Co Bajer w maglu usłyszała “Nasz Dziennik” nigdy nie opublikował ani jednego artykułu dotyczącego oficera BOR ppor. Jacka Surówki, nie mówiąc już o jego telefonie do żony Magdalena Bajer, szefowa Rady Etyki Mediów, w sprawach etyki powinna zamilknąć raz na zawsze. Dlaczego? W sobotę sfabrykowała bezpodstawne oskarżenie pod adresem “Naszego Dziennika” za nieistniejącą w rzeczywistości publikację dotyczącą jakoby telefonu jednego z oficerów BOR. Sprawa jest prosta jak drut. Otóż w “Naszym Dzienniku” NIGDY takiego artykułu nie było. Jednak powielone kłamstwo przez weekend żyło własnym życiem, kolportowane na portalach, m.in. “Gazety Wyborczej”. Można by rzec, że to nie pierwszy megawygłup Rady zabierającej głos na temat wydarzeń, które nigdy nie nastąpiły. Sprawa ma jednak drugie dno. “Nasz Dziennik” najwyraźniej bardzo uwiera rządowe media i pseudodziennikarskie gremia realizujące zlecenia władzy, stąd próba podważenia wiarygodności gazety, która na temat katastrofy smoleńskiej nie musiała wycofać się z żadnej przekazanej Czytelnikom informacji. Zarzuty stawiane “Naszemu Dziennikowi” przez Radę Etyki Mediów świadczą o skrajnej, wręcz niewyobrażalnej nierzetelności tej instytucji. – Najpierw należałoby dokładnie sprawdzić fakty, a potem oceniać – uważa dr Hanna Karp, medioznawca z Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. REM zarzuciła “Naszemu Dziennikowi” naruszenie zasady rzetelnego dziennikarstwa, nie upewniając się jednak, czy rzeczywiście do jej naruszenia doszło. Rada przyjęła oświadczenie dotyczące publikacji, której nigdy nie było. Według oświadczenia Rady Etyki Mediów, publikacje “Gazety Polskiej” i “Naszego Dziennika” na temat funkcjonariusza BOR Jacka Surówki (zginął w katastrofie smoleńskiej), który miał dzwonić do żony zaraz po rozbiciu się samolotu pod Smoleńskiem 10 kwietnia br., naruszyły podstawową zasadę rzetelnego dziennikarstwa, tj. zasadę prawdy. Rada zaznacza, że informacjom tym zaprzeczyła wdowa po Jacku Surówce. “Nie ma żadnych danych potwierdzających tę hipotezę, zatem autorzy publikacji naruszyli podstawową zasadę rzetelnego dziennikarstwa, tj. zasadę prawdy. Kłamliwe artykuły naruszają także inne zasady zapisane w Karcie Etycznej Mediów: zasadę uczciwości, szacunku i tolerancji, która nakazuje liczyć się z wrażliwością osób będących bohaterami publikacji medialnych oraz zasadę kierowania się dobrem odbiorcy” – można przeczytać w oświadczeniu, które w sobotę REM przesłała Polskiej Agencji Prasowej. Na tak ohydnie spreparowanej dezinformacji z lubością pasożytowały przez weekend największe portale, m.in. “Gazety Wyborczej”. Co ciekawe, Rada nie zamieściła komunikatu na swoich stronach internetowych. - Przecierałam oczy ze zdumienia, kiedy w sobotnie przedpołudnie zobaczyłam w PAP oświadczenie REM. Rada ma wprawdzie na swoim koncie wiele kompromitujących sytuacji, ale ta gargantuicznych rozmiarów manipulacja poraża swoim prymitywizmem. Nigdy w “Naszym Dzienniku” nie było nawet strzępu artykułu na temat pana Surówki – mówi Katarzyna Orłowska-Popławska, zastępca redaktora naczelnego. – W osłupienie wprawiła mnie pani Bajer, która w rozmowie ze mną przyznała wprost, że nie czytała takiego artykułu w “Naszym Dzienniku”, nie widziała go na oczy, ale koledzy jej powiedzieli o takowym, a tak w ogóle to przecież piszemy o katastrofie. Pytam, czy gdyby pani Bajer usłyszała na bazarze, że na stadionie Orły Zielonka wylądowało UFO, to też by napisała oświadczenie? To jest arcykompromitująca sytuacja dla całej Rady. Jestem ciekawa, jak REM teraz z niej wybrnie. Bo zaręczam, że “Nasz Dziennik” wyciągnie wszelkie przewidziane prawem konsekwencje – dodaje redaktor. Oświadczenie Rady to prostacka próba podważenia wiarygodności “Naszego Dziennika”. – W przeciwieństwie do niektórych gazet dziennikarze, którzy pracują w “ND”, nie są najemnikami, którzy napiszą wszystko, za co im się zapłaci. To młody i rzutki zespół ludzi potrafiących myśleć samodzielnie i wyciągać wnioski z tego, co widzą. Żadna z tych osób nigdy nie napisałaby czegokolwiek, co mogłoby urazić czy zakłócić powagę żałoby rodzin ofiar katastrofy pod Smoleńskiem. Zastanawiam się, dlaczego Rada nie grzmi, kiedy gazety szargają honor gen. Andrzeja Błasika czy mjr. Arkadiusza Protasiuka. Gdzie była pani Bajer, kiedy pewien poseł na P. nie potrafił uszanować cierpienia dzieci Przemysława Gosiewskiego. Uśmiechnięci “eksperci” lotniczy w studiu TVN 24 prawie codziennie z lubością roztrząsają rzeczy, o których nie mają pojęcia, sugerując, że absolwent Wydziału Cybernetyki Wojskowej Akademii Technicznej nie potrafi przeliczać stóp na metry i nie zna zasady działania wysokościomierza. Zachęcam panią Bajer do zajęcia się tymi kalumniami – mówi Orłowska-Popławska. Oświadczenie REM wprawiło też w osłupienie medioznawców. – Członkowie REM po prostu nie czytają “Naszego Dziennika” dokładnie, nawet nie za bardzo umieliby wskazać numer. Zostało to podane w sposób niezweryfikowany i niesprawdzony, tak jak dziennikarz ma za zadanie wszystko dokładnie sprawdzić, zanim opublikuje tekst, tak Rada powinna przeprowadzić analogiczną procedurę – mówi dr Hanna Karp. – REM, mówiąc krótko, dała bardzo złe świadectwo, jest nierzetelna, niedokładna, nie sprawdza wiadomości i na tym przykładzie wychodzi, jak bardzo jest powierzchowna w swoich sądach. To jest przypisanie komuś czynu niepopełnionego – dodaje. Od przewodniczącej REM można by oczekiwać większej staranności i dbałości w ferowaniu wyroków, zważywszy na fakt, że ledwie tydzień temu została laureatką nagrody TOTUS przyznaną przez fundację Dzieło Nowego Tysiąclecia. Magdalena Bajer została nagrodzona w kategorii “Osiągnięcia w dziedzinie kultury chrześcijańskiej” za, jak napisano w uzasadnieniu, “odważne i konsekwentne kształtowanie wrażliwości moralnej, niezbędnej dla dialogu kultur w rozumieniu Jana Pawła II”. Jak poinformowała nas Helena Kowalik-Ciemińska, sekretarz REM, oświadczenie zostało przyjęte większością głosów. Jednak jak się dowiadujemy, nie wszyscy członkowie Rady uczestniczyli w jego przyjęciu. Jedną z takich osób był Tomasz Bieszczad. – Nie uczestniczyłem w powstaniu tego oświadczenia, było to bardzo pospiesznie zrobione. Dla mnie to oświadczenie jest przedwczesne, bo Rada nie jest gronem fachowym do orzekania o takich sprawach, o jakiej się pisze w oświadczeniu, bo to jest sprawa dla śledczych. Jest to objaw jednostronności w niektórych posunięciach REM – mówi nam Bieszczad. Według mecenas Krystyny Kosińskiej, takie oświadczenie narusza dobre imię i wiarygodność “Naszego Dziennika”, bo fakt telefonu do rodziny nie był przedmiotem żadnego artykułu i cała okoliczność zdarzenia nie była poruszana, dlatego zarzut pod adresem dziennika jest nieprawdziwy. Rada miała wydać to oświadczenie na prośbę prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Krystyny Mokrosińskiej. Według redaktora Wojciecha Reszczyńskiego, wygląda na to, że REM nie bada faktów, tylko ocenia sytuację zgodnie z tym, jak układ środowiskowy każe jej się zachować. – REM nie wypowiadała się np. przeciwko czystkom, jakie nastąpiły w ubiegłym roku w największych mediach – podkreśla Reszczyński. Według Hanny Karp, dobrze by było, żeby na przyszłość REM była bardziej rzetelna, ponieważ to właśnie takie sądy przynoszą wiele krzywdy. Jak przypomina medioznawca, “Nasz Dziennik” od początku “konsekwentnie przedstawia sprawę tego tragicznego wydarzenia, jego szczegóły, dociera do nowych świadków, ma ciekawe wywiady”. W jej opinii, jeśli gremium, którego zadaniem jest dbałość o rzetelność i prawdę, sam narusza ten kanon, “to mamy do czynienia z bardzo przykrą sytuacją”. Jak zapewnia mecenas Kosińska, “Nasz Dziennik” ma prawo oczekiwać sprostowania od Rady Etyki Mediów, każdego z jej członków, którego nazwisko widnieje pod komunikatem, a także wszystkich gazet i portali, które dezinformowały w tej sprawie. Z racji, że naruszona została wiarygodność “Naszego Dziennika”, sprawa będzie miała swój dalszy ciąg w sądzie. Paweł Tunia
Rząd przekształca Polskę w kolonię Politycy z innych państw szybko zorientowali się, że obecnej ekipie zależy jedynie na "dobrym wizerunku wewnętrznym". Takie władze z łatwością można rozgrywać. Z Anną Fotygą, byłą minister spraw zagranicznych, rozmawia Mariusz Bober Niesamodzielność polskiej polityki zagranicznej staje się coraz bardziej widoczna. Prezes PiS powiedział nawet, że śp. prezydent Lech Kaczyński nie mógłby być "symbolem kondominium rosyjskoniemieckiego w Polsce". To recenzja polityki zagranicznej obecnego rządu? - Nie zgadzam się z polityką zagraniczną obecnego gabinetu premiera Donalda Tuska. Szczególnie zaniepokoiły mnie wypowiedzi prezydenta Bronisława Komorowskiego, który ma niewielkie doświadczenie w dziedzinie polityki zagranicznej. To jeszcze wzmacnia efekt działań, które są schematyczne i nie odpowiadają wyzwaniom stojącym przed Polską. Nie jest prawdą, że Polska i pozostałe kraje Europy Środkowo-Wschodniej są w okresie prosperity, bezpieczeństwa, zainteresowania ze strony świata, i nie muszą się o nic martwić. W dzisiejszej rzeczywistości również musimy walczyć o swoją pozycję i dobrze współpracować z krajami naszego regionu. Tymczasem obecne władze postępują tak, jakby Polska była małym, nieliczącym się krajem, który wisi u klamki wielkich i możnych tego świata. Prawdę mówiąc, zrezygnowały one ze wszystkich negocjacyjnych atutów. W polityce europejskiej nasze MSZ wpisuje się w tzw. główny nurt polityki unijnej, który nie uwzględnia najważniejszych polskich interesów. W wielu kwestiach polityka zewnętrzna Unii Europejskiej nie jest sprzeczna z naszymi priorytetami. Są jednak takie obszary, w których musimy twardo negocjować. Te obszary to: budżet Unii, finansowanie projektów dla wschodnich sąsiadów, relacje z Rosją pomijające nasze interesy itd.
Jakie konkretnie działania albo zaniechania obecnego rządu najbardziej Panią niepokoją? - Przede wszystkim dążenie do zawarcia umowy gazowej z Rosją. Dziś zwraca się uwagę, że to Komisja Europejska działa w interesie polskich obywateli, a wbrew stanowisku obecnego rządu.
Europoseł Konrad Szymański twierdzi, że rząd zmienia nasz kraj w "osła trojańskiego" Rosji w UE. Podziela Pani tę opinię? - Oczywiście.
Dlaczego? - Umowa gazowa w proponowanym pierwotnie kształcie może uniemożliwić realną dywersyfikację dostaw gazu do Polski oraz rozwój poszukiwań alternatywnych źródeł energii. Mogłaby uczynić nieopłacalnym wydobycie gazu łupkowego lub wykorzystanie energii odnawialnej. Mielibyśmy tak dużo drogiego gazu z Rosji, że nie opłacałoby się rozwijać innych źródeł energii. To nie jest rozsądne postępowanie. Na szczęście nasza zmasowana krytyka powoduje, że rząd zaczyna wykazywać większą elastyczność. Podobnie jest z postępem śledztwa w katastrofie smoleńskiej.
Gdy Pani była ministrem, priorytetem była solidarna unijna polityka energetyczna... - Nowy rząd przez kilka pierwszych miesięcy swojego urzędowania po prostu nie analizował sytuacji międzynarodowej. Zamiast tego dokonywał prostego odwrócenia polityki rządu PiS, uznając, że to wystarczy i zapewni Polsce dobrą pozycję...
Wrócili w ten sposób do polityki poklepywania nas po plecach? - Tak to wygląda. Gdy zaczęłam zastanawiać się nad przyczynami takich działań, uznałam, że to po prostu efekt braku rozeznania sytuacji, zwykła niekompetencja. Obecnie do negocjowania warunków prowadzenia śledztwa smoleńskiego bardzo przydałoby się nam kilka atutów negocjacyjnych wobec Rosji.
Jakich? - Mało kto zauważył, że jako szef MSZ zgłosiłam w imieniu Polski zastrzeżenia wobec przyjęcia Rosji do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), chociaż z oburzeniem przyjęto polskie weto wobec kontynuowania negocjacji umowy UE - Rosja. Nasze stanowisko, w którym wskazywaliśmy m.in., że Rosja nie spełnia kryteriów członkostwa w tej organizacji, zostało przyjęte ze zrozumieniem przez partnerów z innych państw. Obiekcje miał tylko ówczesny szef OECD. Tymczasem obecny rząd ostentacyjnie wycofał weto wobec przyjęcia Rosji do tej organizacji. To była jedna z pierwszych ważniejszych decyzji rządu Donalda Tuska. Warto przypomnieć, że warunki członkostwa w OECD negocjowały również m.in. Litwa, Ukraina i Estonia.
Co niepokoi Panią w działaniach prezydenta Komorowskiego na forum zewnętrznym? - Widać pewną spójność w działaniach obecnego rządu i prezydenta. Najbardziej zaniepokoiła mnie jego bierność wobec decyzji o sprzedaży Rosji francuskiego okrętu wojennego [znacznie usprawniającego zdolności bojowe rosyjskiej armii poprzez umożliwienie szybkiego przerzutu w rejon działań wojennych dużych sił militarnych - red.] klasy Mistral. Powiedziałabym wręcz, że podczas niedawnej wizyty we Francji prezydent Komorowski wystąpił z cichym poparciem dla takiej transakcji. A stanowi ona nie tyle zagrożenie dla Gruzji, ale np. dla państw bałtyckich czy Ukrainy. Zgadzam się z opinią prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który wskazuje, że Rosja odbudowuje swoją politykę neoimperialną. Polska musi umieć reagować na takie sytuacje, tymczasem ani obecny rząd, ani prezydent nie potrafią tego robić.
Odpowiadając na podobne zarzuty, minister Radosław Sikorski chwali się, że obecny rząd tworzy grupę państw-przyjaciół Mołdowy, wspiera Partnerstwo Wschodnie, włącza się w negocjacje unijno-ukraińskie. - Bardzo dobrze, że minister Sikorski składa wizyty w Mołdowie, one są potrzebne, ale nie tworzą jeszcze realnej polityki. Tworzą ją konkretne projekty, efekty wizyt. Także udział prezydenta Komorowskiego w prowadzonych na Krymie rozmowach na temat współpracy UE - Ukraina to nie jest przykład realnej polityki, ponieważ prowadzone są one od wielu lat. Najwyższy czas, aby umowa w tej sprawie wreszcie została sfinalizowana. Partnerstwo Wschodnie to dobra inicjatywa, choć według mnie, zacieśnianie relacji z krajem, który spełnia unijne standardy, jest lepszą metodą. Przecież np. Białoruś nie spełnia większości standardów i powinna być traktowana inaczej niż Ukraina. W projektach dla Białorusi większy nacisk należałoby postawić na zaangażowanie społeczeństwa obywatelskiego, a działania rządu idą w zupełnie innym kierunku. W dodatku sam minister Sikorski zabiegał, by programem tym została również objęta Rosja. To zaś nie jest zgodne z priorytetami polityki zagranicznej Polski, tak jak wskazał to w swoim artykule prezes PiS Jarosław Kaczyński - w naszych działaniach w Europie Środkowej i Wschodniej stale zderzamy się z rosyjską polityką. Poza tym Rosja, jako strategiczny partner, korzysta ze wsparcia UE z wielu tytułów, nie ma powodu do ograniczania szczupłej kiesy Partnerstwa Wschodniego. Moskwa w wielu dziedzinach ma zupełnie inne interesy niż my. Dlatego stworzenie takiego instrumentu, jak Partnerstwo Wschodnie, i wykorzystywanie go tylko na płaszczyźnie medialnej, nie leży w interesie Polski. Jedynym realnym przejawem polityki obecnego rządu wobec Ukrainy była wcześniejsza wizyta w tym kraju Radosława Sikorskiego wraz z szefem niemieckiego MSZ, aby dyktować tamtejszym władzom twarde warunki nowych relacji z UE. Moim zdaniem, największym problemem ministra Sikorskiego jest to, iż działa on chaotycznie. Tymczasem polityka zagraniczna wymaga konsekwencji. Radosław Sikorski raz postuluje akces Rosji do NATO, innym razem gromi ją za prowadzone manewry wojskowe, tyle że w momencie, gdy nie ma to już kompletnie żadnego znaczenia. Przypomnę, że jeszcze niedawno, gdy Radosław Sikorski był ministrem rządu PiS, odważył się na krytykę Gazociągu Północnego, i także tamta wypowiedź [porównująca rurociąg do paktu Ribbentrop - Mołotow - red.] wywierała presję na władze niemieckie. Dziś mówi co innego.
Rząd twierdzi, że przywraca "normalność" po okresie rządów PiS, które pogorszyły relacje z sąsiadami... - Wywodzę się z innej tradycji uprawiania polityki zagranicznej. W czasach "Solidarności", już na początku lat 80., "Solidarność" zwracała się do narodów naszego regionu z przesłaniem wolności i demokracji. Reprezentowałam wtedy organizację, która była słuchana. W ten sposób w państwie komunistycznym powstała enklawa realizująca suwerenną politykę zagraniczną. Tam właśnie nauczyłam się, że mogę przedstawiać swoje stanowisko w ważnych sprawach, zaprezentować swoje argumenty, i nikt wtedy nie próbował zmusić mnie do ich zmiany czy do milczenia. Dlatego przyznam, że zderzenie z funkcjonowaniem Rady Unii Europejskiej było dla mnie pewnym zaskoczeniem, mimo że miałam wcześniej także doświadczenie w Parlamencie Europejskim. Zrozumiałam wtedy, że musimy dopiero przyzwyczaić naszych partnerów, iż formułujemy swoje oczekiwania i przedstawiamy argumenty. I po pewnym czasie politycy innych krajów przyzwyczaili się do tego. Oczywiście wymagało to wielu konsultacji i rozmów, i my je prowadziliśmy, także z udziałem premiera Jarosława Kaczyńskiego, wbrew temu, co pisały niektóre media. Mimo to pisano i mówiono o izolacji naszego rządu, co było kompletnie nieuzasadnione. Myślę, że dziś minister Sikorski przyjmuje znacznie mniej delegacji zagranicznych niż ja, a premier Tusk ma mniej kontaktów zagranicznych niż w swoim czasie premier Kaczyński.
Zarzuca Pani obecnemu rządowi, że przyzwala na tworzenie relacji podległości w kontaktach z władzami Niemiec.
- Chodzi tu przede wszystkim o relacje na poziomie Unii Europejskiej. Niemcy konsekwentnie odbudowują swoją pozycję międzynarodową, zwracają uwagę na kwestię tożsamości i wykorzystują swoją pozycję ekonomiczną. Bardzo dobrze wiem, jak władze tego kraju potrafią forsować realizację swoich interesów na forum unijnym. Tak było również w przypadku umowy Unia - Rosja. Dlatego musieliśmy w tej sprawie prowadzić długie negocjacje. Nasza bardzo aktywna gra w tej kwestii miała wiele odsłon. Jedną z nich była próba złamania naszego weta podczas spotkania ministrów spraw zagranicznych UE. Ówczesny minister spraw zagranicznych RFN [Frank Walter Steinmeier - red.] próbował kruczkiem proceduralnym narzucić swoje zdanie. Nie przestraszyliśmy się tego. Wszystkie kraje UE twardo walczą o swoje interesy i nie widzę powodów, by Polska zachowywała się inaczej. Myślę, że gdybyśmy byli konsekwentni, już przyzwyczailibyśmy Unię do tego. Przypomnę, iż trzy lata temu Niemcy próbowały wywrzeć presję na Polskę, aby odzyskać tzw. Berlinkę. Niemcy chcieli odwrócić sytuację prawną, zarzucając Polsce, że to my zagrabiliśmy skarb niemieckiej kultury. Przecież jako szef MSZ musiałam na to zareagować, choć wielu ekspertów bało się zabrać głos w tej sprawie. Szef rządu i obecnego MSZ nie reagują na tego typu agresywną politykę. Nie zareagowali nawet na krytykę Eriki Steinbach pod adresem ministra Władysława Bartoszewskiego. Można mieć różną opinię na temat jego działalności, i ja również mam pewne zastrzeżenia, ale rząd suwerennego państwa nie może ignorować przypadków obrażania jego przedstawiciela.
A może rząd skapitulował, ponieważ boi się sprzeciwić realizacji planu budowy związku Europy i Rosji, nakreślonego przez Siergieja Karaganowa, doradcę Władimira Putina? - To nie jest wykluczone. Faktem jest natomiast, że znajdujemy się w bardzo niebezpiecznej dla Polski sytuacji. Dlatego zdecydowałam się coraz częściej zabierać głos. Uważam, że jako była minister spraw zagranicznych mam taki obowiązek. To nieprawda, iż zostałam "namaszczona" jako "bulterier PiS". Po prostu uważam, że obecna ekipa szkodzi Polsce. Ona już przyzwyczaiła inne kraje, że można grać wizerunkiem naszego państwa, a właściwie - rządu. Politycy z innych państw szybko się zorientowali, że obecnej ekipie zależy jedynie na "dobrym wizerunku wewnętrznym", a takie władze Polski z łatwością można rozgrywać. Przykładem są niedawne wizyty prezydenta Komorowskiego, zorganizowane w jednej "serii", w Brukseli, Paryżu i Berlinie. Przed odwiedzeniem każdej ze stolic wygłaszał opinie pokazujące gospodarzom, iż nie chce poruszać żadnych trudnych tematów, że zależy mu tylko na tym, aby te wizyty były ładnie pokazane w polskich mediach. I taki właśnie miały one charakter. Pytanie tylko, dokąd zmierzamy jako kraj, społeczeństwo. Wiem, że nie będzie zgody na modernizację Polski i zapewnienie jej wysokiego wzrostu gospodarczego bez prawdziwej suwerenności politycznej. Kolonie nigdy nie rozwijały się dobrze. Kolonie są po to, by je wykorzystywać.
Rząd sprowadza Polskę do pozycji kraju kolonialnego? Wobec Rosji i Niemiec? - Polityka obecnych władz prowadzi do podległości naszego kraju. I nie ma tu żadnej alternatywy, bo zarówno Niemcy, jak i Rosja chcą odgrywać ważną rolę w Europie Środkowo-Wschodniej. Obecny rząd chciał "dobrych stosunków" z Rosją za wszelką cenę. Wykonał szereg gestów pod adresem władz tego kraju. A jakie konkrety udało się osiągnąć? Może umowę o żegludze na Zalewie Wiślanym? Jej negocjowanie rozpoczęło się jeszcze za rządów PiS, a mimo podpisania tego dokumentu nie rozwiązało to problemu żeglugi na Zalewie. To realizacja decyzji o budowie przekopu przez Mierzeję podjętej przez premiera Jarosława Kaczyńskiego realnie usunęłaby blokadę swobody ruchu statków. Być może Moskwa wykona teraz jakieś gesty wobec Polski, ale wynika to z jej realnych potrzeb. Rosja cierpi na głód inwestycji i liczy, że przyciągnie zachodnie firmy. Tymczasem władze Polski ustępują Moskwie na całej linii.
Katastrofa w Smoleńsku jeszcze nasiliła ten proces? - Rosja prowadzi bardzo konsekwentną politykę zagraniczną, tzn. kieruje się swoimi interesami. Większość Rosjan, niezależnie od tego, jak to oceniamy, rozumie i wspiera realizowanie tych interesów. Dlatego nie rozumiem, co dzieje się z Polską, że nie potrafimy zdefiniować nawet naszych oczywistych interesów i tak strasznie zależy nam, aby inne kraje nas chwaliły, abyśmy mieli z nimi "dobre relacje", dlatego boimy się nawet dyskusji na temat naszych interesów. Tak, katastrofa smoleńska bardzo nasiliła ten proces. Świętej pamięci prezydent w ostatnim okresie życia przejął na siebie cały opór wobec szkodliwej dla kraju polityki. Był w tym niezwykle skuteczny... kosztem osobistego wizerunku.
Czy ktoś jeszcze liczy się z nami w twardej międzynarodowej grze? - Siłę w tej walce daje nasza własna historia. Gdy podczas debaty w Sejmie przed kilkoma laty krytykowano rząd Jarosława Kaczyńskiego, że nie chce przyjąć Karty Praw Podstawowych UE, powiedziałam, iż tego rządu nie należy pouczać w sprawach związanych z prawami człowieka, bo wywodzimy się z "Solidarności" i prawa człowieka mamy we krwi. Jeszcze raz podkreślę, że polityka rządu PiS była oparta na interesach i wartościach. Często hasła respektowania praw człowieka są wykorzystywane do pomniejszania roli jednych państw i wzmacniania znaczenia innych. Przecież bardzo rzadko obecnie podnosi się wobec Rosji problem przestrzegania praw człowieka, za to zaczęto oskarżać o ich nierespektowanie władze Gruzji, a wcześniej podobne oskarżenia wysuwano wobec Ukrainy, Azerbejdżanu, każdego kraju wyzwalającego się z rosyjskiej orbity wpływów.
Niektórzy podpowiadają, że zamiast mówić zachodnim politykom o wartościach, lepiej zachęcać ich do konkretnych projektów, które realizowałyby te zasady... - Zgadzam się z poglądem, że potrzebne są konkretne projekty. Ale to nie zastąpi wolności politycznej i pełnej suwerenności. Takie właśnie stanowisko przedstawiał śp. prezydent Lech Kaczyński, który popierał i realizował politykę konkretnych projektów w ramach współpracy z krajami Europy Środkowo-Wschodniej. Tego typu projektem, który ma również wymiar polityczny, jest organizacja przez Polskę i Ukrainę mistrzostw Europy Euro 2012. Ten konkretny projekt przybliża naszego wschodniego sąsiada do współpracy z krajami Europy Zachodniej. Za takim projektem powinny iść także gesty polityczne, np. sfinalizowanie umowy UE - Ukraina i traktowanie przez Polskę tego kraju jako ważnego partnera w polityce zagranicznej. Tymczasem minister Radosław Sikorski podejmuje inicjatywy we współpracy z szefem rosyjskiego MSZ Siergiejem Ławrowem, a nie z ministrami ukraińskimi, gruzińskimi czy z krajów bałtyckich. Politykę zagraniczną ministra Sikorskiego i Donalda Tuska obciąża także sprawa funkcjonowania Polski w strukturach UE w ramach określonych traktatem lizbońskim.
To znaczy? - Ten traktat był w ten sposób negocjowany, aby umożliwić państwom członkowskim prowadzenie równoległej, narodowej polityki zagranicznej we współpracy z innymi krajami UE. Zostało to wynegocjowane wspólnie z takimi krajami jak Wielka Brytania, Czechy i Litwa. Ale by skutecznie realizować taką politykę, nie należało zamykać części naszych placówek dyplomatycznych. Wielka Brytania nie likwidowała żadnej z nich. Gdybyśmy utrzymali te zlikwidowane placówki, nawet w krajach, w których nie mamy ważnych interesów, ale które były ważne z punktu widzenia UE, moglibyśmy mieć większy wpływ na politykę zagraniczną Unii. Jeśli wyzbywamy się wpływu na jej politykę w obszarach ważnych dla niej, czy nawet dla USA, to potem możemy już tylko prosić Unię o większe zainteresowanie np. polityką wschodnią.
USA, wycofując się z aktywnej polityki w Europie, pozwalają na rozszerzenie wpływów rosyjskich. W efekcie zamiast w programie budowy tarczy antyrakietowej Polska będzie uczestniczyć w rozbudowie systemu rakietowegoSM-3. - Ale ta decyzja będzie realizowana dopiero po zakończeniu ewentualnej drugiej kadencji prezydenta Baracka Obamy. Nie wiadomo, jakie będą wówczas możliwości budżetowe USA. Więc rezygnacja z tarczy antyrakietowej oznacza odsunięcie strategicznej współpracy z Ameryką daleko w czasie. Miejmy nadzieję, że uda nam się ponownie zacieśnić te więzi. Współpraca z USA będzie jednak realna, gdy także nasz kraj będzie prowadził aktywną politykę międzynarodową.
Nie widzi już Pani żadnych możliwości współpracy z obecnym rządem? Jeszcze niedawno wydawało się, że będzie Pani naszym reprezentantem przy ONZ. - Na prośbę prezydenta Lecha Kaczyńskiego zgodziłam się przyjąć propozycję reprezentowania Polski przy ONZ. Po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego doprecyzowującego kompetencje prezydenta i rządu w polityce zagranicznej sytuacja nieco się zmieniła. Dodatkowo przesłuchanie przed sejmową komisją pozbawiło mnie iluzji, że jest możliwa współpraca z tym rządem. Gdy zobaczyłam czekających dziennikarzy i zorientowałam się, że przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych zamierza przeprowadzać całe przesłuchanie przed kamerami, zrozumiałam, iż nie chodzi tu o prawdziwe przesłuchanie kandydata na ambasadora przy ONZ. Przecież byłam wtedy członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego, byłą minister spraw zagranicznych, i część moich opinii musiałaby mieć charakter dyskrecjonalny. Zrozumiałam wtedy, że chodziło o urządzenie czegoś w rodzaju przedstawienia medialnego. To miała być forma nacisku na mnie: jeśli przejdę na ich stronę, ustąpię, to wtedy zostanę ambasadorem. Teraz cieszę się, że nie doszło do tej współpracy, bo nie mogłabym pogodzić swoich poglądów i sumienia z polityką obecnego rządu. Moja wypowiedź, że jestem "porażona" jego polityką, została zmanipulowana. Ale rzeczywiście już wtedy nie zgadzałam się z tą polityką. Dlatego nie chciałam zostać ambasadorem na warunkach PO. Później rozpatrywano jeszcze pomysł, bym została przedstawicielem Polski przy FAO [Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa - red.], ale to nie było ze mną uzgadniane. Jednak i tak nie zgodziłabym się na objęcie tego stanowiska, ponieważ obecnie funkcję tę pełni osoba, z którą wcześniej współpracowałam. Natomiast pomysł, bym reprezentowała Polskę przy Międzynarodowej Organizacji Pracy, pochodził od śp. prezydenta Kaczyńskiego.
Jakie są w takim razie obecne Pani plany zawodowe? - Jestem w PiS i bardzo się z tego cieszę. Zajmuję się analizowaniem sytuacji międzynarodowej i polskiej polityki zagranicznej. Chciałabym kandydować w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych, ale nie wiem jeszcze, jaka będzie za rok sytuacja polityczna. Na razie widzę, że PiS umacnia swoją pozycję, gdy wytyka błędy Platformie.
Nie zamierza Pani rezygnować z działalności politycznej? - Nie. Nie boję się ataków personalnych, inwektyw ze strony przeciwników politycznych, które podnoszą się niemal zawsze, gdy tylko zabieram głos. Ja nie chcę postępować w taki sam sposób. Dlatego przedstawiam merytoryczną ocenę polityki, a nie posługuję się inwektywami.
Teraz ma Pani więcej czasu na realizację jakiejś pasji, hobby? - Niestety, nie. Szczerze mówiąc, mam właśnie mało czasu. Przez pięć dni w tygodniu jestem w Warszawie, a na sobotę i niedzielę wracam do domu w Gdańsku. Poza tym mamy poważnie chorą osobę w rodzinie, która wymaga opieki. W ten sposób wystarcza mi czasu tylko na spacery nad morzem, czytanie i słuchanie muzyki.
Była Pani pierwszą kobietą ministrem spraw zagranicznych III RP. Czy kobiecie ministrowi trudniej, czy łatwiej jest sprawować funkcję kojarzoną z twardą grą interesów? - Jeśli ktoś myśli, że można wykorzystywać damskie atuty czy modne trendy dotyczące równouprawnienia płci, to jest w błędzie... W polityce międzynarodowej jest się traktowanym po prostu jako partner, przedstawiciel innego kraju. Zwykle na poziomie unijnym podczas spotkań z szefami dyplomacji innych państw spotykałam się z trzema, czterema kobietami ministrami. Czasami było to pomocne. Pamiętam zwłaszcza negocjacje nad traktatem lizbońskim. Był taki moment, gdy prezydent uczestniczył w oddzielnej kolacji wraz z przywódcami innych krajów członkowskich, a ja brałam udział w spotkaniu na poziomie ministrów spraw zagranicznych. W pewnym momencie zorientowałam się, że prezydent Kaczyński przełamuje impas w rozmowach i wygrywa, ponieważ ministrowie spraw zagranicznych przypuścili na mnie niespotykany atak. Posunięto się nawet do personalnych wycieczek. Wtedy właśnie przyzwoicie zachował się szef szwedzkiego MSZ Carl Bildt, który kiedyś pomagał "Solidarności", a także kobiety ministrowie...
To raczej źle świadczy o ministrach... - Politycy z państw Unii nie byli na początku przyzwyczajeni, że zasiada wśród nich polski minister spraw zagranicznych, który domaga się respektowania interesów narodowych, i to w dodatku kobieta...
To akurat chyba jest całkowicie zgodne z unijnymi trendami w postaci parytetów dla kobiet. - Ale politycy unijni nie przywykli do tego, że przedstawiciel nowego kraju członkowskiego zaczyna pouczać innych, bo tak właśnie odbierali początkowo moje wystąpienia. Tymczasem ja po prostu przedstawiałam stanowisko naszego rządu. Mimo to wolę zajmować się polityką zagraniczną niż wewnętrzną, krajową. Myślę, że nie umiałabym prowadzić gier w polityce wewnętrznej. Krytykowano mnie też bardziej w Polsce niż za granicą. To taka dziwna nasza specyfika, że polska opinia publiczna woli raczej krytykować swojego przedstawiciela, który walczy o jej interesy, niż narazić się na krytykę ze strony innych państw. Dziękuję za rozmowę.
Anna Fotyga - absolwentka handlu zagranicznego na Uniwersytecie Gdańskim oraz Duńskiej Szkoły Administracji Publicznej. W ramach stażu pracowała w Departamencie Pracy w USA oraz w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju. W 1981 r. działała w sekcji zagranicznej Krajowej Komisji Porozumiewawczej NSZZ "Solidarność". Na początku lat 90. pracowała w Międzynarodowej Organizacji Pracy. W 2004 r. zdobyła z ramienia PiS mandat posła do Parlamentu Europejskiego. Pełniła funkcję szefa kancelarii śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego (2007-2008). Mężatka, ma dwoje dzieci.
Argentyński cud ekonomiczny O przyczynach, przebiegu i skutkach kryzysu argentyńskiego To było kilka lat temu, kiedy korporacyjne telewizje pokazywały straszną sytuację w Argentynie – państwie o burzliwej przeszłości, aczkolwiek do czasu wprowadzenia ekonomii globalnej nieźle dającym sobie radę. Tłumy protestujących na ulicach, żołnierze strzelający do tych tłumów. Dymy, petardy, ogień i bezrobocie, które przekroczyło 22%. Argentyna w roku 2001 znalazła się na dnie przepaści, z której, według zachodnich ekonomistów, nie było już wyjścia. Globaliści, przemysłowcy i bankierzy masowo opuszczali kraj zabierając co jeszcze tylko było można. Media dostały nakaz, aby zapomnieć o tym kraju i o jego istnieniu. Argentyna walczy i zwycięża – korporacyjne media nie mogą dopuścić byście się Państwo o tym dowiedzieli. W grudniu 2001 roku Argentyna znalazła się w dole ekonomicznym, do którego została zepchnięta przez elity i globalizm. Banki przestały wypłacać pieniądze. Ekonomii kraju nikt nie był już w stanie kontrolować. Sprawujący wcześniej władzę, prezydent Carlos Menem, przemysłowiec wybrany na swój urząd w roku 1989, obiecywał Argentyńczykom piękne kobiety i samochody Ferrari. Od kuchni zaś wyprzedawał gospodarkę państwa w obce ręce po śmiesznych cenach. Pożyczał ogromne sumy pieniędzy z Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW). Mieszkańcy Argentyny, która dzięki pożyczonym pieniądzom znalazła się w stanie bezprecedensowego rozkwitu, wiwatowali na cześć swojego prezydenta i ogłosili go geniuszem wolnego rynku. Sielanka się skończyła, gdy trzeba było zacząć zwracać pożyczone pieniądze. W roku 2001 produkt narodowy zmniejszył się aż o 11%. Kraj jednak nie otrzymał od Międzynarodowego Funduszu Walutowego żadnych dodatkowych pieniędzy, ani żadnych konkretnych rad.
Gdy lała się krew Historia Argentyny pełna jest nieudanych powstań, zrywów, protestów i wojen. Pełna jest także biedy mas i niewyobrażalnego bogactwa grupki wybranych. Pełna jest korupcji, straszliwych tortur i faszystowskich kazamatów. Jednak pod koniec lat 90. XX wieku oniemiał cały świat. To, co działo się na ulicach Argentyny było ostrzeżeniem i przepowiednią dla zwolenników globalnej ekonomii. Prywatnie dziennikarze zastanawiali się jak to możliwe, że można zniszczyć całe państwo w tak krótkim czasie. Jak to możliwe, że nikt tego nie zauważył i nie zaradził. Takie pytania krążyły w internecie i w prywatnych rozmowach. Na stronach gazet i w dziennikach telewizyjnych goniono za sensacją i bredzono coś o nieodpowiedzialności fiskalnej na skalę państwa. Winą obarczono bardzo szybko przeciętnych Argentyńczyków i nowego prezydenta Argentyny, De la Rua. W roku 1999, kiedy De la Rua został wybrany na prezydenta, a kraj znajdował się już w 3-letniej recesji, szczekaczka CNN ogłaszała, że Menem nie został wybrany dlatego, ponieważ według konstytucji nie mógł startować w wyborach po raz trzeci. Menem zapowiedział jednak, że wystartuje w wyborach w roku 2003. Menem należał do partii Peronistów, największej siły politycznej w Argentynie. Był silnie związany ze Stanami Zjednoczonymi, globalizmem i wolnym rynkiem. Nowemu prezydentowi Argentyny nie pozostawiono niemal żadnego ruchu. W dalszym ciągu władzę dzierżyli Peroniści, którzy już od samego początku atakowali swego prezydenta. De la Rua w swoich przemówieniach prosił Argentyńczyków: „Proszę Was o to byście zrozumieli jak ważna jest jedność. Chcę być prezydentem wszystkich Argentyńczyków.” Gdy nastąpił krach, Międzynarodowy Fundusz Walutowy pierwszy umył ręce. Jego eksperci twierdzili, ze Argentyna wydawała za dużo pieniędzy, pomimo że budżet państwa był znacznie mniejszy niż budżet USA podczas wielkiego kryzysu. Gdy ekonomiści wyśmiali takie tłumaczenie, prawnicy Międzynarodowego Funduszu Walutowego przystąpili do szturmu. Twierdzili, że Argentyna posiadała takie prawa rozdzielania pożyczek, do których fundusz musiał się dostosować, które uniemożliwiły normalne funkcjonowanie ekonomiczne. Oznacza to, że fundusz każe nam wierzyć, iż biedna Argentyna dyktowała mu warunki. Cały ten spektakl był nadzorowany przez elity USA. Przez ostatnich 55 lat, podczas całego istnienia Międzynarodowego Funduszu Walutowego, głos Stanów Zjednoczonych w tej organizacji był decydujący. Inne bogate kraje członkowskie z łatwością mogłyby sprzeciwić się USA w głosowaniu i wygrać. Dziwnym trafem nigdy tego nie zrobiły. Gdy jednak przyjrzymy się bliżej MFW stwierdzimy, że tak naprawdę jest to kartel pożyczkodawców zarządzany przez amerykańskie Ministerstwo Skarbu. Nie należy się więc dziwić, że rząd USA, a za nim posłusznie amerykańskie i wreszcie zachodnie media, jednogłośnie twierdziły, że Argentyna musi być posłuszna regułom narzuconym jej przez MFW.
Ekonomiczna analiza Dzisiaj wiemy już, dlaczego upadła ekonomia Argentyny – chociaż media tego nie chcą podawać. Proszę tutaj o szczególną uwagę Czytelników w Polsce. W roku 1991, Menem oparł ekonomię państwa o „wyższą” walutę, jaką był USD. Wprowadzono wymianę argentyńskiego peso na USD w stałym stosunku 1:1. Menem miał nadzieję, ze USD stanie się w ten sposób szybko walutą obiegową w Argentynie. Była to na początku niezła idea, ale wkrótce okazało się, ze wartość USD została zawyżona. Zawyżyła się także automatycznie wartość argentyńskiego peso. Zwróćmy uwagę jak funkcjonuje Euro w Polsce. W momencie, gdy inwestorzy zorientowali się, że wartość peso jest zawyżona, zaczęli się obawiać, że musi upaść. Dlatego zaczęli się domagać coraz wyższej stopy procentowej na wszystkim. Także na pożyczkach prywatnych i rządowych. To spowodowało powstanie ogromnego długu. Stopa procentowa została podwyższona o 40%. Aby utrzymać oparcie na walucie amerykańskiej, rząd Argentyny musiał w bankach posiadać odpowiednią ilość USD. W miarę pogłębiania się kryzysu rząd musiał kupować coraz więcej USD po znacznie zawyżonej cenie. Coraz więcej ludzi domagało się transakcji gotówkowych. Ten proces wepchnął Argentynę w dług wysokości 140 mld USD. W grudniu 2001 roku, rząd Argentyny obwieścił światu, że nie jest w stanie nic płacić. Argentyna została parnasem narodów. Aby utrzymać zawyżoną wartość peso, Międzynarodowy Fundusz Walutowy dał Argentynie ogromne pożyczki. Tylko jednego roku do skarbu państwa wpłynęło 40 mld USD, jako pakiet zorganizowany przez wiele pożyczających instytucji. Gwarantem, że te pożyczki się spłacą był jeden podstawowy wymóg – utrzymać zerowy deficyt. Czyli Argentyna musiała balansować na poziomie 100% budżetu. Podczas recesji niemożliwe jest utrzymanie 100% budżetu, poza tym wymaga to bardzo bolesnych operacji, jak cięcia budżetowe, które powodują wysokie bezrobocie, by w końcu doprowadzić do zamieszek ulicznych na wielką skalę. Jak ten proces wyglądał od strony zwykłego, ciężko pracującego Argentyńczyka? Na początku lat 90. namawiano Argentyńczyków do kupowania niemal wszystkiego. Prywatyzowano firmy i łączono w konglomeraty. Namawiano do budowania domów poprzez udzielanie niskoprocentowych pożyczek. Namawiano do zakładania biznesów i dawano zwalnianym ludziom pakiety wyrównawcze. Średniej klasie pokazywano luksusowe samochody i sprzedawano je na bardzo niskich przedpłatach, wysokich procentowo pożyczkach i długich terminach spłat. Media krzyczały, że przecież jest tak dobrze, że każdego na pewno będzie stać na spłatę samochodu, czy domu. Możesz to wszystko mieć już dzisiaj – spłacać będziesz później. Argentyńczycy, podobnie jak Polacy, zachłysnęli się tym dobrobytem nie wiedząc, że zastawiono na nich pułapkę. Po 40 latach biedy i wojen wreszcie to, co do tej pory oglądali na amerykańskich filmach mogli mieć w ogrodzie, czy w garażu. Wraz z zachodnim kapitałem napłynęli ludzie, których zadaniem było nadzorować jego przepływ. Uczyli Argentyńczyków na czym polega wolny rynek i globalna ekonomia (globalny dobrobyt). Wkrótce posiadali oni tak wielkie wpływy na struktury państwowe Argentyny, że państwo praktycznie utraciło niepodległość. W momencie, kiedy USD kupowano za peso w stosunku 1:1 wszystko, co wytwarzano w Argentynie a także usługi, stały się za drogie, by móc być towarem eksportowym. Całe państwo, podobnie jak Polskę i inne kraje, zaduszono. Import towarów był znacznie tańszy niż ich wytwarzanie. W ten sposób zniszczono prawie 10% dochodu narodowego. Masowe prywatyzacje na początku lat 90. XX wieku niemal całego majątku narodowego, za frakcje wartości rynkowej, już spowodowały bezrobocie na dużą skalę. Prywatyzowano głównie zakłady elektryczne, komunalne, telefoniczne itd. Globaliści mają doskonale opanowany ten proces.
Prywatyzację zaczyna się zawsze od wybranych sektorów kluczowych. Po dokonaniu takiej prywatyzacji, sektory współpracujące stają się niedostosowane (kompatybilność struktur finansowych i zarządzania). Wtedy nie ma innego wyjścia, tylko trzeba prywatyzować spiralnie do góry wszystkie sektory gospodarki. Gdy spirala prywatyzacji kręciła się do góry, spirala zwolnień szła w dół. Na dole znajdowała się coraz większa liczba osób bez pracy i w końcu bez żadnych środków do życia. W skali państwa ruch spirali do góry równoważony był przez ruch do dołu. W końcu coraz więcej ludzi przestawało robić zakupy, pieniądze przestawały się kręcić. Podatki również. Argentyńscy biedacy nie płacili podatków, bo i z czego – zamiast tego zaopatrywali się w karabiny. Gdy pieniądze przestawały się kręcić, teraz już sprywatyzowane biznesy, zwalniały coraz więcej ludzi, aby utrzymać zdolność ekonomiczną przedsiębiorstw. Te trzy wzajemnie powiązane ze sobą kryzysy (podatki, bezrobocie, zawyżona wartość waluty) spowodowały to, że rząd Argentyny zaczął błagać MFW o pomoc, lub radę. Międzynarodowy Fundusz Walutowy, po długich negocjacjach zdecydował. Argentyna jest za bardzo zadłużona. Nie możemy pomóc. Pozostawmy to państwo w stanie swobodnego spadania w otchłań. Na wielu militarnych naradach podjęto również decyzję jak odciąć Argentynę od świata zewnętrznego, gdyby przewidywane powstanie zbrojne zaczęło się przelewać przez granicę. Ta decyzja MFW spowodowała, że przewidując spadek wartości peso, Argentyńczycy ruszyli na banki, by wybrać swoje oszczędności. Banki zostały zamknięte, płace w wielu sektorach gospodarki wstrzymane. Zrozpaczony prezydent Argentyny ogłosił, że Argentyna przestaje spłacać swoje długi. Prasa przewidywała, że będą się tam działy dantejskie sceny, po czym przestała się sprawą interesować.
Argentyński cud Wydawało się, że dla Argentyny nie ma już ratunku. Szczury zaczęły opuszczać tonący okręt. Prezydent Menem wyjechał do Chile. Biznesmeni i ich międzynarodowi doradcy rozjeżdżali się do swoich krajów. Nawet drobni biznesmeni, których rodzice przyjechali do Argentyny w poszukiwaniu lepszego życia, na gwałt starali się o wizy wjazdowe do swoich rodzinnych krajów. Pozostawiano na pastwę losu całe fabryki z parkiem maszynowym – w których nie opłacało się nic produkować. Pracowników zostawiano na bruku. Pozostawiano piękne rezydencje z basenami i całe biurowce wyłożone marmurami. Ci, którzy doprowadzili do kryzysu wynosili się jak szarańcza na inne pola, które można było jeszcze objeść. Magazyn „Time” zastanawiał się: Co dalej może zrobić De La Rua? To jest pytanie za milion dolarów. Obojętne czy sam, czy w jakiejś koalicji, natychmiast potrzebuje planu, aby złagodzić kryzys. Musi pomóc ludziom napełnić brzuchy i być może odnowić wzrost gospodarczy. Problem jest taki, że aby złagodzić skutki kryzysu działające na biednych, rząd musi wydać miliony dolarów na jedzenie i podstawowe potrzeby. To spowoduje pogłębienie kryzysu finansowego. Coś musi się stać… I stało się. Argentyńczycy zawierzyli swojemu prezydentowi, który zerwał rokowania z międzynarodową finansjerą. Wojsko, policja i zwykli ludzie stanęli murem. Twierdzili, że Argentyna należy do Argentyńczyków a nie do międzynarodowej mafii finansowej. Osamotniony rząd Argentyny podjął decyzje, które wprowadziły Biały Dom i międzynarodowych bankierów w furię [I jakoś Argentyńczycy nie wystraszyli się "osamotnienia"... - admin]. Wbrew zaleceniom uwolniono wartość wymienną peso. Minister ekonomii Roberto Lavagna stwierdził: „Utrzymanie konkurencyjnych cen wymiany walutowej pomoże eksportowi i zaspokojeniu potrzeb kraju”. Zdecydowano się również zaprzestać polityki wolnego rynku, której ekonomia krajowa była więźniem. Nawiązano współpracę ekonomiczną z Brazylią i Chinami. Kapitał zaczął napływać do kraju. Bank Centralny zaczął znowu skupować USD, ale tylko tyle, ile potrzebne jest do utrzymania wzrostu ekonomicznego. Gdy Argentyna ogłosiła, że jest w stanie po trzech latach od chwili odejścia od zwyrodniałych idei globalistów, zapłacić po 30 centów za każdego dolara długu i utrzymać swój niespotykany wzrost ekonomiczny, najpierw jej nie dowierzano. Później surowo zakazano donosić o tym mediom. Nie dziwmy się, jest to bowiem namacalny dowód jak szybko ekonomie poszczególnych państw i życie ich mieszkańców może się poprawić gdy zerwą one z globalistycznymi niedorzecznościami. Brytyjski „Guardian” w grudniu 2004 roku pisał: „Trzy lata temu, w grudniu, Argentyna była w kryzysie. Ekonomia staczała się niekontrolowanie w przepaść, banki zamknęły swoje podwoje dla inwestorów, prezydenci zmieniali się co tydzień… Dzisiaj powszechne odczucia wśród ekonomistów w Buenos Aires są takie, ze państwo wygrzebało się z najgorszego. Tak, Argentyna ciągle zmaga się ze skomplikowanym procesem rekonstrukcji zadłużenia, ale ekonomia przeszła niesamowite zmiany…” Jak Feniks, ekonomia podźwignęła się z popiołów. Po spadku 11% produktu narodowego w roku 2002, w 2003 roku wzrósł on o prawie 9% i wzrośnie o następnych 8% w tym roku. Rząd ostrożnie oznajmia, że w roku 2005 wzrośnie on o 4%, ale większość ekspertów ekonomicznych wierzy, że faktyczny wzrost będzie wynosił 5%… Te założenia „wolnego rynku” były złe dla miejsc pracy. Bezrobocie osiągnęło w roku 2002 swoje apogeum i wynosiło 22%. Teraz wynosi 12%… Czy jesteście wierzący, czy nie. Niektórzy mówią o podniesieniu się Argentyny jako o cudzie, którego nie mógł przeprowadzić Rodrigo Rato, dyrektor MFW. (…) Teraz już nikt nie oszukuje. Druga rzecz, którą tają media, to fakt absolutnego zjednoczenia klasy robotników z klasą menadżerów.
Gdy siedzieli bezczynnie na ulicach Gdy fabrykanci zamykali fabryki i uciekali do innych krajów, ponieważ produkcja była nieopłacalna, pracownicy i kierownictwo traciło pracę i zasiedlało pobliskie kawiarnie i ławki. Dyskutowano głównie jak poprawić swoje życie i sytuację przeznaczonego na zatracenie kraju. Pracownicy takich opuszczonych fabryk jak Zanon, tęsknie spoglądali na bramy. W zakładach tych spędzili większość swego życia. W końcu podjęli decyzje. Weszli na tereny opuszczonych i zdewastowanych fabryk. Ustanowili rady zakładowe, uruchomili maszyny i zaczęli produkować z materiałów znajdujących się jeszcze w magazynach. Na to niemal komunistyczne zachowanie ludzi, władze i wojsko patrzyły przychylnie. Wkrótce do tokarzy, szlifierzy i magazynierów dołączyli kierownicy działów, pracownicy biur i dyrektorzy ekonomiczni. W rekordowym czasie uruchomiono sprzedaż i eksport. Nie było wyznaczonych godzin pracy. Decyzje w swoich fabrykach, ludzie podejmowali podczas krótkich narad produkcyjnych. Okazało się, że produkcja jest opłacalna i potrzebna. To, co nie opłacało się globalistom, zaczęło się opłacać zwykłym ludziom. Bez pomocy banków i karteli finansowych. Wkrótce produkcja i sprzedaż osiągnęła w niektórych fabrykach rekordowe poziomy. Ludzie dzielili się dochodami pomiędzy sobą. Nigdy jeszcze nie zarabiali takich sum pieniędzy. Zaczęli je więc wydawać. Ruszyło budownictwo i inne gałęzie przemysłu. Wszystko to stało się w tak krótkim czasie, ze Ameryka nie zdążyła nawet ogłosić Argentyny państwem komunistycznym. Utworzono Ruch Pracowników Bez Pracy (MTD). Ruch ten wkrótce posiadał możliwości prowadzenia nacisków politycznych. I to była jeszcze jedna tajemnica cudu argentyńskiego.
Szczury wracają Sytuacja Argentyny zaczęła się poprawiać. Globaliści i fabrykanci zaczęli wracać i domagać się zwrotu zagrabionych przez ludzi fabryk. Ci, którzy pozostawili trzy lata temu państwo na progu wojny domowej, teraz zaczynają się domagać, powołując się na międzynarodowe prawo. Czy coś to Polakom przypomina? [Nic. Pamięć Polaków nie sięga dalej, niż dzień wczorajszy, a i to niepewne. - admin] MTD, która powstała niemal na ulicach, jest silna. Grozi masowymi demonstracjami. Ceramiczna fabryka Zanon, pierwsza przejęta przez pracowników i doprowadzona do stanu zakładu przynoszącego profit, jak niegdyś Stocznia Gdańska dla Polaków, stała się dla Argentyńczyków symbolem nowego i lepszego. MTD uważana jest przez CIA i inne podobne organizacje, jako grupa, której udało się wytworzyć najnowocześniejsze strategie i rozwiązania jednoczenia i obrony ludzi przed kapitalizmem. Powracające szczury międzynarodowej finansjery atakują. Ponieważ Argentyna stanowi znaczne niebezpieczeństwo dla całej globalnej ekonomii, należy przypuszczać, że gdyby USA nie były zaangażowane w Iraku, już dawno amerykańscy żołnierze w imię demokracji broniliby swojej ropy pod argentyńska trawą, tudzież broniliby tam wolności swojego kraju. Nowy prezydent Argentyny, Kirchner, domaga się ekstradycji byłego prezydenta Menema, który przebywa w Chile. Menem jest poszukiwany przez władze argentyńskie za korupcję i doprowadzenie kraju do ruiny. Miał on startować w wyborach prezydenckich w roku 2007 i przyrzekał fabrykantom zwrócenie ich własności. Oczywiście dlatego cieszy się poparciem międzynarodowej finansjery i może sobie drwić z nakazów i decyzji sądów argentyńskich. W styczniu 2005 roku, międzynarodowi bankierzy zgodzili się na propozycję rządu Argentyny zapłacenia 25 centów za każdy dolar długu. Stała się rzecz niespotykana. Argentyna wypowiedziała wojnę MFW i jeszcze kilku wielkim organizacjom globalistycznym i wygrała. Argentyna nie tylko pod osłoną swojego wojska zaszantażowała globalistów, ale także odmówiła negocjacji z 700 tys. właścicieli państwowych akcji (bondów). Argentyna ma otwartą drogę by być przyjęta w poczet społeczeństwa międzynarodowego, z którego została wcześniej wyrzucona. I to na swoich warunkach, jako pełnoprawny członek sam podejmujący decyzje. Wielu bankierów i inwestorów międzynarodowych oskarża Argentynę o totalitaryzm oraz oszukanie inwestorów i pożyczkodawców. To spowodowało kłótnie w łonie wielkich finansistów, wśród nich Włochów i Amerykanów, którzy twierdzą, że gdyby nie 11 września, to rozmawialiby z Argentyńczykami inaczej. W trzy miesiące później MFW zaczął się na nowo domagać pełnej spłaty długów. Jednak Argentyna w ekonomicznym układzie z Brazylią i Chinami czuła się już na tyle silna, aby bankierom na Wall Street pokazać jak „stały dwa drzewa i jedno się złamało…” (w oryginale, prof. Clement pisał o środkowym palcu prawej ręki – red.). Argentyna zaczęła światu udowadniać, że około połowa kredytodawców już odniosła spore profity z argentyńskich długów i że to nie jest w porządku, aby domagała się następnych. To stanowisko wyeksponowały chińskie i indyjskie media. Przy okazji, Argentyna na papierze udowodniła światu, w jaki sposób próbowano ją zbankrutować i co to w praktyce oznaczało. Brytyjski „Guardian” pisze: Trzy rzeczy pracowały na korzyść Argentyny. Po pierwsze, karta Kirchnera była silna dzięki silnej ekonomii. Po drugie, zaczęła wychodzić prawda o Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Dlatego chciał doprowadzić do szybkiej ugody. Po trzecie, Wall Street wyniósł się z Argentyny tuż przed kryzysem i negocjacje prowadziły banki europejskie. Amerykańskie Ministerstwo Skarbu nie było pod naciskami, aby postępować twardo z Argentyną. Także nie chciano, aby Kirchner zbratał się z silnym populistą, prezydentem Brazylii, Lulą… W ślady Argentyny – pokazania globalistom tylnej części ciała, może iść teraz wiele zadłużonych krajów. W tym także i Polska. I tego właśnie finansjera obawia się najbardziej. Został stworzony precedens. Stosunkowo mało znaczący kraj, przyparty do muru sprzeciwił się utartym sloganom demokracji, prawa i wolnego rynku. I wygrał – przynajmniej jak na razie. Dla innych krajów zaistniała wielka szansa. Teraz, kiedy armia amerykańska uwikłana jest w Iraku, można zrzucić jarzmo. Tylko trzeba chcieć i do tego dążyć. Tak jak zrobili to mieszkańcy Argentyny niezależnie od funkcji społecznej, majątku i wykształcenia. Prof. dr Ronald Clement
http://prawdaxlxpl.wordpress.com/2009/11/12/argentynski-cud-ekonomiczny
Polityka bez Boga i konsekwencje, demokracja bez Boga Właściwie od początku przemian demokratycznych w Polsce, czyli od roku 1989, jednym z głównych punktów sporu w polskiej polityce jest kwestia zwana potocznie mianem wartości chrześcijańskich, a którą lepiej i trafniej byłoby jednak określić mianem sporu o miejsce Boga w życiu publicznym oraz o afirmowanie przez Państwo Polskie cnót chrześcijańskich. Nikt poważny, znający polską historię, nie może zanegować roli jaką Kościół katolicki odegrał dla zachowania polskości i przekazania idei niepodległej Rzeczypospolitej w trakcie rozbiorów czy w okresie komunistycznym. Jak ujął to trafnie na początku XIX wieku Patron naszej Szkoły Bogdan Jański, „w Chrystusie całe zbawienie Ojczyzny naszej” . Zdarzające się tu i ówdzie negacje dotyczą przeto raczej roli Boga i Kościoła w świecie współczesnym. Rzadko też są to negacje wprost, dążące do otwartego i pełnego wykluczenia Boga i religii z życia publicznego. Tak radykalne stanowisko uważane jest w Polsce za autentyczny ekstremizm. O wiele częstsze – i dlatego bardziej niebezpieczne – wydaje się nie tyle proste zakwestionowanie tej obecności, co jej relatywizacja, wyszukiwanie ograniczeń, wedle znanej wszystkim specjalistom od erystyki metody: tak, ale… Stanowisko takie może doprowadzić do sytuacji, gdy wszyscy będą zgadzali się na obecność Boga w życiu publicznym, ale w takiej formule, że poza pustymi deklaracjami nie będzie to za sobą pociągało jakichkolwiek skutków praktycznych. Właśnie dlatego nie lubię wspomnianego na początku terminu wartości chrześcijańskie – wartości można wypisać wszędzie na wielkich tablicach i absolutnie ich nie respektować w praktyce. Cnoty chrześcijańskie są zaś albo praktykowane, albo nie. Do terminu wartości chrześcijańskie dobrze zaś pasuje myśl Jańskiego, iż „narody nie zmieniają swoich przesądów i nałogów przez proklamacje, choćby najwymowniejsze” .Trudno abym próbował kogoś w trakcie wykładu inaugurującego rok akademicki przekonywać, że Bóg istnieje i że właśnie dlatego należy Go uszanować także w życiu publicznym. Jako politolog stwierdzić muszę, że nie takie jest zadanie dyscypliny, którą reprezentuję, gdyż problemem tym winni zająć się teologowie, duchowni lub katecheci. Wątpię także czy forma wykładu akademickiego w ogóle w tym celu się nadaje, chyba, że ograniczyłbym się do wygłoszenia mowy apologetycznej, której wartość w dziele nawracania oceniam stosunkowo nisko, szczególnie gdyby miała wyjść z ust naukowca a nie misjonarza. Jako politolog czuję się kompetentny do przeprowadzenia wykładu pod nieco innym kątem, a mianowicie zastanowienia się jakie są praktyczne polityczne i społeczne skutki tytułowych problemów: polityki bez Boga oraz demokracji bez Boga.
I. Polityka bez Boga Makiawelizm jawny i utajniony Politykę bez Boga zwyczajowo potocznie określamy mianem makiawelizmu, czyli takiej formuły działalności politycznej, która realizowana jest z całkowitą pogardą dla praw Boskich i ludzkich, zasad moralnych i etycznych, wedle znanej formuły Niccolo Machiavelliego, że nie liczą się środki, lecz cele, a więc nie powinniśmy oceniać działań politycznych wedle zastosowanych metod, lecz osiągniętych skutków. Tak pojęty makiawelizm zawsze stanowił znakomity cel dla ataków moralistów, którzy postrzegali florenckiego polityka i teoretyka polityki jako człowieka zdegenerowanego i pozbawionego wszelkich moralnych skrupułów. Również Patron naszej Szkoły – Bogdan Jański – pijąc do dziewiętnastowiecznych uczniów politycznego makiawelizmu pisał z odrazą: „Przez ojczyznę rozumieją zwykle tradycje narodowe pogańskie, chwały zwycięstw, świetności ziemskiej, mocy ziemskiej; podniecają pychę narodową i miłość zwierzęcą kraju i rasy. Chrześcijanin powinien raczej szukać w niej tradycji chrześcijańskich, wwiązujących kraj i rasę w jedność pewną chrześcijańską, w przyszłe Królestwo Boże” . Zapewne także i ja w tym miejscu mógłbym obrzucić makiawelizm kilkoma epitetami i powiedzieć, że Machiavelliego nie tyle trzeba analizować, co raczej potępiać – jak to stwierdził niedawno jeden z polskich badaczy we wstępie do książki poświęconej jego myśli politycznej . Nie uważam jednak takiego działania za nadmiernie twórcze, gdyż chyba wszystko w tym względzie zostało już dawno napisane, ponieważ dzieło florenckiego pisarza potępiane jest przecież już pół tysiąca lat. Nie zmienia to jednak faktu, że o ile wszyscy zgodnie potępiają werbalnie makiawelizm, to mimo wszystko był on, jest i pewnie będzie jeszcze wielokrotnie praktycznie stosowany. Jak zauważa bowiem późnobarokowy hiszpański pisarz Benito Feijoo, „cały świat przeklina imię Makiawela; i cały prawie świat podąża jego śladem; chociaż, aby rzec prawdę, praktyka świata nie jest zaczerpnięta z doktryny Makiawela; to doktryna Makiawela pochodzi z praktyki świata. Ten zdeprawowany człowiek uczył w swych pismach tego, co zobaczył pośród ludzi. Świat jest jaki jest, był i będzie pomimo Makiawela” Mimo to lista otwartych obrońców Machiavelliego jest przeraźliwie krótka, a na jej czele znajduje się Benito Mussolini , co raczej jeszcze bardziej pogrąża tego filozofa polityki zamiast dodawać mu splendoru.
Wydaje mi się, że nie ma tu sensu opisywać jak wygląda praktyczny makiawelizm w polityce. Wszyscy instynktownie rozumiemy to zjawisko, a doskonałym narzędziem badawczym jest tu, stojący w pokoju każdego z nas, stary dobry telewizor. Wystarczy go włączyć i kliknąć na kanał z wiadomościami lub programem w którym uczestniczą – w charakterze rozmówców lub dyskutantów – politycy. Większość z nich, a może nawet wszyscy, to mniej lub bardziej pojętni uczniowie florenckiego mistrza, uprawiający to, co Jański zwał staropolskim określeniem partyjnego „szelmostwa” . Skoro, jak już zaznaczyłem, nie widzę większego sensu aby dołączyć do wielkiego chóru pogromców makiawelizmu i po raz kolejny powtórzyć przytaczane wielokrotnie argumenty, chciałbym się skupić na problemie jego politycznych skutków, czyli tytułowej polityki bez Boga. Myślę, że skutki te można podzielić na krótko- i długofalowe.
Makiawelizm pojęty krótkofalowo Wszyscy (nieliczni) otwarci gloryfikatorzy polityki bez Boga, którą zwiemy tu mianem makiawelizmu, wskazują na jej skuteczność polityczną. Przedstawianym przez nich argumentom trudno zresztą odmówić prawdziwości. Już w swoim Księciu Machiavelli przedstawił dziesiątki takich przykładów, gdy polityczna niemoralność przyniosła wygraną, posiłkując się w swojej prezentacji materiałem historycznym ze starożytnej Grecji, Rzymu i wczesnorenesansowej polityki włoskiej i europejskiej. Jest faktem niezaprzeczalnym – nawet dla najbardziej zajadłych krytyków włoskiego filozofa polityki – że w wielu sytuacjach zachowanie amoralne przynosi więcej pożytku niż zachowanie warunkowane normami religijnymi i obyczajowymi. Nie ma wątpliwości, że każde państwo czasami woli nie dotrzymać warunków umowy międzynarodowej, niż ich dotrzymać. Są sytuacje, gdy zdrada partnerów i sojuszników przynosi korzyść; historia zna momenty, gdy nawet sojusz z poganami przeciwko chrześcijańskiemu sąsiedniemu państwu przynosi polityczne pozytywne rezultaty. Podobnie jest w wewnątrzpaństwowym życiu politycznym. Ile widzieliśmy już sejmowych głosowań, gdy nie dotrzymano umów dla partykularnej korzyści? A czyż nie widzieliśmy już wielokrotnie sytuacji, gdy ze względów politycznych posłowie głosowali za antychrześcijańskimi rozwiązaniami prawnymi tylko dlatego, że zgłosili je polityczni przeciwnicy i ich przyjęcie zostałoby zapisane na poczet ich sukcesów? Co więcej, każdy z nas czasami czyni tak w życiu prywatnym. Kto z nas nigdy nie skłamał? Czy jest ktoś, kto może z czystym sumieniem powiedzieć, że nigdy nie zrobił żadnemu swojemu bliźniemu czegoś złego tylko dlatego, że oczekiwał z tego powodu jakiejś korzyści dla siebie? „Kto z was jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem” – pouczał nas Chrystus. Nie wierzę, że istniało kiedykolwiek państwo, które nigdy nie uległo takiej pokusie. Nie wierzę także – może za wyjątkiem świętych – że chodzą po ziemi ludzie, którzy nigdy czynu takiego nie popełnili. Być może nadludzkim wysiłkiem świętym udaje się czynów takich nie popełniać, ale nie sądzę aby nie odczuwali takich pokus, aby nie rodziły się w ich głowach takie diabelskie myśli i podpowiedzi. Nie czynienie podobnych rzeczy zaprzecza wszak naturze ludzkiej, temu co Kościół katolicki nazywa mianem grzechu pierworodnego. Trwałe wyeliminowanie tego rodzaju zjawisk wymagałoby zmiany naszej natury, co wymyka się człowieczej mocy. Gdyby to było możliwe, to herezja Pelagiusza – twierdząca, że człowiek może ulepszyć się sam na tyle, że nie potrzebuje łaski do zbawienia – okazałaby się prawdziwa. Kościół twierdzenie to odrzucił i uczynił słusznie nie tylko dlatego, że zawierała błędy w interpretacji dogmatów. Wystarczy obserwować ludzi aby zauważyć, że choćbyśmy bardzo chcieli, to nie jesteśmy wyeliminować trwale i skutecznie tkwiących w nas pokus i instynktów. Wszystkie znane nam utopie polityczne, od Morusa i Münzera po Marksa i Lenina opierały się właśnie na wierze, że można zmienić naturę ludzką, czerpiąc to przekonanie z wiary, że grzech pierworodny można wyeliminować ludzkimi siłami i dokonać przemiany naszej natury . Realizacja żadnej z utopii nie uczyniła jednak ludzi lepszymi i dlatego wszystkie one poniosły porażkę. Proces wychowania, edukacji – tak religijnej, szkolnej jak i domowej – ma na celu nie całkowitą eliminację takich zachowań (co jest niemożliwe), lecz powstrzymywanie i redukcję takich zachowań, które wszyscy postrzegamy jako naganne, ale które także wszyscy robimy, od naszego praojca Adama po dzień dzisiejszy. Jako politolog, a po trosze i komentator polityczny, obserwuję podobne zachowania także pośród polityków i to prawie codziennie. Obserwacja ta skłania mnie do poglądu, że nie mając mocy całkowitego wyplenienia tytułowej polityki bez Boga, możemy co najwyżej próbować ją ograniczać. Możemy to zrobić tylko my – wszyscy, solidarnie piętnując polityków, którzy łamią Boże przykazania i zwykłe normy przyzwoitości. Pamiętajmy, że politycy łamią je tylko z jednego powodu: dla własnej korzyści politycznej. Ale ci politycy są przez nas wybierani. Jeśli my będziemy pamiętać o ich występkach i będziemy rozliczać z nich klasę polityczną przy kolejnych wyborach, to ludzie ją tworzący zaczną rachować czy rzeczywiście krótkotrwała i chwilowa korzyść polityczna jest opłacalna w porównaniu ze stratami głosów w kolejnych wyborach. Dlatego należy publikować zestawienia, który poseł jak głosował w jakiej sprawie. Który i kiedy wyłamał się spod Bożych przykazań, a który zawsze o nich pamiętał naciskając przycisk w sejmowych głosowaniach. Te zestawienia rzadko się dziś publikuje, a szkoda, gdyż ich lektura jest bardzo pouczająca i pokazuje jak często medialny wizerunek polityka nijak się ma do jego głosowań sejmowych. Póki opinia publiczna nie będzie uważnie patrzeć na głosowania swoich mandatariuszy, póty ich lekceważenie podstawowych praw Bożych i naturalnych będzie im uchodziło praktycznie bezkarnie. Reasumując muszę stwierdzić, że niestety, jak historia długa i szeroka polityka bez Boga zwykle przynosiła doraźne korzyści państwom, partiom i poszczególnym politykom. Obawiam się, że jest to tendencja stała i nie wiele w tej dziedzinie można zmienić przy użyciu ludzkich środków. Mimo to uważam, że polityczny makiawelizm stanowi korzyść doraźną i krótkotrwałą, a więc jednak tylko pozorną. Widać to wyraźnie, gdy przechodzimy do omawiania długofalowych skutków takiej polityki.
Makiawelizm pojęty długofalowo Z problemem długofalowych skutków makiawelizmu politycznego pierwszy raz zetknąłem się dosyć przypadkowo, zajmując się myślicielami politycznymi hiszpańskiej Kontrreformacji , którzy stosunkowo często i dużo na temat ten rozprawiali. Przyznam, że lektura ich tekstów była dla mnie sporym zaskoczeniem, gdyż po filozofach politycznych katolickiej Kontrreformacji spodziewałem się przede wszystkim potępienia makiawelizmu z pozycji moralnych, by nie rzec moralizatorskich. Takie argumenty też tam wprawdzie padały, ale bynajmniej nie należały do dominujących. Refleksja wspomnianych autorów szła w zupełnie innym kierunku: polityka bez Boga, przynosząc krótkotrwałe i bardzo wymierne korzyści, długofalowo przyczynia się do kompletnej destrukcji aksjologicznego wymiaru wspólnoty politycznej, a w efekcie do upadku państwa jako takiego. Część z podnoszonych przez hiszpańskich kontrreformatorów argumentów ma dziś już charakter wybitnie historyczny, ponieważ ich główne rozumowanie wyglądało następująco: jeśli fundamentem legitymizacji władzy katolickiego Króla Hiszpanii jest twierdzenie, że władza monarsza pochodzi od Boga, to uprawianie przez tegoż monarchę polityki odartej z moralności przykazanej przez Boga oznacza, że władca sam dokonuje autodestrukcji idei na której opiera się uprawomocnienie jego władzy. Cóż to bowiem za władca katolicki, o którym wszyscy wiedzą, że jest w permanentnym konflikcie z Bogiem i Jego Dekalogiem? Nawiasem mówiąc, identyczną legitymizację swojej władzy stosowała monarchia francuska – Król Francji nosił wszak tytuł monarchy „arcychrześcijańskiego” (très chrietien). I dosyć powszechnie się dziś uważa, że bezustanne powoływanie się na rację stanu, dla uzasadnienia niemoralnych poczynań politycznych w XVII wieku, spowodowało całkowitą erozję religijnej legitymizacji władzy, a w efekcie wzbudziło laicko pojętą myśl polityczną Oświecenia, a w rezultacie końcowym, Rewolucję Francuską, śmierć Ludwika XVI i zniesienie monarchii jako takiej. Nie oznacza to jednak wcale, że główna myśl hiszpańskich kontrreformatorów zdezaktualizowała się zupełnie, o czym świadczy wielka praca na temat racji stanu, czyli relacji racji politycznych do racji moralnych, napisana na początku lat 20-tych XX wieku przez niemieckiego badacza polityki Friedricha Meineckego (Die Idee der Staatsräson in der neueren Geschichte, 1924). Nie będę tu omawiał całej książki Meineckego i ograniczę się do jej głównej tezy. Otóż, ten wybitny badacz, po przeanalizowaniu pism wszystkich znaczących obrońców i krytyków autora Księcia doszedł do wniosku, że każda wspólnota polityczna opiera się na dwóch filarach, które określa on umownym mianem ethos oraz kratos . Pod tym drugim pojęciem niemiecki naukowiec rozumie czynnik władzy i decyzji politycznej, dzięki któremu państwo jest rządzone i kierowane, tak w sprawach wewnętrznych, jak i w polityce międzynarodowej. Innymi słowy, kratos to polityka. Nie ma – mówi Meinecke – państwa w którym nie byłoby polityki i trudno się z tą tezą nie zgodzić, o ile tylko nie będziemy pod tym terminem rozumieć permanentnego konfliktu pomiędzy partiami politycznymi, lecz choćby podejmowanie decyzji przez organy władzy. Dla naszego analizowanego tutaj problemu zdecydowanie ważniejszy jest element zwany przez niemieckiego badacza mianem ethos, pod którym rozumie on idee polityczne, religijne, moralne i cywilizacyjne konstytuujące daną wspólnotę. Ludzie żyją w jakimś państwie i chcą w nim żyć, rozmnażać się, budować je i wzmacniać tylko wtedy, jeśli czują się z nim związani. Dzieje się tak zaś tylko wtedy, gdy ich wizja świata pokrywa się z tą wizją, którą uznaje i uskutecznia państwo w którym egzystują. Jeśli pomiędzy ideą przyświecającą państwu i ideami przyświecającymi jego obywatelom pojawia się znacząca rozbieżność, to obywatele ci przestają się z tym państwem utożsamiać, staje się ono dla nich obce, a wręcz wrogie. Można to zilustrować wieloma historycznymi przykładami i wcale nie trzeba ich daleko szukać. Po dziś dzień trwa w Polsce debata czy Polska Rzeczpospolita Ludowa była, czy też nie była, Państwem Polskim? Myślę, że każdy z nas ma jakąś opinię w tej kwestii i gdybyśmy zaczęli o tym rozmawiać, to zapewne zobaczylibyśmy cały wachlarz poglądów w tej sprawie. Dla naszego tematu nie musimy się nimi tu zajmować. Ale już sam fakt, że w ogóle trwa debata na temat tego czy jedyna istniejąca empirycznie przez pół stulecia forma państwowości polskiej rzeczywiście była Państwem Polskim jest wielce symptomatyczny. Debata ta świadczy o tym, że wahamy się nad tą kwestią. Dlaczego polskość PRL jest tak kontrowersyjna? Dlatego, że obowiązująca w tym państwie totalitarna, ateistyczna, internacjonalistyczna i komunistyczna ideologia stała w tak jaskrawej sprzeczności z wizją świata zamieszkujących ten twór obywateli, że mamy spore problemy aby samoidentyfikować się z PRL i bez wahania stwierdzić, że to państwo było nasze. W kategoriach Meineckego można powiedzieć, że komunistyczny ethos PRL stał na antypodach tradycyjno-chrześcijańskiego ethosu narodu państwo to zamieszkującego. To właśnie stąd także wywodzi się dyskusja na temat tego, czy Kukliński był zdrajcą czy też bohaterem? Jeśli bowiem mamy poważne wątpliwości czy PRL był naszym państwem, to czy to, że ktoś to państwo zdradził (a to jest fakt bezsporny w tym przypadku), czyni z niego zdrajcę naszego narodu (wszak PRL to nasze państwo), czy też czyni z niego bohatera, ponieważ PRL stanowiła okupacyjną i narzuconą nam formę polityczną? Przykład ten pokazuje, że jeśli państwo nie posiada w naszych oczach legitymizacji, to mamy tak poważne wahania czy należy mu się nasza lojalność, że wiele kłopotu sprawia nam odpowiedź na pytanie, czy jeśli ktoś je zdradza, to jest, dla nas, bohaterem czy zdrajcą?
Mówiąc w języku bardziej naukowym, politologicznym jeśli polityka państwa (kratos) rozmija się z wyznawanym przez jego obywateli ethos, to dochodzi do zjawiska zaniku legitymizacji władzy. Czym jest legitymizacja (uprawomocnienie)? Mimo że w naukach społecznych przyjęły się rozmaite definicje i klasyfikacje, to przecież wszystko ostatecznie sprowadza się do kwestii naszego subiektywnego poczucia , że utożsamiamy się (lub utożsamienia tego nam brak) z władzą, uważamy stanowione przez nią prawo za godne wykonywania, gdyż wydane przez autorytet, który szanujemy. Jeśli uważamy, że panujący nad nami porządek polityczny jest nam obcy światopoglądowo, odwołuje się do dziwnych dla nas idei religijnych, moralnych, politycznych i cywilizacyjnych, to nasze poczucie, że rzeczywiście jest to nasza władza zanika. Jeśli zjawiska takie przekroczą próg świadomości nielicznych jednostek i staną się dominujące w danym społeczeństwie, to władza traci swoje uprawomocnienie, a jej działania zaczynają rozmijać się z dążeniami poddanych jej obywateli. Władza taka zaczyna być postrzegana jako obca (w znaczeniu kulturowym). Jeśli próbuje się jeszcze utrzymać przy władzy siłą, to mamy do czynienia z tyranią, której całe uprawomocnienie opiera się na aparacie represyjnym. Właśnie dlatego przywoływany wcześniej Friedrich Meinecke głosi, że „prawdziwy dobrobyt państwa jest zabezpieczany nie tylko przez siłę, lecz także przez etykę i sprawiedliwość” . Meinecke wskazuje, że wbrew temu co głosiła szkoła makiawelistyczna, naszej refleksji nad polityką nie wolno ograniczyć do badania technicznych aspektów decyzji politycznej i odarcia jej z rozważań czy jest ona zgodna z przyjętą w danej kulturze moralnością. Polityk, rozważając co przynosi zysk polityczny, a co stratę, winien także zastanowić się poważnie nad długofalowym wpływem decyzji politycznej na całokształt państwa i wyobrażenia zamieszkujących je obywateli czym jest państwo sprawiedliwe, jak powinno wyglądać nasze państwo. Decyzja polityczna o charakterze niemoralnym – które może nawet być skuteczna i dająca państwu szybko wymierne korzyści – w perspektywie długofalowej może być dla niego niezwykle szkodliwa, jeśli wstrząsa gmachem norm społecznych o moralnych fundamentach polityki. Jeśli bowiem polityk może zachowywać się niemoralnie względem innego polityka, to czy nie rodzi się w nas utajone pytanie, czy nie może identycznie zachować się także wobec nas? Jeśli znamy złodzieja, który okrada naszych sąsiadów, to czy boimy się, że któregoś dnia okradnie i nas? Makiawelim, nawet jeśli jest skuteczny, koniec końców powoduje pojawienie się nieufności obywateli do własnego państwa, postrzeganego jako zwyrodniałe i cyniczne, a to zrywa więzi lojalności i poczucie obowiązku. Rozumna polityka wcale nie polega więc na dominacji kratos nad ethos, lecz na zrozumieniu służebnej funkcji kratos wobec ethos. Władza i polityka nie istnieją zawieszone w aksjologicznej próżni, lecz są po to, aby bronić wspólnotę polityczną ukonstytuowaną wedle pewnych wartości. Rozumiał to znakomicie Bogdan Jański, głosząc jedność interesu patriotycznego (narodowego) i etycznego (katolickiego) i możemy to zilustrować kilkoma cytatami z jego pism: „Religia, i religia tylko ustanowić może i porządek społeczny, i wolność i zabezpieczyć wszystkie prawa posiadania, i interesa aktualne” . I inny cytat: „Utrzymywać i umacniać wiarę świętą ojców naszych – jedyną zasadą patriotyzmu i wolności, jedyną rękojmią naszej przyszłej niepodległości” . Innymi słowy, Bogdan Jański jest tym myślicielem, który uczy, że krathos nie może istnieć bez ethos. Będziemy się starali przez następne lata wpoić tę zasadę wszystkim Studentom, którzy dziś zaczynają naukę w naszej Szkole. Bowiem na tym polega mądra polityka. Na czym polega więc mądra polityka? W ujęciu krótkofalowym, skuteczne jest to co przynosi państwu, partii czy danemu politykowi korzyść, bez względu czy jest to zgodne z prawem moralnym i Bożym prawodawstwem, ale w ujęciu długofalowym, mądrą polityką jest akceptacja tego, że czasami trzeba pogodzić się z utratą krótkotrwałych korzyści dla uzyskania większych zysków o charakterze długofalowym. W końcu to te ostatnie konstytuują pomyślność narodów. Każda decyzja polityczna, która gwałci prawo Boże i moralne, osłabia legitymizację władzy i samego państwa, a tym samym czyni wspólnotę polityczną słabszą. Jeszcze w XIX wieku wielki hiszpański katolicki pisarz polityczny Juan Donoso Cortès zauważył, że istnieją dwa „wędzidła” na naturę ludzką skażoną przez grzech pierworodny, a więc zdolną do czynienia zła. Są to religia i władza. Religia powstrzymuje nasze złe skłonności blokując je siłą wyrzutów sumienia, czyli bez fizycznego przymusu; władza potrzebna jest wtedy, gdy brak wyrzutów sumienia i zło można powstrzymać tylko siłą. Aby człowiek nie czynił źle potrzebuje ku temu przeszkody. Jeśli nasza wiara i przywiązanie do zasad moralnych są silne, to przysłowiowa karząca ręka władzy nie jest nam potrzebna, abyśmy postępowali słusznie. Dlatego pośród pierwszych chrześcijan instytucje polityczne były niedorozwinięte, gdyż były prawie zbędne. Jednak laicyzujące się narody nowożytne zaczęły tracić wiarę w Boga, a co za tym idzie, pewność Bożych przykazać i norm moralnych. Skoro osłabł ich ethos, to o porządek musiał zadbać kratos. Dlatego wraz z postępami laicyzacji pojawiła się także, niczym towarzyszący jej cień, absolutna władza królewska . Gdyby więc któregoś dnia – możemy pokusić się o kontynuację rozumowania Donosa – religia zupełnie wyparowała z europejskich społeczeństw, to musiałaby tu panować wszechwładna i zmilitaryzowana władza, która przemocą i terrorem zmusiłaby poddanych jej ludzi do posłuszeństwa i przestrzegania stanowionego przez siebie prawa. Gdy Donoso pisał te słowa – a był to rok 1849, czyli apogeum Wiosny Ludów – spotkały się one z aplauzem wyłącznie w środowiskach broniących monarchii i tradycyjnego porządku. Dla zwolenników rewolucji nic nie znaczyły, gdyż w zniesieniu starych instytucji politycznych i społecznych, a także w zagładzie Kościoła katolickiego widzieli przedsionek nowego i lepszego świata. Miał to być świat stworzony samodzielnie przez człowieka, wedle wskazań jego rozumu (ideologia), tak co do instytucji politycznych i prawnych, jak i wedle nowych wskazać etycznych, niezależnych od chrześcijaństwa.
Liberalizm polityczny, gospodarczy i kulturowy, dominujący w II połowie XIX wieku w Europie, stanowił ucieleśnienie tych rewolucyjnych idei. Liberalizm był niczym innym, jak tylko zniesieniem wszystkich wędzideł nakładanych wcześniej na naturę ludzką, o których pisał przywoływany wcześniej Donoso Cortès. Oznaczał osłabienie władzy i laicyzację, tak polityki, jak i stosunków społecznych. To także okres gwałtownej laicyzacji świadomości przeciętnego Europejczyka. Wydawał się więc stanowić zaprzeczenie twierdzenia Donosa, że natura ludzka potrzebuje wędzideł w postaci religii lub władzy. Liberalizm próbował dowieść, że człowiek nie jest skażony grzechem, lecz rodzi się z naturalnymi inklinacjami ku dobru. Dlatego nie jest mu potrzebna ani władza polityczna, ani władza Boga. Liberałowie ukształtowali porządek oparty na tych wskazaniach w II połowie XIX wieku. Wiek XX wykazał naiwność tej liberalnej wiary w samodzielność twórczą człowieka bez Boga. Pozbawiony kontroli suwerenów i własnego chrześcijańskiego sumienia człowiek postanowił przeobrazić świat, gwałcąc nie tylko prawa Boga, lecz także i natury ludzkiej, niszcząc normy moralne, uderzając w rodzinę, własność, wszelką naturalną hierarchię. Narzędziem odnowienia świata miała być rewolucja. Zjawisko to znakomicie opisał Ojciec Święty Benedykt XVI w swojej encyklice Spe salvi, pisząc o nowożytnym projekcie politycznym jako o wierze w „wyłonienie się zupełnie nowego świata, królestwa człowieka” , gdzie dzięki racjonalizmowi i postępowi technicznemu zostanie wybudowany nowy świat ludzkiej wolności – świat bez Boga, a więc uniwersum bez ograniczeń dla ludzkiej pomysłowości i konstruktywizmu. Uwieńczeniem tej wiary w nową ludzkość i nowego człowieka był marksizm-leninizm, który zrywał wszystkie mosty ze światem tradycyjnym, z religią, ze wszystkimi dotychczasowymi stosunkami. Człowiek postawił się w roki kreatora całej rzeczywistości. Tak jak Bóg stworzył w Biblii niebo i ziemię, człowieka i wszystkie zwierzęta, tak teraz człowiek miał na nowo nadać prawa natury otaczającej go rzeczywistości i zbudować ją zupełnie od nowa. Wyemancypowany od religii i tradycji człowiek miał ustanowić „Nowe Jeruzalem” pisze Ojciec Święty . Dziś wszyscy wiemy jak skończyło się to marzenie o powtórnej kreacji świata: totalitaryzmem komunistycznym. Odpowiedzią na zagrożenie przez masowe mordy dokonywane przez bolszewików był – ze strony społeczeństw mieszczańskich środkowej Europy – faszyzm i niemiecki narodowy socjalizm. W imię tak komunizmu, jak i faszyzmu, wymordowano dziesiątki milionów ludzi, zwykle zupełnie niewinnych, oskarżonych o potencjalnie wrogi stosunek do panującej klasy (komunizm) lub rasy (nazizm). Liberalizm był uchylonymi przez zachodnie społeczeństwa drzwiami, przez które wdarła się polityka bez Boga, ideologie, które wierząc w optymistyczną wizję natury ludzkiej, w bezgrzeszność człowieka i doskonałość jego rozumu, postanowiły zignorować Boże przykazania religijne i moralne. Koncepcja ta stworzyła klimat kontestacji całego tradycyjnego porządku, oderwania natury świata od woli Stwórcy, przyczyniając się do narodzin ideologii nauczającej o potrzebie permanentnej rewolucji i przemysłowego mordowania istot ludzkich, które nie pasowały do projektowanych wizji lepszych rzeczywistości. Nie twierdzę bynajmniej, że liberalizmowi przyświecały takie cele. Wprost przeciwnie, głosił on tzw. ideały humanistyczne, czyli szlachetne idee o lepszych ludziach i lepszym świecie. Ale liberałowie wierzyli, że świat można ulepszyć bez Boga, siłą samego tylko człowieka. W ten sposób, negując grzech pierworodny, stworzyli fundament do marzeń o świecie bez zła, wyzysku i niesprawiedliwości. I świat taki zaprojektowali myśliciele komunistyczni, a ich uczniowie próbowali go wcielić w życie. Ten świat stworzony bez Boga nie okazał się jednak światem lepszym. Świat stworzony samodzielnie przez człowieka okazał się rzeczywistością totalitarną. Nie mam przeto wątpliwości, że totalitaryzm stanowi uwieńczenie tytułowej polityki bez Boga. Po 1989 roku ponownie wróciliśmy do idei liberalizmu. Powszechnie się dziś wierzy, że odpowiedzi na wszelkie problemy należy poszukiwać w kwestiach społecznych czy gospodarczych. Mówi się nam dziś częstokroć, że wszystkie problemy można rozwiązać walcząc z tzw. wykluczeniem społecznym, poszerzając demokratyzację czy zwiększając odsetek skolaryzacji, czy też przerzucając procent narodowego PKB z jednej dziedziny w inną, z kont jednej grupy społecznej na konta innej (dotychczas upośledzonej). Model ten nie jest nowy. Po rozpadzie totalitaryzmów dwudziestowiecznych ponownie wróciliśmy do idei wieku XIX, nieco zmodernizowanych, nieco ulepszonych i zmodyfikowanych. Jest to jednak ta sama konstrukcja, gdzie wierzy się, że czyniona samodzielnie przez człowieka polityka jest zdolna rozwiązać wszystkie problemy. Ale klimat intelektualny jest już inny. Liberałowie XIX wieku mieli wielkie ideały i autentycznie wierzyli, że człowiek sam – bez Boga, Kościoła i religii – może wybudować lepszy świat. Dziś w lepszy świat chyba już nikt nie wierzy. Po doświadczeniach XX wieku jesteśmy zmęczeni wizjami nowych i lepszych światów, jak ognia boimy się ich. To nie jest liberalizm optymizmu, ale – jak określił to jeden z publicystów – „liberalizm zmęczenia”. Największym problemem liberalizmu i liberalnej demokracji wydaje się brak stabilności aksjologicznej, czyli zakorzenienia jej porządku politycznego, społecznego i kulturowego w świecie niepodważalnych i stabilnych wartości. Stąd próby rozwiązania wszystkich kwestii przez reformy społeczne i gospodarcze. Na polu moralnym bowiem projekt nowożytny poniósł całkowitą klęskę. Rozum ludzki miał stworzyć – w miejsce chrześcijańskiej – nową świecką moralność. Stworzył ich nie jedną, lecz wiele. Tam zaś gdzie jest wiele koncepcji moralnych, gdzie żadnej nie uważa się za bezwzględnie obowiązującą, tam panuje relatywizm co do wszelkich norm moralnych i etycznych i nie wiadomo gdzie jest prawda, a nawet podważa się w wątpliwość samo jej istnienie .Trwały fundament aksjologiczny polityka, także polityka demokratyczna, może znaleźć wyłącznie w Bogu i nauce Kościoła. Stoimy dziś przed alternatywą: albo uznamy naukę Kościoła w dziedzinie wartości, albo skazani jesteśmy na relatywizm i subiektywizm. Tertium non datur. Tylko „w Bogu, w Chrystusie, w Kościele katolickim jest prawda“ – pisze Bogdan Jański dostrzegając spory ideowe i zagubienie mas ludzkich w świecie pierwszej połowy XIX wieku. Dziś tym bardziej trzeba te słowa przypominać! Dziś bowiem żyjemy w świecie liberalizmu zmęczenia po doświadczeniu plagi w postaci najazdu naszego świata przez szalone ideologie totalitarne. Jednak za kilkadziesiąt lat odejdą pokolenia, które pamiętały totalitaryzm. Być może, że wtedy pojawią się fałszywi prorocy, ludzie, którzy spróbują odrodzić marzenie o lepszym świecie i lepszym człowieku i zaproponują naszym dzieciom i wnukom nowe społeczne i polityczne eksperymenty. Jeśli wtedy nasi potomkowie nie będą zakorzenieni w stabilnym systemie aksjologicznym – który dać im może tylko chrześcijaństwo – to nie mamy pewności, czy kolejny raz kilkadziesiąt milionów ludzi nie będzie musiało umrzeć męczeńską śmiercią. Nauki o polityce, których jestem przedstawicielem, nie zajmują się dowodzeniem istnienia Boga. Jak już wspomniałem, to zadanie dla teologów, duchownych i katechetów. Dyscyplina naukowa, którą się zajmuję, umie jednak dowieść czegoś bardzo istotnego dla życia społecznego – i chciałbym aby to zostało zapamiętane z mojego wystąpienia – polityka bez Boga ma bardzo niebezpieczną tendencję do wyradzania się z idealistycznej i humanistycznej chęci poprawiania świata zastanego w autentyczną tyranię, czyli politykę przeciwko człowiekowi.
II. Demokracja bez Boga Forma a typ państwa chrześcijańskiego Osoby zajmujące się naukami o polityce zawsze, już od zamierzchłych czasów, miały skłonność do tworzenia typologii państw. Nie jest to dziwne, gdyż państwo jest centralną kategorią tej dziedziny wiedzy, a od czasów Arystotelesa wszelka działalność naukowa i poznawcza opiera się na tworzeniu kategorii ułatwiających szufladkowanie badanych zjawisk w celu tworzenia pewnych modeli idealnych, ułatwiających gromadzenie wiedzy i rozumienie zjawisk. Dlatego Platon dzielił państwa na timokracje, arystokracje, tyranie i demokracje; Arystoteles na monarchie, arystokracje, polituje, tyranie, oligarchie i demokracje; Monteskiusz na despotie, monarchie i republiki. Biorąc pod uwagę rozmaitość ustrojów i sposobów zbiorowego współżycia ludzi, mało jest takich elementów, które możemy uznać za cechujące wszystkie znane nam na świecie państwa, tak współczesne, jak i historyczne. Cechy wspólne dla wszelkich bytów państwowych wyraża chyba tylko maksymalnie skrócona definicja państwa Georga Jellinka, mówiąca, że na państwo składa się ludność, terytorium i władza. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić państwo, które nie miałoby ani jednego metra kwadratowego powierzchni, nie miałoby ani jednego poddanego czy obywatela i gdzie nikt by nie rządził. Wszystkie pozostałe cechy państw mają charakter historyczny i zależą od czasu i miejsca. Te cechy zmienne możemy podzielić na dwa rodzaje: formy państw (ustroje) i typy państw. Jeśli chodzi o ustroje, to współcześnie przeważa podział na monarchie i republiki. Pośród monarchii wyróżniamy: absolutne, konstytucyjne i parlamentarne. Pośród republik wyróżniamy z kolei prezydenckie, półprezydenckie i parlamentarno-gabinetowe. Dla interesującego nas problemu obecności Boga w życiu publicznym i praktykowania cnót chrześcijańskich ustrój polityczny, czy też forma ustanawiania głowy państwa, nie posiada większego znaczenia. Chrześcijańska może być i monarchia absolutna (np. Ludwika XIV), ale znamy i wzorcowe chrześcijańskie republiki (np. Ekwador w epoce Garcii Moreno) . Jeśli król-absolutysta jest chrześcijaninem, to i jego państwo jest chrześcijańskie. Jeśli jego następca porzuca chrześcijaństwo, to i państwo przestaje być chrześcijańskie. Ale dokładnie to samo jest z republiką, także demokratyczną: jeśli większość wybierze do władzy ludzi i partie o chrześcijańskim obliczu, to będą oni budować demokrację chrześcijańską; jeśli w kolejnych wyborach większość wyniesie do władzy partię wojujących ateistów, to partia ta dokona takich zmian prawnych, że państwo będzie wprost i jawnie łamać Boże przykazania. Historia zna zarówno bezbożnych królów, jak i bezbożne narody. Zwykle zresztą w praktycznym życiu politycznym nic nie jest ani czarne, ani białe i większość państw zamieszkałych przez chrześcijan jest chrześcijańska częściowo, dążąc do modelu idealnego, za który możemy uznać z jednej strony państwo chrześcijańskie, a z drugiej państwo ateistyczne. Myślę, że moglibyśmy tu dowolnie długo mnożyć przykłady chrześcijańskich i niechrześcijańskich monarchii czy republik, aby dowieść, że ustrój polityczny nie determinuje obecności Boga w życiu publicznym, ani zakresu cnót uznawanych i praktykowanych przez obywateli. Nie jest więc niczym dziwnym, że nauka Kościoła katolickiego nigdy nie upierała się przy żadnym konkretnym ustroju jako koniecznym z punktu widzenia postulatów katolickich . Jeśli Ojciec Święty Pius IX jeszcze w latach sześćdziesiątych XIX wieku bronił monarchii, to dlatego, że uważał ją za uznaną i tradycyjną pośród chrześcijan formę władzy, jeszcze nie umiejąc sobie wyobrazić chrześcijańskiej republiki (ta ostatnia kojarzyła mu się z jakobinami) . Obraz tej ostatniej nakreśliły dopiero encykliki jego następcy na Stolicy Piotrowej, a mianowicie Leona XIII. Z kolei, jeśli w sto lat później Sobór Watykański II opowiedział się za demokratyczną republiką, to nie dlatego, że uznał ją za formę bardziej doskonałą – z punktu widzenia chrześcijaństwa – niż inne formy ustrojowe, lecz dlatego, że jest to forma ustrojowa dominująca we współczesnym świecie i stanowiąca zaprzeczenie wybitnie niechrześcijańskich form totalitarnych . W czasie obrad Soboru jedyną realną alternatywą dla demokracji był przecież sowiecki komunizm. Interesujący nas problem demokracji bez Boga nie dotyczy więc – mimo że pojawia się tu termin demokracja – ustroju państwa, lecz tego, co politologia określa mianem typu państwa, a więc nie jego cech zewnętrznych, lecz jego zawartości, cech wewnętrznych, które nie są opisane w konstytucjach, lecz wynikają z istniejącego stanu normowanego przez ustawy: relacji pomiędzy władzą a obywatelem, stosunków społecznych, panującej tu oficjalnej doktryny (ideologii) . Zauważmy od razu, że wbrew pozorom to nie ustrój, czyli forma państwa, lecz właśnie typ państwa ma dla naszego codziennego życia o wiele większe znaczenie niźli ustrój. Gdyby nagle w Polsce republika parlamentarna przekształciła się w monarchię parlamentarną, to w naszym codziennym życiu nic nie uległoby zmianie, poza tym, że nie chodzilibyśmy co 5 lat na wybory prezydenckie; gdyby przekształciła się w monarchię absolutną, to nie chodzilibyśmy także co 4 lata na wybory parlamentarne. Gdyby nastała republika parlamentarna to prezydenta wybierałby Sejm, a nie wynosiłoby go do władzy głosowanie powszechne. Czy jednak spowodowałoby to zasadniczą zmianę naszego sposobu życiu, tego co jemy, co oglądamy i czytamy, wykonywanej pracy zawodowej czy struktury dochodów? Bardzo wątpliwe. Ktoś kto nie ogląda dziennika telewizyjnego i nie czyta gazet mógłby się nawet nie zorientować, że doszło do zmiany ustroju. Zupełnie inaczej byłoby gdyby zmienił się typ państwa. Gdyby Polska z kraju liberalnego przekształciła się w totalitarny, to wszyscy natychmiast byśmy to odczuli, gdyż bylibyśmy kontrolowani przez tajną policję, niepoprawnie myślący trafialiby – bez wyroku sądowego – do obozów koncentracyjnych, a telewizja przekształciłaby się w wielką tubę propagandową rządzącej monopartii. Pierwszą ofiarą totalitaryzmu byłaby Szkoła Wyższa im. B. Jańskiego, gdyż kraje totalitarne nie dopuszczają istnienia niezależnego od władzy szkolnictwa. Duże zmiany odczulibyśmy także gdyby typ państwa zmieniono nam np. z kapitalistycznego na socjalistyczny, czy też gdyby współczesne państwo laickie przekształciło się w państwo katolickie. Obecność Boga w życiu publicznym i afirmacja przez państwo cnót chrześcijańskich wiąże się więc z typem państwa, a nie z jego formą, czyli ustrojem. Jest wielkim uproszeniem i w sumie nieprawdą twierdzić, że czy to demokratyczna republika, czy to jakaś forma monarchii z natury mają predylekcję do chrześcijaństwa lub są jej pozbawione. Tego typu twierdzenia wyprowadza się wprawdzie z rozmaitych autentycznych historycznych doświadczeń, ale opisują one tylko tendencje w danym państwie i w danej epoce. Tradycyjny antyklerykalizm francuskich republikanów wynikał z faktu, że zwalczana przez nich monarchia burbońska była katolicka i zawsze była popierana przez Kościół, a nie z tego, że republika musi konstytuować się w opozycji wobec Dekalogu. Z kolei stworzona przez Mojżesza republika starotestamentowa miała wszelkie cechy teokratyczne, tymczasem monarchia stworzona przez Dawida i Salomona częstokroć wchodziła w spory z religijnymi prorokami. W rzeczywistości stosunek danego reżimu politycznego do religii zależy nie od instytucji politycznych, nie od ustroju, ale od poglądów konkretnych rządzących nim ludzi, którzy uzewnętrzniają swoje idee na interesujący nas temat za pomocą prawa stanowionego. To przecież prawo stanowione (ustawy) rozstrzyga czy dany kraj jest typem państwa chrześcijańskiego, czy też nim nie jest. To ustawy decydują o tym, czy dopuszczalne jest zabijanie dzieci poczętych, eutanazja, in vitro, jaki zakres swobody w działalności misyjnej posiada Kościół, czy podlega on państwu lub jest odeń niezależny, czy religia jest obecna w szkołach itd. Konkretne ustawy decydują czy mamy do czynienia z typem państwa chrześcijańskiego, czy też jest już to typ państwa achrześcijańskiego czy wręcz antychrześcijańskiego. Zresztą, jak już wspominaliśmy, rzadko zdarza się w tym względzie model idealny, a jeśli się już spełni, to zwykle w sposób krótkotrwały. Zwykle występują tylko modele zbliżające się do typu idealnego.
Chrześcijaństwo a demokracja „typu zachodniego” W tym właśnie miejscu musimy sobie postawić pytanie: czy współczesna demokracja – popularnie zwana mianem typu zachodniego – reprezentuje chrześcijański typ państwa czy choćby zbliża się do tego modelu? Chyba trudno byłoby znaleźć polityka, naukowca czy duchownego, który udzieliłby na to pytanie odpowiedzi twierdzącej, chyba, że weźmiemy incydentalne wypowiedzi fanatycznych antyklerykałów, dla których sama wzmianka o Bogu w preambule do polskiej konstytucji jest dowodem na klerykalizm. Generalnie panuje przekonanie, że współczesne demokracje nie mają charakteru chrześcijańskiego, a czego jaskrawym dowodem jest głośna sprawa krzyży w szkołach państwowych . Tak, przeciwnicy Kościoła również przyznają, że państwo współczesne nie jest chrześcijańskie – jeśli bowiem straszą swoich wyborców groźbą tzw. klerykalizacji, to tym samym przyznają, że jest to tylko stan hipotetyczny, potencjalny, którego w rzeczywistości nie ma. Zwolennicy demokracji inspirowanej chrześcijaństwem podzielają opinię, że jest to model odległy od faktycznie panującego. Można w tym miejscu zacytować dziesiątki wypowiedzi Jana Pawła II na temat Cywilizacji Życia i Cywilizacji Śmierci. Nie mam wątpliwości, że to co papież-Polak nazywał tym drugim mianem, to nic innego jak tylko tytułowa demokracja bez Boga. Przecież ponad połowa pontyfikatu Jana Pawła II miała miejsce po rozpadzie ateistycznego komunizmu, czyli jego przesłanie ostrzegające przed Cywilizacją Śmierci kierowane było do państw demokratycznych typu zachodniego, gdzie dzieciobójstwo osiągnęło nieznaną w historii skalę, a proceder ten dzieje się przy odczytywaniu wersetów z Deklaracji Praw Człowieka i rozmaitych kart praw podstawowych. Wynika to z faktu, że wspomniane deklaracje i karty bronią prawa do życia wyłącznie osób już narodzonych i w pełni świadomych swojego istnienia, co wyklucza z grona osób przez nie chronionych zarówno dzieci nienarodzone, jak i osoby w starczej demencji . Stąd znana, niestety nieudana, gdyż odrzucona przez zachodnie społeczeństwa, próba Jana Pawła II relektury idei praw człowieka w duchu chrześcijańskim . Być może, że ktoś uzna, iż wypowiedzi pontyfikalne są stronnicze i nieobiektywne, gdyż dotyczą interesów samego Kościoła. Rzeczywiście, trudno być sędzią we własnej sprawie i pewnie nie znaleźlibyśmy Biskupa Rzymu, który nie chciałby czegoś poprawić i głębiej schrystianizować nawet w największych epokach rozkwitu chrześcijaństwa. Zobaczmy więc co piszą o sytuacji chrześcijaństwa w demokracji typu zachodniego niechrześcijanie, a więc osoby, które mogą na problem spojrzeć z pozycji zewnętrznego obserwatora. Trzymam w ręku książeczkę wykładowcy na włoskich uniwersytetach, a z pochodzenia amerykańskiego ortodoksyjnego żyda, Josepha H.H. Weilera Chrześcijańska Europa, którego – z racji wyznaniowych – trudno posądzać o jakąś szczególną sympatię dla Kościoła. To raczej zagraniczny i pozachrześcijański obserwator europejskiej rzeczywistości. I tenże Weiler uważa, że w zachodniej Europie, mimo że „nie ma miasta ani nawet większej wsi bez choćby jednego chrześcijańskiego kościoła”, panuje autentyczna „chrystofobia”, czyli masowy kulturowy proces „wyparcia” chrześcijaństwa, a ustawiczne wyśmiewanie się z chrześcijan spowodowało, że ci ostatni wpadają w „zakłopotanie”, bojąc się przyznać, „że chrześcijaństwo to jeden z istotnych elementów w rozwoju jej (Europy – AW) cywilizacji” . Weiler nie ma wątpliwości, że zachodnioeuropejskie państwa to autentyczne demokracje bez Boga, gdzie nawet wpisanie odwołania do Stwórcy w preambule do traktatu europejskiego wywołuje wielkie kontrowersje, choć w sumie nie pociąga to za sobą jakichkolwiek skutków praktycznych.
Czy demokracja bez Boga jest tyranią? Tradycyjna myśl katolicka, ostrzegając przed modelem demokracji bez Boga, zwykle posługiwała się argumentem o tyranii większości, czyli suwerennego ludu. Większość – niczym rasowy tyran – może w demokracji podeptać prawa naturalne, zlekceważyć Prawo Boże, prześladować Kościół, a nawet dokonać formalnej apostazji państwa. Nie przez przypadek dwaj wielcy prekursorzy nowożytnego państwa totalitarnego – a mam tu na myśli Thomasa Hobbesa i Jeana J. Rousseau – wyprowadzali władzę polityczną z umowy społecznej i pierwotnej zgody suwerennego ludu. Czy demokracja bez Boga musi przerodzić się w klasyczną tyranię? Nie mam żadnych wątpliwości, że jest to możliwe. Większość może sama być tyranem, a co Arystoteles określał mianem demokracji, czyli egoistycznego rządu tłumu dla korzyści własnej. To co było łatwe w małej, liczącej najwyżej kilka tysięcy obywateli greckiej polis nie zawsze jest proste w wielomilionowym państwie nowożytnym, które jednak może przekształcić się w despotyzm i rządy jednostki za przyzwoleniem większości. Klasycznym przykładem tego typu była III Rzesza, która nie powstała drogą przewrotu, lecz narodziła się z aktu głosowania powszechnego. Trudno wprawdzie przypuszczać aby niemieccy wyborcy, głosując w 1933 roku, umieli proroczo przewidywać przyszłość, ale nie ma najmniejszych wątpliwości, że zdawali sobie sprawę, że głosując na NSDAP, głosują na partię zapowiadającą krwawe rzezie i masakrę. Klasyczne badania historyka tej miary co Ernst Nolte – którego stosunek do nazizmu jest nota bene dosyć wyrozumiały – wskazują, że Niemcy świadomie głosowali na partię, która dokona fizycznego, konsekwentnego i metodycznego wymordowania zagrażających krajowi bolszewików i Żydów . III Rzesza to skrajny przykład gdy demokracja bez Boga przekształca się w bezbożny totalitaryzm, gdzie przedmiotem czci nie jest Bóg, lecz państwo i osoba jego wodza. Przyznajmy jednak, że takie przekształcenie demokracji w jawną tyranią jest stosunkowo rzadkie i przykład Niemiec z 1933 roku jest właściwie jedynym, który można tu przytaczać. Patrząc na współczesne konsumpcyjne społeczeństwa raczej nie widać wśród nich skłonności do kasaty instytucji demokratycznych aby zastąpić je formułą Führerprinzip. Przeciwnie, widać raczej trend do pogłębiania demokracji. Konsumpcjonistyczne społeczeństwo zachodnie jest w chwili obecnej podstawową formułą typu państwa, które możemy określić mianem typu państwa bez Boga, oto prawdziwa demokracja bez Boga. Jej też musimy tu poświęcić więcej miejsca.
Czy demokracja bez Boga to „interregnum”? Skoro współczesne demokratyczne państwo, którego mieszkańcy pogrążeni są w kulturze konsumpcyjnej, stanowi dziś najbardziej rozpowszechnioną formę demokracji bez Boga, to każe to nam z powagą nachylić się nad pytaniem: czy demokracja bez Boga jest możliwa? To, że w zachodniej Europie taki typ państwa istnieje świadczy, że demokracja bez Boga jest możliwa. To fakt socjologiczny. Pytanie nasze należy sformułować więc inaczej: czy demokracja bez Boga może być trwała? Czy nasi potomkowie za 100 lat będą nadal żyli w demokracji bez Boga beztrosko jedząc chipsy i popijając je coca-colą? A może – jak twierdzi Patrick Buchanan – Zachód wymiera (w pojęciu demograficznym) i miejsce ludzi z naszego kręgu cywilizacyjnego stopniowo zajmą imigranci? Czy zaleją nas fale islamskich imigrantów i za 100 lat opuszczone kościoły zostaną przebudowane na meczety? Zapytajmy wprost: czy Zachód czeka los Cesarstwa Rzymskiego zalanego przez barbarzyńców?
Wydaje się, że to pytanie jest najważniejszym przed jakim stoimy, a groźba przeistoczenia się demokracji bez Boga w demokrację z Allachem poważna. W sumie problem sprowadza się do następującej kwestii: czy demokracja bez Boga może być trwałą formą typu państwa – jak wydają się sądzić kierujące Unią Europejską gremia polityczne i intelektualne – czy też jest to tylko interregnum, forma przejściowa pomiędzy starą chrześcijańską Europą, a Europą z powiewającą nad nią chorągwią Mahometa? Na pytanie to nie jesteśmy dziś zdolni udzielić pewnej i ostatecznej odpowiedzi. Poznają ją nasze wnuki, lecz istnieje groźba, że nastąpi to w chwili, gdy – z punktu widzenia tradycyjnego Europejczyka – wszystko będzie już stracone… Czy więc demokracja bez Boga może być trwała, nie jest tylko kometą, po której nic nie zostanie? Czy demokratyczna Europa bez Boga jest zdolna przetrwać jako społeczeństwo, nie popaść w nowe totalitarne utopie i obronić się przed islamem? W moim przekonaniu, odpowiedź znajdujemy u klasyków myśli politycznej. Wszyscy teoretycy klasycznego republikanizmu uważali, że demokracja może istnieć tylko pod jednym warunkiem, a mianowicie oparcia jej na stabilnym systemie wartości. Skoro bowiem w demokracji rządzi większość, a ta bywa chwiejna i krótkotrwała, to oparcie tego systemu politycznego tkwić musi w stabilnym systemie aksjologicznym, skoro brak tu stabilnej polityki i planowania długofalowego. Właściwie od zawsze w naszej tradycji politycznej podnoszono dwie idee na których muszą opierać się rządy ludu: tradycyjna religia i patriotyzm. Znajdujemy to u Cycerona, Monteskiusza, Rousseau, także w polskiej tradycji z epoki Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Nawet klasyczny przedstawiciel politycznej niemoralności – Niccolo Machiavelli – chcąc zjednoczyć Włochy i zbudować tu republikę, chciał odrodzić w tym celu klasyczne rzymskie cnoty republikańskie. Chęć oparcia rządów ludu na cnotach patriotycznych i religijnych jest cechą w sposób charakterystyczny różniącą wszystkie znane w historii projekty republikańskie od tego, który realizowany jest w demokracji typu zachodniego, a co niektórzy chcieliby zaszczepić także i nad Wisłę. Zadajmy sobie proste pytanie: do jakiego systemu wartości odwołuje się współczesna liberalna demokracja typu zachodniego? Do jakich cnót religijnych, patriotycznych czy obywatelskich odwołuje się współczesny i znany nam typ państwa? Skąd członkowie tej wspólnoty mieliby czerpać siły witalne? Można szybko odpowiedzieć, że celem współczesnego liberalnodemokratycznego państwa jest przestrzeganie praw człowieka za pomocą demokratycznych procedur. Rzeczywiście, na idei tej ufundowany jest współcześnie dominujący typ państwa. Ale jakie wartości, cnoty wiążą się z prawami człowieka? Prawa człowieka same w sobie nie są żadną wartością, nie zachęcają do praktykowania jakichkolwiek cnót. Są to jedynie instytucjonalne gwarancje praktykowania lub niepraktykowania pewnych zachowań i swobód wiążących się z danym światopoglądem. Nie są więc, i być nie mogą, pozytywnym systemem wartości i cnót. Wprost przeciwnie, demokracje typu zachodniego równo chronią wszystkie wartości i wszystkie światopoglądy, nie wartościując ich, nie oceniając jednych wyżej, innych niżej . Prawa człowieka mogą więc być praktykowane tylko w społeczeństwie, gdzie uprzednio panuje konsensus odnośnie systemu wartości. W przeciwnym razie mają charakter dla wspólnoty kompletnie rozkładowy. Jest jeszcze gorzej jeśli prawa człowieka same zaczynają przekształcać się w samoistną ideologię. Bowiem jeśli z tych instytucjonalnych zabezpieczeń wolności wyprowadzimy jakąś ideologię czy doktrynę, to może być nią tylko czysty relatywizm, gdyż esencją tej idei stricte prawniczej jest zabezpieczanie wolności od utrwalonych i tradycyjnych przekonać i praktyk. Gdy prawa człowieka przemieniają się w ideologię, a ma to dziś miejsce, to wynika z nich stwierdzenie, że jedyną prawdą niepodważalną jest brak prawdy i cnót, które moglibyśmy uznawać za lepsze, prawdziwsze i bardziej wartościowe. To właśnie tak pojęty relatywizm, nadużycie i przekształcenie praw człowieka z doktryny prawnej w ideologię polityczną, jest przyczyną wspomnianej wcześniej chrystofobii. Chrześcijaństwo nigdy nie uznawało samo siebie za jeden z wielu równorzędnych światopoglądów. Mając swoje źródła w Objawieniu, musiało – i musi – uważać się za prawdziwą wizję świata, której praktykowanie jest konieczne do pośmiertnego zbawienia. Stoi to w jaskrawej sprzeczności z nowoczesną ideologią relatywizmu podniesionego do rangi (jedynego) dogmatu. Dla wielu współczesnych ludzi jedynym dogmatem jest nieuznawanie jakiegokolwiek dogmatu. Bunt przeciwko dogmatowi i autorytetowi stanowi esencjalny element projektu nowożytnego . W ten zaś sposób demokracja bez Boga transformuje się w demokrację przeciwko Bogu. Zjawisko to w krajach zachodnich jest dosyć uniwersalne. W Polsce ma ono może (jeszcze) mniejszy zasięg przestrzenny niż u narodów położonych bardziej na zachód od naszego kraju. Ta patologia ma w Polsce charakter mniej rozwinięty. Jednak w III Rzeczpospolitej stworzyliśmy inną, rodzimą patologię. Jeśli przyjrzymy się wizerunkowi dobrego obywatela jaki kształtowano w Polsce po 1989 roku, to niechybnie dojdziemy do wniosku, że przez wiele lat jako ideał obywatelski propagowano u nas zwykłego cwaniaka, złodziejaszka. Nie, nie kieszonkowca czy brutalnego ulicznego przestępcę, lecz sprytnego aferzystę, działającego na pograniczu prawa, mającego tzw. kontakty. Stąd słynne hasło, że pierwszy milion trzeba ukraść. Stoi to w jaskrawej sprzeczności z mieszczańskim, powstałym w nowożytnej Europie, modelem kupca, czyli człowieka uczciwego, brzydzącego się nieuczciwością, oszustem, kradzieżą i uznającego dotrzymywanie umów za pierwsze prawo natury (Grocjusz) .Ten model moralny połączono także, zresztą całkiem logicznie, z niesłychanie relatywistycznym modelem religijności, gdzie wiara miałaby być prywatną sprawą każdego z nas. Dlatego też Boga najlepiej byłoby wykluczyć z życia publicznego pod pretekstem groźby stworzenia drugiego Iranu. Jeśli nawet duchownym wolno by było pokazać się z kropidłem na państwowych uroczystościach, to z tak pojmowanego chrześcijaństwa nie miałyby wynikać żadne praktyczne skutki dla życia publicznego. To raczej model chrześcijaństwa deklaratywnego. Demokracja cwaniactwa i relatywizmu – to nic innego niż praktyczna rodzima polska aplikacja formuły demokracji bez Boga, która przez wiele lat konstytuowała projekt polityczny III Rzeczpospolitej powstały przy Okrągłym Stole. Czy państwo takie może mieć charakter trwały? Wydaje się to wielce wątpliwe w świetle doświadczenia historycznego. Upadek klasycznych republik: ateńskiej, spartańskiej, rzymskiej, a także rozbiory Rzeczypospolitej Szlacheckiej zwykle poprzedzał okres głębokiego moralnego rozprężenia. W Starożytności upadek republiki – o ile nie uległa ona podbojowi militarnemu przez najazd zewnętrzny – poprzedzała epoka sofistów, a w przypadku I Rzeczypospolitej epoka saska. Innymi słowy: upadek republiki zawsze poprzedzał zmierzch cnót republikańskich (tak obywatelskich, jak i religijnych), a w efekcie stopniowe wymarcie autentycznych republikanów. Republika, która nie wychowa w swoich wartościach kolejnych pokoleń, traci swoich naturalnych obrońców, tych, którzy chcą dla niej pracować, żyć i – w razie potrzeby – za nią umierać. Czy uwierzymy, że za Rzeczpospolitą krew chciałyby oddać pokolenia, które sądziłyby, że istotą postawy publicznej jest cwaniactwo? Odpowiedź na postawione przed chwilą pytanie uważam za dosyć oczywistą, w związku z czym czuję się uprawniony do stwierdzenia, że tytułowa demokracja bez Boga nie może być trwałym typem państwa. Nie oznacza to, że rozpadnie się w ciągu roku czy 5 lat. Jest wielce prawdopodobne, że przeżyje nawet wszystkich zgromadzonych na tej sali. Nie wydaje się jednak zdolna do samodzielnego życia przez dłuższy okres czasu, który moglibyśmy określić mianem historycznej epoki.
Konkluzja: albo odrodzenie projektu republikańskiego albo…? Jeśli chcemy uniknąć islamizacji, totalitarnych ideologii bez odwoływania się do rozwiązań autorytarnych, to musimy dziś odnowić tzw. projekt republikański, czyli odtworzyć wspólnotę polityczną w oparciu o obecność chrześcijańskiego Boga w życiu publicznym i o praktykowanie cnót chrześcijańskich. Była to idea, która przyświecała patronowi naszej Szkoły Bogdanowi Jańskiemu. Nasz Patron – a jako historyk i badacz myśli politycznej stwierdzam to z żalem – nie był twórcą wielkiej oryginalnej koncepcji politycznej, która mogłaby znajdować się w centrum zainteresowania dziesiątek współczesnych historyków idei. Był raczej typem organizatora i działacza społecznego o bardzo bystrym spojrzeniu na nurtujące świat XIX wieku problemy natury moralnej i cywilizacyjnej. Żyjąc przez większość swojego aktywnego dorosłego życia na emigracji w Paryżu i obserwując tak problemy wielkiej emigracji, jak i francuskie życie politycznym, stał się jednym z pierwszych twórców koncepcji nowoczesnego patriotyzmu chrześcijańskiego , która w okresie zaborów i II Rzeczypospolitej znalazła tylu kontynuatorów. Patriotyzm chrześcijański – to nic innego niźli wspominane wcześniej i tak nieodzowne dla każdej republiki cnoty obywatelskie, opierające się na wartościach patriotycznych i religijnych. Musimy sobie uświadomić – i takie też jest przesłanie tego wykładu – że świat polityczny i społeczny nie ma charakteru statycznego. Żyjemy dziś w epoce pokoju, stabilizacji i względnej prosperity, gdzie nikt nam poważnie nie zagraża. Nie możemy mieć jednak pewności, że świat przez dziesięciolecia i stulecia będzie wyglądał tak, jak dziś wygląda. Wystarczył kryzys na rynkach finansowych aby zachwiać wszystkimi pewnikami polityki i budowanymi przez dziesiątki lat instytucjami unijnymi. Świat jest niepewny, byt polityczny naszego narodu i cywilizacji zachodniej nie jest dany nam raz na zawsze. Tylko narody silne cywilizacyjnie zdolne są przetrwać wielkie historyczne burze. Polityka bez Boga czy demokracja bez Boga jest ślepym zaułkiem, gdyż nie tworzą wspólnoty politycznej, konstytuując wspólnotę egoistów i cyników.
Dr hab. Adam Wielomski, prof. SWBJ Tekst ten został wygłoszony w dniu 2 X 2010 roku jako Wykład Inauguracyjny dla studentów 1 roku w Szkole Wyższej im. B. Jańskiego w Warszawie
http://www.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/6809/
http://www.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/6808/
„Dojdziemy w końcu do prawdy” W ostatnim numerze „Gazety Polskiej” ujawniliście nazwisko funkcjonariusza BOR, który według was już po upadku samolotu dzwonił do swojej żony i zdążył z nią porozmawiać. Kobieta zaprzecza jednak, że taka sytuacja miała miejsce. Spadły na was za to gromy z różnych stron. Skrytykowała Was nawet „Rzeczpospolita”. Macie dowody na podparcie swoich tez? Grzegorz Wierzchołowski*: Nigdzie nie napisaliśmy, że funkcjonariusz dzwonił do swojej żony, tylko że taką wersję przedstawił nam nasz informator, notabene: bardzo dobry i znany dziennikarz. Jego wypowiedź zdementował brat tego funkcjonariusza, co przedstawiliśmy w artykule. Natomiast zgadzam się, że w zestawieniu obu tych wersji zabrakło nam delikatności i rozwagi, powinniśmy bowiem zamieścić w tekście wypowiedź żony opisywanego funkcjonariusza. Był to poważny warsztatowy błąd, za który ją osobiście przeprosiliśmy.
Po wspomnianym artykule Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i Rada Etyki Mediów wydały oświadczenie potępiające „Gazetę Polską” i „Nasz Dziennik” za teksty poświęcone katastrofie smoleńskiej. Podobno wasze dziennikarstwo jest „szkodliwe społecznie” i „rodzi odruchy nienawiści”… Bardzo się cieszę, że zostałem potępiony przez stowarzyszenie, którego honorowym prezesem jest były członek PZPR Stefan Bratkowski. To, że wśród „potępionych” znalazły się takie osoby jak mój kolega z „Gazety Polskiej” Leszek Misiak czy dziennikarze „Naszego Dziennika”, jest dla mnie dodatkowym zaszczytem. Wszystkich naszych czytelników zapewniam, że dalej będziemy „rodzić odruchy nienawiści”, szczególnie w środowiskach podporządkowanych interesom pewnego wąsatego pana i jego przyjaciół szkolonych przez GRU.
Wiele osób zarzuca wam przeczenie prawom fizyki. Utrzymują, że to niemożliwe, by ktokolwiek pod Smoleńskiem przeżył takie zderzenie z ziemią, jak 10 kwietnia 2010 roku, szczególnie gdy samolot upadł brzuchem do góry. „Na pasażerów oddziaływało przeciążenie wielkości ok. 100 g. Przeżycie było w takich okolicznościach niemożliwe” – głosi rosyjski raport na temat katastrofy Tu-154. Według wyliczeń prof. Mirosława Dakowskiego, profesora zwyczajnego fizyki zajmującego się zawodowo dynamiką ruchu, w przypadku katastrofy pod Smoleńskiem przeciążenie mogło wynieść najwyżej 4 g (czyli czterokrotność standardowego przyspieszenia ziemskiego). Zdaniem Marka Strassenburga Kleciaka, specjalisty odpowiedzialnego za rozwój systemów trójwymiarowej nawigacji w koncernie Harman Becker w Niemczech, nawet gdyby Tu-154 leciał ku ziemi z prędkością 300 km/h, a jego droga hamowania wyniosłaby tylko 10 m (a była, jak wiemy, znacznie większa, bo według stenogramów samolot uderzył w drzewa i zaczął tracić prędkość kilka sekund przed upadkiem), to wartość przeciążenia nie przekroczyłaby 40 g. Aby przeciążenie było śmiertelne, czyli tak duże, jak podali Rosjanie, samolot przy prędkości 300 km/h musiałby się zatrzymać na dystansie długości mniej więcej 3,5 do 4 m, a więc uderzyć niemalże prostopadle w betonową ścianę.
Dlaczego kwestionujecie wersję, że prezydencki samolot stracił skrzydło po uderzeniu w brzozę? Większość komentatorów i ekspertów wyśmiewa tego rodzaju sugestie. Wcale tej wersji nie kwestionujemy. Twierdzimy tylko, że nie należy przyjmować bezkrytycznie zdania Rosjan. Tak naprawdę ważniejsze jest wyjaśnienie, czy po ewentualnym ucięciu fragmentu skrzydła maszyna mogła przekoziołkować i upaść na „plecy”. Wątpią w to fachowcy, jak np. wieloletni pilot tupolewów kpt. Janusz Więckowski, twierdzący wręcz, że to niemożliwe. Przeczą temu fakty, chociażby wynosząca prawie 40 metrów szerokość samolotu, który miał - według Rosjan - obrócić się na wysokości 20 metrów o 180 stopni. Nie wiemy też, dlaczego Tu-154 miał zabłocone podwozie, skoro lądował „do góry nogami”.
Media co jakiś czas przypominają rozmowę szefa protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany z kapitanem Arkadiuszem Protasiukiem, z której, według niektórych komentatorów i polityków, może wynikać, że prezydent Kaczyński naciskał na pilotów, by lądowali we mgle. Niektórzy politycy PO co jakiś czas sugerują, że w śledztwie okaże się, że prezydent Kaczyński był współwinny katastrofy. Są jakiekolwiek przesłanki, by tak uważać? W przeciwieństwie do Władimira Putina, „Gazety Wyborczej” itp. ekspertów - uważam, że nie należy wykluczać żadnej wersji. Natomiast poważnych przesłanek, które by potwierdzały wersję o tzw. naciskach, nie dostrzegam. Przypominam, że podczas słynnego lotu do Gruzji piloci, w tym śp. Arkadiusz Protasiuk, nie podporządkowali się sugestiom śp. Lecha Kaczyńskiego, choć sytuacja była znacznie mniej niebezpieczna.
Dlaczego kapitan Protasiuk nie reagował na komendę drugiego pilota „odchodzimy”? Jak tłumaczycie zachowanie pilotów w ostatnich sekundach feralnego lotu? Nie wiemy, czy kpt. Protasiuk nie reagował. Prawdopodobnie próbował zareagować, lecz z jakichś względów nie przyniosło to efektu, a samolot zaczął z dużą prędkością opadać. Piloci nie mogli przecież zignorować własnych komend, chyba że byli – jak wspomniałem - samobójcami. Wyjaśnienie tego, co stało się z samolotem po słowach „odchodzimy”, może być kluczem do zagadki katastrofy. Być może wystąpiła jakaś awaria, np. sterów, być może na pokładzie wybuchła bomba, być może na jakikolwiek manewr było za późno, bo załoga została wprowadzona w błąd przez kontrolerów lotu.
Czyli to osoby znajdujące się na wieży w Smoleńsku mogły spowodować katastrofę? Kontrolerzy źle naprowadzali załogę Tu-154 i podawali im błędne dane. Nie zamknęli też lotniska, które w takich warunkach atmosferycznych powinno zostać zamknięte. Nic więcej nie możemy na razie powiedzieć, bo nie znamy ani treści rozmów wieży w Smoleńsku z Moskwą, ani prawdziwej roli płk. Nikołaja Krasnokutskija, znajdującego się w chwili katastrofy na wieży. Krasnokutskij to prawdopodobnie osoba związana z rosyjskimi służbami specjalnymi. Kilka miesięcy po katastrofie nie został przesłuchany nawet przez tamtejszą prokuraturę.
Ujawniono niedawno, że kilka osób na pokładzie Tu-154 miało włączone telefony. Córka Zbigniewa Wassermanna przekonuje, że jej ojciec bez przerwy latał samolotami i nigdy nie włączał telefonu przed lądowaniem. Czy te informacje mogą świadczyć o tym, że w samolocie przed katastrofą działo się coś nadzwyczajnego? To bardzo ciekawy wątek. Wiemy, że przynajmniej 19 osób włączyło przed zderzeniem z ziemią telefony. Aby jednak dowiedzieć się, co niepokojącego działo się z samolotem, musielibyśmy poznać zapis czarnej skrzynki zawierającej parametry lotu.
Na forach internetowych pojawia się wiele sugestii, że Rosjanie zabili naszego prezydenta. Jako dowód przedstawia się amatorski film, z którego ma wynikać, że Rosjanie dobijali ofiary. Moim zdaniem trudno jest na tym filmie cokolwiek dojrzeć i może być on interpretowany na różne sposoby. Czy twoim zdaniem ten film może być dowodem na zamach? Mi też trudno dojrzeć na filmie podnoszące się z ziemi postacie czy osoby strzelające z krótkiej broni do pasażerów. Nie da się jednak ukryć, że na nagraniu słychać strzały. Poza tym polska prokuratura – na podstawie analizy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego – potwierdziła, że na filmie zarejestrowane są głosy rosyjskie i polskie. O jakie dokładnie słowa chodzi, nie wiadomo. Zrobimy wszystko, by film ten przebadali eksperci z zagranicy. Podejrzewam, że będą mieli mniej trudności z rozszyfrowaniem ścieżki dźwiękowej niż specjaliści Krzysztofa Bondaryka.
A czy głównym argumentem przeciwko tezie o zamachu nie jest to (oczywiście, jeżeli wyeliminujemy tezę o bombie na pokładzie), że gdyby piloci nie zdecydowali się na lądowanie we mgle, to do katastrofy by nie doszło? Piloci nie zdecydowali się na lądowanie. W karcie podejścia lotniska Smoleńsk-Siewiernyj wysokość decyzyjna – a więc wysokość, na której pilot powinien podjąć decyzję o lądowaniu lub odejściu – określona jest na 70 metrów. Dokument ten publikował „Przegląd Lotniczy”. 10 kwietnia 2010 roku. załoga Tu-154 na wysokości 80-90 metrów (jeśli wierzyć stenogramom) zdecydowała, że nie będzie lądować. Tak jak wspomniałem wcześniej – nie wiemy, dlaczego nagle samolot zaczął spadać.
„Gazeta Polska” krytycznie ocenia śledztwo w sprawie katastrofy. Czy zaniedbania, np. w kwestii zabezpieczenia wraku, wynikają z rosyjskiej specyfiki, jak przekonują niektórzy, czy może Rosjanie naprawdę chcą coś ukryć? Organizacyjny bałagan, pozostawienie wraku bez zabezpieczenia, zamieszanie z sekcją zwłok itd. można by jeszcze od biedy przypisać tradycji rosyjskiego „bardaku”, ale niszczenie dowodów dzień po katastrofie – wybijanie okien w samolocie, piłowanie kadłuba – to działanie z premedytacją. Nie mam wątpliwości, że Rosjanie mają coś do ukrycia.
Będziecie dalej prowadzić swoje śledztwo, niezależnie od oficjalnych wyników śledztwa prokuratury? Oczywiście. Jako pierwsi podnieśliśmy kwestię nadzwyczajnego rozczłonkowania samolotu i błędnego naprowadzania maszyny, wykazaliśmy nieautentyczność stenogramów (publikując zeznania Artura Wosztyla, pilota Jaka, który słyszał, jakie faktycznie komendy przekazywała wieża załodze Tu-154), ujawniliśmy dziwne powiązania między firmą remontującą prezydencki samolot a Bronisławem Komorowskim, wreszcie opisaliśmy, kim jest Oleg Deripaska – właściciel zakładów w Samarze, w których naprawiano tupolewa. Część z tych tematów, zwłaszcza jeśli chodzi o wątki związane z prezydentem RP, przemilczano w mainstreamowych mediach, za poruszanie innych nazwano nas nienawistnikami. Jeśli dziennikarze „Naszego Dziennika”, nasi koledzy z portali wPolityce.pl i Fronda.pl czy blogerzy, z których analiz wielokrotnie korzystaliśmy, w dalszym ciągu będą z nami pisać o Smoleńsku, dojdziemy w końcu do prawdy. Rozmawiał Łukasz Adamski.
Czy czeka nas Apokalipsa? Stare chińskie przekleństwo mówi – obyś żył w ciekawych czasach. W takich właśnie piekielnie ciekawych czasach przyszło nam żyć. Na świecie ciągle dzieje się wiele rzeczy. Zbyt wiele, aby je wszystkie powoli przetrawiać, przeanalizować, poukładać w jedną spójną całość. Media zalewają nas masą informacji, a jeszcze częściej i celowo potopem dezinformacji. Przy czym o rzeczywiście ważnych sprawach media nie informują nas wcale, bądź informują w sposób celowo opaczny. O chemtrailsie nie ma w mediach ani słowa, a o GMO media kłamią, przedstawiając genetycznie manipulowaną żywność jako dobrodziejstwo, a nie jako element depopulacji. W tym zamęcie medialnym wielu ludzi żyje w strachu i niepewności. Są zdezorientowani, boją się przyszłości. Inni wręcz przeciwnie, ogłupiani medialnie wierzą w to, że na naszych oczach realizuje się wizja świata bez wojen, głodu i ucisku, gdzie królować będzie wolność, demokracja i wieczny postęp. A jeszcze inni po prostu nad niczym się nie zastanawiają. Jedzą, piją, zarabiają pieniądze, wydają je, oglądają ich seriale. Dokąd leci w telewizorni „M jak miłość” czy „Plebania”, dokąd starcza pieniędzy na jedzenie, na piwo i na colę, świat jest dla nich w porządku. Media celowo i z premedytacją sieją dezinformację. Przykład – UFO. Dziesiątki lat temat ten był albo cenzurowany albo wyśmiewany. No bo kto poważny wierzy w takie bzdury. A tutaj nagle niedawno ONZ ogłosiła, że szuka ambasadora do kontaktów z kosmitami. I jak na zawołanie nad Manhattanem pojawiło się UFO! Czyżby kosmici telepatycznie domyślili się, że ONZ na nich czeka? A może to tylko inscenizacja? Albo też – może jest to realizacja z góry założonego planu? Jakiego planu? O budowaniu nowego porządku świata politycy mówią już bez ogródek. Europejski agent ideologów NWO, Żyd Barroso pieje z zachwytu nad NWO nieomal w każdym jego przemówieniu. Ostatnio nawet w towarzystwie szefa fasadowego pseudoparlamentu europejskiego Buzka spotkał się on z masonami. O tym, że masoneria ma żydowskie korzenie i że jest jednym z narzędzi banksterów i talmudystów do zniszczenia obecnego porządku, media nigdy nie informowały i nigdy nie poinformują. Same są w rękach tego samego światowego żydostwa, które kieruje masonerią. Piękne hasła masonerii nie powinny nikogo mylić. Równie piękne hasła narzuconego Rosji żydobolszewizmu przyniosły śmierć dziesiątek milionów ludzi, przyniosły terror, głód, biedę i totalitarne rządy. A korzenie żydobolszewizmu i masonerii są te same. Cele też. Tyle, że masoneria stosuje inne, dużo bardziej finezyjne i wyrafinowane metody. Ale przez to jest bardziej niebezpieczna, bo znacznie trudniej jest rozszyfrować jej rzeczywiste cele i wpływy. Głównym obecnie, żeby nie powiedzieć – jedynym – wyznacznikiem polityki światowej jest dążenie do narzucenia światu dyktatorskich rządów banksterów i talmudystów. Żydom przypadnie rola panów, nieżydzi bądą zachipowanym bydłem roboczym. Przy czym ilość nieżydów, gojów, ma zostać drastycznie zmniejszona. Krążą na ten temat różne szkoły, podaje się różne cyfry. Przy życiu ma pozostać według nich od 500 milionów do 1,5 miliarda sztuk ludzkiego bydła roboczego. Metodami depopulacyjnymi są przeróżne sposoby osłabiania zdrowia i skrócenia życia gojów. Afrykę depopuluje się głodem, celowo wszczepianym HIV-em, podsycanymi wojnami domowymi, międzyplemiennymi i religijnymi. Na dużych obszarach globu zdrowie gojów osłabiane jest wprowadzaniem GMO i innymi pomysłami spod znaku Codex Alimentarius, a ponadto chemtrailsem, szkodliwymi szczepionkami i próbami wywołania faktycznych epidemii. Stosuje się też w tym celu powoli doskonaloną technologię wywoływania bądź wzmacniania katastrof naturalnych – powodzi, czy trzęsień ziemi. Wydaje się prawdopodobne, że nawet katastrofy ekologiczne (Zatoka Meksykańska, czy ostatnio Węgry) mogą być celowo robione. Jak na razie jedynym szczęściem dla nas jest brak zgodności w działaniu ideologów NWO. Wśród nich jest niezwykle niebezpieczna grupka fanatyków-talmudystów i judeocentryków. Wierzą oni w przyjście na Ziemię ich żydowskiego mesjasza, który zbuduje potęgę Izraela. Przyjście to jest uwarunkowane światową apokalipsą. W związku z tym chcą oni za wszelką cenę doprowadzić do takiej właśnie apokalipsy. Bo ona wymusi niejako pojawienie się ich mesjasza. Przy ilości broni jądrowej na Ziemi wywołanie takiej wymuszonej apokalipsy jest jak najbardziej realne. Wystarczy przy pomocy dobrze zorganizowanej prowokacji wywołać konflikt nuklearny (np. o Kaszmir) pomiędzy Pakistanem a Indiami, a następnie wciągnąć do niego Chiny. Byłoby to jednoznaczne z szybką depopulacją połowy ludzkości. Niebezpieczeństwo polega na tym, że owi fanatycy-talmudyści mają duże wpływy zarówno w Izraelu jak i w USA. Na szczęście dla nas, równie, a może nawet bardziej wpływowa grupa ideologów NWO wolałaby w mniej apokaliptyczny sposób przejąć władzę nad światem. Tą grupą są mniej religijni banksterzy. Oni chcą światem zawładnąć, ale nie chcą go nieomal całkiem zniszczyć. Ich metoda zdobycia władzy na gojami jest dużo mniej apokaliptyczna, choć i ona zakłada depopulację, wojny o lokalnym zasięgu, głód, biedę, choroby i śmierć miliardów gojów. Jak wygląda więc ta banksterska metoda zdobycia władzy nad światem?
Precyzyjnie wyjaśnił to David Rockefeller w jednym krótkim zdaniu: „Wszystko, czego teraz potrzebujemy to odpowiednio wielki kryzys, a wtedy narody zaakceptują nowy porządek świata.” Wszystko, co dzieje się obecnie na naszych oczach, jest konsekwentną realizacją planu wywołania odpowiednio wielkiego kryzysu. Przy czym ważne jest, że Rockefeller miał na myśli nie tylko kryzys finansowy czy gospodarczy. Inscenizowane w przeszłości przez zachodnie służby zamachy terrorystyczne (zwłaszcza WTC) i nagłaśnianie w mediach co chwilę rzekomego zagrożenia kolejnymi zamachami ma wywołać kryzys poczucia bezpieczeństwa. Takie same zadanie ma nagłaśniane zagrożenie domniemanymi pandemiami, nowymi superbakteriami, gorączką Zachodniego Nilu, czy zmutowanymi komarami itp. Po prostu mamy się bać. Mamy czuć się śmiertelnie zagrożeni. Główna rola w osiągnięciu celu, a więc doprowadzenia do światowej dyktatury banksterów i talmudystów – przypadnie jednak finansom i gospodarce. Niezwykle ważne i istotne są działania mające doprowadzić do katastrofalnego ogólnoświatowego kryzysu finansowo-gospodarczego. Oznaki tego, że powoli do niego się zbliżamy widać gołym okiem. Wprawdzie ostatni kryzys finansowy niby został już opanowany, jednak kosztował on budżety państw zachodnich kolejne biliony dolarów zaciągniętych nowych kredytów. A te trzeba spłacać (z odsetkami) tym, którzy ten kryzys celowo sprokurowali. Dodatkowo, aby napędzić tzw. koniunkturę, Zachód zaciągnął kolejne gigantyczne kredyty. Je też trzeba będzie spłacać z odsetkami. Do starych, gigantycznych długów doszły więc nowe. Ale nie wszędzie kryzys udało się „opanować”. Grecję (kolebkę europejskiej cywilizacji) zniszczono i doprowadzono do bankructwa, a w kolejce za nią stoją już kolejne kraje – Hiszpania, Portugalia, Włochy, Polska, Irlandia i parę innych. Nawet „najbogatsze” kraje Unii – jak Niemcy, są monstrualnie zadłużone. Do całkowitego bankructwa i załamania się gospodarki Unii wiele już nie trzeba. Jeszcze kilka lat zadłużania się w takim tempie jak obecnie i będzie po zawodach. Załamią się wszystkie systemy zabezpieczeń socjalnych. Kasy emerytalne i tzw, kasy zdrowia będą puste. Czekają nas masowe bankructwa firm i gigantyczne bezrobocie. Głodne tłumy będą plądrować sklepy i hurtownie, a nawet grasować po wsiach, szukając jedzenia. Policja będzie często i chętnie używać broni palnej (Traktat Lizboński na to jej zezwala). To taki właśnie odpowiednio wielki kryzys miał na myśli Rockefeller. Chodzi o to, aby ludzie sami zaczęli dopominać się wprowadzenia rządów silnej ręki. A wtedy pojawią się oni – zbawcy i dobroczyńcy ludzkości. Na świecie zapanuje nowy, bankstersko-talmudyczny porządek. Na wielu internetowych stronach publikowane są apokaliptyczne objawienia i przepowiednie o zabarwieniu religijnego fanatyzmu. Dla jednych są one prawdą objawioną, dla innych chorobliwymi halucynacjymi psychotyków. Mamy modlić się, pościć, umartwiać, koronować kogoś tam na królów czy na królowe. Tylko – czy potrzebne są nam te wszystkie publikowane objawienia i przepowiednie, aby dostrzec – co na świecie dzisiaj się dzieje? Wystarczy mieć oczy szeroko otwarte, obserwować to, co się dzieje i fakty te analizować, pamiętając przy tym o głównym wyznaczniku światowej polityki. A więc o realizowaniu przez ideologów NWO ich planów. Nie trzeba wtedy być jasnowidzem, aby dostrzec, do czego obecny system finansowo-gospodarczy zmierza. Nie jest jedynie jasne, na którą ewentualność powinniśmy się przygotować. Nie wiemy bowiem, czy ich plany przeforsują talmudyści-apokaliptycy, czy banksterzy. Jest jeszcze trzecia ewentualność – ale jej nie podam. Bo oskarżony zostanę o nawoływanie do niepokojów społecznych i do używania przemocy. Tymczasem, mimo zbliżającej się katastrofy, miliony Polaków pogrążonych w podejrzanej jakości patriotycznym amoku, zajętych jest sprawą Smoleńska i wojną o krzyż. Celowo zaganiają ich do zajmowania się tymi sprawami żydowskie media. Agentura wpływu dwoi się i troi, aby Polacy nie zajmowali się niczym innym. Miliony rodaków daje się na to nabierać. Do nich raczej nic już nie dotrze. Nie zauważą chyba nawet, jak zostaną zachipowani. Ale i oni się ockną. A ockną się wtedy, gdy krzyż o który walczą zastąpiony zostanie menorą. Ale wtedy będzie już za późno…
Poliszynel http://poliszynel.wordpress.com
Pryszczaci na starość Subotnik Ziemkiewicza Właściwie, skoro nigdy nie może być do końca dobrze, czyli zawsze musi być mniej lub bardziej źle, to mądrość tego świata (jak to ujmował o. Bocheński) nakazuje od razu nastawiać się na zły rozwój wypadków i w złym losie zbiorowym szukać dobrej, no – znośnej ścieżki indywidualnej. A co mi się tak zebrało tego słonecznego poranka na filozofowanie? A, to przez Nadredaktora Wolskiego. Nadredaktor napisał był bowiem powieść „Cud nad Wisłą” (na srebrnej okładce śliczny różowy Wałęsa z anielskimi skrzydłami), którą, właściwie, powinienem tu zrecenzować, bo bodaj jeszcze nikt tego nie zrobił. Podwładni, mówiąc ezopowym kodem powieści, redaktora Adama Pysznika, nauczyli się już, że miażdżące recenzje w ich giewu znacząco podnoszą nakład flekowanych książek, i raczej starają się gorliwie zamilczać istnienie „Polski ciemnej”; a tak zwana „druga strona”, jeśli takowa w ogóle jest, nigdy nie znała właściwej salonom środowiskowej dyscypliny i solidarności, i nigdy nie miała ambicji kopiować tamtejszej maszyny wzajemnego wspierania i promowania się. Jeśli w gazecie oskarżanej o prawicowość (boć w języku towarzystwa to oskarżenie) uprawia się kult takiego czerwonego palanta jak John Lennon, to trudno o bardziej dobitny dowód nieobecnego w „wiodących” mediach pluralizmu. Właściwie powinien uznać, że to dobre. Muszę sobie zapisać, żeby się ucieszyć, jak będę miał wolniejszą chwilę. Wracając do Wolskiego − ja też nie napiszę recenzji, ale to dlatego, że trudno byłoby to zrobić bez streszczania perfidnie pozwijanej fabuły, a to odebrałoby część przyjemności tym czytelnikom, którzy, wierzę, dowiedziawszy się ode mnie o istnieniu książki rzucą się na jej poszukiwania. Dość rzec, iż w wolskiej rzeczywistości ustawiczna niedokończoność Polski zirytowała w końcu samą Opatrzność, która popchnęła sytuację boskim, a właściwie anielskim paluchem − i zrobiło się tak, „jak powinno być od początku”. Mówiąc krótko, opisał Wolski ten wariant polskiej rewolucji, w którym wszystko potoczyło się jak w bajce, doskonale, transformacja nie stała się rozszabrowywaniem majątku narodowego, media, wolne i pluralistyczne, zajęły się informowaniem, a nie indoktrynowaniem i manipulacjami, podłość została ukarana a uczciwość nagrodzona, społeczną hierarchię określiły rzeczywiste zasługi i talenty, a nie służalstwo i kolesiowstwo, słowem, w III RP jest tak, jak by być mogło, o włos, gdyby tylko… Ach, taka piękna literacka wizja − a i tak jest smutno. „Smutno mi, Boże” („A Bóg na to: mnie toże”, dopowiadał Słowackiemu mój Tata, nie wiem, czyim cytatem). Przeczytałem tekst Agnieszki Romaszewskiej o byłych znajomych z podziemia, ludziach niegdyś uczciwych i szlachetnych, którym coś jeszcze z dawnej uczciwości musiało pozostać, bo na jej widok zakrywają dziś twarze i uciekają na drugą stronę ulicy. Mają powody, piszę o tym w dzisiejszym PlusieMinusie, zupełnie przypadkiem tak się zbiegło − pewnie dlatego, że zakłamanie obozu władzy przekroczyło ostatnio jakąś granicę, za którą najbardziej nawet sfanatyzowani nienawiścią do Kaczora intelektualiści nie mogą sobie nie zdawać sprawy, w czym uczestniczą. Mają do wyboru: albo brnąć w totalne szaleństwo, wyłączając sobie w mózgu kolejne panele szarych komórek, tak, jak je rozłączał oszalałemu komputerowi bohater „2001: Odysei Kosmicznej” − albo się wstydzić i uciekać przed wzrokiem pani Romaszewskiej. Doprawdy, czym się dziś różnią od „intelektualnych elit” tamtej władzy, która opluwała ich w roku 1968? Na okoliczność ześwinienia się kilkorga starych poetów „Nowej Fali”, którzy kupili sobie chwilę skupienia uwagi mediów i łaski establishmentu, który generalnie poezję ma… no, powiedzmy, darzy ją znacznie mniejszym szacunkiem niż piłkę kopaną, poprzez dołączenie do nagonki na IPN, ukułem określenie „pryszczaci na starość”. We wspomnianej grupie są osoby obdarzone mniejszym i większym talentem, ale wszyscy ci ludzie byli kiedyś ludźmi obdarzonymi odwagą posiadania niezależnego sądu − a teraz co? Znajomy dermatolog mówił kiedyś, że kto nie przejdzie trądziku za młodu, ten za starość ma na gębie czerwone plamy łojotokowego zapalenia skóry, tak już jest i nie ma zmiłuj − czyżby prawidłowość ta dotyczyła także „pryszczatości” metaforycznej? (Nie powinienem objaśniać kulturowych odwołań, ale obserwując skuteczność wysiłków pani minister Hall w upowszechnianiu świadectw na wszelki wypadek proszę tych, którzy czytają ten tekst z organizacyjnego obowiązku, aby przed komentowaniem sprawdzili sobie hasło „pryszczaci” − powinno jeszcze być w szkolnym podręczniku do polskiego.) Psychika ludzka dąży zawsze do likwidacji dysonansu poznawczego, mówi jedno z podstawowych praw psychologii. Oczywiście nie każda psychika posiada dość mocy sprawczej, żeby usunąć ze świata to, co powoduje ten dysonans i każe się czuć wrednie − niektóre muszą wprawiać się w stan sfanatyzowania, pozwalający nie dostrzegać nawet najoczywistszych faktów. Ale są i takie, które posiadają dość mocy, by sobie i swoim współbraciom w świństwie pomóc, po prostu eliminując wrogie ich dobremu samopoczuciu treści z rzeczywistości. Mijający tydzień niesie dla nich same dobre wieści. Z TVP 1 znika Wildstein i „Misja Specjalna”, ktoś w rządowej sferze wykombinował wreszcie prawniczy fortel, żeby odzyskać dla władzy „Rzeczpospolitą”, a co najmniej zatkać jej pysk i ograniczyć, jak o to delegaci „waadzy” w spółce walczyli od dawna, do roli ściśle trzymającej się swojej niszy gazety ekonomiczno-prawnej. Niezauważalnie zniknęła też już rubryka „opinie” w wysokonakładowym tabloidzie, lękliwie skasowana prze wydawcę po tym, jak jedynie słuszna władza ogarnęła ostatni już brakujący jej Pałac. Po co obciążać umysł prostego czytelnika długiem, walącą się służbą zdrowia, wojska, bizantyńskimi zachciankami nowego prezydenta, i narażać się przez to tak wpływowym siłom? Lepiej pisać, o, że jakaś gwiazdka, sławna z pokazywania do obiektywu pupy lekko przysłoniętej krucyfiksem, nawsadzała drugiej za noszenie futer, bo to okrucieństwo wobec zwierząt. Nawiasem mówiąc, biedactwo nie wie zapewne, że pantofelki Manolo Blahnika czy torebki Vuittona nie są bynajmniej robione z plastiku, i niech jej lepiej nikt nie mówi, bo gotowa dostać spazmów. Dryfuje na pudelkowe tematy nie przypadkiem − świat, nawet jak wraca w stare koleiny, to się jednak trochę zmienia. Komuna kierowała uwagę gawiedzi na spust surówki w hucie, na przekraczających plany bohaterów pracy socjalistycznej i rekordowe zbiory buraka z ha. I pewnie dlatego w końcu jej wszyscy mieli dość. Obecna recydywa „prylu” jest fajniejsza. Tak samo chodzi o to, żeby, gdy gwiazda dziennikarska, przekazująca dziś adeptom w „biblii dziennikarstwa” to, czego nauczył ją Lesław Maleszka, znów sfabrykuje jakichś „prawdziwych Polaków”, to żeby nie było już tego gdzie skutecznie sprostować; albo gdyby nawet przypadkiem interesy kolejnego Rysia, Mira i Zbysia wyszły na jaw, to żeby nikt się nie odważył och nagłaśniać. Ale medialny kit, używany do zalepiania ludziskom mózgów, jest dużo bardziej kolorowy. Trochę się porobiło tak, jak wyprorokował 30 lat temu Maciej Parowski w „Twarzą ku Ziemi” − gdzie w medialnym „duraczeniu” posługiwano się nie transmisjami z plenum, ale twardą pornografią. Za siermiężnego „prylu”, kiedy celnicy konfiskowali na granicy „Playboya” tak samo, jak wydawnictwa paryskiej „Kultury”, a nawet znacznie chętniej, bo brali go dla siebie, mogliśmy o takich mediach tylko marzyć. A dziś tylu ludzi może sobie śmiało powiedzieć: o to walczyliśmy, do tego zmierzaliśmy. Tylko dlaczego w takim razie na widok Romaszewskiej odwracają głowy i uciekają w popłochu na drugą stronę ulicy? RAZ
STRAŻ MIEJSKA INWESTUJE Straż Miejska „inwestuje” w iPady. (Straż miejska inwestuje w iPady Porządkowi z Warszawy muszą pałać prawdziwą miłością do gadżetów firmy Apple, skoro chcą kupić także telefony „nie gorsze niż iPhone 3GS”. Zamówienie to stołeczna straż miejska składa przy okazji przetargu na trzyletni kontrakt na świadczenie usług telefonii komórkowej wraz z dostawą 180 aparatów telefonicznych, 20 modemów do mobilnego internetu i pięciu tabletów z Apple.- iPady zastąpią wyeksploatowane komputery przenośne kadry kierowniczej, a w szczególności dzięki wyposażeniu ich w zaawansowany mechanizm szyfrujący do zestawiania połączeń VPN (nie wymagający wiedzy i umiejętności informatyka) umożliwią kadrze kierowniczej dostęp do chronionych zasobów informatycznych Straży Miejskiej w tym do Systemu Wspomagania Dowodzenia – wyjaśnia Katarzyna Dobrowolska z biura prasowego straży, cytowana przez TVN Warszawa. Wraz z usługami komórkowymi straż chce kupić także 9 telefonów „nie gorszych niż Apple iPhone 3GS , 34 „nie gorsze niż Nokia N900” i 137 „nie gorszych niż Nokia E52”). Przydadzą się do sprawniejszego wlepiania mandatów kierowcom parkującym w niedozwolonych miejscach. Dzięki tej inwestycji wzrośnie oczywiści PKB. Kilka ładnych lat temu wzrósł, gdy miasto „zainwestowało” w postawienie słupków, które uniemożliwiają parkowanie w miejscach, gdzie stoją. Stojące tam samochody wyglądały bowiem nieestetycznie, a słupki wyglądają bardzo estetycznie. Montowała je firma kolegi z miasta. To znaczy z Urzędu Miasta – nie mylić z „Pruszkowem”. Ale nie można się czepiać, bo wygrała przetarg. Tylko ona miała takie słupki jakie zamówiono. A jako że przy okazji nie zainwestowano w budowę parkingów podziemnych, to kierowcy parkować muszą jakoś obok tych słupków. Skoro słupki stoją na chodnikach, to samochody stają na trawnikach (życie nie znosi próżni), co może nie poprawia „estetyki”, tak miłej sercu Straży Miejskiej, ale za to zwiększa wpływy z mandatów, dzięki którym Straż Miejska może „inwestować” w iPody. Wraz z iPadami Straż Miejska chce kupić także (zgodnie ze specyfikacją): 9 telefonów „nie gorszych niż Apple iPhone 3GS” , 34 „nie gorsze niż Nokia N900” i 137 „nie gorszych niż Nokia E52”
Jak czytamy w uzasadnieniu „iPady zastąpią wyeksploatowane komputery przenośne kadry kierowniczej, a w szczególności dzięki wyposażeniu ich w zaawansowany mechanizm szyfrujący do zestawiania połączeń VPN (nie wymagający wiedzy i umiejętności informatyka) umożliwią kadrze kierowniczej dostęp do chronionych zasobów informatycznych Straży Miejskiej w tym do Systemu Wspomagania Dowodzenia”! Od dawna wiadomo, zgodnie z teorią Johna Keynesa, że to wydatki publiczne bardziej przyczyniają się do postępu niż indywidualne. Więc wydajemy, aż miło. Kłopot tylko w tym, że wydatki publiczne finansowane ze środków publicznych (w sensie largo są to też mandaty) zmniejszają konsumpcję i inwestycje prywatne. Albo dziś (jak są to podatki) albo „jutro” – jak finansujemy wydatki długiem (bo długi trzeba będzie kiedyś spłacić z podatków). Pocieszające dla kierowców może być postanowienie SN z 30.09.2010, w którym stwierdzono, że „Straż miejska nie ma prawa występować do sądu z wnioskiem o ukaranie właściciela za niewskazanie sprawcy wykroczenia popełnionego jego autem”. Gwiazdowski
Niech państwo zabierze brudne łapy od Kariny
1. Lekarze toczą dramatyczny bój o uratowanie odmrożonych stóp 10-letniej Kariny, a państwo, rękami swych urzędowych funkcjonariuszy już ponoć wdraża procedurę, żeby rodzicom Kariny zabrać ich dziewięcioro dzieci do domu dziecka albo do rodziny zastępczej. A właściwie inaczej - państwo chce zabrać rodziców Karinie i jej rodzeństwu.
2. Zabrać dzieci - taka myśl od razu się rodzi w czerepach bezdusznych urzędników. Nie myślą, jak pomóc rodzinie, tylko jak ją rozbić. Wejść i rozwalić czyjeś życie pod pozorem opieki, Opieki wilczej.
3. Widzę tylko jeden powód, który usprawiedliwia odebranie dzieci - jeśli rodzice się nad nimi znęcają. I to oboje, bo jeśli jedno z rodziców się znęca, to trzeba go zabrać do kryminału, a rodzinie pomóc i dać żyć. Znęcaniem może też być rażący brak opieki.
W przypadku Kariny o żadnym znęcaniu, ani o braku opieki nikt nie mówi. Zarzut jest o to, że dziewczynka zaginęła. I co z tego? Ma przecież 10 lat, takie dzieci już nie tylko mogą, ale wręcz muszą przemieszczać się samodzielnie, choćby do szkoły. Rodzice nie mają obowiązku nie spuszczać ich z oka. Gdyby 10-letnia dziewczynka nie była samodzielna, można by rodziców oskarżać, że nie nauczyli jej żyć wśród ludzi. A że zgubiła się w lesie? Bo przy lesie mieszka. Jakby mieszkała na Marszałkowskiej to zgubiłaby się w mieście. W Warszawie też dzieci giną, nawet ministerskie i profesorskie, ale łatwiej się znajdują, bo wszędzie jest pełno ludzi. A w suwalskim lesie łatwiej spotkać wilka niż człowieka. Czepiam sie tych wilków, choć gorsi od nich są źli ludzie...
4. Czy jakiś sąd i jakaś opieka społeczna interesowała się, jakie problemy ma w suwalskiej wsi rodzina z dziewęciorgiem dzieci? Czy gorliwi urzędnicy, których już świerzbią łapy do zabrania dzieci, są w stanie sobie wyobrazić, jak się żyje na suwalskiej wsi, wśród lasów, z dziewięciorgiem dzieci? Czy są to w stanie ogarnąć wyobraźnią, jesli sami mają jedno czy dwoje dzieci, albo wcale?
Czy ktoś pomógł rodzicom tych dzieci wykarmić je, ubrać, wysłać do szkoły? Być może raz na jakiś czas dostali po paręset złotych zasiłku z gminy i to wszystko. A teraz wielka pretensja, że Karina się zgubiła....
5. Karina przeżyła tydzień w zimnym i ciemnym lesie. Teraz mogłaby dawać wykłady w szkole przetrwania Jacka Pałkiewicza. Przeżyła w ekstremalnie trudnych warunkach. Widocznie rodzice dobrze ja nauczyli, jak przeżyć. Nauczyli jej tego, co okazało się jej najbardziej potrzebne. Żyjąc obok lasu, w lesie potrafiła się ocalić. Chwała jej i jej rodzicom. I wara państwu od tej rodziny. Łapy precz!
6. Na Górnym Śląsku czy w Wałbrzychu dzieci grzebią w biedaszybach. Wiele jest rodzin pijackich, zdegenerowanych, gdzie dzieci są maltretowane, głodzone i bite. Trwa to latami, czasem kończy się tragedią. Na ulicach miast widzimy zmaltretowane, prawdopodobnie uśpione narkotykami dzieci, którymi posługują się żebraczki. Chore i porzucone w szpitalach dzieci latami czekają na litościwą opiekę. Państwo odwraca od nich wzrok. Ale jeśli się trafi okazja, żeby wejść z butami w normalną rodzinę, to wchodzi bez skrupułów i zabiera dzieci.
7. Czasem można by pomóc rodzinie za kilkaset złotych miesięcznej zapomogi, ale nie - zabiera się dzieciaki, wydaje tysiące złotych na ich utrzymanie w domach dziecka, albo oddaje do rodzin zastępczych, za czym też idą pieniądze. Odbywają się badania, diagnozy i opinie, oczywiście płatne, a żyje z nich spora grupa diagnostów. Coraz częściej odnoszę wrażenie, ze bardziej niż o dobro dzieci, chodzi o te idące za nimi pieniądze.
8. Pisałem kiedyś o gehennie rodziny, której sąd zabrał do pogotowia opiekuńczego 10-letniego syna pod zarzutem, że matka za bardzo go kocha i za dużo się modli. Chłopca oddano wreszcie po 2 latach, trzeba było nagłośnienia sprawy w programie "Sprawa dla reportera". Dzieciak wrócił, ale wyłysiał z rozpaczy.
9. W innej sprawie matce zabrano 10-letnią córkę i oddano ojcu, niemieckiemu biznesmenowi, który dziecka wcześniej prawie nie znał. Ze zrozpaczonej matki zrobiono wariatkę. Córka jest dzieckiem znakomicie wychowanym, świetnie się uczyła, była prawidłowo rozwinięta pod każdym względem. Dziecko oddano w lapy ojca, o którym biegli psycholodzuy napisali, ze ma osobowość narcystyczną, ma poczucie własnej wyższości nad innymi ludźmi (taki "uebermensch"), a nadto jest pozbawiony uczucia empatii. Dzecko mieszka w domu ojca jak w więzieniu, z ukochaną matką ma widzenie kontrolowane raz w tygodniu przez godzinę. I sąd uznał, ze psychopatyczny ojciec jest lepszy niz matka, która ma podobno obniżone zdolności wychowawcze. Córka jest świetnie wychowane i wygląda na to, że to nie matka ja tak wychowała, tylko krasnoludki. Zamiast medal dać kobiecie, że samotnie dobrze wychowała swoje dziecko, państwo pastwi się nad nią i nad jej dzieckiem. Zgroza! Mógłbym opowiadać inne podobne historie, pisałem już, że w moim biurze poselskim mam zarejestrowane ponad dwa tysiące spraw interwencyjnych. Przepraszam tych, którym nie jestem w stanie szybko pomóc.
10. Dziecko ma prawo do życia w rodzinie. To prawo wynika z Konstytucji RP i z Konwecji Praw Dziecka ONZ. Państwo nie ma prawa tego zabierać dziecku jego rodziny, chyba że ta rodzina stała się dziecku wroga i trzeba je przed nią fizycznie zabezpieczyć. Każdy inny przypadek zabierania dzieci i rozbijania przez państwo rodzin jest aktem wielkiej krzywdy i bezprawia. A jeśli państwa zabiera dzieciom rodziny z powodu biedy, jest to akt nikczemnego i podłego okrucieństwa. Okrucieństwa tym większego, że państwo samo nierzadko jest patologiczne i sądząc po tym, co dzieje się w niektórych placówkach opiekuńczych, gdzie dochodzi do przemocy czy molestowania, przymusowa ewakuacja dziecka z rodziny z rodziny do domu dziecka to nierzadko przeniesienie z deszczu pod rynnę. A nawet jeśli opieka w domu dziecka jest najlepsza, to wszyscy przyznają, że miłości tam nie ma. No tak, ale co tu urzędnikom państwowym mówić o miłości. Prawo nie zna słowa "miłość", więc i urzędnicy nie znają tego słowa.
11. Przemówię więc do państwa (nie do państwa czytelników tylko do państwa polskiego) słowami, które ono zna i rozumie. - Niech państwo zabierze swoje brudne łapy od kochających się rodzin. Niech nie znęca się nad rodzinami tylko dlatego, że są biedne. Jak nie umie pomóc im żyć, to niech przynajmniej nie przeszkadza! Janusz Wojciechowski
Towarzysz Kaczyński? To ci dopiero! Od paru tygodni środowisko Adama Michnika upowszechnia odkrycie, że PiS to coś w rodzaju NSDAP, a Jarosław Kaczyński to jakby Hitler z początku lat 30., wyliczając tak poważne podobieństwa, jak pochodnie, wyprowadzanie zwolenników na ulice i wygłaszanie przemówień poza parlamentem. A teraz sam Michnik, na gościnnych występach w tygodniku “Wprost” (rozmowa z Najsztubem u Lisa – samo w sobie stanowi to wzorzec dialogu lewicy, centrum i prawicy w nowej rzeczywistości medialnej, określonej objęciem pełni wpływów przez siły jedynie słuszne), oznajmia, że PiS przypomina przedwojenną Komunistyczną Partię Polski, albowiem, tak jak ona, “chce unicestwić państwo polskie”. Cóż, chciał Michnik ukąsić wroga boleśnie, no to boleśniej już nie mógł. Przy okazji przyznał jednak wreszcie rację nam, “jaskiniowym” i “zoologicznym antykomunistom” (jaśnie pana własne słowa), iż KPP i NSDAP, a szerzej sowiecki komunizm i niemiecki narodowy socjalizm były siebie warte. Co więcej, napluł straszliwie na wielu swych współpracowników i przyjaciół, których rodzinne korzenie w KPP są wszak znane (choć gdy wspomniał o nich Kaczyński, oburzenie było pod niebiosa). Więc już nie byli to idealiści, może trochę błądzący, ale w sumie zacni, tylko nikczemnicy chcący unicestwić państwo polskie? A w ich liczbie i sam ojciec Michnika, Ozjasz Szechter, działacz KPZU – teraz to Michnik przyznaje, już po wygraniu procesu, który w jego obronie wytoczył IPN? Mój ojciec nie był szpiegiem, twierdził Michnik, ale teraz twierdzi, że był takim samym, hm, delikatnie, szkodnikiem jak Jarosław Kaczyński? Coś się nam oberautorytet zaplątał. Ale cóż, w kampanii obelg tak bezsensownych i niespójnych, jaką prowadzi jego środowisko, w końcu musiało się to stać.
RAZ
TVP1 – “Misja Specjalna” – Katastrofa pod Smoleńskiem; protest! Jest to przedostatni program „Misja Specjalna” ponieważ TVP podjęła decyzję o zaprzestaniu emitowania tego programu. Drugim programem który znika z TVP jest „Bronisław Wildstein przedstawia”. Jak podaje Biuro Prasowe TVP, oglądalność obu programów była niezadowalająca i w dodatku ciągle spadała. Producentów o decyzji zawiadomiono listownie w czwartek. Wiele osób z niecierpliwością oczekiwało na program „Misja Specjalna” gdyż program ten ukazywał przypadki nieudolności różnych osób piastujących stanowiska państwowe, niedociągnięcia w przepisach oraz ustawach, opieszałość polskich sądów itd. Oficjalny powód zdjęcia „Misji Specjalnej” to spadająca oglądalność, powód nieoficjalny to próba uciszenia niewygodnych dla Rządu RP oraz Platformy Obywatelskiej dziennikarzy, a także powrót cenzury do publicznych mediów. Proponuję zorganizowanie zmasowanej akcji protestacyjnej polegającej na wysłaniu listów pod adres Polskiej TV, http://www.tvp.pl/o-tvp/kontakt w których protestujący będą domagać się przywrócenia emisji programów „Misja Specjalna” oraz „ Bronisław Wildstein przedstawia”. Dziwnym zbiegiem okoliczności oba programy zostają zdjęte z anteny TVN w tym samym miesiącu w którym:
- Polska otrzymała 52 protokoły sekcji zwłok ofiar katastrofy TU-154M,
- MAK ma opublikować raport dotyczący katastrofy TU-154M,
- 15 Października kończy się okres ochronny w którym nie można przeprowadzać ekshumacji zwłok ( pierwszy wniosek w sprawie ekshumacji zwłok ofiar katastrofy został już złożony ),
Komu najbardziej zależy na uciszeniu dociekliwych dziennikarzy?
TVP1 – “Misja Specjalna” – Katastrofa pod Smoleńskiem, program z dnia 5 Października 2010
Redaktor: „...funkcjonariusze rosyjskich służb podeszli z zaskakującym lekceważeniem do szczątków rozbitego samolotu...”
Prof. Włodzimierz Marciniak, ekspert ds. rosyjskich: „MAK bada wypadki w których to wypadkach uczestniczą na przykład samoloty które MAK dopuścił do używania na terenie Rosji...w tym sensie jest sędzią we własnej sprawie...”
Redaktor: „...dopuszczono by zaraz po tragedii, kiedy jeszcze nie dokonano wszystkich czynności śledczych na miejscu zdarzenia kłębiły się dziesiątki osób, wiele z nich miało możliwość wejścia na obszar gdzie leżały rozrzucone szczątki...”
Redaktor: „...Wątpliwości budzi sposób potraktowania szczątków ofiar katastrofy, zbierano je bardzo nieuważnie...”, „...Rosyjscy śledczy dopuścili by zaledwie kilka metrów od największego skupiska szczątków samolotu powstał wysoki nasyp z piachu na którym ułożono betonowe płyty...”, „...piach nawożono na teren katastrofy mimo że funkcjonariusze nie mieli fizycznej możliwości by wcześniej przesiać ziemię która była pod nim”
Pluszak: Na temat budowy drogi pisałem 19 Kwietnia 2010, http://www.pluszaczek.com/2010/04/19/droga-dojazdu/
Redaktor: „...Fragmenty wraku przerzucano z miejsca na miejsce, duże elementy rozciągano, ściskano, zgniatano. Większość szczątków nie została poddana wcześniej żadnemu badaniu...”
Prof. Jerzy Maryniak, ekspert ds. katastrof lotniczych: „...dziwny sposób usuwania szczątków przy pomocy koparki...”
Screen 001
Rosjanin: „Nagle zeszła mgła i nic nie było widać, dosłownie po dziesięciu, piętnastu minutach jak on się rozbił od razu zrobiła się pogoda, jasno...”
Pluszak: Na temat mgły pisałem 29 Maja 2010, http://www.pluszaczek.com/2010/05/29/smolenska-mgla/
Misja specjalna (1/2) - 5 Październik 2010
Misja specjalna (2/2) - 5 Październik 2010
Druga część programu "Misja Specjalna" dotyczy innej sprawy, nie mającej związku z katastrofą TU-154M
Na początku przyszłego tygodnia raport MAK w sprawie katastrofy 10 kwietnia
„...Przedstawiciel Polski akredytowany przy MAK leci w poniedziałek do Moskwy. Dzień później Edmund Klich będzie uczestniczył w prezentacji projektu raportu w sprawie przyczyn katastrofy w Smoleńsku. Razem z Klichem do Moskwy poleci jeden z członków polskiej komisji wyjaśniającej okoliczności tragedii. Do rosyjskiej stolicy nie poleci jednak szef MSWiA Jerzy Miller.
We wtorek MAK rozpocznie prezentowanie nam projektu. Mamy na to dwa dni, w czwartek wracam do kraju - powiedział Klich. Strona rosyjska przekaże projekt od razu stronie polskiej. Być może podczas mojej wizyty rozpocznie się praca nad stanowiskiem Polski w sprawie raportu MAK - dodał polski specjalista...”
źródło: RMF, Na początku przyszłego tygodnia raport MAK w sprawie katastrofy 10 kwietnia
Protokoły sekcji zwłok ofiar katastrofy TU-154M - część II
21 Września 2010 Edmund Klich: - „...Powiedziano mi, że już żadnych innych dokumentów nie dostaniemy, oprócz ostatniej części instrukcji użytkowania w locie, którą otrzymamy po zakończeniu wszystkich prac - dodał Klich...”
Pomimo tej zapowiedzi Rosja dostarczyła do Polski kolejne dokumenty, 7 tomów akt dotyczących śledztwa oraz protokoły sekcyjne w ilości 52 szt powiedział Prokurator Generalny Andrzej Seremet w programie TVN24 „Kropka nad i”.
Problem w tym że nie jest wiadomo która informacja jest poprawna gdyż różne źródła podają różne informacje.
Prokurator Generalny Andrzej Seremet, 14 Październik 2010: „...52 protokoły sekcyjne...”
Wprost, 15 Październik 2010: „...34 opinie sądowo medyczne, w tym akta sekcji zwłok...”
TVP Info, 15 październik 2010: „...Akta sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej i inne opinie sądowo-medyczne dotyczące 34 ofiar oraz 107 fragmentów zwłok...” ( Pluszak: „...107 fragmentów zwłok...” – tu należy wziąć pod uwagę tytuł wpisu na stronie TVP Info, chodzi o dokumentację papierową, a nie 107 szczątków ludzkich ). Według rzecznika NPW kpt. Marcina Maksjana opinie sądowo-medyczne dotyczą 25 osób określonych z imienia i z nazwiska, 9 osób niezidentyfikowanych oraz 107 fragmentów zwłok”. Kapitan Marsjan nie odpowiedział na pytanie, o jakie „osoby niezidentyfikowane” chodzi. Ze źródeł w organach ścigania wiadomo, że są to te ofiary katastrofy, które nie były jeszcze zidentyfikowane w chwili sekcji zwłok w Rosji. Według Minister Zdrowia Ewy Kopacz wszystkie ofiary zostały zidentyfikowane. Przypomnę że na Warszawskich Powązkach pochowano szczątki jednej osoby niezidentyfikowanej. Skoro według Minister Zdrowia Ewy Kopacz wszystkie ofiary zostały zidentyfikowane to:
- nie powinno być żadnej osoby N/N ( a aktualnie jest 1 + 9 )
- dokumenty powinny być aktualne, jeśli w chwili sekcji zwłok nie było wiadomo jakiej osoby dotyczy sekcja zwłok to po zidentyfikowaniu tej osoby dokumenty powinny być uzupełnione / przepisane
Polecam uwadze jedną z analiz spójności wersji oficjalnej: http://www.pluszaczek.com/2010/07/03/katastrofa-tu-154m-%E2%80%93-analiza-spojnosci-wersji-oficjalnej-identyfikacji-i-zwrotu-cial-ofiar-katastrofy-do-polski-%E2%80%93-czesc-i/
Pozostałe dwie części analiz spójności wersji oficjalnej są dostępne na moich www. Przypomnę że gdy spisywano w Rosji protokół zeznań Małgorzaty Wassermann przepisywano dwukrotnie, za pierwszym razem Rosjanie nie uwzględnili w protokole drugiego imienia Małgorzaty Wassermann ( Ewa ), za drugim razem okazało się że trzeba ponownie przepisać protokół gdyż zostały użyte dwa kolory długopisu ( różny kolor podpisów M. Wassermann ). ( patrz program „Misja Specjalna, pierwsza część w którym Małgorzata Wassermann udzieliła wywiadu red. Misji Specjalnej ). Powyższe z jednej strony świadczy o bardzo dużej skrupulatności Rosjan przy sporządzaniu dokumentacji, a z drugiej strony Rosjanie przysłali protokoły osób N/N. Ile ofiar oraz szczątków ofiar katastrofy rządowego Tupolewa zostało poprawnie zidentyfikowane? Osobnym tematem jest przesłanie kolejnej kopii cyfrowej z czarnych skrzynek samolotu Tu-154M. Skoro Polska otrzymała już jedną kopię, którą później aktualizowano ( za pierwszym razem brak 16 sekund zapisu, za drugim razem nie ujawniono powodu powtórnego kopiowania ) to teoretycznie cyfrowa kopia czarnych skrzynek powinna być w porządku. Po co Rosjanie przysłali kolejną cyfrową kopię czarnych skrzynek TU-154M?
14 Października 2010 Polska dostała protokoły sekcji zwłok, ale tylko 52 ofiar „...- Siedem tomów akt ze śledztwa smoleńskiego ze strony rosyjskiej jest już w polskiej prokuraturze. Znajdują się tam protokoły sekcyjne 52 ofiar katastrofy. To bardzo cenny materiał. Są tam też zeznania 40 świadków. Jeszcze dziś tłumacze zabierają się do tłumaczenia, co może potrwać kilka, kilkanaście dni - zapowiedział w "Kropce nad i" Prokurator Generalny Andrzej Seremet...”
źródło: Onet, Polska dostała protokoły sekcji zwłok, ale tylko 52 ofiar
15 Października 2010 Rosjanie przekazali Polsce protokoły z sekcji ofiar katastrofy smoleńskiej „...Opinie sądowo-medyczne 34 ofiar katastrofy smoleńskiej, w tym akta sekcji zwłok i nośnik cyfrowy z czarnych skrzynek samolotu Tu-154 M są wśród nowo przesłanych Polsce akt rosyjskiego śledztwa w tej sprawie - poinformowała Naczelna Prokuratura Wojskowa...”
źródło: Wprost, Rosjanie przekazali Polsce protokoły z sekcji ofiar katastrofy smoleńskiej
15 Października 2010 Rosjanie przekazali kolejne dokumenty „...Akta sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej i inne opinie sądowo-medyczne dotyczące 34 ofiar oraz 107 fragmentów zwłok, a także nośnik cyfrowy z czarnych skrzynek samolotu Tu-154M są wśród nowo przesłanych Polsce siedmiu tomów akt rosyjskiego śledztwa w tej sprawie – poinformowała Naczelna Prokuratura Wojskowa. Biegli przetłumaczą teraz akta na język polski...” źródło: TVP Info, Rosjanie przekazali kolejne dokumenty
zagadka dla wszystkich :) Ile protokołów sekcji zwłok ofiar katastrofy TU-154M doślą Rosjanie? Pluszak's blog
ZNIKNIĘCIE BYŁEGO WICEMINISTRA Zaginął Eugeniusz Wróbel, były wicewojewoda katowicki i wiceminister transportu w latach 2005-2007. Eugeniusz Wróbel, były wicewojewoda katowicki i wiceminister transportu w latach 2005-2007, zaginął w piątek 15 października. Wyszedł z domu w Rybniku około południa. Prawdopodobnie został wywołany tylko na chwilę. Rodzina twierdzi, że nie ma przy sobie żadnych dokumentów i telefonu. Co więcej, prawdopodobnie był ubrany tylko w polar, nie założył nawet butów i był w kapciach. "Nie zabrał żadnych rzeczy ze sobą. Dlatego sądzimy, że ktoś – listonosz czy kurier – wywołał go z domu albo komuś poszedł wskazać drogę " – przyznała w rozmowie z TVP Info córka zaginionego Maria Wielgus. Rodzina Eugeniusza Wróbla niemal natychmiast poinformowała o jego zniknięciu policję. W poszukiwaniu byłego ministra obdzwoniono całą rodzinę, sprawdzono szpitale, ulubione miejsca. Ustalono jedynie, że po raz ostatni Eugeniusz Wróbel był widziany w pobliżu swojego domu przy ul. Hibnera w Rybniku. Od tego momentu słuch po nim zaginął. Bliscy byłego wiceministra transportu biorą pod uwagę różne możliwości. Nie wykluczają nawet porwania czy choroby psychicznej, choć zapewniają, że jeszcze w piątek rano mężczyzna zachowywał się normalnie. Wciąż nie są znane losy zaginionego wiceministra. Wiadomo jedynie, że w sobotę policja zatrzymała jego syna. Informację o tym zatrzymaniu potwierdza Ryszard Czepczor z rybnickiej policji. Szczegółów nie podano.
Eugeniusz Wróbel był wicewojewodą katowickim w latach 1990-1994, a w latach 2005-2007 sekretarzem stanu w ministerstwie transportu. Obecnie jest pracownikiem naukowym Politechniki Śląskiej w Gliwicach. (TVP.Info)
B. WICEMINISTER ZABITY? SYN SIĘ PRZYZNAJE Policja podejrzewa syna zaginionego w piątek Eugeniusza Wróbla o zabójstwo ojca - poinformował serwis TVP Info. Prokuratura w Rybniku wszczęła postępowanie w sprawie zaginięcia Eugeniusza Wróbla. Były wicewojewoda katowicki i wiceminister transportu zaginął w piątek około południa. Po raz ostatni był widziany w okolicach swojego domu w Rybniku. Wczoraj policja zatrzymała syna zaginionego. Szczegóły ujawniono dopiero dziś. Mężczyzna jest podejrzany o zamordowanie swojego ojca. Według nieoficjalnych informacji TVP Info, 30-latek w rozmowie z policją przyznał się do winy. Policja z Rybnika poszukuje ciała byłego wiceministra. Funkcjonariusze podejrzewają, że znajduje się ono w jednym z okolicznych akwenów wodnych, w okolicach którego logował sie do sieci telefon komórkowy jego syna. Z nieoficjalnych wiadomości TVP Info wynika, że ojciec i syn żyli w konflikcie - chodziło o pieniądze i "różnice światopoglądowe". Rodzina za pomoc w ustaleniu tego, co się dzieje z Eugeniuszem Wróblem zaoferowała nagrodę w wysokości 10 tys. złotych. Mężczyzna nie wziął ze sobą żadnych dokumentów, ani telefonu. Prawdopodobnie ubrany był tylko w polar. Nie zdążył też założyć butów, był w kapciach. Bliscy Eugeniusza Wróbla początkowo brali pod uwagę jego porwanie, lub chorobę psychiczną. Jak jednak podkreślali, w piątek rano mężczyzna zachowywał się normalnie. Eugeniusz Wróbel jest wykładowcą na Wydziale Automatyki, Elektroniki i Informatyki Politechniki Śląskiej w Gliwicach. W 1990 roku został wicewojewodą katowickim. Funkcję tę pełnił przez 5 lat. W latach 1998-2001 jako ekspert Sejmowej Komisji Transportu i Łączności oraz doradca kolejnych ministrów transportu i gospodarki morskiej uczestniczył m.in. w opracowaniu projektu prawa lotniczego. Od listopada 2005 do grudnia 2007 roku pełnił funkcję wiceministra w resorcie transportu. (TVP.Info)
PRZESTĘPSTWO I KŁAMSTWO MINISTRA SPRAWIEDLIWOŚCI Tego należało się spodziewać. Od soboty to co zrobił w Krakowie minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski jest przez jego kolegów z Platformy ale także sprzyjające rządowi media, bagatelizowane.
1. Tego należało się spodziewać. Od soboty to co zrobił w Krakowie minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski jest przez jego kolegów z Platformy ale także sprzyjające rządowi media, bagatelizowane. A minister sprawiedliwości nie tylko popełnił przestępstwo, wynikające z art. 231 &1, bo udostępnił do publicznego odsłuchu zawartość zapisów pochodzących z czarnych skrzynek samolotu Tupolew 154, ale także złapany na tym przestępstwie przez dziennikarzy bez zmrużenia oka kłamał do kamery telewizyjnej mówiąc, że odsłuchiwał tylko materiał poglądowy.
2. Już nie pierwszy raz w przypadku premiera Tuska ale i jego ministrów PR decyduje o tym jakie podejmują decyzje i w jaki sposób chcą je przekazać opinii publicznej. I w tym przypadku nie było inaczej. Minister sprawiedliwości zawiózł osobiście od Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie decyzję premiera o zwiększeniu budżetu tej jednostki o 200 tys. zł w związku z dodatkowymi wydatkami na ekspertyzy związane z wyjaśnianiem katastrofy smoleńskiej. Przekaz PR-owski mail być taki. Rząd Donalda Tuska tak bardzo stara się wyjaśnić przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem, że mimo mizerii budżetowej jednak powiększa budżet jednostki, która ma odcyfrować głosy w kabinie pilotów prezydenckiego. Stało się jednak inaczej. Minister oczywiście zaprosił dziennikarzy, żeby ci relacjonowali każdy jego krok, no i relacjonowali bardzo dokładnie nawet to czego minister sprawiedliwości robić nie powinien.
3. Ale potem było jeszcze gorzej. Dziennikarze ,którzy zorientowali się ,że na ich oczach minister popełnił przestępstwo, zaczęli go pytać czy miał zgodę prokuratury wojskowej na to odsłuchanie. Minister oczywiście zgody nie miał ale aby ratować sytuację zaczął wymyślać, ze odsłuchiwał jakiś materiał poglądowy nie pochodzący z kabiny pilotów Tupolewa. Na nic to się zdało wielokrotnie pokazywany w różnych telewizjach materiał daje pewność, że minister popełnił przestępstwo, a złapany wręcz na gorącym uczynku, kłamał. Zachował się jak złodziej, który złapany za rękę, krzyczy to nie moja ręka.
4. Po wyemitowaniu tych nagrań, wszyscy jednak nabrali wody w usta. Prokurator Generalny zapytany przez dziennikarzy mówi, że nie zna sprawy, Marszałek Schetyna ocenił to co się przytrafiło ministrowi Kwiatkowskiemu jako zaledwie niezręczność, a pytani przez dziennikarzy posłowie Platformy jak jeden mąż „Polacy nic nie stało”. Otóż stało się i sprawa jest naprawdę bardzo poważna. Jeżeli nawet minister sprawiedliwości potrafi łamać prawo i to na oczach milionów Polaków a następnie także publicznie kłamać i nie ma na to współmiernej reakcji premiera to naprawdę za rządów Donalda Tuska jego ekipa może wszystko. Przypominacie sobie Państwo jak to ponad 2 lata prokuratura w Płocku prowadziła postępowanie przeciwko byłemu ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobro, że ten w obecności prokuratora prowadzącego sprawę ( a więc za jego zgodą ) pokazał materiały ze śledztwa w dotyczące mafii paliwowej posłowi i członkowi Rady Bezpieczeństwa Narodowego Jarosławowi Kaczyńskiemu. Poseł Ziobro zrzekł się w tej sprawie immunitetu i składał wyjaśnienia wielokrotnie a niektóre z mediów już nawet ferowały wyroki w tej sprawie. Ostatecznie sprawa została umorzona (właśnie z tego względu ,że na okazanie materiałów była zgoda prokuratora prowadzącego sprawę), ale przez wiele miesięcy byłemu ministrowi sprawiedliwości zarzucano łamanie prawa i popełnienie przestępstwa. Teraz wygląda na to, że takiej reakcji samodzielnej już przecież prokuratury nie będzie. Nie będzie również reakcji premiera Donalda Tuska. A i media w tej sprawie będą także wyrozumiałe. Widać wyraźnie, że za rządów Tuska są równi i równiejsi. Równiejsi to ci którzy są aktualnie przy władzy, równi to wszyscy pozostali. Zbigniew Kuźmiuk
Skandaliczny wywiad ministra. Sikorski powinien przeprosić Dziś dane mi było przeczytać wywiad skandaliczny. Tezy zawarte w rozmowie „Rzeczpospolitej” z Radkiem Sikorskim, są dla mnie tyleż pozbawione jakiejkolwiek demokratycznej logiki, co po prostu szkodliwe. Bo minister rządu zaczyna wycierać sobie twarz „konstytucyjnością”, używając jej do brudnej walki politycznej. Platforma Obywatelska, macierzysta formacja ministra Sikorskiego, ma w ręku całokształt władzy. Ma rząd, ma większość w parlamencie, ma prezydenta. To konfiguracja mało demokratyczna ale nie karygodna, bo tak chciał suweren, czyli naród. Jednak nazywanie takiej sytuacji „konstytucyjną normalnością” jest nie tylko poważnym nadużyciem, lecz także niestosowną bezczelnością polskiego ministra. Obawiam się, że postrzeganie „konstytucyjnej normalności” przez ministra Sikorskiego jest bardzo mocno naznaczone jakąś patologią, polityczną dewiacją, jakimś wynaturzeniem, chorą sytuacją w której ustawa zasadnicza zostaje wtłoczona w tryby brudnej politycznej machiny, by ją legitymizować. Bo nie uważam, by normalnością wynikającą z ustawy zasadniczej była pełna zgoda między rządem a prezydentem. Poza tym jeśli ktoś wprowadził „konstytucyjną nienormalność” w Polsce to właśnie Sikorski i jego koledzy, notorycznie spychający ówczesnego Prezydenta Kaczyńskiego na margines, zabierający mu krzesła, odmawiający mu samolotu. To była nienormalność, o której Sikorski nagle zapomniał, jak zapomniał o wielu innych słowach i czynach, dla niego niewygodnych. W tym samym wywiadzie Sikorski mówi o śp. Lechu Kaczyńskim: „szczycił się tym, że wbrew konstytucji, prowadził inną politykę zagraniczną niż Rada Ministrów”. Oskarżenie osoby nieżyjącej o złamanie zasad konstytucji, to poważne oskarżenie i zarazem obrzydliwe, bo taka osoba nie może się nawet obronić. A jeśli za życia złamał choć jeden paragraf konstytucji RP, to dlaczego wtedy nikt nie postawił go przed Trybunałem Stanu? Nikt tego nie zrobił, bo choć Lech Kaczyński nie zawsze patrzył na politykę zagraniczną tak, jak chciał tego rząd, to nigdy też nie działał wbrew konstytucji, której był wierny do końca swego życia. Dlatego uważam, że słowa ministra Sikorskiego są skandaliczne, obrzydliwe, pozbawione sensu, smaku i jakiejkolwiek logiki, a także przepełnione kłamliwą retoryką, za którą Sikorski powinien przeprosić. Nigdy nie wymagałem od polityków PO przyzwoitości, jak nie wymagam od innych ludzi zachowań ponad ich siły, lecz wierzę w publiczne potępienie Sikorskiego za jego słowa, bo takim zachowaniem wpisuje się jedynie zachowanie godne jakiej hieny cmentarnej. Szkalowanie byłej głowy państwa, pozbawionej życia wskutek wielkiej tragedii, przez obecnego ministra, to jest dopiero „konstytucyjna normalność” pełna nienormalności. Piotr Cybulski
Finanse dryfują w otchłań "Kto protestuje w sprawie budżetu, jest według ministra finansów 'infantylny', kto zaś dokładnie liczy, stosuje, 'księgowość histeryczną'”. Z prof. Zytą Gilowską, członkiem Rady Polityki Pieniężnej, rozmawia Teresa Wójcik ("Gazeta Polska"). Jakie są największe wady budżetu na 2011 r. i czym grożą polskiej gospodarce? Ten budżet jest bardzo ponaciągany w kilku miejscach. Jak pośpiesznie garbowana skóra, może po prostu popękać i się „porozłazić”. Ryzyka dotyczą napiętych prognoz dochodów, zwłaszcza podatkowych, do maksimum wyśrubowanych dywidend ze spółek z udziałem skarbu państwa (co grozi zablokowaniem ich inwestycji ), rosnących wydatków na obsługę długu publicznego, wreszcie nadziei na spadek bezrobocia. A jeśli popyt konsumpcyjny siądzie, bo wzrosną ceny towarów konsumpcyjnych pierwszej potrzeby, bo spadnie dynamika zatrudnienia, zamrożone będą płace w sferze budżetowej? Część analityków przestrzega przed inflacją, wielu obawia się osłabienia aktywności gospodarczej i niższego tempa wzrostu PKB.
A czym to grozi przeciętnemu obywatelowi? Od dnia, gdy minister finansów niby przypadkiem i od niechcenia przyznał: „wszyscy wiedzą, że deficyt sektora finansów publicznych przekroczy 100 mld zł” – nie da się gawędzić o zielonej wyspie i sukcesach. Wbrew solennym obietnicom, rosną podatki, płace realne zastygły w bezruchu. Biedniejemy, nieuchronnie, z dnia na dzień. Na dokładkę cicho i dyskretnie. Polacy chyba nawet nie widzieli, że są tak dobrze wychowani. Kto protestuje, jest według ministra finansów „infantylny”, kto zaś dokładnie liczy, stosuje, „księgowość histeryczną”. Ciekawym uzupełnieniem owej diagnozy jest wiadomość o znaczącym, 12-procentowym, wzroście przyszłorocznych wydatków Kancelarii Prezydenta. Oby nie było problemów z pożyczaniem brakujących środków, bo już teraz wyjątkowo drogo płacimy za pożyczane pieniądze. Rentowność naszych obligacji skarbowych jest tylko o jeden procent niższa od rentowności obligacji rządowych państw balansujących na krawędzi bankructwa. Przeciętnemu obywatelowi na pociechę pozostaje wiedza, że jesteśmy wprawdzie mocno zadłużeni, ale mamy dobrą reputację, bo dajemy dobrze zarobić posiadaczom kapitału.
Czy deficyt budżetu na poziomie 40 mld zł jest realny przy zaplanowanych dochodach w 2011 r.? Przy zaplanowanych dochodach sam deficyt może wyglądać na realistyczny. Mało realistycznie są prognozy dochodów, bo ich tempo wzrostu na 2011 r. przyjęto jako trzykrotnie przewyższające tempo wzrostu PKB. Bardzo znacząca różnica – przecież wszystkiego wzrostem fiskalizmu nie da się wyjaśnić. Wprawdzie rząd projektuje liczne podwyżki podatków, szczególnie VAT, ale nie muszą one dać tak znacznego wzrostu dochodów. Natomiast warto pamiętać, że „deficyt budżetu” jest swego rodzaju namiastką, bo dotyczy tylko połowy środków finansowych wydawanych przez rząd i jego agendy. Powinien być liczony łącznie z drugim okołobudżetowym deficytem, z deficytem budżetu środków europejskich. Taki łączny rachunek deficytu (tylko budżetowego, nie mylić go z deficytem sektora finansów publicznych) ma wynieść w 2011 r. ponad 56 mld zł, a na rok obecny jest zaplanowany w kwocie prawie 67 mld zł. (może okazać się niższy o ok. 8 mld zł.)
Czy może być konieczna nowelizacja budżetu w 2011 r.? Raczej nie. Rząd przetestował w 2009 r. rozmaite warianty zmieniania budżetu bez nowelizacji. Nawet blokady części wydatków budżetowych, które rząd przeprowadzał w 2009 r., odbyły się poza procedurami określonymi w ustawie o finansach publicznych. Ostrzegałam przed tolerowaniem takich praktyk, ponieważ sporządzenie formalnego wniosku o zgodę sejmowej Komisji Finansów Publicznych wymaga przynajmniej klarownej identyfikacji tych wydatków, które mają być zablokowane. Ale mało kto się tym przejął, bo wtedy byliśmy zieloną wyspą. Mocno wówczas ucierpiały wydatki na obronę narodową, a i teraz rząd trzyma w szufladzie sposób na ich dalszą redukcję. Może przeforsować sygnalizowany niedawno zamiar rozliczania ustawowych wydatków na modernizację i utrzymanie sił zbrojnych (obecnie co najmniej 1,95 proc. PKB rocznie) w cyklu pięcioletnim, czyli odsuwania części wydatków w czasie.
Czy relatywnie niski deficyt wpłynie na poprawę stanu finansów publicznych? Nie. Nasze finanse po prostu dryfują. Są obciążane przez rosnące zadłużenie i nieco odciążane wpływami z prywatyzacji, rosnącymi podatkami, zaskórniakami na czarną godzinę (środki z Funduszu Rezerwy Demograficznej). Sporo obowiązków wyrzucono poza burtę – np. wydatki na budowę dróg, dotacje do OFE, część dotacji dla ZUS. Ale dryf trwa, kierunek mało rozpoznany, stan morza – niepewny. www.niezależna.pl
Czy premier Tusk chce znacjonalizować "Rzeczpospolitą"? Minister Grad przepuścił kolejny atak na „Rzeczpospolitą” . Z tego co wiem, atak nie będzie skuteczny, procedury będą się ciągnąć bardzo długo, szanse w sądzie małe, pewność zamieszania międzynarodowego – duża. Jak podała prasa: „przedstawiciele należącej do Skarbu Państwa spółki PW Rz wraz z dwoma członkami zarządu Presspubliki rekomendowanymi przez PW Rz złożyli w sądzie gospodarczym w Warszawie pozew o rozwiązanie wydawcy “Rz””. Cytuję Presserwis: „Zdaniem osoby z poprzednich władz Presspubliki, wniosek państwowego udziałowca może być próbą zablokowania ewentualnej sprzedaży udziałów przez fundusz Mecom. Może też oznaczać próbę odzyskania tytułu ”Rzeczpospolita” przez Skarb Państwa. Zgodnie bowiem z umową spółki w przypadku jej rozwiązania lub likwidacji tytuł ”Rzeczpospolita” wraca do państwowego udziałowca”. Oznacza to, że rozwiązanie spółki miałoby umożliwić renacjonalizację spółki i przejęcie przez Skarb Państwa dziennika. Przedstawiciele Skarbu Państwa uzasadniają, że spółka generuje straty. Tymczasem – co wynika z oświadczeń Mecomu, firmy mającej większość udziałów - wyniki gazety w trudnym okresie są „wzorowe” (cytat z oświadczenia). Kondycja spółki się wyraźnie poprawia. Na tle innych gazet – co łatwo sprawdzić w wynikach sprzedaży „Rzepa” trzyma się naprawdę nieźle. Pełne oświadczenie rzecznika Mecomu, firmy będącej właścicielem grubo ponad stu gazet w Europie: „Wyniki Presspubliki w czasie największego w historii kryzysu na rynku reklamy były wzorowe. Dziś nadal się poprawiają. Tytuł zwiększył swoje udziały w rynku i wyeliminował niemieckiego konkurenta – „Dziennik”. Te sukcesy „Rzeczpospolitej” z ostatnich kilku latach były efektem działań jej kadry menedżerskiej. Mecom jest dumny i wdzięczny za pracę i poświęcenie menedżerów Presspubliki i jej pracowników. Dlatego będziemy kontynuować obronę wydawniczej niezależności i wolności słowa w „Rzeczpospolitej”, tak jak robimy to w innych naszych tytułach w Europie. Polityczne ingerencje w sprawy wydawnictwa będą ujawniane i zwalczane przed polskimi i europejskimi sądami”. Minister Skarbu od dawna naciska na właściciela 51 procent udziałów w „Rzeczpospolitej’ na przeprowadzenie zmian w redakcji. Od ludzi związanych z kierownictwem Mecomu słyszałem o tym kilka razy. Teraz Grad gra już w otwarte karty. Czemu to służy? Na pewno nie dobru spółki. Moim zdaniem są to działania na szkodę spółki i warto pewnie pod tym kątem przyjrzeć się temu procederowi. Władze Mecomu kilkakrotnie w przeszłości deklarowały pełne poparcie dla Pawła Lisickiego, jego linii redakcyjnej i tego jak „Rzeczpospolita” się rozwija. Najwyraźniej uznają, że biznes rozwija się w dobrym kierunku. A rząd? To aż żenujące. Rząd ma armię życzliwych mu mediów i przeszkadza mu ta jedna, która nie gra w wielkiej orkiestrze na cześć Donalda Tuska. Choć tak naprawdę trudno byłoby nazwać „Rzeczpospolitą” gazeta opozycyjną, bo jest równie krytyczna wobec opozycji. Jest po prostu niezależna. Ale rządowi rzekomo liberalnej Platformie Obywatelskiej to przeszkadza. Dlatego rząd rzekomo liberalnej Platformy Obywatelskiej chciałby nacjonalizacji „Rzeczpospolitej”. To kuriozum niespotykane w demokratycznym świecie. Ciekaw jestem, czy w tej sprawie głos zabiorą jacyś politycy Platformy, którzy tyle mówią o wolnych mediach. Ciekawe czy premier Tusk wypowie się, dlaczego jego rząd chciałby doprowadzić do nacjonalizacji „Rzeczpospolitej”. Panie premierze, nie czuje Pan jak bardzo to żenujące? Naprawdę Pan tego chce? Co Wy na tym zyskacie? Nic, ale wstydu już co nie miara. Igor Janke
Duch Kaczyńskiego nad Deauville Przez dwa dni w Deauville obradować będą przywódcy Federacji Rosyjskiej, Republiki Federalnej Niemiec i Republiki Francuskiej. To największa klęska dyplomacji Trzeciej Rzeczypospolitej. Obydwaj bracia Kaczyńscy – i nie tylko Oni - od lat ostrzegali, że grozi nam „nowe Rapallo”: Rosja, od'izolowana do tej pory od polityki europejskiej, wejdzie do niej z wielkim hukiem. Rzecz w tym, że za tę katastrofę odpowiadają... bracia Kaczyńscy! Do tej pory istniał sobie tzw. Trójkąt Weimarski: Berlin-Paryż-Warszawa. Tymczasem śp. Lech Kaczyński obraził Niemców oraz Rosjan. Trudno się więc dziwić, że Paryż i Berlin wymieniły chimerycznego i słabego partnera na wiarygodnego: na Moskwę. Jarosław Kaczyński ma, oczywiście rację: grozi nam kondominium niemiecko-rosyjskie. Trzeba tylko dodać: to On jest za jego powstanie odpowiedzialny. Bo b-cia Kaczyńscy byli: Prezydentem i premierem w Rzeczypospolitej. I zamiast działać – gadali. Ostrzegali. Obrażali. A Ich następcy nie robili nic; być może już nie mogli. I teraz mamy efekty. Powiedzmy jasno: samym gadaniem nic byśmy nie zwojowali. Prędzej czy później do tego by i tak doszło. Realna polityka zagraniczna wymaga bowiem posiadania wojska. Nawet Izrael - niby absolutnie pewni swego sojusznika, potężnych Stanów Zjednoczonych - ma własny, sprawny Cahal wyposażony w broń jądrową. A my, mający najwyższe na świecie podatki, musieliśmy prosić Amerykanów, by kupili naszym żołnierzom w Iraku kamizelki kuloodporne!
Przypominam: Adolf Hitler, też wredny socjalista przecież, przy trzy razy niższych podatkach uzbroił był armię, która omal nie zdobyła Moskwy! Gdy byłem członkiem Komisji Obrony narodowej w Sejmie niemal czułem wpływy agentów naszych sąsiadów, starających się, jak można, by Wojsko Polskie było źle uzbrojone, by nie było w nim sprawnego dowództwa. By pieniądze z podatków szły na „cele socjalne” - a nie na zbrojenia. Zawodowym stało się o 20 lat za późno!! Czy Jarosław Kaczyński, gdy był premierem, wygłosił był w Sejmie wielkie przemówienie o armatach zamiast masła? Nie – bredził o „walce z bezrobociem” (tak nawiasem: zbrojenia jako skutek uboczny powodują zmniejszenie się bezrobocia...), mieszkaniach socjalnych i samotnych matkach. Może by przegrał – ale przynajmniej by próbował. Były szanse: Polacy potrafią zareagować na nutkę patriotyczną i mocarstwową. Wolał demagogię socjalną. Obecnie ministrem Obrony Narodowej jest... pacyfista. Człowiek, który powiedział, że nie pośle naszych żołnierzy do Sudanu... „bo tam jest niebezpiecznie”!!! Powiedzmy jasno: siły zbrojne RF i RFN też słabną z miesiąca na miesiąc. Jednak Bundeswehra ciągle jest znacznie silniejsza od WP, a Armia Federacji Rosyjskiej też nie jest od macochy. Co tu gadać...? Na pocieszenie zacytuję wiersz jednego z naszych największych poetów, śp.Adama Asnyka. Rządzącej „polską” literaturą lewackiej hołocie udało się Go zamilczeć na śmierć: bo nie dość, że nie był lewicowy, nie dość, że był patriotą., nie dość, że był wrogiem tromtadracji i „powstań narodowych” (choć sam w młodości uczestniczył w „styczniowym”!) - to jeszcze pisał, o zgrozo, do rymu i bardzo składnie. Więc poczytajmy. Kilka aktualnych wskazówek wytłuszczam... Miejmy nadzieję! Miejmy nadzieję!... nie tę lichą, marną, Co rdzeń spróchniały w wątły kwiat ubiera, Lecz tę niezłomną, która tkwi jak ziarno Przyszłych poświęceń w duszy bohatera. Miejmy nadzieję!... nie tę chciwą złudzeń, Ślepego szczęścia płochą zalotnicę, Lecz tę, co w grobach czeka dnia przebudzeń I przechowuje oręż i przyłbicę. Miejmy odwagę!... nie tę jednodniową, Co w rozpaczliwym przedsięwzięciu pryska, Lecz tę, co z wiecznie podniesioną głową Nie da się zepchnąć z swego stanowiska. Miejmy odwagę!... nie tę tchnącą szałem,
Która na oślep leci bez oręża, Lecz tę, co sama niezdobytym wałem Przeciwne losy stałością zwycięża. Miejmy pogardę dla wrzekomej sławy I dla bezprawia potęgi zwodniczej, Lecz się nie strójmy w płaszcz męczeństwa krwawy I nie brząkajmy w łańcuch niewolniczy. Miejmy pogardę dla pychy zwycięskiej I przyklaskiwać przemocy nie idźmy! Ale nie wielbmy poniesionej klęski I ze słabości swojej się nie szczyćmy. Przestańmy własną pieścić się boleścią, Przestańmy ciągłym lamentem się poić: Kochać się w skargach jest rzeczą niewieścią, Mężom przystoi w milczeniu się zbroić... Lecz nie przestajmy czcić świętości swoje I przechowywać ideałów czystość; Do nas należy dać im moc i zbroję, By z kraju marzeń przeszły w rzeczywistość. Szkoda, że w nocy! W nocy z wtorku na środę o godzinie 1.25 pisałem artykuł, kibicując jednocześnie parze Gitelman-Moss walczącej ze znakomitą parą norweską Helgemo-Helness - a w sąsiednim pokoju leciał program TVN, w którym jakiś dziennikarz domagał się, by politycy coś zrobili - na przykładzie jakiegoś wypadku samochodowego. 18 trupów było. I żaden z polityków siedzących przed ekranem nie odpowiedział: "Odpieprz się Pan od polityków! Jakiś kierowca wjeżdża na lewą stronę jezdni - a tu mają coś robić politycy?". Ponieważ żaden z nich nie odważył się tego powiedzieć - to za nich piszę to ja. Trudno: bronię i "Rządu", i opozycji - ale taka jest prawda. Tylko w państwie totalitarnym za wszystko odpowiadają politycy. Jakiś poseł z SLD twierdził, że do wypadku doszło z powodu... biedy. I wtedy usłyszałem (poznałem po głosie) WCz. Jarosława Gowina (PO, Kraków), który spokojnie powiedział, że walce z biedą najlepiej służy wolny rynek, a działania polityków mogą wychodzeniu z biedy tylko zaszkodzić. Wreszcie. Szkoda, że o 1.szej w nocy. JKM
Nowe obrządki katastroficzne 10 października 2009 roku prezydent Lech Kaczyński ratyfikował traktat lizboński. Nie od razu, bo najpierw zbuntowało mu się wieczne pióro i prezydent złożył podpis piórem podsuniętym mu przez asystującego urzędnika Kancelarii. W innych okolicznościach rocznica tego wydarzenia byłaby z pewnością hucznie obchodzona, jako spełnienie marzeń zwolenników Anschlussu – ale teraz prawie nikt o tym nie pamiętał, bo uwaga opinii publicznej została skierowana na równoległe obrządki żałobne, improwizowane, konkurencyjne l i t u r g i e, jakie powoli zaczynają ustalać się w ramach kultu ofiar katastrofy smoleńskiej. Promieniuje on zresztą na kult ofiar innych katastrof, których ostatnio nie brakowało – i katastrofy autobusu pod Berlinem i mikrobusu pod Drzewicą, gdzie zginęło 18 osób. Mam oczywiście na myśli wyjazd, a właściwie wylot do Smoleńska grupy rodzin ofiar kwietniowej katastrofy pod przewodnictwem pani prezydentowej Anny Komorowskiej. Wprawdzie każda rodzina ma osobiste powody do uczestnictwa albo w jednym, albo w drugim żałobnym obchodzie, ale niepodobna nie zauważyć, że niezależnie od motywacji osobistych, podstawowym kryterium podziału rodzin ofiar katastrofy z 10 kwietnia jest wiara lub brak wiary w oficjalną, to znaczy – rządowo-salonową wersję przyczyny smoleńskiej katastrofy. Uczestnicy obrządku pod dyrekcją pani prezydentowej z reguły albo wierzą w wersję oficjalną, albo przynajmniej nie podają jej w wątpliwość, podczas gdy uczestnicy obrządku konkurencyjnego, manifestujący pod Pałacem Namiestnikowskim w Warszawie, co i rusz podnoszą jakieś wątpliwości. Nawiasem mówiąc, trudno im się dziwić, że nie wierzą w wersję oficjalną, bo tak naprawdę opiera się ona w y ł ą c z n i e na deklaracji Rosjan, którzy w kilka godzin po katastrofie, to znaczy – zanim jeszcze ktokolwiek przystąpił do zbierania szczątków samolotu – już wiedzieli, że na pewno nie było żadnej awarii, a winę za katastrofę ponosi „błąd pilota”. Usłużni eksperci tubylczy dodawali do tego własnymi słowami, że pilot musiał znajdować się „pod presją” – wiadomo czyją. Ale z nagrań „czarnych skrzynek”, które nadal znajdują się w posiadaniu strony rosyjskiej, takiego wniosku wyciągnąć nie można, a w każdym razie – z tych kopii, jakie Rosjanie przygotowali na użytek niezależnej prokuratury prywiślińskiej. W tej sytuacji niezawodny „Głos Cadyka” musi podpierać się opowieściami o locie do Tbilisi, snując rozmaite analogie, ale widocznie i w środowiskach odrzucających teorie spiskowe muszą pojawiać się wątpliwości, bo ostatnio występujący w charakterze eksperta płk rezerwy Piotr Łukaszewicz zaprezentował wersję całkiem świeżą, (ale wersja całkiem świeża – gołą d...łonią siąść na jeża), że musiało być tak, iż albo za sterami zasiadł sam generał Błasik i podchodząc do lądowania rozwalił samolot, albo kazał zrobić to kapitanowi Protasiukowi. Skąd takie myśli przychodzą mu do głowy – nie wiadomo, natomiast nietrudno się domyślić, że wychodzą one naprzeciw czemuś, co za komuny nazywało się „społecznym zapotrzebowaniem”. Przypomina to nawet do złudzenia wyjaśnienia ekspertów, którzy pod koniec lat 70-tych tłumaczyli narodowi, że kartki na cukier i mięso są efektem „trudności wzrostu”, jakie zazwyczaj przeżywa każda z 10 potęg gospodarczych świata, do których wtedy, przynajmniej w telewizji, zaliczała się Polska, więc nie da się ukryć, że nawet dla „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, co to, zdawałoby się, łykną każde głupstwo, byle z telewizji - zaczyna to być cokolwiek ambarasujące. Na domiar złego również złowrogi poseł Macierewicz zadaje rozmaite pytania, które pan prokurator Seremet pomija wzgardliwym milczeniem, bo – powiedzmy sobie szczerze – cóż ma powiedzieć, skoro ruscy szachiści nie dają mu nawet niczego powąchać, a nawet gdyby dali, to przecież i on jest – jak przypomina Ewangelia w przypowieści o rzymskim setniku - „człowiekiem pod władzą postawionym”? Ten brak pewności sprzyja oczywiście różnym rewelacjom, które pojawiają się i nikną niczym meteory, nie mówiąc już o faktach prasowych, wynalezionych, jak wiadomo, przez „drogiego Bronisława”, czyli nieboszczyka profesora Geremka. Jeden z takich „faktów prasowych” wyprodukowała TVN – jakoby Jarosław Kaczyński przemawiając podczas manifestacji przed Pałacem Namiestnikowskim wyraził nadzieję, iż kiedyś do władzy dojdą w Polsce „prawdziwi Polacy”. Wywołało to olbrzymi klangor w środowisku autorytetów moralnych i intelektualistów. Profesorowi Michałowi Głowińskiemu natychmiast skojarzyło się to z rokiem 1933, chociaż urodził się dopiero rok później, więc z roku 1933 jako żywo niczego pamiętać przecież nie może, zaś profesor Marcin Król zażądał postawienia Jarosława Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu. Najwyraźniej musi być przekonany, że Polską powinni rządzić Polacy fałszywi, a może nawet w ogóle nie Polacy, tylko na przykład Niemcy lub Żydzi, natomiast prawdziwi Polacy – w żadnym wypadku. „Lecz tymczasem na mieście inne były już treście”, bo okazało się, że prezes Kaczyński wcale tak nie powiedział, tylko pani Katarzynie Kolendzie - Zaleskiej tak się przywidziało. Szkoda, że nie wyjaśniło się to dopiero po kilku dniach, bo w przeciwnym razie na pewno doczekalibyśmy się w tej kwestii jakiegoś zbawiennego pouczenia również od JE abpa Życińskiego, który na dźwięk znajomej trąbki natychmiast dołącza do karnych szeregów - ale trudno – to nie czas na grymasy. Za to podczas pielgrzymki do Smoleńska nie obyło się bez przygód. Jeden samolot się zepsuł, a potem jeszcze drugi, wskutek czego pielgrzymi, pod przewodnictwem pani prezydentowej Komorowskiej zostali zmuszeni do przedłużenia obrządków na lotnisku w Witebsku. Czy to przypadek, czy też chodziło o to, by pokazać nawet najmniej spostrzegawczemu obywatelowi, że samoloty latające do Smoleńska, a nawet do Witebska jednak się psują same z siebie, bez żadnej złej intencji ani ze strony prezydenta Komorowskiego, ani ze strony premiera Tuska – tego już pewnie nigdy się nie dowiemy zwłaszcza, że wszystko zakończyło się na szczęście wesołym oberkiem. Podobnie w stronę wesołego oberka zmierza wojna z dopalaczami. Najwyraźniej dopalacze ochłonęli z pierwszego zaskoczenia i nacisnęli odpowiednie sprężyny, bo – co zresztą przewidywałem w poprzednim komentarzu – premieru Tusku właśnie postawiły się niezawisłe sądy. To znaczy – na razie jeden, odmawiając aresztowania „króla dopalaczy” w Łodzi Dawida B. – ale to zapowiada, co będzie dalej, zwłaszcza, że w tym pośpiechu, no i oczywiście - z gorliwości inspektor sanitarny zapomniał, że decyzja administracyjna powinna być kierowana do konkretnego adresata, a nie w o g ó l e , w związku z czym okazała się n i e w a ż n a! A to ci dopiero siurpryza, a to ci obciach dla demokratycznego państwa prawnego! Teraz dopiero posypią się piękne wyroki! I nie przeszkodzi temu nawet ustawa, jaką uchwaliła zasiadająca w Sejmie banda idiotów – tym razem niemal jednomyślna. W ustawie tej zakazany został obrót w s z y s t k i m i substancjami jakie m o g ą być używane w charakterze środka odurzającego – a to znaczy, że trzeba by pozamykać np. stacje benzynowe handlujące etyliną, drogerie z „Butaprenem” i innymi klejami, a nawet sklepy spożywcze. Ale czegóż innego można spodziewać się po zgromadzeniu, pod przewodem między innymi pacjenta o ewidentnie zszarpanych nerwach, wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego, któremu wszystko kojarzy się z Jarosławem Kaczyńskim, niczym erotomanowi – z kobiecymi organami? Poza tym ta pokazucha to może być początek ostatnich podrygów premiera Tuska, bo jak się posypia piękne wyroki z odszkodowaniami dla dopalaczy, a Trybunał Konstytucyjny zmasakruje mu ustawę, to nawet najgłupszy spośród „młodych, wykształconych, z wielkich miast” zrozumie, że Siły Wyższe przygotowały już polityczną alternatywę. SM
18 października 2010 "Żadna idea nie jest warta człowieka".. ktoś słusznie zauważył. Szczególnie w demokracji, gdzie jedni narzucają swoje idee innym. Bo nie może być tak, że każdy człowiek, przy pomocy rozumu i wolnej woli- decyduje o swoich sprawach sam- bez parlamentarnego przymusu. I nie może być tak, żeby prawo stanowione przez zbiorowość parlamentarną- było nad prawem moralnym w wyniku głosowania większościowego.. Bo wtedy człowiek z człowiekiem może zrobić wszystko.. Nie ma żadnych ograniczeń.. Najpierw prawo moralne- Prawo Boże-, a potem prawo stanowione przez człowieka, ale zgodne z Prawem Bożym.. Człowiek może mieć różne idee, bo tak sobie umyślił i tak mu się wydaje, że jest dobrze i sprawiedliwie. Na przykład jednym zabrać- a innym dać.. Której to idei jesteśmy świadkami na co dzień. A ponieważ każda idea ludzka ma swoje konsekwencje- to pęcznieje biurokracja państwowa, żeby dzielić i odejmować… Ze sprawiedliwością to nie ma nic wspólnego. Bo musi istnieć coś obiektywnie sprawiedliwego, a nie sprawiedliwego społecznie. .Bez poszanowania praw naturalnych, praw obiektywnie istniejących, niezależnie od rządów i parlamentów- nie można zbudować cywilizacji życia. Mamy chaos relatywizmu.. Nie ma dobra i zła. Wszystko jest dobre. Nic nie jest złe. Bo odpowiedzialność jest odrywana od człowieka.. Podobnie z życiem człowieka. Jak człowiek w nie ingeruje- to nie ma granicy wiekowej przy której można go zabić.. Skoro „płód” nie jest człowiekiem- jak twierdzi pani Wanda Nowicka z Federacji Planowania Rodziny(!!!???), czy czegoś podobnego- to można ten płód przez człowieka określać w dowolnym momencie.. Kwestia umowy. Umowy społecznej.. (????)Człowiek zastępuje naturę, zastępuje Pana Boga.. Bo ON daje życie i on życie odbiera. I tak jest dobrze i sprawiedliwie. A sprawa jest prosta. Życie powstaje w chwili zapłodnienia i rozwija się zgodnie z naturalnym cyklem rozwoju człowieka. Ktoś, komuś będzie planował rodzinę? Niech każdy planuje swoją rodzinę sam.. Nie potrzebna jest mu do tego pani Wanda Nowicka, ani inne panie, które propagują zabijanie nienarodzonych dzieci, a same zostały narodzone, bo ich rodzice byli innego zdania.. Niektóre panie już nie propagują zabijania dzieciaków, jak pani Izabela Jaruga- Nowacka, czy pani Jolanta Szymanek Deresz.. Oczywiście- jedni pójdą do nieba- a inni do piekła.. Pan Bóg- jako sędzia sprawiedliwy, który za dobre wynagradza a za złe karze- odpowiednio oceni ich postępowanie. Bo Pan Bóg- nie jest tylko miłością.. Ale sędzią! I taką burzę wywołał arcybiskup Henryk Hoser swoją wypowiedzią na temat zapłodnienia In vitro.. „To moralna schizofrenia”- powiedział i miał rację.. Eugenika nie jest metodą tworzenia człowieka. Człowiek powstaje z miłości dwojga ludzi, a nie przy pomocy laboratoryjnej probówki, w której można eksperymentować do woli, wbrew Panu Bogu. Część zarodków się wyrzuci, coś się wybierze, część pójdzie może w przyszłości na części zapasowe dla człowieka.. Tak ma wyglądać nowy , wspaniały świat- konstruowany przez człowieka! Socjaliści wszystkich krajów łączą się w tym pomyśle. Przeciwko człowiekowi.. I nawet się nagradzają Noblami(???) A gdzie etyka i moralność? Gdzie natura w tym wszystkim, bo o naturze socjaliści ekologiczni na froncie walki z człowiekiem mówią.. Ale o naturze w sferze powstawania życia- jakoś nie.. Tu chcą ingerować jak najdalej. Jaki mają cel, żeby zmniejszać populację człowieka? I to z dwóch stron.. Pozwolić zabijać nienarodzone dzieciaki z jednej strony-i forsując eutanazję- z drugiej.. To kogo- według siebie- chcą pozostawić przy życiu? Arcybiskup Hoser powiedział jeszcze, że:” Kościół nie dopuszcza pozaustrojowego zapłodnienia, proponując alternatywne możliwości, czyli diagnozę i terapię niepłodności(…)In vitro nie leczy bezpłodności. Małżeństwo pozostaje nadal bezpłodne.” I słuszna jego racja.. Każdy może się leczyć lub adoptować porzucone dziecko z domu dziecka.. Ale nie! Trzeba konstruować człowieka w probówce, czy szklance.. A ponieważ każda idea ma swoje konsekwencje, to słusznym jest, że skoro dany demokratyczny poseł należy do wspólnoty Kościoła Powszechnego, a hierarchiczny Kościół ma określone zasady, inne niż te, które propaguje przewodniczący Klubu Demokratycznego i Parlamentarnego- to łamanie tych zasad- szczególnie w sprawie tak zasadniczej jak życie człowieka- powinno się skończyć ekskomuniką. I należy poprzewracać i podkurzać ambony , z których należy ogłosić i grzmieć, że demokratyczny poseł taki a taki sprzeniewierzył się zasadom Kościoła.. Nie można należeć jednocześnie do niedemokratycznego hierarchicznego Kościoła, a jednocześnie w sercu demokracji- wrogiej chrześcijaństwu- glosować nad możliwością tworzenia człowieka eugenicznie. To jest naprawdę” moralna schizofrenia”. Bo eugeniką zajmowali się naziści, a przecież nazizm został potępiony.. Oni eksperymentowali i zabijali..( Słynna akcja pod kryptonimem T-4) Twierdzili, że” chrześcijaństwo oddaliło człowieka od życia w harmonii z naturą”(???) Nieprawdopodobne, ale prawdziwe. I przy okazji: hasło narodowo- socjalistyczne” Zdrowe odżywianie nie jest prywatną sprawą”(!!!) Himmler był promotorem naturalnych sposobów leczenia.. Hitler wymyślał sposoby skłonienia całego narodu do przejścia na wegetarianizm(???). Prowadzili szeroko zakrojone kampanie antynikotynowe.. Tak jak dziś! A przecież Hitlera już nie ma! Ale idee pozostały.. No i to słynne zadanie narodowego socjalistycznego sukinsyna:” Dajcie mi 7 latka, a po dwóch latach będzie mój”(!!!!) Tak go wytresuje w państwowej , narodowo- socjalistycznej szkole.. Lord Keynes, twórca obłędnej ekonomii popytowej, polegającej na tym, że wydatki państwa tworzą popyt, a nie podaż tworzy popyt, był przez wiele lat na czele brytyjskiego Stowarzyszenia Eugenicznego.(!!!). Ta jego utopijna ekonomia doprowadza dzisiejszy świat do bankructwa.. G. Bernard Show, znany lewicowy wielbiciel Związku Radzieckiego, proponował w tym czasie skasowanie tradycyjnego małżeństwa na rzecz poligamii pod auspicjami –uwaga!- Ministerstwa Ewolucji(???). Pośród tego nadciągającego wariactwa głos arcybiskupa Henryka Hosera, którego na ordynariusza diecezji warszawsko- praskiej powołał Benedykt XVI-jest bardzo ważny.. Kościół powinien przystąpić do ofensywy w obronie zasad, tak jak rząd przystępuje do ofensywy legislacyjnej przeciwko nam.. W demokratycznym Sejmie.. Jako misjonarz, arcybiskup był świadkiem rzezi w Rwandzie: bo w tamtejszej demokracji, jak do władzy dochodzą Hutu, to wyrzynają Tutsi.. Jak demokracja oddaje władzę Tutsi.- to ci wyrzynają Hutu.. Demokracja - wola większości.. Jak nie było republiki i parlamentu- to nie było takich rzezi, gdzie zginęło około 1 miliona ludzi.. Clauzewitz miał rację, że demokracja parlamentarna wcześniej czy później doprowadzi do wojny domowej.. Bo zawsze znajdzie się powód, żeby jedni narzucili swoją wolę innym.. Jak to w demokracji! A ci którym tę wolę narzucono- nie wytrzymają. I wystarczy iskra.. Jak z kolei uważał Lenin.. Gdy Belgia przeprowadzała spis ludności w Rwandzie, to Tutsi był definiowany jako każdy, kto ma wąski nos lub posiada więcej niż dziesięć krów(???) Reszta to byli Hutu.. Naprawdę niezły pomysł.. Jaki klarowny! Bo jak Tutsi stracił dwie krowy- to był już Hutu. A nie daj Boże jak skrzywił mu się nos. Nazywał się wtedy Krzywonos.. A to było nie do zniesienia. Bo jak Tutsi ukradł krowy- to było wszystko w porządku, bo miał więcej krów. I był bardziej Tutsi.. Ale jak jemu ukradli dwie krowy- to zaczynała się rzeź.. „Żadna idea nie jest warta człowieka”, ale Paryż jest wart mszy..WJR
O Radku, co się NATO nie kłaniał Do osobliwego zdarzenia doszło w trakcie spotkania polskich polityków z sekretarzem generalnym NATO Andersem Foghiem Rasmussenem. Szef Sojuszu w toku swobodnej wymiany zdań nadmienił, by do projektu obrony przeciwrakietowej, która obejmie wszystkie państwa NATO, włączyć w ramach współpracy także Rosję. Przeciwko temu zaprotestowali ministrowie Radosław Sikorski i Bogdan Klich. Zdaniem wielu obserwatorów, ten "spór" został przez polityków odegrany na potrzebę mediów: miał pokazać naszych ministrów jako twardych polityków, którzy nie uginają się przed Moskwą i NATO. Rasmussen, który już od dłuższego czasu patronuje projektowi rozbudowania ogólnoeuropejskiej obrony przeciwrakietowej w ramach NATO, tym razem swój pomysł rozszerzył o dość zaskakującą tezę. Stwierdził, że nie tylko oczekuje zgody 28 państw Sojuszu na rozwój natowskiej tarczy, ale chce do projektu zaprosić także Rosję. - Moim zdaniem, jeśli podejmiemy tę decyzję, to powinno jej towarzyszyć zaproszenie Rosji do współpracy - stwierdził. Uzasadniał, iż według niego, taki krok miałby sens z wojskowego punktu widzenia. Rasmussen twierdzi, że udział Kremla w tym projekcie zapewniłby całemu systemowi lepsze "pokrycie" terytorialne i uczynił bardziej skutecznym. Jak tłumaczył, za tą propozycją stoją także przesłanki polityczne, ponieważ zaproszenie dla Moskwy byłoby dla wszystkich jasnym znakiem, iż obrona przeciwrakietowa nie jest skierowana przeciw Rosji. Na te słowa niemal natychmiast zareagowali polscy wysłannicy na spotkanie państw NATO w Brukseli: minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski i minister obrony narodowej Bogdan Klich. Obydwaj starali się najpierw łagodzić słowa szefa Paktu, by później przejść już do twardego prezentowania swoich koncepcji. - Rosja powinna być zaproszona do dialogu i o tym akurat mówi nowy projekt koncepcji strategicznej. Z Rosją powinniśmy rozmawiać o sprawach, które dla bezpieczeństwa na kontynencie europejskim są ważne. Jedną z nich jest sprawa tarczy antyrakietowej. Ale nie bardzo widzę potrzebę, aby Rosja była włączana do natowskiej tarczy antyrakietowej, a na pewno nie w tym momencie - próbował poprawiać Rasmussena Klich. Zdecydowanie dobitniej wypowiadał się minister Sikorski, który przypominał, że Rosja nadal sprzeciwia się budowie tarczy i stoi na stanowisku, iż jest ona niepotrzebna. Zaraz zaznaczył jednak, że w ostatnim czasie trochę zmienia swe zdanie, a Moskwa jest strategicznym partnerem NATO, zwłaszcza w przedsięwzięciach podejmowanych na Bliskim Wschodzie. Sikorski dodał, że Sojusz powinien być otwarty na współpracę z Rosją, lecz - jak zdecydowanie zaznaczył - "nie na każdych warunkach". Zdaniem szefa polskiej dyplomacji, w stosunkach z Moskwą należy przede wszystkim postępować zdroworozsądkowo. Dzięki nadgorliwości Rasmussena polscy politycy wyszli na wyjątkowo twardych i racjonalnych. Szef NATO tłumaczył się jeszcze, że mówiąc o potrzebie współpracy z Rosją, miał na myśli także rozwój partnerstwa z wszystkimi mocarstwami świata, także tymi nowymi, jak Chiny czy Indie, ze względu na to, iż państwa członkowskie Paktu muszą umiejętnie odpowiadać na wszystkie zagrożenia XXI wieku, takie jak choćby wojna cybernetyczna, wojna energetyczna, ataki rakiet dalekiego zasięgu czy wciąż narastający terroryzm. Polscy ministrowie chwalili się jeszcze, że projekt natowskiej tarczy antyrakietowej to koncepcja polska, i wyrażali radość, iż najwyższe władze Sojuszu go podchwyciły. - Wyczuwalnym konsensusem jest to, że NATO podejmie decyzję o budowie natowskiego systemu obrony przeciwrakietowej. Jeszcze parę lat temu, gdy o tym mówiła Polska, było to kontrowersyjne. Dzisiaj cały Sojusz się na to zgadza, co oznacza, że mieliśmy rację - powiedział na konferencji prasowej Sikorski. Według polskich ministrów, w ramach Paktu istnieje coraz szersza zgoda w sprawie rozwijania natowskiej obrony antyrakietowej obejmującej cały Stary Kontynent. Jak poinformowali, niewykluczone, że decyzja w kwestii tego projektu zapadnie na szczycie NATO w Lizbonie 19-20 listopada.
Łukasz Sianożęcki
System super inwigilacji made in Poland. W naszym biednym kraju pojawiła się nowość w zakresie globalnej inwigilacji. System, łączący programy analizujące zawartość internetu pod kątem zaprogramowanych wcześniej kryteriów z systemami monitoringu ulicznego. Projekt ten nosi nazwę INDECT ( skrót od angielskich słów Intelligent information system supporting observation, searching and detection for security of citizens in urban environment) w wolnym tłumaczeniu: inteligentny system informacyjny wsparcia, obserwacji, poszukiwania i wykrywania ochrony obywateli w przestrzeni miejskiej. Zgodne z oficjalną stroną projektu: Głównymi celami projektu INDECT są: Stworzenie interaktywnej platformy służącej do zbierania danych multimedialnych, inteligentnego przetwarzania informacji oraz automatycznego wykrywania zagrożeń i działań przestępczych, Zapewnienie wsparcia dla działań funkcjonariuszy policji w postaci zintegrowanego systemu sieciowego z narzędziami do obserwacji różnego rodzaju obiektów ruchomych, Implementacja nowego rodzaju modułu wyszukiwania informacji multimedialnych z użyciem cyfrowych znaków wodnych oraz metadanych.
Metodologia projektu INDECT zakłada: W pierwszej kolejności rozpoznanie określonych przestępstw (dziecięca pornografia w Internecie, promowanie zakazanych symboli, handel ludzkimi organami, rozprzestrzenianie niebezpiecznego oprogramowania, jak również akty terroryzmu, chuligaństwa oraz kradzieże), a następnie (i wyłącznie pod tym warunkiem) Rozpoznanie sprawców wykrytych przestępstw.
Przewidywanymi efektami projektu są: Testowa instalacja systemu monitorowania i obserwacji w obszarze miejskim Monitoring publicznych zasobów Internetu pod kątem zakazanych treści (takich jak wspomniane powyżej) Implementacja rozproszonego systemu komputerowego zdolnego do zbierania, analizy danych, jak również efektywnego udostępniania oraz przetwarzania informacji Szereg prototypów urządzeń używanych do namierzania obiektów ruchomych Narzędzie do szybkiej detekcji oraz wyszukiwania przestępców i dokumentów w oparciu o technikę cyfrowych znaków wodnych. System potrafi rozpoznać zdarzenia, które twórcy uznali za niebezpieczne, proces rozpoznawania niebezpiecznych zdarzeń przebiega w kilku fazach. Pierwszą fazą jest analiza pod kątem ruchomych obiektów. Obiekty są oddzielane od tła oraz analizowany jest ich ruch. Następnie, na podstawie prędkości oraz kierunku ruchu, rozpoznawane są zdarzenia. W przedstawionej sytuacji, zdarzenie które miało miejsce, “rabunek” (ang.robbery), jest kolejno zdefiniowane jako: Spotkanie dwóch ruchomych obiektów A i B, nagła zmiana prędkości oraz kierunku obiektu A (ucieczka), towarzyszy temu pogoń obiektu B za obiektem A (szybki ruch w kierunku oddalającego się A). W przypadku, gdy tego rodzaju zdarzenie zostanie automatycznie rozpoznane przez algorytm analizy materiału video, film zawierający całe zdarzenie jest natychmiast przesłany do operatora systemu w celu weryfikacji. Po weryfikacji, operator zdecyduje co następnie należy zrobić.
Kolejną funkcją jest moduł wykrywania ludzi w niebezpiecznych miejscach. Alarmuje on operatora w momencie wejścia człowieka na zadany obszar określony jako niebezpieczny. Cel projektu mówiący o rozpoznawaniu sprawców wykrytych przestępstw pozwala domyślać się, że INDECT ma także zaprogramowany system rozpoznawania twarzy. O funkcji monitoringu internetu nie udało mi się zdobyć bliższych informacji. Podejrzewam jednak, że odbywa się to podobnie jak w przypadku systemu CETS którego działanie polega na monitorowaniu sieci w poszukiwaniu dziecięcej pornografii, zbieraniu danych o publikowanych materiałach, przestępcach, którzy umieszczają zdjęcia i filmy, a także osobach kupujących takie treści. System potrafi łączyć ze sobą różne wątki w całość. Zebrane dane i analizy dostępne są w ramach systemu CETS służbom bezpieczeństwa krajów współpracujących w ramach projektu. Cały projekt jest finansowany ze środków UE ( grant numer 218086 ). Ze strony Polskiej udział biorą Akademia Górniczo Hutnicza W Krakowie, Uniwersytet Gdański, Politechnika W Poznaniu oraz Komenda Główna Policji.
Oto pełna lista uczestników projektu:
AGH Univeristy of Science and Technology (Poland) – Project Coordinator http://www.agh.edu.pl/en
Gdansk University of Technology (Poland) http://www.pg.gda.pl
InnoTec DATA G.m.b.H. & Co. KG (Germany) http://www.innotec-data.de
Grenoble INP (France) http://www.grenoble-inp.fr
MSWIA – General Headquarters of Police (Poland) http://www.policja.pl/
Moviquity (Spain) http://www.moviquity.com/webingles/index.htm
PSI Transcom GmbH (Germany) http://www.psi.de/
Police Service of Northern Ireland (United Kingdom) http://www.psni.police.uk/
Poznan University of Technology (Poland) http://www.put.poznan.pl
Universidad Carlos III de Madrid (Spain) http://www.uc3m.es
Technical University of Sofia (Bulgaria) http://www.tu-sofia.bg
University of Wuppertal (Germany) http://www.uni-wuppertal.de
University of York (Great Britain) http://www.york.ac.uk
Technical University of Ostrava (Czech Republic) http://www.vsb.cz
Technical University of Kosice (Slovakia) http://www.tuke.sk/tuke?set_language=en&cl=en
X-Art Pro Division G.m.b.H. (Austria) http://www.x-art.at
Fachhochschule Technikum Wien (Austria) http://www.technikum-wien.at
Jeżeli INDECT się sprawdzi i zostanie wdrożony do zastosowania inwigilacja obywatela osiągnie całkiem nowy poziom. Podejrzanego obywatela będzie można śledzić w „realu ” za pomocą kamer oraz dokładnie kontrolować jego działalność w internecie. Dotychczas wielu z nas starało się aby ich działalność w sieci nie była łączona z życiem prywatnym. INDECT przenosi te starania do sfery pobożnych życzeń. Jeżeli będziesz niewygodny dla globalnej dyktatury i na przykład będziesz zwalczał NWO poprzez publikacje w internecie, będą mogli namierzyć miejsce z którego łączysz się z siecią a następnie śledząc Cię za pomocą kamer namierzą miejsce gdzie pracujesz, sklep w którym robisz zakupy, mieszkania twoich znajomych przyjaciół i rodziny. Mając takie dane spróbują Cię zniszczyć. Może naślą na Ciebie zwykłych zbirów, którzy poślą Cię do szpitala, może do Twojej poczty elektronicznej dołączą pornografię dziecięcą i zamkną Cię jako pedofila. A może zaszczują tak jak zaszczuli doktora Ratajczaka. Pozostawiam Was z pytaniem, co dalej? Czy będziemy dalej pisać o tym co oczywiste, i wymieniać poglądy na kwestie w których właściwie się zgadzamy, czy może spróbujemy opracować jakieś metody walki z globalną inwigilacją. Zainteresowanych takim opracowaniem zapraszam do współpracy w napisaniu czegoś w rodzaju podręcznika ochrony przed inwigilacją.
Bibliografia:
1. strona projektu INDECT: http://www.indect-project.eu/front-page?set_language=pl
2. Artykuł o projekcie: http://prawo.vagla.pl/node/8710
PARTIE NIE RYBY - WIĘC BIORĄ Najlepszy Minister Finansów w Europie rozesłał właśnie do uzgodnień międzyresortowych projekt rozporządzenia w sprawie subwencji dla partii politycznych: (Rząd sięga do naszych kieszeni. Więcej na partie
Rząd ratuje finanse publiczne, coraz głębiej sięgając do kieszeni podatników. Sami politycy jednak nie stosują się do zasad, które głoszą. Ministerstwo Finansów skierowało do uzgodnień międzyresortowych projekt rozporządzenia w sprawie podwyższenia kwoty subwencji dla partii politycznych. To ewenement na skalę europejską – mimo że w wielu krajach, m.in. w Wielkiej Brytanii, we Francji czy w Niemczech, państwo subwencjonuje partie, to w dobie kryzysu żadne z nich nie zdecydowało się na podwyższenie dotacji. Tymczasem polski resort finansów planuje, by strumień publicznych pieniędzy zasilający partyjne budżety wzrósł w przyszłym roku o blisko 9 mln zł. – To standardowa procedura. Zgodnie z ustawą o partiach minister finansów podwyższa kwoty subwencji rocznej dla partii politycznej albo koalicji wyborczej partii, gdy wzrost inflacji przekracza 5 proc. – tłumaczy Magdalena Kobos, rzecznik resortu. Urzędnicy obliczają wysokość subwencji na podstawie danych GUS dotyczących wzrostu wskaźnika cen towarów i usług. Najwięcej, bo ponad 3,1 mln zł, zyska Platforma Obywatelska. PiS wzbogaci się o 2,9 mln zł. Ugrupowania, które w 2007 roku startowały w ramach koalicji wyborczej Lewica i Demokraci, dostaną do podziału 1,6 mln zł, a PSL blisko 1,2 mln zł. W skali budżetu to niewiele, ale rozporządzenie ministra finansów budzi kontrowersje. – To wyjątkowa arogancja polityków wobec obywateli. Nam każą oszczędzać, choć pompują miliony w swoje partie – mówi Marcin Gomoła, prezes stowarzyszenia Pokolenie 89, które zbiera podpisy pod społecznym projektem ustawy obcinającej o 70 proc. budżetowe subwencje dla partii. Oficjalnie likwidację dotacji, a przynajmniej ich znaczne ograniczenie, popierają też politycy Platformy. – Uważam, że finansowanie partii z budżetu państwa jest czymś złym, a w obecnej sytuacji w dodatku czymś nagannym moralnie – mówił na początku ubiegłego roku premier Donald Tusk. Parlament przegłosował ustawę, która ograniczała subwencje, jednak zakwestionował ją prezydent Lech Kaczyński i częściowo Trybunał Konstytucyjny. Jarosław Olechowski.). Nasi „liderzy”, „przywódcy” czy jak tam oni jeszcze chcą, żeby ich nazywać dostaną w przyszłym roku o blisko 9 mln zł więcej niż w tym. W tym roku partie otrzymały z budżetu ponad 114,2 mln zł. Zgodnie z ustawą o partiach minister finansów podwyższa kwoty subwencji rocznej dla partii politycznej albo koalicji wyborczej partii, gdy wzrost inflacji przekracza 5%. A właśnie przekroczył od czasu poprzedniej podwyżki. Najwięcej, bo ponad 3,1 mln zł, zyska oczywiście Platforma Obywatelska. PiS 2,9 mln zł., Lewica i Demokraci 1,6 mln zł, a PSL 1,2 mln zł. Jednym z postulatów wyborczych PO była… likwidacja dotacji budżetowych dla partii politycznych. Ale to bez znaczenia, bo innym postulatem wyborczym PO było… obniżanie podatków. Wiadomo jednak, że nie da się obniżać podatków, jak się podwyższa subwencje dla partii politycznych! „Uważam, że finansowanie partii z budżetu państwa jest czymś złym, a w obecnej sytuacji w dodatku czymś nagannym moralnie” – mówił na początku ubiegłego roku premier Donald Tusk. Oczywiście nie można powiedzieć, że PO nie chciała. Tylko Pan Prezydent Kaczyński przeszkadzał. Parlament przegłosował nawet ustawę, która co prawda nie likwidowała subwencji, ale je ograniczała. Pan Prezydent Kaczyński skierował ją jednak do Trybunału Konstytucyjnego, żeby PiS miał za co kręcić spoty reklamowe „Mordo ty moja”. Trybunał orzekł, że ograniczanie subwencji budżetowej dla partii politycznych w trakcie roku budżetowego jest co prawda zgodne z konstytucją, ale uznał za niezgodne z konstytucją (bo prawo nie działa wstecz) ograniczanie subwencji za kwartały rozpoczęte przed wejściem w życie ustawy. Zakwestionowana przez Pana Prezydenta nowelizacja ustawy o partiach politycznych powinna trafić do Sejmu, który na nowo określi czas, w jakim subwencja zostałaby ograniczona. Ale jakoś chyba nie trafiła (nie śledzę tego za bardzo) skoro Najlepszy Minister Finansów w Europie „uzgadnia międzyresortowo” podwyżkę subwencji. Teraz czas na Pana Premiera. Obstawiam, że albo na konferencji prasowej sam coś na ten temat powie, albo jego spece od wizerunku podsuną dziennikarzom myśl typu „Donald był wściekły”. „Batiuszka” jest przecież dobry, tylko urzędnicy źli. Ale z drugiej strony Polska jest demokratycznym państwem prawa realizującym zasady społecznej gospodarki rynkowej. Więc wiadomo, że trzeba prawa przestrzegać. Jeśli więc ustawa przewiduje, że waloryzacja się należy, to trzeba prawo wykonać. A może w ramach „jesiennej ofensywy legislacyjnej rządu” da się jednak prawo zmienić i… zlikwidować w ogóle subwencje dla partii politycznych. Bo ja osobiście też „uważam, że finansowanie partii z budżetu państwa jest czymś złym, a w obecnej sytuacji w dodatku czymś nagannym moralnie”. Gwiazdowski
Wybory samorządowe czyli o polityce w działaniu Zapadłem w morze biurokracji związanej z wyborami. Ilość dokumentów, które trzeba pozbierać i wypełnić, by wystartować, jest zupełnie nieprawdopodobna. A najbardziej zabawne jest to, że regionalne komisje wyborcze żądają przedstawiania dokumentów wydanych przez komisję centralną nie od tej komisji właśnie, tylko od poszczególnych komitetów wyborczych. To znana w Polsce reguła przerzucania pracy urzędowej na petentów. Po co sam urzędnik ma sprawdzać cokolwiek, jeśli może to zrobić za niego petent, co dodatkowo łączyć się może z jakąś opłatą (tak jest na przykład w urzędach skarbowych)? Oddzielny problem to kandydaci. Jak już pisałem, w wyborach samorządowych jest do obsadzenia ponad 45 tys. stanowisk. Jeśli przyjąć, że „banda czworga” wystawi kandydatów na wszystkie listy i pomnożyć tę liczbę przez dwa – zakładając, że drugie tyle zajmą kandydaci innych komitetów (a w tych wyborach zarejestrowało się ich 34) – to okaże się, że w sumie wystartuje ok. 400 tys. osób! Ponieważ tylu sensownych ludzi nie da się po prostu znaleźć, trzeba organizować prawdziwe łapanki. Stąd też na listach pojawiają się osoby przypadkowe, zwłaszcza krewni i znajomi organizatorów akcji politycznych – oni nie odmawiają. I nie ma to nic wspólnego z nepotyzmem, tylko z wymogiem umieszczenia na jednej liście co najmniej pięciu kandydatów. Na koniec o problemie najtrudniejszym, czyli o jedności prawicy. W sumie prawica pozapisowska utworzyła aż pięć podmiotów – Ruch Wyborców JKM, LPR, PR, UPR oraz – chyba żeby było śmieszniej – hybrydę PR-UPR. Sam jestem ciekaw, ile te twory będą w stanie zebrać głosów. Natomiast mogę się domyślić, że generalnie ich wynik będzie znacznie niższy od tego, jaki zebrałyby łącznie. Jest to stan rzeczy o tyle nieprzyjemny, że istniała szansa na start pod jednym szyldem. Rozmawiałem na ten temat np. z Markiem Jurkiem i miałem nawet wrażenie, że zgadza się z moją koncepcją. Szybko jednak okazało się, że Prawica Rzeczypospolitej postawiła na miraż startu z list PiS i w dodatku wciągnęła w te gry jedną, kilkuosobową frakcję UPR. Po czym tradycyjnie okazało się, że politycy PiS chcieli tylko podpuścić konkurencję. Celem naszego startu jest oczywiście przede wszystkim jak najlepszy wynik wyborczy JKM oraz sprawdzenie możliwości organizacyjnych ludzi w terenie. A już 6 listopada zapraszamy na wielką konwencję wyborczą Ruchu Wyborców JKM, która odbędzie się o godz. 12.00 w Sali NOT przy ulicy Czackiego 3/5 w Warszawie.
A. Merkel: społeczeństwo wielokulturowe zawiodło Kanclerz Niemiec Angela Merkel powiedziała w sobotę, że próby stworzenia w Niemczech społeczeństwa wielokulturowego “zdecydowanie zawiodły” – podaje BBC News na swoich stronach internetowych. Merkel wygłosiła swe przemówienie w Poczdamie, przed publicznością złożoną z młodych członków jej partii – CDU. Kanclerz powiedziała, że w praktyce nie zadziałała koncepcja społeczeństwa wielokulturowego – “mulitkulti”, jak nazwali je Niemcy – w którym ludzie o różnym zapleczu religijnym, kulturowym, etnicznym “żyliby obok siebie” szczęśliwie i zgodnie. To wielokulturowe podejście nie sprawdza się zwłaszcza wobec liczącej ponad cztery miliony ludzi mniejszości muzułmańskiej. Jej uwagi “podgrzały” atmosferę, w jakiej toczy się w Niemczech debata na temat imigracji i Islamu – komentuje Reuters. BBC przytacza wyniki przeprowadzonego niedawno sondażu, według którego ponad 30 proc. Niemców uważa, że ich kraj jest “zalany przez cudzoziemców”. Badanie, które zrobiono na zlecenie Fundacji Friedricha Eberta, wskazuje również, że taka sama grupa respondentów sądzi, że 16 milionów imigrantów i osób obcego pochodzenia, przybyło do Niemiec ze względu na korzyści, jakie oferuje państwo opiekuńcze.
Merkel musi stawić czoło presji, jaką wywiera na nią jej własna partia. CDU nalega, by przyjęto bardziej wymagające stanowisko wobec imigrantów, którzy nie wykazują woli przystosowania się do niemieckiego społeczeństwa. Wygłoszone w sobotę uwagi pani kanclerz mają uspokoić jej krytyków – pisze Reuters. Zdaniem Merkel, zbyt mało wymagało się w przeszłości od imigrantów, którzy powinni robić więcej, by zintegrować się z niemieckim społeczeństwem, zwłaszcza zaś uczyć się języka, by móc uczęszczać do szkół i znaleźć sobie miejsce na rynku pracy. - Nie powinniśmy być jednak postrzegani na świecie jako kraj, w którym ktoś, kto nie mówi natychmiast po niemiecku, jest tu niemile witany – podkreśliła kanclerz. - Na początku lat 60. nasz kraj zaprosił pracowników zza granicy – przypomniała Merkel. – Oszukiwaliśmy się przez jakiś czas; mówiliśmy oni nie zostaną, któregoś dnia odejdą, ale rzeczywistość jest inna – powiedziała. Na tydzień przed wystąpieniem w Poczdamie Merkel spotkała się premierem Turcji Recepem Tayyipem Erdoganem, z którym ustaliła, że obydwie strony podejmą kroki, by ułatwić integrację liczącej 2, 5 miliona społeczności tureckich imigrantów, którym szczególnie trudno przychodzi przystosowanie się do niemieckiej rzeczywistości. Kilka dni wcześniej lider bawarskiej CSU – siostrzanej partii CDU – Horst Seehofer powiedział, że staje się oczywiste, że imigranci z innych kultur, jak Turcja i kraje arabskie, mają większe trudności z integracją. “Mulikulti” nie żyje – stwierdził Seehofer. Debata na temat imigrantów stała się szczególnie ożywiona, odkąd były członek zarządu Banku Centralnego RFN i polityk SPD Thilo Sarrazin opublikował w sierpniu książkę, w której oskarża muzułmańską mniejszość o zaniżanie poziomu inteligencji niemieckiego społeczeństwa. Według Sarrazina “żadna inna grupa imigrantów (…) nie jest tak mocno kojarzona z roszczeniami pomocy społecznej i z przestępczością”. Sarrazin musiał zrezygnować z funkcji w Bundesbanku, ale jego poglądy okazały się popularne, a sondaże dowiodły, że większość Niemców zgadza się z wieloma opiniami wyrażonymi w jego książce. Tak intensywne antyimigranckie nastroje, wyrażane nawet przez znane postaci głównego nurtu polityki, pojawiły się w Niemczech razem z falą społecznego niezadowolenia wywołaną bezrobociem – uważa berliński korespondent BBC Stephen Evans. Zdaniem Evansa ostry ton, jaki przybrała debata, może spowodować, że niektóre aspekty historii Niemiec, uznawane dotąd za tabu, nie będą już wspominane tak powściągliwie. Za: gazeta.pl
http://mercurius.myslpolska.pl/a-merkel-spoleczenstwo-wielokulturowe-zawiodlo/
Polska XXI wieku Jakie dziś mogą być najważniejsze zadania opozycji? Pod pojęciem opozycja nie rozumiem wyłącznie PiS-u, ale wszystkich, którzy włączeni są w ruch społecznego sprzeciwu wobec dyktatury ciemniaków – choć, co oczywiste, sam PiS ma najwięcej w tej materii do zdziałania. Otóż jestem przekonany, że przede wszystkim należy stopniowo i systematycznie kompletować materiały do śledztwa, jakie należy wszcząć przeciwko tym przedstawicielom instytucji państwowych w naszym kraju, którzy odpowiadają za zaniedbania i mataczenie w kwestii wyjaśnień przyczyn tragedii smoleńskiej. Takie dochodzenie, jak podejrzewam, będzie „śledztwem stulecia” z tej racji, że – tak jak to bywa we Włoszech, gdy się ściga i sądzi mafię – obejmie wysokich funkcjonariuszy państwowych i ludzi na co dzień osłanianych przez „transformacyjne prawo”, przeróżne „immunitety”, firmy ochroniarskie z esbeckim zapleczem oraz wojskówkę. W obecnej sytuacji, w której można mówić o całkowitym upodabnianiu się neopeerelu (z jego infrastrukturą i „elitami”) do peerelu, nie należy liczyć na to, że którakolwiek z instytucji będzie dążyła do działań wbrew interesom Kremla, którym to interesom okazali się najwierniejsi ludzie obecnej władzy. Opozycja, owszem, może wywierać naciski na rozmaite instytucje, lecz musi się liczyć z tym, że ich przedstawiciele po ponad 6 miesiącach od tragedii smoleńskiej mają poczucie całkowitej kontroli nad sytuacją. To poczucie nie bierze się oczywiście znikąd. Znakomitym wsparciem, dokładnie tak, jak za poprzedniego reżimu, okazały się neokomunistyczne media, które jak na jeden gwizd peronowego lub milicjanta, ustawiły się w zgodnym szeregu do raportu. Zjawisko to wiele osób dobrej woli i szczerego, polskiego serca, wprawia w jakieś osłupienie lub oburzenie. Mnie zaś ono fascynuje, ponieważ w jaskrawy sposób unaocznia, w jakim kraju żyjemy i z jakimi „ludźmi mediów” mamy do czynienia – i zarazem potwierdza „mroczne wizje oszołomów”. Wiele razy przecież zżymano się w dyskusjach „na prawicy”, że jednak porównywanie neopeerelu do peerelu to pewna przesada. Wskazywano przy tym najczęściej na różnice w infrastrukturze („patrzcie, przecież są lepsze drogi, lepsze auta i pełne sklepy; można też wyjeżdżać za granicę bez problemu”), nie zaś na przykład na różnice w mentalności „elit”, tudzież w sposobie funkcjonowania polskiego państwa. Tymczasem to one są podstawowymi „wyznacznikami” fundamentalnej zmiany. Jeśli bowiem „Oni” myślą, mówią, czują i zachowują się jak w peerelu, zaś „Ich” instytucje funkcjonują wedle starych, sprawdzonych, sowieckich zasad, to nie należy mówić o jakiejkolwiek poważnej zmianie w polskim państwie i zwyczajnie, tj. bez uprzedzeń i upiększeń, dostrzegać ciągłość między powojenną republiką sowiecką zwaną „Polską Ludową”, a tym państwem, które mamy teraz. Powiedziałem, że to zjawisko mnie fascynuje, ale nie emocjonalnie, lecz, że tak się wyrażę, badawczo. To trochę jak z kimś, kto z pasją obserwuje rzadkie zjawiska przyrody i z czasem odkrywa „prawo” nimi rządzące. Po jego odkryciu zaś, może dokonywać przewidywań dotyczących tego, jak pewne (analogiczne) zjawiska będą się kształtowały oraz – w sytuacji, w której te zjawiska faktycznie występują – znajdować empiryczne potwierdzenie dla swojej teorii. Oczywiście w żadne „prawa społeczne” czy „prawa historii” nie wierzę i sądzę, że K. Popper w swoich świetnych publikacjach dokonał tak miażdżącej krytyki „materializmu historycznego/dialektycznego” i historycyzmów wszelkiej maści, że nikt rozsądnie myślący nie będzie sięgał po te narzędzia myślenia, których dostarcza właśnie marksizm i jemu pokrewne pseudokoncepcje/pseudoteorie. Można jednak – w odniesieniu do rzeczywistości społeczno-politycznej – mówić po prostu o „prawach przyrody”. Nie siląc się na wyrafinowane naukowe konstrukcje można zatem głosić np., że gnijący organizm, jeśli się go trwale izoluje od środków nie tylko leczniczych, ale i ochronnych, nie ma najmniejszych szans na autoregenerację i ulega stopniowej agonii. Polskie państwo, po Apokalipsie '39 roku, jaką z zachodu i wschodu przyniosły mu niemieckie i sowieckie hordy, zostało poddane procesom gnilnym już w latach 40., gdy w ZSSR formowały się agenturalne „instytucje państwowe”, szykujące swój agenturalny „porządek” i agenturalną „praworządność” na długie dziesięciolecia satelickiego, okołomoskiewskiego funkcjonowania „Ludowej ojczyzny”. Od tamtej pory, zauważmy, istota systemu pozostała niezmieniona, tzn. organizm gnił, gnije i ma gnić dalej, zaś pasożytujące na tymże organizmie „drobnoustroje” w postaci prorosyjskich środowisk znakomicie funkcjonują w warunkach społecznego, moralnego i instytucjonalnego zepsucia. Nie ma żadnych szans na normalne funkcjonowanie (sponiewieranego wojną, a potem bolszewizmem) państwa, gdy nie jest ono poddawane terapii zmierzającej do jego uzdrowienia. Czerwoni doskonale z tego zdawali sobie sprawę, przystępując w latach 80. do konstruowania „nowego porządku” mającego symulować „obalenie komunizmu”. O ile jednak kwestie instytucjonalnej „zgnilizny” są dość powszechnie znane, o tyle kwestie degrengolady mentalnej ukazały się „w pełnej krasie” dopiero w kontekście zamachu z 10 kwietnia. Dziś, po tych 6 miesiącach, nikt zdrowo myślący nie może mieć wątpliwości co do tego, że nie tylko „stare pokolenie” potrafi w odpowiedniej chwili (na sygnał trąbki zwołującej sforę do leśnej pogoni) myśleć i działać po sowiecku, zaś z „dysydentów” wychodzą zwyczajni zamordyści, ale „młode pokolenie” też. Kto wie zresztą, czy to młode pokolenie nie jest równie gorliwe w służbie systemowi jak stalinięta „zauroczone ideą” na przełomie lat 40. i 50. No więc w tym właśnie zjawisku należy upatrywać istotę neokomunizmu - system sowiecki w swej prostocie wyrażającej się w utrwalaniu przemocy i kłamstwa (zwanych dla zabawy „władzą ludową”) jest w jakiejś mierze „genialny”, bo pozwala się samoreprodukować w dowolnych warunkach. Wystarczy tylko w trakcie ewentualnych „przemian” (mających najczęśćiej charakter „odwilży”, tj. luzowania gorsetu i przewietrzania baraków) zabezpieczyć dwie sfery – sferę przemocy i sferę kłamstwa. Czerwoni, którzy przecież (pod czujnym okiem „braci z Kremla”) przez kilka dekad po wojnie szykowali się do napaści na Zachód, nigdy by się na żadną transformację nie zgodzili, jeśli ta dokonywałaby radykalnej zmiany społeczno-politycznej, tj. przywracaniu praworządności, sprawiedliwości, prawdy i uczciwości w życiu obywateli oraz w funkcjonowaniu państwa. Musiał więc powstać taki system, który będzie imitował „coś nowego” (a więc niekoniecznie pszenno-buraczaną stylistykę „republiki rad”, bo ta była nieco „estetycznie” i kulturowo wypalona), jednakże zachowywał będzie podstawowe cechy komunistycznego chaosu: zinstytucjonalizowane bezprawie i zinstytucjonalizowane kłamstwo. Na takim bowiem gruncie można budować wszelkie potiomkinowskie wsie, z III RP włącznie. Oczywiście to nagłe odkrycie się „nowych” sowieckich ludzi i tego – znanego nam aż za dobrze – piekielnego, kolektywnego (kołchozowego) myślenia, w ramach którego chodzi wyłącznie o to, by „pewnych pytań nie zadawać”, „pewnych kwestii nie ruszać”, „w pewne obszary nie wchodzić”, jeno powtarzać ze śmiertelną powagą za nadludźmi Kremla to, co jest podawane tłumom do wierzenia – możliwe było dopiero w sytuacji ekstremalnej. Nastała ona w naszym kraju po zamachu z 10 kwietnia. Zauważmy zresztą, że miał on wieloraki wymiar – dokonano masakry na polskiej elicie, dokonano zamachu stanu w naszym kraju i dokonano błyskawicznego włączenia polskiego państwa w neosowiecką sferę wpływów. Tym trzem spektakularnym działaniom towarzyszyła nieprawdopodobna, imponująca w swej sile niemalże jak propaganda za Bieruta, osłona medialna. Długo zastanawiałem się nad znalezieniem właściwej analogii, ale w końcu się jej doszukałem. To pospolite ruszenie pożytecznych idiotów, agentury, TW i kogo się tylko udało z uśpienia wybudzić w „chwili próby” przed jaką po raz kolejny w naszych dziejach postawiła nas Moskwa, przypomina właśnie sytuację powojnia w Polsce, gdy do pracy „na odcinku budowy socjalizmu”, „na odcinku podnoszenia kraju z gruzów” i zarazem tłumaczenia ciemnemu ludowi, że komunizm to postęp, ruszyły „masy intelektualistów, artystów, dziennikarzy etc.” Dokładnie tak, jak wtedy, gdy gwałt uznawano za prawo, a kłamstwo za prawdę, tak działa się i dziś – gdy dokonał się niesamowity gwałt na blisko stu osobach z polskim Prezydentem na czele. Dokładnie tak jak wtedy, gdy przecież wiedziano, że Katynia dokonali Rosjanie, pracowano zgodnie od świtu do nocy nad tym, co znakomicie ujął J. Mackiewicz w sentencji „nie trzeba głośno mówić”. Bo najlepiej to o pewnych sprawach w ogóle nie mówić. Rzecz jasna, komunizm jako system kłamstwa, dba przede wszystkim o to, by nie mówić o tym, co związane jest z praworządnością i prawdą. Komunizm nie nakazuje żadnego „powszechnego milczenia”. Wprost przeciwnie, zasypuje obywateli poddawanych zniewoleniu tonami papieru, tudzież zagłusza myśli obywateli przekazami radiowymi i telewizyjnymi zawierającymi kłamstwa, tylko kłamstwa i całe kłamstwa. Neokomunizm czyni dokładnie to samo – z jeszcze większym natężeniem. Z uśmiechem „hipereleganckiej” spikerki czy luksusowego prezentera. Ludzi do wynajęcia. Dążenie do prawdy jest dla funkcjonariuszy takiego systemu (komunistycznego czy neokomunistycznego) kompletnym szaleństwem, chorobą psychiczną. W książce E. Matkowskiej „System. Obywatel NRD pod nadzorem służb” („Arcana”, Kraków 2003) w pewnym miejscu pojawia się kapitalna uwaga zawarta w sprawozdaniu jednego z oficerów STASI, który pisze o inwigilowanej osobie mniej więcej tak: obiekt wykazuje się zaburzeniami psychicznymi, ponieważ uważa, że jest śledzony. W (polecanym przeze mnie w najnowszej odsłonie POLIS MPC) czeskim filmie „Kawasakiho Ruze” (2009) jeden z dziennikarzy rzuca z kolei takie zdanie: z tego, że ktoś ma paranoję wcale nie musi wynikać, że nie jest śledzony. System bezprawia i kłamstwa ma więc to przede wszystkim do siebie, że „nicuje” rzeczywistość, tzn. wprowadza zgniliznę do najgłębszych obszarów świata społecznego. Można tu mówić o zatruwaniu ludzkiej duszy – tak zresztą przedstawiało istotę komunizmu wielu jego znakomitych krytyków ze wspomnianym już Mackiewiczem na czele. System bezprawia i kłamstwa jest jednak tak dalece wyrafinowany, że nie tylko uniemożliwia wolne działanie jednostek, uniemożliwia komukolwiek dążenie do praworządności i prawdy, ale też osoby dążące do tych wartości, ideałów celów, uznaje za jednostki zupełnie chore. Skoro zaś jest choroba to – z punktu widzenia ludzi tego systemu – należy chorego „chłodnym lekarskim okiem” obserwować lub też - w ostateczności - usuwać z sowieckiego organizmu. Wspomniałem o tej uwadze z doniesienia oficera STASI nie dlatego, że może ona ilustrować typowe dla sowieckich bezpieczniaków poczucie całkowitej bezkarności i chamskiego szyderstwa z osób represjonowanych. To owszem, był jeden z istotnych rysów zachowań bezpieczniackich. Zarazem jednak mogło być tak, że ludzie pracujący dla systemu – całkowicie oddani bezprawiu i kłamstwu, rzeczywiście zdumiewali się tym, że ktoś może dążyć do „jakiejś wolności” czy „jakiejś prawdy”. Pochylali się nad „osobnikami” domagającymi się wolności, praworządności, prawdy itd. jak nad kompletnymi mutantami, dziwolągami, przedstawicielami wymierającego gatunku. Dokładnie z taką właśnie mentalnością mamy dziś w Polsce XXI wieku do czynienia. Tak jak kiedyś ścigano i „leczono” schizofrenię bezobjawową – tak obecnie ściga się i „leczy” paranoję smoleńską. System bezprawia (instytucje działające wbrew interesom obywateli i wbrew autentycznym interesom państwa) i system kłamstwa (polskojęzyczne media oraz środowiska „opiniotwórcze”) nie dopuszcza nawet myśli, że można by od 10 kwietnia prowadzić normalne śledztwo ws. katastrofy i można by szukać winnych zamachu. Tak samo jak w przypadku poprzedniego Katynia – nie ma problemu i nie ma winnych. Nie tylko nie wolno głośno mówić, ale wprost chorobą psychiczną jest jakieś dopominanie się o praworządność czy prawdę. Ks. S. Małkowski powiedział niedawno, że to dobrze, iż tyle osób nagle się odkrywa w swej służbie przemocy i kłamstwu. Ja też uważam, że to dobrze. „Transformacja” bowiem dobiegła końca, system neokomunistyczny dokonał pewnego historycznego zamknięcia. Teraz pozostaje nam, ludziom opozycji, przygotować się do rzeczywistego obalenia systemu i do dokonania gruntownego osądzenia tych wszystkich osób i instytucji, które włączyły się w bezprawie i zakłamanie. FYM
Polska w okowach mafii część III Oskarżam prezydenta RP oraz Platformę Obłąkańców o przelanie Polskiej krwi Bez politycznej kultury suwerenny Naród jest dzieckiem, które bawi się ogniem i może w każdej chwili podpalić dom. Tej kultury brakowało, brakuje i brakować będzie PO - Platformie Obłąkańców. Czy musiał zginąć Prezydent L. Kaczyński?. Musiał, bo stał na drodze mafii, do całkowitego zawładnięcia Polską. Ojczyzną kierują teraz ludzie, dla których ,,koryto” jest najważniejsze a dobro Polski, jej obywateli, stan finansowy państwa czy życie ludzkie, nie przedstawiają dla nich żadnej wartości. Śp prezydenta L. Kaczyńskiego zabiła zbrodnicza ,,polityka” Tuska i jego żołnierzy. Każdy popełnia błędy, popełnił je zapewne i Śp L. Kaczyński. Za co został zamordowany? Myślę, że za konsekwencje i twardy opór przeciwko ,,The Holocaust Industry” co łączyło się z odmową wypłaty wiadomo komu, 65 mld USD za rzekomo, mienie pozostawione w Polsce. Co zrobił Tusk będąc w Jerozolimie? Obiecał zwrot majątku w ramach reprywatyzacji, pomimo, że ta sprawa została zamknięta w ubiegłym wieku, w latach 60-tych zgodnie z międzynarodowym prawem. Śp prezydent L.K. miał racje. Czy mógł się ,,narazić”?. Czy to morderstwo mogło mieć międzynarodowy ślad - nie wykluczone. Minęło już 6 miesięcy od tej ogromnej tragedii, od zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, a nikt nie poniósł odpowiedzialności, nikt nie został ukarany. Mamy do czynienia z procesem niespotykanym w żadnym cywilizowanym kraju. Wszyscy polscy patrioci, Polacy, którzy pozostali wierni tym wartościom za które byli w latach komuny bici, opluwani, poniżani, za które zamykano ich w więzieniach – doskonale wiedzą, że niezależne sądownictwo czy niezależne organa ścigania w Putinowskiej Rosji nie istnieją. Z faktu tego, doskonale zdaje sobie sprawę jawnie działająca antypolska tuskowa mafia. Dlatego oddanie śledztwa zbrodniarzom z byłej KGB, to nic innego jak dowód, na nieprawdopodobny upadek ,,polskich elit” z Komorowskim na czele, oraz paraliżujący strach przed prawdą. Przypomnę choćby wypadek izraelskiego helikoptera IDF chyba w sierpniu br na karpackich poligonach armii rumuńskiej, który spadł - zginęło wtedy kilku Izraelczyków. Co zrobili Żydzi? Otóż premier Netanyahu wysłał natychmiast do Rumuni dwa samoloty z ekspertami, agentami tajnych służb i lekarzami. Żydzi zabezpieczyli teren i za zgodą Rumuni rozpoczęli śledztwo. A to wszystko jak pamiętamy, działo się w zgodzie z międzynarodowym prawem, czyli wspominaną w Polsce Konwencją Chicagowską. Tak jak łże Tusk, tak łże i Putin, to główni winowajcy – obaj ,, nie zawiedli ‘’, choć ten drugi jest teraz w komfortowej sytuacji. Antypolski rząd z własnej głupoty, mordowania niewygodnych, [wyszukiwarka google: ,,Powstań Polsko skrusz kajdany” ,,Polska w okowach mafii część 2” ], siania nienawiści do śp prezydenta L.Kaczyńskiego i PiS, uprawiania polityki rodem z rynsztoka, głoszoną wszem i wobec propagandą sukcesu o stanie finansowym państwa, - sam zatruł się własnymi kłamstwami, głoszonym fałszem i obłudą. Czy prawda zwycięży, czy winni mordów, [Grzegorz Michniewicz, jeden z najbardziej zaufanych w kancelarii Tuska,- Piotr Skórzyński, antykomunista, autor reportaży o WSI oraz programu ,,Oblicza prawdy”, ], powrotu cenzury i finansowego upadku państwa Polskiego zgniją w więzieniu?
http://www.youtube.com/watch?v=qMyrJlT71Uw
Czy chcecie czekać aż ,,wyginiecie jak dinozaury” zgodnie z obietnicą Ojca Chrzestnego mafii? Czego jeszcze Polska musi doczekać, co jeszcze musi się stać, aby ludzie zrozumieli, że rządzi nimi mafia, że obłąkańcy w rządzie to bezkarność dla aferzystów, powrót tajnych współpracowników i donosicieli SB do ,,koryta” i ekonomiczna katastrofa państwa. Czy chcecie zostawić smród i ubóstwo przyszłym pokoleniom, o ile coś z Polski jeszcze zostanie? www.zegardlugu.pl
Czego jeszcze musi doświadczyć połowa POlaków i każdy z osobna, aby powiedzieć dość? Co jeszcze musi sie stać, aby zrozumieć, że koniec Polski jest bliski? www.zolnierzesolidarnosci.webs.com dział Archiwum związku Polska jak widać do tej pory ,,Nie jest najważniejsza” Pod rządami Platformy Obłąkańców wraca stare, Polska skręca w lewo. Propaganda sukcesu, powracająca cenzura to powrót do czasów PRL-u. Podział na MY i ONI nabrał rumieńców. MY, którzy pozostali wierni tym wartościom, za które odsiadywaliśmy wyroki polityczne, byliśmy bici i poniżani przez komunistycznych oprawców z UB, SB, ORMO, ZOMO, PZPR. ONI to Ci, którzy dopuścili sie zdrady przy ,,kanciastym meblu”, zwolennicy ,,grubej krechy”. Ci wszyscy którzy do życia politycznego i publicznego przywrócili zbrodniarzy komunistycznych. Polska ginie, a antypolskie media jak TVN czy gazeta wyborcza zadowalają się tematami zastępczymi jak politycznym błaznem Palikotem, oraz ciągłymi atakami na J. Kaczyńskiego i PiS. MOJĄ NAJWIĘKSZĄ OSOBISTĄ TRAGEDIĄ BYŁA DRUGA TURA PRZYŚPIESZONYCH WYBORÓW PREZYDENCKICH, DNIA 4 LIPCA 2010 ROKU. TO WŁAŚNIE TEGO DNIA LOS POLSKI ZLEŻAŁ OD TYCH [SLD], KTÓRYCH NIGDY JUŻ NIE POWINNO BYĆ NA POLSKIEJ SCENIE POLITYCZNEJ, -- WSTYD I HAŃBA!! Gdybyśmy w stanie wojennym siedząc w więzieniu coś takiego przewidzieli. Nie ma niezależnej władzy, nie ma już niezależnych urzędów prokuratorskich, są polityczne nakazy, ubliżania, nagonki, czystki i mordy polityczne, za które nie ma kary. Ostatnio Biuro Prasowe TVP potwierdziło, że znikają z tv dziennikarze, którzy pałają sympatia do PiS, znika z tv ,,Misja Specjalna” Anity Gargas i B.Wildsteina,- powód, słaba oglądalność. Teraz Platforma Obłąkańców zadba o pozytywny przekaz, jak za czasów komuny. W tv będą teraz same sukcesy, otworzą się więzienia dla przeciwników politycznych. Powróciła komunistyczna, milicyjna, mafijna Polska. Tak jak w PRL-u prawo do powszechnej informacji będzie dla elit, zamknie się IPN przeczyści NIK i to już nikogo nie zdziwi. Mafia dożyna polskich patriotów, ginie wolne słowo, nie ma wojny, a z własnej głupoty Polska traci niepodległość, lecz oficjalnie mieni się państwem wolnym i demokratycznym. Widzę jednak ogromna klęskę PO, to musi już niedługo nastąpić, bo zgodnie z powiedzeniem Śp. Stefana kard Wyszyńskiego [1901-1981] ,,Jeżeli z dłoni Narodu wypadnie Ewangelia, nie uratują jego poziomu moralnego, społecznego i kulturalnego żadne manifesty czy programy polityczne”. Rada: Jak najszybciej musi powstać ogromny bunt Polskiej Solidarności, siła, która zmiecie reżim nad Wisłą, bo jeszcze trochę a nie pozostanie Narodowi żaden legalny ruch. Grzegorz Michalski
GAZPROM DOPIĄŁ SWEGO Wczoraj w Moskwie zakończyły się negocjacje międzyrządowe pomiędzy Rosją i Polską dotyczącą nowej umowy gazowej. Wprawdzie aby ostatecznie umowę zaakceptowały obydwa rządy potrzebne jest jeszcze umowa operatorska pomiędzy EuRoPol Gazem właścicielem gazociągu Jamalskiego, a spółką Gaz-System, która zgodnie z zaleceniami Komisji Europejskiej ma być operatorem gazociągu ale wygląda na to, że najważniejsze ustalenia zostały już wynegocjowane.
1. Wczoraj w Moskwie zakończyły się negocjacje międzyrządowe pomiędzy Rosją i Polską dotyczącą nowej umowy gazowej. Wprawdzie aby ostatecznie umowę zaakceptowały obydwa rządy potrzebne jest jeszcze umowa operatorska pomiędzy EuRoPol Gazem właścicielem gazociągu Jamalskiego, a spółką Gaz-System, która zgodnie z zaleceniami Komisji Europejskiej ma być operatorem gazociągu ale wygląda na to, że najważniejsze ustalenia zostały już wynegocjowane. Po burzliwej debacie sejmowej przeprowadzonej niedawno na wniosek Prawa i Sprawiedliwości w której rząd nie potrafił przekonująco wyjaśnić dlaczego nowa umowa gazowa z Rosją ma obowiązywać aż do roku 2037, teraz zdecydowano, że aneks będzie obowiązywał do roku 2022 i będzie dotyczył tylko 2 mld m3 gazu. Jednocześnie jednak Rosjanie zobowiązali się do przesyłania gazociągiem Jamalskim gazu do Niemiec tylko do roku 2019 ( wcześniej to przesyłanie miało trwać aż do roku 2045), a więc Gazprom uzyskał od strony polskiej kolejne wielkie ustępstwo.
2. Wcześniej także Gazprom dostawał to czego tylko zażądał. Formuła cenowa kupowanego gazu oparta na cenach ropy naftowej i ceny prawie 2 krotnie wyższe niż te po jakich Rosja chciała ostatnio sprzedawać gaz Chinom, zakaz reeksportu przez Polskę gazu kupionego w Rosji, opcja bierz i płać (a więc płać także wtedy kiedy nie jesteś w stanie gazu zużyć), oddanie władzy Gazpromowi w spółce EuRoPol Gazie i doprowadzenie tej firmy na skraj opłacalności bo ceny za przesył gazu do Niemiec są niższe niż te, które Gazprom płaci Białorusi i Ukrainie, darowanie Rosjanom kilkudziesięciu milionów dolarów kar jakie powinny zapłacić EuRoPol Gazowi to tylko te ważniejsze ustępstwa wobec strony rosyjskiej. Rosjanie są tylko niezadowoleni z konieczności ustanowienia nowego operatora na gazociągu Jamalskim czyli spółki Gaz-System ale tego zażądała stanowczo Komisja Europejska zgłaszając zastrzeżenia do wcześniejszych uzgodnień rosyjsko-polskich. Rosjanie ciągle jeszcze oczekują, że umowie pomiędzy EuRoPol Gazem a Gaz-Systemem status tej ostatniej spółki będzie określony co najwyżej jako tzw. operatora technicznego a to może powodować kolejne zastrzeżenia Komisji Europejskiej ale to jedyna niedogodność w całym porozumieniu gazowym.
3. Wszystko więc wskazuje na to, że Polska musiała dokonać tych wszystkich ustępstw, żeby kupić u Rosjan 2 mld m3 brakującego nam gazu, który to wcześniej dostarczała nam spółka rosyjsko -ukraińska RosUkrEnergo. Przestała nam ten gaz dostarczać jak Rosjanie zdecydowali się ją rozwiązać ale jej zobowiązania w dostawach oficjalnie przejęli. Dlaczego zamiast podpisania porozumienia pomiędzy dyrektorem ds. zbytu w Gazpromie i dyrektorem ds. zakupów w PGNiG na zakup w ciągu 4 najbliższych lat po 2 mld m3 gazu rocznie (a więc do czasu oddania do użytku Gazoportu w Świnoujściu) polski rząd zdecydował się na wielomiesięczne negocjacje w wyniku których kupuje te dodatkowe 2 mld m3 gazu w ciągu 12 najbliższych lat i jednocześnie oddaje wszystkie dotychczasowe pożytki z kontraktu gazowego Rosjanom doprawdy nie wiadomo. Rząd nie wyjaśnił tego także podczas debaty gazowej w Sejmie i nie bardzo widać, żeby miał ochotę to wyjaśniać. Negocjacje w sprawie zakupu dodatkowych ilości gazu pokazują jak na dłoni jak w kontaktach międzynarodowych marnie zabiegamy o swoje interesy. Kupujemy przecież ten gaz nie na kredyt, płacimy bez zbędnej zwłoki, ceny gazu są niezwykle korzystne dla sprzedającego czyli Gazpromu a jeszcze żeby ten kontrakt realizować musimy dokonać całego szeregu ustępstw na rzecz rosyjskiej firmy. Ostatecznie porozumienie gazowe będzie akceptował rząd więc może wtedy Premier Tusk wyjaśni Polakom po co były te wszystkie skomplikowane negocjacje i dlaczego Rosjanie przy sprzedaży dodatkowej ilości gazu zrealizowali wszystkie swoje postulaty, których od kilku lat nie byli w stanie osiągnąć ani z rządem lewicowym ani z rządem PiS. Bez tego wyjaśnienia kontrakt gazowy z Rosją będzie najbardziej nieprzejrzystym porozumieniem rządowym ostatnich 20 lat. Zbigniew Kuźmiuk
Likwidacja Klubu Krzywego Koła Klub Krzywego Koła założony został w 1955 roku formalnie przez Ewę i Juliusza Garzteckich, choć tajemnicą poliszynela był fakt, iż w jego powstaniu spory udział miała słynna Luna Brystiger. Początkowo klubowe dyskusje toczyły się w prywatnym mieszkaniu przy ulicy Krzywe Koło, stąd też pochodziła nazwa Klubu. W październiku 1955 roku członkowie Klubu zawarli umowę ze Staromiejskim Domem Kultury o przydzielenie lokalu na cotygodniowe zebrania dyskusyjne. Od tego czasu spotkania odbywały się w czwartki o godzinie 18.00 w sali na pierwszym piętrze. Klub był miejscem spotkań liberalnej inteligencji pragnącej – przed październikiem 1956 roku – zmian w Polsce, a potem dążącej do ich utrwalenia i pogłębienia. Szeroko znana była różnorodność ideowa członków Klubu i uczestników spotkań. Spotykali się w nim między innymi: piłsudczyk January Grzędziński, członkini KPP Henryka Broniatowska, marksistowski filozof Leszek Kołakowski, marksistowski ekonomista Włodzimierz Brus, Tadeusz Kotarbiński, Edward Lipiński, Maria i Stanisław Ossowscy, Jan Strzelecki, Tadeusz Szturm de Sztrem, Władysław Bartoszewski, Andrzej Wielowieyski, Jan Wyka, Ludwik Cohn, Jan Olszewski, Aniela Steinsbergowa, Andrzej Munk, płk. Jan Rzepecki, Władysław Bieńkowski, Aleksander Gieysztor, Stefan Kisielewski, Kazimierz Moczarski, Antoni Słonimski, Jan Szczepański, Melchior Wańkowicz i wielu innych.. Klubem kierowali Jan Józef Lipski, Aleksander Małachowski oraz Paweł Jasienica. Władze komunistyczne od początku kontrolowały działalność Klubu. W notatce Wydziału Kultury KC PZPR z października 1955 roku czytamy: „W skład zarządu klubu wchodzi obecnie 3 członków Partii, 1 członek ZMP i 2 bezpartyjnych (…). Polityczny przebieg dyskusji zabezpieczony jest udziałem w niej członków Partii i ZMP”. W późniejszym okresie ta kontrola osłabła i w 1962 roku Wydział Propagandy Komitetu Warszawskiego PZPR podkreślał, że „W latach 1956-1957, niektórzy członkowie Klubu wykorzystując ówczesną atmosferę polityczną, deklarowali się wyraźnie jako zwolennicy zmian ustrojowych z pozycji nam przeciwstawnych usiłując z Klubu uczynić ośrodek opozycji. Stąd też próby nawiązywania kontaktów z innymi klubami na terenie kraju w celu grupowania ludzi niezadowolonych z polityki partii, uprawiających działalność rewizjonistyczną. W tym też kierunku zmierzały kontakty i współpraca z paryską <Kulturą> szeregu członków Klubu. W tę dziedzinę działalności musiały wkraczać niejednokrotnie organy bezpieczeństwa”. Władze komunistyczne szczególnie wyczulone były na kontakty członków Klubu z „Kulturą”. Pierwsze po 1956 roku procesy polityczne, do których materiał dowodowy skrzętnie przygotowywała SB, wytoczono właśnie członkom Klubu za „współpracę” z paryskim miesięcznikiem. W 1958 roku została aresztowana przez SB po zarzutem kolportowania „Kultury” Hanna Szarzyńska-Rewska, członek Klubu, uczestniczka zamachu na Kutscherę. W trakcie procesu oskarżono ją jedynie o „przechowywanie” kilku egzemplarzy pisma. Tym niemniej sądzono ją na podstawie art. 23 i 24 Małego Kodeksu Karnego, na mocy których „osoby rozpowszechniające fałszywe wiadomości mogące wyrządzić istotną szkodę interesom państwa polskiego podlegają karze do 3 lat więzienia”. 4 lipca 1958 roku Hanna Szarzyńska-Rewska została skazana na 3 lata więzienia, co było prawdziwym szokiem dla członków Klubu, których większość regularnie czytała pismo, a część publikowała w nim swoje artykuły pod własnym nazwiskiem. Choć Szarzyńska wyszła na wolność po 11 miesiącach na mocy decyzji Sądu Najwyższego, to władze komunistyczne dały wyraźnie do zrozumienia, że okres „liberalizacji” należy już do przeszłości. Kolejną głośną sprawą wymierzoną w członków Klubu było aresztowanie w 1961 roku i proces Anny Rudzińskiej, sekretarza Klubu, bliskiej współpracowniczki Jana Józefa Lipskiego oraz Wojciecha Ziembińskiego, sekretarza Polskiego Towarzystwa Socjologicznego, podejrzewanej o utrzymywanie kontaktów z Jerzym Giedrojciem podczas stypendium w Nancy w 1960 roku. Pretekstem do zatrzymania było podpisanie przez nią umowy o przekład książki Feliksa Grossa „The Seizure of Political Power” zawierającej wedle raportu SB „paszkwile antyradzieckie i antykomunistyczne”. Policja polityczna postanowiła w związku z tą sprawą spenetrować środowisko członków Klubu. Przeprowadzono więc – bez nakazu prokuratorskiego rewizję w mieszkaniu socjologa Jana Wolskiego. W jej wyniku skonfiskowano szereg rękopisów uczonego, które rzekomo miały związek ze sprawą Rudzińskiej. We wrześniu 1961 roku esbecy przeprowadzili rewizję w mieszkaniu sekretarza zarządu Klubu, przejmując klubowe kartoteki. W związku z tym prezes Klubu, Paweł Jasienica postanowił spotkać się z ministrem spraw wewnętrznych, Władysławem Wichą, by zaprotestować wobec tych działań SB. Zanim jednak do tego spotkania doszło, SB zwróciło zabrane dokumenty sekretariatu KKK. W tej sytuacji Jasienica w rozmowie z Wichą zaprotestował przeciwko powoływaniu się przy rewizji na art. 140 KK, dopuszczający możliwość konfiskaty materiałów i przedmiotów pochodzących z przestępstwa, a stanowiących własność grupy przestępczej. Z kolei Wicha zaproponował, aby prezes Klubu miał prawo odbierania głosu osobom, które występowałyby przeciw socjalistycznej rzeczywistości. Wedle Witolda Jedlickiego „cała afera z konfiskatą była policji potrzebna do gromadzenia danych na temat Klubu, które ostatecznie złożyły się na treść kolosalnej objętości raportu Biura Śledczego do KC PZPR, zawierającego m.in. ok. 2000 opinii personalnych o osobach figurujących w skonfiskowanej kartotece”. Proces Anny Rudzińskiej rozpoczął się w lutym 1962 roku i podobnie jak późniejsza rozprawa rewizyjna toczył się przy drzwiach zamkniętych. Oskarżono ją na podstawie art. 24 MKK o pomoc „w rozpowszechnianiu fałszywych wiadomości mogących wyrządzić istotną szkodę interesom państwa polskiego”. Ostatecznie została ona skazana na rok więzienia za posiadanie książki Grossa. Proces Rudzińskiej zbiegł się z akcją władz komunistycznych, mającą na celu zlikwidowanie Klubu Krzywego Koła. Ostatni zarząd Klubu powołany został w kwietniu 1961 roku, w którym prezesurę objął niezależny od władz Paweł Jasienica. Z partyjnych raportów wynika, iż w ostatnich miesiącach 1961 roku nastąpiła aktywizacja polityczna Klubu, a organizowane dyskusje wykorzystywano do „napastliwej krytyki władzy ludowej i negowanie istniejących swobód demokratycznych”. 1 lutego 1961 roku odbyło się ostatnie posiedzenie Klubu, w takcie którego doszło do burzliwej polemiki z prelegentem prof. Adamem Schaffem. Przeciągającą się dyskusję przeniesiono do kawiarni Staromiejskiego Domu Kultury, gdzie doszło do zagadkowego pobicia asystenta Schaffa, która nosiła wszelkie znamiona policyjnej prowokacji. Zdarzenie w kawiarni posłużyło bowiem jako dogodny pretekst do zamknięcia działalności Klubu Krzywego Koła. Władze komunistyczne nie chciały bowiem dalej tolerować żywiołowych dyskusji na forum klubowym, które wywierały negatywny – zdaniem władz – wpływ na młodzież i autorytet uczonych. Zamknięcie Klubu stało się spektakularnym przykładem postępującego ograniczenia wolności wypowiedzi. W 1963 roku w odpowiedzi na memorandum Bohdana Czeszki, Jarosława Iwaszkiewicza, Władysława Machejka, Jerzego Putramenta, Wilhelma Szewczyka i Janusza Wilhelmiego do I sekretarza PZPR Gomułki, władze zlikwidowały dwa ważne tygodniki społeczno-kulturalne: „Nową Kulturę” i „Przegląd Kulturalny”. Autorzy memorandum alarmowali władze o zagrożeniu autorytetu partii ze strony rewizjonistów publikujących na łamach tych periodyków. Na miejsce zlikwidowanych pism w czerwcu 1963 roku pojawił się nowy tygodnik „Kultura”, którego redaktorem naczelnym został jeden z sygnatariusz wspomnianego apelu – Janusz Wilhelmi. Wyraźny sygnałem do ofensywy ideologicznej partii było lipcowe XIII plenum KC PZPR, w trakcie którego Gomułka w wygłoszonym referacie ostro skrytykował stan nauk społecznych w Polsce. Zarzucił zbytnią swobodę w dyskusjach oraz brak walki ideologicznej i politycznej. Dał do zrozumienia, że kto przyjmuje właśnie taką postawę, którą nazwał pseudoobiektywną, unika starcia z zachodnią nauką społeczną, nie chce demaskować jej „reakcyjnego” oblicza politycznego, opiera się na publikacjach zachodnich, pomijając radzieckie, ten przyjmuje postawę rewizjonisty, której władza nie zamierza tolerować. Szczególnie ostro skarcił twórców kultury, wytykając im, że stworzyli mało dzieł, które z pasją i zaangażowaniem pokazywałyby zdobycze socjalizmu i z równym wkładem ideologicznym podjęłyby walkę z imperializmem. Zarzucił literaturze, że propaguje cynizm, „czarnowidztwo”, ulega nihilizmowi i przenosi dekadenckie prądy kulturowe z Zachodu. W następstwie tego doszło do zaostrzenia cenzury, a pisma stały się znowu szare i nudne. „Książki o pewnej wartości – analizował Gustaw Herling-Grudziński – można policzyć na palcach. Zgasły wielkie polemiki. Pisarze, nawet ci, którzy w przeszłości dawali niejednokrotnie dowody odwagi intelektualnej, nie gardzą wypadami w rejony banału”.
Wybrana literatura:
W. Gomułka – Przemówienia: styczeń 1963 – lipiec 1964
J. Eisler – Marzec 1968
J. Jedlicki – Klub Krzywe Koła
W. Roszkowski – Najnowsza historia Polski Godziemba's blog
Marek Król: Czystki etyczne w polityce. Dlaczego po katastrofie nikt z rządu nie wyleciał? Nie mówi się o sznurze w domu powieszonego, tak jak nie mówi się o etyce w polityce. Cóż, w ferworze walki politycznej często zapominamy o tym. Monika Olejnik w czasie dwuosobowego śniadania w Radiu Zet z prezydentem zadała mu prowokacyjne pytanie: dlaczego po tragicznej katastrofie smoleńskiej nie zdymisjonowano na przykład ministra obrony narodowej? Oczywiście pytanie to Olejnik powinna zadać premierowi, a nie bezpartyjnej głowie państwa. Dziennikarka przypomniała, że po powieszeniu się tylko jednego więźnia premier zdymisjonował Zbigniewa Ćwiąkalskiego, a po katastrofie, w której zginęło 96 osób, nikomu z rządu nawet włos z góry nie spadł. Na tak zadane pytanie sugerujące prezydent odpowiedział, cytuję: "Ale tu się nikt nie powiesił! Co prawda to prawda, choć po pół roku od katastrofy nie mamy jeszcze protokołów sekcji zwłok jej ofiar, a więc wszystko jest możliwe. Niezależnie od ustalenia przyczyn śmieci ofiar katastrofy tupolewa, prezydent Komorowski jasno przedstawił zasadę odwoływania ministrów. Za powieszenie - odwołanie z pełnionej funkcji, a dopóki rosyjski MAK oraz putinowska prokuratura nie prześlą dokumentacji sekcji zwłok, minister Klich może spać spokojnie. Co zrobić, kiedy ludzie nie chcą się wieszać, nawet na wolności, a trzeba dymisjonować elementy PiS-owskie w publicznych mediach? Jak dymisjonować, kiedy mimo jednoznacznych sugestii nikt nie chce się powiesić w TVP czy w Polskim Radiu? A zwalniać trzeba zgodnie z zaleceniami wielkiej kadrowej mediów publicznych Agnieszki Kublik, która trafnie odczytuje potrzeby partii rządzącej. "Misja Wildsteina i Gargas dobiegła końca" - orzeka tytuł w "Gazecie", której nie jest wszystko jedno. Kiedy brakuje sznura, trzeba użyć pałki etycznej, by przeprowadzić resekcję niepokornych dziennikarzy. Zgodnie ze szkołą marksistowską etyka jest instrumentem w wychowaniu socjalistycznego społeczeństwa, w którym ciągle egzystują elementy niesocjalistyczne. A programy Gargas i Wildsteina, jak informuje "Gazeta": "oceniane były jako stronnicze, sprzyjające PiS-owi i wpisujące się w PiS-owską narrację" (sic!). Narracja POstępowa nie może tego tolerować. Trzeba przeprowadzić czystkę etyczną w TVP i Polskim Radiu dla dobra misji publicznej realizowanej przez tradycyjnie obiektywnych dziennikarzy TVP, takich jak: Żakowski, Lis, Ordyński et consortes. Karnowski, Gargas, Wildstein czy Janecki muszą odejść, bo są etycznie nieczyści. Czystki etyczne dotarły także do Poznania. Tam apolityczny były członek sztabu wyborczego Komorowskiego dr Tomasz Naganowski oczyścił Radio Merkury z Filipa Rdesińskiego, prezesa poznańskiej rozgłośni. Rdesiński okazał się zwyrodnialcem, który nie tylko zatrudniał nieobiektywnych komentatorów jak Marcin Wolski i Marek Król. Uczestniczył także w demonstracjach popierających wolną Czeczenię, a w młodości podniósł rękę na konsulat rosyjski w Poznaniu. Ośmielił się także pisać w zakazanej przez salon "Gazecie Polskiej". Ponieważ ani Marcin Wolski, ani piszący te słowa nie chcieli się powiesić, by zwolnić Rdesińskiego, trzeba było posłużyć się czystką etyczną. Według oceny wiceministra skarbu zarówno zwolniony prezes Radia Merkury, jak i nasze komentarze naruszały zasady etyki mediów. No to teraz w mediach publicznych będzie jak w reklamie podpasek: zawsze czysto, zawsze sucho, zawsze pewnie. Dodam śpiewając: zawsze niech będzie słońce słońce Peru. Więcej http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/czystki-etyczne_157007.html