dla każdego czytelnika jego książki widoczna jest sympatia autora do tego środowiska i próba wskazania wszelkich złożoności towarzyszących opisywanym faktom? Nawet z perspektywy apologetów „Tygodnika” postawa Króla wydaje się kontrproduktywna i prowokuje podejrzenia, których książka Graczyka w ogóle nie podnosi. Król et consortes, „ci wielcy”, chcą jednak zastraszyć wszystkich, którzy zamierzają badać historię ich środowisk, i zablokować taką możliwość. Dotąd się im to przecież udawało. Wildstein
Oskarżam Graczyka – recenzja osobista Książka Romana Graczyka „Cena przetrwania”, o inwigilowaniu „Tygodnika Powszechnego” przez SB, skłania do rozmaitych uwag, ale nie bardzo skłania do dyskusji. Jest to książka dla mnie oburzająca i paskudna, chociaż – niestety – podłość w niej zawarta mieści się nieźle w polskiej tradycji. Nie mam zamiaru polemizować z autorem, który opiera swoje rozumowanie na danych SB, ale interpretuje je tendencyjnie, nieuczciwie, a swoje niezliczone hipotezy opiera na niczym lub prawie niczym. Nie jest to jednak specjalnie ważne. Ważne jest, że ojczyznę moją i ojczyznę setek tysięcy Polaków, czyli dawny „Tygodnik Powszechny" i jego środowisko (mowa o latach 1945-2005), Graczyk chce zniszczyć, mam wrażenie, że po to, by sprawić sobie przyjemność. Robią to zresztą pośrednio również jego koledzy z redakcji obecnego „Tygodnika”. Graczyk opluwa żywych, a pamięć po martwych bezcześci. Teza książki jest bowiem następująca: „Tygodnik Powszechny" przetrwał dzięki temu, że wiele ważnych postaci z jego redakcji na rozmaite sposoby współpracowało z SB. Pytanie zasadnicze: czy było warto? Odpowiedź: raczej nie. Dowody współpracy niemal żadne, jednak dla Graczyka „Tygodnik” był częścią systemu komunistycznego, i to jest zasadnicza konkluzja. Inne dowody polegają na formułowaniu hipotez, jak sam Graczyk pisze, „słabych hipotez". Na przykład rachunek ze spotkania w kawiarni. Albo kilkadziesiąt razy powtarzające się sformułowania w rodzaju „prawdopodobnie z tego wynikało” lub „można przypuszczać, że świadczyło to o współpracy”. W całej książce nie ma ani jednego niewątpliwego dowodu na współpracę wybitnych ludzi z „Tygodnika”, chociaż są na współpracę sekretarki Stanisława Stommy czy tego rodzaju osób. Wreszcie Graczyk wygłasza opinie polityczne, że spotykanie się z władzami PRL oraz obecność w Sejmie były ceną za „przetrwanie”. Do tego jeszcze wrócę. Otóż moja teza jest następująca, pozwalam sobie na smutny żart: nawet gdyby Jerzy Turowicz, Stanisław Stomma czy Stefan Kisielewski byli agentami SB, „Tygodnik" byłby najważniejszą duchową ostoją polskiej inteligencji przez 50 lat, z przerwą 1953- 1956. Istota książki Graczyka zaś mieści się doskonale w historii podłości w Polsce, która powodowała, że o agenturę oskarżano największych: Maurycego Mochnackiego, Stanisława Brzozowskiego czy Józefa Piłsudskiego, a niedawno Czesława Miłosza. Polacy potrafią zrobić tak wiele, żeby samym sobie napluć w twarz, że Graczyk na tym tle specjalnie się nie wyróżnia. Jednak ja z „Tygodnikiem Powszechnym" byłem związany jako czytelnik od lat 60., jako autor i członek zespołu od l969 do 2008 r., kiedy to wszelkie więzi zerwałem, bo widać było, że dawny „Tygodnik Powszechny” podlega gwałtownej dewastacji (podobnie postąpili Władysław Bartoszewski, Krzysztof Kozłowski czy Jacek Woźniakowski i inni). Dlatego nie mogę pozostawić tej książki bez komentarza. W 1956 r. jeden z intelektualnych przywódców grupy skupionej wokół „Tygodnika", Antoni Gołubiew, opublikował tekst zatytułowany „Polska leży nad Wisłą”. To można uznać za motto „Tygodnika” od początku do 2005 r. Polska leży nad Wisłą, czyli tu jest nasza ojczyzna, chociaż zniewolona, ale jednak tu trzeba myśleć i, jak się da, działać, bo innymi możliwościami nie dysponujemy. Stanowisko to podzielało wielu mądrych ludzi, jak Jerzy Giedroyc, Juliusz Mieroszewski czy – co widać w ostatnio wydanej wymianie korespondencji – Maria Dąbrowska i Jerzy Stempowski. Oczywiście, zawsze trwała i musiała trwać dyskusja o tym, co jest dopuszczalne, skoro się działa legalnie w państwie wrogim. Na ten temat będziemy rozmawiali jeszcze przez wiele dekad, tak jak do dzisiaj nie ma jednego zdania na temat postawy margrabiego Wielopolskiego. Ponieważ nie wszyscy czytelnicy żyli w tamtych czasach lub byli blisko z „Tygodnikiem" związani, opowiem, jak to było. Kiedy w latach 70. i 80. często przyjeżdżałem do „Tygodnika”, potem nawet w nim pracowałem, byłem świadkiem regularnie powtarzającej się sceny. Krzysztof Kozłowski dzwonił do cenzora, wściekał się na niego, wymyślał mu od idiotów, rzucał słuchawkę, a potem Mieczysław Pszon dzwonił ponownie, starał się coś uzyskać i sytuację załagodzić. Wedle IPN współpraca z cenzurą równała się współpracy agenturalnej i trzeba to w oświadczeniu lustracyjnym zgłosić. Takie są konsekwencje reguł ustalanych przez pokolenie, którego wtedy na świecie nie było. A z cenzurą nie walczył nikt z wyjątkiem kilku pism katolickich. Z faktu, że wybraliśmy życie nad Wisłą, wynikały także rozmaite nieprzyjemne konieczności: rozmów z politycznymi przedstawicielami władzy (Stanisław Stomma rozmawiał wielokrotnie z Zenonem Kliszką), walki o zezwolenie na druk nie 30, lecz 40 tys. egzemplarzy (sprzedać można było co najmniej 300 tys.) czy kontaktów przy wyjazdach, bardzo licznych wyjazdach do Niemiec cudownego Mietka Pszona, który – razem ze Stanisławem Stommą – rozpoczął cały dialog polsko-niemiecki. I naturalnie bardzo często jeździli do RFN, a potem, by znowu dostać paszport, musieli o tym opowiadać władzom. Wiemy, co mówili – prawdę. Więc na czym polega zarzut Graczyka? Że w tak ważnej sprawie spotykali się z przedstawicielami władz politycznych? Przecież to absurd, to oni w znacznej mierze przygotowali grunt pod spotkanie Gomułki z Brandtem w 1970 r. Nie żyliśmy w świecie wolnym, ale wielcy ludzie z „Tygodnika Powszechnego" potrafili wytworzyć świat wolny wokół siebie. Choć czasem okazywało się to naiwnością. Kiedy już zostałem dopuszczony do wewnętrznego kręgu „Tygodnika”, spotykaliśmy się na tajnych politycznych naradach w mieszkaniu wspaniałego człowieka, przyjaciela Karola Wojtyły, księdza Andrzeja Bardeckiego, który udzielał mi zawsze mądrych rad w najtrudniejszych perypetiach życiowych. Byliśmy pewni z Jerzym Turowiczem na czele, że tam możemy rozmawiać swobodnie. A po 1989 r. okazało się, że wszystkie te rozmowy były podsłuchiwane z sąsiedniego mieszkania. Jednak każdy wyjazd do Krakowa do „Tygodnika" stanowił wycieczkę do ogrodu wolności. Redakcja należała do tego ogrodu, ludzie w niej pracujący i przede wszystkim samo pismo. Tylko raz się zdarzyło, że wyrzucono jedną z ważnych osób, ale i to za zwyczajne ludzkie świństwo, niemające nic wspólnego z komunizmem. Pismo zaś poza tym, że było bardzo dobre, było także nienagannie przyzwoite, to znaczy nigdy nie posługiwało się kłamstwem. Całej prawdy oczywiście wówczas powiedzieć nie było można, ale nie kłamać wcale nie było tak łatwo. „Tygodnik” nigdy nie kłamał, chociaż ulegał złudzeniom, na przykład w 1971 r., że za Gierka będzie trochę lepiej. „Tygodnik" był przede wszystkim pismem katolickim. Reprezentował tradycję personalistyczną, a potem posoborową i na tym tle dochodziło do sporów z kardynałem Stefanem Wyszyńskim, ale to były spory o metody, a nie o cele. Potem przyszedł przyjaciel niezawodny, który także potrafił skarcić, czyli kardynał Karol Wojtyła i Jan Paweł II, który wychowywał się także w „Tygodniku Powszechnym”. Miałem wielkie szczęście, bo jeszcze zdążyłem się zaprzyjaźnić z ludźmi wolnymi i wielkimi z kręgu „Tygodnika", jak Jerzy Turowicz, Hanna Malewska, Stefan Kisielewski, Stanisław Stomma, Mieczysław Pszon, Krzysztof Kozłowski czy Henryk Krzeczkowski, oraz z zagranicy – jak Konstanty Jeleński, Gustaw Herling-Grudziński czy Józef Czapski. Bez nich nie byłoby mnie takiego, jaki jestem. Miałem wielkie szczęście. Mogłem go nie mieć. Graczyk nie napisał o kontaktach Jerzego Turowicza czy Stefana Kisielewskiego z władzami i SB. A wszyscy takie kontakty mieli, z czego nie wynika, że byli TW, czego zresztą nikomu Graczyk udowodnić nie potrafi. Poprzestaje na podejrzeniach, hipotezach, insynuacjach. Moje szczęście nie było już dane następnemu pokoleniu, ludziom młodszym ode mnie o dwie dekady. Z tego jednak nie wynika, że wolno im moje szczęście obracać w pył czy w podłość. Jeden z redaktorów obecnego „Tygodnika" kilka dni temu mówił w radiu w związku z książką Graczyka, że były dwie szale: z jednej strony zasługi „Tygodnika”, z drugiej współpraca z SB, bez której tych zasług by nie było. Ale myli się ów człowiek bardzo. Współpracy nie było, kontakty ze wszystkimi istniejącymi władzami być musiały, jednak przede wszystkim waga, na której można było to zbadać, nie istnieje, jak nie istnieją owe szale. Wszystko było po jednej stronie, wszystko było po tej stronie, gdzie był wielki Jerzy Turowicz. Można tego nie rozumieć, ale nie wynika z tego, że wolno obrażać. Dlaczego to pokolenie tak bardzo odczuwa potrzebę poniżania innych? Naturalnie nie wszyscy, ale wielu. Kogóż to, poczynając od Lecha Wałęsy, już nie opluto? Zapewne dlatego że, ci, którzy plują, sami okazali się mniej utalentowani, mniej szczęśliwi i niezdolni do życia w wolności. Niewola to nie był przywilej, ale wolność jest ciężarem, z wolności trzeba umieć robić pożytek. Nieszczęśliwi dawni członkowie partii i nieszczęśliwi ci, którzy ani nie siedzieli w więzieniu, ani nie zbudowali własnej mądrości, żywią się nienawiścią i podłością. Jak zawsze w historii karły chciałyby uciąć głowę wyższym od siebie, żeby przestać być karłami. Jak zawsze w historii ludzie mali nienawidzą ludzi wspaniałych. Tak jest z częścią produkcji IPN, tak też jest w przypadku książki Romana Graczyka. Graczyk na przykład w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" mówi, że wygląda na to, że Pszon w 1968 r. współpracował z SB w sprawach niemieckich, a zapis w ewidencji dotyczący Haliny Bortnowskiej nie jest przesądzający. „Wygląda na to?”. To na takiej podstawie formułuje akt oskarżenia? Tak jak z niektórymi ludźmi z IPN jest też w przypadku części polityków. Nie lubią podziwiać, cenić, szanować czy uczyć się. Wolą poniżać, bo im wtedy łatwiej. W historii Polski, która tak często była historią niewoli, jest to wyjątkowo paskudne, bo nasze życie zależy od tego, czy nasza pamięć dobrze funkcjonuje, czy potrafimy następnym pokoleniom przekazać nasze wartości, bo bez tej tradycji wartości – jak pisał Tocqueville – życie nie ma sensu. Książki takie jak Romana Graczyka w niczym mi rozumienia świata nie zakłócą, ale piszę, by ostrzec: oto idzie nieprzyjaciel, który może zdeprawować następne pokolenia.
Wszystko tylko nie PO-PiS Po wyborach PiS odzyska zapewne zdolność koalicyjną. SLD będzie chciał wejść do władzy, więc pójdzie z każdym, PSL robiło to zawsze, a i PJN też wydaje się być ugrupowaniem nastawionym na współpracę – prognozuje publicysta „Rzeczpospolitej". Jeszcze niedawno komentatorzy zastanawiali się, czy po następnych wyborach Platforma Obywatelska będzie samodzielnie rządzić, czy potrzebne jej będzie jeszcze PSL. Dziś nic nie jest już takie pewne. Oczywiście Platforma jest nadal faworytem, ale wszystkie sondaże pokazują złe dla niej tendencje. W mediach dokonał się zwrot i krytykowanie partii rządzącej nagle stało się czymś naturalnym niemal w każdym środowisku. Doszło nawet do tego, że obrona Platformy staje się czymś z lekka obciachowym. Trudno dziś przewidzieć, czy partia Donalda Tuska utrzyma prowadzenie do jesiennych wyborów parlamentarnych, a jeśli tak, to z jaką przewagą. Gdyby te wybory odbywały się teraz, najbardziej prawdopodobne byłoby niewielkie zwycięstwo PO nad PiS, przy stosunkowo niezłym wyniku SLD. Do Sejmu dostałyby się też PSL, a być może PJN. Przyjmijmy więc, że w przyszłym parlamencie znajdzie się pięć ugrupowań. Ponieważ możliwe jest, że żadne z nich nie zdobędzie silnej pozycji pozwalającej na samodzielne rządzenie, należy założyć, iż koalicja będzie koniecznością. Ale jaka? Stawiam tezę, że możliwa jest każda koalicja poza jedną, tą najbardziej kiedyś oczekiwaną, czyli PO – PiS. Prognoza profesor Jadwigi Staniszkis, że taki układ byłby możliwy bez Donalda Tuska, jest czysto intelektualną spekulacją. Na razie nic nie wskazuje bowiem na to, by obecny premier stracił władzę. Może co prawda zdarzyć się to w przyszłości, ale nie przed obecnymi wyborami. Poza tym poziom negatywnych emocji między dwiema niegdyś "zaprzyjaźnionymi" partiami jest ciągle tak duży, że taka konstrukcja nie wydaje mi się możliwa. Po wyborach Prawo i Sprawiedliwość zapewne odzyska zdolność koalicyjną. SLD będzie chciał za wszelką cenę wejść do władzy, więc pójdzie z każdym, PSL robiło to zawsze, a PJN też wydaje się być ugrupowaniem, które zechce współpracować i z Platformą, i – mimo wszystko – z PiS. Rozważmy więc, jakie konstelacje są możliwe.
PO – SLD: ryzyko dla obu stron Pierwsza, przychodząca na myśl koalicja to Platforma – SLD. Ryzykowna dla obu stron. Dla SLD – bo może zostać potraktowany jak przystawka. Duża część elektoratu obu partii jest wspólna, a Jarosław Kaczyński nauczył wszystkich, jak się zjada słabych koalicjantów. Sojuszowi grozi, że będzie musiał realizować zbyt liberalny program, czego część jego prawdziwie lewicowych wyborców może nie zaakceptować. Inną część wyborców może przejąć Platforma. Ryzyko jest więc spore, ale partia Grzegorza Napieralskiego spędziła zbyt wiele lat w opozycji, by go nie podjąć. Oczekujący konfitur aparat jest wygłodzony, a sam Napieralski jest jednym z niewielu liczących się polityków, który nie zasmakował władzy. Dla Platformy ten układ też wiąże się z ryzykiem. Cześć elektoratu PO może jednak nie znieść porozumienia z partią, której korzenie sięgają poprzedniego systemu. Może tego nie znieść także część polityków partii Tuska i dojść do rozłamu. Ale czego się nie robi dla utrzymania władzy? Coraz więcej polityków PO mentalnie już przygotowuje się do takiego scenariusza. Pozostaje pytanie, na ile taki rząd mógłby być spójny i kiedy rozsadziłyby go wewnętrzne konflikty.
PO – PSL: miło i przyjemnie Dla Platformy znacznie wygodniejsze i przyjemniejsze byłyby dwa inne rozwiązania. Pierwsze – całkowicie bezkonfliktowe – to kontynuacja koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym. Koalicja przetestowana. Co prawda nawet gdyby Donald Tusk zdecydował się na poważniejsze reformy, to z PSL będzie mu trudno je przeprowadzić, ale chyba nie spędza mu to snu z powiek. Najważniejsze jest bowiem to, że PSL i PO szukają zwolenników w zupełnie innych grupach społecznych. Nie wchodzą sobie w paradę, uzupełniają się, nie grożą im więc poważne wojny koalicyjne. Dla PSL to także bezpieczna koalicja, los przystawki raczej mu nie grozi, a Donald Tusk akceptuje nawet kontrowersyjne umowy gazowe z Rosją załatwiane przez Waldemara Pawlaka.
PO – PJN: chętna Kluzik-Rostkowska Joanna Kluzik-Rostkowska już publicznie zadeklarowała, że widzi taką możliwość. Było to dość zaskakujące, bo takich spraw nie ogłasza się z wyprzedzeniem. Dla Platformy z jednej strony byłaby to koalicja łatwa, bo nie byłoby takich blokad jak w przypadku PSL, z drugiej trony trudniejsza, bo zapewne PJN naciskałoby na przeprowadzenie poważnych reform, a tego Platforma nie lubi. Dla partii Kluzik-Rostkowskiej rząd z Platformą wiązałby się z pewnym ryzykiem, bo mogłaby zostać zdominowana i wchłonięta przez większą partię. Niemniej dla takiej nowej, chcącej grać w centrum partii jak PJN takie ryzyko istnieje w przypadku każdej koalicji. Możliwości Platformy są spore, prawdopodobnie, w tej czy innej konfiguracji będzie więc kontynuowała swoje rządy i po wyborach. Ale nie da się wykluczyć innego scenariusza, zwłaszcza jeśli popularność partii Tuska będzie wciąż spadać.
Wyobraźmy sobie, że PO wygrywa, lecz przewaga jest minimalna. Wtedy koalicję rządową mogłoby zacząć tworzyć Prawo i Sprawiedliwość. To, czy partia Jarosława Kaczyńskiego będzie miała jesienią zdolność koalicyjną, zależy w dużej mierze od przebiegu kampanii wyborczej i języka politycznego, jakiego w jej trakcie użyje. Ale znając polityczne doświadczenie i pragmatyzm prezesa, nie można wykluczyć, że kampania PiS nie będzie tak agresywna, jak można by się tego spodziewać, a po wyborach wychodzi z propozycją zawarcia koalicji.
PiS – SLD: związek bez miłości Pewnie nikt z polityków PiS tego dziś otwarcie nie przyzna, ale moim zdaniem równie prawdopodobna jak koalicja PO – SLD jest porozumienie PiS – SLD. W pewnym sensie byłoby ono nawet łatwiejsze. Nikt tu nie będzie udawał, że to związek z miłości. Byłby to pragmatyczny polityczny układ, taki, jaki obie partie zawarły już raz w TVP. Między nimi są ogromne różnice mentalne i wizerunkowe, ale prócz kwestii obyczajowych i historycznych nie tak znowu wiele je dzieli. A ponadto Jarosław Kaczyński byłby zapewne w stanie porozumieć się z SLD, podobnie jak kiedyś uczynił to z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem. Nie byłaby to koalicja spokojna, bo obie partie czułyby się w obowiązku nieustannie pokazywać swoim wyborcom, z jaką niechęcią współpracują. Interesy sprawiłyby jednak, że ten układ mógłby być stabilny. PiS chce za wszelką cenę obalić Platformę, a SLD bardzo chce być w rządzie i bardzo nie chce być upokarzany (do czego z większym prawdopodobieństwem doszłoby na salonach Platformy). Sojusz nie byłby tu przystawką, bo groźba wielkiego przepływu elektoratu między PiS i SLD jest znacznie mniejsza.
PiS – PSL: za odpowiednią cenę PSL może wejść w koalicję z każdym za odpowiednią cenę. PiS byłoby dla Waldemara Pawlaka mniej wygodne niż PO, bo obie partie szukają zwolenników częściowo w tych samych grupach społecznych. Ale jest to porozumienie do wyobrażenia, bo PSL zależy na sprawowaniu władzy. Tylko wtedy ma dostęp do profitów, którymi może zaspokoić apetyty swoich działaczy, ich rodzin i przyjaciół. PSL może też w razie potrzeby dołączyć do porozumienia PiS – SLD.
PiS – PJN: problemem są emocje Różnice programowe byłyby tu do pokonania. W sferze wartości już są one niewielkie, w sprawach gospodarczych – pewnie są większe, ale nie byłby to specjalny problem. Problemem byłyby natomiast emocje. Muzealnicy i spin doktorzy, którzy zakotwiczyli w PJN, są uważani w PiS za zdrajców. Sami z kolei czują się obrażani przez prezesa PiS. Wydaje się jednak, że te rany nie są aż tak głębokie, by były nie do zagojenia. Wzajemna niechęć nie jest tak wielka jak miedzy PiS a PO. Programowo byłoby to porozumienie pewnie Dość spójne, a rząd mógłby działać sprawnie. Ale czy nie skończyłoby się to ponownym wchłonięciem PJN przez PiS? Z tym ryzykiem jednak partia Kluzik-Rostkowskiej, jak już wspomniałem, będzie mieć do czynienia w każdym przypadku.
Wszystko zależy od wyniku wyborów, a ten wydaje się dziś dużo większą niewiadomą niż jeszcze kilka tygodni temu.
Igor Janke
Fenomen białoruskiej gospodarki Po wyborach prezydenckich na Białorusi, które odbyły się 19 grudnia ub.r., uwaga europejskiej opinii publicznej skupiona jest na represjach władzy w stosunku do politycznej opozycji. Aleksander Łukaszenko bezceremonialnie pokazuje światu i własnemu narodowi, że nie zamierza z nikim dzielić się władzą. Ta twarda postawa ma związek z zadziwiająco dobrą kondycją białoruskiej gospodarki. Na wzór chiński władze w Mińsku skutecznie rekompensują ograniczanie wolności obywatelskich poszerzaniem wolności gospodarczych.
Liberalizacja gospodarki i zachęty dla zagranicznego kapitału Jedną z pierwszych decyzji prezydenta Łukaszenki po wyborach było podpisanie dyrektywy, która ma stworzyć korzystniejsze warunki dla rozwoju prywatnej przedsiębiorczości. Dokument określa kierunki reform gospodarczych na najbliższe lata. Mają one przynieść zmniejszenie zakresu kontroli działalności biznesu ze strony administracji, złagodzenie restrykcyjności przepisów oraz wprowadzenie uproszczeń podatkowych. Jest to kontynuacja polityki realizowanej już od kilku lat. W rankingach Banku Światowego przeprowadzonych pod kątem najkorzystniejszych warunków dla prowadzenia biznesu, Białoruś systematycznie, z roku na rok, pnie się coraz wyżej. Zdecydowanie wyprzedza nie tylko takie kraje, jak Rosja czy Ukraina, ale także wiele państw UE, w tym Polskę. W połowie listopada w niemieckim Frankfurcie odbyło się duże forum gospodarcze UE – Białoruś. Zakończyło się podpisaniem wielu porozumień handlowych i inwestycyjnych na łączną kwotę 2,7 mld dol. Wśród kontrahentów dominowały koncerny niemieckie z Deutsche Bank i BHF-Bank na czele. Ale była też austriacka firma przemysłu drzewnego Kronospan, włoski koncern stalowy Danielli i polski producent taboru kolejowego PESA. Po tym, jak Białoruś znalazła się w unii celnej z Rosją i Kazachstanem, wielu zachodnich inwestorów traktuje ten kraj jako przyczółek do dalszej ekspansji na Wschód. To, co najbardziej przyciąga zagraniczny kapitał, to zapowiedź prywatyzacji zdominowanej przez własność państwową gospodarki. Mimo że Łukaszenko dużo obiecuje, to z tymi procesami się nie śpieszy. Ale postępy są, np. w bankowości. W ciągu trzech lat udział zagranicznego kapitału wzrósł z ok. 7 do prawie 30 proc. Pochodził on głównie z Rosji i Ukrainy, ale też z tak egzotycznych krajów, jak Iran czy Liban, a nawet z Gruzji. Potężną linię kredytową udostępniły Chiny, które łącznie na inwestycje w infrastrukturę i w przemysł zobowiązały się przeznaczyć 15 mld dol.
Rafinerie, przemysł maszynowy i potasowy Ale prawdziwą perłą w koronie białoruskiej gospodarki są dwie nowoczesne rafinerie. Przez wiele lat kupowały one tanią rosyjską ropę i ją przetwarzały. Paliwa oraz inne produkty pochodne sprzedawały po cenach światowych. W ten sposób w najlepszym okresie powstawało nawet 30 proc. białoruskiego PKB. W ostatnich latach po kilku ostrych konfrontacjach z Rosją Mińsk musiał przystać na urealnienie cen rosyjskiej ropy i gazu. Ale i tu Łukaszenko pokazał, że potrafi walczyć o swoje. Aby nie pozwalać Moskwie na dalsze narzucanie wyższych cen, zaczął sprowadzać ropę z Wenezueli, Iranu i Azerbejdżanu. W styczniu br. podpisał umowę z Ukrainą, przez której terytorium ropociągiem Odessa – Brody będzie dostarczany surowiec do rafinerii w Mozyrzu. W ten oto sposób prezydentowi Białorusi udało się to, do czego dążył śp. Lech Kaczyński w odniesieniu do Polski. Bardzo dobrze po rozpadzie ZSRR poradził sobie przemysł maszynowy. Co dziesiąty ciągnik rolniczy sprzedany na świecie pochodzi z fabryki traktorów w Mińsku. BiełAZ produkuje i sprzedaje na wszystkie kontynenty olbrzymie wywrotki o ładowności do 360 ton, eksploatowane w kopalniach odkrywkowych. W ścisłej światowej czołówce plasują się też zakłady MAZ, wytwarzające ciężarówki i autobusy. Białoruś nie ma bogactw naturalnych z wyjątkiem potasu. Ale umiejętnie z nich korzysta, będąc jednym z największych na świecie producentów nawozów potasowych, m.in. wenezuelską ropę kupuje w barterze, płacąc tego typu wyrobami.
Dwa razy szybciej od Polski To wszystko razem daje bardzo dobry efekt. Według danych MFW, PKB Białorusi wzrosło w 2010 r. o 7,2 proc. Tempo wzrostu jest dwa razy większe niż w Polsce, gdzie szacuje się, że ten przyrost wynosi 3,5 proc. Ale takie dysproporcje występują od wielu lat. W 2000 r. PKB Białorusi, liczone według siły nabywczej na 1 mieszkańca, wynosiło 48 proc. polskiego PKB, liczonego tak samo. W 2008 r. było to już 70 proc. Jeśli Polska i Białoruś utrzymają dotychczasowe tempo, to za ok. 8-9 lat nasze dochody liczone na 1 mieszkańca zrównają się. Tym bardziej że rząd w Mińsku przystępuje do kolejnych zaskakujących projektów. W końcu ub.r. ogłoszono utworzenie białoruskiej floty pełnomorskiej „Biełmorfłot”. Mimo że ten kraj nie ma dostępu do morza, przyjęto dziesięcioletni plan budowy floty. Na początek wydzierżawiono dwa statki w Chorwacji, które z litewskiego portu w Kłajpedzie będą obsługiwały wymianę handlową Białorusi z Ameryką Łacińską. W następnych latach będą wypożyczane kolejne jednostki oraz zamawiane własne w stoczniach chińskich. Program nie jest finansowany z pieniędzy państwowych, ale przez prywatnego inwestora. Jest nim znana szwajcarska firma Zepter, która już od wielu lat z powodzeniem inwestuje na Białorusi. Wydaje się, że autorytarne rządy nie tylko nie zniechęcają kapitału zagranicznego, ale wręcz zachęcają. Silna władza centralna gwarantuje porządek i czytelne reguły prowadzenia biznesu. W tym przypadku stabilność polityczna jest ważniejsza od tego, co ją zapewnia. W polskich komentarzach na temat sytuacji na Białorusi po wyborach można słyszeć wiele opinii, że prześladowanie opozycji to oznaka słabości reżimu. Twierdzi się, że ostatnio zaciągane kredyty są zapowiedzią rychłego bankructwa. Biorąc pod uwagę, że jeszcze niedawno Mińsk nie miał żadnych długów zagranicznych oraz to, jaki jest poziom zadłużenia innych krajów europejskich, w tym Polski, trzeba uznać te opinie za myślenie życzeniowe. Bogusław Kowalski
Motywy? Co najmniej dwa Wystarczy, że bliższa radiolatarnia będzie nieco przesunięta na lewo, a kontroler zapewnia, że maszyna jest na właściwym kursie, i wtedy nie sposób uniknąć katastrofy. W podobnych okolicznościach rozbije się każdy samolot, niezależnie od jego wyposażenia. Z Eugene´em Poteatem, prezesem amerykańskiego Stowarzyszenia Byłych Oficerów Wywiadu, rozmawia Piotr Falkowski Gdy dowiedział się Pan o katastrofie polskiego samolotu pod Smoleńskiem, jaka była Pana pierwsza myśl? – Przeczytałem o tym najpierw w portalu gazety “The Washington Post”, a zaraz potem włączyłem telewizor na jeden z kanałów informacyjnych i zobaczyłem relacje. Gdy dowiedziałem się, że zginęło tylu ludzi z najwyższego szczebla władzy w Polsce i że samolot kierował się do Smoleńska, a jego pasażerowie mieli wziąć udział w ceremonii upamiętniającej mord w Lesie Katyńskim, to natychmiast pomyślałem, że to Rosjanie musieli stać za tym wypadkiem. Przypomniała mi się cała historia sowieckich, jawnych i skrytych, zabójstw na polityczne zlecenie, manipulowania działaniem radiolatarni lotniczych, zestrzelenia samolotu Korean Air 007 [1 września 1983 r. - przyp. red.] i wielu innych.
NATO nie powinno się zainteresować tą katastrofą? Przecież zginęli najwyżsi dowódcy wojskowi, mogli mieć przy sobie ważne tajne materiały… – Oczywiście. Zawsze gdy traci się ważne dokumenty, kody, telefony komórkowe, tak jak w tym przypadku wiezione przez pasażerów albo w jakichkolwiek innych okolicznościach, NATO powinno wszcząć procedurę “damage assessment” (oceny strat), aby zobaczyć, jakie tajemnice mogły zostać utracone oraz co należy zrobić, aby zminimalizować szkody. To standartowa praktyka w Stanach Zjednoczonych. Ocena strat powinna wskazać, jakie zmiany powinny zostać wprowadzone, dotyczy to m.in. kodów szyfrujących. Co ważniejsze, analizuje się, jakie środki bezpieczeństwa należy wprowadzić, aby na przyszłość wykluczyć podobne sytuacje. Na przykład NATO mogłoby sformułować nowe zasady regulujące, co przedstawiciele państw członkowskich mogą mieć ze sobą podczas podróży, szczególnie do Federacji Rosyjskiej… Najlepiej, żeby ta zasada brzmiała: nie bierz ze sobą żadnych poufnych materiałów, w telefonie komórkowym nie powinieneś mieć żadnych nazwisk ani numerów w pamięci, itd.
Czy CIA albo inne służby specjalne mogą mieć istotne informacje dotyczące katastrofy rządowego Tu-154M? – Nie wiem, czy któraś z naszych służb wywiadowczych ma coś specjalnego o tej katastrofie. Obawiam się, że niestety niczego nie mają. Nie wiem też, czy przeprowadzili jakieś wewnętrzne, własne dochodzenie co do możliwości udziału Rosjan w spowodowaniu tego wypadku.
Jakie jest Pana doświadczenie związane z działaniami sowieckich służb specjalnych wobec samolotów “wrogich” państw? – Podczas zimnej wojny, 2 września 1958 roku Rosjanie przesuwali swoje radiolatarnie, aby samolot Herkules C-130 naszych sił powietrznych wleciał na terytorium Armenii, wówczas wchodzącej w skład Związku Sowieckiego, gdzie został zestrzelony przez rosyjskie MiG-i. Inny nasz samolot, Boeing RB-47, lecący nad wodami międzynarodowymi Morza Barentsa został zmylony, skierowany w stronę Rosji i zestrzelony przez sowieckie myśliwce z Murmańska, a było to 1 lipca 1960 roku.
Czy teoretycznie dzisiaj można zastosować tego typu techniki wobec nowocześnie wyposażonego samolotu? – Bez wątpienia. W przypadku Smoleńska samolot Tu-154M (który my w NATO nazywaliśmy “Careless”) leciał w kierunku radiolatarni, licząc na to, że wkrótce uda się zobaczyć ziemię, a wieża wciąż powtarzała, że pilot jest na właściwej ścieżce i kursie. Tymczasem samolot był od prawidłowego kursu na lewo i na złej wysokości. W końcu się rozbił, istotnie na lewo od ścieżki prowadzącej w kierunku pasa startowego. Wystarczy, że bliższa radiolatarnia będzie nieco przesunięta na lewo, a kontroler zapewnia, że maszyna jest na właściwym kursie, i wtedy nie sposób uniknąć katastrofy. W podobnych okolicznościach rozbije się każdy samolot, niezależnie od jego wyposażenia.
A gdyby to samolot prezydenta Stanów Zjednoczonych rozbił się gdzieś za granicą, na przykład w Rosji?
– Wątpię, czy obecnie Rosjanie chcieliby rozbić Air Force One. To zaszkodziłoby dobrym stosunkom politycznym. Poza tym wiedzą, że niezwłocznie zaczęlibyśmy prowadzić wszelkimi dostępnymi środkami śledztwo w tej sprawie tak długo, aż prawda wyjdzie na jaw. Myślę też, że Amerykanie wysłaliby dużo wcześniej grupę, która sprawdzi lotnisko, upewni się, że wszystko jest właściwie przygotowane do lądowania prezydenta, i która będzie nadzorować wszystko w trakcie podejścia. To u nas normalna praktyka.
Nie jest Pan zaskoczony postawą polskich władz, które pozwoliły, aby to Rosjanie przejęli inicjatywę w śledztwie smoleńskim? – Nie jestem zaskoczony tym, że nowy polski rząd tak postępuje. Składa się z polityków o nastawieniu prorosyjskim, którzy nie widzą żadnego problemu w tym, że Rosjanie mają w rękach to śledztwo. Jestem tylko ciekaw, czy rzeczywiście nikt nie pomyślał, że nie będzie żadnego wiarygodnego dochodzenia, tylko oskarżenie pilota, czy też od początku spodziewali się takich, a nie innych konkluzji przedstawionych przez Rosjan.
Mówiąc o przyczynach tej katastrofy, nie obawia się Pan mówić o winie Rosjan i możliwości celowego spowodowania przez nich tego zdarzenia. W Polsce takie opinie uchodzą za skrajne, wręcz niezrównoważone… – Widzę po prostu motywy. Wierzę, że przynajmniej dwa są istotne. Po pierwsze, Rosjanie mogli się obawiać złego wrażenia wobec opinii światowej, jakie mogło powstać, gdyby odbyła się ceremonia z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Mieliśmy okrągłą rocznicę mordów i o Katyniu mogło znowu być głośno. Po drugie, zależało im, aby odwrócić Polskę od NATO i osadzić w niej prorosyjską władzę, do czego w końcu tak naprawdę doszło. To smutne, że tyle osób z ekipy Kaczyńskiego znalazło się jednocześnie na pokładzie tego samolotu. Co oni myśleli?
Rzeczywiście, obecne władze jednomyślnie deklarują zamiar naprawy stosunków z Rosją za wszelką cenę, czego przykładem jest poparcie dla układu START. Czy to dobry moment dla Polski na pojednanie z Rosją? – Powtórzę: Rosja realnie skorzystała na tej katastrofie. Ceremonia w Katyniu się nie odbyła, w Warszawie rządzą ludzie dobrze widziani na Kremlu, mówiący o pojednaniu, odtworzeniu dobrych stosunków (tak jak u nas o “resecie”), i jeszcze Polska poparła START. Może tego nie widać na pierwszy rzut oka, ale NATO straciło jednego z najsilniejszych sojuszników.
Jest szansa, że prawda o tej katastrofie kiedyś wyjdzie na jaw? – Prawda zawsze była trudna do odkrycia w sprawach, w które wmieszani są Rosjanie. Oni są naprawdę dobrzy w ukrywaniu prawdy. Nie zapominajmy o tym, co się stało ze sprawą Katynia. Kontynuowali oskarżanie Niemców nawet dziesiątki lat po odkryciu dowodów swojej zbrodni. Wiedzą, że jeżeli będzie się coś twierdzić albo czemuś zaprzeczać konsekwentnie przez długi czas, to znajdą się naiwni, którzy w to uwierzą. Ja na razie nie wierzę w odkrycie prawdziwych okoliczności 10 kwietnia. I to przez długi czas. A kiedy do tego dojdzie, o ile w ogóle, to będzie to już zapewne inne pokolenie, które powie: “No to co?”. Tym bardziej że teraz również nie jest dobry czas, aby Stany Zjednoczone zrobiły coś w tej sprawie. Jesteśmy zbyt zaangażowani we własne sprawy, mamy kryzys, wojnę z terrorem i inne. Jak się tu mówi: mamy zbyt pełny talerz.
Dziękuję za rozmowę.
Eugene Poteat ukończył inżynierię elektryczną w wojskowej szkole The Citadel. Pracował w laboratoriach firmy Bell, a także w ośrodku lotów kosmicznych Cape Canaveral. Był analitykiem wysokiego szczebla amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA), w której pracował w latach 1960-1980. Został odznaczony Medalem Zasługi swojej agencji oraz nagrodzony za zasługi w rozwoju satelitarnych systemów szpiegowskich USA. Poza Stanami Zjednoczonymi pełnił służbę również w Wielkiej Brytanii i krajach skandynawskich. Kierował programami rozwoju specjalnych samolotów wysokich pułapów i dalekich zasięgów, wykorzystywanych do celów wywiadowczych. W latach 1980-1993 kierował niezależną grupą badawczo-analityczną Petite, zajmującą się technologią wywiadowczą, a następnie założył specjalny zespół ds. technologii tzw. wojny elektronicznej. Jest autorem licznych publikacji związanych z wywiadem i służbami specjalnymi. Od 2000 roku jest prezesem Stowarzyszenia Byłych Oficerów Wywiadu.
KOMENTARZ BIBUŁY: Na pytanie: “Czy CIA albo inne służby specjalne mogą mieć istotne informacje dotyczące katastrofy rządowego Tu-154M?”, pan Poteat odpowiada: “- Nie wiem, czy któraś z naszych służb wywiadowczych ma coś specjalnego o tej katastrofie. Obawiam się, że niestety niczego nie mają. Nie wiem też, czy przeprowadzili jakieś wewnętrzne, własne dochodzenie co do możliwości udziału Rosjan w spowodowaniu tego wypadku.” Otóż, pierwsze i ostatnie stwierdzenie jest oczywiste i brzmi: “nie wiem”, bowiem b. analityk CIA (czytaj: szpieg wysokiego szczebla), nie pracuje już czynnie w wywiadzie. Natomiast stwierdzenie, że “Obawiam się, że niestety niczego nie mają”, jest zaskakująco nieprofesjonalne i podejrzanie nieszczere. Pomimo, iż BIBUŁA jako pierwsza opublikowała tłumaczenie tekstu tego oficera wywiadu z 1 czerwca 2010 r. (zob. Polska tragedia to nie wypadek – Gene Poteat), to jednak polecamy pewną ostrożność wobec wypowiedzi b. pracowników wywiadu amerykańskiego. Tę wstrzemięźliwość w przyswajaniu ich opinii powinniśmy zwielokrotnić szczególnie wtedy gdy mamy do czynienia na dodatek z masonami. A pan Poteat jest masonem 32-stopnia, z czym się zresztą nie kryje. Nasz Dziennik