Prawica, konserwatyzm, polityka, wybory, racja stanu, państwo, partie polityczne, Nicolas Gomez Davila, Roger Scruton, Gieorgij Fłorowski, Włodzimierz Bączkowski, Stanisław Koźmian” „W chwili obecnej Prawica w Polsce nie ma żadnych szans wpłynięcia na losy naszego Kraju ani polityczne oblicze państwa. Nie ma na to żadnych szans, ponieważ sama je sobie odbiera przez swoją fundamentalnie błędną postawę polityczną. I trudno oczekiwać, by działo się inaczej, skoro nawet ci nieliczni ludzie prawdziwej Prawicy, a także osoby mające na nich zadatki, w większości rozmieniają się na drobne, marnując swój czas oraz duchowe i fizyczne siły na tak wielkie i ważne sprawy, jak śledzenie z uwagą i emocjami propagandowych wyścigów medialnych między demoliberalnymi partiami przy takich lub owakich wyborach, „nadążanie” za cynicznie kreowanymi w mediach „wydarzeniami” bieżącego życia parlamentarnego, zajmowanie stanowiska w międzypartyjnych pyskówkach w danym tygodniu, tworzenie obszernych publicystycznych egzegez do faktu, że ten lub tamten partyjny aparatczyk bądź lider coś tam powiedział, czy nawet – bo i to się zdarza – bezpośrednie, osobiste zaangażowanie w bieżącą robotę szeregowych struktur któregoś z konwencjonalnych ugrupowań. Stan ów utrzyma się dopóty, dopóki przeważająca część Prawicy będzie nadal tkwić w złudzeniu sensowności i ważności przejmowania się tzw. bieżączką polityczną – ku radości jej wrogów i beneficjentów systemu, jaki powinna się starać unicestwić. Jeśli natomiast stan ten – stan rezygnacji z samodzielności myśli i działania na rzecz nic nie przynoszącego uczestnictwa w medialno-ludowych cyrkach urządzanych przez manipulatorów dla rzesz przygłupów – ma ulec odmianie, prawicowcy muszą raz na zawsze zaprzestać angażowania się w bieżączkę. Odrzucić mniej lub bardziej świadomą wiarę, iż to, czym bombardują ich telewizja, radio, gazety jest w zasadzie prawdą i dotyczy istotnych kwestii. Nic bardziej błędnego. Patrząc przez pryzmat celów, jakie powinna stawiać sobie Prawica, nie ma żadnego znaczenia, że wybory wygra akurat ta z kartelowych partii politycznych, niczym nie różniąca się od pozostałych, a nie inna. Kibicowanie którejkolwiek z nich – podobnie jak rozemocjonowane zwalczanie jednej, a nie wszystkich – wystawia tylko żałosne świadectwo głupoty komuś, kto powinien wykazywać nieco więcej przenikliwości od masowego typu zjadacza medialnej papki. Piszący te słowa doskonale zna motywy, dla których nie w pełni uformowani prawicowcy mimo wszystko babrają się w bieżączce, a także sposoby uzasadniania i usprawiedliwiania przez nich tego niefortunnego wyboru. Wszystkie wprowadzają ich nieodmiennie na drogę donikąd. Wielu z nich popycha w bieżące bagno niecierpliwa chęć szybkiego wpłynięcia na rzeczywistość – wewnętrzna presja, by wreszcie „coś robić”, potrzeba uwolnienia się od poczucia bierności, stania z boku, gdy wokół rozgrywają się wydarzenia. Podjęcie jakichkolwiek skutecznych działań wymaga jednak wcześniej starannych studiów nad samą społeczno-polityczną rzeczywistością, pozwalających nauczyć się widzieć i rozumieć procesy, które ją tworzą, dokonać rozpoznania i oceny sił i podmiotów, które w niej działają – i dopiero na tej podstawie zacząć planować działania, jakie mogą wpłynąć na rzeczywistość w pożądanym kierunku. Takie przygotowanie jest żmudne, trwa długo – co najmniej kilka lat. Niemniej, pominięcie owego niezbędnego okresu przygotowania skutkuje nieprzemyślanym akcesem do pierwszej lepszej inicjatywy, jaka przykuje uwagę człowieka i w rezultacie zaangażowaniem na dłuższy czas jego zdolności, wysiłku czy nawet majątku w sprawy zazwyczaj nieistotne, byle tylko „coś robić”, nie stać z założonymi rękami. Aż do momentu, kiedy nadchodzi otrzeźwienie: konstatacja bezowocności i bezprzedmiotowości własnych działań, zawód, żal do całego świata, poczucie oszukania lub zmarnotrawienia czasu, sił, pracy, pieniędzy, grożące trwałym zniechęceniem się do aktywności w ogóle. W innych przypadkach źródłem zła okazuje się opacznie pojmowany „realizm polityczny”: przeświadczenie, że wyłącznie podmioty współtworzące system (proreżimowe, kartelowe, parlamentarne) potrafią wywołać w nim zmiany – połączone z chęcią instrumentalnego wykorzystania tych podmiotów w służbie dobrej idei. Wbrew pozorom taki „realizm” to w najlepszym wypadku naiwność: chęć uczestnictwa w tym, co się dzieje, płynąca z iluzji, że już samo współuczestnictwo gwarantuje wpływ, współdecydowanie. Droga do klęski zaczyna się od konstatacji – w założeniu „makiawelicznej” (co budzić może jedynie uśmiech politowania) – że by móc choć w najmniejszym stopniu wpłynąć na los państwa, trzeba, choćby i z niechęcią, przeniknąć do jednego ze stronnictw politycznych realnie partycypujących w wewnątrz-systemowym podziale łupów (takich, jak pieniądze z budżetu zabrane podatnikom, stanowiska w instytucjach państwowych, płatne etaty pozwalające zapewnić utrzymanie własnym poplecznikom, gwarantowana obecność w mediach). Domorosły „makiawelizm” wyraża się w chęci zaplanowanej penetracji danego stronnictwa i opanowania go od środka bądź to przez zdominowanie go intelektualnie (podsunięcie wartościowych idei zbieraninie bezideowych prymitywów, jaką z reguły tworzy demokratyczna partia, inspirowanie jej linii politycznej, doradzanie jej liderom), bądź poprzez zdobycie i utrwalenie dla siebie na tyle mocnej pozycji w wewnętrznym aparacie partyjnym, by współdecydować o bieżących posunięcia stronnictwa. Z czasem okazuje się (co łatwe do przewidzenia), że by móc realizować tą drogą założone cele ideowe, trzeba przede wszystkim utrzymać się wewnątrz systemu (kartelu), co w praktyce staje się celem najważniejszym, który wyprzedza realizację celów ideowych (ponieważ jakoby ją warunkuje). By móc utrzymać się wewnątrz systemu, trzeba zaś przede wszystkim utrzymać swoją pozycję w aparacie kartelowej partii. W rezultacie naiwny „realista” zawsze daje się złapać w pułapkę cynicznych bossów bezideowej partii i musi na ich polecenie spełniać publicznie wszystkie ośmieszające go i sprzeczne z jego pierwotną tożsamością ideową medialne błazeństwa, jeśli za odmowę zagrożą mu usunięciem ze stronnictwa lub degradacją w jego ramach, a tym samym odsunięciem od czasu antenowego, biur poselskich, ochłapów z budżetowych dotacji na działalność partyjną i wszelkich innych systemowych instrumentów, jakich ów obiecywał sobie użyć podstępnie dla dobrej sprawy. No, chyba, że „realista” zdąży sam przedzierzgnąć się w jednego z owych cynicznych, bezideowych aparatczyków. W przeciwnym wypadku czeka go niechybnie los listka figowego, narzędzia w rękach partyjnych macherów, używanego czasem do kreowania „ideowego”, „intelektualnego” czy „inteligenckiego” wizerunku stronnictwa dla wywarcia odpowiedniego wrażenia na motłochu wyborczym – narzędzia, które jednak samo nie ma na nic wpływu. Zdarzają się wreszcie przypadki jawnie interesownego wejścia w bieżące układy międzypartyjne dla uzyskania korzyści materialnych – środków finansowych lub posad, z tym zastrzeżeniem, że mają one służyć nie prywatnej osobie, a całemu jej środowisku: wyciągnięciu pieniędzy (pod mniej lub bardziej naciąganymi pozorami) na sfinansowanie jego działalności lub utrzymanie jego działaczy. Taką pokusę należy pryncypialnie odrzucić jako obciążoną bardzo wysokim ryzykiem ulegnięcia korupcji bądź materialnemu szantażowi. Przyjmując (albo przejmując, jeśli ktoś woli) regularnie pieniądze od kartelowych instytucji, środowisko uzależnia się strukturalnie od tych ostatnich: w odpowiednim momencie zagrożą mu wstrzymaniem dalszych dotacji – co wtedy będzie już dla niego oznaczać kres działalności – jeżeli nie przyjmie narzucanej mu odgórnie linii. W ten sposób zostanie przeciągnięte na pozycje proreżimowe. Lepszym rozwiązaniem wydaje się raczej rozpoczęcia mozolnej, wieloletniej budowy własnej bazy instytucjonalnej, niezależnej od kartelu, niż próby przylepienia się do instytucji kartelowych, które szybko spacyfikują naiwnych „realistów politycznych”, przerabiając ich na swój obraz i podobieństwo. Chcąc zapewnić sobie jakąkolwiek, choćby minimalną, szansę na naruszenie status quo, prawicowcy muszą na wstępie uwolnić się od myślowych nawyków wpisujących ich w mechanikę systemu, przestać przywiązywać wagę do „aktualnych tematów”, jakimi obstrzeliwują ich gazety i telewizja, wmawiając im, że oto rozgrywają się bardzo ważne sprawy, w których koniecznie trzeba być z minuty na minutę zorientowanym (jako pierwszą z brzegu ilustrację wskazać można sprawę „krzyża św. Kaczyńskiego”, wzorcowy wręcz przykład fikcyjnego sporu o nic, za którego pomocą wprawiono w absurdalne podniecenie tzw. „całą Polskę”). Treścią „aktualnych tematów” pozostają bieżące bzdury, o jakich za parę lat (a nawet miesięcy) nikt już nie będzie pamiętał. Tymczasem w rzeczywistości „Aktualność jest określeniem tego, co najmniej istotne.”, jak powiada Nicolás Gómez Dávila (1913-1994). Pogoń za prasowo-telewizyjnymi „aktualnościami” oblepia umysł – oślepia to platońskie „boskie oko”, zakrywa je bielmem, pozbawia przenikliwości widzenia, przesłania świat tym, co powierzchowne. Ludzie, którzy zanurzają swe władze poznawcze w takiej papce informacyjnej, stają się niezdolni identyfikować, śledzić i analizować procesy i sekwencje wydarzeń, jakie determinują los ich narodu w perspektywie co najmniej kilkunastu lat, jednego lub dwóch pokoleń, a nawet w perspektywie sekularnej lub multisekularnej (dłuższej niż jedno stulecie). Sprzyja temu, rzecz jasna, demokracja – ustrój, gdzie z zasady za najważniejsze uważa się ulotne błahostki, a horyzont myślowy członków klasy politycznej nie przekracza jednej kadencji parlamentarnej. To cecha charakterystyczne demokracji, nie występująca w państwach monarchicznych, autorytarnych ani dyktatorskich: „Dla demokracji polityka międzynarodowa jest jednak czymś trudnym i niezręcznym. Dyktatura kieruje się w swym postępowaniu niezmienną wolą i wykonuje dalekosiężne, strategiczne gesty. Bismarck obdarzony był intuicją i geniuszem, lecz bez dyktatury nie stworzyłby niemieckiego państwa narodowego. Lokatorzy Kremla byli anonimowi, nieprzeniknieni i przypuszczalnie niezbyt inteligentni, ale oni również, przez lata uparcie realizując jedną politykę, stale przybliżali się do swego wymarzonego ideału imperium, choć przy okazji sprowadzili na naród rosyjski rozkład społeczny i gospodarczą katastrofę. Pochodzący z wyboru rząd – chyba że kierowany w nieprzeciętnym stylu – wykonuje gesty skierowane wyłącznie ku chwili obecnej.” – konstatuje prof. Roger Scruton (ur. 1944).* Aby zedrzeć z oczu zasłonę i zacząć dostrzegać mechanizmy rządzące rzeczywistością, trzeba przestać wreszcie myśleć na sposób demokratyczny. Od czego tedy powinni zacząć zmianę status quo ludzie rodzimej Prawicy? Od siebie. Nie marnować więcej czasu. Przestać głosować w demokratycznych wyborach i nie kandydować w nich. Nie próbować ustalać, czym się różni jedna demokratyczna partia od innej, skoro nie różni się niczym. Nie wstępować do stronnictw politycznych i nie zasilać ich płaconymi przez siebie składkami. Nie zbierać dla nich podpisów ani nie biegać z ich ulotkami. Nie dawać się wciągać w agitację wyborczą, bo to śmieszne. Nie podniecać się czymś, co aparatczyk jednej partii powiedział w telewizorze o aparatczyku drugiej partii przez cały tydzień, dopóki ktoś inny nie powie czegoś innego o kimś innym. Nie komentować międzypartyjnych przepychanek w błocie ani nie kibicować żadnemu z ich uczestników. Werbalnych prawicowców, którzy nawołują do angażowania się w bieżączkę (pipiprawicowców), konfabulując o jego pożyteczności bądź nieuchronności, postrzegać zaś jako zdrajców i odprawiać słowami, jakimi prawosławny teolog o. Gieorgij Fłorowski (1893-1979) zwrócił się do rosyjskich eurazjatów: „Charakteryzujecie się duchem niecierpliwości, ciągnie was ku politycznym intrygom, a mnie to mierzi.” Owszem, prawicowcy powinni angażować się w politykę, ale najpierw muszą sobie przyswoić właściwe pojęcie polityki – czyli odrzucić współcześnie mu nadawany, wypaczony sens, sprowadzający politykę do rywalizacji małych, świńskich interesików poszczególnych grup, podejmowanej w celu wyrolowania grup konkurencyjnych i przeforsowania własnych interesików przeciw ich interesikom. „Czy to ignorancja, czy też dekadencja tych uczuć, które Polskę odrodziły? Czy to wyjałowienie, czy też wyrzeczenie się dalszego bojowania o trwałość i potęgę Państwa leży u podstaw tej swoistej demobilizacji? Odpowiedzmy sobie szczerze w imię dobra naszego i honoru, bez obrażania się i żalów, że wszystkiego po trosze jest w tym deklasowaniu się rycerza na kupca, w tym przekuwaniu mieczy nie na pługi, ale na wagi kupieckie, w tym ustępowaniu uczuć pierś rwących na rzecz pustki, do której sprowadza się nowy lokator, wszechwładny Interesik.” – pisał w 1934 r. myśliciel geopolityczny Włodzimierz Bączkowski (1905-2000). Ludzie Prawicy muszą odpomnieć klasyczne, uniwersalistyczne pojęcie polityki jako rozumnej służby człowieka czemuś większemu i bardziej trwałemu od niego samego – dobru wspólnoty, nie zaś jako partyjnictwa i służby interesikom – i przygotowywać się do przyszłego uczestnictwa w takiej właśnie polityce. Jeśli nie partyjnictwo, tak ulubione przez ludzi przekonanych, że wiedzą coś o polityce – to co? Aktywność Prawicy powinna podzielić się na dwa etapy – wstępny oraz właściwy. W etapie wstępnym wskazane jest przede wszystkim (samo)kształcenie – gromadzenie przez jej członków fachowej i gruntownej (nie dyletanckiej i hobbystycznej) wiedzy z zakresu geopolityki, studiów strategicznych, sekuritologii, nauk politycznych, nauk wojskowych, w określonych obszarach również nauk prawnych. Poza tą ściśle naukową formacją intelektualną, prawicowcy powinni, już na własną rękę, przyswajać sobie solidny prawicowy fundament normatywny, poświęcając możliwie wiele czasu na prowadzone we własnym zakresie studia nad konserwatywną myślą polityczną, filozofią polityczną, historiozofią, teorią prawa, filozofią kultury, historią idei. Aby nie obrosnąć kurzem nad książkami i w salach wykładowych, powinni zarazem wstąpić w szeregi związków paramilitarnych i organizacji pro-obronnych, które dadzą im konkretne umiejętności i potrzebną formację psychiczną – czego nie można powiedzieć o niekończących się dyskusjach o bzdurnych „wydarzeniach”, prowadzonych na partyjnych nasiadówkach lub za pośrednictwem mediów. To droga ascetycznej pracy nad sobą, droga do przetworzenia siebie samych w nową elitę państwotwórczą. Z pozycji pipi-prawicowych z pewnością zostanie podniesiony zarzut, że postulowana tu droga pozostaje za trudna i nie realizowalna dla rzesz przeciętniaków, których mobilizację polityczną pipi-prawica uznaje za niezbędny warunek sukcesu. Nas jednak nie interesują standardy miernoty, a Prawicy nie wolno się do nich naginać. Potęgę budują i ratują państwa z upadku wyłącznie elity, nigdy masy przeciętnych ciepłych kluch. Mówiąc słowami krakowskiego konserwatysty Stanisława Koźmiana (1836-1922), „(…) gdy ludzie przekonań zachowawczych zwalniają się z własnej reguły, gdy poczynają niepotrzebnie robić ustępstwa w nadziei czy to pozyskania słabych i zmiennych, czy też nawrócenia kogokolwiek. Dziesięciu ludzi pewnych siebie może nierównie skuteczniej przeszkodzić złemu niż stu chwiejnych; i tych dziesięciu ostatecznie więcej zdolnych zrobić dobrego niż owych stu złego. W każdym razie takich choćby tylko dziesięciu potrzeba dla przechowania treści i nauki szkoły, nauki, zdaniem moim krajowi niezbędnej, a koniecznej dla ciągłości zdrowej polityki.” W etapie właściwym aktywność prawicowców musi znaleźć wyraz w budowie i rozwoju zrzeszających prawicową elitę centrów myśli, analiz, planowania, szkolenia, pracy koncepcyjnej (ideotwórczej), wspierających państwo, a nie uwikłanych w dyskursy demokracji, liberalizmu, „praw człowieka” i całej reszty współczesnego balastu ideologicznego, który to państwo osłabia wewnętrznie. Z drugiej strony, ludzie Prawicy, zamiast marnować się w bieżączce lub zamykać w życiu li tylko prywatnym, powinni wesprzeć proces odzyskiwania przez państwo siły bezpośrednio, wstępując do instytucji odpowiedzialnych za realizację jego funkcji rdzeniowych, takich, jak wojsko, policja, służby informacyjne, kontrola państwowa – wszelako wyłącznie pod warunkiem wcześniejszego wzorowego przygotowania merytorycznego. Jeżeli będą wytrwali w urzeczywistnianiu wskazanej tu drogi, a proces degradacji państwa nie zelżeje (na co nic nie wskazuje), nadejdzie dzień, gdy państwo bez wsparcia tego rodzaju elity nie będzie się już mogło obyć, choćby wbrew protestom wszystkich miernych, brzuchatych i głupich, choć cwanych, partyjnych demagogów.
Przeł. Tomasz Bieroń.
Dopełnianie Smoleńska Uchwała Dumy w sprawie Katynia jest próbą wyłgania się przez Rosję od odpowiedzialności za ludobójstwo na Polakach, a nie "gestem dobrej woli", jak głosi propaganda rządowa. Uchwała jest skierowana nie tylko do Polaków, ale również, a raczej przede wszystkim do stronników Rosji w Brukseli i Strasburgu. Należy sądzić, że rząd Polski wziął tajny udział w tej antypolskiej manipulacji, której celem jest uwolnienie Rosji od oskarżenia o ludobójstwo, zresztą nie tylko na Polakach, ale i innych narodów podbitych - np. Ukraińcach, Bałtach, Czeczeńcach, Kałmukach, Tatarach. Starając się pomniejszyć ludobójstwo do rangi "zbrodni stalinowskich" Rosja dąży do zaprzeczenia, iż razem z III Rzeszą przygotowała i przeprowadziła zbrodnie ludobójstwa na licznych narodach Europy i Azji. Rosja jest tak samo prawnym spadkobiercą ZSRS, jak RFN jest spadkobiercą III Rzeszy, ale w przeciwieństwie do Niemiec, które uznały swoją państwową i narodową winę za zbrodnie III Rzeszy, Rosja nie zgadza się na przyjęcie takiej odpowiedzialności. Dlatego uchwałę Dumy należy oceniać jako krok wstecz, który - za poparciem obecnych władz III RP - potwierdza i wzmacnia stanowisko rządu Rosji, że "wydarzenia katyńskie" były incydentem, który obecnie nie może utrudniać stosunków Unii Europejskiej z Rosją. Spiskowanie władz Polski z Rosją na szkodę państwa i narodu polskiego, którego objawami była wizyta premiera Putina w Gdańsku w 2009 r., dywersyjna wobec prezydenta Lecha Kaczyńskiego wizyta premiera Tuska w Katyniu 7 kwietnia 2010 r., a w końcu katastrofa smoleńska i odwrócenie polityki ś.p. Lecha Kaczyńskiego w sprawie Katynia o 180 stopni, musi stać się przedmiotem śledztwa. Rosja, działając samotnie i wbrew stanowisku Polski, nie jest w stanie narzucić Europie i światu poglądu, że ZSRS nie dokonał wobec Polaków ludobójstwa. Warunkiem powodzenia tego planu jest przekazanie Unii Europejskiej i NATO stanowiska władz Polski o zrzeczeniu się woli dochodzenia od Rosji jej odpowiedzialności za ludobójstwo sowieckie. Już dzisiaj propaganda rządowa publicznie twierdzi, że "nie możemy odrzucić wyciągniętej ręki, bo byłaby to podłość" i twierdzi, że Polska winna wyrazić wdzięczność Rosji za uchwałę Dumy. Polacy sami mają zwrócić do międzynarodowej opinii publicznej z oświadczeniem, że rezygnują z własnego honoru i interesu państwowego.
Takie stanowisko będzie zbrodnią na prawdzie i na polskiej racji stanu. Wydaje się, że władze III RP gotowe są takiej zbrodni dokonać. Prezydent Komorowski i premier Donald Tusk uznali, że w ich najlepszym interesie jest sprowadzenie Polski do roli PRL-bis, co zostało zaznaczone "rehabilitacją" Jaruzelskiego. Dlatego wizyta prezydenta Rosji w Warszawie winna stać się dla obozu patriotycznego okazją do powiedzenia Europie, że naród Polski nie zgadza się na rezygnację z niepodległości. Krzysztof Wyszkowski
Gdy nadejdzie Kryzys – co warto mieć, a czego trzeba się pozbyć Koniecznie wejdź do wpisu: Modlitwa w intencjach Królowej Pokoju Upadek banku Lehman Brothers, wywołana tym panika na rynkach finansowych oraz następująca wskutek niej globalna recesja przypomniały, że wcale nie żyjemy w tak stabilnych i spokojnych czasach, jak się nam jeszcze niedawno wydawało. Ekonomiści mawiają, że taki kryzys jak w roku 2008 zdarza się raz na sto lat. Może to i prawda, ale to wcale nie znaczy, że następny przytrafi się dopiero naszym prawnukom. Co więcej, reakcje rządów i banków centralnych sprawiają, że prawdopodobieństwo wystąpienia wtórnego załamania w ciągu najbliższych pięciu lat wyraźnie wzrosło. Nad naszymi głowami wisi miecz Damoklesa w postaci przygniatającego długu publicznego w Europie, USA i Japonii oraz galopującej podaży pustego pieniądza praktycznie pod każdą szerokością geograficzną. Gdy do tego dołożyć trzeszczący w szwach i balansujący na krawędzi niewypłacalności system bankowy, sytuacja robi się, oględnie rzecz ujmując, nieciekawa. W co takim razie warto zainwestować, aby następny krach nas nie zaskoczył i abyśmy przetrwali bez dramatycznych wyrzeczeń? Ten prawdziwy Kryzys, pisany przez wielkie „K”, może nadejść praktycznie w każdej chwili. Jego źródło może niezauważalnie tlić się miesiącami (lub nawet latami) i z pełną siłą eksplodować w ciągu dni lub tygodni. Dziś wydaje się, że najpoważniejsze zagrożenie czai się w tzw. „bezpiecznej przystani” – czyli na rynku uważanych za najbezpieczniejsze pod słońcem papierów skarbowych. Sięgająca 15% PKB dziura budżetowa w Grecji i obawy o wypłacalność innych państw z grupy PIIGS to jedynie wierzchołek góry lodowej. Na razie mało kto mówi, że w podobnej sytuacji są również budżety Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych oraz Japonii. A to przecież trzy z pięciu największych gospodarek świata. Bankructwo choćby jednej z nich wywołałoby reakcję łańcuchową, której nikt ani nic nie byłoby w stanie zatrzymać.
Panika byłaby nieuchronna. Setki milionów ludzi straciłoby oszczędności życia ulokowane w rozmaitych funduszach emerytalnych lub odpowiednikach naszych TFI. Banki pozbawione poduszki płynności, jaką dziś zapewniają im obligacje skarbowe, upadałyby jak kostki domina, a dzieła destrukcji dokonałby masowy szturm po gotówkę zwykłych ludzi, trzymających oszczędności na rachunkach bankowych. Upadek systemu wywołałby plajtę większości przedsiębiorstw, w tym także wielu globalnych korporacji, które bez sprawnego rynku kredytowego nie byłyby w stanie wypłacać pensji swym pracownikom. Bezrobocie zapewne skoczyłoby w okolice 50-60%. Jesienią 2008 roku rządom i bankom centralnym udało się nie dopuścić do takiej sytuacji, bo uczestnicy rynku jeszcze wierzyli w ich wypłacalność. W powyższym scenariuszu tego zaufania już by nie było, a papierowo-wirtualny pieniądz oparty na wierze i przymusie stałby się wart mniej niż papier toaletowy.
Jak przygotować się do Armagedonu? W czasie finansowego Armagedonu w pierwszej kolejności bezwartościowe stają się aktywa, które teraz uważane są za najbezpieczniejsze. Posiadacze obligacji skarbowych („zysk bez ryzyka”) pozostaliby nawet bez papierowych pamiątek, jakie mieli ich dziadkowie z XX wieku. Pieniądze leżące na „bezpiecznych” i „gwarantowanych” lokatach bankowych byłyby w przeważającej większości nie do odzyskania. Zresztą to nie miałoby już znaczenia, bowiem sama papierowa gotówka też nie przedstawiałaby większej wartości – wraz z państwem bankrutuje również jego waluta. Nie lepiej mieliby się inwestorzy giełdowi. Kryzys bankowy oznacza bowiem bankructwa w realnej gospodarce i krach na giełdowych parkietach. Dramatycznie na wartości straciłyby więc jednostki uczestnictwa w funduszach inwestycyjnych oraz rozmaite lokaty strukturyzowane czy certyfikaty wystawione przez „renomowane instytucje finansowe”. Fala upadłości banków zapewne zmiotłaby z powierzchni ziemi większość firm ubezpieczeniowych – polisy (w tym także kapitałowe ubezpieczenia na dożycie) stałyby się tylko rodzinną pamiątką. Depresja w realnej gospodarce doprowadziłaby też do dramatu posiadaczy nieruchomości komercyjnych – czynsze za powierzchnie biurowe, handlowe, produkcyjne czy magazynowe zaliczyłyby katastrofalne spadki. Podobnie byłoby też z nieruchomościami mieszkaniowymi – ludzie pozbawieni pracy i oszczędności raczej nie będą myśleć o kupnie domu czy mieszkania. A kredytu nie będzie miał już kto udzielić. Z tych samych powodów byłby to też kiepski czas na sprzedaż dóbr luksusowych czy dzieł sztuki. A co ostoi się przed gospodarczo-finansową zawieruchą? Po pierwsze, należy się zaopatrzyć w… kredyt. Jak najwięcej kredytu. Najlepiej w przededniu krachu obejść wszystkie okoliczne banki i zaciągnąć maksymalnie dużą liczbę kredytów i szybkich pożyczek „od ręki”. Przecież i tak pieniądz, w którym się zadłużamy, przestanie mieć jakąkolwiek wartość – nasze zobowiązania spłacimy po koszcie makulatury. Następnie całą dostępną gotówkę wypłacamy i ruszamy na zakupy…
Co trzeba kupić przed Kryzysem W pierwszej kolejności idziemy do dealera złota lub najbliższego oddziału NBP i zaopatrujemy się w niewielką sakiewkę lub większy worek (zależnie od zasobności portfela) złotych monet i sztabek. Przydatne mogą się też okazać srebrne bulionówki – ot, tak na drobne wydatki. Następnie udajemy się do sklepu z bronią. W końcu co nam po złocie, skoro nie damy rady go obronić? A w przypadku upadku państwa bezpieczeństwo zapewniają jedynie wynalazki Michaiła Kałasznikowa lub Samuela Colta wraz ze sporym zapasem amunicji. Gdy już dysponujemy pieniądzem, który oprze się finansowemu tsunami, oraz środkami jego ochrony, czeka nas wizyta w hipermarkecie. Pamiętajmy, że gotówki trzeba się pozbyć i że trzeba to zrobić z głową. Kupujemy więc hurtowe ilości cukru (dziwnym trafem ten surowiec zawsze cieszy się powodzeniem w ciężkich czasach), mąki, konserw, oleju, kawy, herbaty, czekolady, wody i innych niezbędnych artykułów żywnościowych, które pozwolą nam przetrwać lub będą stanowić środek wymiany. Z pełnymi wózkami żywności udajemy się w stronę półek z towarami przemysłowymi, po drodze zahaczając o stoisko monopolowe – kilka kartonów wysokoprocentowych trunków przyda się w każdych warunkach. Niesłychanie pożytecznymi inwestycjami mogą się okazać generator prądotwórczy, baterie, akumulatory, świece, części zamienne do samochodów, latarki i narzędzia budowlane. Nie zawadzi zaopatrzyć się też np. w panel słoneczny, dzięki któremu będziemy mogli naładować chociażby telefon komórkowy, aparat fotograficzny czy laptopa. W drodze do domu (konieczne może się okazać wynajęcie półciężarówki, ale nie oszczędzajmy – papierowe pieniądze przecież nie będą nam potrzebne) zahaczamy o aptekę i stację benzynową. W tej pierwszej zaopatrujemy się w niezbędne medykamenty, a przy dystrybutorze tankujemy do pełna i zalewamy kilka dużych kanistrów. Przy wszelkich kataklizmach gospodarczych paliwo jest zazwyczaj jednym z pierwszych towarów, którego zaczyna brakować.
Przygotowania na długi termin Jesteśmy już przygotowani na prawdziwy Kryzys, ale w naszym „portfelu inwestycyjnym” nadal brakuje podstawowych aktywów, decydujących o przetrwaniu w długim terminie. Dobrem tym jest ziemia uprawna, z której będzie można się wyżywić, gdyby depresja gospodarcza trwała dłużej niż kilka miesięcy. Grunt taki musi być położony dostatecznie blisko naszego miejsca zamieszania, byśmy mogli go osobiście doglądać.
Gdy już przekuliśmy nasze kredyty w pożyteczne i twarde aktywa, możemy usiąść przed telewizorem lub komputerem i ze spokojem obserwować nerwowe działania polityków oraz pełne bezradności komentarze ekonomistów i maklerów. Śmiało możemy też wziąć urlop i przestać przejmować się sytuacją w pracy. W końcu jeśli nie pracujemy w jakiejś nadzwyczaj ważnej lub kryzysoodpornej firmie, to i tak niedługo albo wylądujemy na bezrobociu, albo przestaniemy dostawać pensję (zresztą pewnie już nic nie wartą). To jest też czas na poprawienie relacji z sąsiadami, znajomymi i rodziną – więzi te mogą się okazać bezcenne w nadchodzących czasach. Opisane powyżej przygotowania dotyczą tylko Kryzysu totalnego, który nagle i bez ostrzeżenia zdewastowałby obecny system finansowo-gospodarczy (czyli postępujący socjalizm z malejącą domieszką wolnego rynku). Pomimo piętrzących się trudności prawdopodobieństwo jego zaistnienia oceniam na nie więcej niż 10%. Niemniej jednak warto być przygotowanym na taki rozwój wypadków i zawczasu zainwestować w aktywa, które pozwolą nam go przeżyć i w jako takiej formie dotrwać do normalniejszych czasów. Krzysztof Kolany Bankier.pl
26 listopada 2010 Demokracja - zmienna wola większości. I na zmiennej woli większości demokraci budują przyszłość państwa. Zmienna wola większości później- wcześniej- chwiejne wahania tłumów- zamiast prawdy i sprawiedliwości, którą przegłosowuje się codziennie, bo demokracja tego wymaga. Demokracja stymulowana przez legislacyjną powódź, która z pewnością będzie z papieru.. Zastanowiło mnie, bo wczoraj pan prezydent Bronisław Komorowski użył zbitki słownej’ demokratyczny ład”(????). To tak, jakby ktoś powiedział” planowany przypadek”, czy „ żonaty kawaler”. Demokracja nie ma nic wspólnego z ładem, jest to permanentny chaos w drodze do anarchii, podbudowany demagogią i kłamstwem. Wygląda to tak, jak pani Maryla Rodowicz z czerwoną promienną gwiazdą na piersi w programie „ Jaka to melodia”. Dlaczego bez sierpa i młota?. Podczas dożynek 2010 na Jasnej Górze, pan prezydent raczył powiedzieć, że:” Wszystko z góry widać lepiej, z Jasnej Gór y- jeszcze lepiej”. Szkoda, że nie widać lepiej, nawet z Jasnej Góry purenonsenu demokracji.. Tak jak” projektu cywilizacyjnego”- jakim zdaniem prezydenta- jest Unia Europejska.. Tak jakby ktoś powiedział, że Gazetę Wyborczą czytają feministki na Wysokich Obcasach.. Choć Wysokie Obcasy są w środku gazety.. I jeszcze obok” ładu demokratycznego” pan prezydent wspomina państwo prawne.. Albo demokracja- albo państwo prawne.. Przegłosowywanie ustalonych zasad czyni z państwa ,państwo wypełnione anarchią, w której musimy żyć.. Akurat wczoraj demokratyczny Sejm zreflektował się nareszcie i jedną głupotę odgłosował ponownie.. Chodzi o demokratyczny patos związany z odbieraniem rowerzystom jadącym pod wpływem alkoholu na rowerze praw jazdy upoważniających do jazdy samochodem..(????). Dobrze, że wtedy, za rządów Prawa i że tak powiem Sprawiedliwości – nie przegłosowano odbierania rowerzystom jadącym pod wpływem alkoholu- żon, nie będących pod wpływem alkoholu.. Bo te będące pod wpływem alkoholu należałoby odbierać na pewno.. Zgodnie z amoralnością demokratycznego państwa prawnego.. Jak pisał Karol Marks - duchowy przywódca demokracji i wielki jej zwolennik, żeby wcześniej wybudować socjalizm - „ komunizm likwiduje moralność”(!!!). W końcu jesteśmy na drodze do komunizmu, tak jak cała ta Unia Europejska.. Zanim całe społeczeństwa będą jednym wielkim biurem i jedną fabryką z równą normą pracy i płacy.. W każdym razie stało się: policja obywatelska nie będzie odbierała praw samochodowej jazdy jeżdżącym na rowerach, choć nie na pewno nie będzie odbierać nart za jazdę po pijaku na zapijaczonych stokach pełnych piwoszy i amatorów lekkiego zjeżdżania bez kasków. Bo kaski mają być! Obowiązkowe.. Jakby dzisiaj każdy nie mógł sobie na swoją głową założyć tyle kasków ile mu się zmieści.. Ale ponieważ głowy „obywateli” zostały upaństwowione, to państwo teraz decyduje co mamy nosić na głowach.. Los moherowych beretów też może zostać przesądzony przy pomocy demokracji większościowej.. Precz z moherowymi beretami! W demokracji i państwie prawnym wszyscy powinni chodzić na stokach w kaskach, ale nie w moherowych beretach..
Jak twierdził Beniamin Franklin:” Ci którzy oddają podstawową wolność za cenę tymczasowego bezpieczeństwa, nie zasługują ani na wolność, ani na bezpieczeństwo”. I słuszna jego racja.. Wszyscy sejmowi demokraci głosowali za zniesieniem przepisu, żeby zabierać prawa samochodowej jazdy podczas wesołej jazdy na rowerze. Ale ciekawe, czy przy tej okazji pojawił się wydruk z poprzedniego w tej sprawie głosowania, gdzie jak na demokratycznej dłoni widać by było, kto wtedy głosował „za”, a teraz jest ” rzeciw”.(????) Nawet chwiejne są wahania tłumu sejmowego , obok prawdy i sprawiedliwości.. Wahania ulicznych tłumów nakładają się na wahania tłumu sejmowego.. Interferują. Tylko, żeby nie zapomnieli poinformować policjantów o zaszłej zmianie.. I żeby ci po staremu nie odbierali jadącym rowerami- praw samochodowej jazdy. I żeby przy okazji nie chomikowali się za krzakami. Dobrze, że nie ma praw jazdy do jazdy na wrotkach, nartach, czy łyżwach.. Byłoby co odbierać, a tak najwyżej można odebrać łyżwy , sanki, czy narty, tak jak nadal można biednemu człowiekowi odebrać rower.. Za tamtej komuny, milicjant obywatelski spuszczał chłopu pańszczyźnianemu tamtego socjalizmu powietrze z kół.. I tyle było wszystkiego. I też było państwo obywatelskie. Dzisiaj mamy państwo arcyobywatelskie a ludziom zabiera się rowery i samochody, przedmioty martwe, które osądza się jak istoty ludzkie.. To znaczy osądza policjant obywatelski na miejscu.. Sądy nie mają tu nic do rzeczy.. Kiedyś rozstrzeliwano na miejscu- teraz zabiera się na miejscu rowery i samochody.. Ale jest światełko w biurokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej niesprawiedliwości. Jak uda się- a z pewnością się uda- zrealizować pomysł Sojuszu Lewicy Demokratycznej o powołaniu nowej państwowej wielkiej posady o nazwie Rzecznik ds. Przeciwdziałania Dyskryminacji, to wszyscy pokrzywdzeni i dyskryminowani odbieraniem praw jazdy samochodowych podczas jazdy rowerem, będą mogli złożyć skargę w nowo powołanym urzędzie. To znaczy nie będą mogli skarżyć tych wszystkich 460 demokratycznych posłów, którzy wprowadzają bałagan w demokratycznym państwie prawnym, tylko będą mogli skarżyć urzędników- wykonawców tych dyskryminujących ustaw.. Będzie- jak zwykle w demokratycznym państwie prawnym- ubaw po pachy. Wzrośnie liczba spraw do rozwiązania, powstaną dodatkowe składy makulatury no i „ obywatele” będą mieli dodatkowe zajęcie, zarobi poczta, listonosze będą bardziej zadowoleni, trockizm w państwie demokratycznym wzrośnie.. No i będą dodatkowo pokonywane przeszkody nieznane w innych ustrojach- jak twierdził Stefan Kisielewski. Biurokracja owszem powstanie, ale na razie niewielka zanim wysączkuje. A musi- bo takie jest jej prawo. Od zawsze.. Wpisze się w nowy wymiar inteligencji.. Bo biurokracja to nowy rodzaj inteligencji socjalistycznej. Głównie przesiadują i głowią się nad rozwiązywaniem problemów „obywateli” za ich pieniądze..
Wszędzie rzecznicy: praw dziecka, ucznia, obywateli, pacjentów.. rzecznik równego statusu i pełnomocnik do spraw korupcji. Na jednym pełnomocniku rzecznik , a na rzeczniku pełnomocnik do równego statusu. Wszyscy na jednym nocniku. Teraz będzie rzecznik przeciwdziałania dyskryminacji.. Jeszcze z pewnością będzie od rasizmu, ksenofobii i antysemityzmu.. I wielu innych rzeczników darmozjadujących na organizmie państwowym. Będą wszystkim dyrygować, pomagać, naprawiać.. A przecież miała być wolność i rząd miał nie być od rozwiązywania problemów, bo sam jest problemem.. Będzie jedno wielkie biuro- tak jak wyśnił sobie Bronstein Lejba, PS. Trocki.. JEDNO WIELKIE BIURO - TO JEST TO! I mrowie urzędników w tym biurze.. I będziemy zamiast Międzynarodówki śpiewać ”Odę do radości”. I że ”wszyscy ludzie będą braćmi” i chwalić ten opresyjny byt- tak jak kiedyś Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.. Dziś Republik Europejskich.. Współcześni właściciele niewolników będą nam mówić co mamy robić.. Jak pisał Konrad Lorentz:” Dający musi być wyższy w hierarchii od tego, którego karmi, jak pisklę Nie przyjmuje się wartości kulturowych od pogardzanego niewolnika” W końcu budują nowy” projekt cywilizacyjny”.. Stary despotyzm- w nowych szatach. Szatach praw człowieka. WJR
Tusk budowniczy wszystko spierniczy Jeśli ktoś w przyszłości szukać będzie jakiegoś zwięzłego symbolu czasów panowania Donalda Tuska, to bardzo mu się nada wyborczy bilbord z roku 2010. Ten z premierem, czy raczej, w tym konkretnym przypadku, przewodniczącym Platformy Obywatelskiej, odmłodzonym i wygładzonym fotoszopem, i z hasłem "Nie róbmy polityki, budujmy (w różnych wariantach: drogi, mosty, boiska, Polskę)". Absurd dosłownie zwalający z nóg. Facet, który bodaj nigdy w życiu nie imał się żadnej, że tak to ujmę, uczciwej pracy, za młodu przez jakiś czas malował kominy w firmie kumpla, i na tym koniec, a poza tym przez całe dorosłe życie zajmował się wyłącznie polityką, jako członek, sekretarz, przewodniczący, poseł, senator i marszałek - nagle odstawia przed nami Boba Budowniczego! Tym śmieszniej, że, jak ten typ "fachowca" kwitowany jest u mnie na wsi, to akurat taki "Bob Budowniczy co wszystko spierniczy". Jak na razie bowiem nie może się pochwalić, żeby cokolwiek konkretnego zbudował - gdyby cokolwiek takiego było, w trzecią rocznicę objęcia rządów życzliwe media pokazałyby to ze wszystkich stron i na zwolnionym tempie. Tymczasem, jak wiemy, całkowicie pominęły rocznicę, zajęte swoim ulubionym tematem, czyli życiem wewnętrznym PiS i składaniem do politycznego grobu Kaczyńskiego. "Budujmy mosty?" No to buduj, facet, do diabła! Za co ci płacimy? Rozumiem nadzieje, jakie ożywiają bohatera tej jakże niezwykłej kampanii, w której zawodowy polityk kryguje się, że z polityką nie ma nic wspólnego. Pani prezydent Warszawy w poprzednich wyborach obiecała dwa mosty i drugą linię metra do końca roku 2009. Mostów ani gugu, pierwszą dziurę pod przyszłe metro ledwie zaczęto kopać, a warszawiacy i tak tłumnie wybrali ją na kolejną kadencję; wygląda, że zamierzają ją wybierać tak długo, aż wreszcie choć w części dotrzyma słowa i coś zbuduje - a to oznacza, że będzie dynastia. Ale Warszawa, jak wiadomo, to taki wielki obóz przejściowy dla ludzi, którzy ze wsi wyszli, a do miasta jeszcze nie doszli. Nie jestem pewien, czy zdobyte na nich doświadczenia można uogólniać na całą Polskę. Na wypadek, gdyby moją ocenę bilbordów z Bobem Budowniczym podzielała jakaś liczniejsza grupa Polaków, rysuje się pijarowska strategia, która pozwoli się premierowi odciąć od przewodniczącego partii. Zgaduję bez trudu, bo strategia ta jest stosowana ilekroć się cokolwiek platformie skicha. Zawiera się ona w słowach: "Donald (wzgl. premier) był naprawdę wściekły, kiedy się o tej kampanii dowiedział, powiedział nam pragnący zachować anonimowość bliski współpracownik premiera (wzgl. Donalda)". Proszę sobie wguglać zwrot "Donald był wściekły" w prasowe archiwa. Gdyby tak brać poważnie kolejne enuncjacje, z czym to premier nie miał nic wspólnego i był wściekły, gdy się dowiedział, to Tusk jawi nam się jak Hitler z filmu "Upadek" - rozhisteryzowany wariat, który wrzeszczy, tupie, gryzie dywan i rzuca w podwładnych papierami. Poważnie mówiąc, jak na takiego histeryka, jakim go malują, zbyt wiele osiągnął, więc raczej w ten wizerunek nie wierzę. Niech może lepiej legendarni pijarowcy premiera zmienią wreszcie płytę. Tymczasem, właśnie przed chwilą przeczytałem o kolejnym napadzie wściekłości premiera, o którym informuje media pragnący zachować anonimowość pracownik jego kancelarii. Tym razem Tusk miał się wściec usłyszawszy, że jego - że tak powiem po tolkienowsku - Powiernik Żyrandola, Bronisław Komorowski, coraz bardziej znany w świecie pod sympatycznym przezwiskiem "Mister Ouuups", zaprosił na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego generała Wojciecha Jaruzelskiego. Publicznie wytłumaczył to zaproszenie, że nie mógł nie zaprosić, bo Jaruzelski jest byłym prezydentem. Dedukuję, że jakiś dowcipniś wpisał ostatnio w Wikipedii, że Rada Bezpieczeństwa Narodowego to właśnie zgromadzenie byłych prezydentów.Ciekawe, jaka mogła być przyczyna panatuskowej irytacji. Rzecz, prawdę mówiąc, bez praktycznego znaczenia - dana rada jest instytucją czysto fasadową i nie służy do niczego, poza pokazywaniem, jak wredny jest Kaczyński, nie chcąc na jej posiedzenia przychodzić; więc obecność czy nieobecność kogokolwiek poza prezesem PiS niewiele zmienia. Może chodzi o to, że zapraszając Jaruzelskiego nieświadomie Komorowski potwierdził, że lekce sobie ważąc to dostojne grono, miał prezes PiS od samego początku niewątpliwą rację? Bardziej prawdopodobne wydaje mi się jednak, że Tuska zirytować mogło wyskakiwanie Komorowskiego przed szereg. Bo to on właśnie, premier di tutti capi, ma konkretne sprawy do obgadania z Jaruzelskim, a nie Powiernik Żyrandola. Tusk jest dziś przecież dokładnie w tej samej sytuacji, w jakiej Jaruzelski był w latach osiemdziesiątych. Z jednej strony, ma w państwie władzę absolutną, zniszczył nie tylko opozycję, ale nawet własną partię, zamieniając ją w fasadę dla swoich "rządów osobistych". Bataliony lizusów sławią go co dnia w telewizjach i gazetach, straszą, co by to było, gdyby Partia i jej Wódz nas nie ocalili przed pisowską kontrrewolucją, a cały aparat państwa tylko czeka na jego skinienie palcem, jaką by tu kolejną pokazuchę uskutecznić. Ale z drugiej strony - to całkowicie mu oddane państwo sypie się i rozpada, a on nie jest go w stanie zreformować. Nawet nie ma pomysłu jak to zrobić. A choćby i miał, to jego władza opiera się na sitwach i koteriach, które na żadne reformy się absolutnie zgodzić nie mogą. Coś tam łata, klajstruje, tu przyoszczędzi milion, tu pół, tu jakieś obligacje emerytalne, tam inna kreatywna księgowość, ale to tylko odsuwanie w czasie nieuchronnego tąpnięcia. Miliardy lecą jak w studnię, po trzysta milionów dziennie, a z Zachodu płyną wieści o spodziewanej drugiej fali kryzysu, która potężnymi łodziami może zachwiać, a trzeszczącą w szwach łajbę po prostu przewróci. I wtedy nagle się okaże, że cały pic na nic, tak, jak prysła jednego dnia gierkowska "propaganda sukcesu". I tu właśnie pytanie: jak w takiej sytuacji się uwinąć, żeby wyjść cało, żeby państwo zwaliło się na łeb komuś innemu, kto inny musiał je reformować i na niego spadła nienawiść obrabowanych z oszczędności i dochodów frajerów? Jaruzelski ma w tej sztuce niekwestionowane dokonania. Do dziś większość Polaków nie rozumie, że okradli ich komuniści, i sądzi, że załamanie gospodarcze to wina Balcerowicza i "Solidarności" - a ci, którzy się w peerelu nachapali i zbudowali swe kariery, do dziś zachowują potęgę i wpływy. To jest coś, co Jaruzelski może faktycznie obecnej ekipie doradzić, coś dla niej bardzo ważnego. A prezydent pijarowsko "pali" takiego doradcę, zapraszając go na jakieś picowane dyskusje nie bardzo wiadomo o czym. I po co to robi? Tu widać właśnie zasadniczą różnicę, która sprawia, że Tusk jest tym, który rozdaje karty, a Komorowski tylko mu pilnuje żyrandola. Kiedy Tusk picuje, jak z tym budowaniem, to wie, że picuje. A Komorowski chyba sam siebie i swoje działania bierze poważnie. A to, mój Boże, straszny z jego strony błąd...
Rafał A. Ziemkiewicz
OFE BANK ZBOŻOWY - „Piłem z nim dziś w nocy. Właściwie mówiąc od kilku dni z nim piję. - Tym gorzej, że pijesz.
- Nieprawda, tym lepiej. Otóż rozmawialiśmy o kryzysie. Powiadam, że jest źle, i poprawy nie ma co oczekiwać. Nie ma - powiadam - żadnych środków na zaradzenie złemu. A on na to: Jest środek: magazynować zboże. - Żeby rząd magazynował? - Rząd. - Bzdury! Skarb nie ma pieniędzy. - Czekaj, czekaj, i ja to samo powiedziałem, a on na to: pieniędzy? Nie trzeba żadnych pieniędzy. - Jak to? - Otóż słuchaj. Nie trzeba pieniędzy, powiada on, to niepoważna przeszkoda. Państwo może wypuścić obligacje. Na sto, na dwieście milionów złotych. Płacić obligacjami i koniec. Obligacje oprocentować na cztery od sta i dać termin sześcioletni. W ciągu sześciu lat musi przyjść dobra koniunktura bodaj raz, wtedy zboże sprzeda się w kraju czy za granicą i jest świetny interes... - Czekaj, czekaj to nie jest zła myśl.
- Nie jest zła? Genialna! - No, gadaj! - Ten Dyzma to, powiadam ci, fenomenalny łeb. Otóż - powiada - korzyści ogromne. Po pierwsze uratowanie cen, po drugie, wzmożenie obrotów. W ten sposób państwo rzuci na rynek nowych sto, dwieście milionów złotych, bo obligacje muszą być bezimienne, zastąpią kapitał gotówkowy itd. Rozumiesz?” NO!!! Gwiazdowski
Stawiam hipotezę, że wybory samorządowe mogły zostać sfałszowane. Wskazuje na to zdumiewająca liczba prawie 2 milionów głosów nieważnych. Niewykluczone, że ktoś je unieważniał już po głosowaniu.
1. Po wyborach samorządowych wszystkie partie się cieszą, jedne bardziej, drugie mniej, cicho natomiast siedzi partia, której sukces jest najbardziej zaskakujący i tajemniczy. Mam na myśli PGN - Partię Głosów Nieważnych, która w wyborach samorządowych osiągnęła prawdziwy sukces. W wyborach sejmików wojewódzkich wyborcy oddali prawie dwa miliony głosów nieważnych, co stanowi ponad 12 procent osób biorących udział w głosowaniu.
2. W tych wyborach większość wyborców pozostałą w domu. Frekwencja wyniosła czterdzieści kilka procent. A z tej mniejszości, która poszła głosować, co ósmy nie potrafił zagłosować tak, aby jego głos był ważny. To wielki sukces Partii Nieważnych Głosów. I wielka klęska polskiej demokracji.
3. Ciekawie wygląda kwestia lokalizacji głosów nieważnych. W wielkich miastach - w Warszawie, w Łodzi, w Krakowie było ich niewiele - ledwie trzy- cztery procent. Ale w okręgach wyborczych poza wielkimi miastami, w okręgach wiejskich, liczba takich głosów sięgała nierzadko dwudziestu procent. Tak było na przykład w okręgu płockim, na Mazowszu, gdzie gigantyczny sukces odniósł PSL i marszałek Struzik, zdobywając prawie połowę głosów(ponad 48 procent).
Na drugim miejscu za PSL znalazła się w tym okręgu Partia Nieważnych Głosów z imponującym wynikiem 19 procent wszystkich osób biorących udział w głosowaniu. Dlaczego głosów nieważnych było aż tak wiele? I dlaczego liczba głosów nieważnych była największa w okręgach wiejskich, tam gdzie walka wyborcza toczyła się głównie między PSL i PiS? Dlaczego w Warszawie głosów nieważnych było 3-4 procent, a w okręgu płockim aż 19 procent?
4. Słyszę na to pytanie odpowiedź - system był skomplikowany, wyborcy nie potrafili się w tym rozeznać, zwłaszcza na wsi. Do sejmików jest wielka płachta z listami kandydatów, ludzie, zwłaszcza na wsi nie byli w stanie się w tym rozeznać. Odrzucam to wyjaśnienie. Owszem, część wyborców mogła mieć problem z właściwym zagłosowaniem, bo do sejmiku rzeczywiście była płachta z nazwiskami kandydatów. ale takich "nierozeznanych" wyborców mogło być właśnie 3-4 procent. Tak jak w Warszawie. Na wsi nie mogło być ich więcej. Kategorycznie odrzucam tezę, że wyborcy na wsi są głupsi od tych z miasta i nie potrafią głosować. Są może średnio biorąc mniej wykształceni, ale mechanizmy wyborcze nie są dla nich nieznane. Wręcz przeciwnie, na wsi wybiera się częściej niż w mieście (np. wybór sołtysa) i ludzie wcale się nie gubią w mechanizmach wyborczych. Poza tym ci, którzy nie chcą albo nie potrafią głosować, zostają w domu. Idą do wyborów zainteresowaniu i mający pewne społeczne wyrobienie. Nie chcę mi się wierzyć, żeby co piąty z nich nie potrafił prawidłowo oddać głosu!
5. Stawiam hipotezę (nie tezę, bo dowodów nie mam żadnych, ale hipotezę) - ta wielka liczba głosów nieważnych może dowodzić, że wybory zostały sfałszowane, a ofiarą fałszerstwa mogły być głosy oddane na Prawo i Sprawiedliwość. A oto moje argumenty:
6. W niedzielny wieczór wyborczy, tuż po 22,00 Telewizja Polska pokazała wyniki sondażu, prowadzonego przez TNS OBOP pod lokalami wyborczymi. Ludzi wychodzących z lokali wyborczych pytano - na jaką partię pan czy pani głosowali? Z odpowiedzi wynikało, że na PiS padło 27 procent głosów i że PiS wygrał w 6 województwach - podkarpackim, lubelskim, podlaskim, mazowieckim, świętokrzyskim i łódzkim. Pomyślałem wtedy - PiS ma naprawdę 30 procent. Znane jest bowiem zjawisko, że ludzie niechętnie przyznają się do głosowania na partię, która jest atakowana za polityczna niepoprawność. Zwykle wyniki sondażowe PiS-u były zaniżane. Tym razem zdarzyło się odwrotnie. Sondaż podawał 27 procent, a wynik ogłoszony przez PKW wynosi tylko 23 procent. Odwrotnie z PSL - sondaż dawał im 13 procent, a końcowy wynik z PKW przekroczył 16 procent. Czy można przyjąć, że w sondażu ludzie nie chcieli przyznać się do głosowania na PSL i wbrew prawdzie deklarowali głosowanie na PiS? Teoretycznie jest to możliwe, ale praktycznie mało prawdopodobne. Wyobrażam sobie raczej odwrotne deklaracje. Ludzie wychodzący z lokalu wyborczego, w gminie rządzonej przez wójta z PSL, deklarowali raczej głosowanie na PSL, podczas gdy w rzeczywistości oddali głos na PiS. Co się zatem stało, że wynik sondażowy zmienił sie tak diametralnie po kilku godzinach liczenia głosów?
7. Pewien wąsaty Gruzin nazwiskiem Dżugaszwili powiedział kiedyś, że nie ważne kto i jak głosuje, ważne kto i jak liczy głosy... Według ordynacji głos jest nieważny wtedy, gdy zostaje czysty, to znaczy wyborca nie wybrał nikogo, albo jeśli jest podwójny, to znaczy wyborca wskazał więcej niż jednego kandydata. Nie znam zawartości urn wyborczych i nie wiem, jaka była struktura owych głosów nieważnych. Nie wiem, czy to były głównie czyste kartki wyborcze, czy też oznaczone więcej niż jednym głosem. W jednym i drugim przypadku spowodowanie nieważności wcześniej ważnego głosu jest dziecinnie łatwe. Można to zrobić usuwając i niszcząc kartkę z głosem, zastępując ją czystą kartką, lub też można podczas liczenia głosów dostawić jeden krzyżyk i w ten sposób unieważnić głos oddany na jednego kandydata. Można to było zrobić tym łatwiej, że głosów do liczenia było mnóstwo i trudno było wszystko i wszystkich mieć na oku. Słyszałem relacje członków komisji wyborczych - liczenie głosów to było jedno wielkie zamieszanie.
8. Kto i po co miałby unieważniać głosy, zwłaszcza te do sejmików wojewódzkich? Jaki miałby być motyw tej zbrodni?
Motyw jest prosty - zależność wójtów od władzy sejmikowej. Tam w sejmikach są niemal wszystkie spływające do gmin pieniądze, zwłaszcza te unijne i te z funduszu ochrony środowiska. Wójtowie marszałków województwa po rękach całują, bo jak nie dostana pieniędzy, to ich nie ma. A marszałkowie dają, komu chcą, po uważaniu. Kontrole NIK dowodzą, że na przykład w podziale środków unijnych istnieje pełna dowolność. Zero zasad. Można sobie zatem wyobrazić krótką rozmowę między marszałkiem i wójtem. Marszałek województwa mówi do wójta - Stachu! Na co potrzebujesz pieniędzy w swojej gminie? Na drogę, na szkołę? Dobrze, dostaniesz! Ale wiesz i rozumiesz - ja tu muszę wygrać w twojej gminie. Ty mi masz na uszach chodzić, ale wynik musi być! I wójt chodzi na uszach, żeby marszałek był z jego gminy zadowolony. Bo inaczej złotówki nie dostanie. Marszałek Struzik z PSL jest wielki, to wiadomo, ale czy tylko jego wielkością można tłumaczyć, że w okręgu płockim PSL dostało nagle 48 procent głosów i zmiażdżyło konkurencję? Ja myślę, że oprócz wielkości marszałka zadziałał tu wyścig wójtów o to, który wójt dostarczy marszałkowi większego poparcia, żeby być łaskawie zapamiętanym przy podziale kasy. I ścigało się wielu wójtów, nie tylko tych z PSL.
9. Wójt ma w swoim ręku poważne instrumenty nacisku na ludzi. Zatrudnia, zwalnia, mianuje, obsadza, rozdziela zasiłki, umarza podatki gminne. Może dzięki temu wpływać na zachowania wyborcze ludzi. Sprzątaczka w szkole i jej rodzina jest od niego zależna, bo zatrudnia ją zależny od wójta dyrektor szkoły. Nie z miłości, ale z troski o własne miejsce pracy sprzątaczka głosuje na wójta, gwaranta jej skromnej posady, dla której zazwyczaj nie ma alternatywy.
Ta sprzątaczka i jej rodzina głosuje na dotychczasowego wójta, a na jego życzenie w wyborach do sejmiku głosuje także na marszałka województwa, którego wskazał wójt. A w ostateczności w ruch może pójść i fałszowanie. które jak wspomniałem jest dziecinnie łatwe. Ileż to roboty dostawić długopisem jeden krzyżyk na płachcie. W wielkich miastach pokusy fałszowania nie było. Pani Hanna Gronkiewicz-Waltz nie jest zależna od marszałka Struzika. Ale na wsi wójt na łasce marszałkowskiej wisi, a łaska marszałkowska na pstrym koniu jeździ. I tam pokusa fałszerstwa jest wielka. Zrobić wszystko, żeby marszałek wygrał, był zadowolony i nie zapomniał o nas przy dzieleniu kasy! Resztę zrobi oddana kadra urzędu, mająca kontrolę nad komisją i liczeniem głosów. Czyje głosy mogłyby być unieważniane? Oczywiście głosy oddane na PiS. Bo to PiS był i jest na wsi wielka konkurencja wyborczą dla PSL.
10. Chciałbym bardzo, żeby moja hipoteza była nietrafna, a podejrzenia fałszowania wyborów okazały się niesłuszne. Ale nawet jeśli fałszerstwa w większej skali nie było, jeśli te prawie dwa miliony głosów nieważnych było wynikiem błędu głosujących ludzi, to przecież i tak jest to klęska demokracji, klęska, którą trzeba niezwłocznie zbadać i wyjaśnić. Bo inaczej w następnych wyborach marszałek Struzik dostanie 90 procent głosów, przy 40 procentach głosów nieważnych. PS. Senator Grzegorz Wojciechowski ma dziś zadać w Senacie pytania, dotyczące tej zdumiewającej liczby głosów nieważnych w wyborach do sejmików. Po pierwsze - Z jakich przyczyn w wyborach do sejmików wojewódzkich była tak wielka liczba głosów nieważnych - prawie dwa milionów głosów, ponad 12 procent osób uczestniczących w głosowaniu. Po drugie - czym wytłumaczyć, że liczba głosów nieważnych była niewielka w dużych miastach, a znaczna w okręgach poza wielkim miastami, gdzie dochodziła nawet do dwudziestu procent? Po trzecie - jak liczona jest frekwencja w wyborach samorządowych, zaskakujące są bowiem różnice we frekwencji podawanej oddzielnie w wyborach do rad różnych szczebli oraz w wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast - w sytuacji gdy każdy głosujący otrzymywał przecież tę samą liczbę kart do głosowania i potwierdzał swój udział w głosowaniu jednym podpisem na liście? Janusz Wojciechowski
"Uznanie Jaruzelskiego, to uznanie także rządu emigracyjnego za nielegalną dekorację i zerwanie prawdziwej ciągłości". Zaproszenie Wojciecha Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego to niby nie jest wielka sprawa. Ot, przyszedł, herbaty się napił, dłoń uścisnął. I rzeczywiście, to niewiele znaczy, bo sama rada znaczy niewiele. Takie decorum. A jednak ważne jest, kogo do takiej dekoracji zapraszamy. I jeszcze ważniejsze: jak to uzasadniamy? W publicznej debacie pojawiają się co najmniej dwa główne uzasadnienia i oba mówią wiele o Polsce. I to wcale nie w wymiarze symbolicznym. To jest realna polityka. Sprawa pierwsza: legitymizacja władzy. Mówi się, że Wojciech Jaruzelski, nawet jeśli go nie lubimy, nie akceptujemy, nawet jeśli obciążamy największymi draństwami z czasów PRL, jest pierwszym prezydentem RP. Skoro zaś jest prezydentem, a prezydentów się chce zaprosić, to Jaruzelskiego nie można pominąć.
Jakże to, Wałęsę i Kwaśniewskiego zapraszamy, a Jaruzelskiego już nie? Otóż nie, bo Jaruzelski nie był wybrany w wyborach powszechnych. A nawet gdyby w nich wystartował, nie miałby najmniejszych szans na elekcję. Jego prezydentura to schyłkowy czas komunistycznej dyktatury w Polsce, gaszenie świateł i wyprowadzanie sztandarów. Jego prezydentura nie była żadnym początkiem, ale końcem. Końcem epoki, która powinniśmy pożegnać.
I wydawałoby się to w porządku. Lech Wałęsa nie odebrał przecież insygniów władzy od Jaruzelskiego, ale od prezydenta Kaczorowskiego. W Polsce istnieje ciągłość władzy prezydenckiej, ale nie ma powodów, byśmy czuli się zobowiązani do umieszczania w tym ciągu Wojciecha Jaruzelskiego.
Jeśli jednak tak czynimy, to znaczy, że zmieniamy oficjalną aksjologię RP. Uznanie Jaruzelskiego, to uznanie także rządu emigracyjnego za nielegalną dekorację i zerwanie prawdziwej ciągłości, do której jeszcze tak niedawno się odwoływano. Uznanie faktycznego bezprawia, jakim była "ludowa" władza.
Ktoś powie, że to tylko histeria, ale uznawanie historycznych zobowiązań ma zawsze skutki praktyczne. Historia nigdy nie zamyka się w muzeum, zawsze oddziałuje na teraźniejszość. Sprawa druga: mówi się, że Jaruzelski jest znawcą Rosji. Nie wierzyłem, gdy przeczytałem ten argument po raz pierwszy. Nie wierzę do teraz. Może mi się wydawało. Z pewnością mi się wydawało.
To znaczy, ów argument całkowicie głupi nie jest. Wojciech Jaruzelski jest rzeczywiście znawcą Rosji. Doświadczył jej także od najgorszej strony na zesłaniu. Ale jeszcze głębiej i w roli nieco innej poznawał ją później. Co więcej, stał się jej pupilkiem. Współpraca z Informacją Wojskową - ściśle powiązaną z sowieckimi służbami, a potem szybkie awanse i stabilna pozycja generalska.
Jego głęboka znajomość Rosji zapewne przydała się w czasie tłumienia Praskiej Wiosny - tej jednej z najbardziej haniebnych akcji "ludowego" wojska.
I teraz rzecz chyba najstraszniejsza. Prezydent Komorowski chce zasięgnąć rady owego znawcy Rosji tuż przed wizytą w Polsce Miedwiediewa. Jaruzelski rzeczywiście często spotykał się z sowieckimi przywódcami. Jakie doświadczenia Jaruzelskiego mogą być tu przydatne? Czy jesteśmy w podobnej sytuacji jak wtedy? Czy to jest taka sama Polska i taka sama Rosja?
To naprawdę nie jest zabawa, ani czysta dekoracja. Jaki sygnał wysyłamy? Tak bardzo cieszymy się z wizyty Miedwiediewa, że w ramach przygotowań do niej prosimy o konsultację byłego szefa satelickiego państwa zwanego PRL? Rosjanom z pewnością będzie miło, reakcje tamtejszej prasy entuzjastyczne, ale czy naprawdę o to chodzi? Czy to jest cel polityki polskiej?
Ta decyzja jest niemądra z punktu widzenia polskich interesów. Ale nie tylko. To jest także poważny błąd wizerunkowy obecnej władzy. Od tej pory nie będzie zmiłuj. Każde kolejne ustępstwo Polski na rzecz Rosjan będzie znakomitym pretekstem do przywołania tego modelu "polityki wschodniej", który uosabia Jaruzelski. Proszę już nie mieć żadnych pretensji. To się nasuwa samo. Tak bardzo chcieliście dać spokój Wojciechowi Jaruzelskiemu - zróbcie to wreszcie. Mateusz Matyszkowicz
ZAMACH na Siewiernym a Sześcioro Odważnych Polaków Gdy tylko gruchnęła wieść o katastrofie Smoleńskiej (czyli przed południem 10 kwietnia), całe 38 milionów Polaków [wyłączając niemowlęta, Palikota, może Jaruzelskiego czy Niesiołowskiego, może niektórych niepełnosprawnych umysłowo i paru innych, „moralnych inaczej”], pomyślało sobie; „To mógł być ZAMACH”. Tak samo pomyślały setki milionów ludzi na całym świecie. Oczywiście nie przesądzaliśmy tego, lecz brali pod uwagę tę możliwość. Jakiż błąd, skrajne niedowiarstwo! Okazuje się jednak, że zdarzyły się chlubne wyjątki. Oto osoby, które już w nocy 10/11 kwietnia dały wyraz swemu przekonaniu, że ZAMACHU nie było:
„- Naczelny Prokurator Wojskowy Parulski Krzysztof,
- Prokurator Wojskowy Warszawskiego Okręgu Wojskowego Ireneusz Szeląg,
- Przedstawiciel Komendy Głównej Żandarmerii Baranowski Marek,
- Zastępca Dyrektora Ośrodka Anty terrorystycznego (tak w oryginale) Agencji Bezpieczeństwa Publicznego Chomętowski Paweł,
- Zastępca Dyrektora Departamentu Śledczego Agencji Bezpieczeństwa Publicznego Nawrot Tobert [miało być Robert, ale to tłumacz przysięgły... md]
-Przedstawiciel Agencji Bezpieczeństwa Publicznego (Chodzi o Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW), ale tłumacz z rosyjskiego był przysięgły MD. Cytuję za Protokoł Opieratiwnowo Sowieszczanija z 11 kwietnia 2010 r., na którym jest ”UTWIERŻDAJU” A.I. Bostyrkina, Pierwszego zastępcy Generalnego Prokuratora Federacji Rosyjskiej (data: 10. 04. 2010 r., godz. 23:26; 11. 04. 2010 r. godz. 01:10, zał. nr. 4).), tłumacz Dorota Sułek” Nie podaję nazwisk dziesięciu rosyjskich Prokuratorów, Naczelników itp., bo u nich taka odwaga jest jakby bardziej (hmm..) naturalna.
W protokole tym czytamy: Bostyrkin, A.I. wskazał, iż podstawowymi wersjami zaistniałego zdarzenia są:
1. Możliwy niewłaściwy stan techniczny statku powietrznego.
2. Skomplikowane warunki pogodowe utrudniające sterowanie statkiem powietrznym.
3. Możliwe, niewłaściwe działanie załogi samolotu i pracowników naziemnych służb dyspozytorskich lotniska.
Następnie Bostyrkin, A.I. podsumował wyniki narady [...] I tyle. Brawo, Sześcioro Odważnych i Dalekowzrocznych Polaków Mirosław Dakowski
Po 200 latach – podobne sofizmaty Dzień dzisiejszy warto zapamiętać i to nie dlatego, że Państwowa Komisja Wyborcza miała podać oficjalne rezultaty wyborów samorządowych, ale dlatego, że właśnie dzisiaj Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok stwierdzający, że ratyfikowany 10 października ubiegłego roku przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego traktat lizboński jest zgodny z konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej. Przypomnijmy zatem, że najistotniejszym postanowieniem tego traktatu jest proklamowanie nowego podmiotu prawa międzynarodowego, nowego – mówiąc krótko – państwa, w postaci Unii Europejskiej. Od 1 grudnia ub. roku to znaczy – od dnia wejścia w życie tego traktatu, Polska stała się częścią składową tego państwa, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jedną z takich konsekwencji jest to, że żadna ustawa uchwalona przez polski parlament nie może być sprzeczna z prawem Unii Europejskiej. Inną konsekwencją jest na przykład konieczność zatwierdzenia przez unijnego komisarza do spraw energii Guntrama Oettingera umowy gazowej, jaką polski rząd zawarł z rosyjskim „Gazpromem”. Warto też dodać, że od roku 2014, kiedy to w Unii wejdzie w życie większościowy sposób głosowania w Radzie Europejskiej, Polska może zostać przegłosowana, to znaczy – zmuszona do postępowania wbrew swojej woli i wbrew rozumieniu własnych interesów. Mimo to jednak Trybunał Konstytucyjny uznał, że traktat lizboński jest z konstytucją zgodny. Ogłoszenie tego wyroku odbyło się w grobowej ciszy, jeśli nie liczyć okrzyku jakiegoś człowieka: „Hańba! Pieczętujecie rozbiór Polski!” Człowiek ten został zresztą szybko wyprowadzony przez strażników i nic już nie zakłócało ani ogłaszania wyroku, ani odczytywania uzasadnienia przez sędziego Trybunału Konstytucyjnego, pana Bogdana Zdziennickiego. Temu uzasadnieniu warto poświęcić chwilę uwagi ze względu na zawarte tam sofizmaty i inne logiczne osobliwości. Generalna teza brzmiała, że przynależność Polski do struktur europejskich – to znaczy konkretnie – do Unii Europejskiej, jako państwa – nie tylko nie stanowi ograniczenia suwerenności naszego państwa, ale przeciwnie – jest jej wyrazem. Trudno byłoby to zrozumieć, bo suwerenność w największym skrócie oznacza samodzielność zarówno w określaniu własnych kompetencji przez władzę, jak i samodzielność państwa w kształtowaniu własnych praw. Tymczasem – jak wspomniałem – Polska tę samodzielność utraciła, bowiem każda nasza ustawa musi być dla swej ważności zgodna z prawem Unii Europejskiej, a i samo państwo nasze może zostać po roku 2014 w Unii przegłosowane. Dlatego też Trybunał podparł się sofizmatem, że dzisiaj samo pojęcie suwerenności, jako władzy najwyższej i nieograniczonej, podlega zmianom. Jest to oczywista nieprawda, ponieważ w hierarchii władz, jakaś władza ZAWSZE będzie najwyższa – ale trudno dziwić się Trybunałowi, że musiał posługiwać się takimi sofizmatami, ponieważ nie da się logicznie uzasadnić nieprawdy. Toteż nic dziwnego, że swoje wywody Trybunał okrasił dodatkowo takimi osobliwościami, iż wyrazem suwerenności Rzeczypospolitej Polskiej jest posiadanie przez nią konstytucji, a nawet – sam fakt jej istnienia. Ciekawe, że konstytucję miała też Polska Rzeczpospolita Ludowa i niewątpliwie też istniała – czego wielu ludzi doświadczyło nieprzyjemnie na własnej skórze, a wielu nawet tego eksperymentu nie przeżyło – ale nawet dzisiaj nikomu nie przychodzi do głowy, by nazywać PRL suwerenną formą polskiej państwowości. Logika przyjęta przez Trybunał Konstytucyjny podobna jest do logiki, którą targowiczanin, inflancki biskup Józef Kossakowski próbował przekonywać innych targowiczan, że zatwierdzenie drugiego rozbioru Polski nie jest sprzeczne ze złożoną przez nich wcześniej przysięgą, w której deklarowali, że nie odstąpią „ani cząsteczki” polskiego terytorium. Biskup Kossakowski wyjaśniał, że tym razem nie chodzi o żadne „cząsteczki”, tylko całkiem duże części Polski, więc wszystko jest w jak najlepszym porządku. Skoro po ponad 200 latach historia znowu się powtarza, to nic dziwnego, że muszą powtarzać się również argumenty używane do uzasadnienia podobnych czynności. A na pewno nie jest to niczyje ostatnie słowo, bo historia, chociaż się powtarza, to przecież toczy się dalej, ku swemu przeznaczeniu. SM
Trzy kilometry poza kursem i ścieżką Wojskowa Prokuratura Okręgowa powołała w charakterze biegłego warszawską firmę ATM, producenta rejestratora szybkiego dostępu. Zespół będzie jeszcze rozszerzony To, że samolot był źle naprowadzany, nie był na ścieżce zejścia, można domniemywać na obecnym etapie śledztwa – podkreślają mecenasi rodzin smoleńskich. Z informacji, do których dotarł “Nasz Dziennik”, wynika więcej: Tu-154M, który 10 kwietnia rozbił się pod Siewiernym, błądził, najdalej od pasa znajdował się w odległości 2,8 kilometra od jego progu. - Na stawianie kategorycznych tez jest za wcześnie, materiał dowodowy jest na razie zbyt słaby. Tu jednak są potrzebne dane z czarnych skrzynek, zapisy ATM. To będzie materiał kluczowy, który tę sprawę ostatecznie wyjaśni – zauważają prawnicy. Ich zdaniem, konieczna jest dokładna analiza mapy lotniska Siewiernyj; dokładna analiza miejsca, w którym maszyna uderzyła skrzydłem w drzewo, jak było ono ustawione do osi pasa lotniska. Istotna jest też kwestia, pod jakim kątem samolot o to drzewo uderzył. Tego typu informacje można uzyskać m.in. po analizie protokołów oględzin miejsca zdarzenia. Dokumenty są właśnie tłumaczone z języka rosyjskiego. – To, czy samolot znajdował się na prawidłowej ścieżce zejścia, budzi bardzo poważne wątpliwości – mówi mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej.
Rejestrator szybkiego dostępu, czyli polska czarna skrzynka zainstalowana w Tu-154M o numerze bocznym 101, wyprodukowana przez warszawską spółkę ATM PP, została poddana analizie w warszawskim Instytucie Technicznym Wojsk Lotniczych. Obecnie w posiadaniu tych danych jest prokuratura i – jak zaznacza płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej, w tej chwili pracują nad nimi specjaliści. Nad analizą danych z ATM pracuje powołana w charakterze biegłych przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie firma ATM PP sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie. Co do szczegółów prokuratura się nie wypowiada. Jak tłumaczy dr Ireneusz Kamiński z Polskiej Akademii Nauk, prokuratura mogła tak postąpić. – Nie ma tu żadnego konfliktu interesów pomiędzy biegłym a stroną postępowania, więc jest to jak najbardziej poprawne – tłumaczy Kamiński. Jak zaznacza mec. Rafał Rogalski, to, że producent został zaangażowany do analizy danych rejestratora, który sam wyprodukował, gwarantuje właściwe odczytanie jego parametrów. Prokuratura nie komentuje tego, że z odczytu parametrów zapisanych na ATM wynika, iż polska maszyna była błędnie naprowadzana, nie była na tzw. ścieżce zejścia. Z informacji, do których dotarł “Nasz Dziennik”, wynika, że rządowy samolot z prezydencką delegacją na pokładzie znajdował się blisko 3 km od pasa startów i lądowań i nigdy nie był na prawidłowej ścieżce schodzenia. – Nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć. Mam dostęp do informacji, która była w MAK, czyli po stronie rosyjskiej, a to jest po stronie polskiej. A jak wiadomo – komisja pana Millera nie dzieli się ze mną żadnymi informacjami, bo oni są bardzo ściśle tajni. Nie wiem, dlaczego, ale taką przyjęli zasadę – tłumaczy w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” płk Edmund Klich, polski akredytowany przy moskiewskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym. Jak informuje NPW, biegli, powołani przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie, nie przedstawili dotychczas efektów badania rejestratora szybkiego dostępu. Tym samym na obecnym etapie śledztwa udzielenie precyzyjnych informacji, dotyczących poczynionych przez biegłych ustaleń, jest niemożliwe. Wynika to z faktu, iż ustalenia powołanych do tej pory specjalistów będą dopiero punktem wyjścia do pogłębionych badań zespołu biegłych, który Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie zamierza powołać w przyszłości. Jak zaznacza prokuratura, nie wiadomo jeszcze, kto w tym zespole będzie uczestniczył. Z relacji Edmunda Klicha wynika, że polska czarna skrzynka została odnaleziona przez Rosjan kilka dni po katastrofie, prawdopodobnie był to 14 kwietnia. Rejestrator został natychmiast zaplombowany i odesłany do Polski, dokąd przybył dzień później, tj. 15 kwietnia. Po zrzucie danych dokonanych przez polskich specjalistów dla potrzeb MAK, Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie oraz Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Wojskowego skrzynka trafiła z powrotem do Moskwy. Jak informuje prokuratura, opieczętowany rejestrator ATM znajduje się obecnie w sejfie MAK w Moskwie. Klich zapewnia, że nie było żadnej możliwości, by polska czarna skrzynka z Tu-154M została odczytana przez Rosjan, zanim dotarła w kwietniu do kraju. Jak zaznacza, rejestrator trafił następnie do warszawskiego Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych. Dlaczego polski rejestrator został odnaleziony dopiero po kilku dniach od katastrofy? Polski akredytowany zaznacza, że ATM znajdował się w samolocie w rejonie kabiny, trudno było go odnaleźć, gdyż miał podobny kolor co inne urządzenia. – Polski rejestrator jest czarny, a czarnych urządzeń jest dużo – mówi Klich. Zapewnia, że strona polska, by umożliwić odnalezienie rejestratora, wysłała Rosjanom jego zdjęcie. Warto dodać, że obie tzw. czarne skrzynki (rejestratory katastroficzne) odnaleziono jeszcze w dniu katastrofy. Paweł Jajkowski z firmy ATM zauważa, że łatwiej było je odnaleźć ze względu na charakterystyczny kształt przypominający beczki oraz pomarańczowy kolor. Doktor inż. Antoni Milkiewicz, były główny inżynier Wojsk Lotniczych, pilot oraz specjalista z zakresu badań wypadków lotniczych, który pracował w Smoleńsku i Moskwie w pierwszych dniach po katastrofie, w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” podkreśla, że po katastrofie lotniczej poszukiwanie czarnych skrzynek i rejestratora szybkiego dostępu zawsze traktuje się równorzędnie, szuka się wszystkiego, co rejestruje dane. Milkiewicz przyznaje, że czas, w jakim odnajduje się rejestrator szybkiego dostępu, nie ma większego znaczenia dla odczytania danych. – Nie ma to większego znaczenia. Ważne, że odczyt był wykonany – mówi. Na temat parametrów ATM w ogóle nie chce się wypowiadać Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, któremu podlega polska Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego.
200 parametrów FDR W ubiegłym tygodniu szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej, prokurator Ireneusz Szeląg deklarował, że opinii z badania polskiego rejestratora prokuratura spodziewa się w grudniu. Dlaczego te dane są tak ważne? Generał bryg. rez. Jan Baraniecki, który był zastępcą Dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej, podkreśla, że urządzenie rejestruje wszystko to, co działo się z samolotem, odnotowuje wszystkie parametry (ponad 200), które standardowo znajdują się w czarnej skrzynce typu FDR (flight data recorder). Standardowe parametry odnotowane przez rejestrator szybkiego dostępu to kurs i wysokość maszyny. Niektóre dane zapisane w ATM-QAR mogą być dokładniejsze (zapisywane częściej) niż te w skrzynkach katastroficznych, gdyż jej pojemność jest ograniczona wyłącznie wielkością użytego nośnika danych, są to nośniki cyfrowe. Jak podkreślają piloci, by samolot znalazł się w środku ścieżki schodzenia, to znaczy trafił na pas startów i lądowań, kurs musi być podany prawidłowo. Nawet najmniejsza zmiana parametrów kursu powoduje zboczenie maszyny. Jak podkreśla gen. Baraniecki, nie ma możliwości sfałszowania danych z ATM. Potwierdza to też Jajkowski, który dodaje, że polska czarna skrzynka w Tu-154M rejestrowała te same parametry co oryginalne rejestratory rosyjskie oraz dodatkowo parametry kontroli poziomu wibracji silników. Czy polski rejestrator szybkiego dostępu znajdował się podczas remontu Tupolewa w Samarze? Na to pytanie nie odpowiedziało nam Dowództwo Sił Powietrznych. Jajkowski tego nie wyklucza, z reguły samoloty trafiają do remontu z pełnym wyposażeniem. Każde urządzenie demontuje się na podstawie pewnej dokumentacji. Jeżeli jakaś część nie zostaje uwzględniona w dokumentacji, może nie zostać ponownie zamontowana. Jak jednak zaznacza Jajkowski, urządzenie to mogło być wymontowane przed odlotem maszyny w Polsce, Rosjanie formalnie nie dysponują urządzeniami do jego odczytu.
Piloci: Zaważyły błędne dane Jak tłumaczy w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” wieloletni koordynator lotnisk wojskowych Tadeusz Augustynowicz, wyposażenie Tu-154M gwarantowało możliwość lądowania nawet przy minimalnej widoczności. – O ile te przyrządy działały – podkreśla. Zdaniem Augustynowicza, tak jednak nie było, przechył maszyny na lewą stronę może świadczyć o zakłóceniu pracy GPS. – Bez defektu urządzeń pokładowych jest to w ogóle niewyobrażalne – twierdzi Augustynowicz. W jego opinii, już na podstawie stenogramu rozmów z kokpitu można stwierdzić, że nie działał prędkościomierz, prawdopodobny wydaje się też defekt wysokościomierza barycznego. Według pilotów, przyczyną tragedii mogło być to, że samolot, kiedy znajdował się na wysokości 100 metrów, miał odcięty dopływ paliwa. Podobną sugestię zawarł w swym felietonie “Lot ku śmierci” Edward Margański. Pisze on, że decyzję o lądowaniu w takich warunkach, jak 10 kwietnia, można by podjąć właściwie tylko w jednej sytuacji – byłby nią brak innej możliwości, a więc puste zbiorniki paliwa i brak możliwości lądowania na innym, odpowiednim do tego lotnisku. Margański twierdzi, że jest to tylko sytuacja hipotetyczna, ale realna. Piloci nie zgadzają się też z założoną przez Margańskiego tezą o rzekomych naciskach na załogę w sprawie lądowania, jakie miałby na nich wywierać dowódca Sił Powietrznych generał Andrzej Błasik. – Co za bzdura, nie ma tu mowy o żadnych naciskach. Kapitan statku jest jego szefem i tylko on może podjąć decyzję o lądowaniu. Nikt poza nim takiej decyzji nie może podjąć, ani szef Sił Powietrznych, ani nawet prezydent. Jeżeli mimo złych warunków kapitan podjął taką decyzję, to najwidoczniej nie miał innego wyjścia – twierdzą piloci. Dowódca załogi ma prawo zejść do tzw. wysokości decyzji, na której podejmuje ostateczną decyzję: albo odlatuje na drugi krąg, albo prosi wieżę o zgodę na lądowanie. Tymczasem o taką zgodę kpt. Arkadiusz Protasiuk nie prosił. Z pokładu polskiego samolotu padła komenda “odchodzimy”. Te słowa miał wypowiedzieć ppłk Robert Grzywna, drugi pilot Tu-154M, o godzinie 8:40.50 rano czasu polskiego, na prawie 15 sekund przed katastrofą. W żargonie lotniczym taka komenda oznacza przerwanie trwającego manewru lądowania. Jak zaznaczają piloci, do katastrofy przyczyniły się błędne komunikaty lub ich brak z “Korsarza”, a tymczasem to prawidłowa komunikacja z wieżą kontroli lotów jest jednym z podstawowych warunków bezpieczeństwa żeglugi powietrznej. Otóż kiedy dowódca rządowego Tupolewa mjr Protasiuk poinformował, iż znajdują się na wysokości 100 metrów, kontroler powinien powiedzieć: “Wysokość decyzji”. Taka komenda nie padła. Kontroler powinien spytać też, czy załoga widzi pas, i wydać ewentualną zgodę na lądowanie lub nakazać odejście – ani nie wydał, ani nie nakazał. Za późno z wieży padła też komenda: “Gorizont” (horyzont), bo w momencie, gdy Tu-154M znajdował się pomiędzy wysokością 50 a 40 m nad ziemią. Jak zaznaczają piloci, z transkrypcji rozmów załogi Tu-154M wynika także, że z wieży padały komunikaty “na ścieżce, na kursie”, podczas gdy samolot nie znajdował się w pobliżu pasa. O godzinie 10:40.07 w kabinie odzywa się ostrzeżenie systemu TAWS – “ziemia przed tobą”. Jednak siedem sekund później załoga słyszy, że jest na ścieżce i kursie. A w rzeczywistości jest bardzo daleko od progu pasa. Anna Ambroziak
Rosyjskie lekcje II wojny światowej Jurij Muchin znany jest jako autor głównych – po upadku ZSRS – publikacji propagujących Kłamstwo Katyńskie. Wydany w epoce Jelcyna niewielki “Katyński kryminał” oraz opublikowana już w Rosji Putina osiemsetstronicowa “Antyrosyjska nikczemność. Analiza naukowo-historyczna. Rozpowszechnianie fałszerstwa sprawy katyńskiej przez Polskę i Generalną Prokuraturę Rosji w celu rozpalenia nienawiści Polaków do Rosjan” negowały odpowiedzialność sowiecką za Zbrodnię Katyńską. W Muchinowskiej wizji dziejów ofiarą sprawy katyńskiej był dźwigający główny ciężar wojny z III Rzeszą Związek Sowiecki, a współcześnie stała się nią oczerniana Rosja. Historia sprawy katyńskiej w wersji Muchina przedstawia się następująco: polskich oficerów zamordowali Niemcy w 1941 r.; w 1943 r. Hitler postanowił skłócić ZSRS z innymi państwami koalicji i odkrył doły śmierci z ciałami polskich oficerów pod Smoleńskiem, oskarżając o ich wymordowanie Rosjan. Rząd RP, przebywający w Londynie, podchwycił niemiecką prowokację, co zaburzyło prowadzenie działań wojennych i spowodowało niepotrzebną śmierć milionów żołnierzy. W latach osiemdziesiątych XX w. zdrajcy z Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, Prokuratury Generalnej ZSRS – Rosji oraz Rosyjskiej Akademii Nauk reanimowali prowokację w celu m.in. popchnięcia Polski ku strukturom politycznomilitarnym Zachodu. Obie szeroko kolportowane w Rosji prace wywołały w Polsce zrozumiałe oburzenie. W najnowszej publikacji pt. “Lekcje Wielkiej Ojczyźnianej” (Uroki Wielikoj Otieczestwiennoj, Moskwa 2010, 448 s.) Muchin prezentuje udział i ocenia rolę Związku Sowieckiego w II wojnie światowej, wzbogacając swoje wcześniejsze twierdzenia o dodatkowe wątki. Książka składa się z programowego wstępu, podsumowującego epilogu oraz czterech części: Uwarunkowania zewnętrzne, Problemy kadrowe, Przyczyny porażek i strat, Przyczyny zwycięstwa. Szczegółowe ich omawianie i krytyczny rozbiór uznać należy za bezcelowe ze względu na charakter całej pracy, która powinna być rozpatrywana jako element bardzo niepokojącego zjawiska celowego fałszowania historii, a nie poważny głos w historiografii lub publicystyce historycznej. Książka Muchina, przy pewnych pozorach naukowości, ma charakter propagandowego manifestu. Jej podstawowa teza zasadza się na twierdzeniu, iż w toku II wojny światowej (utożsamionej zgodnie z rosyjskim zwyczajem z Wielką Wojną Ojczyźnianą 1941-1945) ZSRS był zarazem głównym zwycięzcą, jak i główną ofiarą wojny. Wizja ta, zawierająca ziarno prawdy, ale oparta na manipulowaniu periodyzacją dziejów oraz na selekcji faktów i ich skrajnie jednostronnym naświetleniu nie odbiega niestety nie tylko od interpretacji sowieckiej, ale również od głównego nurtu współczesnej historiografii rosyjskiej.Autor zwielokrotnił tezę o szczególnej roli Związku Sowieckiego w walce z hitleryzmem, rysując obraz samotnej walki Rosjan już nie tylko z Niemcami, ale z całą sprzymierzoną z nimi faszystowską Europą, do której zalicza – obok państw neutralnych – również wszystkie, z istotnym i nieprzypadkowym wyjątkiem Serbii, państwa okupowane przez III Rzeszę, w tym Polskę. Muchin z maniackim uporem (jak sam stwierdza: “niczym Katon”) przypomina, iż w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej “ZSRS z początkową liczebnością 190 milionów ludzi walczył nie z 80 milionami dzisiejszych Niemców. ZSRS wojował praktycznie Z CAŁĄ EUROPĄ, której ludność (z wyłączeniem sojuszniczej Anglii i partyzanckiej Serbii, która nie skapitulowała przed Niemcami) wynosiła około 400 milionów” (s. 16). Kluczowy wywód skupia się na dobrowolnym spisku wielu narodów Europy przeciwko ZSRS i Rosjanom. W ramach tego obrazu autor nie tylko nie cieniuje charakteru i zakresu współpracy z Niemcami, ale dołącza do grona kolaborantów także narody, które zajęły wobec III Rzeszy postawę jednoznacznie negatywną, płacąc za to bardzo wysoką cenę. Budowaniu obrazu samotnych Rosjan walczących z hitlerowską Europą służą liczne kłamliwe twierdzenia szczegółowe. Muchin zamieszcza tabelę z zestawieniem walczących przeciwko ZSRS ochotników, którzy dostali się do sowieckiej niewoli. Figuruje w niej 60.280 Polaków! (s. 18). Autor nie podaje źródła powyższej rewelacji, ignorując nawet subiektywną w doborze materiałów rosyjską edycję dokumentów poświęconych jeńcom z lat 1939-1956, która nie potwierdza jego fantastycznej tezy. Zmyślona informacja uruchamia u czytelników ciąg fałszywych domniemań: skoro kilkadziesiąt tysięcy polskich ochotników dostało się do niewoli, to ilu w ogóle Polaków musiało zaciągnąć się do walki przeciwko Związkowi Sowieckiemu? Antypolska obsesja Muchina znalazła nowe ujście w umiejscowieniu Polaków w jednym rzędzie z żołnierzami rzeczywiście walczących u boku Wehrmachtu formacji, takich jak wymienione w książce różnonarodowe dywizje Waffen SS. Podkreślenie udziału przedstawicieli wielu narodów, w tym z Europy Zachodniej, w hitlerowskiej machinie wojennej oraz dokonania przez niektóre kraje Europy Środkowej proniemieckiej wolty (rzecz jasna – ani słowa o tym, że dokonywało się to pod presją okoliczności i w ramach diabelskiej alternatywy Stalin – Hitler), zmieszane z wyssanymi z palca insynuacjami pod adresem innych, służy budowie absolutnie fałszywego obrazu: Związku Sowieckiego zawsze walczącego z Niemcami i – pomimo zmowy z nimi innych narodów oraz zdrady niektórych grup narodowych wewnątrz kraju – zwyciężającego w samotnym boju. Związek Sowiecki, w pierwszym okresie wojny faktycznie sprzymierzony z III Rzeszą, nabiera w tej egzegezie cech absolutnego zwycięzcy i absolutnej ofiary. A każdy, kto przeczy takiej wizji miejsca ZSRS w wojnie, dołącza w oczach Muchina do oszczerców chcących umniejszyć i zohydzić rolę Rosji i Rosjan, zarówno ówczesnych, jak i – co ważne – współczesnych. Charakterystyczne dla Muchina jest pełne utożsamienie ZSRS z Rosją oraz kompletne pomieszanie planu historycznego ze współczesnością. Konstrukcja dziejów, w której prawdziwymi przeciwnikami nazizmu byli nie członkowie koalicji antyhitlerowskiej, już nawet nie “narody Związku Sowieckiego”, lecz jedynie lojalni wobec komunistycznego reżimu Rosjanie, prowadzi autora do następującej tezy: “Należało w przeddzień wojny represjonować u siebie w Kraju piątą kolumnę i tak zrobiono” (s. 444). Otrzymujemy uzasadnienie represji, deportacji i mordów na Polakach oraz innych narodach w latach 1939-1941 (a także wcześniej i później). Wśród innych wniosków – owych “lekcji Wojny Ojczyźnianej” – do których prowadzą zafałszowane przesłanki, spotykamy twierdzenie, że niepowodzenia Armii Czerwonej były spowodowane błędami i zdradą dowódców wojskowych, a zwycięstwo “zostało zdeterminowane przez fakt, iż Rosja była komunistyczna, a na czele Kraju i armii stał najbardziej utalentowany komunista – Józef Wissarionowicz Stalin” (s. 422, 445). Warto zwrócić uwagę na twierdzenie o wielkiej pozytywnej roli Stalina. Teza Muchina pozostaje w sprzeczności z czynionymi niekiedy w Rosji, i znacznie częściej po sąsiedzku, próbami oddzielenia bohaterstwa i zasług prostych czerwonoarmistów i “zwykłych” Rosjan od stalinowskiego reżimu. Podejście takie – bliższe zresztą poprawności politycznej niż historycznej prawdzie o państwie, jego instytucjach i ludziach – nie stanowi jednak dominującego w Rosji sposobu myślenia. We współczesnym rosyjskim dziejopisarstwie, jak i nade wszystko kształtującym świadomość zbiorową dziennikarstwie telewizyjnym dominuje zdecydowana afirmacja roli Związku Sowieckiego oraz jego kierownictwa politycznego w latach 1939-1945. Zdaje sobie z tego sprawę każdy, kto stara się śledzić rosyjskie publikacje poświęcone historii najnowszej czy też śledził w okolicy 65. rocznicy zakończenia II wojny światowej rosyjskie media elektroniczne. Nie zmieniło tego stanu rzeczy w sposób głęboki i trwały kilka pozytywnych sygnałów wysłanych z Kremla po tragedii smoleńskiej. Muchinowska narracja historyczna nie jest, na szczęście, bezwzględnie i we wszystkich szczegółach reprezentatywna dla całej rosyjskiej opinii. Obciążanie Zbrodnią Katyńską Niemców wśród rzetelnych historyków uchodzi za ekstremizm. W historiografii i publicystyce próbuje się podważać mit Stalina, podkreślając rolę kadry oficerskiej (w czym pomocny jest mit marszałka Georgija Żukowa) w militarnym zwycięstwie. Działalność Jurija Muchina – nie powinniśmy mieć co do tego najmniejszych złudzeń – nie stanowi jednak nic nieznaczącego marginesu, jego poglądy znajdują rezonans społeczny i bez wątpienia cieszą się poparciem wśród kremlowskich elit. Proponowany przez “czołowego historyka i publicystę sił patriotycznych” – jak na stronie tytułowej Muchina anonsuje wydawca – melanż wielkoruskiego szowinizmu i komunistycznej tradycji sowieckiej jest w istocie zbieżny z obowiązującym, przynajmniej od połowy lat 90. XX w., ideologicznym fundamentem sprawowanej z Kremla władzy politycznej. Oceniając prace Muchina, stale należy pamiętać o związku – bez wątpienia w jego wydaniu patologicznym – polityki z historią. Tak jak walczymy na forum międzynarodowym, również przy użyciu środków dyplomatycznych, z określaniem nazistowskich niemieckich obozów zagłady mianem “obozów polskich”, tak jak przedstawiamy Polakom niebezpieczeństwa enuncjacji Eriki Steinbach, tak powinniśmy stanowczo piętnować fałszowanie historii za naszą wschodnią granicą, każdorazowo stosując oczywiście metody adekwatne do konkretnego fałszu i jego wytwórcy. Niedopuszczalne jest wypisywanie bredni o dziesiątkach tysięcy polskich żołnierzy ochotniczo walczących po stronie III Rzeszy. Fałszerskiej twórczości Muchina, mającej znamiona długotrwałego i cieszącego się poparciem władzy procederu, niestety nie można traktować tylko w kategoriach folkloru. Odpowiada ona niemożliwym do zaakceptowania poglądom dużej części Rosjan, w tym tych z elity władzy, a równocześnie te poglądy umacnia. Proceder fałszowania historii i wykorzystywania fałszerstw przeciwko Polakom jest w Rosji kontynuowany w 2010 r., w roku obchodów 70-lecia Zbrodni Katyńskiej. Należy zdawać sobie z tego stanu rzeczy sprawę, nie żywiąc bezzasadnych złudzeń co do zakresu ewolucji rosyjskiego spojrzenia na historię najnowszą. Dr Witold Wasilewski
Rewolucja Tuska w teorii ekonomii
1. Przecieki z prac dotyczących zmian w systemie emerytalnym trwających w Kancelarii Premiera wspomaganej przez Radę Gospodarczą przy Premierze każą przypuszczać, że Premier Tusk zaczyna poważnie myśleć o nagrodzie Nobla w dziedzinie ekonomii. Otóż on i jego doradcy chcą przejmować pieniądze płacone przez ubezpieczonych w OFE w postaci składki emerytalnej i przekazywać w zamian tym funduszom nowy rodzaj obligacji nazywany obligacjami emerytalnymi, które mają się charakteryzować tym, że nie będą wliczane do długu publicznego. Majstersztyk ekonomiczny godny nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii tyle tylko, ze student I roku ekonomii prezentując taki pomysł na egzaminie z tego przedmiotu, niechybnie by go oblał.
2. Niestety ten i inne pomysły dotyczące Otwartych Funduszy Emerytalnych, gorączkowo przygotowywane a to przez Ministra Rostowskiego, przez Minister Fedak , przez Ministra Boniego, a teraz nawet przez Radę Gospodarczą przy Premierze, pokazują w jak dramatycznej sytuacji muszą być finanse publiczne skoro powstają pomysły narażające ich twórców wręcz na śmieszność. Nie wystarcza już kreatywna księgowość Ministra Rostowskiego w postaci wypychania ewidentnych zobowiązań Skarbu Państwa poza system finansów publicznych (np. już ponad 20 mld zł z Krajowego Funduszu Drogowego), nie wystarcza przejadanie już teraz ponad 12 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej, który to fundusz miał być wykorzystywany dopiero po roku 2020. Nie wystarcza też wręcz szaleńcza wyprzedaż majątku narodowego (przez 4 lata za blisko 50 mld zł), potrzebne jest jeszcze przejmowanie pieniędzy z ubezpieczeń emerytalnych i wystawianie za nie funduszom kolego rodzaju papierów. Jak z tego wynika ekipa Tuska za wszelką cenę nie chce się przyznać do kompletnego fiaska swej polityki gospodarczej i finansowej i idzie w zaparte manipulując na ogromną skalę finansami publicznymi.
3. Robi to mimo że w Europie mamy już od kilku miesięcy rażące przykłady na to jak takie manipulacje się kończą. Grecja przez parę lat fałszowała statystyki, ale gdy w końcu Komisja Europejska po kontroli greckich finansów nakazała upublicznienie prawdziwych danych system finansowy Grecji prawie się załamał. Grecja była bliska ogłoszenia bankructwa ale pakiet pomocy w wysokości 110 mld euro udzielonej przez kraje UE i MFW, a także drastyczne oszczędności budżetowe przeforsowane przez grecki rząd , przejściowo oddaliły widmo katastrofy od tego kraju. Z kolei Irlandia wprawdzie nie prowadziła kreatywnej księgowości ale taką księgowość prowadziły jej banki .Kiedy ich straty wyniosły ponad 50 mld euro rząd obawiając się upadku systemu bankowego zdecydował się jej znacjonalizować deficyt finansów publicznych powiększył się do 32 % PKB i trzeba było poszukać jego finansowania. Rentowność irlandzkich obligacji szybko została wywindowana na 9% i rząd musiał się poddać. Nie wystarczyły drastyczne oszczędności budżetowe trzeba jeszcze skorzystać z pakietu pomocy KE i MFW w wysokości 85 mld euro. Choć nie wiadomo czy on wystarczy i czy na wiosnę nie okaże się ,że nabywcy irlandzkich obligacji nie będą musieli ponieść jednak pewne straty.
Uwaga rynków finansowych skupiona jest teraz na Hiszpanii i Portugalii. Rentowność ich obligacji zaczęła gwałtownie rosnąć i zapewne w ciągu najbliższych tygodni okaże się ,że i te kraje będą musiały sięgnąć po pomoc UE i MFW, bo drastyczne oszczędności budżetowe także nie wystarczą.
4. Przy tej skali manipulacji jakich finansach publicznych dokonuje się w Polsce obawiam się, że następnym krajem, którym zainteresują się rynki finansowe będzie niestety nasz kraj ze wszystkim tego negatywnymi konsekwencjami. Rząd Donalda Tuska jakby pogrążony w odmętach własnego PR -u o zielonej wyspie i mocnych fundamentach polskiej gospodarki, brnie w zakłamywanie naszych finansów publicznych coraz dalej. Komisja Europejska za parę miesięcy powie jednak sprawdzamy i dopiero wtedy okaże się, że król jest nagi. Za tą hucpę w finansach publicznych zapłaci utratą władzy ekipa Tuska ale tak naprawdę prawdziwie zapłacimy za nią my wszyscy poprzez znaczące podwyżki podatków a być może także konieczność obniżek płac i emerytur i rent i innego rodzaju świadczeń społecznych.
Zbigniew Kuźmiuk
Jeszcze nie o wyborach, lecz o euthanazji. I coś o „Auschwitz-Birkenau” Na mikke.fora doszło do małej wymiany zdań, która przypadkiem przyciągnęła moją uwagę.
http://www.mikke.fora.pl/hyde-park,1/volenti-non-fit-iniuria-a-eutanazja-na-zyczenie,9149.html
{supergogus} napisał: „JKM jest przeciwnikiem legalizacji pomocy w samobójstwie bo może to teoretycznie doprowadzić do nadużyć. Prawo do eutanazji nie powinno być objęte żadnym prawem. Samobójstwo nie jest karane.”
Na co {Radix} odparł: „Przecież to jest sprzeczność. Jest przeciw pomocy w samobójstwie, ale jak katarynka powtarza "Volenti non fit iniuria!". Jak ktoś chce popełnić samobójstwo, lub, chce by ktoś pomógł mu w odebraniu sobie życia, to czemu nagle zasada: "Chcącemu krzywda się nie dzieje" ma nie obowiązywać?” Otóż nie: „Teoretycznie może doprowadzić do nad'użyć” tylko: „w praktyce musi doprowadzić do nad'użyć”! {Radix} nie ma racji. Jeśli na ulicy rozbiorę do naga kobietę – za jej zgodą – to jej nie stała się żadna krzywda. Natomiast naruszona została moralność publiczna. W przypadku euthanazji chorzy utracą pewność, że lekarze kierują się nakazem ratowania ich życia. W społeczeństwie będą krążyć ludzie, którzy zamordowali (za jego zgodą, oczywiście) bezbronną staruszkę – a nie wszyscy chcieliby podawać im rękę. Niektórzy po przełamaniu oporu wewnętrznego i nabraniu wprawy mogą zachcieć zabijać całkiem niechcących tego ludzi. I tak dalej. Jest to, krótko pisząc, naruszenie tabu. Co więcej: zacznie się z pewnością delikatne sugerowanie zniedołężniałym – a potem coraz mniej zniedołężniałym – ludziom, że może by tak się zgodzili... I ta granica będzie się w sposób nieunikniony przesuwać. A potem zaczną się brutalne naciski na opornych....
Dlatego tego tabu nie wolno naruszać. To jedna z podstaw naszej cywilizacji... którą „postępacy” pragną rozmontować. Dla nich człowiek niczym nie różni się od zwierzęcia – a może nawet i od placka z kukurydzy. Więc, oczywiście, najpierw euthanazja – a potem utylizacja zwłok: narządy do przeszczepu, reszta do krematorium, ciepło może być użyte do ogrzewania mieszkań. Tak – już jedno takie krematorium postawiono w Szwecji. Dziwne, że krematoria w Oświęcimiu nie ogrzewały miasta – ani nawet willi Rudolfa Franciszka Ferdynanda Hößa, komendanta łagru „Auschwitz-Birkenau”!
Nie jestem wielbicielem d***kracji, ale... wierzę w starą zasadę: „Jak Ci ktoś powie, ze jesteś pijany – wzrusz ramionami; jak ci trzech ludzi powie, że jesteś pijany – kładź się spać!” Aż cztery osoby napisały, że podczas rozmowy z p. Elizą Michalik w TV SuperStacja mówiłem za szybko i niewyraźnie; pozostaje mi więc tylko przeprosić wszystkich słuchaczy. A tak byłem ze siebie zadowolony! Tyle udało mi się powiedzieć! To będzie zapewne powtórzone w nocy i w weekend – a potem powtórzy to Wolna TV – więc Państwo sami się przekonają. Teraz po raz kolejny biorę byka za rogi. {~Jarun} napisał: „Najważniejszą sprawą jest zjednoczenie Prawicy. O tym - cisza! Przegrane wybory niczego Pana nie nauczyły - czy też tak ma być, aby nie dopuścić do powstania liczącej się w wyborach Prawicy?!”
To ja Go pytam: „Czy w I wieku po Chr. proponowałby zjednoczenie wszystkich wierzących w Jehowę, Baala, Mitrę, Kybele, Astarte, Izydę i Ra?” Chrześcijaństwo niewątpliwie by tego nie przetrwało. Otóż jak najbardziej jestem za jednoczeniem Prawicy – ale musi tu być przyjęty pewien wspólny mianownik. Prawicowcem jest ten, kto wierzy w zasadę „Volenti non fit iniuria!”. Jeśli ktoś uważa, że państwo ma prawo dla mojego dobra zakazywać mi lub zakazywać czegoś – prędzej czy później wyląduje w obozie Lewicy. Choćby wymyślał na komunę, szczerze wierzył w Boga i wiódł żywot purytanina. Chrześcijaństwo opanował świat, bo bezlitośnie tępiło herezje, a nie „jednoczyło się w duchu ekumenicznym”. Podobnie komuniści czy narodowi socjaliści. „Ekumenizm” - to śmierć. Bojownicy bowiem tracą orientację, kto jest sojusznikiem, a kto wrogiem. Tak więc: jednoczmy Prawicę – ale zachowując principia. JKM
Prezydent Komorowski symuluje orgazm Na dwudniowym szczycie NATO, jaki rozpoczął się 19 listopada z Lizbonie, drugiego dnia obrad przyjęto nową koncepcję strategiczną Sojuszu, autorstwa sekretarza generalnego NATO Andresa Fogha Rasmussena. Nie było to żadną niespodzianką, ponieważ koncepcja strategiczna na najbliższe 10 lat wychodzi naprzeciw nie tylko oczekiwaniom Stanów Zjednoczonych, którym sen z powiek spędzają irańskie zbrojenia atomowe, zagrażające bezcennemu Izraelowi, ale również – Naszej Złotej Pani Anieli, z punktu widzenia której nowa strategia NATO oznacza podporządkowanie europejskiej polityki Sojuszu długofalowym celom niemieckim. Wprawdzie sekretarz Rasmussen powtórzył zaklęcie, że „obrona terytorialna i solidarność sojuszników nadal jest podstawowym zadaniem NATO”, co oznacza, że słynny art. 5 traktatu waszyngtońskiego formalnie nie został uchylony, chyba, że przez desuetudo – ale to był rodzaj rytualnej mantry, bo tak naprawdę, to NATO zamierza „rozwijać zdolność do obrony mieszkańców i terytoriów przeciwko rakietom balistycznym (...) Będziemy aktywnie dążyć do współpracy w sprawie obrony przeciwrakietowej w Rosją i innymi partnerami euroatlantyckimi”. W ogóle jeśli chodzi o Rosję , to „NATO jest zdeterminowane do wzmocnienia konsultacji politycznych i do praktycznej współpracy”, zaś sekretarz Rasmussen stawia kropkę nad „i” stwierdzając wprost, że „naszą wizją jest strategiczne partnerstwo między NATO i Rosją” – co chyba w stu procentach spełnia oczekiwania Berlina, wyrażone przez Naszą Złotą Panią Anielę, która jeszcze przed szczytem w Lizbonie opowiedziała się za „możliwie najszerszym” objęciem Rosji „wspólnym systemem obrony przeciwrakietowej”, co otworzy „jakościowo nową fazę kooperacji między Rosją a NATO”. Co oznacza ta „jakościowo nowa faza”? Oznacza – po pierwsze – oficjalne potwierdzenie przekształcania się Sojuszu Północnoatlantyckiego z obronnego porozumienia w Pakt Białego Człowieka, skierowany na powstrzymywanie naporu ludów i państw Trzeciego Świata na zajęcie znaczącego miejsca w świecie podzielonym jeszcze 100 lat temu przez kierowników Imperium Brytyjskiego i odgrywania innej, niż wyznaczonej wówczas roli. Widać to przede wszystkim w katalogu zagrożeń, wśród których na pierwszym miejscu widnieje „terroryzm”, a na drugiem – „piractwo”. Nietrudno się domyślić, że w ramach strategicznego partnerstwa NATO-wsko – rosyjskiego, pojęcie „terroryzmu” stanie się niezwykle rozciągliwe i obejmie każdą postać sprzeciwu wobec każdej formy dominacji strategicznych partnerów. „Świat się zmienia; Niegry bieleją z przerażenia (...) egipski pedryl aż się spłaszczy, ja budu szczała mu do paszczy i tak szutiła: nu Anwar! Wied’ u was na pustyni żar! Tiepier ja tobie go ugaszę!” – marzyła przed laty Caryca Leonida. „Czy to Moskwa, czy to Fłorida, czy Łondon, czy to Mozambik – wszędzie carstwujet Leonida, wszędzie władajet Tricky Dick!” Jest rzeczą oczywistą, że pacyfikowanie co najmniej 4 miliardów ludzi choćby przez najbliższe 10 lat, wymaga ścisłego współdziałania uczestników strategicznego partnerstwa. Ponieważ NATO, a ściślej - USA wydają się bardziej zainteresowane tymi pacyfikacjami, niż Rosja, to jest bardzo prawdopodobne, że za swoje skwapliwe współdziałanie z NATO ruscy szachiści wystawią odpowiedni rachunek. Po drugie – rachunek ten z całą pewnością będzie przed wystawieniem uzgodniony z jeszcze ściślejszym strategicznym partnerem Rosji, to znaczy – z Niemcami, dzięki czemu przekonanie pozostałych sojuszników do jego zapłacenia będzie znacznie łatwiejsze niż w przypadku przeciwnym. W tej sytuacji – po trzecie – jest bardzo prawdopodobne, że rachunek ten będzie torpedował wszelkie polskie inicjatywy polityczne, chyba, że w ramach tzw. dobrowolności przymusowej będą one wychodziły naprzeciw oczekiwaniom rosyjskim. Te oczekiwania przedstawił premier Włodzimierz Putin 1 września 2009 roku na Westerplatte przypominając, że przyczyną II wojny światowej był traktat wersalski, który „upokorzył dwa wielkie narody”. Jak „upokorzył”? Ano tak, że na obszarze leżącym między siedzibami obydwu wielkich narodów zatwierdził niepodległe państwa narodów trochę mniejszych. Skoro takie rzeczy stają się przyczynami światowych wojen, to jest oczywiste, iż w interesie europejskiego, a nawet światowego pokoju trzeba je korygować jak najszybciej. Wprawdzie premier Putin taktownie się przed sformułowaniem tego wniosku powstrzymał, ale jest on przecież zrozumiały sam przez się. Krótko mówiąc, wygląda na to, że ceną przejścia NATO do „jakościowo nowej fazy kooperacji” z Rosją, może być przyszłość naszego nieszczęśliwego kraju. W tej sytuacji deklaracja pana prezydenta Bronisława Komorowskiego iż nowa koncepcja strategiczna NATO „ w ogromnej mierze satysfakcjonuje Polskę”, staje się bardzo podobne do symulowania orgazmu przez ofiarę gwałtu zbiorowego. Czym innym bowiem jest melancholijne pogodzenie się z politycznymi, czy dziejowymi koniecznościami, a czym innym okazywanie z takiego powodu radosnego podniecenia. „Nie ciebie chromolą, czego tyłkiem ruszasz?” – cytuje Aleksander Sołżenicyn porzekadło ruskich knajaków, którzy w taki sposób powstrzymywali postronnych świadków różnych złodziejskich bezeceństw przed wtrącaniem się. To porzekadło do pana prezydenta Bronisława Komorowskiego zastosowania oczywiście nie ma, bo nowa strategia NATO według wszelkiego prawdopodobieństwa zawiera w sobie perspektywę „chromolenia”, a kto wie, czy nawet nie brutalnego przecwelowania naszego nieszczęśliwego kraju, którego pan prezydent formalnie pozostaje najwyższym przedstawicielem. Jeśli zatem je przypominam, to na skutek przeczytania wypowiedzi pana prof. Wielomskiego na portalu „Prawica.net”, w której komentuje on wywiad udzielony przez sekretarza Rasmussena francuskiej telewizji. Stwierdza, że NATO przestało być sojuszem obronnym przeciwko tradycyjnym zagrożeniom militarnym, wobec czego mamy do czynienia z sojuszem NATO-Rosja. I dodaje: „Wywiad ten koniecznie powinien odsłuchać Jarosław Kaczyński i czołówka PiS szczególnie w kontekście ostatniego listu Prezesa PiS do Donalda Tuska, gdzie zaprezentował archaiczną koncepcję stosunków międzynarodowych z epoki G. Busha, gdzie Rosja traktowana była jako archetyp "wroga demokracji" i "wolności"”. Oczywiście ma rację i w jednym i w drugim; nic by Jarosławowi Kaczyńskiemu się nie stało, gdyby wysłuchał tego wywiadu, ale nie o to chodzi, tylko o przebijającą z wypowiedzi prof. Adam Wielomskiego nutkę triumfu i jakiejś mściwej satysfakcji. Rozumiem, że prof. Wielomski Jarosława Kaczyńskiego nie lubi a być może nawet pogardza nim, jako politykiem – ale czy to jest wystarczający powód do demonstrowania słabo ukrywanej Schadenfreude, która – niech mi Pan Profesor łaskawie wybaczy – trochę przypomina takie nieproszone ruszanie tyłkiem? SM
Generał Jaruzelski nas pojedna Zaproszenie przez prezydenta Bronisława Komorowskiego generała Wojciecha Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego wywołało falę komentarzy – od zgorszonych po entuzjastyczne. Tymczasem nie ma powodów ani do zgorszenia, ani do entuzjazmu. Nie można bowiem zapominać, co było przedmiotem ostatniego posiedzenia Rady. Były nim, jak wiadomo, przygotowania do zbliżającej się wizyty w Warszawie rosyjskiego prezydenta Dymitra Miedwiediwewa. Następuje ona nie tylko po deklaracji prezydenta Obamy z 17 września ub. roku, nie tylko po katastrofie smoleńskiej, po której w Polsce narodził się ruch na rzecz „pojednania” z Rosją, sygnowany przez niezliczone autorytety moralne – wśród nich również i te, co to „bez swojej wiedzy i zgody” – ale i po ostatnim szczycie NATO w Lizbonie, na którym zapadła decyzja o strategicznym partnerstwie Sojuszu z Rosją. Skoro strategicznym partnerem Rosji staje się całe NATO, którego częścią składową jest przecież i Polska, to znaczy, że i Polsce w tym strategicznym partnerstwie przypada jakaś rola do odegrania. Czy przypadkiem aby nie „pojednanie” – bo przecież nie wypada, by strategiczne partnerstwo zakłócały jakieś dąsy? Skoro tak, to zaproszenie generała Jaruzelskiego było oczywiste - i to nie tylko jako rewanż za zabranie pełniącego wówczas obowiązki prezydenta Bronisława Komorowskiego do Moskwy na defiladę z okazji pobiedy – ale przede wszystkim ze względu na to, że nikt od generała Jaruzelskiego lepiej nie doradzi prezydentowi Komorowskiemu, czym i jak udelektować prezydenta Miedwiediewa, żeby wyjechał z Warszawy zadowolony i uspokojony. Generał Jaruzelski potrafił przecież dogodzić i Leonidowi Breżniewowi i Jurijowi Andropowowi i Konstantynowi Czernience i Michałowi Gorbaczowowi, więc doświadczenia w tym względzie mu nie brakuje i na pewno przekaże je prezydentowi Komorowskiemu, żeby tak samo dogodził prezydentowi Miedwiediewowi. SM
Wygrała demokracja Szacunki szacunkami, ale warto pamiętać również o spiżowym spostrzeżeniu Józefa Stalina, że mniej ważne jest - kto głosuje, a ważniejsze - kto liczy głosy. Zatem kiedy po wyborach samorządowych głosy zostały już policzone, możemy powiedzieć, że wszyscy wygrali i każdemu należy się nagroda. Oczywiście wedle stawu grobla - jednym prawdziwa, a drugim - co najwyżej nagroda pocieszenia - że przynajmniej posmakowali sobie demokracji, jako że na tym świecie pełnym złości nie tylko nie ma rzeczy doskonałych, ale również - co przenikliwym umysłem spenetrował filozof Tadeusz Kotarbiński - wiele rzeczy w ogóle nie istnieje. Jako ateista, czyli teofob, prof. Kotarbiński twierdził nawet, że nieistnienie jest atrybutem zaszczytnym, przysługującym m.in. Bogu i sprawiedliwości. Myślę, że Pan Bóg ma z tych wszystkich filozofów sporo uciechy, ale i oni nie są tak całkiem pozbawieni racji, bo sprawiedliwość rzeczywiście nie istnieje. Istnieją tylko niezawisłe sądy i niezależna prokuratura, które ze sprawiedliwością nie mają oczywiście nic wspólnego. Więc wygrali przede wszystkim ci, którzy na najbliższe cztery lata przejdą na utrzymanie Rzeczypospolitej i w zamian za to będą przychylać nam nieba. Niebo, jak wiadomo, jest bezcenne, więc nawet jego chwilowe przychylenie wyjaśnia przyczyny, dla których samorządy terytorialne zadłużają się w takim samym tempie jak nasz nieszczęśliwy kraj, na którego czele postawiony został przez Siły Wyższe pan prezydent Bronisław Komorowski. Co to będzie, jeśli unijni płatnicy netto, którzy już dzisiaj, tzn. po ratyfikacji traktatu lizbońskiego, "nie chcą w ogóle rozmawiać o finansowaniu rozmaitych europejskich polityk", zamkną kurek z pieniędzmi? Pan minister Mikołaj Dowgielewicz buńczucznie twierdzi, że Polska na to "nie pozwoli", ale myślę, że ta opinia ma mniej więcej taki sam ciężar gatunkowy, jak zapewnienia prof. Kotarbińskiego, że Pan Bóg nie istnieje. Jeszcze na ratowanie Irlandii 100 miliardów euro się znalazło, ale jeśli o podobną pomoc poprosi Portugalia i Hiszpania, to dla naszego nieszczęśliwego kraju może już nie wystarczyć. Wszystko to, ma się rozumieć, zostanie nam objawione w stosownym czasie, a na razie cieszymy się, że "wygrała demokracja", to znaczy - że wygrały cztery partie tworzące coraz lepiej uszczelnianą przez pierwszorzędnych fachowców fasadę naszej młodej demokracji. Wygrała Platforma Obywatelska, bo uzyskała najlepszy wynik w wyborach do sejmików wojewódzkich. Wygrało PiS, bo wprawdzie uzyskało wynik gorszy od PO, ale uzyskałoby znacznie lepszy. "Gdyby nie ta zaplanowana, perfidna, przeprowadzona z premedytacją akcja, my byśmy te wybory wygrali. Gdyby nie ci ludzie, mielibyśmy zwycięstwo" - powiedział prezes Kaczyński. Kto perfidną akcję zaplanował, kto się "tymi ludźmi" posłużył - możemy się domyślać, że Siły Wyższe, które naszą polityczną sceną zza kulis sterują, ale przecież na tym pytania się nie kończą, bo skąd właściwie "ci ludzie" w Prawie i Sprawiedliwości się wzięli? Kto ich porobił ministrami, posłami, europosłami? Pozory wskazywałyby na prezesa Kaczyńskiego, którego przywództwo w PiS było i jest niekwestionowane, ale czyż to w ogóle być może? Już prędzej, no i oczywiście uprzejmiej przypisać ich obecność i karierę w Prawie i Sprawiedliwości intrydze tych samych Sił Wyższych. A to ci dopiero siurpryza! Ciekawe, ilu "tych ludzi" jeszcze w PiS pozostało i czy na przykład w imię zwycięstwa demokracji zagłosują za nowelizacją Konstytucji, zgłoszoną przez prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju. Bo co do tego, że wygrało Polskie Stronnictwo Ludowe, nie może być najmniejszych wątpliwości. Nawet samemu prezesowi Pawlakowi zaparło dech z wrażenia. Domyślam się, że zwłaszcza w momencie, gdy uświadomił sobie korzyści płynące ze stuprocentowej zdolności koalicyjnej Stronnictwa, co znakomicie wyraża ludowe przysłowie, iż pokorne cielę dwie matki ssie. Te "dwie matki" to oczywiście nasz nieszczęśliwy kraj, no i Unia Europejska - dopóki cokolwiek będzie tam z niej ciurkało. A tuż za szerokimi plecami PSL - Sojusz Lewicy Demokratycznej - Wielka Nadzieja Czerwonych, bez którego realizacja strategicznego partnerstwa NATO z Rosją, w którym siłą rzeczy będzie musiał uczestniczyć i frycowe zapłacić nasz nieszczęśliwy kraj. I który lepiej od innych nadaje się do przeforsowania również nad Wisłą ideologii, w pozostałych krajach Unii Europejskiej już od dawna obowiązującej powszechnie i bez zastrzeżeń - niczym marksizm w Związku Radzieckim. SM
Kiedy polityk kłamie Paweł Poncyljusz odpowiada Katarynie: Chcę od razu odpowiedzieć na pytanie Kataryny, które postawiła dziś rano. Takie rzeczy trzeba wyjaśniać od razu. Tak, spotkałem się z Januszem Palikotem, jak spotykam się z wieloma ludźmi, których znam z Sejmu. To było we wrześniu, a nie w sierpniu i spotkałem się z nim sam. Wiedziałem, że ma badania dotyczące nastrojów społecznych i ciekaw byłem, co z nich wynika. Ale nie rozmawiałem z nim o żadnych naszych planach. To nieprawda. On dośpiewuje sobie rzeczy, które tam nie padły. To on mi proponował współpracę , którą ja absolutnie odrzuciłem. Paweł Poncyljusz odpowiada Karnowskiemu: Prawdą jest, że spotkanie się odbyło. Prawdą jest też, że Janusz Palikot zaproponował nam przystąpienie do swojego ruchu. Ale oczywiście oboje zareagowaliśmy kategoryczną odmową - to dla nas nieakceptowane, niemożliwe. Przecież oboje jesteśmy przeciwni temu co Janusz Palikot mówił publicznie, bo było to już po jego kongresie na którym opowiadał jak źli są biskupi, a jak ważne finansowanie in vitro z budżetu. To nie nasza bajka. [Rozmawialiśmy z nim] o badaniach jakie przeprowadził na temat miejsca nowych inicjatyw politycznych na scenie politycznej. Pytałem go o to. Podkreślam, że w ogóle nie rozmawialiśmy z nim o naszych politycznych planach. Nieprawdziwa sugestia, że nasze pytania na temat tych badań były związane z naszymi planami politycznymi. To nieprawda, nie mieliśmy takich planów. To on nam zaproponował nam wspólną partię, ale na to nie było naszej zgody. Jak powiedziała Joanna Kluzik-Rostkowska, walczymy ze wszystkim co w polityce reprezentuje Palikot. Politycy okłamują mnie nieustannie, ale pierwszy raz polityk, którego lubię, z formacji, której ostrożnie kibicowałam, okłamał mnie wprost. Beznadziejne uczucie. I nawet nie dlatego, że wyszłam na idiotkę biorąc te wyjaśnienia za dobrą monetę. Dużo bardziej bolesna jest świadomość, że Poncyljusz i Kluzik mieli do Palikota tak duże zaufanie, że zdecydowali się publicznie kłamać, pewni, że on ich wspólnego sekretu nie wyda, że nie zrobi im krzywdy mówiąc prawdę o spotkaniu, którego oboje się tak bardzo wstydzili. I dzisiaj to nie lojalność wobec wyborcy każe Poncyljuszowi powiedzieć prawdę, ale kryzys zaufania do lojalności Palikota wobec niego i Kluzik. Z jakiegoś powodu oboje - Kluzik i Poncyljusz - wstydzili się tego spotkania tak bardzo, że aby je ukryć zdecydowali się na publiczne kłamstwa, na dodatek ze świadomością, że Palikot może je obnażyć, a zatem i wiarą, że tego nie zrobi. Spotkanie posłów z nielubianym kolegą dałoby się jakoś wytłumaczyć. Dużo trudniej wytłumaczyć mylenie tropów w tej sprawie. Dopiero po dzisiejszym wywiadzie Poncyljusza wrześniowe spotkanie robi się naprawdę interesujące.
Poncyljusz o spotkaniach z Palikotem - wersja pierwsza (Patriotyzm to szukanie porozumienia Dzień dobry, witam wszystkich serdecznie w Salonie24. Pisze do Was z Wejherowa, gdzie przyjechałem poprzeć Macieja Łukowicza, kandydata na prezydenta tego miasta. Nie przyjechałem wcale, jak pisano w mediach, by ogłaszać powstanie partii politycznej. Tydzień przed wyborami samorządowymi to nie jest dobry czas na tworzenie nowych ugrupowań. Maciej Łukowicza nie jest członkiem Platformy Obywatelskiej a jedynie ma jej wsparcie. Jest natomiast moim dobrym znajomym, człowiekiem którego bardzo cenię. W Wejherowie PiS nie wystawił żadnego swojego kandydata na prezydenta, dlatego też nie jest to ruch skierowany przeciwko Prawu i Sprawiedliwości. Dlaczego to robię? Co chcę przez to pokazać i powiedzieć? Obecna sytuacja wymaga porozumienia głównych sił politycznych w Polsce w najważniejszych sprawach. Tocząca się wojna na maczugi nic nie daje. Polska nie ma z tego żadnych korzyści. Ta wojna nie wpływa dobrze na modernizację kraju. Obywatele z tej wojny nic nie maja. Wojny toczone na górze nie mogą i nie powinny przekładać się na sytuację w samorządach. Nie oceniajmy ludzi w samorządzie w zależność od ich loga politycznego. Obecna sytuacja wymaga nowej jakości. Będąc w Wejherowie chce pokazać tę nową jakość. Chce pokazać, że można współpracować ze sobą bez złych emocji. Samorządów lokalnych nie powinniśmy oceniamy w zależności od ich metki politycznej. To w samorządach, a nie w parlamencie, czy na szczytach partyjnych dzieje się dziś wiele dobrych rzeczy. Te dobre praktyki od samorządu powinny promieniować w gore. Dzisiaj wielu dobrych prezydentów nie ma etykiety politycznej i to politycy zabiegają o ich poparcie a nie prezydenci o poparcie partii. To oni są silni i mają zaufanie wśród mieszkańców. A politycy często to zaufanie tracą. Wczorajsze święto niepodległości nasunęło mi wiele refleksji na temat tego, czym jest patriotyzm, jak powinniśmy go definiować w XXI wieku. Jak go definiuję nie jako szykanie różnic na siłę i toczenie wojen o wszystko, ale jako szukanie porozumienia w najważniejszych sprawach . W sprawach gospodarki, polityki finansowej, infrastruktury, edukacji ale też polityki zagranicznej i budowy suwerennego miejsca Polski w świecie. Przyjechałem dziś do Wejherowa, by o tym właśnie powiedzieć i to zamanifestować. Debiutuję dziś w Salonie24. Czytałem dyskusję toczącą się tutaj na nasz temat. Dziękujemy za zainteresowanie nami. Chcę od razu odpowiedzieć na pytanie Kataryny, które postawiła dziś rano. Takie rzeczy trzeba wyjaśniać od razu. Tak, spotkałem się z Januszem Palikotem, jak spotykam się z wieloma ludźmi, których znam z Sejmu. To było we wrześniu, a nie w sierpniu i spotkałem się z nim sam. Wiedziałem, że ma badania dotyczące nastrojów społecznych i ciekaw byłem, co z nich wynika. Ale nie rozmawiałem z nim o żadnych naszych planach. To nieprawda. On dośpiewuje sobie rzeczy, które tam nie padły. To on mi proponował współpracę , którą ja absolutnie odrzuciłem. Trudno mi sobie coś takiego wyobrazić. Tyle wyjaśnienia w tej sprawie. W najbliższych latach ważyć się będą moje losy, ale tez przyszłość moich koleżanek i kolegów. Nie będziemy wykonywać teraz żadnych dramatycznych ruchów. Teraz liczymy przede wszystkim na ostudzenie emocji).
Poncyljusz o spotkaniach z Palikotem - wersja druga (Nasz wywiad. Paweł Poncyljusz i tym jak to naprawdę z nim, Kluzik-Rostkowską i Palikotem było. Michał Karnowski: W wywiadzie dla "Polski the Times" Janusz Palikot rysuje obraz dość bliskich kontaktów pomiędzy nim a panem i Joanną Kluzik-Rostkowską. Pisaliśmy i tym w tekście "Co uwielbia czytać Tusk? Opowieści o małych tyranach. Tak twierdzi Palikot, który zaczyna kąsać premiera". Stwierdza, że oboje spotkali się z nim na dłuższej rozmowie i konsultowali się z nim w sprawie założenia nowej partii i że mówili o tym już w sierpniu. Mówi prawdę? Paweł Poncyljusz, były polityk PiS, jeden z założycieli stowarzyszenia "Polska jest najważniejsza": Prawdą jest, że spotkanie się odbyło. Prawdą jest też, że Janusz Palikot zaproponował nam przystąpienie do swojego ruchu. Ale oczywiście oboje zareagowaliśmy kategoryczną odmową - to dla nas nie akceptowalne, niemożliwe. Przecież oboje jesteśmy przeciwni temu co Janusz Palikot mówił publicznie, bo było to już po jego kongresie na którym opowiadał jak źli są biskupi, a jak ważne finansowanie in vitro z budżetu. To nie nasza bajka.
To o czym rozmawialiście? O badaniach jakie przeprowadził na temat miejsca nowych inicjatyw politycznych na scenie politycznej. Pytałem go o to. Podkreślam, że w ogóle nie rozmawialiśmy z nim o naszych politycznych planach. To co on mówi jest więc częściowo prawdą a częściowo konfabulacją. Dośpiewywaniem do bieżących wydarzeń nieprawdziwych interpretacji częściowo tylko prawdziwych faktów.
Taki montaż faktów prawdziwych i wymyślonych? Patchwork. Nieprawdziwa sugestia, że nasze pytania na temat tych badań były związane z naszymi planami politycznymi. To nieprawda, nie mieliśmy takich planów. To on nam zaproponował nam wspólną partię, ale na to nie było naszej zgody. Jak powiedziała Joanna Kluzik-Rostkowska, walczymy ze wszystkim co w polityce reprezentuje Palikot.
Precyzyjnie rzecz biorąc Joanna Kluzik-Rostkowska mówiła, że wszystko ją z Palikotem dzieli, ale przez dłuższy czas unikała odpowiedzi na pytanie czy to spotkanie było. Twierdziła, że miało charakter przypadkowy. Dziś już wiemy, że nie było przypadkowe. Co dla dużej części wyborców, zwłaszcza tych, którzy szanowali śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jest szczególnie ważne. Palikot przekraczał w tych atakach wszelkie miary przyzwoitości. Jest wielu polityków, na przykład SLD, którzy brutalnie atakowali Prawo i Sprawiedliwość, podobnie prezydenta, i jakoś nikt się na to nie obraża.
Jest jednak różnica. Palikot to jeden z głównych twórców tego co Piotr Zaremba nazwał przemysłem pogardy przeciw śp. Lechowi Kaczyńskiemu. Wielu ludzi uznaje, że nie należy z nim rozmawiać. Mam tu inną ocenę. A co do Janusza Palikota, to teraz , chociaż zniknął ostatnio, jest przywoływany do mediów właśnie przez nagłaśnianie jego słów przez PiS, które nie może się pogodzić z naszym odejściem. I efekt będzie taki, że to dzięki Prawu i Sprawiedliwości wróci na czołówki gazet i wejdzie do Sejmu. To niemądre.
To prawda, że PiS ostro was atakuje, chociaż akurat spotkanie z Palikotem w mojej ocenie zasługuje na ostrą krytykę... Ostatnio prezes PiS mówił też ironicznie o fryzurze Michała Kamińskiego. W moim kręgu takie opinie o czyimś wyglądzie nie są akceptowane. Każdy wygląda jak wygląda. I może lepiej, żeby jednak politycy PiS przemyśleli dlaczego do naszego odejścia doszło, dlaczego nie potrafią z ludźmi rozmawiać, a traktują ich w kategoriach trzeciego garnituru, który ma milczeć.
Powstał klub sejmowy stowarzyszenia "Polska jest najważniejsza", ale złożony tylko z byłych polityków PiS. Nikt z Platformy nie dołączył, choć takie zapowiedzi były. Nie wykluczałbym takiego transferu, ale wolę mówić o faktach niż o planach. Dlatego na ten temat nic nie powiem). Kataryna
Tusk jak alkoholik w pijackim amoku Wczoraj przed Sejmem protestowali leśnicy z całej Polski sprzeciwiając się rządowym planom włączenia ich firmy- Lasów Państwowych do sektora finansów publicznych. Na transparentach wypisali swoje hasła, m.in. „Ręce precz od polskich lasów”. Lasy Państwowe, które funkcjonują jako państwowe gospodarstwo leśne, obawiają się, że po wejściu w życie projektu nowelizacji ustawy o finansach publicznych, który przewiduje włączenie LP do systemu finansów publicznych, Lasy przestaną być samofinansującą się organizacją. Boją się też, że wypracowane przez nich środki, które obecnie są wykorzystywane przez Fundusz Leśny do dotowania słabszych ekonomicznie nadleśnictw oraz usuwania skutków klęsk żywiołowych, zostaną przez budżet państwa wydane na inne cele. Protestujący przekonywali, że włączenie do finansów publicznych oznacza rozmontowywanie dobrze działającej, samofinansującej się i niekorzystającej z dotacji budżetowych organizacji, jaką są Lasy Państwowe. Leśnicy przypominali, że ustawa o finansach publicznych pozwala na przekształcenia własnościowe, a włączenie LP do tego sektora może być pierwszym krokiem do ich sprywatyzowania. W finansach publicznych niewydane w danym roku środki nie przechodzą na następny rok, a w Lasach, które prowadzą wieloletnią gospodarkę leśną, pieniądze są odkładane i akumulowane, by można ich było użyć w razie potrzeby- argumentowali leśnicy. Fundusz Leśny Lasów Państwowych to ok. 1,5-2 mld złotych. Premier Donald Tusk wpadł w jakiś szaleńczy amok i działa na zasadzie: apres nos deluge- po nas choćby potop. Wszędzie gdzie się da sięga po pieniądze, które nie on i nie jego rząd wypracował, tylko merytoryczni ludzie, którzy dzięki swojej mądrości i gospodarności zaoszczędzili je dobrze zarządzając niektórymi instytucjami. Aby załatać dziurę budżetową i utrzymać PijaRowy wizerunek Tusk próbuje demolować finansowo kolejną instytucję jaką są LP. Wszak nie tak dawno dokonał finansowej demolki Funduszu Rezerw Demograficznych, którego środki przeznaczone były na demograficzną czarną godzinę. Przecież ten facio zasiadający na fotelu premiera zachowuje się jak alkoholik, który wszystko wynosi z domu i wyciąga ostatnie zaskórniaki swojej rodzinie byleby mieć na alpagę. Kto powstrzyma Donalda Tuska, który zachowuje się jak alkoholik w pijackim amoku? Kto zatrzyma tego szaleńca? Amator
Przesiedlenia ludności niemieckiej – jak to było naprawdę? Niektórzy nadal próbują zbijać kapitał polityczny na przekonywaniu o odpowiedzialności Polaków za wysiedlenia ludności niemieckiej po zakończeniu II wojny światowej. Wiarygodność tego twierdzenia można porównać do innego „powojennego mitu”, jakim są tzw. polskie obozy koncentracyjne (o których szerzej pisałem tutaj). Często nazywane zresztą hitlerowskimi, nie zaś niemieckimi. Trudno uciec od historycznego obciążenia. Niemcy, fakt, że hitlerowskie, stworzyły na terytorium Polski przemysł zagłady. Natomiast Amerykanie, Brytyjczycy i Sowieci odpowiadają za przesiedlenia ludności niemieckiej.
Kto odpowiada za wysiedlenia To, że Niemcy zostaną przeniesieni z terytorium Polski, Węgier i Czechosłowacji zostało postanowione w umowie poczdamskiej z 2 sierpnia 1945 roku (rozdział XII). Prowizoryczne władze ww. państw wykonywały polecenia zwycięskich mocarstw, decydujących o kształcie powojennej Europy. Decyzję o realizacji przesiedleń ludności niemieckiej potwierdziła w listopadzie 1945 roku Sojusznicza Rada Kontroli, sprawująca najwyższą władzę na terytorium pokonanej III Rzeszy. W jej skład wchodzili gen. Dwight Eisenhower, marszałek Bernard Montgomery, marszałek Gieorgij Żukow i gen. Jean de Lattre de Tassigny. Warto podkreślić postawę Francji wobec wysiedleń. Paryż nie był stroną umowy poczdamskiej, Francuzi nie uczestniczyli bowiem w konferencji w pod berlińskiej miejscowości. Nie czuli się więc związani wszystkimi postanowieniami porozumienia z 2 sierpnia 1945 roku, między innymi właśnie tymi dotyczącymi wysiedleń ludności niemieckiej. Z drugiej strony, decyzje w Sojuszniczej Radzie Kontroli zapadały jednomyślnie, więc Francja zgodziła się na przesiedlenia, gdy Rada podejmowała stosowną decyzję w listopadzie 1945 roku.
Akceptacja metody Stalina Głównym orędownikiem, wręcz promotorem wysiedleń, był przywódca ZSRR Józef Stalin. Miał zresztą doświadczenie przy tego typu przedsięwzięciach, gdyż stosował je wielokrotnie na narodach zamieszkujących Związek Radziecki. Przesiedlenia pozwalały stworzyć w miarę jednolite narodowościowo państwa, które w teorii powinny być bardziej stabilne. Niemiecka mniejszość została uznana za potencjalną piątą kolumnę, więc należało się jej pozbyć. Alianci uważali także, iż wszyscy Niemcy muszą ponieść karę za wybuch wojny. Zastosowano zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Na końcu wreszcie, Sowieci liczyli na stworzenie antagonizmów pomiędzy swoimi satelitami oraz między nimi a ich sąsiadami. Wówczas obecność ZSRR stawała się niezbędna dla zapewnienia bezpieczeństwa. Zachodni alianci nie protestowali jednak przeciwko przesiedleniom. Premier Churchill już pod koniec 1944 roku przekonywał w Izbie Gmin, iż stanowią one „najbardziej satysfakcjonującą i trwałą metodę”, aby zapewnić stabilne granice i ograniczyć do minimum konflikty etniczne.
Jak reagować na fałsz Profesor Marian Dobrosielski, wieloletni pracownik polskiej dyplomacji, powiedział w rozmowie opublikowanej w Biuletynie Neutrum ze stycznia 2004 roku co następuje: „20 listopada 1945 r. Sojusznicza Rada Kontroli nad Niemcami przyjęła plan wysiedlenia ludności niemieckiej z Polski. Polska wykonała ten plan spełniając określone warunki wynikające z postanowień wspomnianej Rady. Żadne państwo (strona umowy poczdamskiej) nie podniosło wobec Polski zastrzeżeń dotyczących rozmiarów i sposobów wykonania akcji wysiedleniowej z Polski. Wszelkie więc roszczenia tzw. Związków Wypędzonych, Pruskiego Powiernictwa i popierających ich organizacji i polityków są pozbawione podstaw prawnych i skierowane pod fałszywym adresem.” W 65. Rocznicę podjęcia decyzji o wysiedleniach Niemców z terytorium Polski, Czechosłowacji i Węgier należy podkreślić, iż pełną odpowiedzialność za przesiedlenia, w tym za ich przebieg, ponoszą trzy zwycięskie mocarstwa – Związek Radziecki, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone. Wszelkie roszczenia należy kierować pod ich adresem (przy czym w miejsce ZSRR wstępuje, jako prawny następca, Federacja Rosyjska). Kiedy więc usłyszymy oskarżenia kierowane w stronę Polski, nie powinniśmy wściekać się czy zbywać historycznych bredni milczeniem, tylko wskazywać na właściwych adresatów roszczeń. Piotr Wołejko
Moskwa przypilnuje polskiej opinii do raportu MAK? Płk Edmund Klich, polski akredytowany przy MAK, skarży się, że został odsunięty od wykładów w Szkole Orląt w Dęblinie Do Warszawy przyleciał wczoraj minister transportu Rosji Igor Lewitin - oficjalnie, by spotkać się z ministrem infrastruktury Cezarym Grabarczykiem. Znamienne, że przyjeżdża w momencie, kiedy polska komisja pod przewodnictwem Jerzego Millera ma zakończyć prace nad opinią do raportu MAK. Oba resorty: zarówno infrastruktury, jak i spraw wewnętrznych, nie wypowiadają się na temat ewentualnego spotkania Millera z Lewitinem. Warto jednak pamiętać, że jest on przedstawicielem państwa rosyjskiego i nadzoruje transport lotniczy w swoim kraju. A od strony formalnej współpracuje właśnie z MAK - W Ministerstwie Infrastruktury planowane jest spotkanie pana ministra Cezarego Grabarczyka i ministra Igora Lewitina, którego celem jest omówienie najważniejszych kwestii współpracy, szczególnie w dziedzinie transportu, a także omówienia kwestii kolejnego posiedzenia polsko-rosyjskiej międzyrządowej komisji ds. współpracy gospodarczej, których zarówno polski, jak i rosyjski minister są przewodniczącymi - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" rzecznik prasowy Ministerstwa Infrastruktury Mikołaj Karpiński. Jak zaznacza, nie posiada żadnych informacji dotyczących pozostałych spotkań rosyjskiego ministra w jakichkolwiek innych kwestiach, w tym informacji o spotkaniach w sprawie wyjaśniania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Tymczasem Radio Zet podało, że według jego informacji, Lewitin ma się spotkać także z ministrem Jerzym Millerem, z którym ma omówić projekt raportu w sprawie katastrofy smoleńskiej. Komentując tę informację, były minister transportu w rządzie PiS Jerzy Polaczek powiedział, że jeśli to prawda, wówczas jest to "działanie przy opuszczonej kurtynie", które "wywołuje daleko idące domysły". - Polityczne uzgadnianie między Federacją Rosyjską a Polską przed złożeniem projektu naszych uwag do dokumentu rosyjskiego MAK jest niedopuszczalne i narusza przepisy konwencji chicagowskiej - wyjaśnia. - Spotkanie ma być w sobotę, a to nie jest termin powszechny w kontaktach międzynarodowych - ocenia Polaczek. - Minister Lewitin jest przedstawicielem państwa rosyjskiego, nadzoruje dział lotnictwa w swoim kraju, od strony formalnej współpracuje z MAK - dodaje. Jak zauważają eksperci międzynarodowego prawa lotniczego, konwencja chicagowska nie przewiduje, by przedstawiciele strony, która sporządziła raport, mogli go uzupełniać w trakcie prac podjętych przez komisję danego kraju. - Jak widać, wracają stare czasy. Trudno mi to nawet komentować. Myślę, że prawdziwy Polak wie, co ma o tym myśleć - komentuje krótko gen. Jan Baraniecki, były zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej. - Przecież raport MAK już jest, to po co Lewitin przyjeżdża do Polski - czy po to, by wywierać naciski na polską komisję - zastanawia się Ignacy Goliński, członek Komisji Badań Wypadków Lotniczych. Czy w opinii do raportu rosyjskiej komisji MAK przygotowywanej przez polską komisję zostaną podniesione zaniedbania, jakich dopuściła się strona rosyjska? - Wątpię - mówi krótko Goliński. Jego zdaniem, przyjazd delegata Federacji Rosyjskiej ma cel polityczny. - To kolejny symptom polityki obecnego rządu, który za priorytet uznał ocieplenie stosunków z Rosją - ocenia ekspert. Jak przypomina Goliński, w poczynaniach MAK było sporo niedokładności. Tuż po katastrofie samolotu komisja zgodziła się na uprzątnięcie miejsca wypadku, przyzwolono na niszczenie wraku samolotu. - Jakie więc zdołano wcześniej wykonać badania? Jaką sporządzono dokumentację i czy była ona pełna? Z pewnością nie zostały wykonane wszystkie badania, bo inaczej po co pół roku od wypadku na miejsce katastrofy pojechaliby polscy archeolodzy? - podkreśla. - Dziwi też szybkość prac Rosjan, którzy zebrali wszystkie dane do raportu w niespełna pół roku. Dla porównania, komisja odwoławcza badająca wypadek CASY, która bazowała na gotowych już materiałach komisji wojskowej, pracowała ponad 10 miesięcy - dodaje Ignacy Goliński. Wraz z informacją o wizycie Lewitina media zaczęły spekulować, jakoby ministrowi miała towarzyszyć szefowa Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) gen. Tatiana Anodina. Po kilkunastu minutach nowina ta żyła już własnym życiem. Tymczasem jak ustalił po południu w moskiewskim sekretariacie MAK "Nasz Dziennik", w Komitecie nikt nic nie wiedział o wizycie Anodiny w Polsce. Zaskoczona była też Ambasada Federacji Rosyjskiej w Warszawie, która miała być rzekomo organizatorem wizyty rosyjskiej generał, oraz rzecznik MSWiA Małgorzata Woźniak. - Nic na ten temat nam nie wiadomo. Nie mamy informacji, by wraz z delegacją ministra Lewitina przyjeżdżała także Tatiana Anodina - usłyszeliśmy w biurze prasowym Ambasady Federacji Rosyjskiej. - Nie wiem, skąd są tego typu informacje. Pani Anodina do Polski nie przyjeżdża - podkreśliła Woźniak. O wizycie Anodiny nie słyszał także rzecznik Ministerstwa Infrastruktury. - Jeśli chodzi o osoby towarzyszące w trakcie jutrzejszego spotkania z ministrem Grabarczykiem, nie ma na liście nazwiska Tatiany Anodiny - podkreślił.
Klich poza nawiasem Jak mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" polski akredytowany przy MAK płk Edmund Klich, od dwóch tygodni nie jest on w żadnym zakresie przez rząd informowany o postępach w śledztwie. - Od dwóch tygodni nikt z rządu się ze mną nie kontaktował. Nawet minister Arabski, który obiecał mi różnego rodzaju spotkania - wyjaśnia, dodając, że odsuwany jest już także od wykładów w Dęblinie. - Jestem widocznie dla rządu niewygodny - dodaje. Projekt raportu dotyczący przyczyn katastrofy rządowego Tu-154M, przygotowany przez MAK, liczy 210 stron i został przekazany Polsce 20 października. MAK sformułował w nim 72 wnioski dotyczące pośrednich i bezpośrednich przyczyn katastrofy smoleńskiej oraz siedem rekomendacji dla cywilnych służb lotniczych. Polskie uwagi ma przedstawić komisja pod przewodnictwem Jerzego Millera. Termin upływa 19 grudnia. Zostaną one następnie rozpatrzone przez Komisję Techniczną MAK. Jak zapewnia MSWiA, przepisy nie narzucają MAK żadnych terminów, w jakich powinien ustosunkować się do ewentualnych zastrzeżeń strony polskiej. Małgorzata Woźniak deklaruje, że strona polska będzie wnioskowała, aby - w przypadku nieuwzględnienia przez Rosjan uwag zawartych w opinii - do końcowego raportu dołączono treść opinii strony polskiej. Marta Ziarnik, Anna Ambroziak
485 milionów dolarów Na zielonych stronach czwartkowej „Rzeczpospolitej” znalazłem informację, która – jeśli jest prawdziwa – powinna jak najszybciej trafić na czołówki wszystkich polskich gazet oraz pierwsze miejsca głównych programów informacyjnych radia i telewizji. Ekonomista dr Hubert A. Janiszewski, wiceprzewodniczący Rady Nadzorczej Deutsche Bank Polska, pisze tam sobie: W III kwartale br. 1000 m sześc. gazu Gazprom sprzedawał średnio po 318 dol., w tym czasie cena w USA wynosiła 140 dol. Gazprom stosuje politykę dywersyfikacji cen dla poszczególnych odbiorców. Polska (według wicepremiera Pawlaka) będzie płacić od 350 do 370 dol. za 1000 m sześc., 50 dol. więcej niż średnia cena dla innych krajów członków UE! Dla porównania Statoil za gaz liczy 282 dol. za 1000 m sześc. Jeśli weźmiemy pod uwagę – na podstawie statystyk IAE – że Polska przez trzy kwartały 2010 r. sprowadziła 7,11 mld m sześć. gazu, a mamy w tym roku zakupić 9,7 mld m sześc., oznacza to, iż wydamy o ok. 485 mln dol. więcej na gaz z Rosji niż inne kraje UE. (Czy Polska potrafi wykorzystać słabość Gazpromu? Jak się okazało, w tym roku Gazprom przeżywa kłopoty wynikające ze spadku popytu na gaz na największym rynku, do którego ma dostęp, a mianowicie na rynku Unii Europejskiej. Spadek popytu to spadek przychodów, zagrożenie dla ambitnych planów inwestycyjnych i dla obsługi potężnego zadłużenia spółki. To też zmniejszenie przychodów dla budżetu Rosji. Kolejny kłopot to spadająca od kilkunastu miesięcy cena gazu na międzynarodowych rynkach. W opinii Międzynarodowej Agencji Energii (IEA) szczyt spadków cen nastąpi w 2011 roku i może się utrzymywać przez kilka lat. W III kwartale br. 1000 m sześc. gazu Gazprom sprzedawał średnio po 318 dol., w tym czasie cena w USA wynosiła 140 dol. Gazprom stosuje politykę dywersyfikacji cen dla poszczególnych odbiorców. Polska (według wicepremiera Pawlaka) będzie płacić od 350 do 370 dol. za 1000 m sześc., 50 dol. więcej niż średnia cena dla innych krajów członków UE! Dla porównania Statoil za gaz liczy 282 dol. za 1000 m sześc. Jeśli weźmiemy pod uwagę – na podstawie statystyk IAE – że Polska przez trzy kwartały 2010 r. sprowadziła 7,11 mld m sześć. gazu, a mamy w tym roku zakupić 9,7 mld m sześc., oznacza to, iż wydamy o ok. 485 mln dol. więcej na gaz z Rosji niż inne kraje UE. W tym świetle podpisana z wielką pompą umowa gazowa sprzed niespełna miesiąca – po niezrozumiałym zachowaniu się w stosunku do pomagającej nam w negocjacjach Unii – nie daje powodów do satysfakcji. Gazprom poinformował, że planuje w tym roku wydobyć 515 mld m sześc. gazu, o 15 mld m sześc. mniej, niż zapowiadał w wiosennej prognozie. Spadek popytu na drogi gaz z Rosji potęguje dywersyfikacja dostaw gazu do krajów UE (oprócz Polski) z Algierii, Kataru i Norwegii. Sytuacja Gazpromu nie jest tajemnicą dla naszych oficjeli. Stąd nieśmiała moja sugestia, aby ją w pełni wykorzystać dla przenegocjowania warunków umowy gazowej z Gazpromem, w tym umowy operatorskiej. Tym bardziej że takie są oczekiwania UE wyrażone przez komisarza ds. energii oraz wymogi niezbędne do wdrożenia tzw. III pakietu energetycznego zapewniającego swobodny dostęp do systemu przesyłowego gazu stronom trzecim. Można i należy uzyskać istotną redukcję ceny importowanego gazu, nie ma bowiem uzasadnienia, aby Polska płaciła najwyższe ceny. Przy okazji pomożemy Bułgarii renegocjować jej umowę w sprawie budowy gazociągu South Stream i okażemy paneuropejską solidarność energetyczną, która miała zakończyć naszą energetyczną zależność od jednego dostawcy. Hubert A. Janiszewski).
Mam świadomość, że dolar już nie ten co dawniej, ale jednak kwota 485 mln robi wrażenie. Przynajmniej na mnie. Ciekaw jestem, czy zrobi też na szukającym wszędzie oszczędności ministrze finansów Jacku Rostowskim, któremu ten cytat dedykuję. Prosiłoby się też o komentarz ze strony wicepremiera Waldemara Pawlaka, że dr Janiszewski oraz inni podążający jego śladem są w błędzie sądząc, że mamy do czynienia z megaskandalem. Zadowoliłby mnie nawet krótki wpis na osieroconym ostatnimi czasy jego blogu na S24. Cóż, pomarzyć zawsze można… Już nawet nie o renegocjacji umowy z Gazpromem, bo przecież za chwilę Duma potępi zbrodnie katyńską, a prezydent Miedwiediew przywiezie nam kolejne odtajnione teczki na ten temat, ale tylko o ustaleniu – ku pamięci – nazwisk tych urzędników, którzy porozumienie z Gazpromem sygnowali swoim podpisem. Antoni Dudek
JARUZELSKI "REDIVIVUS" Przypadkowo trafiłem w telewizorze na dyskusję na temat udziału „eksperta” Jaruzelskiego w przygotowaniach do wizyty rosyjskiego ministra spraw zagranicznych. Owo zaproszenie może dziwić nawet ze względów formalnych, gdyż normalnie taka wizyta jest ulokowana na odpowiednim szczeblu ministerstwa spraw zagranicznych, a przy okazji taki minister może być zaproszony do złożenia wizyty prezydentowi, wyłącznie w przypadku zgłoszenia takiej prośby. Panowie „znawcy kaczych jaj” z całą powagą roztrząsali sprawę jakby z góry zgadzając się z faktem, że rosyjskiemu ministrowi przysługują specjalne przywileje /podobnie jak w innych przypadkach ze śledztwem smoleńskim na czele/. Pomijam stek bzdur, które przy tej okazji nagadano, ale istotą sprawy jest ocena samej postaci Jaruzelskiego. Jaruzelski w odróżnieniu od wielu innych prowodyrów peerelowskich jest traktowany, jako postać szczególnie negatywna, co wiąże się z ogłoszeniem stanu wojennego, czyli wojny „polsko jaruzelskiej” Wprawdzie niektórzy są skłonni pozytywnie ocenić jego wkład w „pokojowy proces zmian ustrojowych”. Oceny te stanowią tak dalece uproszczony obraz stosunków w PRL, że z pewnością z punktu widzenia rzeczowej analizy zjawisk w ówczesnej Polsce i całym obozie sowieckim – nie tylko nie wyczerpują ich treści merytorycznej, ale nawet rodzą fałszywy obraz tamtego świata. Jego charakterystyczną i zasadniczą cechą nie był wcale ustrój nazywany wbrew wszelkiej logice „socjalistycznym”, ale całkowita zależność od ośrodka decyzyjnego w Moskwie, a jeżeli istniała gdziekolwiek marginalna strefa autonomicznego działania lokalnych władz w krajach podległych to musiała zależeć akceptacji i kontroli centralnego ośrodka. W 1956 roku Chruszczow zdecydował się na chwilowe poluzowanie więzów i pozwolił Gomułce na czasowe utrzymywanie „anachronicznego” rolnictwa indywidualnego, mimo że w myśl obowiązującej doktryny rodziło ono codziennie wrogie „realnemu socjalizmowi” kapitalistyczne nastawienie. Sowieccy decydenci musieli zresztą tolerować polskie indywidualne rolnictwo gdyż sami korzystali z jego produktów, mimo to jednak przy każdej okazji przypominali o konieczności dostosowania się PRL do systemu panującego w całym obozie. Gierek, którego pozycja polityczna była dużo słabsza aniżeli poprzedników i któremu dlatego dodano Jaroszewicza, obiecywał swoim sowieckim mocodawcom, że kolektywną gospodarkę rolną wprowadzi za pomocą specjalistycznych gospodarstw zespolonych związanych ściśle z systemem zaopatrzenia i zbytu, podobnie zresztą było na Węgrzech gdzie produkcja mięsna opierała się na indywidualnych hodowlach związanych z państwową organizacją zaopatrzenia i skupu. O ile jeszcze Chruszczow naciskał na kolektywizację o tyle Breżniew ograniczający swoją aktywność z racji słabnącego zdrowia tolerował odrębności rozwiązań systemowych tym bardziej, że jego skorumpowane otoczenie z rodzoną córką włącznie szykowało się już do takich zmian ustrojowych, które pozwoliłyby bez strachu korzystać z nagromadzonych dóbr. Nie odznaczało to jednak w najmniejszym stopniu poluzowania zależności od Kremla, przekonali się o tym Gomułka i Cyrankiewicz, którzy uwierzyli w swoją silną pozycję i zawarli traktat z RFN, czyli weszli w strefę ściśle zastrzeżoną do decyzji sowieckiej, a także Gierek, z którego koneksji na zachodzie chętnie korzystano przepompowując przez Polskę kredyty do dnia dzisiejszego odbijające się nam czkawką. Z chwilą, kiedy jednak źródełko kredytowe zaczęło wysychać pozbyto się szybko tego przynajmniej podejrzanego agenta zachodnich wywiadów. Rozumowanie było, bowiem proste: -kto dobrowolnie po piętnastoletnim pobycie i urządzeniu się w kraju najwyższego dobrobytu, jakim była Belgia powraca do Polski znajdującej się w sowieckim obozie? – Oczywiście tylko nasłany agent, który w dodatku usiłuje przemycić jakieś niezdrowe zamierzenia w zakresie konsumpcyjnego trybu życia mas pracujących miast i wsi. Ponadto ciągle istniała odziedziczona po Stalinie zasada cyklicznej wymiany kadr z tą tylko różnicą, że nie oznaczało to już fizycznej likwidacji. W odróżnieniu od swoich poprzedników Jaruzelski był bardziej osobiście związany z sowieckimi ośrodkami przez swoje wyszkolenie oraz służbę wojskową podlegającą ich bezpośredniemu rozkazodawstwu. Taka świadomość mogła wprawdzie budzić uczucia sprzeciwu choćby tajnego jak w przypadku Kuklińskiego, ale też i bezwzględnego posłuszeństwa szczególnie u ludzi bardzo przerażonych, co miało podstawy w przeżyciach Jaruzelskiego, lub zgoła cynicznego wyrachowania i zaprzedania.Jaruzelski w przeciwstawieniu do Gomułki i Gierka, którzy swoją postawą uzyskali pewną popularność nie skorzystał z żadnej nadarzającej się okazji ażeby taką popularność zyskać. Taką okazją był z pewnością wybuch ruchu „Solidarności”, który wyniósł go do władzy w konsekwencji upadku Gierka, a nawet po ogłoszeniu stanu wojennego gdyby zdecydował się na zmianę kształtu rządu przez wciągnięcie doń ludzi ze środowiska narodowego i zbliżonego do kościoła rzymsko katolickiego. W ostatecznym wypadku już po utracie wszystkiego mógł jeszcze odzyskać twarz przez demonstracyjną odmowę przyjęcia rocznicowego odznaczenia wręczanego przez Putina reprezentującego postawę sowieckiego hurra patriotyzmu. Miał do tego uzasadnienie merytoryczne w postaci pominięcia w mowie Putina wkładu jego towarzyszy broni i jego własnego w udział sowieckiego zwycięstwa, co zabrzmiało szczególnie obraźliwie w zestawieniu z podkreśloną rolą „włoskich i niemieckich antyfaszystów”. O tych ostatnich Stalin wyraził się, że są to przymusowo wcieleni do Wehrmachtu śląscy Polacy. Polacy lubią gesty i taki gest zyskałby nie tylko uznanie, ale nawet wybaczenie wielu grzechów, niestety Jaruzelskiego nie było stać nawet na niczym niegrożący mu akt sprzeciwu wobec jawnego lekceważenia Polaków a nawet osobistej obrazy jego, jako żołnierza przez Putina. Sprawę stanu wojennego stawia się dzisiaj tak jakby to był akt obalający ustrój demokratyczny w Polsce. A przecież było to tylko ujawnienie prawdziwego oblicza reżimu, podkreśla się jego krwawe skutki jakby zapominając, że bez stanu wojennego ten reżim dopuścił się najstraszliwszych zbrodni w stosunku do narodu polskiego. Sprawa personifikacji stosunków peerelowskich nie jest jedynym błędem w ocenie całego zjawiska formy polskiej państwowości narzuconej decyzją Stalina. Na terenie Polski były już poprzednio tworzone z obcej woli różnego rodzaju twory imitujące państwo polskie jak Księstwo Warszawskie, Królestwo Polskie z królem Aleksandrem I carem rosyjskim czy Królestwo Polskie z łaski dwóch cesarzy. Żadne z nich nie mogło pretendować do roli państwa narodu polskiego, tylko że ich twórcy postawili na czele tych państw przedstawicieli prawdziwych polskich elit posiadających moralne prawo do reprezentowania polskich interesów, co zresztą starali się czynić z lepszym lub gorszym skutkiem. W odróżnieniu od nich na czele PRL zostali postawieni sowieccy agenci lub wręcz elementy kryminalne niemające nic wspólnego z polskim narodem, ich zadaniem było realizowanie sowieckiej polityki w stosunku do Polski. Miało to niekiedy zupełnie humorystyczny wyraz mimo całej makabry tej zbrodni jak napisanie po rosyjsku przez Stalina „polskiej konstytucji” lub nadanie nazwiska pierwszemu „premierowi polskiego rządu”, przy czym Stalin wykazał się w tym przypadku znajomością polskich nazwisk gdyż zapytany, kto reprezentuje „lubelskich Polaków” bez wahania odpowiedział, że niejaki Morawski, wobec tego, że Stalin nie mógł się mylić dodano Osóbce Morawskiego. Z historii PRL wynika wyraźnie, że osobowości aparatu kierowniczego nie miały wielkiego znaczenie i w każdej chwili mogły być wymienione zgodnie z życzeniami Kremla. W tych okolicznościach demonizowanie nazwiskami i przypisywanie im ważnej historycznie roli nie ma najmniejszego sensu, do końca egzystencji PRL pierwszy lepszy rezydent sowiecki miał tu większe znaczenie niż formalnie ją reprezentujące figury. I dlatego decyzję o stanie wojennym podjęto nie w Warszawie a w Moskwie, Jaruzelski był jedynie jej, zresztą znakomitym organizacyjnie, wykonawcą. Sądzenie go za to przestępstwo jest niczym innym jak ucieczką przed osądzeniem całego przestępstwa zorganizowanego, jakim był PRL. To tak jakby w stosunku do mafii pruszkowskiej czy jakiejkolwiek innej poprzestano na osądzeniu któregoś z jej hersztów tylko za jedno przestępstwo indywidualne. Skutki braku osądzenia PRL jak i całego reżimu bolszewickiego odczuwamy boleśnie niemal we wszystkich dziedzinach naszego życia i dlatego męczymy ciągle się z wielu pozostałościami z tych czasów. Koronnym przykładem może tu służyć sprawa teczek i lustracji. W przypadku osądzenia PRL materiał zawarty w teczkach musiałby służyć prokuraturze, jako ewentualne dowody w sprawach karnych i nikt poza organami ścigania i sądownictwa nie mógłby mieć do nich dostępu. Skończyłoby się bezkarne szarganie ludzkich opinii bez sądowego dowodu konkretnej winy, czyli wyroku skazującego za umyślne spowodowanie ludzkiej krzywdy czy szkody wyrządzonej narodowi polskiemu. Problem polega na tym, że znacznie groźniejsi od Jaruzelskiego zbrodniarze jak Bierut, Radkiewicz, Berman czy inni spoczywają w pełnym splendorze na reprezentacyjnym cmentarzu i nikt, jak dotąd nie podjął się osądzenia ich zbrodniczej działalności. Żyjemy, zatem ciągle w systemie zakłamania naszej historii i dlatego mamy taki ułomny obraz naszego państwa. Andrzej Owsiński – blog
Palikot ma więcej honoru niż Michał Kamiński. „Europoseł Michał Kamiński odszedł z PiS, ale nie zamierza odejść ze stanowiska szefa frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w PE. Brytyjczycy go popierają, niedawni koledzy z PiS – już mniej. Część europosłów PiS wystąpiła z apelem do Kamińskiego o ustąpienie – informuje szef czeskiej delegacji ODS we frakcji, Jan Zahradil. Jego zdaniem, kwestia przywództwa we frakcji jest "wewnętrzną polską sprawą". „…”Sprawa ma być dyskutowana na dalszych posiedzeniach grupy. Kolejne odbędzie się w przyszłym tygodniu w Brukseli. Ale Kamiński zapowiada, że nie zrezygnuje ze stanowiska. - Nie stało się nic takiego, żebym musiał rezygnować - mówi Kamiński. Jego kadencja trwa do końca przyszłego roku. A odwołanie go przed tym terminem wymaga sięgnięcia po zawiłe procedury oraz poparcia znacznie większej liczby europosłów niż 11 reprezentantów PiS.” ( źródło ) „Janusz Palikot stawia kropkę nad i. Poseł PO przyznał w TVN24, że opuszcza swą macierzystą partię i zakłada własne ugrupowanie. Kiedy? Tę decyzję ogłosi na sobotnim kongresie poparcia dla niego. Zapowiedział także, że złoży mandat poselski.”…(źródło )
Mój komentarz Parafrazując Gomułkę „Stołka raz zdobytego nie oddamy nigdy.” Zgodnie z tą maksymą postępuje większość członków naszej klasy politycznej . Politycy bez najmniejszego wahania zmieniają poglądy, jak wiemy z innego przysłowia robią to w odróżnieniu do krowy, która podobno poglądów nie zmienia. Codziennością są zmiany barw partyjnych. Zmiana partii, zakładanie innej czy wskakiwanie do nowego tworu przed wyborami na biorące miejsca to żenująca cecha naszego systemu wodzowsko oligarchicznego. Ale rezygnacja z mandatu poselskiego, dobrowolnie to zupełna rzadkość. Posłowie swoją obecność w Sejmie nie traktują jako misji, możliwości realizowania swojego programu, ale głównie jako okres w którym dzięki apanażom poleskim można sobie dobrze pożyć, polepszyć swoja pozycję materialną. Michał Kamiński nie tylko nie złożył mandatu, ale jeszcze dodatkowo bezczelnie zamierza pozostać na stanowisku szefa frakcji. Kamińskiemu za wzór honorowej postawy w takiej sytuacji należy postawić Palikota.
Marek Mojsiewicz
Plusy i minusy tygodnia Prezydent Bronisław Komorowski tłumaczy zaproszenie gen. Jaruzelskiego na spotkanie BBN – „tym, że nie jest w stanie zmienić historii”. Czy tylko tego nie da się zmienić? Pogodna starość generała wynika przecież z wielu innych rzeczy, których nie daje się zmienić. Choćby tego, że jego proces w sprawie Grudnia ’70 buksuje w miejscu od dziesięciu lat. A skoro nikt nie jest w stanie generała skazać, to też nikt nie potrafi odebrać mu stopnia wojskowego i związanej z nim lukratywnej emerytury. Nikt nie jest też w stanie odebrać ochrony borowców, limuzyny i innych przywilejów byłego prezydenta. W ogóle w kwestii ekipy stanu wojennego nikt nie jest w stanie niczego zrobić.To mnie generał Jaruzelski wsadził do więzienia, a Jarosław w Kaczyński nie był nawet internowany. Może nie było za co?” – ironizował pan prezydent, komentując krytykę szefa PiS za zaproszenie Jaruzelskiego. To, czy kogoś internowano, czy nie, zależało od wielu rzeczy. Władza nie zawsze trafnie oceniała, kto w łonie „Solidarności” jest naprawdę wpływowy, a kto tylko głośno gardłuje przeciw Moskwie. Decydowały przypadki, gry operacyjne i zbiegi okoliczności. Jednym słowem tysiące rzeczy. Platforma powinna o tym pamiętać i nie grać kartą „nieinternowany = podejrzany albo tchórz”. Bo za chwilę ktoś z młodego pokolenia zapyta: dlaczego to nie internowano wtedy Donalda Tuska? Mogą przypomnieć, że w klipach PO kolega premiera z konspiry Wojciech Duda głosił: „był z nas wszystkich najodważniejszych”. Najodważniejszy i bezpieka nawet się nie pofatygowała go internować? Prostackie? Jeśli tak, to może lepiej nie grać tą kartą przeciw Kaczyńskiemu? Pierwsze efekty szczytu NATO w Lizbonie. Gruziński prezydent Micheil Saakaszwili uznał najwyraźniej, że Zachód jest miękki jak plastelina i zgodził się na rozmowy bez warunków wstępnych z Rosją na temat normalizacji. Polscy historycy – profesorowie Krzysztof Ruchniewicz i Piotr Madajczyk – weszli do rady naukowej „Widocznego znaku przeciw wypędzeniom”. Dzieje się tak, mimo że utrzymana została koncepcja wystawy jako odzwierciedlenia tezy o „stuleciu wypędzeń”. W jednym szeregu mają stanąć czystki etniczne Ormian, wzajemne wygnania Tutsi i Hutu, wysiedlenia z Kosowa z wysiedleniami Niemców po wojnie. Owszem będzie i o przepędzaniu Polaków z Wielkopolski i Pomorza, ale ostatecznych proporcji tej historycznej sałatki nikt nie zna. Koncepcja „stulecia wypędzeń” krytykowana jest nie tylko nad Wisłą, ale i w samych Niemczech. Władysław Bartoszewski przypomina, że „w niemieckim projekcie nie będzie uczestniczył żaden oficjalny przedstawiciel naszego kraju”. Były członek rady prof. Tomasz Szarota wskazuje z kolei, ze obecność dwójki naukowców w tym gronie „jest błędem z politycznego punktu widzenia”. I co? I nic. Nie istnieje żadna siła opinii środowiska polskich historyków, która by mogła powstrzymać kogoś od udziału w bardzo wątpliwym projekcie. A na podorędziu jest zawsze argument, że zawsze lepiej dyskutować, niż odwracać się plecami. Pytanie, kiedy dyskutowanie zamienia się w firmowanie. Wielu dziennikarzy, szczególnie z prawej strony, chce jakoś przetrwać w świecie, w którym ekipa rządząca kontroluje albo przynajmniej wpływa na dominujące media – pisze Tomasz Sakiewicz na łamach „Gazety Polskiej”. – Nie chodzi nawet o kariery, ale o minimum akceptacji – tak, żeby ich czasem zaprosili do studia. «Prawicowość» ekipy Kluzik-Rostkowskiej daje im wystarczającą szansę na znalezienie odpowiedniej przestrzeni życia. Niektórzy z nich już dostrzegają programową głębię i organizacyjne talenty członków rodzącej się partii. Mnie ta perspektywa nie jest dostępna. (…) Widzę wyłącznie szkodników”. Ejże, drogi Tomku. Od dłuższego czasu obaj pokazujemy się w szkiełku znacznie rzadziej. Nie jesteś chlubnym wyjątkiem. Ale żeby wyjść w pisaniu o podziale w PiS poza dogmat „prezes ma zawsze rację”, wystarczy myśleć ździebko samodzielnie. Czy to znaczy, że trzeba grupie Joanny Kluzik-Rostkowskiej dawać jakąś taryfę ulgową? Nie. Podejrzewam, że każdy ich konformizm będzie na prawicy punktowany mocniej niż kiksy innych polityków. Ale w imię czego pisać łatwym piórem, że koledzy tylko dlatego mówią bez żółci o PJN, aby wybłagać wpuszczenie do telewizyjnych studiów? Jak polemizować z taką insynuacją? Bo w myśl tej chorej logiki, jeśli kiedyś przyjmiesz zaproszenie do którejś z telewizji, ktoś inny uzna cię za pieczeniarza Piotr Semka
27 listopada 2010 "W polityce głupota nie stanowi przeszkody"... powiedział w swoim czasie Napoleon Bonaparte, największy - choć uzdolniony - chuligan XIX wieku w Europie. Wysługujący się Rewolucji Antyfrancuskiej, ale jak został cesarzem - jakby o demokracji zapomniał. Głównym celem Rewolucji Antyfrancuskiej była walka z chrześcijaństwem i monarchią a na ich miejsce ustanowienie demokracji - woli ludu.. Całą hucpę zorganizowała masoneria wolnomularska.. I wszyscy Ci Oświeceni Rozumowcy. Poczyniła wielkie spustoszenie w świadomości ludzi.. W jej popłuczynach żyjemy do dziś.. Przede wszystkim mamy demokrację, rządy chaosu i większości. I wszelkie kucharki mogą rządzić państwem. Żyjemy w ”ładzie demokratycznym” - jak powiedział prezydent Bronisław Komorowski.. Naprawdę pan prezydent ma wisielcze poczucie humoru.. „Dziś prześliczna dziewczyna siadła koło mnie w autobusie. Po chwili spojrzała na mnie i przesiadła się na tył”… - ktoś westchnął. Czy demokracja ma coś wspólnego chociaż z elementarnym ładem? Walka z chrześcijaństwem oczywiście trwa, z większym lub mniejszym natężeniem, ale konsekwentnie do przodu. Taki Zapatero - Napieralski będzie usuwał religię ze szkół państwowych jakby to były jego szkoły państwowe a on był wszechwładcą programów szkolnych. Ale nauki o holokauście w szkołach ponadpodstawowych nie będzie usuwał… Religię chrześcijańską - jak najbardziej, ale naukę o holokauście – nie! Też ma swoiste poczucie humoru. Przypomnę, że naukę o holokauście wprowadził do nauki w szkołach ponadpodstawowych swoim rozporządzeniem pan Edmund Wittbrodt w dniu 21 maja 2001 roku. Jak był ministrem w rządzie pana profesora Jerzego Buzka, luteranina, premiera Akcji Wyborczej Solidarność, a obecnie przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Charyzmatycznego autora wiekopomnych reform, których celem była rozbudowa biurokracji w Polsce.. I jeszcze powołał - złożone z bezpieczniaków - Centralne Biuro Śledcze.. Tyle złego narobił Polsce i nam - i chyba za to awansował. Bo jakimś dziwnym trafem im więcej złego ktoś zrobi - ten pozostaje w wielkim poważaniu mediów.. Jest autorytetem! Niepodważalnym.. Czy to przypadek? Czy może znak?.. Bo albo ktoś się wysługuje obcym, albo swoim. Zawsze w takiej sytuacji pozostaje sprzeczność.. Albo - albo… Bo albo ktoś wkłada ”nieoceniony wkład w tworzenie kultury polskiej” - jak pani Agata Buzek. Albo nie wkłada.. Jak wkłada” – to dostaje od pana Bogdana Zdrojewskiego 40 000 złotych gratyfikacji. Oczywiście pan Zdrojewski z Platformy Obywatelskiej nie daje swoich pieniędzy, lecz nasze. Te daje się łatwiej niż inne - na przykład swoje.. To jest kolejny przykład za słusznością likwidacji tzw. Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Bo kultura jest w rękach lewicy narzędziem kształtowania świadomości narodu.. Takim kulturkampfem przeciwko narodowi.. Jesteśmy świadkami rewolucji kulturalnej dziejącej się na naszych oczach.. Marksizmu kulturowego. Jeszcze trochę - a Polska pokryje się muzeami sztuki nowoczesnej, gdzie jacyś pajace stają na rękach, nogami przy ścianie, czy ktoś tworzy happening, treścią którego jest rozdawanie z regałów mąki i cukru w promocji.. Nie wspomnę już o Papieżu przygniecionym meteorytem, czy męskich genitaliach na chrześcijańskim krzyżu. Wszystko to za pieniądze z budżetu państwa.. Głównie chrześcijan. Przypadkowo pani Agata, która wnosi ”nieoceniony wkład w tworzenie kultury polskiej”, jest córką byłego premiera i przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, który zgnoił nas swoimi biurokratyzującymi „reformami”, które kosztowały nas miliardy zloty (coś około 40 czy 50!) i nic dobrego z tego nie wynikło. Jest również przypadkiem, że pani Agata Buzek jest wegetarianką i działaczką na rzecz praw człowieka(???). Lewica lansuje wegetarianizm i prawa człowieka przeciwko chrześcijaństwu - podkreślam to wbrew opinii niektórych wegetarian, uważających, że pierwotne chrześcijaństwo było wegatariańskie i co więcej - Pan Bóg - zakazywał jedzenia zwierząt (???). Oczywiście nie mam nic przeciw temu, żeby ktoś był wegetarianinem, tak jak Adolf Hitler, czy nawet przebywał na diecie. może na posiłku – wegańskim.. Chcącemu nie dzieje się krzywda - nieprawdaż? Ale jestem stanowczym przeciwnikiem narzucania całym narodom wegetarianizmu.. Bo wietrzę w tym ideologię lewicową, która zakłada, że zwierzęta są naszymi braćmi w związku z tym następuje systematyczne zacieranie różnic pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem.. Personifikacja zwierząt! Jak tak dalej pójdzie, dojdziemy do uchwalania zakazów spożywania mięsa w ogóle! Wystarczy, że w Sejmie znajdzie się zdecydowana większość wegetarian i mniejszość wegańska…. Kryptojarosze - też pomogą! Demokracja zwycięży, a mięsożerni poumierają z głodu.. Część - jak będzie trzeba - się przekupi.. W każdym razie mąż pani Agaty Buzek, pan Adam Mazan, która wnosi ”nieoceniony wkład w tworzenie polskiej kultury”, zajmował się organizacją internetowej edukacyjnej akcji społecznej (???) i działał w Centrum Edukacji Obywatelskiej i też wnosi ”nieoceniony wkład w tworzenie kultury polskiej”.. No i demokracji obywatelskiej, praw człowieka.. Dlaczego on nie dostał też 40 000 złotych? Dziwne..? Teraz pracuje w Agorze, spółce wydającej między innymi Gazetę Wyborczą.. Dla nas! Za samą pracę w Agorze powinien dostać 40 000 złotych. „Obudziłam się rano w momencie, kiedy mój mąż delikatnie ściągał ze mnie kołdrę. Myślałam, że chce być romantyczny. Zrozumiałam o co chodzi dopiero wtedy, kiedy otworzyłam oczy. W nocy kot zarzygał całą pościel” - tak to było. Gdy pani Agata odbierała rzeczoną nagrodę za i tak dalej, pani Joanna Mucha (nie mylić z Anną Muchą, wielką artystką feministyczną” Pan, Panie Dyzma jest wielka człowiek”), posłanką Platformy Obywatelskiej z Lublina, skonfliktowaną z Januszem Palikotem, ale nie tym kotem co wyżej, wystąpiła z propozycją, żeby czipować psy, tylko psy - bo o kotach na razie ani miau, miau.. Koty będą czipować później jak już zaczipują psy.. Hau, hau.. Pani posłanka już dzisiaj mówi, że za pomocą czipów chce wpływać na emocje i ból..(????) Znawcy kobiet mówią, że najładniejsza posłanka w Sejmie.. Ale często uroda nie idzie w parze z rozumem. Często nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny - ale każdy ze swojego rozumu.. W budowie świata orwellowskiego.. Pani posłanka słynąca z lubelskiej urody, chce maszerować na przedzie postępu ku niewoli. Wygląda na to, że została wytypowana, a kto zostanie wytypowany do propagowania skanerów myśli? Tak jak pisałem jakiś czas temu.. Jak zaczną obowiązkowo wszczepiać nam czipy, to po to, żeby sterować naszym bólem i emocjami.. Wtedy człowiek zostanie kompletnie ubezwłasnowolniony.. Opanować ból i emocje - i taki delikwent robi co zechce ten, który tym wszystkim steruje.. Ból i emocje - to naturalne stymulatory życia człowieka.. Jak ktoś zacznie z zewnątrz tym sterować - koniec człowieczeństwa opartego na wolnej woli, indywidualizmie, swobodnym podejmowaniu własnych decyzji.. I do tego jeszcze skanery myśli.. Skanery myśli w rękach policji obywatelskiej i drogowej.. Czy ktoś jest wstanie to sobie wyobrazić? Czipy, radary, skanery myśli, bilingi, służby specjalne kontrolujące nasze życie w liczbie siedem. Pan Stanisław Michalkiewicz nie może się doliczyć dwóch z nich.. Doliczył się siedmiu.. CBŚ, CBA, ABW, AW, SWW, SKW i W Skarbowy.. No właśnie! Gdzie są pozostałe dwie? To jest to właśnie” stymulowanie orgazmu przez ofiarę gwałtu zbiorowego”.. I ten codzienny gwałt na nas czyniony, przez demokratyczne państwo demokratycznego bezprawia. .Bo jednostka demokratyczna niczym, bo jednostka demokratyczna zerem.. Czy jeszcze jest ktoś taki, kto nie widzi, że prowadzą nas na postronku totalitaryzmu do totalnej obory? Traktują nas jak bezrozumne bydło.. I to nie jest głupota. To jest zaplanowane działanie.. Step by step. WJR
MIX PREMIERA TUSKA Z OFE „Jeśli brukselska biurokracja uparcie będzie się trzymała wersji, że nasze wpłaty na przyszłe emerytury będą traktowane jako dług, to my tego nie zaakceptujemy. Jeśli na Radzie Europejskiej nasz punkt widzenia nie zostanie zaakceptowany przez większość, to my mamy też swoje argumenty - my nie musimy wszystkiego akceptować” - powiedział Donald „Twardziel” Tusk na konferencji prasowej. Brukselska „biurokracja” z cała pewnością będzie się musiała poważnie zastanowić. Pan Premier zaznaczył, że obecny model systemu emerytalnego w Polsce jest „bardzo drogi, a dzięki temu bezpieczny dla przyszłych emerytur”. (Tusk: nie zgodzimy się na uznanie obligacji emerytalnych za dług publiczny Polska nie zgodzi się, by projektowane obligacje emerytalne były zaliczane do długu publicznego - podkreślił w piątek Donald Tusk. Premier zapowiedział, że rząd rozważa połączenie obligacji z obniżką składek do OFE. "Jeśli brukselska biurokracja uparcie będzie się trzymała wersji, że nasze wpłaty na przyszłe emerytury będą traktowane jako dług, to my tego nie zaakceptujemy. Jeśli na Radzie Europejskiej nasz punkt widzenia nie zostanie zaakceptowany przez większość, to my mamy też swoje argumenty - my nie musimy wszystkiego akceptować" - powiedział w piątek Donald Tusk podczas konferencji prasowej w Bydgoszczy. Premier zaznaczył, że obecny model systemu emerytalnego w Polsce jest "bardzo drogi, a dzięki temu bezpieczny dla przyszłych emerytur". Jak podkreślił, zaliczenie obligacji do długu publicznego byłoby karaniem państw wprowadzających reformy w tej dziedzinie. "Państwa mające bałagan w systemie emerytalnym nie są obciążane, chociaż wszyscy wiedzą, że mają tzw. ukryty dług związany z emeryturami" - dodał Tusk. W opinii szefa rządu, w porównaniu z projektami estońskimi czy węgierskimi "Polska szuka innych, bardziej elastycznych rozwiązań", co spotyka się z uznaniem w Brukseli. "Nie ukrywamy, że chcemy nasz system wzmocnić i zracjonalizować i tutaj ta zmiana opinii w Europie jest potrzebna" - podkreślił premier. Tusk zapowiedział, że bardzo prawdopodobne jest połączenie obligacji emerytalnych z jednoczesną obniżką składki do OFE. "Jedno drugiego nie wyklucza, to nie jest +albo - albo+, być może będziemy stosowali taki +mix+ kilku propozycji, by uzyskać optymalny efekt" - zapowiedział premier. "Jest kilka ścieżek postępowania, które powinny dać podwójny efekt: bezpieczeństwo dzisiejszych i przyszłych emerytur - to jest punkt pierwszy. Aby emerytury były bezpieczne, to i system finansowania emerytur musi być bezpieczny i dlatego będziemy stosowali kilka metod równocześnie" - dodał szef rządu. Premier zadeklarował, że wszystkie zmiany w systemie emerytalnym wprowadzane będą po konsultacjach z zainteresowanymi instytucjami finansowymi. "Nie ma mowy o jakiejkolwiek +wojennej ścieżce+, to musi być robione w sposób stabilny, spokojny, w porozumieniu ze wszystkimi partnerami. Mam prawo sądzić, dziś bardziej niż kiedykolwiek, że odpowiedzialne instytucje finansowe, w tym towarzystwa emerytalne, będą współuczestnikami tych zmian, bo tu chodzi o pozytywne zmiany, a nie o to, aby komukolwiek coś zabierać" - podkreślił Donald Tusk. Onet.pl). Drogi, a nawet „bardzo drogi” i „przez to” „bezpieczny”! No to może powinien być jeszcze droższy – wtedy będzie jeszcze bardziej bezpieczny??? „Państwa mające bałagan w systemie emerytalnym nie są obciążane, chociaż wszyscy wiedzą, że mają tzw. ukryty dług związany z emeryturami” - dodał Pan Premier. Polska jak wiadomo nie ma bałaganu w systemie emerytalnym tylko ma porządek. A utrzymanie porządku musi być drogie! Im większy porządek, tym musi być drożej. OFE dbają o to co miesiąc, żeby było drogo.
I oczywiście my nie mamy „ukrytego” długu. Mamy jawny! I dlatego chcemy go „ukryć”. A się nie daje. Więc czarujemy rzeczywistość. Pan Premier zadeklarował, że „wszystkie zmiany w systemie emerytalnym wprowadzane będą po konsultacjach z zainteresowanymi instytucjami finansowymi”. To znaczy pan Premier „skonsultuje” z OFE, czy mogą być tańsze? Może niech Pan Premier skonsultuje z „zainteresowanymi” podatnikami podwyżkę VAT? „Nie ma mowy o jakiejkolwiek +wojennej ścieżce+, to musi być robione w sposób stabilny, spokojny, w porozumieniu ze wszystkimi partnerami. Mam prawo sądzić, dziś bardziej niż kiedykolwiek, że odpowiedzialne instytucje finansowe, w tym towarzystwa emerytalne, będą współuczestnikami tych zmian, bo tu chodzi o pozytywne zmiany, a nie o to, aby komukolwiek coś zabierać” - podkreślił Pan Premier. Kto komu zabiera? OFE zabierają mi. I już tak się do tego przyzwyczaiły, że jakby miały przestać mi zabierać, to by znaczyło że ja „zabieram” im. Jak talk dalej pójdzie, to złodzieje zaczną donosić do prokuratury, że im okradani stawiają opór! Pan Premier zapowiedział też zrobienia „mixa”. „Bardzo prawdopodobne jest połączenie obligacji emerytalnych z jednoczesną obniżką składki do OFE. „Jedno drugiego nie wyklucza, to nie jest „albo – albo”, być może będziemy stosowali taki „mix” kilku propozycji, by uzyskać optymalny efekt”. Mam do Pana Premiera i „twórców obligacji emerytalnych” kilka pytań:
1. Czy obligacje te trzeba będzie wykupić, a jeśli tak to jakimż sposobem nie zwiększą one długu?
2. Czy za otrzymanie tych obligacji OFE też otrzymają prowizję – jak dotąd za kupowanie „zwykłych” obligacji? I za co to będzie „prowizja”? Czy też „za zarządzanie” jak obecnie? Ale na czym to „zarządzanie” będzie miało polegać? Czy obligacje które mają „nie zwiększać długu” będą mogły być przedmiotem obrotu?
3. Czy prowizja OFE za „zarządzanie” tymi obligacjami będzie w tychże obligacjach? Czy może jednak trzeba będzie dopłacić OFE gotówką? Dobranoc. I niech się Państwu przyśni wysoka emerytura z OFE! Gwiazdowski
Nieopisana “Solidarność” Niezwykły fenomen “Solidarności” ciągle jest za mało analizowany. Jedną z przyczyn była spontaniczność owego zjawiska, które wprawdzie wyrastało z polskiej tradycji czy konkretnych wydarzeń – pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do kraju oraz działania opozycji lat 70. – ale zaskoczyło wszystkich i rozwijało się niejako organicznie, poza jakimkolwiek planem i kontrolą. Trudno odnosić je do gotowych idei, gdyż sam ruch winien stać się źródłem intelektualnych odkryć. Jego wielowymiarowość może wydawać się niespójnością, choć jego uczestnicy mieli odwrotne wrażenie. Niespodziewanie odzyskana tożsamość przez czas jakiś pozwalała przekraczać naturalne napięcia, jakie dzielą nawet najlepiej zestrojoną wspólnotę. Myślałem o tym wszystkim podczas konferencji na temat “Solidarności” zorganizowanej przez krakowski Ośrodek Myśli Politycznej oraz pismo Klubu Jagiellońskiego “Pressje”. Ostatni jego numer zatytułowany “Postmodernistyczna Solidarność” jest próbą uchwycenia natury tego ruchu. Pomysł, aby wielką narodową konfederację, jaką była “Solidarność”, czytać przez nieco przywiędłe intelektualne nowinki w wydaniu Jean-Francois Lyotarda czy Gianniego Vattimo, budzić musi sprzeciw. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest w tym spora doza właściwego (nie tylko) młodości efekciarstwa, które każe zestawiać nieprzystające do siebie zjawiska, aby błysnąć oryginalnością pomysłu i odcisnąć się w zbiorowej pamięci. Sam jednak fakt zajęcia się “Solidarnością” przez młodych intelektualistów, dla których jest ona wyłącznie zjawiskiem historycznym, świadczy, że zrozumieli oni zarówno jej znaczenie, jak i ideową głębię. Można mieć nadzieję, że to sygnał czasu, który oczyszcza pamięć i pozostawia to, co ważne. Młodzi mogą słusznie zarzucać nam, że to sami uczestnicy “Solidarności” roztrwonili jej dziedzictwo i nie zajęli się jego przemyśleniem. Niektórzy wstydliwie się go wypierają, a nawet dezawuują, inni usiłują wykuć z niego użyteczne pomniczki. Inicjatywy takie jak “Pressji” prowokować muszą tych, którzy poważnie traktują swoje, wprawdzie byłe, ale najważniejsze przecież, zaangażowania. Bronisław Wildstein
1. Zbigniew Kuźmiuk, startujący w okręgu radomskim z 2 miejsca na liście PiS w wyborach do Sejmiku Mazowieckiego zdobył prawie 30 tysięcy głosów! To najlepszy w Polsce wynik kandydata nie będącego liderem listy. Wynik osiągnięty przy bardzo skromnej, prawie niewidocznej kampanii.
2. Wynik Zbyszka Kuźmiuka cieszy mnie nie mniej, niż moje własne 56 tysięcy głosów też z 2 miejsca na liście PiS w ubiegłorocznych wyborach do Europarlamentu. Przyjaźnimy się od lat. Razem próbowaliśmy zmieniać PSL, razem wygrywaliśmy i przegrywaliśmy, razem wyrzucano nas z PSL i stawiano przeciw nam straże, żebyśmy nie wdarli się z powrotem. I razem, po długich przemyśleniach, wstąpiliśmy do Prawa i Sprawiedliwości, widząc w nim ostatnią polityczną nadzieję dla tej części Polski, która jest biedna, zaniedbana, pokrzywdzona. Takiej, jak Ziemia Radomska.
Wyborcy pozytywnie ocenili nasz wybór, najpierw mój, a potem Zbyszka, obdarzając zaufaniem, o jakim wcześniej nam się nie śniło. I to zaufaniem osobistym, bo takie oznacza wybór z dalszych miejsc na listach.
3. To dobrze, że Kuźmiuk wraca do polityki, na razie regionalnej, a niedługo, mam nadzieję, także i krajowej. Ma znakomita wiedzę, zwłaszcza ekonomiczną, jest bystrym obserwatorem i świetnym komentatorem, zwłaszcza spraw z zakresu polityki gospodarczej. Na swoim blogu codziennie krytycznie, ale też merytorycznie i rzeczowo recenzuje poczynania, albo raczej brak poczynań rządu. Nie bije w czambuł, lecz analizuje, stawia diagnozy i formułuje precyzyjne wnioski.
4. W Sejmiku Mazowieckim PiS będzie w opozycji, ale ostrzegam - marszałek Struzik (o ile ponownie zostanie marszałkiem) nie będzie miał z Kuźmiukiem lekko. Ten człowiek o finansach samorządowych wie wszystko. Sam zresztą jako poseł te finanse tworzył. Ustawy potężnie wzmacniające samorząd województwa i stwarzające imperium władzy obecnych marszałków wyszły spod jego ręki. - Trzeba mi tę rękę teraz uciąć - żartował kiedyś Kuźmiuk, widząc bezeceństwa wojewódzkiej władzy. Teraz będzie miał możliwość patrzeć jej na ręce.
5. Mieszkańcy Ziemi Radomskiej - dziękuję Wam za te głosy oddane na Kuźmiuka. Wiem, że nie będziecie ich żałować. PS. Mandat do Sejmiku Małopolskiego zdobył też startujący z ostatniego miejsca na liście PiS Bogdan Pęk. To chyba jedyny przypadek wyborczej wygranej z ostatniego miejsca. Pęk ożywi ten Sejmik bez dwóch zdań. Mandat do Sejmiku Łódzkiego zdobył również startujący z 3 miejsca na liście PIS Witold Witczak, też ludowiec, który odszedł ze mną z PSL. Ludowcy w Prawie i Sprawiedliwości nie zginęli... Janusz Wojciechowski
Cud nad Wisłą czy cud nad urną?
1. Moja hipoteza o możliwości sfałszowania wyborów wywołała burzę. Jedni potwierdzają moje podejrzenia konkretnymi przykładami wyborczych nadużyć moje podejrzenia, inni chcą mnie za same tylko podejrzenia postawić przed trybunał i rozstrzelać. No cóż, doleję jeszcze oliwy do tego ognia, niech się ta dyskusja wypali i przyniesie konkretne wnioski.
2. Tym, którzy moją hipotezę (powtarzam - hipotezę - nie tezę) o wyborczych fałszerstwach odrzucają, daje pod rozwagę przykład następujący: Okręg płocki i wyniki PSL:
Wybory do Sejmu 2007 rok - startują tam dwa największe tuzy Stronnictwa, wielki Waldemar Pawlak i jeszcze większy Adam Struzik. Wynik imponujący - prawie 19,82 procenta głosów.
Wybory europejskie 2009 rok - okręg płocki jest częścią całego okręgu mazowieckiego, ale bez nieprzychylnej ludowcom Warszawy - startuje trzecia wielka postać stronnictwa Jarosław Kalinowski - wynik wyborczy 10,69 procenta głosów.
Wybory prezydenckie 2010 rok, ledwie pięć miesięcy temu, startuje Waldemar Pawlak - wyniku wyborczego przez grzeczność nie wspominam. A za kilka miesięcy po tragicznych dla PSL wyborach prezydenckich wybory samorządowe 2010 roku i wynik PSL-u w okręgu płockim powala wszystkich z nóg - ponad 48 procent! Pawlakowi dech zaparło, z trudem równowaga tlenowa mu wróciła. I teraz na Ziemi Płockiej nie ma Platformy, PiS-u, SLD, jest tylko jedna potęga i siła - PSL! W okręgu, gdzie owszem przeważa wieś, ale gdzie jest też miasto Płock i parę innych całkiem sporych miast. No i jest jeszcze Partia Nieważnych Głosów, na którą głosowało 19 procent wyborców.
3. No właśnie - jak to jest z tymi nieważnymi głosami? Płachta wyborcza w wyborach do sejmików wygląda niemal tak samo, jak płachta wyborcza do Sejmu. W wyborach sejmowych 2007 w okręgu płockim głosów nieważnych było mniej niż 2 procent, a w wyborach do sejmiku 2010 roku było ich prawie 20 procent. Do Sejmu co pięćdziesiąty wyborca Ziemi Płockiej nie umiał prawidłowo zagłosować, a do Sejmiku co piąty! Co ciekawe - do Sejmu płocka wieś głosuje bez problemów tak samo jak Warszawa, głosów nieważnych dwa procent, natomiast w wyborach do Sejmiku mądra zostaje już tylko Warszawa, a wieś nagle głupieje i głosować nie potrafi. Podobno płachta wyborcza z kandydatami do Sejmiku na wiejskich wyborców działa jak płachta na byka...
4. Możecie rzucać na mnie gromy. Możecie odżegnywać mnie od czci i wiary. Możecie kpić i szydzić - Bóg z Wami!
Ale najpierw objaśnijcie mi fenomen - skąd te 48 procent na PSL w okręgu płockim i skąd te aż 19 procent nieważnych głosów? Cud nad Wisłą? Czy raczej cud nad urną? Janusz Wojciechowski
Kto fałszował dokument o tragedii Szef Agencji Wywiadu zawiadomił prokuraturę o sfałszowaniu notatki AW w sprawie katastrofy smoleńskiej. W połowie roku m.in. wśród polityków zaczęła krążyć notatka opatrzona logo Agencji Wywiadu. To relacja z rozmowy, jaką 13 kwietnia miał przeprowadzić oficer AW z Andriejem Mendierejem – Rosjaninem, który telefonem komórkowym nagrał słynny niespełna półtoraminutowy (84 sekundy) film z miejsca tragedii. Na obrazie, który trafił do Internetu widać palące się resztki prezydenckiego samolotu i słuchać dźwięki przypominające wystrzały z broni palnej. W pewnym momencie autor nagrania nerwowo zaczyna się wycofywać z miejsca katastrofy, rzucając przy tym liczne przekleństwa. Po tym filmie pojawiło się wiele teorii m.in. o dobijaniu rannych przez Rosjan.
Rosjanin prosi o azyl „Rz” dotarła do treści tej notatki. Nie pada w niej jednoznaczne stwierdzenie, że na miejscu katastrofy dobijano rannych, tylko jest określenie, że to „mogło” tak wyglądać. Jej autor wskazuje, że to subiektywna opinia Rosjanina. Czytamy w niej (pisownia oryginalna, nazwisko pisane jest na różne sposoby): „W trakcie rozmowy ze mną Andriej MEDIEREJ stwierdził, że jest przekonany, że po upadku TU 154 M, a przed włączeniem syren alarmowych widział funkcjonariuszy OMON, którzy biegli wokół wraku samolotu i strzelali. Jego zdaniem wyglądało to jak dobijanie rannych. Andriej MENDIREJ potwierdził gotowość złożenia w tej sprawie szczegółowych zeznań przed polskim prokuratorem. Poprosił również o azyl polityczny w Polsce, twierdząc, że po złożeniu zeznań jego życiu grozić będzie niebezpieczeństwo. Na koniec rozmowy zapewniłem Andrieja MENDIEREJA, że polska prokuratura będzie w stanie zapewnić mu ochronę”. Dokument jest opatrzony klauzulą ściśle tajne. Zaznaczono w nim, że ma być przekazany do wiadomości szefa AW gen. Macieja Huni, p. o. prezydenta Bronisława Komorowskiego, premiera Donalda Tuska, prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta oraz szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztofa Bondaryka. Według służb notatka została spreparowana. Gen. Hunia zawiadomił prokuraturę o podejrzeniu fałszerstwa. – Prokuratura zleciła policji prowadzenie śledztwa w tej sprawie – potwierdza „Rz” Monika Lewandowska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
Eksperci: to fałszywka Eksperci, z którymi rozmawiała „Rz” i którzy notatkę widzieli, twierdzą, że osoba, która ją sporządziła, może być związana z tajnymi służbami, o czym świadczy język i sposób ujęcia treści, ale sam dokument prawie na pewno jest fałszywy. Zaznaczają, że Rosjanin nie został przesłuchany przez polskich śledczych prowadzących smoleńskie śledztwo. A gdyby notatka była prawdziwa, uruchomiłaby takie czynności. Dziwi także rozdzielnik osób, które miały pismo otrzymać. Z reguły dokumenty Agencji Wywiadu, które trafiają do premiera i prezydenta, to wyciągi najważniejszych informacji służb pochodzących z różnych źródeł wraz z krótką analizą. Tymczasem najważniejsze osoby w państwie miałyby otrzymać nieopracowaną informację, bez żadnej analizy, bez danych umożliwiających identyfikację oficera wywiadu. Wątpliwości może budzić też to, że dokument nie trafił do szefów wojskowych służb: Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Służby Wywiadu Wojskowego, które w tym wypadku – wszak lot miał charakter wojskowy – są bezpośrednio zaangażowane w wyjaśnienie sprawy. Także wygląd dokumentu nie pasuje do tych sporządzanych przez AW. Logo służby znajdujące się na ściśle tajnych dokumentach jest inne niż to na notatce. Z kolei na zaczernionym polu pod nim nie zmieściłby się numer dokumentu, którym w tym miejscu standardowo tego typu materiały są oznaczane. Nasi rozmówcy ze służb wskazują też na drobne różnice w miejscach, gdzie w tego typu dokumentach powinny znajdować się podpisy i numery. Eksperci uważają, że mogło być to fałszerstwo mające na celu polityczne rozgrywki. – W służbach są ludzie, którzy służą partiom politycznym, a nie krajowi – mówi gen. Marek Dukaczewski, były szef Wojskowych Służb Informacyjnych.
Tajemnica autora filmu z miejsca katastrofy Film i jego autor Andriej Mendierej od dłuższego czasu budzą ogromne emocje. W kwietniu Biuro Badań Kryminalistycznych ABW poddało analizie nagranie umieszczone w Internecie. Niczego nie wyjaśniła, bo obraz był bardzo słabej jakości. W dodatku w wielu miejscach mógł odbiegać od oryginału. W sieci krążyło bowiem wiele wersji nagrania, które było modyfikowane, m.in. dograno dodatkowe dźwięki (okrzyki: „nie zabijajcie”, „Boże” itp.) i postaci (mężczyznę strzelającego z biodra z pistoletu), które sugerują, że dobijano rannych pasażerów Tu-154. 20 sierpnia polscy prokuratorzy otrzymali od strony rosyjskiej 11 tomów akt śledztwa, w których znajdował się też film Andrieja Mendiereja. Ale nie wiedzą, czy to oryginał. Jak podkreślał wówczas płk Ireneusz Szeląg, nagranie ma dużo lepszą jakość niż to z Internetu. Sama sprawa autorstwa filmu też nie jest jednoznaczna. Tuż po ujawnieniu go w sieci pojawiły się sensacyjne, wręcz nieprawdopodobne informacje, że Mendierej 15 kwietnia został zaatakowany przez nieznanych sprawców. Mieli mu zadać kilka ciosów nożem. Potem w ciężkim stanie miano go odwieźć do szpitala w Kijowie, gdzie – jak twierdzili internauci – ktoś odłączył niezbędną do podtrzymania czynności życiowych aparaturę, co doprowadziło do jego śmierci. Do autorstwa filmu przyznawali się i inni. Najpierw był Władymir Iwanow, cytowany przez prasę rosyjską, a potem polską. Później w programie „Teraz my” w TVN wystąpił Wołodia Safonienko. Z krążących wśród internautów doniesień wynikało, że podający się za autorów filmu byli podstawieni przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa. Polska prokuratura wojskowa oświadczyła, że autor filmu został przesłuchany przez rosyjskich śledczych bez udziału polskiego przedstawiciela. Nie podała jednak jego nazwiska ani nie ujawniła, w jaki sposób ustalono, kto faktycznie jest autorem filmu. Fragment książki „Kto naprawdę ich zabił”, opisującej okoliczności katastrofy smoleńskiej. Jej autorzy Krzysztof Galimski i Piotr Nisztor na podstawie materiałów śledztwa i własnych ustaleń analizują przyczyny katastrofy. Książka wydana przez oficynę Penelopa ukaże się 30 listopada
Szefowa MAK Tatiana Anodina nie przyjedzie do Polski Jest już gotowy szkic opinii do raportu rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego wyjaśniającego okoliczności katastrofy smoleńskiej – poinformowała rzeczniczka MSWiA Małgorzata Woźniak. Jeśli Rosjanie nie uwzględnią naszych uwag, Polska będzie wnioskowała, by do końcowego raportu dołączono treść polskiej opinii. Przygotowany przez MAK projekt raportu dotyczący przyczyn katastrofy Tu-154 liczy 210 stron. Przekazano go Polsce 20 października. Polska komisja pod przewodnictwem szefa MSWiA Jerzego Millera ma czas do 19 grudnia na przedstawienie do niego uwag i wniosków. Zostaną rozpatrzone przez Komisję Techniczną MAK. W piątek w mediach pojawiła się informacja, że do Polski przyleci szefowa MAK Tatiana Anodina. Miałaby przybyć razem z ministrem transportu Rosji Igorem Lewitinem, który ma w sobotę rozmawiać z ministrem infrastruktury Cezarym Grabarczykiem. Jednak biuro prasowe ambasady Rosji dementowało informację o przylocie Anodiny. Podobnie jak rzeczniczka MSWiA. – Nie mamy informacji o tym, by pani Anodina miała przyjechać do Polski w celu spotkania się z ministrem Millerem – mówiła Woźniak. Krzysztof Galimski (TVP) , Piotr Nisztor
DOKUMENT Z AGENCJI WYWIADU - PYTANIA I WĄTPLIWOŚCI Opisany dziś w "Rzeczpospolitej" dokument, mający pochodzić z Agencji Wywiadu, krążył po Warszawie od kilku miesięcy. Zapoznanie się z jego treścią proponowano także dziennikarzom "Gazety Polskiej". "Rzeczpospolita" przytacza treść tego dokumentu: „W trakcie rozmowy ze mną Andriej MEDIEREJ stwierdził, że jest przekonany, że po upadku TU 154 M, a przed włączeniem syren alarmowych widział funkcjonariuszy OMON, którzy biegli wokół wraku samolotu i strzelali. Jego zdaniem wyglądało to jak dobijanie rannych. Andriej MENDIREJ potwierdził gotowość złożenia w tej sprawie szczegółowych zeznań przed polskim prokuratorem. Poprosił również o azyl polityczny w Polsce, twierdząc, że po złożeniu zeznań jego życiu grozić będzie niebezpieczeństwo. Na koniec rozmowy zapewniłem Andrieja MENDIEREJA, że polska prokuratura będzie w stanie zapewnić mu ochronę”. Dokument - opatrzony logo Agencji Wywiadu i klauzulą ściśle tajne - ma dopisek, że powinien być przekazany do wiadomości szefa AW gen. Macieja Huni, p. o. prezydenta Bronisława Komorowskiego, premiera Donalda Tuska, prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta oraz szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztofa Bondaryka. Ten niezwykły rozdzielnik - jak zauważa "Rzeczpospolita" - to jeden z najsilniejszych argumentów świadczących przeciw autentyczności dokumentów. Tego typu notatki operacyjne nie są bowiem przekazywane prawie wszystkim najważniejszym osobom w państwie. Gdy kilka miesięcy temu zaproponowano nam wgląd w treść tego dokumentu i dokładnie go opisano - odmówiliśmy, podejrzewając, że mamy do czynienia z "fałszywką". Jak zresztą informuje "Rzeczpospolita", szef Agencji Wywiadu zawiadomił prokuraturę o możliwości dokonania fałszerstwa. Czy jednak faktycznie notatka ta to tylko nic nieznaczący papier? Naszym zdaniem kolportowanie dokumentu w środowisku dziennikarzy śledczych było albo prowokacją mającą na celu skompromitowanie redakcji niebojących się rozważać hipotezy zamachu, albo próbą zdyskredytowania prawdziwych lub częściowo prawdziwych informacji uzyskanych drogą operacyjną przez polskie służby. Niewykluczone bowiem, że specsłużby - otrzymawszy podobną lub identyczną relację rosyjskiego świadka - postanowiły "rozbroić" taki szokujący dokument, upowszechniając wśród dziennikarzy jego sfalsyfikowaną wersję. Podobna sytuacja miała miejsce w 2004 r., gdy niżej podpisany – Leszek Misiak - opublikował w „Życiu” artykuł na temat tajnych szwajcarskich kont polityków – była to pierwsza informacja medialna na ten temat. Następnego dnia Bertold Kittel w „Rzeczpospolitej” i Wojciech Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej” opublikowali artykuły, w których napisali, że informacje o kontach zostały napisane na podstawie fałszywki wywiadu, mimo iż o notatce wywiadu w artykule „Życia”… nie było w ogóle mowy. Można sądzić, że źródłom obu dziennikarzy z „Rzeczpospolitej” i „Wyborczej” chodziło o zdyskredytowanie tej informacji, która - jak wiadomo - potwierdziła się; wszczęto nawet w tej sprawie znane w całej Polsce śledztwo.
Leszek Misiak Grzegorz Wierzchołowski
Małgorzata Wassermann: "Rząd polski musi pamiętać, że jego postawa ws. 10/04 również znajdzie swoje miejsce w pamięci potomnych" Zacieranie prawdy w sprawie katastrofy smoleńskiej. Z niepokojem obserwujemy kolejne doniesienia w sprawie wyjaśniania przyczyn tragedii prezydenckiego samolotu z dnia 10.04.2010 roku pod Smoleńskiem. Już wcześniej media informowały o wielu poważnych nieprawidłowościach przy prowadzeniu śledztwa przez stronę rosyjską. I tak wszyscy widzieliśmy, jak tuż po nastąpieniu tej największej w historii Polski katastrofy lotniczej, funkcjonariusze rosyjscy wymieniali żarówki w lampach świateł podejścia pasa startowego lotniska w Smoleńsku i rozciągali kable zasilające jego oświetlenie. Pojawia się więc pytanie o stan tego oświetlenia w chwili podchodzenia prezydenckiego samolotu do lądowania? Następnie mieliśmy do czynienia ze skrajnie nieprofesjonalnym zabezpieczeniem miejsca katastrofy, przez co w ciągu następnych odnajdowane były przez przypadkowe zupełnie osoby szczątki samolotu i, co gorsza, także ofiar tragedii smoleńskiej. Pozwala to szczerze wątpić w rzetelność śledztwa rosyjskiego, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę również to, że wrak prezydenckiego samolotu, który może być źródłem wielu cennych informacji po przekazaniu go do badań biegłym, nie tylko nie został przez wiele miesięcy zabezpieczony, ale nawet był świadomie dewastowany przez służby rosyjskie. Wiemy również, że polscy specjaliści (patomorfolodzy oraz prokuratorzy) nie brali udziału w czynnościach procesowych prowadzonych przez stronę rosyjską, w tym w kluczowych przesłuchaniach i w sekcjach zwłok. Nie jest również tajemnicą, że polscy prokuratorzy całymi miesiącami czekają na przekazanie przez stronę rosyjską niezbędnej dokumentacji śledztwa, której brak utrudnia, jeśli wręcz nie uniemożliwia, stronie polskiej prowadzenie śledztwa w tej sprawie. Gdy do tego weźmie się pod uwagę, że strona polska pracuje niemal wyłącznie na kopiach, powstają bardzo poważne obawy, czy sprawa ta będzie mogła być kiedykolwiek rzetelnie wyjaśniona. Obecnie pojawiają się nowe - oburzające - informacje, iż po 7 miesiącach od katastrofy kluczowi „świadkowie" - kontrolerzy lotów w Smoleńsku, zmienili swoje zeznania, a prokuratura rosyjska unieważniła te złożone przez nich bezpośrednio po katastrofie. Nie trzeba być specjalistą, aby ocenić, jakie wszystkie te zaniedbania mają znaczenie dla wyjaśnienia prawdy o katastrofie smoleńskiej. Jedną z podstawowych zasad procesu karnego jest zasada bezpośredniości. Oznacza ona, że organ procesowy powinien zapoznać się osobiście – własnymi zmysłami – z każdym dowodem w sprawie, a dowody pierwotne powinny mieć absolutne pierwszeństwo przed tzw. dowodami wtórnymi (np. zeznanie świadka czy sekcja zwłok w obecności organu procesowego ma pierwszeństwo przed zapoznaniem się przez ten organ z samym tylko protokołem z zeznań czy sekcji zwłok, dowód oryginalny np. oryginały czarnych skrzynek mają pierwszeństwo przed kopiami z tych zapisów itp.). Zasada bezpośredniości jest kluczowa dla ustalenia prawdy w każdym postępowaniu, gdyż protokół z czynności procesowej jest wynikiem jej intelektualnego przetworzenia przez osobę sporządzającą ten protokół, w trakcie którego zawsze – nawet bez złej woli tej osoby – dochodzi do pewnych zniekształceń, nie mówiąc już o celowym wpływaniu na treść protokołu osób, które są zainteresowane wynikiem śledztwa. Ponadto osobisty udział organu procesowego np. w przesłuchaniu świadka pozwala na ocenę (także pozawerbalną – wynikającą z gestów, drżenia głosu i innych zachowań) wiarygodności takich zeznań. Brak udziału polskich organów w czynnościach procesowych przeprowadzanych przez stronę rosyjską powoduje, że strona polska jest całkowicie zdana na działania rosyjskich śledczych i ich dobrą wolę w tym, aby wskazać Polakom ewentualne osoby po stronie rosyjskiej, które mogłyby ponieść odpowiedzialność w związku z katastrofą smoleńską. Czy jednak strona rosyjska jest zainteresowana wskazaniem takich osób i czy taką dobrą wolę wykazuje? Czy Państwo Polskie powinno w tak zasadniczej kwestii, w obliczu śmierci tak wielu wybitnych osób, które poświęciły życie w służbie dla tego Państwa, w obliczu tragedii, która w historii Polski nie ma precedensu, rozkładać bezradnie ręce, całkowicie kapitulując i nie przejawiając żadnej inicjatywy w dążeniu do jej rzeczywistego wyjaśnienia? Niezabezpieczenie miejsca katastrofy, niszczenie wraku samolotu, unieważnianie zeznań świadków, prace remontowe na lotnisku tuż po katastrofie, zwlekanie z przekazywaniem dokumentów i inne zaniedbania, powodują wiele wątpliwości co do dobrej woli w wyjaśnianiu rzeczywistych przyczyn katastrofy. Od czasów rzymskich istnieje podstawowa zasada postępowań sądowych, że nikt nie powinien być sędzią we własnej sprawie. Całkowita kapitulacja ze strony polskich władz powoduje, że w rzeczywistości nikt nie patrzy stronie rosyjskiej - żywotnie zainteresowanej wynikiem tego śledztwa – na ręce, co powoduje, że jest ona sędzią we własnej sprawie. Pojawia się pytanie, czemu strona polska nie wystąpiła do strony rosyjskiej z propozycją tzw. międzynarodowego zespołu śledczego na zasadzie wzajemnego porozumienia? (art. 589b polskiego Kodeksu postępowania karnego). Jak mają czuć się rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej, kiedy polski rząd nie tylko nie podejmuje żadnych działań aby wyjaśnić jaka była w rzeczywistości przyczyna tragedii smoleńskiej, ale wręcz oburza się, gdy niektórzy politycy na własną rękę próbują szukać tej pomocy za granicą – w Stanach Zjednoczonych, zamiast wesprzeć lub przejąć samemu tą inicjatywę ? Tragedia smoleńska już przeszła do historii Polski. O działaniach osób, które były na pokładzie prezydenckiego samolotu, na rzecz dobra publicznego napisano wiele, a z czasem z pewnością zostanie napisane o wiele więcej. Wszyscy oni bowiem oddali swe życie służbie aż do samego końca. Jednak rząd polski musi pamiętać, że jego postawa również znajdzie swoje miejsce w pamięci potomnych. Pytanie tylko, jak ocenią oni działania polskich władz w sprawie wyjaśnienia tej tragedii ? Nie wszystko jest jeszcze stracone. Można zwrócić się o pomoc do innych państw o większym doświadczeniu w wyjaśnianiu tego rodzaju zdarzeń, które nie będąc w żaden sposób zainteresowane wynikiem śledztwa, pozostaną obiektywne. Można zwrócić się do strony rosyjskiej z żądaniem dopuszczenia do czynności polskich prokuratorów. W sprawach tych jednak rząd polski musi wreszcie zacząć wykazywać inicjatywę. W przeciwnym wypadku historia oceni rządzących tak, jak wcześniej już oceniła innych, którzy przedkładali dobre relacje z Rosją nad polską rację stanu. Małgorzata Wassermann
Kropka nad „i” czyli o bezzasadnych roszczeniach żydowskich W archiwach Ministerstwa Spraw Zagranicznych po wielu latach odnaleziona została umowa zawarta między rządem PRL a rządem USA 16 lipca 1960 r. Umowa ta ukazuje dobitnie bezprawność żądań żydowskich organizacji z Ameryki, domagających się od Polski odszkodowań. Warto więc poznać jej istotną treść. „Układ zawarty między rządem Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i rządem Stanów Zjednoczonych Ameryki dotyczący roszczeń obywateli Stanów Zjednoczonych. Rząd Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki pragnąc dokonać uregulowania roszczeń obywateli Stanów Zjednoczonych do Polski oraz pragnąc dokonać postępu w stosunkach gospodarczych między obu krajami, uzgodniły, co następuje:
Art. I A. Rząd Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, zwany dalej Rządem Polskim, zgadza się zapłacić, a rząd Stanów Zjednoczonych przyjąć sumę 40 milionów dolarów w walucie Stanów Zjednoczonych na całkowite uregulowanie i zaspokojenie wszystkich żądań obywateli Stanów Zjednoczonych, zarówno osób fizycznych, jak prawnych, do Rządu Polskiego z tytułu nacjonalizacji i innego rodzaju przejęcia przez Polskę mienia oraz praw i interesów związanych lub odnoszących się do mienia, które miało miejsce w dniu lub przed dniem wejścia w życie niniejszego układu.
B. Zapłata przez Rząd Polski sumy 40 milionów dolarów będzie dokonana do rąk Sekretarza Stanu Stanów Zjednoczonych w 20 rocznych ratach po 2 miliony dolarów w walucie Stanów Zjednoczonych, przy czym każda rata powinna być uiszczona w dniu 10 stycznia, poczynając od dnia 10 stycznia 1961 r.
Art. II Roszczeniami, o których mowa w art. I i które są uregulowane i zaspokojone niniejszym układem, są roszczenia obywateli Stanów Zjednoczonych z tytułu:
a) nacjonalizacji i innego rodzaju przejęcia przez Polskę mienia oraz praw i interesów związanych lub odnoszących się do mienia;
b) przejęcia własności albo utraty używania lub użytkowania mienia na podstawie polskich ustaw, dekretów lub innych zarządzeń, ograniczających lub uszczuplających prawa i interesy związane lub odnoszące się do mienia, przy czym rozumie się, że dla celów niniejszego ustępu datą przejęcia własności albo utraty używania lub użytkowania jest data, w której tego rodzaju polskie prawa, dekrety lub inne zarządzenia zostały po raz pierwszy zastosowane do mienia;
c) długów przedsiębiorstw, które zostały znacjonalizowane lub przejęte przez Polskę, i długów, które obciążały mienie znacjonalizowane i przejęte na właśność lub inaczej przejęte przez Polskę.
Art. III Suma zapłacona Rządowi Stanów Zjednoczonych w myśl art. I niniejszego układu zostanie rozdzielona w sposób i zgodnie z metodą podziału, zastosowanymi wedle uznania Rządu Stanów Zjednoczonych.
Art. IV Po wejściu w życie niniejszego układu Rząd Stanów Zjednoczonych nie będzie przedstawiał Rządowi Polskiemu, ani nie będzie popierał roszczeń obywateli Stanów Zjednoczonych do Rządu Polskiego, o których mowa w art. I niniejszego układu. W przypadku, gdyby takie roszczenia zostały bezpośrednio przedłożone przez obywateli Stanów Zjednoczonych Rządowi Polskiemu – Rząd Polski przekaże je Rządowi Stanów Zjednoczonych”. Ta odnaleziona obecnie w archiwach MSZ, a nieznana przez długie lata polskiej opinii publicznej umowa indemnizacyjna między Polską a Stanami Zjednoczonymi ukazuje nie tylko bezpodstawność żądań amerykańskich organizacji żydowskich, domagających się od Polski tzw. odszkodowań. Wskazuje także jednoznacznie na nielegalność działań tych amerykańskich urzędników, którzy angażują się w popieranie tych żądań. Warto wspomnieć, że byliśmy już świadkami, po roku 1989, takiego nielegalnego angażowania się funkcjonariuszy państwa amerykańskiego w popieranie takich roszczeń. Treść indemnizacyjnej umowy polsko-amerykańskiej z 16 lipca 1960 r. ujawniona została w internecie przez red. Stanisława Michalkiewicza na jego stronie internetowej www.michalkiewicz.pl. Znajomość treści tej umowy wydaje się szczególnie ważna dla rozsianej po świecie Polonii, stykającej się często z nagłaśnianymi, bezprawnymi żądaniami wpływowych amerykańskich organizacji żydowskich. Marian Miszalski
http://www.niedziela.pl/artykul_w_niedzieli.php?doc=nd201041&nr=26
Menda MENDA. menda - znaczenie: 1. wulgarnie, obelżywie o człowieku 2. gatunek maleńkiego owada z rzędu wszy.
III RP postkomunistyczna ma swoją mendę, mendę naczelną. Ta menda to pełniący funkcję wicemarszałka sejmu Niesiołowski. Psychopatyczna menda, która się kulom nie kłania, kulom wycelowanym nie w niego. Po dłuższym niebycie na salonach menda znowu w akcji. Dla mendy bandyta Jaruzelski to bożyszcze.
- "Jaruzelski przyczynił się do tego, że żyjemy w wolnej Polsce" -
- Jeżeli miarą patriotyzmu ma być dziś stosunek do generała Jaruzelskiego, to jest to fałszywa miara. Miarą patriotyzmu ma być dzisiaj nie podpalanie Polski. I ci, co podpalają dzisiaj, co plują, co kłamią, szerzą nienawiść jak Tadeusz Rydzyk, jak Jarosław Kaczyński, jak Antoni Macierewicz - oni szkodzą Polsce dzisiaj - oświadczył w "Faktach po Faktach" Stefan Niesiołowski (PO). Wicemarszałek skomentował w ten sposób krytyczne słowa prezesa PiS o zaproszeniu na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego generała Wojciecha Jaruzelskiego. Zdaniem Niesiołowskiego nie ma nic zdrożnego w zaproszeniu generała na posiedzenie Rady. - Zaproszono wszystkich prezydentów niepodległej Polski, a Jaruzelski był pierwszym prezydentem - powiedział wicemarszałek. Ocenił też, że generał odegrał wprawdzie rolę pozytywną i negatywną w historii Polski, ale z pewnością "przyczynił się do tego, że żyjemy w wolnej Polsce". - Licytowanie się, czy większym patriotą jest ten, kto głośniej krzyknie: precz z Jaruzelskim, co mniej więcej proponuje klika Kaczyńskiego, jest czymś obrzydliwym i nie ma nic wspólnego z interesami Polski - powiedział Niesiołowski dodając, że generał "przyszedł na spotkanie jako ekspert, a nie członek Rady". PiS i JK dla mendy to klika szkodząca Polsce.
Wzorem wszelkich cnót i Mesjaszem jest czerwony bandzior, pachołek Moskwy, PRLowski sługus sowietów za przyzwoleniem którego mnóstwo opozycjonistów zostało zamordowanych.
http://www.onet.tv/klika-kaczynskiego-szkodzi-polsce,7991593,1,klip.html
Ten stary opętany nienawiścią do JK psychopata włazi do d... czerwonemu bandziorowi i jednocześnie rzuca kalumnie na ludzi Solidarności. Kto tego ćwoka uczynił wicemarszałkiem Sejmu? Kto oddaje głos w wyborach na tę kreaturę?
Jaki cel mają cyngle zapraszając chama na salony, skoro wiadomo, że oprócz inwektyw i bluźnierstw nie powie nic mądrego na konkretny temat. Nie powie, bo nic nie wie. Wreszcie, co z tym opętańcem z rynsztokiem w pysku robi w jednej partii Rulewski? - Jest to bardzo niefortunna decyzja prezydenta. I nie mówmy tu, że chodzi o to, że to kontrowersyjna postać, człowiek, którego nie wszyscy lubią. Pierwszy zasadniczy błąd tej decyzji polega na tym, że Jaruzelski nie ma żadnych zalet, kompetencji w kwestii przygotowania wizyty prezydenta Rosji. Jego wiedza, znajomości sięgają Związku Radzieckiego, a nie nowej Rosji.- mówi Rulewski odnośnie ugoszczenia bandyty przez Komorowskiego w pałacu prezydenckim.
http://www.polskatimes.pl/opinie/336844,rulewski-gen-jaruzelski-to-ekspe...
http://www.tvn24.pl/1,1683737,druk.html
Zaproszenie generała do RBN Rulewski nazwał "wskrzeszaniem trupów PRL". - Przywoływanie tamtych ludzi to jest jakby okrągły stół bis, albo coś jeszcze gorszego - powiedział.
http://www.tvn24.pl/0,1683737,0,1,moda-na-prl--degrengolada-wartosci,wia...
Ja też pytam - co tam miał do roboty ten bandzior? Pałac Prezydencki to nie prywatna własność safanduły gajowego. Chce sobie gajowy przyjmować zdrajców Ojczyzny, proszę bardzo. Do Ruskiej Budy z nim! A tam buty zbrodniarzowi Wojtusiowi niech nawet menda osobiście wyczyści. Z Pałacu Prezydenckiego WON! Kapusiom, agentom i PRLowskim bandytom WON! Jeden z tych robotników powiedział: "To tak, jakby całe te 10 lat walki w stanie wojennym wyrzucić do kąta". Jak się czują dzisiaj prokuratorzy i sędziowie? - Jaruzelski jest stroną procesu, jest oskarżony przez wymiar sprawiedliwości III RP o wykroczenia przeciw gospodarności, niepodległości i suwerenności Polski. Namiestnik Moskwy - gajowy napluł im i nam wszystkim w twarz. Oczywiście mendom nie. Mendy cmokają czerwonego sługusa, na którym ciąży śmierć wielu opozycjonistów. Dla tych gnid zbrodniarzem jest Kaczyński. Moskiewskie pachołki WON!
Kłamstwa budowane na kłamstwie Dzisiejsza uchwała rosyjskiej Dumy (w sprawie zbrodni katyńskiej), którą tak emocjonują się prorządowe media jest dla Polaków gestem bez większego znaczenia, propagandową zagrywką mającą przygotować „odpowiedni klimat” przed wizytą Dmitrija Miedwiediewa. Nie jest to żaden przełom w stosunkach polsko – rosyjskich, jak widzą to różni doradcy Bronisława Komorowskiego, nadając temu wydarzeniu jakąś szczególną rangę. Już sama treść uchwały budzi – delikatnie mówiąc - różne uczucia. Rosyjscy deputowani wymieszali w katyńskich dołach pomordowanych polskich oficerów z radzieckimi ofiarami stalinowskiego terroru i uznali, że była to wspólna tragedia narodów. Jednocześnie przypominają, że oto ten sam reżim, który zgładził prawie 22 tysiące naszych rodaków w Katyniu, wyzwolił Polskę spod hitlerowskiego jarzma. „Nasze narody zapłaciły ogromną cenę za zbrodnie totalitaryzmu. Stanowczo potępiając reżim, który gardził prawami i życiem ludzi deputowani w imieniu narodu rosyjskiego wyciągają przyjazną dłoń do narodu polskiego. Wyrażają też nadzieję na początek nowego etapu w stosunkach między naszymi krajami, które będą się rozwijać na gruncie demokratycznych wartości. Osiągnięcie takiego rezultatu będzie najlepszym pomnikiem ofiar tragedii katyńskiej, które z wyczerpującą oczywistością zrehabilitowała już sama historia oraz poległych w Polsce radzieckich żołnierzy, którzy oddali życie za jej wyzwolenie spod hitlerowskiego nazizmu". Powtórzę – „wyzwolenie”… Podobne stanowisko w sprawie zbrodni katyńskiej zajmuje sam Putin, który uważa, że mord na tysiącach Polaków był osobistą zemstą Stalina za 1920 rok. Otóż nie, panie Putin. Naszych rodaków wymordowano dlatego, że był to kwiat inteligencji polskiej, patrioci, którzy nie chcieli poddać się sowietyzacji. Zgładzono Polaków po to, by w ich miejsce stworzyć nowego, prosowieckiego człowieka, nowe „elity” posłuszne i całkowicie podporządkowane „radzieckiemu państwu”. Zdanie z wniosku nr 794/B Ławrentija Berii z 5 marca 1940 r. o – jak to wtedy określono - „rozładowanie obozów” brzmiało jednoznacznie: „ Biorąc pod uwagę, że wszyscy oni są zatwardziałymi, nie rokującymi poprawy wrogami władzy sowieckiej, NKWD ZSRR uważa za niezbędne: […] „. Potwierdzają to późniejsze słowa Jakowa Dżugaszwilego syna Stalina, który powiedział: "Oni należeli do inteligencji, najniebezpieczniejszego elementu dla nas, i musieli zostać wyeliminowani". Współczesna Rosja, mimo różnych deklaracji i pozornych gestów nadal nie chce pełnego wyjaśnienia ludobójstwa w Katyniu. O stanowisku tego państwa świadczą bowiem nie słowa, lecz fakty. Czyn ten nadal uważa się tam prawnie za przestępstwo pospolite, które uległo przedawnieniu. Do tej pory nie odtajniono znacznej większości dokumentów, a te które przekazano Polsce znane były już wcześniej naszym historykom. I mimo dzisiejszych zapowiedzi o przekazaniu stronie polskiej dalszych tomów, nie łudźmy się, że będą w tych dokumentach jakieś nowe fakty o zbrodni katyńskiej - stwierdzono bowiem już wcześniej, że ujawnienie w całości tych akt zagrażałoby bezpieczeństwu państwa rosyjskiego. W 2004 roku Rosjanie oficjalnie zamknęli śledztwo katyńskie i nie mają zamiaru go wznowić. Zaprotestowali przeciwko temu członkowie rodzin polskich ofiar wnosząc sprawę do Trybunału w Strasburgu. Niedawno osoby te zaproponowały, że w zamian za odtajnienie całego śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej, prowadzonego w latach 1990-2004 przez rosyjską Główną Prokuraturę Wojskową, oraz rehabilitację ofiar, wycofają skargę. Odpowiedź jaka nadeszła do Strasburga z Rosji była policzkiem wymierzonym tym rodzinom. W dokumencie podpisanym przez wiceministra sprawiedliwości Georgija Matuszkina napisano m.in., że Rosja, nie ma obowiązku wyjaśniać losu zamordowanych przez NKWD w 1940 r. polskich oficerów, zaginionych - jak to określono- w wyniku "wydarzeń katyńskich". Ugody nie będzie – postanowiły oburzone treścią tego pisma rodziny pomordowanych w Katyniu Polaków. Wobec powyższych faktów wypada przypomnieć słowa, jakie wypowiedziała w niedawnej rozmowie z portalem Blogpress pani Magdalena Merta, żona śp. Tomasza Merty, który poniósł śmierć w katastrofie rządowego samolotu pod Smoleńskiem: „Nieprzypadkowo nasze stowarzyszenie nazywa się Stowarzyszenie Rodzin Katyń 2010. Dla nas te dwie sprawy i te dwa śledztwa, są niejako paralele - toutes proportions gardées (zachowując wszelkie proporcje - przyp.mój), oczywiście. Ale mam świadomość jak prowadziła rzekome śledztwo komisja Burdenki, nie wahająca się fabrykować dowody po to żeby udowodnić rzekomą niemiecką winę za mord katyński i nie mam wątpliwości, że w tym kraju tak naprawdę nic się nie zmieniło. Jeżeli ktoś sądzi, że to jest inna Rosja, to powinien sobie odwiedzić Smoleńsk, pochodzić w cieniu pomnika Lenina, porozmawiać z tymi ludźmi. To jest wciąż ta sama mentalność, to jest wciąż zbudowany na kłamstwie system, nawet jeżeli zyskał pozorny sztafaż demokracji. Jeśli to jest demokracja, to jest to demokracja gangsterska”. I zupełnie na koniec: unikalne – jak mi się wydaje – kadry z wizyty w Katyniu delegacji polskiej na czele ze śp. Prezydentem Lechem Kaczyńskim, 17 września 2007 r. W filmie wykorzystałem reportaż dziennikarzy pisma „Смоленская газета”, którzy tę wizytę utrwalili. Rzepka's blog
PRZEPŁACIMY 1,5 MLD ZŁ ZA GAZ Z ROSJI Im dalej od ogłoszenia przez rząd Tuska sukcesu związanego z podpisaniem nowego kontraktu gazowego z Rosją, tym częściej do opinii publicznej zaczynają przeciekać informacje pokazujące, jaki „interes” Polska na nim zrobiła. Właśnie na zielonych stronach "Rzeczpospolitej" ukazał się tekst autorstwa dr. Huberta A. Janiszewskiego (członka kilku rad nadzorczych spółek giełdowych) pokazujący czarno na białym, że tylko w tym roku PGNiG przepłaci za rosyjski gaz przynajmniej 1,5 mld zł. Według informacji podawanych przez sam Gazprom średnia, cena gazu sprzedawanego przez tę firmę w III kwartale tego roku wyniosła ok. 318 dol. za 1000 m3. Z kolei według Międzynarodowej Agencji Energii szczyt spadków cen gazu na świecie nastąpi w 2011 r. i może się utrzymywać przez kolejne kilka lat, co oznacza, że w następnych latach ceny gazu na świecie będą jeszcze niższe. Premier Waldemar Pawlak podczas debaty gazowej w Sejmie ponad dwa miesiące temu mówił, że średnio za rosyjski gaz będziemy płacili od 350 do 370 dol. za 1000 m3, czyli cenę wyższą o około 50 dol. za każde 1000 m3. Ponieważ w tym roku mamy kupić w Rosji blisko 10 mld m3 gazu, proste obliczenie pokazuje, że przepłacimy w stosunku do średnich cen gazu sprzedawanego przez ten sam Gazprom około 0,5 mld dol., a więc przynajmniej 1,5 mld zł. Te 1,5 mld zł więcej zapłacą gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa korzystające z gazu do swojej produkcji, co oznacza wyższe koszty utrzymania dla polskich rodzin i wyższe koszty wytwarzania dla wielu polskich firm. Gdybyśmy porównali ceny gazu kupowanego od Gazpromu przez PGNiG do cen gazu w Stanach Zjednoczonych czy oferowanego przez inne firmy w Europie, to te różnice byłyby jeszcze większe. W USA gaz w tym roku był sprzedawany średnio po 140 dol. za 1000 m3, a norweski gigant paliwowy Statoil sprzedawał gaz średnio po 280 dol. za 1000 m3, a więc wyraźnie taniej niż Rosjanie. Zresztą Gazprom podzielił odbiorców swojego gazu na lepszych i gorszych - i dla tych lepszych stosuje wysokie upusty cenowe, a nawet część zakontraktowanych dostaw pozwala im kupować według cen tzw. kontraktów spotowych. Wprawdzie tego rodzaju kontrakty nie są duże i dotyczą okresów miesięcznych, ale ceny w nich występujące wynosiły ostatnio około 280 dol. za 1000 m3, czyli były znacząco niższe niż te w kontraktach długoterminowych opartych na formule cen ropy i materiałów ropopochodnych. Duzi odbiorcy Gazpromu, np. niemiecki E. ON czy firmy francuskie i włoskie, mają wynegocjowane z Gazpromem, że od 10-30 proc. rocznych dostaw kupują po cenach kontraktów spotowych, co pozwala obniżyć średnią cenę całorocznego kontraktu przynajmniej o kilkanaście procent. Jak można negocjować z Rosjanami, pokazali ostatnio Chińczycy, którzy nie podpisali przygotowanego kontraktu na zakup 30 mld m3 gazu rocznie tylko po 180 dol. za 1000 m3, licząc - zresztą słusznie - że niedługo przyciśnięty do muru Gazprom zaproponuje jeszcze niższe ceny. Polska mimo zapewnień rządu o niezwykle korzystnym kontrakcie gazowym z Rosją takich upustów nie wynegocjowała, co więcej: płaci za gaz wyraźnie drożej niż inne kraje zachodnioeuropejskie. Związanie się tym kontraktem z Rosją aż do roku 2022 oznacza, że na długie lata polskie społeczeństwo i polska gospodarka będą obciążone znacznie wyższymi cenami gazu niż nasi zachodni sąsiedzi. A przecież już za niecałe 4 lata będziemy mieli gazoport i realne stanie się korzystanie z transakcji spotowych. Dlaczego więc polski rząd zdecydował się obciążyć Polaków znacznie wyższymi cenami gazu, skoro znacznie zamożniejsze od nas społeczeństwa starych krajów Unii Europejskiej mogą płacić za gaz dużo niższe ceny? Czy premier Tusk jest w stanie wreszcie to wyjaśnić Polakom, bo do tej polski rząd jest wyjątkowo wstrzemięźliwy w przekazywaniu informacji dotyczących ponoć tak korzystnego kontraktu gazowego z Rosją? Zbigniew Kuźmiuk
Bitwa o Longinusa Zerwimyckę Jeżeli jakaś potężna siła, która w poważnym stopniu steruje wydarzeniami na świecie, chce zachować pozory swego nieistnienia, to dopuszcza na zniewolonym przez siebie terytorium margines wolności słowa i ogólnie wypowiedzi. Tą zasadą nie ma zamiaru kierować się wszechglobalne lobby żydowskie i postanowiło wojować z Longinusem Zerwimycką o jego wyrugowanie z międzynarodowego portalu You Tube. Jako pierwszy podał z entuzjazmem tę informację liberalny portal Onet.pl, zasłużony na froncie zamykania ust niepokornym internautom (czego sam wielokrotnie doświadczyłem) i pilnowania na każdym kroku antyzasad politycznej poprawności. W piątek 4 kwietnia ok. godziny 11.50 przed południem, na Onecie pojawił się tekst (datowany dzień wcześniej) pod kłamliwym tytułem “Polska chce usunięcia klipów Bubla z You Tube”. Nie słyszałem, aby w sprawie teledysków Longinusa Zerwimycki rząd Rzeczypospolitej Polskiej ogłosił ogólnonarodowe referendum, które przyniosłyby wyniki w postaci zabronienia przez Polaków puszczania kawałków Longinusa na You Tube. O jakiej więc “Polsce” jest mowa? Zamiast referendum Onet zafundował internautom sondę z załganym hasłem przewodnim “Czy You Tube powinien usuwać rasistowskie filmiki?”. Co niby mają wspólnego z rasizmem produkcje muzyczne Bubel Bandu? Zachowując proporcje, na miejscu speców z Onetu, zadałbym internautom równie logiczne i odkrywcze pytanie – “Dlaczego żaby pożerają bociany?” Żabą byłby oczywiście biedny i pokrzywdzony Żyd, którego ciągle prześladują te cholerne bocianiska-antysemici. Dowcip polega na tym, że współczesne Żaby powyrastały na dzikie bestie z ogromnymi zębiskami, a biedne bociany muszą przed nimi uciekać albo dla kamuflażu zakładać zielone jarmułki i recytować na wyrywki antybocianie prawdy (?) z Talmudu. Tyle wstępu ze szkoły antylogiki Onet.pl, której nauki zlekceważyli zresztą uczniowie internauci i w olbrzymiej większości uznali w komentarzach czepianie się Longinusa Zerwymycki na You Tube za pośmiewisko dla standartów demokratycznego porządku i pospolity skandal. Puszcza się filmiki pełne agresji, przemocy, satanizmu, antypolonizmu, propagowania idei lewackich i nazistowskich, lecz wrogiem nr 1 dla obrońców (?) wolności obywatelskich jest Longinus Zerwimycka. Wracając do “całej Polski”, co to nienawidzi Bubel Bandu. “Całą Polską” okazała się pani ambasador RP w Izraelu, filosemicka aktywistka Agnieszka Magdziak- Miszewska, która do spółki z radcą ambasady (Wydział Polityczno-Prasowy, politruk!) o nazwisku Marek Skulimowski, zapragnęła podlizać się żydowskiej prasie i takiejż opinii publicznej. Najpopularniejszy izraelski portal internetowy Ynet – własność opiniotwórczego dziennika “Jedijot Achronot”* – opublikował list Skulimowskiego, który ten skierował do kierownictwa You Tube, wielce oburzony puszczaniem tam teledysków Bubel Bandu (wcześniej You Tube męczyła w tej sprawie sama Magdziak-Miszewska, nie odnosząc jednak sukcesów). Dziwnym przypadkiem donos pana radcy poruszył lawinę, bo na portal runął tłum internetowych szowinistów żydowskich, domagających się wyrzucenia z You Tube Longinusa Zerwimycki. Pojawiły się znane groźby bojkotu portalu i zniszczenia go pozaprawnymi metodami. Syjonizm i jego słudzy odtrąbili zwycięstwo, lecz bitwa nie okazała się, póki co, wygrana. Polskojęzyczny dziennik “Rzeczpospolita” na swym portalu rp.pl w internecie pod datą 4 kwietnia, piórem Aleksandry Rybińskiej, poskarżył się w tytule czytelnikom, że “You Tube broni antysemitów” (niby Longinusa Zerwimyckę). Z tekstu wynikało, iż firma Google, właściciel portalu You Tube, nie chce precedensu usuwania z niego Bubel Bandu. Google jest za pozbywaniem się z You Tube treści “antysemickich”, ale incydentalne łamanie tej bariery uważa za “normalne”. Sam prezes Google w Izraelu , Żyd Meir Brand, stwierdził z rezygnacją : ” Google to lustro realnego świata, prawdziwego świata, a ten zawiera antysemityzm. Jeżeli usuniemy go z Internetu, nie przestanie istnieć”. Abstrahując od oczywistości , że zespół Longinusa nie ma nic wspólnego z antysemityzmem, prezes izraelskiego Google zdaje sobie sprawę, iż ów portal żywi się treściami kontrowersyjnymi – i bez nich po prostu by splajtował. A więc, gdy piszę te słowa Bubel Band przetrzymał pierwszy zmasowany atak , co dobrze wróży na przyszłość, lecz za wcześnie na pełny triumf. Tymczasem ambasador Magdziak-Miszewska leje żółć w “Rzepie”, jak to do jej placówki przychodzi setki listów od zbulwersowanych Longinusem Zerwimycką “Izraelczyków”. Nawet w tak jaskrawej kwestii pani M-M kłamie i stosuje uniki, ponieważ autorami listów nie są przecież jacyś kosmiczni “Izraelczycy”, ale kompletnie ziemscy Żydzi. Rzeczonej korespondencji nie wysyłają Arabowie (z konieczności obywatele państwa izraelskiego), którzy pewnie Longinusem Zerwimycką w wersji arabskiej byliby zachwyceni. Dalej p. ambasador mędzi : ” Żądają usunięcia filmu[ Żydzi - przyp. R. L.]. Mają rację. To szkodzi naszemu wizerunkowi. Zrobiliśmy wszystko, by film został zdjęty z portalu. Dzięki temu Żydzi zrozumieli, iż problemem nie jest nasz rzekomy antysemityzm, lecz zawartość You Tube”. Magdziak-Miszewska znowu kręci, bo Żyd Meir Brand niczego nie zrozumiał, więcej, tłumaczy jej i zapalczywym ziomkom, że biznes jest biznesem. Pani ambasador liczyła na izraelski order i pochwałę z Warszawy (która musiała pilotować próby wykończenia Longinusa), a doświadczyła goryczy porażki. Nie dała rady Longinusowi, polskiemu szlachciurze, jeszcze ją za to – biedaczkę – wyrzucą z roboty. Pożartowaliśmy sobie, choć nie ma za bardzo z czego się śmiać. Tzw. polskie ambasady szczują obcych obywateli na Polaków, “wolne” media są tym zachwycone i tylko wilcze zasady wolnego rynku pozwalają na razie żyć Longinusowi Zerwimycce na You Tube. A lobby żydowskie zdemaskowało się nie po raz pierwszy w oczach społeczności międzynarodowej, jako banda ponurych zamordystów, którzy zabraniają nawet dowcipów na swój temat. Wszystko wskazuje na to, iż mityczny ZOG ( Zionist Occupation Government – Syjonistyczny Rząd Okupacyjny) nie jest wymysłem fantastów, co wskazują przedstawione w tym artykule wydarzenia. Funkcjonowały różne ustroje, karające niepokornych za polityczny żart i satyrę. Pozostały po nich gruzy, ulotne dymy, złe wspomnienia i niechęć. Czy tego samego pragną żydowscy szowiniści i ich pomagierzy? Robert Larkowski
* – O braku wiarygodności tej gazety świadczy fakt , że wyliczyła ona sobie kiedyś, iż w parlamentach wszystkich państw świata (poza Izraelem) zasiada ledwie 214 Żydów – w tym żaden w “polskich” Sejmie i Senacie !!! Nie wiedzieliśmy, że “Jedijot Achronot” to pismo żartobliwie-satyryczne, bo tylko w ten sposób można skwitować podobnie nieprawdzie brednie. Toż na samej Wiejskiej, siedzi w ławach dużo więcej starszych braci !
Za: http://www.polskapartianarodowa.org/index.php?option=com_content&task=view&id=402&Itemid=99| http://newsgroups.derkeiler.com/Archive/Soc/soc.culture.polish/2008-04/msg02167.html