564

NIE TYLKO WE LWOWIE CZERWONY PAŹDZIERNIK Z BIAŁYM ORŁEM BEZ KORONY i ŚLADAMI LENINA W TLE Czerwony październik usiłował wyważyć otwarte drzwi wiodące do Europy. Wcześniej jednak u siebie rozpoczął masowe mordy „wrogów ludu”,niszczenie świątyń, wiernych i duchowieństwa, upatrując w nich największego zagrożenia, największych „wrogów czerwonej gwiazdy”. Wizerunek tych rewolucyjnych działań i nowego porządku działań obrazuje precyzyjnie Antoni Ferdynand Ossendowski w swojej książce „Lenin”. Oto fragmenty owych poczynań z udziałem samego Włodzimierza Uljanowa Lenina:

„Antychryst przyszedł i państwo na ziemi zakłada. Ów Antychryst posiada dwa oblicza: jedno Lenina, drugie Trockiego. Boże zmiłuj się ! Boże zmiłuj się nad nami ! - wzdychali chłopi. Towarzysze włościanie ! Ci ludzie są zakładnikami i będą rozstrzelani, jeżeli nie wydacie swoich sąsiadów. Jak to! wrzasnął dowódca oddziału - nie wiecie, że własność prywatna została zniesiona na zawsze? Wszystko jest wspólne. Będę liczył do trzech. Powiadajcie kto z was brał udział w bitwie? Raz.. dwa, liczył przejezdny komisarz wyjmując z pochwy rewolwer. Trzy ! Stojący przy zakładnikach agent "czeki" przyłożył lufę rewolweru do ucha włościanina i wystrzelił. Chłop z roztrzaskaną głową runął na ziemię. - .Jacyś ludzie bili kogoś, wlokąc go po kamieniach bruku i co chwila wybuchając bezmyślnym śmiechem. Głowa bitego człowieka tłukła się i podskakiwała na kamieniach, a za nią ciągnął się krwawy ślad. Niech żyje socjalna rewolucja ! - krzyknął Lenin - niech żyje władza Rad, robotników, żołnierzy, wieśniaków ! Ho! Ho! Ho! - odpowiedział mu tłum i biegł dalej znęcając się nad zabitym. Lenin odprowadzał oddalających się morderców dobrotliwym wejrzeniem czarnych oczu. Zachodzące słońce zapaliło ognie i blaski na złotym krzyżu godle męki. Lenin przyjrzał się mu zmrużonymi oczami i rzekł: - no i cóż ? Gdzież potęga Twoja i Twoja nauka miłości ? Milczysz i nie sprzeciwiasz się ? I będziesz milczał, bo my zatwierdzamy prawdę ! Codziennie rozstrzeliwano ludzi bez sądu, dopuszczano się prowokacji, wyłudzano pieniądze za zwolnienie z więzienia, bito aresztowanych, znęcano się w taki sposób, o jakim w najbardziej ponurych czasach caratu nie słyszano nigdy.„…w Boga i Syna Bożego wierzysz? Boga nie znam, a Jezusa z Nazarei poważam, bo strachu napędził możnym i nieprawym – odparł Lenin. …Dlatego to się dzieje, że każdy człowiek jest Synem Bożym, bratem Chrystusowym… - i Zbawicielem, do którego modły zanoszą ludzie ciemni, ulegli namowom popów! – dodał Lenin ze złym uśmiechem…O, ja będę sądził bez litości, bez żalu…karał całą potęgą nienawiści… - Towarzysze! Zajrzyjmy w oczy ciemiężców naszych! Do katedry! Lenin wkroczył do kościoła w czapce, a za nim szli komisarze, fińscy strzelcy i żołnierze i nikt nie obnażał głowy. Tłum skamieniał i ze zgrozą patrzył na bezbożników. Otwarły się złote podwoje „bramy cesarskiej” w wielkim ołtarzu i duchowieństwo w rytualnych szatach, z krzyżami w rękach i ewangelią, niesioną na głowie przez opasłego arcydiakona, wyszło na spotkanie nowych władców stolicy. Albowiem rzekł Chrystus, Zbawiciel nasz: „każda władza od Boga jest…” – zaczął proboszcz katedralny przemówienie swoje, ze zgorszeniem i strachem patrząc na małego barczystego człowieka w robotniczej czapce, z pod daszka, której pytająco i przenikliwie błyskały zmrużone oczy mongolskie. – Dość tej komedii! –dobitnie rzekł Lenin. – Władza pracujących nie jest od żadnego z istniejących bogów, tylko – od warsztatów i pługów, z potu i krwi! Dość tego! Nie znamy waszych bajek o bogach. Nie potrzebujemy tego opium, tego haszyszu, krępującego wolę ludu! Bogów nie ma ani w niebie, ani na ziemi! Nigdzie! Nigdzie! Duchowieństwo w lęku cofać się zaczęło; jeden z popów, zakasawszy ciężką szatę, biegł, plącząc się w jej połach. Lenin wybuchnął śmiechem, a za nim komisarze, żołnierze i tłum, przed chwilą zgorszony i strwożony. Ta zmiana nastroju nie uszła uwagi Lenina, więc zwracając się do popów zawołał: - gdyby wasz Bóg istniał, to i wtedy odstąpiłby od was – służalców carskich, pasibrzuchów, pijaków, rozpustników, ciemiężycieli pracującego ludu. Lecz nie ma Go nigdzie! Pokarałby mnie za słowa moje, a tymczasem widzicie? Cofacie się i uchodzicie, usłyszawszy prawdę! Lenin spostrzegł, że ten i ów z tłumu wcisnął czapkę na głowę, a stojąca w pobliżu kobieta, zamierzająca zrobić znak krzyża, nagle opuściła rękę i uśmiechnęła się zagadkowo. Otoczony eskortą i komisarzami Lenin poszedł dalej. Wzdłuż ścian ciągnęły się grobowce carów i ich małżonek. Biały i różowy marmur , korony, krótkie złocone napisy…zatrzymał się przy jednym grobowcu i uderzył weń kolbą karabinu.. Żołnierze i tłum rzucili się do rozbijania pobliskich grobowców, wywlekali trumny z zabalsamowanymi resztkami dawnych władców, otwierali je, zrywali złote przedmioty, drogie tkaniny i wlekli sztywne, zabalsamowane zwłoki po posadzce, śmiejąc się, krzycząc i dopuszczając się sprośnych, bezwstydnych żartów. Wrzućcie te lalki do Newy! – poradził Lenin, dobrotliwie patrząc na rozzuchwalony, rozbawiony tłum, niby ojciec na dzieci swawolne. Wyciągnięto ciała i trumny na plac i wleczono dalej, aż do murów; wśród gwizdu, wycia, krzyku i śmiechu strącono wszystko do rzeki. Tłum z wesołymi okrzykami powracał do katedry, lecz baczny na wszystko Lenin zjawił się na krużganku. Twarz mu się śmiała. Wołał , wyciągając ręce do biegnących ku niemu ludzi. – Wyrzuciliście te niepotrzebne śmieci, te relikwie burżuazji! Pokazaliście całemu światu, co myślicie o koronowanych katach…był niezmiernie szczęśliwy. Dziś pierwszego zaraz dnia zrozumiał, że jest stworzony na wodza ludu. Wiedział do jakiego celu poprowadzi te masy ślepe w nienawiści; miał wolę nieugiętą, aby czynić to; dziś przekonał się, że potrafi wolę swoją narzucić. Wyniosły go na szczyt fali siły żywiołowe, nie będzie się im opierał, jednak…ulegając potędze mas, część tej potęgi skieruje w łożysko przez siebie przygotowane… do gabinetu weszła Helena. Miała bladą wzburzoną twarz, usta jej drżały, w oczach migotały iskry gniewu. Przychodzę do pana ze skargą! – zawołała bez powitania. Co się stało! – zapytał Lenin, uśmiechając się ironicznie. Byłam w cerkwi ze swoimi wychowańcami. Ach! To wprost straszne! Wierzyć się nie chce! Raptem wdzierają się żołnierze czeki, zaczynają wypędzać modlących się, szukających ukojenia i pocieszenia. Proszę pomyśleć, że teraz Boże Narodzenie! Żołnierze biją ludzi, bluźnią straszliwie, strącają ze ścian obrazy, wyłamują podwoje prowadzące do ołtarza, zwlekają z jego stopni biskupa, znęcają się nad nim, a później strzelają do obrazów i krzyży…To straszne! To może wywołać wybuch oburzenia ludu, wojnę domową! A czy lud się sprzeciwiał, odgrażał, wszczynał bunt? – Spytał Lenin… - Nie! W popłochu uciekał, tłocząc się i w ścisku walcząc ze sobą na pięści – odparła na to wspomnienie wzdrygając się cała. No widzi pani, że wszystko idzie jak najlepiej! - zauważył ze śmiechem. Ależ były dokonane rzeczy straszne, bluźniercze, świętokradzkie! Wybuchła. I wszystko pod płaszczykiem rozkazów Lenina! Po cóż pani mówi w imieniu Boga? Czy Bóg się bardzo gniewał? Czy grzmiał? Czy pokarał żołnierzy „czeki”? Pani milczy? Więc znaczy nie gniewał się i nie karał? Wyśmienicie! Dlaczego jest pani tak oburzona…”? Tyle we fragmentach „Lenin”. A potem? Wojna sowiecko – polsko. Nie sposób pisać o czerwonej okupacji Polski do 1989 roku bez kontekstu lat po pierwszej wojnie światowej, z przerwą na dwudziestolecie międzywojenne. Wojnę sowiecko – polską rozpoczęła agresja Rosji Sowieckiej na Polskę, która była przecież tym korytarzem wiodącym do bolszewickiego podboju Europy. Wojna zaczęła się już na początku 1918 roku, aby rozszerzyć rewolucję bolszewicką w Europie. O wojnie zadecydowało Biuro Polityczne partii bolszewickiej – Włodzimierz Lenin, Józef Stalin, Lew Trocki, Lew Kamieniew. Istniała jedyna droga aby swój cel osiągnęli; droga na Berlin i połączenie sił sowieckich z potęgą niemieckiego proletariatu i uprzemysłowionej gospodarki. A właśnie Polska stanęła w tych zdawałoby się otwartych drzwiach do Europy. Polskę stanowiącą przedmurze chrześcijaństwa siły rewolucji bolszewickiej zamierzały zmienić na przedmurze mongolskie, zaprowadzić swoje komunistyczne porządki. Już w listopadzie 1918 roku Józef Stalin drogę do Europy określił jako biegnącą przez „polskie przepierzenie”, które miała Armia Czerwona sforsować za jednym zamachem. Profesor Andrzej Nowak uważa w „Dziedzictwie roku 1920” -/„Nasz Dziennik” 13 – 15 sierpnia 2011 /, iż należy postawić pytania:

O co walczyło Wojsko Polskie? O utrwalenie odzyskanej po wieku rozbiorów niepodległości i o granice. Ale granice czego? Czy tylko granice Polski? Czy czegoś więcej w rezultacie? Granice ideologicznej pychy komunizmu? Granice wolności mniejszych, położonych między Rosją, a Niemcami, narodów? Granice Europy? Jakiej Europy? Odpowiedź na te pytania stała się najbardziej dramatyczna wiosną i latem 1920 roku. Wojna sowiecko-polska weszła wtedy w decydującą fazę. Armia Czerwona szykowała od stycznia potężne uderzenie , które miało w maju rozbić Wojsko Polskie na froncie białoruskim. Naczelnik państwa Józef Piłsudski chciał uprzedzić to uderzenie i podjąć próbę realizacji najambitniejszego zadania. Pragnął utrwalić niepodległość Polski poprzez ostateczne rozbicie imperialnego więzienia narodów na wschód od niej. Uzyskanie niepodległości przez Ukrainę miało zabezpieczyć nie tylko Polskę, ale także pozwolić na wolny rozwój mniejszych narodów od Kaukazu do Bałtyku. Tego celu nie udało się jednak w pełni osiągnąć. Żywioł niepodległościowy na Ukrainie okazał się zbyt słaby, a i siły Polski nie wystarczające do prowadzenia samotnej walki o przyszłość całej Europy Wschodniej nie tylko przeciw Rosji Sowieckiej, ale także wbrew stanowisku głównych mocarstw zachodnich ( Francji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych ), które przyzwyczaiły się widzieć na tym obszarze jeden czynnik siły: Rosję. Wielka Brytania w szczególności chciała się wówczas porozumieć z Moskwą nawet z „czerwoną”. Moskwa jako jedynym na wschód od Niemiec istotnym partnerem w układaniu nowego ładu Europy po wielkiej wojnie. Brytyjski premier David Lloyd George dążył od kwietnia 1929 roku do bezpośredniego porozumienia z Leninem jako rzeczywistym gospodarzem nie tylko Rosji, ale także patronem owego nowego ładu w Europie Wschodniej. Polska niepodległa polityka, uwzględniająca istnienie innych, mniejszych państw na tym obszarze, a także zwracająca uwagę na ideologiczny charakter sowieckiego niebezpieczeństwa dla całej Europy – była w tej perspektywie także tylko przeszkodą. Lenin wysłał do Londyny Lwa Kamieniewa, członka Politbiura, aby podtrzymał iluzję porozumienia państwa sowieckiego z Zachodem ( za cenę oddania pod kontrolę Moskwy całej Europy Wschodniej. Jednak w miarę odzyskiwania militarnej inicjatywy w wojnie z Polską i postępów Armii Czerwonej na zachód korciło go rzucenie rękawicy całemu systemowi wersalskiemu w Europie. Front Zachodni Michaiła Tuchaczewskiego miał ruszyć „przez trupa białej Polski” na Berlin. Nie tylko Polska miała być zsowietyzowana. Skalą ambicji bolszewickiego kierownictwa latem 1920 roku oddaje najpełniej wymiana depesz między Leninem a Stalinem ( który bezpośrednio nadzorował wówczas natarcie Armii Czerwonej na Lwów ). 23 lipca Lenin pisał do Stalina: „Uważam ,że należałoby w tej chwili pobudzić rewolucję we Włoszech. Uważam osobiście, że należy w tym celu sowietyzować Węgry, a być może także Czechy i Rumunię”. Stalin, który obiecywał w ciągu tygodnia zająć Lwów, następnego dnia odpowiedział: Teraz kiedy mamy Komintern, pokonaną Polskę i mniej, czy bardziej przyzwoitą Armię Czerwoną (…) byłoby grzechem nie pobudzić rewolucji we Włoszech. (…) Należy postawić kwestię organizacji powstania we Włoszech i w takich jeszcze nieokrzepłych państwach jak Węgry, Czechy, (Rumunię przyjdzie rozbić) (…). Najkrócej mówiąc trzeba podnieść kotwicę i puścić się w drogę, póki imperializm nie zdążył jako tako podreperować swojej rozwalającej się fury. Stalin, zanim ruszył pod Lwów, zdążył już zająć się opracowaniem teoretyczno – ustrojowych rozwiązań, aby poszerzyć sowieckie imperium. We wcześniejszym liście do Lenina zwracał uwagę, że przyszłe sowieckie Niemcy, sowiecka Polska, Węgry, czy Finlandia nie powinny być od razu przyłączone do sowieckiej Rosji na takiej samej federacyjnej zasadzie jak Baszkiria, czy Ukraina, ale zasługują na wprowadzenie dla nich zasady konfederacji, czasowo honorującej tradycje ich odrębności państwowe. Trocki z kolei nalegał 17 lipca na zwiększoną agitację wśród polskich robotników i chłopów w celu zaszczepiania w ich świadomości nowych bohaterów narodowych których dotąd nie znali „towarzyszy Dzierżyńskiego, Marchlewskiego, Radka, Unszlichta i in. Oni mieli zastąpić Piłsudskiego, Dmowskiego, Witosa, czy Paderewskiego w nowej Polsce. Dobić Polskę. W Moskwie trwał II kongres Międzynarodówki Komunistycznej. Delegaci z entuzjazmem patrzyli na wielką mapę, na której codziennie przesuwały się na zachód czerwone chorągiewki. Izaak Babel, wielki pisarz, a w lecie 1920 roku politruk towarzyszący 1. Armii Konnej Siemiona Budionnego w wielkim rajdzie na Polskę tak zapisywał na gorąco swoje wrażenia z tego momentu: „Moskiewskie gazety z 29 lipca. Otwarcie II kongresu Kominternu, nareszcie urzeczywistnia się jedność ludów, wszystko jasne ; są dwa światy i wojna jest wypowiedziana. Będziemy wojować w nieskończoność. Rosja rzuciła wyzwanie. Ruszamy w głąb Europy aby zdobyć świat. Czerwona Armia stała się czynnikiem o znaczeniu światowym”. Podniecony otwierającymi się perspektywami Lenin jeszcze 12 sierpnia nawoływał ze zniecierpliwieniem na posiedzenie Politbiura. ” Z politycznego punktu widzenia jest arcyważne, aby dobić Polskę”. Polska jednak dobić się nie dała. Rozczarowanie Lenina było wielkie. Zderzenie z siłą ugruntowanego w zdecydowanej większości społeczeństwa dojrzałego patriotyzmu było dla bolszewików zjawiskiem nowym. Próba sowietyzacji Polski rozbiła się o to, co Richard Pipes nazwał europejskim nacjonalizmem, a co tak korzystnie odróżniło sytuację Polski od anomii społecznej, na której bolszewicy zbudowali swój sukces w Rosji, na Ukrainie, czy Białorusi „Przeklęta ciemna Polska”, jak pisał 4 września Kliment Woroszyłow, towarzysz Stalina z walk pod Lwowem – wykazała „szowinizm i tępą nienawiść do „ruskich”. Nie było już mowy przez następnych dwadzieścia lat – o sowieckiej Czechosłowacji, Węgrzech,Rumunii, w mocy pozostały traktaty pokojowe bolszewików z „burżuazyjnymi” rządami małych republik bałtyckich. Lenin zweryfikował stanowczo całość swojej strategii: pomoc „moralna” i materialna dla sprawy rewolucji w państwach imperialistycznych miała być utrzymana, a nawet zintensyfikowana, w szczególności na terenie kolonii, natomiast wykluczone zostało na długie lata bezpośrednie angażowanie militarne państwa sowieckiego w eksporcie rewolucji. W każdym razie na terenie Europy. System wersalski został na 20 lat ocalony w Bitwie Warszawskiej, a później niemeńskiej. Wraz z nim ocalała szansa niepodległego rozwoju Europy Środkowo – Wschodniej. Przynajmniej jej części i przynajmniej na pewien czas. Cena nie była mała. Blisko sto tysięcy poległych i zmarłych w tej wojnie żołnierzy, młodych ochotników, których symbolem stali się akademicy warszawscy walczący pod Radzyminem pod duchowym przywódcem księdza Ignacego Skorupki, akademicy lwowscy / Orlęta – dopisek AS / z polskich Termopil – Zadwórnej, ochotniczki broniące bohatersko Płocka i Włocławka. Polscy jeńcy którzy nigdy nie wrócili z sowieckiej niewoli. Wykazujący się najwyższym poświęceniem młodzi członkowie POW ( POLSKIEJ ORGANIZACJI WOJSKOWEJ ), którzy zbierali informacje wywiadowcze na zapleczu sowieckiego frontu. W cieniu czerwonej gwiazdy. Racje w tej wojnie były podzielone. Na pewno nie w lipcu i sierpniu 1920 roku. Agresywny, totalitarny imperializm sowiecki niósł przemoc fizyczną i cywilizacyjną. Narzucał siłą zmianę tożsamości swoim nowym poddanym. Mieli stać się wyznawcami komunistycznej ideologii, opartej w swym rdzeniu na klasowej nienawiści, na stałym resentymencie wobec tych którym powodzi się lepiej, wobec tych którzy wierzą w coś lepszego niż partia. Rację mieli tylko ci którzy bronili Ossowa, bronili Polski, bronili Europy, bronili Boga. Nie ci, którzy chcieli przygnieść Ossów, Polskę, Europę i Boga ciężarem czerwonej gwiazdy. I o tej racji, racji polskiej z sierpnia 1920 roku, nie wolno nam zapominać. Nie wolno nam zapominać jeśli mamy pozostać Polakami, a także jeśli Europa ma zachować rdzeń swej duchowej tożsamości, tej w której jest wolność i chrześcijaństwo. W maju 1920 roku, kiedy żołnierz polski zmagał się z Armią Czerwoną o przyszłość Europy Wschodniej, w Wadowicach urodził się Karol Wojtyła. Wyobraźmy sobie, że Polska poddaje się dyktatowi Lenina w sierpniu 1920 roku. Że powstaje nowa, skrojona według projektu Stalina, polska republika sowiecka. Czy młody Karol mógłby usłyszeć o Bogu? Mógłby stać się Polakiem? Te pytania dotyczą całego pokolenia – najwspanialszej bodaj w XX wieku pokolenia Polaków, urodzonych i wychowanych w wolnej Ojczyźnie. Te pytania dotyczą także nas, dzieci i wnuków tego pokolenia. Owe pytania, pytania o pamięć roku 1920 przekształcają się dzisiaj w pytania jeszcze poważniejsze: czy chcemy nadal być Polakami, czy chcemy walczyć (walczyć naszą pracą, naszą odwagą dawania świadectwa swojej tożsamości) o Polskę i Europę wierną swym najlepszym duchowym tradycjom? Czy chcemy Polski niepodległej, gotowej wspierać wolność mniejszych narodów naszej części kontynentu, czy godzimy się z rolą pionków ustawianych na geopolitycznej mapie przez mocarstwa lekceważące mniejszych i słabszych i narzucające im bezwzględnie dyktat swoich ideologicznych preferencji”? Tak oto Polska ocaliła siebie i Europę przed klęską „Widma krążącego po Europie, widma komunizmu”, deklaracji programowej Związku Komunistów (niemieckiej partii komunistycznej) napisanej przez Karola Marksa i Fryderyka Engelsa na przełomie lat 1847 i 1848 i ogłoszona w lutym 1848 w Londynie. Po 123 latach niewoli zaborczej powstała Niepodległa wywalczona „krwią i blizną” odzyskana przez Naczelnika Państwa Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego. Dwudziestolecie międzywojenne Polski Niepodległej nie było jednak spokojne politycznie. Istniała dywersja wewnętrzna i zewnętrzna. Wrogie narodowi siły usiłowały Polskę zniszczyć. Po przegranej wojnie Rosja Sowiecka w dalszym ciągu usiłowała zagarnąć Polskę. Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy, KPZU - ukraiński oddział Komunistycznej Partii Polski, w okresie międzywojennym działała w województwach lwowskim, stanisławowskim, tarnopolskim i wołyńskim. Prekursorami późniejszej KPZU były grupy socjalistyczno - komunistyczne Borysławia, Drohobycza i Stryja. Partia powstała w październiku 1923 roku z przekształcenia Komunistycznej Partii Galicji Wschodniej. Opowiadała się za przyłączeniem południowo - wschodniej części Polski do ZSRS, podobnie jak Komunistyczna Partia Polski / KPP /. Czołowi przywódcy KPZU: m.in. Ostap Dłuski, Osyp Kriłyk, Roman Kuźma, Ozjasz Szechter. Organy prasowe: "Nasza Prawda", "Ziemia i Wola", "Walka Mas", "Kultura", "Trybuna Robotnicza".

Komunistyczna Partia Polski / KPP / została założona 16 grudnia 1918 roku, a rozwiązana przez Międzynarodówkę Komunistyczną / Komintern / 16 sierpnia 1938 roku w ramach wielkiej czystki w dawnym ZSRR. Organizacja powstała w wyniku fuzji polskiego ruchu socjalistycznego / PPS - Lewica / i socjaldemokracji na terenie ziem polskich zaboru rosyjskiego / SDKPiL /. W praktyce po połączeniu obu partii w Komunistyczną Partię Robotniczą Polski / KPRP/ jako sekcja Kominternu od marca 1919 roku pełniła rolę sowieckiej agentury na terenie II Rzeczypospolitej. Jej celem strategicznym była likwidacja państwa polskiego i wcielenie jego terenów do Związku Sowieckiego jako republiki sowieckiej. Działalność KPRP / później KPP / została w II Rzeczypospolitej uznana za antypaństwową, nielegalną na terenie Rzeczypospolitej, do czasu rozwiązania przez Komintern w 1938 roku. Działacze KPRP w wojnie polsko - bolszewickiej brali udział po stronie Rosji Sowieckiej. Warto nadmienić, iż w Wilnie powstał Związek Robotników Polskich założony przez Juliana Marchlewskiego i innych, ideologicznie reprezentujący lewicową odmianę socjalizmu, a Feliks Dzierżyński kierował w Wilnie Związkiem Robotników Litewskich o analogicznym profilu. Kierowana z zagranicy działalność Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN ) okresie międzywojennym polegała na aktach terrorystycznych , dywersyjnych i sabotażowych skierowanych przeciwko polskiej władzy. Zamordowany został m.in. poseł Tadeusz Hołówko, minister Bronisław Pieracki i szereg policjantów. Z rąk Romana Szuchewycza / Tarasa Czuprynki / zginął kurator szkolny Jan Sopiński. OUN posiadała na terenie Polski swoje laboratoria chemiczne w których produkowano bomby i posiadała składy broni, prowadziła na szeroką skalę akcje sabotażowe - jej członkowie podpalali folwarki, niszczyli zboże, linie telefoniczne i telegraficzne. Celem zdobycia pieniędzy dokonywali napadów rabunkowych na urzędy i ambulanse pocztowe, a nawet na pojedynczych listonoszy. Obok tego dokonywane były zabójstwa również Ukraińców, którzy lojalnie wykonywali obowiązki wobec państwa polskiego. Z rąk ukraińskich zginął poeta ukraiński Sydir Twerdochlib, dyrektor gimnazjum ukraińskiego we Lwowie - Iwan Babij, dyrektor seminarium nauczycielskiego w Przemyślu - Sofron Matwijas, ginęli wójtowie ukraińscy. 17 września 1939 roku w porozumieniu z Hitlerem Armia Czerwona wtargnęła do Polski. Do opanowania Polski potrzebny więc był wrogi Polsce układ i tak doszło do IV jej rozbioru. Czerwoną okupację Polski rozpoczęto od mordów. Wiadomo bowiem, iż zgładzenie inteligencji – mózgu narodu pozbawia naród siły przywódczej. W środowisku polskich historyków panuje opinia, że z dniem 17 września 1939 kampania wrześniowa została ostatecznie przegrana. Trudno się z tym nie zgodzić. Do agresora z zachodu, dysponującego prawie 2 milionami żołnierzy, 10 tys. dział, 2800 tys. czołgów oraz 2 tys. samolotów, dołączył nieprzyjaciel, który rzucił do walki ponad 300 tys. żołnierzy, 4 tys. dział, 5 tys. czołgów oraz tysiąc samolotów. Wojsko Polskie, poważnie osłabione walkami na zachodzie nie miało fizycznych szans powstrzymania takiej siły. Lecz czy rzeczywiście tak było? Czy na wschodzie naprawdę nie było wojsk, mogących jeżeli nie powstrzymać, to chociaż stawić twardy opór Armii Czerwonej? "Długośmy na ten dzień czekali, z nadzieją niecierpliwą w duszy, kiedy bez słów towarzysz Stalin na mapie fajką strzałki ruszy..." Tysiąckilometrowa granica Rzeczypospolitej ze Związkiem Radzieckim, wyznaczona w 1921 roku na mocy postanowień pokojowych w Rydze, niemal cały czas zwracała uwagę polskich władz oraz dowództwa armii. Obronę jej powierzono, utworzonemu w 1924 roku Korpusowi Ochrony Pogranicza, który skupiał się na walce z "rajdami" i dywersją małych sowieckich oddziałów, przekraczających granice, zwykle w celu porywania i mordowania przedstawicieli polskich władz oraz podpalania wiosek czy posterunków granicznych. Dopiero podpisanie między dwoma państwami w 1932 roku paktu o nieagresji oraz protokołu "o dobrosąsiedzkich stosunkach" w listopadzie 1938 roku unormowało sytuację. Uległa jednak ona gwałtownemu pogorszeniu pod koniec sierpnia następnego roku, kiedy to III Rzesza oraz Związek Radziecki ku zaskoczeniu całego świata podpisały pakt o nieagresji, nazwany od nazwisk sygnatariuszy Paktem Ribbentrop-Mołotow. Stanowiło to kres francusko-angielskich zabiegów o pozyskanie do koalicji antyniemieckiej Związku Radzieckiego i w zasadzie przesądziło o wybuchu wojny. Tajna klauzula jaką zawierała owa umowa określała podział stref wpływów obydwu państw w Europie Środkowej i Wschodniej. W radzieckiej strefie interesów znalazły się Finlandia, Estonia oraz Łotwa, a także pośrednio Rumunia i Polska. Niemcy zaakceptowały pretensje Sowietów do Besarabii i Północnej Bukowiny - części Rumunii, które przed I wojną światową znajdowały się w granicach Cesarstwa Rosyjskiego. W Polsce granice radzieckich interesów stanowiły rzeki Wisła, Narew i San. Niemcy zadowolili się terenami zachodniej części Rzeczypospolitej oraz wpływami na Litwie. Znaczenie paktu oraz zagrożenie jaki ze sobą niósł zostało przez Polskę zignorowane. Minister spraw zagranicznych Józef Beck nie mógł uwierzyć, że dwaj najzagorzalsi wrogowie gotowi są porozumieć się w jakiejkolwiek politycznej kwestii. Zbagatelizowano fakt, iż tego typu umowy podpisywane są przez państwa mające wspólne granice, a przecież Związek Sowiecki nie graniczył z III Rzeszą. Jeszcze... 1 września 1939 roku o godzinie 4:45 Wojska niemieckie, realizując plan "Fall Weiss" przekroczyły granice Rzeczypospolitej. Wybuchł konflikt polsko-niemiecki, który wkrótce przerodził się w II wojnę światową. Wojsko Polskie stanęło do z góry przegranej batalii o młodą, bo zaledwie dwudziestoletnią niepodległość. Biło się dzielnie o czym świadczą przykłady takich bitew jak: Westerplatte, Węgierska Górka, Mokra, Wizna, Bzura, czy wiele innych bardziej lub mniej znanych batalii. Jednak na skutek błędów w rozmieszczeniu wojsk, spóźnionej mobilizacji, przyjęcia fatalnej doktryny wojennej, oraz przygniatającej przewagi technicznej wroga, po dwóch tygodniach walk sytuacja była niemalże krytyczna: Warszawa - główny punkt oporu - została okrążona; w "korytarzu pomorskim", ostatnimi siłami broniły się odcięte od reszty kraju wojska Lądowej Obrony Wybrzeża; Niemcy po rozgromieniu polskich armii w centrum kraju podchodziły pod Chełm i Lwów, a polskie armie "Poznań" i "Pomorze" po początkowych sukcesach kontrataku pod Kutnem zostały niemal całkowicie unicestwione. 12 września (9 dni po wypowiedzeniu wojny Niemcom) na konferencji w Abbeville, przedstawiciele Sztabów Generalnych zachodnich sojuszników Polski - Anglii i Francji uznali, że żadna pomoc materialna nie ma sensu wobec szybkości z jaką wojska niemieckie posuwały się w głąb terytorium państwa polskiego. Stanowiło to pogwałcenie traktatów sojuszniczych, jakie Anglicy i Francuzi zawarli z Polską tym bardziej, że o wynikach tych rozmów nie powiadomiono rządu walczącego kraju... Stalin, który od swych agentów na zachodzie dowiedział się o postanowieniach konferencji w Abbeville zrozumiał, iż dostał zielone światło do wypełnienia zobowiązań zawartych w Pakcie Ribbentrop-Mołotow. Niemcy już od 8 września nalegali na szybkie włączenie się ZSRR do walki. Lecz 8 września wojna nie była jeszcze rozstrzygnięta. Tydzień późnej już tak... "...Krzyk jeden pomknął wzdłuż granicy i zanim zmilkł zagrzmiały działa, to w bój z szybkością nawałnicy Armia Czerwona wyruszała..." O 3:00 nad ranem, 17 września 1939r. wojska sowieckie przekroczyły granicę polską. Wejście to różniło się całkowicie od tego "niemieckiego" sprzed dwóch tygodni. Mijając posterunki graniczne, czerwonoarmiści wymachiwali do zaskoczonych żołnierzy KOP-u białymi flagami, czołgiści w otwartych wieżyczkach czołgów wykrzykiwali: Wpieriod ! Na Germanca ! Rebiata ! Mimo tego wiele strażnic KOP-u stawiło zacięty opór. Najdłużej broniły się placówki "Ludwikowo", "Sienkiewicze", oraz "Dawidówek". Do Sztabu Generalnego pierwsze wiadomości o przekroczeniu granicy przez Sowietów nadeszły około godziny 6:00. Tak brzmiał meldunek dowódcy pułku KOP "Podole", ppłk Marceli Kotarba: "Przewaga bardzo duża, bijemy się uporczywie i będę się starał jak najdłużej moje kierunki osłaniać..." W podobnym tonie przybywało innych meldunków z pozostałych odcinków nowego, wschodniego frontu. Naczelne dowództwo - co zrozumiałe - wpadło w panikę. Mnożyły się przesadzone informacje o postępach wojsk radzieckich: w południe nadeszły wiadomości o przekroczeniu przez Armie Czerwoną Dniestru pod miejscowością Uśnieczek, 40 kilometrów od Kołomyi. Mimo, iż okazało się to nieprawdą, w obliczu całkowitego chaosu i niemal beznadziejnej sytuacji szef francuskiej misji wojskowej w Polsce gen. Faury naciskał na marszałka Rydza-Śmigłego - Wodza Naczelnego, by jak najszybciej wyruszył w stronę granicy rumuńskiej. Było to zachowanie uzasadnione. Widmo pochwycenia przedstawicieli polskich władz i wojska przez Sowietów stawało się coraz bardziej realne, a gdyby ziściło się stanowiłoby całkowitą katastrofę. W wyniku narady z ministrem spraw zagranicznych, Józefem Beckiem oraz premierem Felicjanem Sławoj-Składkowskim, marszałek Rydz-Śmigły zrezygnował z planów utworzenia obrony na linii Dniestru, na tzw. "przedmościu rumuńskim" - gdzie zamierzał czekać na ofensywę sojuszników na zachodzie - i wydał kontrowersyjny do dziś rozkaz:

"Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry, najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub prób rozbrajania oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami - bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii. W nocy z 17 na 18 września Naczelny Wódz wraz z polskimi władzami przekroczył granicę Rumunii, gdzie został internowany". Rozkaz ten pogłębił chaos jaki powstał w wyniku wkroczenia wojsk sowieckich. Wielu dowódców liniowych nie wiedziało jak zachować się w obliczu nowego zagrożenia zwłaszcza, że czerwonoarmiści celowo dezinformowali Polaków, głosząc, iż przekroczyli granicę w charakterze sojuszników w walce z Niemcami. Wiele jednostek podjęło jednak próby oporu przeciw przeważającemu pod każdym względem nieprzyjacielowi. W północno-wschodnich regionach kraju w rezultacie ciężkich walk rozbite zostały Baony KOP "Krasne", "Budosław" oraz "Iwieniec". W Wilnie, przygotowywanym od połowy września do odparcia ataku niemieckiego skoncentrowano 8 batalionów piechoty wspartych 14 lekkimi działami oraz dwoma działami przeciwlotniczymi.17 września do Wilna wycofały się oddziały pułku KOP "Wilno", 20 Bateria . oraz Baon Obrony Narodowej "Postawy". Łącznie garnizon miasta stanowiło prawie 7 tys. żołnierzy, jednak pozbawionych artylerii i broni przeciwpancernej. Funkcję dowódcy obrony objął najstarszy stopniem oficer - pułk dypl. Jarosław Okulicz-Kozaryn. Wieczorem 18 września, po otrzymaniu meldunków o zbliżaniu się czołgów radzieckich wydał on rozkaz odwrotu na granice litewską, po czym sam opuścił Wilno. Zamieszanie jakie powstało w wyniku wydania takiego rozkazu sprawiło, iż doszło do szeregu nieskoordynowanych walk z wkraczającą do miasta Armią Czerwoną. Do końca walczyli harcerze i warta honorowa przy grobie z sercem marszałka Piłsudskiego na Rossie. Zdecydowana większość improwizowanego garnizonu Wilna wycofała się z miasta i w dniach 19-20 września przekroczyła granicę Litwy. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja w Grodnie. Stacjonowały tutaj tylko słabo uzbrojone oddziały rezerwowe, oraz wartownicze, dowodzone przez płk. w stanie spoczynku. Bronisława Adamowicza. Dowódca Okręgu Warownego "Grodno" zamierzał wykonać rozkaz gen. Olszyny-Wilczyńskiego i ewakuować wojsko z miasta w razie pojawienia się Armii Czerwonej. Całkowicie inne stanowisko prezentował wiceprezydent Grodna Roman Sawicki, który wezwał ludność cywilną do budowy umocnień oraz walki z nieprzyjacielem. 20 września do miasta od południowego zachodu wjechało około 20 czołgów XV Korpusu Pancernego. Bez przeszkód pokonały most na Niemnie i dotarły do centrum. Tu natrafiły na twardy opór: celny ogień działka, oraz młodzież szkolna uzbrojona w butelki z benzyną unieszkodliwiły 8 czołgów. Pozostałe zostały zmuszone do odwrotu. Obrońców wzmocnili żołnierze zgrupowania "Wołkowysk" gen. w stanie spoczynku Wacława Przeździeckiego (Rezerwowa Brygada Kawalerii), którzy weszli do miasta w nocy z 20 na 21 września. Dowodzenie objął gen. Przeździecki. Następnego dnia sowieci ponowili atak. Piechota wsparta czołgami ,oraz silną artylerią w ciągi kilku godzin dotarła do mostu na Niemnie i opanowała go. Czołgi ponownie wjechały do centrum. Wobec beznadziejnej sytuacji Polacy zdecydowali się na odwrót. Walki trwały do późnych godzin wieczornych. Ich złowrogim epilogiem było wymordowanie przez sowietów wziętych do niewoli obrońców Grodna (ich masowe groby odkryto dopiero w roku 1992...). Większość Rezerwowej Brygady Kawalerii, stanowiącej trzon obrony Grodna, wkrótce przekroczyła granicę Litwy. Generał Olszyna-Wilczyński został 22 września zatrzymany pod Spockiniami przez zmotoryzowaną kolumnę sowiecką i wraz ze swym adiutantem kpt. w stanie spoczynku. Mieczysławem Skrzemeskim zamordowany... "...Zwycięstw się szlak ich serią znaczy, sztandar wolności okrył chwałą, głowami polskich posiadaczy brukują Ukrainę całą. Pada Podole, w hołdach Wołyń, lud pieśnią wita ustrój nowy, płoną majątki i kościoły i Chrystus z kulą w tyle głowy..." Na znacznie twardszy opór natrafiła Armia Czerwona na południe od bagien Prypeci, na Polesiu, Wołyniu i Podolu. Znajdowały się tam większe zgrupowania wojsk polskich, przygotowujących się do walki z Niemcami. Na Polesiu dowódca OK nr IX gen. Franciszek Kleeberg skoncentrował podległe sobie wojska na linii Brześć - Pińsk. Dysponował on siłą 20 batalionów piechoty, które jednak wspierało tylko 10 dział polowych i niewiele więcej przeciwpancernych. Część tych sił już toczyła walki z Niemcami (Zgrupowanie "Kobryń" płk Adama Eplera, w sile 7 batalionów, 10 dział oraz 4 działa ppanc.) w rejonie Kobrynia, gdzie podeszła 2 Dywizja Zmotoryzowana. Na tzw. Polesiu Wołyńskim stacjonowało (w garnizonach, ośrodkach zapasowych, czy w trakcie przemarszu) dalsze 30 batalionów , 40 dział polowych, kilkanaście ppanc., 11 czołgów i 3 pociągi pancerne. To była już dosyć znaczna siła, z którą tak Wehrmacht idący od zachodu jak i Armia Czerwona musiały się liczyć. Gdy późnym wieczorem 18 września gen. Kleeberg otrzymał rozkaz Naczelnego Wodza postanowił skoncentrować podległe sobie oddziały w rejonie na zachód od Kowla. Stamtąd zamierzał wyruszyć w kierunku granicy rumuńskiej i zgodnie z otrzymanym rozkazem przekroczyć ją. Jego grupa oderwawszy się od Niemców ze śpiewem na ustach pomaszerowała na Kowel, gdzie jak mówiono było "wiele wojska, dużo sprzętu i olbrzymie zapasy amunicji i środków do dalszej walki". Po dotarciu w zamierzony rejon, oddziały te zostały zreorganizowane i nazwane Samodzielną Grupą Operacyjną "Polesie". Nawiązano kontakt z wojskami sowieckimi, które już dotarły do Kowla, w celu zapewnienia swobodnego przemarszu do granicy. Wobec fiaska negocjacji, gen. Kleeberg rozkazał marsz na Włodawę. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wykorzystując pas "ziemi niczyjej" jaki nagle wytworzył się między wycofującymi się Niemcami, a prąca na zachód Armią Czerwoną umożliwi mu swobodny dostęp do Bugu pod Włodawą. Dalej planował marsz na pomoc jedynemu pewnemu punktowi oporu - Warszawie...

22 września SGO "Polesie" w rejonie miejscowości Maloryt napotkała zgrupowanie ppłk Ottokara Brzozy-Brzeziny, które po zreorganizowaniu utworzyło 50 Dywizje Piechoty "Brzoza". Pięć dni później oddziały Kleeberga wkroczyły do Włodawy, entuzjastycznie witane przez ludność cywilną. Do SGO "Polesie" dołączyły kolejne jednostki, m.in. dwubrygadowa Dywizja Kawalerii "Zaza" (utworzona z niedobitkow Suwalskiej Brygady Kawalerii oraz oddziałów Podlaskiej Brygady Kawalerii), pod dowództwem gen. Podhorskiego. Tego też dnia do żołnierzy dotarły wieści o kapitulacji Warszawy, co postawiło dalszy marsz na zachód pod wielkim znakiem zapytania... Po długiej i burzliwej naradzie generałowie zdecydowali się poprowadzić swe wojsko w kierunku na Dęblin, a stamtąd przebić się w Góry Świętokrzyskie i zainicjować wojnę partyzancką. 29 września podjęto marsz na Radzyń-Łuków. Zanim jednak doszło do kontaktu z wojskami niemieckimi, stoczono szereg zwycięskich bitew z Armią Czerwoną, usiłującą zniszczyć siły polskie. 60 Dywizja Piechoty "Kobryń" płk Adama Eplera pokonała wojska sowieckie pod Jabłonią, a dzień później również pod Milewem. Godny odnotowania jest fakt, iż wzięto znaczną liczbę jeńców radzieckich, którzy na własną prośbę zostali wcieleni do jednostek polskich, gdyż odmówili powrotu do swoich. Brali oni udział w dalszych walkach aż do końca kampanii... Dużo trudniejsze zadanie miał dowódca KOP-u, gen. Orlik-Ruckeman. Dysponował on siłą 16 batalionów piechoty (w tym jednym batalionem saperów), 7 szwadronami kawalerii oraz 14 działami. Nie były to małe siły, lecz zostały one rozciągnięte na długości prawie 250 km, co nie dawało szans skutecznej obrony. Minęły trzy dni zanim wojska te skoncentrowały się w wyznaczonym przez generała rejonie. 22 września wyruszyła w kierunku przeprawy na Bugu pod Szackiem, gdzie dotarła 27 września tylko po to by dostrzec sowieckich żołnierzy z 52 Dywizji Strzelców. Doszło do bitwy. Zupełnie zaskoczeni sowieci ponieśli ciężkie straty (zniszczono lub zdobyto 20 czołgów, oraz wzięto do niewoli 300 jeńców) i zmuszeni zostali pozostawić pole Polakom. Grupa gen. Orlika-Ruckemana przekroczyła Bug. Kolejnym celem było przedostanie się do lasów na południe od Parczewa. Niestety 1 października Polaków pod Wytycznem zaatakowały sowieckie czołgi. Walki trwały przez kilka godzin. Wobec kończącej się amunicji, żołnierze Grupy oderwali się od nieprzyjaciela i odeszli w rejon lasów pod Sosnowicą, gdzie Grupa została rozwiązana. Pod Włodzimierz na Wołyniu Armia Czerwona podeszła już 19 września. W samym mieście otoczyło siły polskie w koszarach Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii. Polski dowódca wysłał parlamentariuszy z warunkami kapitulacji, które zapewniały zachowanie broni osobistej oraz swobodny przemarsz do Rumunii. Radziecki dowódca, Komdiw Bogomołow zgodził się na te warunki, ale gdy tylko żołnierze polscy opuścili koszary oznajmił, iż "na skutek zmian zaszłych w sytuacji międzynarodowej oficerowie muszą złożyć broń i od tej chwili są uważani za jeńców wojennych." Później ich nazwiska znalazły się na listach katyńskich... Zupełnie nie powiodły się plany obrony Równego przez oddziały KOP-u. Na miasto uderzały czołgi 5 Armii komdiwa Sowietnikowa, które z łatwością łamały obronę pułku KOP "Równe". Baon "Ostróg" został zniszczony już na granicy, baon „Dederkały” zmuszony do odwrotu na Poczajów i Brody. Bez walki oddano Tarnopol mimo iż miasto posiadało silny kilkutysięczny garnizon, który mógł bronić się nawet do tygodnia. Jedynie mała grupka oficerów i szeregowców ostrzelała z wieży kościoła wkraczające oddziały sowieckie. Zostali natychmiast schwytani i rozstrzelani na miejscu... Już 19 września Armia Czerwona podeszła pod Lwów, który w tym czasie opierał się od zachodu atakom wojsk niemieckich. Dowódca Samodzielnej Brygady Pancernej płk Iwanow wystosował do dowódcy obrony Lwowa, gen. Langera żądanie poddania miasta. Nie czekając na odpowiedź, Sowieci przypuścili 20 września próbę wkroczenia do Lwowa. Zostali jednak odparci tracąc jeden czołg. Pomimo, iż nastroje wśród żołnierzy garnizonu, oraz ludności cywilnej były dobre, zapasów żywności starczyłoby na trzy miesiące, a amunicji na około dwa tygodnie obrony, gen. Langer oraz jego sztab byli przeciwni kontynuowaniu walki ze względu na „brak możliwości poprawy ogólnego położenia kraju”, które po dwudziestu dniach wojny było beznadziejne. Rano 22 września polska delegacja podpisała w Winnikach dokument, na mocy którego przekazano miasto Armii Czerwonej. Punkt 8 gwarantował oficerom wolność osobistą i nietykalność własności. Gen. Langer po podpisaniu dokumentu miał powiedzieć: „Z Niemcami prowadzimy wojnę. Miasto biło się z nimi przez 10 dni. Oni, Germanie, wrogowie całej Słowiańszczyzny. Wy jesteście Słowianie...” Sowieci złamali postanowienia zapisane w punkcie 8 i wielu z oficerów broniących Lwowa zostało wymordowanych w Starobielsku. „...Już starty z map wersalski bękart, już wolny Żyd i Białorusin, już nigdy polska ręka ich do niczego nie przymusi. Nową wolność głosi Prawda, świat cały wieść obiega w lot, że jeden odtąd łączy sztandar gwiazdę, sierp, hackenkreuz i młot !” 29 września w Moskwie po burzliwych negocjacjach (Niemcy proponowali pozostawić kadłubowe państwo polskie bez Pomorza, Wielkopolski i Śląska, ze wschodnią granicą od Grodna po Przemyśl. Na takie rozwiązanie nie godził się Stalin, argumentując, że może to stanowić w przyszłości niebezpieczeństwo dla dobrych stosunków między III Rzeszą a Związkiem Radzieckim) podpisano trzy protokoły, regulujące nową granice między obydwoma państwami. Niemcy w zamian za ziemie między Wisłą, Bugiem i Sanem zgodzili się przekazać Litwę sowieckiej strefie wpływów. Obie strony zobowiązały się wspólnie walczyć z polskim podziemiem niepodległościowym, oraz nie tolerować żadnej polskiej agitacji dotyczącej terytorium drugiej strony. „...Tych dni historia nie zapomni, gdy stary ląd w zdumieniu zastygł...” W 1992 roku Rosyjskie Ministerstwo Obrony wydało w Moskwie książkę „Grif siekrietnosti snjat”, w którym podaje dokładną ilość sprzętu wojennego zdobytego we wrześniu i październiku 1939 roku w Polsce. Oto bilans: 247325 karabinów, 8566 ciężkich karabinów maszynowych, 12783 szable, 740 dział różnych kalibrów, 36 czołgów, 64 samochody pancerne, 131 samolotów oraz 4579 innych pojazdów mechanicznych. Łącznie stanowi to uzbrojenie co najmniej trzech armii polowych z 1939 roku ! W oparciu o prawie 30 ośrodków zapasowych przeniesionych z centrum kraju można było zorganizować twardą obronę. Dodatkowo na wschodzie stacjonowały liczne garnizony kresowe ze znaczną ilością rezerw uzbrojenia. To na wschód wycofywały się wojska pobite przez Niemców by zreorganizować się i podjąć na nowo walkę. Podjęcie obrony na „przedmościu rumuńskim” było jak najbardziej możliwe. Stacjonowały już tam czołgi płk Maczka, brygada zmotoryzowana, oraz batalion czołgów mjr. Łuckiego, liczący łącznie 50 maszyn, z których ani jeden nie oddał strzału... Lecz tego typu błędów podczas ostatniej fazy kampanii popełniono znacznie więcej. Jeden być może jest tutaj kluczowy. Gdyby siły KOP-u generałów Kleeberga i Orlika-Ruckemana wycofały się na południe, a nie podjęły zgubnego marszu na zachód, to najprawdopodobniej w rejonie Kowla doszło by do wielkiej bitwy z Armią Czerwoną. Oprócz samych wojsk obu generałów znajdowały się tam znaczne siły polskie m.in. batalion kolarzy ze Śląska, dywizjon 36 moździerzy 81mm kpt. J. Cebuli, kilka baterii artylerii lekkiej oraz 18 czołgów. Zgrupowanie to odeszło na Krasnystaw zamiast podjąć próbę obrony w rejonie Łucka. W samym Łucku znajdowało się 9 tys. żołnierzy w tym tysiąc oficerów, którzy poddali się Sowietom bez walki. Bardzo prawdopodobne, że wsparte jednostkami KOP-u Kleeberga i Orlika-Ruckemana mogłoby stanowić twardy orzech do zgryzienia dla wojsk sowieckich. Rodzi się jednak pytanie czy w obliczu całkowitej klęski na froncie zachodniej i centralnej Polski, wielka bitwa na wschodzie miałaby jakieś znaczenie. Zapewne nie. Przedłużyło by to kampanię o kilka tygodni lecz na jej wynik nie było by w stanie wpłynąć. Spalono by więcej sowieckich czołgów, zabito więcej czerwonoarmistów, lecz i polskie straty były by zdecydowanie większe. Część z tych wojsk podjęła udaną próbę przebicia na Węgry i Rumunię, gdzie po długiej odysei wzmocniły skład polskiej armii we Francji, a później Wielkiej Brytanii. Część zrzuciła mundury i zakopała broń, która mogła się przydać w późniejszej walce partyzanckiej. Nie mamy prawa dziś oceniać decyzji dowódców walczących wtedy z Armią Czerwoną. Ich rozkazy nawet te najbardziej kontrowersyjne miały jakąś podstawę i zostały wydane z myślą o dobru kraju oraz armii. Mimo iż w większości były one fatalne w skutkach to okoliczności w jakich je wydano w całości zmazują winę z tych, którzy te decyzje podejmowali. „...I święcić będą nam potomni po pierwszym września siedemnasty...”

Źródło:

http://historycy.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=156:jak-naprawd-wyglda-17-wrzenia-1939-roku-&catid=42:wiek-xx&Itemid=53

22 czerwca 1941 roku wojska hitlerowskie zaatakowały Rosjan. „[…] Jak przyznają sowieckie źródła, atak Niemców zaskoczył całkowicie kierownictwo polityczne i wojskowe ZSRR, choć przygotowań do takiej akcji Niemcy nie potrafili ukryć i były one oczywiste dla dowództwa ZWZ w Warszawie, a także we Lwowie, o czym świadczy korespondencja radiowa ppłk. Macielińskiego i Zycha. Jeszcze 14 czerwca agencja TASS twierdziła, że […] pogłoski o zamiarze Niemiec zerwania paktu i przedsięwzięcia napaści na ZSRR są pozbawione wszelkich podstaw [...]. Dopiero 21 czerwca późno wieczorem Komisarz Ludowy Obrony marsz. Siemion Timoszenko oraz szef sztabu generalnego gen. Żukow skierowali do przygranicznych okręgów wojskowych rozkaz uprzedzający o możliwości nagłego ataku niemieckiego na ZSRR w ciągu następnych dwóch dni. Do wielu jednostek nie zdołał on dotrzeć, gdyż już o godz. 4 rano wojska niemieckie otwarły na całej linii ogień artyleryjski, a lotnictwo rozpoczęło bombardowanie lotnisk, w tym lwowskiego lotniska na Skniłowie. Śródmieście Lwowa już pierwszego dnia po południu zostało dwukrotnie zbombardowane (o godz. 13 i 15.30). Bomby spadły na pocztę główną i w jej pobliżu, uszkodziły trzy kamienice na ul. Sykstuskiej, trafiły w pasaż Mikolascha, gdzie zginęło wiele osób, w kawiarnię De la Paix, plac Świętego Ducha, kilka kamienic przy ul. Brajerowskiej i fabrykę wódek (Baczewskiego?) na Zamarstynowie. Bomby dokonały jednak niewielkich zniszczeń w budynkach, ale spowodowały duże straty w ludziach - podobno do 300 osób. Rozeszły się pogłoski, że zostały zniszczone zbiorniki wody wodociągowej w Karaczynowie. Już w pierwszym dniu wojny, a szczególnie w drugim, ludność Lwowa stała się świadkiem panicznej ewakuacji Armii Czerwonej i napływowej ludności sowieckiej. Podobno dla ewakuacji wykorzystano pociągi przygotowane dla kolejnej czwartej już „wywózki”, która miała nastąpić w nocy z 22 na 23 czerwca i objąć - we Lwowie i okolicy - 70 tysięcy ludzi. Czoło odwrotu stanowiły oddziały NKWD i milicji. Opuściły one swoje posterunki, komisariaty urzędy, straże opuściły więzienia, zamknąwszy szczelnie ich bramy. Więzień tych było we Lwowie cztery: przy ul. Kazimierzowskiej tzw. Brygidki, dawne więzienie wojskowe przy ul. Zamarstynowskiej, oraz zamienione na więzienia dawne budynki policyjne przy ul. Łąckiego (ul. Sapiehy 1) i przy ul. Jachowicza. Przed swą ucieczką NKWD - w pierwszym dniu wojny - zdołało jeszcze ewakuować 800 więźniów z któregoś z więzień lwowskich; pędzono ich piechotą aż do Moskwy, dokąd przybyli 28 sierpnia. Po drodze, kto nie mógł iść, ten został przebity bagnetem, po czym konwojent badał puls, czy skonał, jeśli nie, to powtórnie przebijał. Z Moskwy ewakuowano ich dalej, już koleją. Gdy w połowie listopada zostali dowiezieni do Pierwouralska, okazało się, że przeżyło tylko 248 osób. Ewakuowano też obozy jeńców. We wtorek 24 czerwca mieszkańcy ul. Łyczakowskiej i przypadkowi przechodnie byli świadkami, jak wczesnym rankiem, a potem ponownie po południu, pędzono tą ulicą na wschód jeńców polskich. Przed kolumną jechali kawalerzyści sowieccy i zapędzali ludzi z chodników do bram domów, potem szli piesi żołnierze z bronią gotową do strzału, a za nimi kolumna jeńców, niosących kuferki, które niektórzy porzucali, widocznie nie mając siły ich nieść. Ten smutny pochód zamykały karetki z więźniami. Ewakuowano zdaje się wszystkie obozy jeńców. Rozbiegli się jedynie, przynajmniej częściowo, jeńcy z obozu pod Przemyślem. Pracujących przy budowie lotniska w Olszanicy pędzono pieszo do Wołoczysk, zabijając po drodze słabnących. W Wołoczyskach załadowano po 100 osób do wagonów towarowych i wieziono do Starobielska, dając po drodze po 150 g chleba i po słonej rybie, bez wody. Z kamieniołomów w Bolesławiu koło Skolego 600 jeńców pognano 27 czerwca do Doliny. Stamtąd koleją, po 65 ludzi w wagonie, jechali 24 dni, również do Starobielska. Tam zwolniono wszystkich 31 lipca. W tym samym dniu, 24 czerwca, w centrum Lwowa zaczęła się strzelanina. Okazało się, że była to próba - przedwczesna - opanowania Lwowa przez Ukraińców. Wojsko sowieckie szybko opanowało sytuację, przeprowadzając rewizje i rozstrzeliwując na miejscu mężczyzn napotkanych z bronią w ręku. W związku z tym nieudanym „powstaniem" ukraińskim, którego celem było opanowanie miasta i wydanie go w ręce Niemców, władze sowieckie nakazały, by wszystkie okna były pozamykane, bramy przymknięte. Zdarzały się wypadki, że do otwartych okien żołnierze sowieccy strzelali, a jednocześnie byli ostrzeliwani ze strychów. Te, raczej tylko pojedyncze incydenty, a nie większe akcje ukraińskie stały się podłożem dla wyrosłych potem legend o „rozgorzałym powstaniu zbrojnym" ukraińskim we Lwowie i walkach wojsk sowieckich z bojówkami OUN. Pierwsze tego rodzaju wiadomości (np., że Bandera schronił się do katedry greckokatolickiej św. Jura i broniąc się tam dzielnie, doczekał przybycia Niemców) pojawiły się w warszawskim „Biuletynie Informacyjnym" z 1941 r. (z 21 sierpnia i 2 października), a następnie w publikacjach powojennych zarówno Ukraińców na Zachodzie, jak i sowieckich. Dopiero 24 czerwca w „Czerwonym Sztandarze" zamieszczono tekst przemówienia radiowego Mołotowa z 22 czerwca oraz dekrety o stanie wojennym i mobilizacji. Następnego dnia dowództwo wojskowe ogłosiło stan wojenny we Lwowie i w obwodzie lwowskim, co powtórzono w rozkazie nr l (i ostatnim) naczelnika garnizonu, wojskowego komendanta miasta. Rozkaz ten wprowadzał zakaz wychodzenia na ulice w godzinach od 22 do 5.W Brygidkach, opuszczonych wieczorem 23 czerwca przez funkcjonariuszy NKWD, więźniowie zaczęli się dobijać do drzwi cel, gdy nikt ich nie otwierał dla wyniesienia przepełnionych „paraszy" (kiblów). Nad ranem, zaniepokojeni, dojrzeli przez szpary .między deskami „kozyrków" (blind), że na „wyszkach" (kogutkach - wieżach strażniczych) nie ma strażników. W jednej z cel wyrwali deski z podłogi i używając ich jako taranu wyłamali drzwi, w innej - wylali „paraszę" na podłogę, rozbili ją i obręczami wyłamali drzwi. Potem otworzyli inne cele. Tłum więźniów zebrał się na podwórzu więzienia, ale nie mogli oni sforsować zewnętrznych bram. Część tylko zdołała znaleźć wyjście i wydostała się z więzienia - przez wyważoną z zewnątrz bramę i przez dach. Jeszcze w nocy z wtorku na środę, 24 na 25 czerwca, krótko po północy uwolniono z jednej z cel wielu księży, a wśród nich ks. Bogdanowicza. Nie opuścił on jednak więzienia, chcąc nieść pomoc innym. Około godz. 4 rano powróciła jednak załoga więzienia i z dwu stron otworzyła ogień z karabinów maszynowych na zgromadzonych więźniów. Niektórzy uciekający zginęli już na ulicy. Ci, których nie dosięgły na podwórzu kule, powrócili do swoich cel, do współwięźniów, którzy bali się je przedtem opuścić. Cele zamknięto, więźniom kazano ułożyć się na podłodze, nie pozwalając się podnosić, a następnie zaczęto wywoływać po trzech, czterech i rozstrzeliwać przy warkocie zapuszczonych silników samochodowych. Zwalniano z więzienia jedynie więźniów kryminalnych. Pozostający jeszcze w więzieniu przy życiu więźniowie nie dostawali już odtąd jedzenia. Tak trwało przez wszystkie dni aż do soboty. W sobotę zapadła w więzieniu cisza. Z jednej z ocalałych cel na piętrze zobaczono odjeżdżających samochodami funkcjonariuszy NKWD. Zdołano jakoś otworzyć klapę „karmuszki" - otworu we drzwiach, przez który podawano do celi jedzenie - i jakiś chudy więzień przedostał się tędy na korytarz. Otworzył drzwi swej celi i celi naprzeciwko, gdzie jeszcze pozostali żywi więźniowie. Zaczęli ostrożnie schodzić na dół. Dostali się do kuchni, gdzie w kotłach była jeszcze gorąca zupa. Potem uwolnili jeszcze zamknięte w jednej z cel siedzące tam przerażone, półnagie kobiety. Spod jakichś drzwi spływał na korytarz strumyk krwi. Gdy drzwi otwarto, oczom ukazały się ułożone w stosy ciała pomordowanych więźniów. Krew płynęła spod bramy więziennej ulicą Byka i spływała do ścieku podwórzowego po drugiej stronie ulicy, gdzie był skład żelaza. Spośród kilku tysięcy więźniów trzymanych w Brygidkach ocalało - poza tymi, którym udało się zbiec wcześniej - zaledwie około stu mężczyzn z dwu cel i garstka kobiet. Wśród tych ostatnich znalazły się warszawskie kurierki ZWZ: aresztowana jeszcze w pierwszej połowie 1940 r. Helena Wiślińska „Ala" („Kinga"), idąca we wrześniu do Lwowa z „Marcyniukiem", „Hanka" Nehrebecka oraz Maria Masłowska „Mura", ujęta przy przekraczaniu granicy w 1941 r. Więźniowie, opuszczając gmach więzienia, podpalili wewnętrzny budynek, w którym mieściła się kancelaria więzienna aby zniszczyć akta, nie chcąc, by dostały się w ręce Niemców. Z więzienia w Brygidkach wydostał się też - jako jedyny ocalały z grupy Weissów - młodszy Sklarczyk. „Hanką", ciężko chorą, zajęły się serdecznie ocalałe wraz z nią więźniarki kryminalne. Trzeba tu wspomnieć o szczególnej tragedii prof. Romana Renckiego, czołowego lwowskiego internisty. Uratowany z Brygidek, wyczerpany i chory - miał 74 lata - został po kilku dniach aresztowany przez Niemców i 4 lipca rozstrzelany na Wzgórzach Wuleckich wraz z innymi profesorami. W więzieniu zamarstynowskim nie potrafiono wykorzystać krótkiego okresu, gdy we wtorek pozostało ono niestrzeżone. W czwartek, 26 czerwca, zaczęto w południe wywoływać więźniów z cel. W celi, w której znalazła się kurierka ppłk. Macielińskiego, Wanda Ossowska, została tylko ona jedna. Czekałam [...] miotając się po celi - wspomina - niezdolna do myślenia, do skupienia się na modlitwę. Nic, tylko obłędny strach i chaos. Tak upłynęła godzina, może dwie. Słyszałam z oddali stłumione głosy wielu ludzi, zdawałam sobie sprawę, że ten tłum więźniów czeka na samochody, czy może ustawiają ich w grupy i prowadzą na dworzec kolejowy. Ale nagle ten gwar ludzi przerwał szum motorów, a więc jadą, już się pewno ładują, stłoczeni pod brezentem wozów, obstawieni strażą [...]. I nagle w szum motorów wdziera się krzyk [.-.j. Ten krzyk goni detonacja, strzelają [...]. Boże, znów strzelają [...]. Całą noc słyszę ten hałas. Zmieszane dźwięki motorów, krzyków, strzałów. Czasem ponad ten gwar wyrywa się krzyk rozpaczy, strachu, bólu [...]. Już świt, gwar przycicha [...]W całym więzieniu pozostało wśród żywych 5 kobiet i 65 mężczyzn. a wśród nich towarzysz Ossowskiej, Roman Fedas. W sobotę w południe przybyli do więzienia ludzie z miasta, opuszczonego już przez Armię Czerwoną, i pomogli więźniom wydostać się. Lekarz, który prowadził Ossowską przez korytarz więzienia, po drodze zaglądał do cel i pokoi. Wejście do jednego zasłonił przed Ossowską, było bowiem pełne zmasakrowanych zwłok, na podłodze były ślady zakrzepłej krwi, dochodził mdły zapach.W trzecim więzieniu przy ul. Łąckiego ocalało zaledwie kilka osób, które udając zabitych upadły między trupy. Tak przypuszczalnie ocalili się dwaj radiotelegrafiści - „druciki" - przydzieleni pik. Okulickiemu w drodze do Lwowa. W więzieniu tym pastwiono się nad mordowanymi więźniami, przybijano ich do ścian, kobietom obcinano piersi... Mieszkańcy Lwowa, żyjący ostatnio w obawie przed nowymi wywozami, które dotknęły już północne Kresy, z pewną satysfakcją obserwowali wycofywanie się Armii Czerwonej i paniczną ucieczkę sowietów, urzędników i ich rodzin. Niczego dobrego nie można było spodziewać się po Niemcach, ale zanim się zagospodarują... Od środy lub czwartku - wspomina A. Rzepicki - nastrój ten gasić poczęły obiegające miasto, coraz to pewniejsze wieści, że we wszystkich więzieniach słyszano strzały, że więźniowie są w nich rozstrzeliwani [...] W nocy z soboty na niedzielę ostatnie oddziały krasnoarmiejców, krążąc ciężarówkami po mieście, podpalały publiczne gmachy. Ostatnie wycofujące się małe grupki żołnierzy sowieckich widziano jeszcze w niedzielę rano, potem miasto zostało bezpańskie i wreszcie w poniedziałek 30 czerwca nad ranem wkroczył do Lwowa prawie bez wystrzału ukraiński batalion „Nachtigall", a w kilka godzin później, również bez walki, wtoczyły się niemieckie wojska zmotoryzowane;, zaczęły płynąć ulicami miasta na wschód piechota i kawaleria. Zaraz po odejściu Sowietów - pisze A. Rzepicki - ruszono [...] ławą do więzień i zgodnie ze strasznym przewidywaniem znaleziono w nich tylko zwłoki, pełno zwłok. Przez następne dni, począwszy już od niedzieli, do wszystkich więzień ciągnęły nie kończące się procesje lwowian, którzy wśród zamordowanych poszukiwali swoich bliskich, starając się ich rozpoznać. Często było to niemożliwe, bo w upalną pogodę zwłoki gwałtownie rozkładały się. Potworny zaduch, wyczuwalny na setki metrów, mniej wytrzymałym nie pozwalał nawet na zbliżenie się do zwłok układanych rzędami na więziennych podwórzach. Straszliwa ta hekatomba zdawała się sprawiać hitlerowcom satysfakcję. Oficerowie nadjeżdżali samochodami, fotografowano, kręcono filmy. Dopuszczono wszystkich do oględzin, starano się je ułatwić przez uporządkowanie ciał. A jak się do tego zabrano? Mamy dotychczas przed oczami - pisze dalej A. Rzepicki - wstrząsające wspomnienie: Na podwórzu więziennym długi szereg poczerniałych, obrzmiałych zwłok, - pośród nich jedne - straszne jak wszystkie inne - w pozycji półsiedzącej. Nagle, co to? Ofiara zaczyna się poruszać, wstaje! Okazało się, że był to zmasakrowany, ale wciąż jeszcze żywy Żyd! Do wynoszenia zamordowanych i układania ich na podwórzach zatrudniono bowiem skompletowane w łapankach grupy lwowskich Żydów, których tak skatowano, że nie różnili się prawie od umarłych [...]. Do spełnienia tego okrucieństwa, do zapędzania Żydów użyto żołnierzy ukraińskich, jak sądzę, z oddziału „Nachtigall"[...].

Wspomina W. Ossowska: W poniedziałek weszli Niemcy do Lwowa i zaczęły się nowe okrucieństwa i terror. Pierwsi oczywiście byli Żydzi. Byłam w mieście i widziałam, jak na Wałach Hetmańskich Żydzi na czworakach byli pędzeni do więzień, aby tam pracować przy rozkładających się zwłokach pomordowanych. Niemcy otwierali cele i bardzo starali się, żeby wszyscy mieszkańcy zobaczyli, co się tam dzieje. A działy się rzeczy straszne. Na Brygidkach były cele zamurowane z ludźmi tak upchanymi, że umarli stojąc. Stosy ciał bestialsko pomordowanych były we wszystkich więzieniach. Żydzi mieli co robić. A zaduch był taki, że na ulicy nie można było oddychać, co dopiero obmyć takie zwłoki i ułożyć je na podwórzu więziennym [...]. Wanda Ossowska poszła też na Zamarstynów i odnalazła zwłoki swych towarzyszek niedoli z celi, z której tylko ona jedna ocalała. Do więzienia wojskowego na Zamarstynowie wybrał się też w ów poniedziałek ppłk Sokołowski ze swą współtowarzyszką Jadwigą Tokarzewską „Teresą": Bramy więzienia były szeroko otwarte. Wewnątrz na dziedzińcu więziennym pełno ludzi. W domku strażniczym przy bramie zobaczyłem moc skrzynek wyglądających na kartotekę [...]. Znalazł tu m.in. kartę swego syna Andrzeja, aresztowanego w lutym 1940 r., z adnotacją, że został wywieziony (pchor. Andrzej Sokołowski poległ pod Monte Cassino 13 V 1944 r.). I dalej relacjonuje ppłk Sokołowski:

Weszliśmy na dziedziniec. Powitał nas straszliwy odór gnijących ciał, idący z otwartych drzwi parteru. W tym smrodzie, zapierającym dech, pracowali Żydzi. Wynosili na plecach z otwartych drzwi okropne, nagie, zmasakrowane ciała ludzkie. Umazane krwią i ociekające posoką, pogryzione prawdopodobnie przez szczury, pozbawione oczu, bez twarzy, rozdęte, były już nie do poznania i miały przerażający wygląd. Jedyne, co im jeszcze pozostało z ludzkiego wyglądu, to włosy. Były tam trupy mężczyzn i kobiet. Żydzi wynieśli ze dwadzieścia zwłok i hitlerowcy przerwali dalsze wynoszenie. Teresa podbiegła do otwartych drzwi i jeszcze szybciej powróciła półprzytomna. Poszedłem i ja. W dużej sali, wyglądającej na wozownię, leżały rozrzucone pod sufit zwłoki ludzkie. A na oko było ich chyba z setka [...]. Jak pisze A. Rzepicki; [...] brak [...] ścisłych danych o liczbie zamordowanych. Musiała być wielka, bo więzienia lwowskie zapełnione były przez NKWD po brzegi, nawet w małych celach siedziało po kilkudziesięciu więźniów, a z Brygidek w pierwszych dniach wojny wydostała się ich zaledwie garstka. Najczęściej powtarzano liczbę około 5000 ofiar i nie mogło być ich mniej [...]. Według danych niemieckich w więzieniu na Zamarstynowie zamordowano ok. 3 tys. więźniów, przy ul. Łąckiego - 4 tys. W Brygidkach zginęło również wielu więźniów - przypuszczalnie podobna liczba - ale większość zwłok spłonęła w pożarze wznieconym przez uciekających NKWD-zistów. Z budynku przy ul. Jachowicza nie zdołano wynieść rozkładających się zwłok; cele na razie zamurowano i opróżniono je dopiero w zimie. W sierpniu zwłoki z więzień chowano we wspólnych grobach na Cmentarzu Janowskim. Wspominał ks. Banach:

Kapłan kropił wodą święconą zwłoki pomordowanych i co pewien czas intonował pieśń żałobną, którą podchwytywano i wśród szlochania płynęła pieśń - Dobry Jezu, a nasz Panie, daj im wieczne spoczywanie! Wśród zwłok pomordowanych więźniów poszukiwano uczestników procesu grupy braci Weissów i Kobylańskiego. Zwłok ich jednak nie odnaleziono, ale też - poza młodym Sklarczykiem - nie powrócili oni nigdy do rodzin. Przypuszczalnie więc zdołano ich wywieźć ze Lwowa i zamordowano w drodze lub w którymś z prowincjonalnych więzień. Nie odnaleźli się też nie osadzeni dr Kultysówna i kpt. Rutkowski „Smrek". Znaleziono jedynie zwłoki adwokata Antoniego Konopackiego, następcy Kobylańskiego, którego pochowano na Cmentarzu Łyczakowskim. Szczęśliwie natomiast wydostała się z więzienia przy ul. Kazimierzowskiej znaczna część nie osadzonych jeszcze harcmistrzów i działaczy harcerskich, w tym por. Adamcio, por. Feja i Szczęścikiewcz. Uszedł z pogromu też Leopold Ungeheuer, ale miał odbite nerki i zmarł niedługo po powrocie do domu. Przyniósł on wiadomość o dr. Czamiku, którego widział w więzieniu w ostatnia noc przed masowym mordem; dr Czamik jednak zaginął - zwłok nie odnaleziono. Lwowskie więzienia nie były jedynymi, w których wymordowano w okrutny sposób więźniów. Wszędzie zdążyły dotrzeć rozkazy w tym względzie - z kijowskiej, jeśli nie z moskiewskiej centrali. Nie zdołano zaalarmować wszystkich garnizonów wojskowych, ale za to, nawet w położonych tuż przy linii demarkacyjnej Oleszycach k. Lubaczowa 22 czerwca rano spalono żywcem trzymanych tam w zamku Sapiehów więźniów. Dokonała tego straż graniczna. W Samborze, w ostatnich dniach przed zajęciem tego miasta przez wojska niemieckie, co nastąpiło 29 czerwca, wymordowano również część więźniów. Pisał w swych wspomnieniach jeden z ocalałych tamtejszych więźniów, Stefan Duda:

Bez przerwy wyciągano z cel więźniów, po 5-10 zawlekano do piwnic [...], tam mordowano, rozstrzeliwano w tył głowy i składano trupy w pryzmę, a gdy już wszystkie piwnice były załadowane, wówczas wyprowadzano po 50 i więcej na plac więzienny i strzelano do nich z okien z karabinów maszynowych [...], a nawet zaczęto rzucać ręczne granaty [...]. W jednej z cel rozbili wówczas więźniowie drzwi „kiblem" i zaczęli otwierać inne cele, rozpoczynając walkę ze strażnikami, uzbrojeni w deski, „kible", znalezione żelazo. NKWD-ziści wycofali się, próbowali jeszcze wprowadzić do akcji wojsko, ale wobec zbliżania się Niemców opuścili miasto. W ten sposób część więźniów ocalała. Wśród pomordowanych były harcerki, które zostały zgwałcone, obcięto im także piersi. Nawet w małym miasteczku, w Szczercu, więźniów pomordowano, wyprowadziwszy ich z więzienia. Po wkroczeniu Niemców rozpoczęto ich poszukiwanie. Ukraińcy w tej sprawie porozumieli się z Niemcami, a ci wyłapali miejscowych Żydów i kazali im w ciągu godziny odnaleźć więźniów lub ich zwłoki. Okazało się, że zwłoki zakopano płytko w stodole probostwa. Wypływała stamtąd krew. Niemcy zmusili Żydów, by rękami rozgrzebali jamę, wyciągnęli i obmyli zwłoki, składając na prześcieradła. Zamordowani mieli poobcinane nosy, uszy, powykręcane do tyłu stopy... Wszystkich, Polaków i Ukraińców, pochowano uroczyście we wspólnej mogile koło cerkwi. Zginęło tam około 30 osób. W Drohobyczu - jak pisze A. Chciuk: [...] 22 czerwca 1941 NKWD powiedziało więźniom, ze ich wypuszczają, zabierajcie się „s wieszczami". Gdy tłum więźniów stał na dziedzińcu więzienia, z wież wartowniczych zaczęły strzelać karabiny maszynowe [...]. Znajoma Chciuka upadła zanim dosięgły ją serie i przeleżała pod trupami cały dzień. Gdy w nocy wydostała się i przyszła do domu, powitały ją słowa: „Boże, tyś zupełnie siwa..."- Działo się to w drohobyckich „Brygidkach". Z Borysławia jest relacja jednego z tamtejszych Żydów, których po wkroczeniu wojsk niemieckich zapędzono do usuwania zwłok z aresztu: Zaprowadzili nas [...] na NKWD. Tam już było z 300 Żydów i stamtąd z piwnic kazali wyciągać i segregować trupy. Masy trupów. Część z tych trupów kazali myć. [...] Te trupy nie były zakopane. Były one przysypane ziemią na 5, 10 cm. To wszystko były poza tym świeże trupy. To byli [...] ludzie zaaresztowani tydzień lub 10 dni wcześniej. Tam był też Kozłowski i jego starosta. Siostra, ona miała jakieś 16 lat, miała wyrwane sutki, jakby obcęgami, twarz miała spaloną [...]. Natomiast on jednego oka w ogóle nie miał, a drugie miał zapuchnięte, usta też miał zszyte drutem kolczastym, ręce miał spalone, a zarazem zmiażdżone [...], W sumie tych trupów było jakieś kilkadziesiąt [...]. W Stryju więzienie ewakuowano 2 lipca i więźniów samochodami odwożono na dworzec kolejowy. Ale przedtem, w nocy z 1 na 2 lipca, rozstrzelano w piwnicach i na podwórzu tych, którzy mieli większe wyroki. W Stanisławowie, w czasie gdy NKWD chwilowo opuściło więzienie, pomoc z zewnątrz zorganizował kpt. Ignacy Lubczyński. Pod Nadworną, w Bystrzycy Nadwórniańskiej, w lipcu 1941 r. odkopano masowe groby pomordowanych w więzieniu w Nadwornej - ostatni z pochowanych tam byli zabijani uderzeniem młotka w tył głowy. W Złoczowie, dokąd Niemcy wkroczyli l lipca, NKWD na zamku zamienionym na więzienie zamordowało też wielu więźniów. Również tu Niemcy i Ukraińcy zmusili Żydów do odkopywania zwłok, a następnie ich zamordowali. Pogrzeb pomordowanych więźniów odbył się 6 lipca. W Brzeżanach od 26 czerwca zaczęto rozstrzeliwać więźniów, wyprowadzanych pojedynczo na dziedziniec więzienia, zagłuszając odgłos strzałów warkotem motoru traktora. Zwłoki wywożono do przygotowanych i maskowanych potem dołów. Po nalocie niemieckim na miasto, od nocy 29 czerwca do następnego dnia zwłoki nadal rozstrzeliwanych wrzucano z mostu do rzeki Złota Lipa. W sumie zginęło ponad 300 więźniów, reszta - około 80 - uratowała się, gdy straż opuściła więzienie podczas nowego bombardowania. Masowy mord więźniów miał miejsce i w Tarnopolu. Część więźniów - około tysiąca - ewakuowano jednak 30 czerwca, pędząc ich piechotą do Podwołoczysk. W czasie marszu ludzie padali ze zmęczenia i pragnienia, a NKWD-ziści kolbami zmuszali ich do dalszej drogi. Usiłujących uciekać rozstrzeliwano na miejscu. Dalej tarnopolskich więźniów wieziono koleją. Koleją ewakuowano też więźniów z Czortkowa, ładując po 135 osób do nie oczyszczonych wagonów kolejowych. Podróż trwała 17 dni. W jednym z wagonów, w którym jechał relacjonujący, spośród 135 osób zmarły w drodze 34. Trupy usuwano z wagonów co parę dni, a więc jechały z żywymi w lipcowym upale. To samo działo się i na Wołyniu. W Łucku zamordowano około 2 tys. więźniów, w Równem - 500, w Dubnie - 450. Oprócz pomordowanych w więzieniach, wiele osób zginęło z rąk cofających się w panice i strzelających na oślep i bez powodu żołnierzy sowieckich - a może i z rąk ukraińskich nacjonalistów. We Lwowie w ostanim dniu wycofywania się Armii Czerwonej, 29 czerwca, zginęli na ulicy kurierzy ppłk. Macielińskiego, Jan Lutze-Birk i Jerzy Mędrzecki. Mieli po 21 lat. Po wkroczeniu Niemców na murach Lwowa ukazały się ich klepsydry [...]”

Źródło http://www.lwow.com.pl/wegierski.html

JERZY WĘGIERSKI „LWÓW POD OKUPACJĄ SOWIECKĄ 1939 – 1941”

Lwowskie „Brygidki” po ucieczce sowietów stały otworem, w czerwcu 1941 roku wszedłem na podworzec. Na ścianach ujrzałem maź z mózgów i krwi. A dzisiaj? Poetka Wisława Szymborska otrzymała literacką nagrodę Nobla i z rąk prezydenta RP Order Orła Białego. Wisława Szymborska zadebiutowała w 1945 roku w pisemku NKWD redagowanym przez Jerzego Putramenta, publikując tam swoje debiutanckie wiersze stalinowsko – leninowskie. Jerzy Putrament, postać ogólnie znana, był jeszcze przedwojennym agentem NKWD w Polsce. Szymborska jest uznaną prekursorką żelbetowej komunistycznej poezji w Polsce po 1945 roku. Wielbiła gorliwie rewolucję bolszewicką, w wyniku której wymordowano miliony niewinnych ludzi, opowiadając poetycko o zbrodniczych awanturach w Pałacu Zimowym, właśnie na łamach NKWD - owskiego pisemka Jerzego Putramenta. Oto poetyckie zwierzenia Wisławy Szymborskiej wielbiące rewolucję bolszewicką pomieszczone w pisemku NKWD:

Kołowały światła złoceń jak w lichtarzach,

Dygotały ściany płowe,

Stropy płowe,

I warczało echo kroków w korytarzach.

Stary świecie, oto przyszła noc zapłaty,

Gdzie się skryjesz przed wyklętym który powstał.

Robotnicza ciężka młotem dłoń

Z sierpem już się wdrąża w twoją skroń.

I zapłacisz

Za te noce dzieci nieprzespane,

Za te matki z swoim życiem przeoranym

Za tych ojców co dla dzieci nadstawiali skroń

Z młotem sierpem ich dosięgnie

Sprawiedliwa dłoń

(…)

…więc zapadaj się jak w topiel w głąb zwierciadła,

Jazdo moru, jazdo głodu, pańska jazdo

Z każdą chwilą podobniejsza do widziadła

Kawalerio kapitału, na dno, na dno”.

„… nie znam mowy ludu Turkmenii,

Myślę tylko że słowa Październik,

Trupem pana

Jak woda źródlana

Pragnącemu miłością podana.

Niż bardziej zwierzęcego

Niż czyste sumienie

Komsomolskie jasne słońce

Opromienia cały świat

Pozdrowienia śle dziś Polsce

Cała młodzież Kraju Rad”..

Szymborska pisała również wiersze wymierzone w katolicyzm, jeden z nich „Budowa nowej plebanii” opowiada, jak księża cynicznie zastraszają ludzi, by wyciągnąć od nich pieniądze. Zdumiewa wyrażany przez laureatkę polskiego Nobla pogląd w jej utworach o rzekomej obojętności Polaków wobec zagłady Żydów, przecież polskich obywateli. „Antysemityzm” Polaków i antypolonizm jako żywo występuje w wierszach Szymborskiej podobnie jak w „esejach” Jana Tomasza Grossa, odznaczonego w 1996 roku przez Aleksandra Kwaśniewskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. I tak:

„Syn niech imię słowiańskie ma

Bo tu liczą włosy na głowie

Bo tu dzielą dobro od zła

Wedle imion i kroju powiek”.

Twórczość Wisławy Szymborskiej, członkini PZPR, partyjnej lektorki, to przecież oddanie się artystki w służbę zbrodniczemu totalitaryzmowi i jej nadzwyczajna gorliwość w tej służbie. Wierszy Wisławy Szymborskiej o partii, Leninie, Stalinie, profilach, np. czwartym, komunizmie, etc. jest doprawdy ogrom. Poetce, która przez całe swoje twórcze życie napisała ok. 600 wierszy należy postawić pytanie: „czy Pani czuje się Polką, uważając wszystkich Polaków za antysemickich morderców, utożsamiającą się w swojej twórczości z mordercami sowieckimi i wypełniającą „wolne chwile” rezolucjami „zabić księży”, porównującą miłoszowy Ciemnogród, „Polak musi być świnią bo się Polakiem urodził”, czy „…Polaków …mam w dupie”, z twórczością Juliusza Słowackiego i Adama Mickiewicza? Szymborska próbowała swoje wiersze usuwać z księgarń, zapominając o potędze Internetu. W 1964 znalazła się wśród sygnatariuszy sfałszowanego przez władze protestu potępiającego Radio Wolna Europa za nagłośnienie Listu 34, jest sygnatariuszką rezolucji „53” popierającą mord sądowy księży w procesie Kurii Krakowskiej. 14 marca 1964 Antoni Słonimski złożył w kancelarii premiera w Urzędzie Rady Ministrów dwuzdaniowy list protestacyjny przeciw cenzurze, który później określano, z powodu liczby sygnatariuszy, jako List 34:

Po Inspirację pochwalającą totalitaryzm bolszewicki Szymborska sięgnęła do twórczości swojego pierwszego redaktora w 1945 roku enkawudzisty Jerzego Putramenta:

Jerzy Putrament –„Dziewiąty marca”

„Nasza boleść nie będzie łzawa,

Niech pomoże nam pracować dzielniej.

Niechaj szybciej wzrasta Warszawa

Niech się mnożą wiejskie spółdzielnie.

Niech w najdalsze, najuboższe wioski

Dotrze Jego pomocne słowo

Niech rozświetli rozum stalinowski

ciemnotę, nędzę wiekową.

Z Jego ludem szeregi zwieraj,

Łam trudności, odpieraj wroga!

Poprowadzi Bolesław Bierut

Naszą Polskę Stalinowską drogą”!

A potem już samodzielnie Wisława Szymborska:

„Pod sztandarami rewolucji wzmocnić warty

Wzmocnić warty u wszystkich bram

Oto Partia ludzkości wzrok

Oto Partia siła ludów i sumienie

Nic nie pójdzie z Jego życia w zapomnienie”.

Wstępującemu do Partii

„Pytania brzmią ostro

Ale tak właśnie trzeba

Bo wybrałeś życie komunisty

I przyszłość czeka

Twoich zwycięstw

Jeśli jak kamień w wodzie

Będzie twe czuwanie

Gdy oczy zamiast widzieć

Będą tylko patrzeć

Gdy wrząca miłość

W chłodne zmieni się sprzyjanie

Jeśli stopa przywyknie do ziemi najgładszej

Partia. Należeć do Niej

Z nią działać z nią marzyć

Z nią w planach nieulękłych

Z nią w trosce bezsennej

Wiesz mi to najpiękniejsze

Co się może zdarzyć

W czasie naszej młodości

Gwiazdy dwuramiennej”.

O Leninie

„… że w bój poprowadził krzywdzonych

nowego człowieczeństwa Adam”.

O śmierci Stalina

„Jaki ten dzień rozkaz przekazuje nam

Na sztandarach rewolucji profil czwarty?

Pod sztandarem rewolucji wzmocnić warty”!

STOWARZYSZENIE PAMIĘĆ I NADZIEJA DR LUCYNA KULIŃSKA PRZYPOMINA:

„(…)po ponad 60 latach przemilczania faktów większość Polaków ulega propagandzie wybielania katów i obwiniania ofiar. Dzieje się tak pomimo jednoznacznych ustaleń prokuratorów z Komisji d/s Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu, wiedzy zawartej we współczesnych wydarzeniom dokumentach i świadectw zawartych w tysiącach relacji ocalałych. Operacja „odpolszczenia" Kresów została przygotowana przez OUN i UPA perfekcyjnie pod względem militarnym i organizacyjnym. Przeprowadzono ją z dyscypliną i przy umiejętnym wykorzystaniu aparatu represji obydwu okupantów. Najpierw Ukraińcy pomagali Sowietom w eksterminacji i zsyłaniu polskiej inteligencji i osadników, potem we współpracy z Niemcami przyczynili się do zgładzenia polskich profesorów Lwowa, Krzemieńca, nauczycieli Stanisławowa i innych miejscowości kresowych, a wreszcie niemal wszystkich potencjalnych lokalnych polskich przywódców. Kiedy wyniszczenie polskich elit dobiegło końca, OUN, a następnie UPA z pomocą ukraińskich chłopów przystąpiły do fizycznego unicestwienia polskiej ludności wołyńskich i małopolskich wsi. Działania te przyniosły pełne powodzenie: Polacy, żyjący na tych ziemiach od 600 lat, zostali niemal w całości wymordowani lub wypędzeni. Jedynie większe miasta z niemieckimi czy potem sowieckimi garnizonami dawały szansę przetrwania. W dokumentach Rady Głównej Opiekuńczej, która starała się obejmować opieką uchodźców, znajdziemy opinię, że na skutek niespodziewanej i okrutnej akcji ukraińskich szowinistów na wsi wołyńskiej nie została w komplecie ani jedna większa polska rodzina! Ludobójcza akcja antypolska została poprzedzona holokaustem kresowych Żydów, których wyniszczenie dokonane zostało wprawdzie z inspiracji niemieckiej, ale rękami policji ukraińskiej i innych ukraińskich formacji pomocniczych. W wielu wsiach mordowaniem żydowskich mieszkańców zajmowały się lokalne placówki OUN. Częstokroć przy egzekucjach nie było żadnego Niemca. Łupy dzielono między siebie. Część trafiała do miejscowej ludności, wzmagając w niej żądzę zawłaszczenia mienia polskich sąsiadów. Zachęceni łatwością, z jaką pozbyli się Żydów, nacjonaliści ukraińscy przystąpili do fizycznego usunięcia z Kresów pozostałych nacji: Polaków, Ormian, Czechów, Rosjan, Cyganów, a także tych Ukraińców, którzy nie godzili się na ich okrutne rządy. Nie zapominajmy, że zarówno ofiary, jak ich oprawcy, byli obywatelami polskimi, państwa, które przecież nadal istniało, choć jego rząd był na wygnaniu i co ważniejsze, było członkiem antyhitlerowskiej koalicji. Od wiosny 1943 roku eksterminowana ludność wiejska Wołynia chroniła się w pobliskich miasteczkach i miastach. Latem i jesienią 1943 terror ukraiński osiągnął niespotykane rozmiary: płonęły całe wsie, a ludność polską, nie szczędząc kobiet, dzieci i starców, mordowano w bestialski sposób. Wśród Polaków wybuchła panika. Interwencje u władz niemieckich, które wyraźnie sprzyjały Ukraińcom, najczęściej nie odnosiły żadnego skutku. W tej rozpaczliwej sytuacji część Polaków skupiła się w wybranych wsiach, tworząc samoobrony i odpierała ataki. Nie wszystkie przyniosły ocalenie. Część samoobron została pokonana, a ludność tam skupiona wymordowana. Uciekający do miast stanęli przed innym problemem - głodu. Miasta były przepełnione, a próby powrotu po pozostawioną żywność częstokroć kończyły się mordowaniem śmiałków. Do tego organizacje ukraińskie zakazywały sprzedawania jedzenia Polakom grożąc represjami, a nawet śmiercią. Pomimo to zdarzały się przypadki udzielania pomocy. Najczęściej w stosunku do krewnych lub powinowatych. Ostatnio w Polsce podnoszą się głosy, aby owych odważnych ludzi uhonorować. Niestety zbyt duże wpływy pogrobowców OUN-UPA na Ukrainie powodują, że inicjatywa taka budzi obawy samych zainteresowanych i ich rodzin. Z tragicznej sytuacji, w jakiej znaleźli się Polacy, korzystali Niemcy. Teren był „oczyszczany" z niechcianej ludności, a zdesperowanych Polaków masowo wywożono do niewolniczej pracy do Niemiec. Okupanci podstawiali pociągi ewakuacyjne, najczęściej węglarki, wydając równocześnie oświadczenia, że nie odpowiadają za bezpieczeństwo osób, które pozostaną. Była to przysłowiowa „propozycja nie do odrzucenia". W Niemczech poddawano ich eksploatacji, głodowali i ginęli pod bombami alianckich nalotów. Informacje na ten temat docierały z Niemiec do Rady Głównej Opiekuń czej ( RGO) w Krakowie. Część transportów trafiała m.in. do budowy sieci podziemnych schronów na Dolnym Śląsku. Warto zwrócić uwagę, że sieroty z Kresów przekazane do sierocińców w Polsce centralnej, a nawet do prywatnych rodzin w Krakowie umierały jeszcze kilka lat później od choroby sierocej, gruźlicy i innych dolegliwości, mimo starań nowych opiekunów. Podobno dokumenty tematyczne znajdują się w Archiwum Miasta Krakowa. Gdyby nie zbrodnia ludobójstwa, dzieci te zapewne by żyły, podobnie jak duża liczba przymusowych uchodźców, którzy, przywiezieni niemieckimi transportami z Wołynia, a potem z Małopolski Wschodniej do Krakowa, przedwcześnie kończyli życie w schroniskach i byli chowani na krakowskich cmentarzach. To oczywiście również banderowskie ofiary. We Lwowie i Przemyślu zorganizowano dla uciekinierów obozy przejściowe, które bardziej przypominały obozy koncentracyjne niż obozy ratunkowe. Ci, którzy chcieli uniknąć wywiezienia i nie mieli dokąd wracać, próbowali samodzielnie przekraczać granice Generalnego Gubernatorstwa ( GG ), często jednak byli zawracani i ostrzeliwani przez ukraińską policję. Jednak rosnących mas uchodźców sterroryzowanych przez OUN i UPA w pewnym momencie nie dało się już powstrzymać. Pieszo i furmankami ruszali na zachód, na Chełm, Lublin i Warszawę, rozpraszając się w centralnej Polsce i na południe, na Lwów i Przemyśl, a potem do Małopolski Zachodniej. Większość była w położeniu wręcz katastrofalnym. Pełno było rannych i chorych, półnagich i bosych, sierot i rodziców poszukujących zaginionych dzieci. Chłopi polscy na Kresach najczęściej do ostatniej chwili trzymali się kurczowo swego dobytku i opuszczali go dopiero wtedy, gdy było już za późno na jakąkolwiek sensowną i zorganizowaną ewakuację. Najczęściej z pożogi nie udawało im się ocalić dosłownie nic. Zresztą nawet wtedy, gdy cokolwiek uratowali, musieli to porzucać, bo inaczej nie przeżyliby tak długiej drogi w terenie opanowanym przez zorganizowane bandy napastników. Dlatego uchodźcy byli kompletnymi nędzarzami. Bezpieczniej mogli poczuć się dopiero w większych miastach, a zwłaszcza w samym Lwowie, do którego większość się kierowała. Tam dopiero był czas na wytchnienie i ochłonięcie z przerażenia. Mogli liczyć na pomoc RGO i mieszkańców, którzy choć wielu przygarniali pod swój dach, nie byli w stanie ich karmić, leczyć, ani ubrać. Mimo wysiłków nie udało się zapobiec wielu nieszczęściom. Z opowieści uciekinierów wielu Polaków dowiedziało się po raz pierwszy o bestialstwie oprawców. Stereotyp nacjonalisty ukraińskiego - rizuna nabrał nowego wydźwięku. Dopiero lata programowej propagandy i przemilczania spowodowały, że zaczął on blednąc, pozwalając na manipulowanie prawdą historyczną. Od początku roku 1944 mordy przeniosły się do trzech województw Małopolski Wschodniej: tarnopolskiego, stanisławowskiego i lwowskiego. Zrozpaczeni Polacy na próżno wyglądali jakiejkolwiek pomocy. Wszelka obrona była bezcelowa, gdyż nie tylko Ukraińcom, ale także dwóm pozostałym okupantom sytuacja taka była na rękę. Każdy z nich dążył do wyniszczenia ludności polskiej. Nie było więc dobrych rozwiązań. Samoobrony nie były wystarczająco silnie uzbrojone - o to zadbał okupant niemiecki. Tak charakteryzował to autor jednego z raportów opisujących sytuację w Małopolsce Wschodniej:

„Przewaga Ukraińców wobec żywiołu polskiego jest tak przygniatająca, że Polacy skutecznie bronić się nie mogą. Tylko tam, gdzie Polacy są w znacznej większości, organizowanie obrony może mieć widoki powodzenia, lecz i to nie zawsze, ponieważ w tych wypadkach Ukraińcy występują w znacznej sile, przy odpowiednim uzbrojeniu, którego Polakom brak [...] Ukraińcy są dobrze zorganizowani, mają na swoje usługi całą policję ukraińską. Dlatego wymienione wypadki skutecznej obrony (Jacowce, Kołtów, Łuka, Kozaki itp.) należy raczej przypisać indywidualnej inicjatywie. Również zamiarów odwetowych ze strony polskiej nie można w tych warunkach traktować poważnie. Rezultaty tak prowadzonej antypolskiej operacji ludobójczej okazały się przerażające. Dziesiątki, setki tysięcy zamieszkujących Wołyń, Małopolskę Wschodnią, a także część Polesia i Lubelszczyzny, bądź zginęły, bądź znalazły się bez dachu nad głową i bez środków do życia. Sen o „Ukrainie czystej jak szklanka wody" spełniał się”... Społeczność kresowa czuła się rozgoryczona przemilczaniem przez władze Polskiego Państwa Podziemnego trwającego ludobójstwa. Dotyczy to także braku reakcji na ukrywanie się w Generalnym Gubernatorstwie Ukraińców winnych zbrodni. Polskie władze podziemne popełniły w tej dziedzinie również inne błędy. Oficjalne ogłoszenie przez Polskie Państwo Podziemne współpracy z Rosją Sowiecką było wydaniem wyroku na małopolskie samoobrony. Niemcy dali deklarującym współpracę nacjonalistom ukraińskim wolną rękę w tępieniu Polaków, mało tego, zaczęli dostarczać im broń. Oczywiście Polacy byli skrępowani w swych działaniach umowami koalicyjnymi, natomiast Ukraińcy bez skrupułów manewrowali pomiędzy dwoma okupantami, by wykonać swój jedyny cel: zlikwidowanie kresowych Polaków. Wobec trzech wrogów ludność polska okazała się bezradna. To zaś, że dla ocalenia musiała sporadycznie oddawać się pod opiekę okupantów, jest zrozumiałe. Za skrajną hipokryzję i nieuczciwość należy uznać twierdzenie pogrobowców OUN-UPA, że była to „współpraca". Konieczność szukania ratunku u wrogów świadczy jedynie o tym, że Ukraińcy bestialstwem przebili wszystkich.

Zachowane dokumenty i relacje, z którymi zetknęła się Autorka , w sposób jednoznaczny wskazują na odpowiedzialność strony ukraińskiej za dokonaną akcję ludobójczą. Spory dotyczyć mogą jedynie proporcji, w jakich inspiracja rozkładała się na poszczególne nacjonalistyczne organizacje ukraińskie i Cerkiew greckokatolicką. Nie może być mowy o usprawiedliwianiu sprawców i kwalifikowaniu band OUN i UPA jako oddziałów partyzanckich czy wojskowych. Nie było też żadnego „konfliktu polsko-ukraińskiego". Żadna formacja wojskowa ani partyzancka nie może dopuszczać się ludobójstwa. Używanie takich określeń w odniesieniu do OUN i UPA jest niemoralne i nieuprawnione. Oznacza tylko jedno: lekceważenie ofiar w imię polityki. Ale ani Polska ani Ukraina nie osiągną pożytku z „heroizacji" banderowców. Faszyzm zawsze obraca się w końcu przeciwko własnym obywatelom, a ukraiński nacjonalizm jest jednym z najstraszniejszych i najokrutniejszych w dziejach ludzkości. Mając to na uwadze należy pamiętać o tysiącach (według Wiktora Poliszczuka 60 tysiącach) Ukraińców, którzy zginęli z ręki lub na rozkaz OUN-UPA. Analizując zachowane dokumenty i relacje w żadnym wypadku nie wolno zgodzić się z twierdzeniem, że na Kresach doszło do „wybuchu masowej samowoli i nienawiści wobec Polaków”. Niemniej taką wygodną tezę, bo znoszącą odium zbrodni z OUN-UPA na „czerń ukraińską" , prezentuje dzisiaj wielu ukraińskich historyków. Tymczasem nacjonaliści z OUN i UPA mieli w tym czasie nie tylko absolutny „rząd dusz", wśród ukraińskiej młodzieży, ale stosowali wobec wszystkich pozostałych Ukraińców przymus fizyczny i terror. Kto nie chciał z nimi współpracować w dziele „oczyszczania" Ukrainy z „obcoplemieńców", albo krytykował metody owego „oczyszczania", ten stawał się wrogiem „Samostijnej" i ginął, często śmiercią męczeńską. Egzekutorami były oddziały siepaczy z osławionej „Służby Bezpeky" UPA. Nie wolno pomijać kwestii formalnej odpowiedzialności władz okupacyjnych (niemieckich i sowieckich), które zobowiązane były do zapewnienia bezpieczeństwa na okupowanych przez siebie terenach, ale nie ma wątpliwości, że inspiratorami i wykonawcami opisywanych masowych mordów byli Ukraińcy rodem z Małopolski Wschodniej i Wołynia. Scenariuszowi zakładającemu nieuchronność ludobójczej akcji antypolskiej przeczą prawie wszystkie zachowane relacje polskich mieszkańców Wołynia i Małopolski Wschodniej. W ich świetle przeciętny Ukrainiec nie żywił do swych sąsiadów-Polaków nienawiści. Polacy nie nienawidzili Ukraińców - bo nie mieli za co. Zwalczali jedynie, chociaż niekonsekwentnie, członków organizacji komunistycznych i nacjonalistyczno-terrorystycznych z UWO i OUN na czele, jako zagrażających integralności państwa i bezpieczeństwu obywateli. Istotne znaczenie miała tu współpraca komunistów i nacjonalistów z wrogami Polski - Rosjanami i Niemcami. Państwo polskie miało do tego pełne prawo. Współżycie z resztą ludności było w większości powiatów poprawne. Sąsiedzi pomagali sobie nawzajem, zapraszali się na uroczystości rodzinne, święta religijne, częste były mieszane małżeństwa. Oczywiście zdarzały się odstępstwa od tych zachowań, ale głębię skrywanej zawiści, urazów i chęci rewanżu ujawnił dopiero upadek Polski. Ale nawet wtedy, gdyby nie katalizator w postaci zbrodniczej agitacji sfanatyzowanych przywódców OUN, UPA i dużej części greckokatolickiego kleru, nie doszłoby do tragedii o takich rozmiarach. Akcja ludobójcza zrealizowana przez OUN-UPA z pomocą lokalnego chłopstwa, jako działanie polityczne, została zaplanowana z zimną krwią, a zrealizowana z konsekwencją i okrucieństwem. Chodziło o to, by w chwili zakończenia wojny nie było już Polaków na Kresach. Wtedy nie trzeba by było przeprowadzać żadnego plebiscytu, dzielenia ziemi jak po 1 wojnie światowej. Zwycięzca brałby wszystko. Wiktor Poliszczuk w swych pracach zwraca uwagę, że jeżeliby OUN Bandery chciała wykorzystać konflikt niemiecko-rosyjski do zbudowania państwa ukraińskiego, to w roku 1944, gdy przegrana Niemiec była już tylko kwestią czasu, a nadzieja na choćby namiastkę samodzielności państwowej upadła, masowe mordowanie ludności polskiej traciło jakikolwiek sens polityczny. Nieprzerwanie tej operacji w przededniu wkroczenia Armii Czerwonej i kontynuowanie jej pod sowiecką okupacją ujawniło, o co naprawdę chodziło bandom OUN-UPA. Celem było fizyczne unicestwienie Polaków. Zrealizowanie tej operacji, podjętej z najniższych, grabieżczych pobudek pod przykrywką wzniosłych haseł dążenia do niepodległego państwa wyczerpuje wszystkie znamiona zbrodni nieprzedawnialnej, zrealizowanej w oparciu o ideologię faszystowską. Wszystkich polskich ofiar nacjonalistów ukraińskich w latach 1939-1947 nie sposób dziś policzyć, co jest niezwykle wygodne dla chcących ukryć prawdę. Szacując je na 150-200 tysięcy osób nie popełnimy błędu. Wielu oprawców, w tym esesmanów z SS-Galizien, żyło i żyje wygodnie na Zachodzie. Czasem „papiery" pomordowanych Polaków służyły mordercom, mówiącym przecież po polsku, do urządzenia sobie życia, wyłudzania świadczeń w Polsce, w Zachodniej Europie, USA, Kanadzie. Dla większości z nich właśnie znienawidzone polskie obywatelstwo stało się przepustką do wolności i bezkarności. Według ustaleń badaczy bezpośrednio odpowiedzialne za zbrodnie popełnione na Polakach były następujące osoby z kierownictwa OUN-UPA:

- Mykoła Łebed ps. „Ruban" - główny autor i realizator idei ludobójczej przed wojną, terrorysta z UWO i OUN odpowiedzialny za najpoważniejsze zamachy w międzywojennej Polsce;

- Roman Szuchewycz ps. „Taras Czuprynka" - przywódca UPA, będący równocześnie na żołdzie hitlerowców, współodpowiedzialny za mord profesorów lwowskich, autor przechwyconego przez Armię Krajową rozkazu o konieczności przyspieszenia likwidacji ludności polskiej w związku ze zbliżaniem się Armii Czerwonej. Przed wojną, podobnie jak Łebed, odpowiedzialny za zamachy terrorystyczne, członek UWO i OUN;

- Rostisław Wołoszyn ps. „Horbenka" - zastępca Szuchewycza, szef Służby Bezpieczeństwa (SB) UPA, przed wojną związany z terrorystyczną UWO-OUN;

- Dymytr Hrycaj ps. „Perebinis" - szef sztabu głównego UPA, przed wojną związany z terrorystyczną UWO i OUN;

- Wasyl Sidor ps. „Szełest" - jeden z twórców UPA.

Bezpośrednimi organizatorami i kierownikowi ludobójstwa na Wołyniu byli:

- Roman Kłaczkiwśkyj ps. „Kłym Sawur"7^ - razem z Wasylem

Sidorem ps. „Szełest" scalił bandy na Polesiu, tworząc z nich pierwszy oddział UPA, który przystąpił od razu do mordowania ludności polskiej. W 1943 roku został dowódcą okręgu UPA-Północ, obejmującego swym zasięgiem cały Wołyń;

- Leonid Stupnićkyj ps. „Honczarenko" - był szefem sztabu UPA-Północ;

- Mykoła Omelusik - naczelnik oddziału operacyjnego planującego akcje eksterminacyjne.

Dowódcą pierwszego zgrupowania eksterminującego powiaty: Sarny, Kostopol i Pińsk był Iwan Łytwynczuk ps.„Dubowyj" - jeden z najokrutniejszych morderców Polaków. Zgrupowaniem drugim, prowadzącym antypolską akcję w powiatach: Łuck, Horochów, Włodzimierz, Kowel oraz części Polesia, dowodził Jurij Stelmaszczuk ps. „Rudyj". Zgrupowanie to robiło też wypady za Bug, gdzie dopuszczało się także morderstw na ludności polskiej i podpaleń. Zgrupowaniem trzecim, południowym, obejmującym swym zasięgiem powiaty: Równe, Zdołbunów, Dubno, Ostróg dowodził lekarz Petro Olijnyk ps. „Enej". Przed wojną członek terrorystycznej OUN. Odpowiedzialni za zbrodnie ludobójstwa, wszyscy oni są obecnie uznawani za ojców rainy i bohaterów. Otacza się kultem nawet takich zbrodniarzy wojennych jak Roman Szuchewycz i Roman Kłaczkiwśkyj. Architektowi zbrodni Stepanowi Banderze buduje się panteony. Pomnika we Lwowie doczekała się nawet Dywizja SS-Galizen, której członkowie wymordowali setki mieszkańców Huty Pieniackiej, Podkamienia, Palikrowy. Jest to chyba jedyny pomnik essesmanów w Europie. Należy podkreślić, że wielu ukraińskich mieszańców II RP w mordach nie uczestniczyło i nawet pod presją nie chciało mordować swych sąsiadów lub krewnych. Ryzykując życie ostrzegali lub ukrywali Polaków. Wielu autorów relacji właśnie im zawdzięcza ocalenie.

Historycy zdają się nie zauważać, jak istotny wpływ na przebieg późniejszych negocjacji repatriacyjnych i dyktat Stalina miało to ludobójstwo i wypędzenie Polaków. Jak można mówić o „wolnym wyborze", skoro do połowy 1944 roku ludność polską zamieszkującą wsie zmuszono do opuszczenia ziemi ojczystej. Inaczej odnosi się do kwestii wyjazdu człowiek, którego rodzinę zdziesiątkowali, a gospodarstwo spalili Ukraińcy. On się poddaje, bo nie ma już do czego wracać! Zresztą, jak żyć obok sąsiadów, dawnych przyjaciół, którzy okazali się mordercami? Do dzisiaj pokrzywdzeni nie doczekali się żadnego zadośćuczynienia za swoje zniszczone życie i mienie. Ale przecież nie polskie władze, ale rząd kraju, który oprawców uznaje oficjalnie za „bohaterów Ukrainy", winien krzywdy te uznać. Dlaczego tak mało Polaków wie o tej zbrodni? Wszak bezmiar sadystycznego okrucieństwa, które przekroczyło wszelkie znane przeszłości doświadczenia, każe postawić kresową zagładę Polaków na równi z najokrutniejszymi przykładami ludobójczego barbarzyństwa w dziejach świata. Jednak na próżno szukać wiedzy o tej tragedii w podręcznikach i encyklopediach. Trudno pojąć, dlaczego Polacy nie okazują tu elementarnej solidarności ze swymi pokrzywdzonymi rodakami. Skazując na zapomnienie dramat polskiej ludności kresowej nie tylko odcinamy te doświadczenia od zbiorowej wiedzy historycznej ludzkości, nie tylko dajemy oprawcom przyzwolenie do wejścia na pomniki chwały, ale godzimy się na powtórzenie zrealizowanego z powodzeniem scenariusza (…)”. A tak zabrzmiał głos poety umęczonego narodu - Józefa Szczepańskiego "Ziutka"

CZERWONA ZARAZA

Czekamy ciebie, czerwona zarazo,

Byś wybawiła nas od czarnej śmierci,

Byś nam kraj przedtem rozdarwszy na ćwierci,

Była zbawieniem witanym z odrazą.

Czekamy ciebie, ty potęgo tłumu,

Zbydlęciałego pod twych rządów knutem,

Czekamy ciebie, byś nas zgniotła butem,

Swego zalewu i haseł poszumu.

Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu,

Morderco krwawy tłumu naszych braci,

Czekamy na ciebie nie żeby zapłacić,

Lecz chlebem witać na rodzinnym progu.

Żebyś ty widział nienawistny zbawco,

Jakiej ci śmierci życzymy w podzięce,

I jak bezsilnie zaciskamy ręce,

Pomocy prosząc podstępny oprawco.

Żebyś ty wiedział, dziadów naszych kacie,

Sybirskich więzień ponura legendo,

Jak twoją dobroć wszyscy tu kląć będą,

Wszyscy Słowianie, wszyscy twoi bracia.

Żebyś ty wiedział, jak to strasznie boli

Nas, dzieci Wielkiej, Niepodległej,

Świętej, skuwać w kajdany łaski twej przeklętej,

Cuchnącej jarzmem wiekowej niewoli.

Legła twa armia zwycięska czerwona

U stóp łun jasnych płonącej Warszawy

I ścierwią duszę syci bólem krwawym,

Garstki szaleńców co na gruzach kona.

Miesiąc już mija od powstania chwili,

Łudzisz nas czasem dział swoich łomotem,

Wiedząc jak znowu będzie strasznie potem,

Powiedzieć sobie, że z nas znów zakpili.

Czekamy ciebie nie dla nas żołnierzy,

Dla naszych rannych - mamy ich tysiące,

I dzieci są tu i matki karmiące,

I po piwnicach zaraza się szerzy.

Czekamy Ciebie - ty zwlekasz i zwlekasz,

Ty się nas boisz i my wiemy o tym,

Chcesz, byśmy wszyscy tu legli pokotem,

Naszej zagłady pod Warszawą czekasz.

Nic nam nie zrobisz - masz prawo wybierać,

Możesz nam pomóc, możesz nas wybawić,

Lub czekać dalej i śmierci zostawić...

Śmierć nie jest straszna, umiemy umierać.

Ale wiedz o tym, że z naszej mogiły

Nowa się Polska - zwycięska - narodzi

I po tej ziemi ty nie będziesz chodzić,

Czerwony władco rozbestwionej siły.

Aleksander Szumański

Nieoczekiwana zamiana płci. Historia makabrycznego eksperymentu Na ekrany kin wszedł film „Skóra, w której żyję” Pedro Almodovara, w którym dokonywany jest brutalny gwałt na człowieku w postaci zmiany jego płci. Warto przy tej okazji przypomnieć historię Davida Reimera, chłopca z Kanady, którego zamieniono w dziewczynkę, by udowodnić lewacko-feministyczne fantazje naukowe.Thriller Almodovara jest poświęcony przekraczaniu płci i jak to bywa u hiszpańskiego mistrza, film na kilometr pachnie prowokacją i skandalem; w końcu przekraczanie tabu jest specjalnością tego reżysera. Nie wolno nam zdradzać scenariusza, wystarczy powiedzieć, że traktuje on o zmianie płci, której lekarz dokonuje samowolnie. Widz, który zna lewackie przesłanie filmów Almodovara może myśleć, że reżyser opowie się za poglądem, że płeć można dowolnie kształtować. Mało kto pamięta, że był moment, kiedy tego rodzaju idea była poważnie głoszona przez „postępowców”. „Nie rodzimy się kobietami, tylko stajemy się nimi” – te słowa Simone de Beauvoir związani z lewicą naukowcy traktowali dosłownie. W 1967 roku w szpitalu w Baltimore dokonano pierwszej operacji przemiany 22-miesięcznego chłopca z Kanady, Bruce’a Reimera w dziewczynkę. Wcześniej penis chłopaka został spalony podczas pionierskiej operacji usunięcia napletka. Rodzice odwiedzili wielu specjalistów, którzy nijak nie mogli zaradzić nieszczęściu. W końcu udali się do Baltimore do dr Johna Money, psychologa i seksuologa, którego znali z telewizji. Money przekonał rodziców dziecka, że najlepszym wyjściem w tej sytuacji jest zmiana płci. - Lepiej żyć ze sztuczną waginą niż sztucznym penisem - przekonywał rodziców i wmówił im, że płeć w tym wieku można dowolnie kształtować. Dla Dr Money, który marzył o przeprowadzeniu takiego eksperymentu, chłopiec był „idealnym materiałem badawczym”, bo posiadał brata bliźniaka o imieniu Brian wyglądającego kropla w kroplę jak on sam. W 1970 roku dr Money sporządził raport, z którego wynikało, że eksperyment okazał się sukcesem. „Time” ogłosił owego szarlatana nauki, jako nowego mesjasza nauki, który miał stworzyć „nowe rozumienie płci”. „Szalony doktorek” triumfował i głosił: „Płeć jest rezultatem wychowania, a nie natury”, co po angielsku brzmi to lepiej: „Nurture Instead of Nature”. W pewnym sensie dr Money przypominał niezrównoważonego naukowca granego przez Antoniego Banderasa w filmie Almodovara. Przełożony i współpracownik napominają go, że brnie w zło dokonując transgenicznych operacji, ale szalony geniusz kontynuuje swoje eksperymenty. W 2000 r. ukazała się książka pt. Jak natura go stworzyła. Chłopiec wychowany na dziewczynkę.W 2000 r. ukazała się książka pt. Jak natura go stworzyła. Chłopiec wychowany na dziewczynkę. Prawda w przypadku dziecka państwa Reimerów była inna od wersji dr Money: okazało się, że Brenda (jak nazwano chłopca po zabiegu) już w wieku dwóch lat darła sukienki i nie chciała za nic w świecie w nich chodzić. Jako mała dziewczynka unikała towarzystwa koleżanek i wolała bawić się w wojnę z kolegami. W szkole wyśmiewano ją z powodu jej chłopięcych zachowań i gestów. Rodzice po jakimś czasie poczuli, że wyrządzili dziecku straszliwą krzywdę, ale bali się przyznać publicznie do błędu. Przywozili regularnie oboje dzieci na „konsultacje” i „terapie” do dr Money. Po latach okazało się, na czym one polegały; gdy obaj z bratem mieli siedem lat diaboliczny pseudonaukowiec dziecku pokazywał im roznegliżowane zdjęcia kobiet i mężczyzn. Kazał im symulować seksualne pozycje i nawzajem się obmacywać i pobudzać seksualnie. Nazywał to „inspekcjami rodnymi”. W swoich raportach pisał o Brendzie Reimer: „Dziecko swoim dziewczęcym zachowaniem bardzo mocno odróżnia się od chłopięcego brata”. W wieku 13 lat Brenda powiedziała rodzicom, wprost: „Jeśli jeszcze raz zawieziecie mnie do doktora Money, zabije się”. Rodzice zerwali z nim wszelkie kontakty. Rok później Brenda zaczęła sama siebie nazywać Davidem, a nowi specjaliści, którzy zajęli się dzieckiem przekonali rodziców, że musi ono powrócić do swojej pierwotnej płci. Dziecku usunięto jej piersi, doczepiono sztuczny penis – operacje plastyczne i hormonalne Reimer przechodził jeszcze w dojrzałym wieku. Matkę bliźniaków zaczęły trawić wyrzuty sumienia, próbowała się nawet zabić, a ojciec stał się alkoholikiem. W związku z tym, że cała uwaga rodziców koncentrowała się na Brendzie-Davidzie, brat Brian czuł się odtrącony i już, jako nastolatek zaczął ćpać. Szybko stał się pospolitym przestępcą, cierpiał też na kliniczną depresję. David także nie odzyskał szczęścia. Mówił, że okrutny dr Money przychodził do niego w snach. Po ukończeniu 20. roku życia co najmniej trzykrotnie próbował się zabić. Kiedy dobiegł trzydziestki, zainteresował się nim dr Milton Diamond, psychiatra z Uniwersytetu Hawajskiego, długoletni rywal dr Money. Zaczął szukać kontaktu z chłopakiem, bo zauważył, że samozwańczy demiurg płci nagle przestał chwalić się jego przypadkiem. W 1997 roku Diamond zdemaskował w specjalistycznym piśmie szarlatanerię naukową Money, a gazety na całym świecie napisały o prawdziwym życiu Davida Reimera. Ten zaś zgodził się, by powstała książka o jego życiu pod wymownym tytułem „As Nature Made Him” („Jak natura go stworzyła”). David był pewny, że nigdy się nie ożeni. Stało się jednak inaczej; pojął za żonę Jane, ciepłą i mądrą kobietę, która była przez 14 lat jego oparciem, choć sama często miała dość jego wybuchów złości i napadów depresyjnych. David po operacji był już seksualnie sprawny. Nie mógł mieć własnego biologicznego potomstwa, ale stał się ojczymem dla trojga dzieci Jane. Wydaje się, że choć przez moment David czuł się szczęśliwy: „Nie zamierzam wylewać rzeki łez, bo mam wspaniałe dzieci, życie i dom” – powiedział w 2000 roku. Nigdy jednak nie podniósł się psychicznie po eksperymencie, jaki dokonano na jego psychice i ciele. Dodatkowym obciążeniem była depresyjność, jaką odziedziczył po matce. W żadnym miejscu długo nie pracował, a w końcu w ogóle stracił pracę. Jakby nieszczęść było mało, w wyniku oszustwa stracił sporą sumę, a umęczona jego neurotycznymi atakami żona zażądała tymczasowej separacji. Trzy dni po tym ostatnim wydarzeniu, 5 maja 2004 roku, David pociągnął za spust pistoletu i raz na zawsze zakończył swoje cierpienia. Dwa lata wcześniej samobójstwo popełnił jego brat; połknął całą fiolkę tabletek, którymi leczył swoją schizofrenię. Bardzo prawdopodobne, że „seksualne gry” w jakie wciągnął jego i Davida w dzieciństwie dr Money miały wpływ na rozwój choroby. Dr Money nigdy nie poczuwał się do winy za faktyczną zagładę rodzeństwa Reimerów. Wszystko zwalał na „bigoterię prawicowych mediów” i „fanatycznych przeciwników ruchów feministycznych”. „Twierdzenie, że męskość i kobiecość przenoszona jest w genach jest na rękę tym, którzy chcieliby zagonić kobietę jedynie do kuchni i do sypialni” – powiedział w jednym z wywiadów broniąc swojej teorii „nabywania płci”. Money tłumaczył się, że widywał Davida czy też „Brendę” raz do roku i podczas tych wizyt dziecko nie zdradzało żadnych negatywnych zachowań. Trudno jednak uwierzyć, by rodzice mogli udawać, że wszystko jest w porządku. W imię czego? Im przecież nie zależało na powodzeniu eksperymentu naukowego. Po tym jak David skończył 13 lat Money przestał się z nim kontaktować. I właśnie rok później inni psychologowie przekonali rodziców, by powiedzieć dziecku prawdę o jego pierwotnej tożsamości. Dr Money przez lata zajmował się hemafrodytami, a jako przypadku Davida Reimera prezentował do późnych lat 90. jako dowód na kompetencję w tej dziedzinie. Sam był nieodrodnym dzieckiem rewolucji obyczajowej lat 60. Twierdził np. że heteroseksualność jest „sztucznym konceptem”, ponadto uważał, że istnieje „uczuciowa” czy też „miękka” pedofilia, która nie powinna być karana, bo chodzi w niej o miłość do dzieci, a nie seks z nimi. Reporter „The Slate” ujawnił, że Money posiadał w swoim archiwum domowym ogromne ilości materiałów pornograficznych – od zdjęć pedofilskich do fotografii aktów nekrofilskich. Chętnie pokazywał je swoim studentom na zajęciach. Dziś wiadomo, że nie można zmienić płci poprzez proces wychowawczy, ale jeszcze w 1986 roku Margaret Mead, znana socjolog, jedna z pionierek teorii o kulturowym nabywaniu tożsamości seksualnej w książce „Płeć i charakter w trzech społecznościach pierwotnych” napisała: "(…) liczne, jeżeli nie wszystkie cechy osobowości, jakie nazwaliśmy męskimi i żeńskimi, są równie luźno związane z płcią jak odzież, sposób postępowania czy sposób uczesania przypisywane przez jakieś społeczeństwo danej płci w określonym okresie." W naukach humanistycznych takich jak etnologia czy antropologia ciągle zdarzają się specjalistki i specjaliści z tytułami profesorskimi, którzy takie brednie powtarzają. Humaniści bardziej mogą sobie pozwolić na opowiadanie niestworzonych rzeczy, inżynierowie czy lekarze raczej nie, bo w świecie nauk ścisłych i medycznych szybciej dochodzi do weryfikacji poprzez eksperyment. Ten przeprowadzony na Davidzie Reimerze i jego rodzinie okazał się wyjątkowo bolesny i makabryczny.

Dziś operacji zmiany płci u dzieci na masową skalę dokonuje się w krajach Trzeciego Świata, gdzie dziewczynki nie są w cenie. W Indiach to niezwykle częsta praktyka: trzy miesiące temu „Daily Mail” donosił o parze rodziców, którzy poddali swoją roczną córkę zabiegowi zmiany płci – przy okazji siedmiu lekarzy z miejscowego szpitala przyznało się dziennikarzom, że mają za sobą od dwustu do trzystu takich operacji! Indyjski Komitet Praw Dziecka zapowiedział kontrolę w szpitalu, ale powszechnie wiadomo, że tamtejsze władze przymykają oczy na tego rodzaju praktyki, bo uważają zmianę płci za „mniejsze zło”. W końcu rodzice mogliby dokonać aborcji, albo zabić dziecko zaraz po urodzeniu… Rafał Geremek

RAŚ - opcja niemiecka? Można w nich było znaleźć twierdzenia, że historia Śląska została zafałszowana przez polskich nacjonalistów, natomiast germanizacja i walka z Polakami organizacji takich jak Hakata i Komisja Kolonizacyjna były formą obrony przed polskim nacjonalizmem. RAŚ włączając się w dyskusje na temat śląskiej historii przyczynił się do przypomnienia takich postaci jak np. pionier śląskiego przemysłu hrabia Fryderyk Reden czy założyciele nowoczesnych Katowic Friedrich Grundmann i Richard Holtze, oraz o ich niemieckim pochodzeniu. RAŚ zaangażował się na rzecz popularyzowania kulturalnego dziedzictwa Śląska, m.in. poprzez włączenie się w obchody corocznych Europejskich Dni Dziedzictwa. Od roku 2007 RAŚ wręcza Nagrodę im. ks. Augustina Weltzla „Górnośląski Tacyt”, przyznawaną przez złożoną z naukowców kapitułę w kategoriach badacz i popularyzator dziejów Górnego Śląska. RAŚ utrzymuje biura w USA, Belgii i Niemczech, jest także od 1993 członkiem Ligi Regionów, organizacji postulującej podział Polski na 12 autonomicznych regionów (jej członkami jest także Związek Górnośląski, Związek Podhalan i Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie). Przez dłuższy czas współpracował z organizacjami niemieckiej mniejszości narodowej w Polsce. RAŚ utrzymuje kontakty z niemieckimi organizacjami Ślązaków, regionalistami z krajów Unii Europejskiej oraz Związkiem Wypędzonych w Niemczech. W 1997 RAŚ wziął udział w konferencji Partii Regionalistów Wolnej Bretanii (obok innych organizacji jak np. Liga Celtycka, Partia Walii, Szkocka Partia Narodowa, czy Flamandzka Unia Narodowa). Dwaj przedstawiciele RAŚ brali też udział w konferencji w Bozen, gdzie omawiano przeprowadzanie akcji zbierania funduszy na szkoły niemieckie na Śląsku. Jednak od kilku lat mniejszość niemiecka zaczęła traktować RAŚ jako konkurencję w walce o głosy wyborców na Śląsku. Część działaczy RAŚ działa na rzecz Związku Ludności Narodowości Śląskiej, który usiłuje na drodze sądowej zalegalizować w Polsce narodowość śląską (20 grudnia 2001 i 17 lutego 2007 Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu odrzucił wniosek w tej sprawie).Od roku 2004 Ruch Autonomii Śląska jest członkiem europejskiej partii politycznej Wolnego Sojuszu Europejskiego, zrzeszającej regionalistów, autonomistów i separatystów z różnych krajów Europy. Ruch współpracuje też ze stowarzyszeniami działającymi na rzecz autonomii Śląska z innych państw. Do tej pory powstały Initiative für Autonomie Schlesiens e.V. (Niemcy), Silesian Autonomy Movement UK (Wielka Brytania) oraz Bevegelsen for Autonomii Silesia (Norwegia). Działalność RAŚ budzi na Górnym Śląsku i w całej Polsce kontrowersje, które wpisują się w toczony od lat 90. XX wieku spór o tożsamość Śląska. Przychylne RAŚ stanowisko od kilku lat zajmuje pochodzący ze Śląska znany reżyser i senator Kazimierz Kutz, który przed wyborami samorządowymi w 2006 r. otwarcie poparł RAŚ. RAŚ wspierają także znani na Śląsku i poza nim: pisarz Henryk Waniek, dramaturg Ingmar Villqist oraz artysta plastyk Andrzej Urbanowicz, gdyż ich zdaniem stowarzyszenie prezentuje zaangażowanie w bieżące sprawy regionu, głównie w kwestiach ochrony i promocji górnośląskiej tożsamości narodowej oraz kultury.

Wypowiedzi Jerzego Gorzelika o Polsce. Przewodniczący RAŚ Jerzy Gorzelik deklarował swój negatywny stosunek do roli, jaką państwo polskie odegrało w XX wieku na Górnym Śląsku. Mówił m.in. : "Jestem Ślązakiem, nie Polakiem. Moja ojczyzna to Górny Śląsk. Nic Polsce nie przyrzekałem, więc jej nie zdradziłem. Państwo zwane Rzeczpospolita Polska, którego jestem obywatelem, odmówiło mi i moim kolegom prawa do samookreślenia i dlatego nie czuje się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa" oraz wypowiedź nawiązująca do poglądu wyrażonego podczas obrad traktatu wersalskiego w 1919 roku przez brytyjskiego premiera Davida Lloyd George, że "przyłączyć Górny Śląsk do Polski to tak, jakby małpie dać zegarek", do której Gorzelik dodał w odniesieniu do Polski jako małpy i Śląska jako zegarka "Po 80 latach, widać, że małpa zegarek zepsuła". W "Jaskółce Śląskiej" - czasopiśmie wydawanym przez RAŚ, pojawiały się artykuły postulujące powstanie "niepodległego państwa Śląsk"

Kontrowersje wzbudziły niektóre publikacje historyczne byłych działaczy RAŚ (m.in. Dariusza Jerczyńskiego czy Bruno Nieszporka) zamieszczone m.in. na stronach internetowych. Można w nich było znaleźć twierdzenia, że historia Śląska została zafałszowana przez polskich nacjonalistów, natomiast germanizacja i walka z Polakami organizacji takich jak Hakata i Komisja Kolonizacyjna były formą obrony przed polskim nacjonalizmem oraz, że Polska "walnie się przyczyniła" się do wybuchu II wojny światowej. Nieszporek dokonał rewizji ustaleń historycznych dotyczących przyczyn obu wojen światowych, a zwłaszcza II wojny światowej. Za sprawcę tej ostatniej oprócz Hitlera i Stalina uznał także w dużym stopniu Żydów (zwłaszcza amerykańskich), Polaków i USA. W omawianiu przyczyn pierwszej wojny światowej w dużym stopniu posłużył się obszernymi cytatami z Adolfa Hitlera (Mein Kampf).Kontrowersje wzbudził też list Związku Ludności Narodowości Śląskiej do UNESCO, zgłoszony przez paru członków RAŚ, będących jednocześnie członkami ZLNŚ, w którym proszono by nie uwzględniono wniosku polskich i żydowskich władz w sprawie zmiany nazwy obozu koncentracyjnego na "Auschwitz-Birkenau. Niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i zagłady 1940-45". W uzasadnieniu prośby wskazywano na istnienie w latach 1945-1948 na terenie dawnego obozu nazistowskiego komunistycznego łagru, w którym przetrzymywano m.in. Ślązaków. Działania te wzbudziły protest czołowych postaci świata politycznego, m.in. byłego więźnia Auschwitz Władysława Bartoszewskiego. Ostatecznie Ruch Autonomii Śląska nie poparł wniosku ZLNŚ, który nie został też uwzględniony przez UNESCO. Kontrowersje wzbudziła także wypowiedź jednego z byłych członków RAŚ, Andrzeja Rocznioka, który stwierdził w 2005, iż po II wojnie światowej istniały "polskie obozy koncentracyjne

W 2000 UOP w raporcie o bezpieczeństwie państwa ostrzegał, że RAŚ może stanowić "potencjalne zagrożenie dla interesów RP Działacze RAŚ znaleźli się wśród założycieli powołanego w 2007 roku klubu piłkarskiego o nazwie 1.FC Katowice, którego nazwa nawiązuje do pierwszego klubu piłkarskiego w Katowicach, zlikwidowanego przez władze polskie w 1939 roku z powodu opanowania władz klubu przez radykalnych nacjonalistów niemieckich ze środowiska Jungdeutsche Partei i reaktywowanego przez niemieckie władze hitlerowskie podczas okupacji zajętego Górnego Śląska. Powstanie tego klubu spowodowało krytyczne reakcje działaczy Ruchu Obywatelskiego "Polski Śląsk", którzy utrzymywali, że klub ma nazistowskie korzenie. leslaw ma leszka

Satanizm – geneza destrukcji Ostatnio w naszym kraju obserwujemy dziwne zjawisko: Dochodzi do profanacji świątyń, zakłóceń Mszy św. i nabożeństw. Czyjeś “niewidzialne” ręce niszczą lub bezczeszczą figury Pana Jezusa, Matki Bożej i świętych. Na murach kościołów, domów, w podziemnych przejściach pojawiają się antyreligijne, bluźniercze napisy. Socjologowie piszą rozprawy o fascynacji satanizmem w wielu środowiskach. Idee i motywy satanistyczne są widoczne w literaturze, filmach, grach komputerowych. Zagrożenie jakie niesie dla społeczeństwa istnienie zorganizowanych i utajnionych grup satanistów uzasadnia konieczność refleksji nad genezą kontekstem i uwarunkowaniami tego fenomenu. Nasuwa się konieczność ukazania aspektów historycznych jak również uwarunkowań psychologiczno-socjologicznych takich zjawisk jak satanizm i kult demonów. Jak twierdzą badacze, obecnie w społeczeństwach pluralistycznych można zauważyć przeciwstawne trendy: spadek liczby osób identyfikujących się z instytucjami religijnymi oraz zwrócenie się ku mitologii pogańskiej. Pierwszy trend jest opisywany jako sekularyzacja treści religijnych, drugi jako selektywne pomieszanie różnych form religii i wierzeń. Niektórzy widzą w zwrocie ku mistyce i ezoteryce w ich specyficznych formach cechę post-pozytywistycznego , postmaterialistycznego i postmodernistycznego sposobu myślenia i nastawienia do życia. Jako przykład może posłużyć New Age – ruch w którym łączy się astrologia z szamanistycznymi rytuałami uzdrowień, naukami tajemnymi, kultem czarownic i oddawaniem czci demonom. W naszym kraju satanizm pojawił się około 1981 roku i może być traktowany jako symptom społecznego lęku związanego z okresem gwałtownych przemian społecznych, politycznych i gospodarczych. Kontekst zjawiska prowadzi ku jego historycznej genezie. Według opinii Jeana Delumeau “Wyłanianiu się nowoczesności w naszej zachodniej Europie towarzyszył niewiarygodny strach przed diabłem”. Poczucie braku bezpieczeństwa wobec pokusy grzechu i wobec śmierci człowiek renesansu wyraził akcentując wizerunek wszechpotężnego szatana. W świadomości europejskich elit intelektualnych XI i XII wieku ukształtował się obraz Wroga, w którym zbiegły się cechy jakiejś kategorii istnień ludzkich powołanych do służby szatanowi. Istnialo wyobrażenie jakiejś sekty, która adoruje szatana na tajnych zgromadzeniach i w jego imieniu wiedzie nieprzejednaną walkę przeciw chrześcijaństwu. Jak twierdzi N.Cohn idea ta w Średniowieczu została skojarzona z określonymi sektami heretyckimi, natomiast kilka wieków później przeobraziła się w tradycyjną wiarę w istnienie świata czarownic. Według F.Braudela wielkie i gwałtowne epidemie “diabelskie” ogarniały starą ludność Europy, zwłaszcza w krainach górzystych, opóźnionych w rozwoju. Czarownicy, czary, pierwotna magia, czarne msze to przejawy dawnej podświadomości kulturowej, którą cywilizacja zachodnia nie zdołała się “podzielić”. Według Braudela kultura satanistyczna nie przystaje do norm kultury oficjalnej, tworzą ją irracjonalne treści kulturowe nie podzielane przez nową panującą świadomość. Według A. Mikołejko, przeniesienie idei satanistycznej ze sfery urojeń w sferę faktów nastąpiło w czasach przełomu między Oświeceniem a Romantyzmem. Na fali fascynacji spirytyzmem, messmeryzmem i okultyzmem inspirowanej przez wtajemniczenia masońskie i karbonarskie, rodzą się pierwsze rzeczywiste kulty i sekty satanistyczne. Ofiarnicze praktyki religii pogańskich stają się wzorem dla satanistycznych obrządków. Współczesny satanizm wywodzi się z młodzieżowego satanizmu Zachodu związanego z działalnością i publikacjami La Veya. Jego “Szatańska Biblia” została wydana w 1968 roku, a więc w okresie, w którym zostały zainicjowane gwałtowne przeobrażenia kultury Zachodu. Jak wytłumaczyć występowanie tych zjawisk w coraz bardziej racjonalistycznie ukierunkowanym świecie? Psycholog czy socjolog (pomijając w tym momencie aspekty pozaempiryczne tych zagadnień) zakłada, iż wszelkie zjawiska religijne wyrażają i reprezentują rzeczywiście przeżywane procesy emocjonalne i że odpowiadają one życiowym potrzebom jednostki. Dynamika emocjonalna zostaje wyrażona w sposób symboliczny. Konsekwentnie zdaniem badaczy (Haider-Grabner) można założyć, iż w tych rytach i doktrynach można rozpoznać, które procesy afektywne są znaczące i dominujące. W nowopowstałych grupach religijnych można zauważyć dominujące poczucie egzystencjalnego lęku, uczucie porzucenia i słabości. Równocześnie jawią się tam przejawy akceptacji życia, witalności i społecznej afirmacji. W aspekcie racjonalnym motywacja przynależności do danej grupy “nowego kultu”, opiera się na uświadomieniu sobie granic możliwości rozumu i techniki, rozczarowaniu co do możliwości przeobrażania świata, poznaniu ograniczeń pozytywistycznej i empirystycznej interpretacji świata, nowej interpretacji materii jako procesu energetycznego. Tego rodzaju interpretacja dostarcza pomostu pomiędzy racjonalnością a interpretacją mityczną, jawi się poczucie komplementarności nauki i religii. Wielu wyprowadza stąd powtórne ożywienie archaicznych mitów, powtórne “zaczarowanie ” świata, wbrew oficjalnie przyjętemu paradygmatowi sekularyzacji. Jednak nie wszystkie nowopowstające ruchy ezoteryczne i nawiązujące do dawnych mitów okazują się pozytywne, niektóre okazują się wyraźnie destrukcyjne i społecznie niebezpieczne. Niekiedy elementy destrukcyjne są zamaskowane i nie ukazują swojej specyficznej dynamiki. Na czoło kultów destrukcyjnych wysuwa się kult demonów oraz kult szatana. W aspekcie historyczno-kulturowym złe demony to wrogie moce, “mana” i duchy, przed którymi ludzie chcą się bronić. Czynią to przez ryty obrony: wypędzania, oczyszczania i ofiary. W religiach monoteistycznych dobremu Bogu przeciwstawiają się złe demony i diabeł. Relacja między Bogiem i demonami zostaje pojęta jako sytuacja walki. Demony walczą przeciw jedynemu Bogu, są jednak słabsze niż On. Ludzie włączają się do tej kosmicznej walki między Dobrem i Złem. Kim są współcześni czciciele demonów i szatana? Zdaniem badaczy są to osoby z marginesu społecznego. W aspekcie psychologicznym są to osoby charakteryzujące się zanikiem związków emocjonalnych, o głęboko zranionej psychice. Ich udział w rytuałach satanistycznych stanowi protest przeciw Kościołowi i społeczeństwu. Ich rytuały i obrzędy mają charakter sado-masochistyczny. Dręczenie innych osób a także siebie sprawia im przyjemność. W niektórych obrzędach ofiara jest dokonywana jedynie na sposób symboliczny, natomiast w przypadkach krańcowych sataniści domagają się od współwyznawców samobójstwa lub morderstwa innej osoby. Jak sygnalizują to badacze często zdarza się, iż tego rodzaju grupy lub sekty werbują i wykorzystują młodzież. Mamy tutaj do czynienia z bardzo wysokim stopniem zagrożenia i destrukcyjności. Rysy wrogości wobec życia ulegają czasem pewnej symbolizacji, można ich występowanie interpretować jako uzewnętrznienie duchowych krzywd i deprawacji. Rysem dominującym jest jednak silny lęk życiowy i nieznośne poczucie winy. Spełniane przez grupę rytuały nie przynoszą jednak uleczenia duchowych ran lecz raczej umocnienie się w postawach destrukcyjnych. Badacze sygnalizują, iż tego rodzaju grupy tworzą pewien destrukcyjny potencjał w dynamice społecznej, który może zostać wykorzystany przez niebezpieczne ideologie polityczne. Społeczne uwarunkowania satanizmu i kultu demonów są wielopłaszczyznowe. Kult ten przyciąga w zasadzie dwie grupy ludzi. Przede wszystkim są to wyobcowane ze społeczeństwa grupy marginesowe, które biorąc udział w kulcie protestują przeciw swojej sytuacji i grupom dominującym, chcą “przestraszyć” innych nad którymi pragnęliby się zemścić za swoją sytuację życiową. Wiele z tych osób posiada w sposób jawny lub ukryty rysy destrukcyjne. Druga grupa to osoby duchowo i emocjonalnie zranione, zdeprawowane, o nie zaspokojonych głębokich potrzebach psychicznych, posiadające niski poziom poczucia własnej wartości i afirmacji własnego życia. Osoby te są ofiarami niewłaściwego wychowania. Często w latach dziecięcych byli ofiarami gwałtów, są dręczy ich egzystencjalny lęk, który nie zgadza się z ich samoobrazem. Często przeżywają oni bolesne poczucie winy, której nie akceptują i nie potrafią jej zintegrować, lecz przerzucają ją na inne osoby. Projekcja nieakceptowanych treści własnego życia kieruje się częściowo ku mocom demonicznym (szatan), częściowo ku innym ludziom (wrogowie). Łączność z szatanem rodzi motywację do walki z wrogami w sposób fanatyczny. Tego rodzaju dynamika emocjonalna jest ze społecznego punktu widzenia bardzo niebezpieczna. Uczestnicy kultów demonicznych to jednostki wrogo nastawione do społeczeństwa, które w doktrynie satanistycznej szukają legitymizacji (uzasadnienia), po to aby realizować swoje nastawienie podstawowe. Rodzi się pytanie: Jak należy postępować wobec osób czy grup będących członkami grup destrukcyjnych? Jedna z płaszczyzn to płaszczyzna ochrony prawnej wobec tego rodzaju grup. Jest to jednak niewystarczające, gdyż należy dążyć do zmiany podstawowych nastawień członków tych grup, zwłaszcza ze względu na okoliczność, iż są oni ofiarami szkodliwej socjalizacji. Kult szatana, sekty satanistyczne, oddawanie czci demonom są społecznie groźne ze względu na oferowanie możliwości okazywania nastawień destrukcyjnych, utrudnianie osobowych i społecznych procesów wychowawczych przez utwierdzanie się uczestników kultów destrukcyjnych w postawach społecznie szkodliwych. Młodzież, która trafi do tego rodzaju kręgu zostaje głęboko upośledzona w jej rozwoju osobowym. Co wobec jednostek i grup uwikłanych w ideologię kultu szatana może uczynić duszpasterz, czy Rodzice? Przede wszystkim należy dążyć do zrozumienia postępowania danej jednostki w świetle jej życiowej drogi i sytuacji społecznej. Otwarta rozmowa może stać się podstawą do stworzenia atmosfery zaufania i zrozumienia. Członkowie grup satanistycznych jako osoby emocjonalnie i duchowo zranione potrzebują tej atmosfery, aby móc się pozbyć szkodliwych nastawień wobec życia i innych ludzi. Duszpasterz może przyczynić się do uleczenia chorej osobowości, pomagając danej jednostce przezwyciężyć społeczną izolację i antyspołeczne nastawienie. Istnienie kultów destruktywnych może być potraktowane jako swoisty sygnał i wyzwanie. Przypominają one o brakach naszej wiary, moralności, niedoskonałości naszego życia, skierowują uwagę na konieczność dokonywania rachunku sumienia w każdej wspólnocie wiary. Istniejąca sytuacja, w której pojawiają się kulty satanistyczne pobudza chrześcijan do bardziej skutecznej pracy nad zmniejszeniem się liczby urazów psychicznych i deprawacji emocjonalnych i duchowych, aby wszyscy mogli się cieszyć posiadaniem pozytywnych nastawień życiowych. Natomiast patrząc na ten problem w świetle wiary należy odnieść się do przykładu Jezusa i Kościoła pierwszych wieków: tylko Jezus ma moc, której podlega królestwo szatana i demonów i tylko On może wyzwolić człowieka, który stał się narzędziem świata ciemności.Ks. dr Waldemar Kulbat

Przypisy:

Anton Grabner-Haider, Gesellschaftliche Grundlagen fur Hexenrituale und Damonenverehrung. Diakonia. Internationale Zeitschrift fur die Praxis der Kirche, 21/1990,330-335.

R. Inglehardt, Kultureller Umbruch.Wertewandel in der westlichen Welt, Frankfurt 1989.

W.E. Peuckert, Geheimkulte, Hildesheim 1984.

L. Schlegel, Die Transaktionale Analyse,Tubingen,1988.

G. Schmid, Im Dschungel der neuen Religiositat,Kreuz Verlag,Zurich 1992.

A. Mikołejko, Polski satanizm młodzieżowy. Przegląd Religioznawczy 1/163, 1992, 117-130.

http://www.katolickie.media.pl

Chiny potęgą morską? O tym, że Chiny są dzisiaj dynamicznie rozwijającą się potęgąekonomiczną z ogromnym potencjałem, wykorzystywanym wciąż jedynie w niewielkim stopniu, wiedzą wszyscy. Nie były i nie są jednak znane z potęgi morskiej. Rzeczywiście, jeszcze taką nie są. We współczesnym świecie funkcjonuje tak naprawdę jedna prawdziwa potęga morska o zasięgu globalnym – jest nią flota Stanów Zjednoczonych – US Navy, która swą pozycję zawdzięcza zwycięstwu nad Japonią w II wojnie światowej. Zwycięstwo to zrodził hiperrozwój amerykańskiej marynarki wojennej, którego katalizatorem były klęski poniesione w Pearl Harbor, na Filipinach itd. w początkowym okresie konfliktu. US Navy rozwijała się również doskonale w okresie Zimnej Wojny, stając się szybko światowym dominantem, spychając w cień marynarkę brytyjską, nie mówiąc już o innych. Mało osób zdaje sobie sprawę, jak wielką rolę odegrały w Zimnej Wojnie i jak wielce przyczyniły się do politycznego zwycięstwa w tej wojnie z ZSRR, amerykańskie lotniskowce atomowe, o nieograniczonym zasięgu operowania, panujące nad większością (a może nawet całością; flocie ZSRR pozostawiono do swobodnego operowania w istocie jedynie akweny zamknięte i mniej istotne) strategicznych akwenów naszego globu. ZSRR nie był w stanie odpowiedzieć ani ilościowo, ani jakościowo. Do końca istnienia Związku Radzieckiego powstał tylko jeden radziecki lotniskowiec z prawdziwego zdarzenia, klasyfikowany zresztą jako ciężki krążownik lotniczy. W latach 80-tych powstał projekt 11435, który pierwotnie zakładał budowę dwóch okrętów o wyporności 90 tys. ton, o napędzie atomowym, z typowymi dla lotniskowców katapultami parowymi. Trudności ekonomiczne ZSRR doprowadziły do zasadniczej zmiany projektu. Zrezygnowano z napędu nuklearnego, z katapult (na rzecz rampy startowej) i zmniejszono wielkość okrętu do 65 tys. ton. Wg tego projektu powstał lotniskowiec nazwany ostatecznie Admirał Fłota Sowjeckiego Sojuza Kuzniecow, wcielony do służby 29 stycznia 1991, kiedy ZSRR już dogorywał. Drugi okręt tej klasy Wariag nie miał tyle szczęścia. Zaprzestano jego budowy rozpoczętej w 1985 r., ostatecznie w 1995 r., w momencie kiedy stan ukończenia okrętu wynosił wg różnych źródeł od 67% do 85%. Kadłub został sprzedany chińskiej firmie z przeznaczeniem na centrum hotelowe w Makau. Okręt dotarł na holu do chińskiego portu Dalian w marcu 2002 r. Po pewnym czasie władze chińskie uznały, że lepszym przeznaczeniem dla okrętu od kompleksu rozrywkowego będzie ukończenie go wg pierwotnego założenia – jako lotniskowca. Prace otoczone były tajemnicą. Ostatecznie, po ośmiu z górą latach, w dniach 9-14 sierpnia b.r. okręt odbył pierwsze próby morskie. Od wejścia do służby dzielą go tylko prace wyposażeniowe. Prawdopodobnie nastąpi to w przyszłym roku. Okręt ma dysponować grupą lotniczą złożoną maksymalnie z 36 Su-33s i 16 śmigłowców. Nazwa lotniskowca – Shi Lang – to imię chińskiego admirała z XVII wieku, który w 1683 r. podbił istniejące na Tajwanie Królestwo Dongning (ang. Kingdom of Tungning), co skończyło się wcieleniem tej wyspy, po raz pierwszy, do państwa chińskiego. Cóż, zapewne Chińczycy ze współczesnej Republiki Tajwanu nie mają w związku z tym najlepszych skojarzeń… Co więcej, Chiny kontynentalne nie zamierzają poprzestać na Wariagu/Shi Langu. W 2009 r. w stoczni w Shanghaju zamówiono dwa kolejne lotniskowce o wyporności 60 tys. ton, z łącznie 50 Su-33s, oparte na zmodyfikowanych dawnych projektach radzieckich, z przewidywanym terminem ukończenia na rok 2015. Chińczycy nawiązali współpracę w tej sprawie nie tylko z Rosją, ale i z Ukrainą. Rosjanie ostrzegli ich, że zbudowanie lotniskowców to nie taka prosta sprawa i że wypracowanie odpowiedniej kultury technicznej zajmie im dekadę bądź więcej, ale Chińczycy się tym nie przejmują, najwyraźniej zachłyśnięci rozwojem gospodarczym, jaki stał się ich udziałem. Budowana jest infrastruktura służąca szkoleniu personelu morskiego i lotniczego (np. lotnisko do ćwiczeń wielkości pokładu lotniskowca). Funkcję praktycznego królika doświadczalnego pod wieloma względami ma pełnić również Shi Lang. Niezależnie od słusznych uwag specjalistów rosyjskich, a także od tego, że Chiny nie posiadają obecnie odpowiednio rozbudowanej marynarki wojennej, adekwatnej do siły i roli jaką współczesna myśl morska wyznacza lotniskowcom strategicznym, faktem jest otwarcie przez władze chińskie kolejnego okna na świat dla ich państwa. Już dziś eksperci morscy wskazują na niebezpieczeństwo zachwiania równowagi sił na oceanie Indyjskim i Spokojnym z chwilą pojawienie się na tych rozległych akwenach chińskich lotniskowców. Stany Zjednoczone z masą swoich problemów wewnętrznych staną wkrótce wobec problemu, któremu mogą nie podołać. To nic, że Chiny nie mają doświadczenia morskiego. Dotychczasowe efekty zastosowania przez to państwo systemu nacjonalistycznego kapitalizmu państwowego wskazują na ich determinację, na nieprzejmowanie się porażkami wynikającymi z wchodzenia na dotychczas nierozpoznane tereny działalności technicznej i, co najważniejsze, na naukę na własnych błędach i parcie do przodu. Mają zresztą wzór w historii w postaci Japonii, która zaczynała na przełomie XIX i XX wieku od zera, potem pokonała Rosję pod Cuszimą, a już w połowie I wojny światowej budowała najpotężniejsze ówczesne pancerniki (Nagato i Mutsu) przewyższające okręty ich brytyjskich nauczycieli. Japonia przegrała w II wojnie światowej z USA, bo jej potencjał nie był w stanie zrównoważyć potencjału Amerykanów. Dziś wiele wskazuje na to, że potencjał państwa chińskiego jest w stanie nie tylko zrównoważyć amerykański, ale i go zdecydowanie przewyższyć. Czekają nas ciekawe czasy. Chiny na naszych oczach wchodzą na teren zarezerwowany od 65 lat niemal wyłącznie dla USA. To oznacza, przynajmniej i aż, jedno – układ sił, który znamy, do którego się przyzwyczailiśmy, nieuchronnie zmierza ku zmianie. Obserwujmy te zmiany, starajmy się je właściwie ocenić, także przewidzieć, na podstawie dostępnych danych i wyciągajmy wnioski kierując się najlepszym doradcą – zdrowym rozsądkiem.

http://www.jednodniowka.pl

FOX News: Obama tajnym agentem Izraela?Taki podtekst można było odczytać z wiadomości FOX News przed kilkoma dniami. „Na światło dzienne wychodzą tajne stosunki pomiędzy prezydentem Obamą, a Izraelem. W artykule w Newsweeku ujawniono, że, podczas gdy Obama naciskał Izrael do ustępstw w sprawie palestyńskich osiedli, w sekrecie podpisał sprzedaż temu krajowi 55 rakiet do niszczenia bunkrów. Było to krótko po przejęciu przez niego urzędu Prezydenta. W artykule jest mowa o tym, że te głęboko penetrujące pociski mogą posłużyć do zniszczenia irańskich instalacji nuklearnych, gdy zajdzie taka potrzeba.” Ciekawe jest to, że w mediach amerykańskich pojawiają się teksty krytyczne dla Izraela, co jeszcze do niedawna byłoby mrzonką. Może to oznaczać rychły zwrot w polityce amerykańskiej lub też nadciągający konflikt wewnętrzny. Dużą rolę mogą tu odgrywać też media alternatywne, które systematycznie przejmują pałeczkę w dostarczaniu wiadomości. Media te w dużej mierze nie są kontrolowane przez interes bankowo-przemysłowo-militarny, a ten jak wiadomo jest mocno związany z lobby proizraelskim. Może być to też część walki wyborczej, w której Republikanie starają się za wszelką cenę osłabić Demokratów. Tematem sprzedaży 55 pocisków Izraelowi zainteresowały się oczywiście media rosyjskie. Wyjaśniono, że umowa o sprzedaży pocisków została podpisana jeszcze za kadencji G.W. Busha, w 2005, jednak była wtedy wstrzymana. Pociski o masie 5000 funtów każdy (ok. 2,5 tony) mogą być użyte tylko do penetracji głębokich pancernych instalacji, były np. użyte podczas inwazji na Afganistan w Tora-Bora, a także w Pakistanie. Jedynym zastosowaniem dla Izraela mogły by być tylko instalacje irańskie. Nie jest więc żadną spekulacją stwierdzenie, że Izrael eskaluje potencjalny konflikt z Iranem. W programie Russia Today atak na Boamę poszedł nawet dalej. Korespondent Ted Rall wspomniał o tajnych wojnach USA w Somalii, Jemenie, nowej wojnie w Libii. Dodał, że administracja Obamy jest całkowicie podporządkowana Izraelowi. Przykładem jest niedawne weto USA w ONZ w.s. Państwa Palestyńskiego, jednocześnie akceptując rządy rebeliantów libijskich. Wg. Ralla zastanawiające jest w jaki sposób kraj wielkości New Jersey, bez surowców naturalnych, może dyktować warunki jedynemu mocarstwu świata. My to wiemy, oni nie?

Materiały:

Pres Obama Approved Sale Of Bunker Buster Bombs To Israel

Russia Today: Bunker Busted: Israel planning Iran nuke plant strike?

Pocisk niszczący bunkry w akcji

http://monitorpolski.wordpress.com/

2 + 1 i zamalowany świat Elżbiety Dmoch

Była jedną z najjaśniejszych polskich gwiazd lat 70. i 80. Piękna, czarująca, utalentowana, osiągnęła wraz z grupą 2 plus 1 niemal wszystko. Później los wystawił ją na ciężką próbę, po której zupełnie wycofała się z muzyki. Biografia Elżbiety Dmoch to z jednej strony historia wyjątkowa, a z drugiej – opowieść oddająca twarde realia rządzące branżą muzyczną. Można ją sprowadzić do prostej reguły: "Artysta jest tak dobry, jak dobrze sprzedała się jego ostatnia płyta". Albo rozwinąć w drugiej: "Artysta, który nie nagrywa, nie istnieje". Brutalne, ale prawdziwe. W latach 70. i na początku kolejnej dekady piosenki, które nagrała z zespołem 2 plus 1, znali niemal wszyscy – "Chodź, pomaluj mój świat", "Windą do nieba", "Czerwone słoneczko", "Wstawaj, szkoda dnia", "Hej, dogonię lato" czy "Iść w stronę słońca" to tylko garstka z przebojów, które nie schodziły z czołówek list. Ona sama była ozdobą ówczesnych okładek, programów telewizyjnych i radiowych, błyszczała towarzysko, ale przede wszystkim elektryzowała na scenie. Elektryzujące było też jej małżeństwo z liderem, kompozytorem i gitarzystą zespołu, Januszem Krukiem. – Byli najpiękniejszą parą lat 70. – wspomina dziennikarka Maria Szabłowska, długoletnia przyjaciółka Elżbiety Dmoch. I rzeczywiście… wystarczy spojrzeć na liczne wspólne fotografie obojga. Uśmiechnięci, szczęśliwi, spełnieni, właściwie żadnych znaków, które mogłyby zdradzać, że nie wszystko w ich życiu było takie kolorowe.

Piękna nieznajoma Zaczęło się trochę jak w baśni o Kopciuszku, poznającym na balu księcia, czy raczej króla życia, bo tak nazywano towarzysko usposobionego Kruka. Skończyło zdecydowanie mniej bajkowo, choć liczni fani Elżbiety Dmoch i grupy 2 plus 1 nadal wierzą, że ich ulubienica jeszcze na scenę wróci. Niestety, z każdym rokiem ich wiara słabnie. Bo nic przecież takiego obrotu spraw nie zapowiada.Gdy się poznali, Elżbieta (ur. 29 września 1951 w Warszawie) miała zaledwie siedemnaście lat. Była utalentowana artystycznie, od wczesnego dzieciństwa brała lekcje śpiewu i uczęszczała do szkoły muzycznej, a od niedawna występowała z rockową grupą Nieznajomi. – Graliśmy w szkole na Grochowie na studniówce – wspomina Cezary Szlązak, długoletni członek 2 plus 1. – Janusz wypatrzył piękną wysoką dziewczynę, która wystartowała w konkursie piosenki podczas tego wieczoru.Wtedy, w 1968 roku, nie było jeszcze 2 plus 1 – Janusz Kruk prowadził grupę Warszawskie Kuranty. Znajomi wspominają, że choć starszy o pięć lat artysta był żonaty, miał nawet córkę, natychmiast zakochał się w Eli. Bez problemu i on zawrócił jej w głowie. W konsekwencji porzucił rodzinę i równie szybko zwerbował dziewczynę do swojego zespołu, nie tylko w roli wokalistki, ale i flecistki. Ale to nie Warszawskie Kuranty miały podbić serca publiczności, także tej zagranicznej.

Same plusy Nowa grupa, nazwana 2 plus 1, powstała w 1971 roku. W jej składzie, oprócz Dmoch i Kruka, znalazł się Andrzej Rybiński, zastąpiony później przez Andrzeja Krzysztofika, a w 1976 roku – Cezarego Szlązaka, który już wcześniej współpracował z formacją, choć nie na prawach oficjalnego członka.Zespół bardzo szybko zdobył ogromną popularność, a jego piosenki bez przerwy grane były nie tylko w radiu, ale i telewizji. Już w 1971 roku dostał w Opolu nagrodę za utwór "Nie zmogła go kula". Rok później wylansował swoje pierwsze duże przeboje: "Czerwone słoneczko" i "Chodź, pomaluj mój świat". Spora w tym zasługa właśnie czaru i wdzięku Elżbiety Dmoch. Od początku budziła wielką sympatię, przyciągała wzrok, ale na szczęście potrafiła też dobrze śpiewać.

Muzyka bez limitu Grupa wykraczała poza schemat polskiej muzyki rozrywkowej, choć ma dziś pewne miejsce w jej kanonie. Piosenki były pogodne, czasem refleksyjne, na pewno melodyjne i łatwo wpadające w ucho, z dobrymi tekstami, pisanymi przez takich autorów jak Marek Dutkiewicz, Ernest Bryll, Wojciech Młynarski czy Jonasz Kofta. Dwa plus 1 cały czas przy tym było grupą poszukującą. Trio potrafiło wzbogacić swoją muzykę o elementy symfoniczne ("Wyspa dzieci"), nagrać ambitną jazzującą suitę poświeconą tragicznie zmarłemu aktorowi Zbigniewowi Cybulskiemu ("Aktor") czy inspirować się kulturą celtycką ("Irlandzki tancerz"). Na początku lat 80. Elżbieta i Janusz zaczęli nawet – z powodzeniem – penetrować rejony muzyki new wave i popowo-elektronicznej ("Bez limitu").Jak podkreśla Maria Szabłowska, Dmoch i Kruk mieli wiele szczęścia, że na siebie trafili. Ona, gdyż jej wybranek był wyjątkowo utalentowanym muzykiem i kompozytorem. A on, gdyż trafił na piękną, zdolną i muzykalną dziewczynę. – Na scenie była żywiołowa, dynamiczna. Świetnie się ubierała, lecz trudno się temu dziwić, skoro stroje szykowała jej Grażyna Hasse.

Zwei Plus Einz, czyli cyferki na eksport Okres największej świetności zespołu, także za granicą, przypadł na lata 70. i początek 80. Elżbieta była wielką gwiazdą. – Jeśli samolot czekał na nią pół godziny, to chyba trudno nie powiedzieć, że była kochana – podkreśla Cezary SzlązakWraz z zespołem występowała i wydawała płyty nie tylko w Polsce. Dwa plus 1 można było zobaczyć m.in. w Berlinie Zachodnim, Związku Radzieckim, na Kubie, w Kandzie i USA. Trio wylansowało za granicą tak znane przeboje jak "Easy Come, Easy Go" i "Singapore". – Byliśmy pierwszą kapelą, która przetarła szlak na Zachód – wspomina Szlązak. – Oprócz Marka i Vacka mieliśmy jako jedyni własną półkę w sklepach muzycznych. Trzy longplaye i kilkanaście singli oraz składanki, to było ostre wejście na rynek. Graliśmy na balach naszej wytwórni płytowej, tej samej zresztą, w której był Michał Urbaniak. Przed meczem na Stadionie Olimpijskim w Monachium pojawiała się wielka świetlna reklama ,"Zwei Plus Einz".Elżbieta przez ten cały czas żyła bardzo intensywnie. Ogromną rolę w tym, że nie przewróciło jej się wtedy w głowie, odegrał menedżer, Janusz Szewczyk. – Janek wszystko załatwiał – mówi Maria Szabłowska. Dzięki temu tak naprawdę nie znała tej drugiej, drapieżnej strony show-biznesu.

Dom wchodzącego gościa Błyskawiczna kariera nie była jedynym przełomem w życiu Elżbiety. W marcu 1973 roku wzięła z Januszem ślub. Najpierw wynajmowali mieszkania, szybko jednak dorobili się dużego domu przy ul. Zdrojowej na warszawskiej Sadybie. Było to nie tylko wspaniałe miejsce do zycia, ale i warsztat pracy, połączony z prywatnym, dobrze wyposażonym studiem.Dom obojga był wyjątkowo otwarty na gości, bardziej przypominał salon towarzysko-muzyczny, choć niekoniecznie taki, w którym bywały tylko gwiazdy. Zdarzały się wieczory, gdy przyjmowali nawet pięćdziesięciu gości!Elżbieta, choć rozrywkowy styl życia męża, nazywanego w środowisku muzycznym królem życia, wzięła niejako z nim w pakiecie, z czasem zaczęła odczuwać coraz większe zmęczenie codziennymi imprezami i prywatkami.

Zmęczenie materiału W drugiej połowie lat 80. popularność 2 plus 1 osłabła, podobnie jak i uczucie łączące Elżbietę z Januszem – wydany w 1989 album "Antidotum" przeszedł bez echa, w przeciwieństwie do mającego miejsce w tym samym czasie rozwodu pary. – Janusz na pewno bardzo ją kochał, dla Elżbiety zostawił żonę i dziecko. Ale w końcu spotkał inną kobietę – tłumaczy Barbara Sawicka, przyjaciółka matki artystki.Skończyła się miłość, ale nie przyjaźń. Po sprzedaży domu na Sadybie Elżbieta zamieszkała w bloku, a Janusz rozpoczął budowę nowego domu, do którego miał zamiar wprowadzić się ze swoją trzecią żoną. Niestety, artysta miał coraz większe problemy zdrowotne – bardzo poważnie chorował na serce.

Requiem dla siebie samej Janusz Kruk zmarł nagle, na zawał, 18 czerwca 1992 roku. – Dla Eli cały świat się skończył. Jej świat to była estrada, garderoba, wywiady, telewizja. Gdy umarł Kruk, wszystko się zawaliło – przyznaje były perkusista 2 plus 1, Wacław Laskowski. – Dla niej on był wszystkim – potwierdza Barbara Sawicka. – To była jej jedyna miłość, jedyny człowiek w jej życiu. Gdy odszedł, zaczęła chorować.Po śmierci Janusza Elżbieta wyprowadziła się z Warszawy. Zamieszkała we wsi Gładków, usnęła się w cień i zamknęła w sobie. Przyjaciele mówili, że nie może się ze stratą pogodzić – nawet po rozwodzie w głębi duszy miała wierzyć, że Janusz do niej jeszcze wróci.

Easy Come, Easy Go Na scenę wróciła na krótko jesienią 1998, reaktywując 2 plus 1 ze Szlązakiem i nowymi muzykami. Grupa pojawiła się między innymi na koncercie "Piknik Dwójki: Pożegnanie lata w Gnieźnie" – Była w świetnej formie, nawet jeśli nie czuła się na scenie po takiej przerwie zbyt pewnie – wspomina Maria Szabłowska. – Publiczność przyjęła ją owacyjnie, na granicy szaleństwa. Ela była tak zachwycona, że byliśmy pewni, iż ją odzyskaliśmy.Sukces kolejnych koncertów sprawił, że Elżbieta zaczęła myśleć o nagraniu nowej płyty ze Szlązakiem. Niestety, wkrótce potem znowu wycofała się ze sceny. Następny raz zaśpiewała publicznie dopiero 2002 roku w Łomży, gdy młodzież z tamtejszego domu kultury wykonała w hołdzie dla 2 plus 1 sztukę-hołd "Iść w stronę słońca". Dmoch nie tylko przyjęła zaproszenie autorów i pojawiła się na premierze spektaklu, ale wykonała z nimi jedną piosenkę.

Gdzie leży prawda W 2005 roku opinią publiczną wstrząsnął jeden z odcinków programu "Uwaga" w TVN. Cała Polska dowiedziała się wtedy, że dawna gwiazda żyje nawet nie na granicy ubóstwa, a w totalnej nędzy, w rozpadającej się wiejskiej chatce. Nie płaci rachunków, przez co wyłączno jej prąd, a nawet chodzi po śmietnikach. Nie była to jednak prawda, przynajmniej nie do końca – Dmoch nie żyła wcale w nędzy, choć jej sytuacja materialna nie była wcale dobra, choćby dlatego, że nigdy w życiu nie płaciła składek do ZUS ani nie przykładała wagi do należnych jej wykonawczych tantiem za utwory 2 plus 1…Prawdą jednak było, że artystka miała coraz poważniejsze problemy zdrowotne, głównie natury psychicznej. – Elżbieta borykała się z chorobą psychiczną już od czasu śmierci Janusza Kruka – mówi osoba z otoczenia Dmoch, pragnąca zachować anonimowość. – Gdy się leczyła, wszystko było w porządku. Gdy je jednak odstawiała, zaczynały się kłopoty. I tak jest niestety do dziś.

Ocalę Cię Odcinek "Uwagi" sprawił, że o Elżbiecie znów zrobiło się głośno, choć raczej nie w sposób, którego by sobie życzyła. By znaleźć spokój, przeprowadziła się do domu matki, na warszawskiej Saskiej Kępie. Pozytywnym aspektem emisji programu było to, że jej los poruszył fanów i wielu dawnych przyjaciół. Niektórzy postanowili jej pomóc. Najbardziej pomógł Jacek Skubikowski [piosenkarz, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów, zmarły w 2007 roku – Onet.pl], dzięki któremu zaczęła w końcu otrzymywać tantiemy za dawne przeboje.W 2008 roku zmarła matka artystki. Zrozpaczona gwiazda przeniosła się na chwilę z powrotem na wieś, ale szybko wróciła do warszawskiego domu na Saskiej Kępie. Cały czas leczyła się psychiatrycznie.

Dotyk zszarzałej bieli Dziś Elżbieta Dmoch nadal żyje skromnie, na uboczu, na szczęście z dala od obiektywów paparazzi. Niekiedy odwiedza dawnych znajomych, utrzymuje też kontakt z rodziną. Nie udziela jednak żadnych wywiadów, gdyż, jak powiedziała trzy lata temu na zamkniętym zlocie fanów 2 plus 1, zakończyła działalność artystyczną i nie ma zamiaru do tego wracać. Można ją czasem spotkać spacerującą po ulicach Warszawy.– Zdarza się, że ludzie ją rozpoznają, bo choć mocno się zmieniła, nadal ma w sobie coś z dawnej siebie – dodaje nam znajoma gwiazdy. – Wciąż ma świetną figurę, nosi te swoje długie piękne charakterystyczne włosy. Zazwyczaj ma na sobie białą bluzkę. Białą, choć z każdym dniem jakby coraz bardziej zszarzałą...Widocznie taki już musi być dziś ten świat Elżbiety Dmoch, pomalowany na pewno nie jak w piosence, na żółto czy na niebiesko.

PS.

Elżbieta Dmoch (ur. 29 września 1951 w Warszawie)[1] – polska wokalistka i flecistka, była członkini zespołu 2 plus 1[1].

Życie zawodowe Pierwszy zespół, w którym występowała, nosił nazwę Nieznajomi i wykonywał muzykę rockową[2]. Pod koniec lat 60. została członkinią grupy Warszawskie Kuranty, założonej przez Janusza Kruka[3]. W 1971 roku oboje założyli zespół 2 plus 1, którego największa popularność przypadła na lata 70. i pierwszą połowę lat 80. XX wieku. W 1974 roku na Festiwalu w Sopocie otrzymała tytuł Miss Obiektywu. Tytuł ten zdobyła po raz drugi w 1976 roku na Festiwalu w Opolu. Brała udział w krótkiej reaktywacji 2 plus 1 na przełomie 1998 i 1999 roku. Jej ostatni występ sceniczny miał miejsce w roku 2002 w Łomży[1]. Elżbieta Dmoch jest również współautorką jednego z utworów 2 plus 1: w 1985 roku skomponowała muzykę do piosenki "Naga plaża" na płytę Video.

Życie prywatne Od najmłodszych lat brała lekcje śpiewu. Uczyła się równolegle w liceum ogólnokształcącym, jak i szkole muzycznej[1]. Od 1973 roku była żoną Janusza Kruka. Para rozstała się w drugiej połowie lat 80. Po jego śmierci w 1992 roku wycofała się z życia medialnego[1].

Janusz Kruk (ur. 7 sierpnia 1946 w Warszawie, zm. 18 czerwca 1992 tamże) – muzyk, kompozytor, wokalista i lider zespołu 2 plus 1.

Życie zawodowe Ukończył średnią szkołę muzyczną w Warszawie, w klasie kontrabasu. Przez pewien okres pracował jako instruktor amatorskich zespołów muzycznych. Zanim rozpoczął profesjonalną karierę muzyczną, grał w różnych zespołach studenckich[1]. W latach 1968 - 1970 działał w założonym przez siebie zespole Warszawskie Kuranty, w którym występował razem z Elżbietą Dmoch[2]. W styczniu 1971 para nawiązała współpracę z Andrzejem Rybińskim, co dało początek nowemu zespołowi - 2 plus 1, który stał się jedną z najpopularniejszych polskich grup XX wieku. Był wokalistą, gitarzystą, a także kompozytorem 2 plus 1. Skomponował muzykę do większości utworów zespołu, m.in. suitę Aktor, poświęconą Zbigniewowi Cybulskiemu. Pod koniec życia Kruk zaczął pisać muzykę do przedstawień teatralnych. Skomponował m.in. tło muzyczne do spektaklu Szaleństwa pana Hilarego, opartego na utworze Juliana Tuwima. Sztuka miała swoją premierę w październiku 1987[3].

Życie prywatne Był trzykrotnie żonaty. W marcu 1973 wziął ślub z Elżbietą Dmoch. Było to drugie małżeństwo muzyka - z pierwszego związku pochodzi jego córka Liliana. Małżeństwo z Elżbietą Dmoch trwało do drugiej połowy lat 80. Wtedy to muzyk opuścił piosenkarkę i założył nową rodzinę. Ze swoją trzecią żoną miał dwóch synów[4]. Mimo separacji Janusz i Elżbieta pozostali przyjaciółmi[5]. Od dłuższego czasu chorował na serce. Zmarł na zawał serca w czerwcu 1992 roku.

ZeZeM Fotografia: Paweł Piotrowicz z Łonetu

W CZERNOBYLU BYŁO 180 TON PALIWA NUKLEARNEGO W FUKUSHIMIE JEST GO 4 277 TON [to rozważania z czerwca, ale umieszczam, dokumentuję, bo rzeczywiście “dane oficjalne” z MAEA, z TEPCO i od rządu Japonii są... w dalszym ciągu (29. IX.) niezadowalające. A większość tych rozważań się potwierdziła. MD]

I jest znacznie gorzej, niż myślicie, bo nie istnieje żaden sposób na odzyskanie nad nim kontroli. Katastrofa w Fukushimie jest największą katastrofą przemysłową w historii ludzkości. I to jest dopiero jej początek. Gundersen, inżynier atomista o 39-letniej praktyce w kierowaniu i koordynacji projektów w 70 elektrowniach jądrowych w USA – uważa, że w elektrowni jądrowej w Fukushimie najprawdopodobniej jest więcej odkrytych rdzeni paliwowych, aniżeli się sądzi.

- “Fukushima ma odkryte trzy reaktory jądrowe oraz zbiorniki z zużytymi rdzeniami paliwowymi. To wszystko stanowi jakby równowartość 20 reaktorów i musi być chłodzone. Jednocześnie zaś nie istnieje sposób, by to efektywnie chłodzić.” Zbiornik nad reaktorem R4 zawiera 1330 prętów zużytego paliwa i stracił chłodziwo. Grozi mu zawalenie, a jednocześnie nie ma planu ani jak go schłodzić, ani jak go wyremontować.

- „Polewają to wszystko wodą, co prowadzi do zwiększenia skażenia z powodu materiału radioaktywnego, który dostaje się do atmosfery wraz z parą oraz silnie radioaktywną wodą morską, której jest już setki tysięcy ton i z którą coś trzeba zrobić. Gdzie to magazynować? Czym to dezaktywować” Chociaż reaktory są wyłączone, produkty rozpadu takie jak uran, wciąż wydzielają ciepło, czyli wymagają chłodzenia.

- “Paliwo jądrowe obecnie stanowi kałużę na dnie reaktorów” – mówi Gundersen. – „TEPCO przyznała również, że przetopiło się ono przez dno reaktora. Stopienie paliwa oznacza sytuację, kiedy pręty topią się i tworzą kałużę na dnie raktora, natomiast przetopienie oznacza, że paliwo przedostało się przez szereg warstw betonowej niecki pod reaktorem. ilnie radioaktywna woda wciąż paruje i wylewa się pęknięciami i tak mamy coraz większe skażenie atmosfery i setki tysięcy ton silnie radioaktywnej wody morskiej.”

- „Radioaktywne cząsteczki docierają dalej, niż po Czernobylu, a poziom radioaktywności w niektórych „hot spots” jest taki, że po Czernobylu takie miejsca ewakuowano. Tego rodzaju lokalizacje odkrywamy 60-70 km od Fukushimy. Tego nie da się oczyścić. Przecież ćwierć wieku po Czernobylu wciąż mamy radioaktywne dziki w Niemczech. Japonia dopiero w czerwcu przyznała, że rdzenie reaktorów 1, i 3 zostały stopione, a katastrofa wpuściła do atmosfery więcej radioaktywnego materiału, aniżeli Czernobyl. Oznacza to, że Fukushima zajęła niechlubne pierwsze miejsce w rankingu katastrof. W międzyczasie doradca d/s dezaktywacji odpadów nuklearnych w rządzie japońskim przyznał, że około 966 m2 wokół elektrowni jądrowej Fukushima – czyli teren 17-krotnie większy niż Manhattan – pozostanie strefą niezamieszkałą. W USA lekarz Janette Sherman i epidemiolog Joseph Mangano opublikowali pracę, w której uważają, że nagły 35% wzrost śmierci niemowląt w miastach północnego-zachodu USA bezpośrednio po katastrofie w Fukushimie spowodowany jest opadem radioaktywnym. [to nieprawdopodobne- aktywność była za mała – i ew. działałaby dłużej.. MD] , San Francisco, Sacramento, Santa Cruz, Portland, Seattle i Boise, a czas objęty badaniami to 10 tygodni po katastrofie. Odkryte reaktory i zbiorniki z zużytym paliwem wciąż uwalniają do atmosfery cez, stront i pluton. Cząsteczki radioaktywne wykrywane są w całej Japonii. Często koncentrują się w filtrach powietrznych silników samochodowych. Według Gundersena podobnie radioaktywne filtry samochodowe można obecnie znaleźć w Seattle i okolicach. Jak na razie z nuklearnego arsenału zgromadzonego w Fukushimie do środowiska przedostało się marne 2%. W czerwcu nastąpiło nagłe wzmożenie radioaktywności z reaktora R1. Było ono na poziomie tego, które nastąpiło po Czernobylu. Ilość zgromadzonego w Fukushimie paliwa nuklearnego sprawia, że Czernobyl wydaje się przy tym nieistotny. Zgodnie z komunikatem TEPCO z zeszłego roku na terenie elektrowni jądrowej Fukushima Daiichi znajdowało się 1760 megaton zużytego i niezużytego paliwa. Ilość paliwa, którą stracono podczas stopienia rdzenia w katastrofie Three Mile Island w roku 1979 wyniosła 30 ton, w Czernobylu reaktory miały około 180 ton paliwa podczas katastrofy w 1986. W Fukushimie 11 marca 2011 w siedmiu zbiornikach na zużyte paliwo magazynowano 3 400 ton prętów paliwowych, zaś w rdzeniach reaktorów było 877 ton aktywnego paliwa nuklearnego. Co po dodaniu daje nam 4 277 ton paliwa nuklearnego w Fukushimie. Jest go ponad 24 razy więcej niż w Czernobylu. Japonia poczekała całe trzy miesiące od katastrofy, zanim przyznała, że w trzech reaktorach nastąpiło pełne stopienie prętów, zaś poziom skażenia był znacznie wyższy. Co ciekawe, rządy całego świata również wiedziały o tym w ciągu kilku dni, jeśli nie godzin, od katastrofy i nie przekazały tych informacji obywatelom. Sigma

PSL sobie (współ)rządzi… Ministerstwo Skarbu Państwa jest co prawda pod przemożnym wpływem PO, z ekspertem od prywatyzacji za pomocą kapitału katarskiego, Aleksandrem Gradem na czele, wszakże sekretarzem stanu (a więc „pierwszym“ wiceministrem) jest Jan Bury z koalicyjnego PSL, odpowiedzialny m.in. za tak ważny sektor gospodarki narodowej, jak energetyka. Pamiętamy aferę z „niedokładnym“ oświadczeniem majątkowym pana Burego, szybko zamiecioną pod dywan po zaledwie pogrożeniu palcem przez pana premiera. Ale ten prawnik z rzeszowskiego uniwersytetu, członek sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, „otwarty na kontakt z ludźmi, których sprawy chce poznawać i rozwiązywać“ (to z oficjalnego życiorysu tego aktywisty ZMW „Wici“) pozwala na uczynienie z państwowej (na szczęście jeszcze!) energetyki prywatnego folwarku różnym „krewnym i znajomym królika“ (pardon: Burego!). Tak przynajmniej jest w spółce giełdowej ENEA, trzecim w Polsce dostawcy energii elektrycznej dla blisko 2,5 miliona klientów, głównie w części północno-zachodniej Polski. Na czele tej spółki stoi od czerwca 2009 r. niejaki Maciej Owczarek. Wygrał konkurs ogłoszony przez Ministerstwo Skarbu Państwa, ale w branży energetycznej mówi się – jak twierdzi forsal.pl – głośno, że jego protektorem jest właśnie Jan Bury, wiceminister resortu sprawującego kontrolę nad Eneą. Prezes Owczarek obejmując swą funkcję nie miał żadnego doświadczenia z energetyką, przeszedł z sektora telekomunikacyjnego, wcześniej zajmował się m.in. handlem dżinsami firmy Levi Strauss (sic!) oraz sprzedażą kart telefonicznych w TP S.A. W ENEI żartuje się, że zaraz po objęciu stanowiska nowy prezes, najwyraźniej z powodu poczucia samotności, pościągał do pracy swoich kolegów z branży IT. W czeroosobowym zarządzie jest tylko jedna osoba związana od lat z energetyką. Powyższy “dobór” prezesa nie przeszkodził wszakże w znalezieniu sposobu, by – jak pod koniec lipca doniosła “Gazeta Prawna” – prezesowi Owczarkowi zacząć płacić kilka razy więcej, niż pozwala prawo. I to za aprobatą rządu! W koncernie doszło do prawno-płacowego majstersztyku: prezes będzie zarabiał nawet 150 tys. miesięcznie. Owczarek dostawał do tej pory (tak jak nakazuje ustawa “kominowa”, bo rząd ma w ENEI ponad 50 procent akcji) – 6-krotność średniego wynagrodzenia, czyli około 20 tys. zł miesięcznie. Od 1 lipca jego zarobki wystrzeliły do 80 tys. zł plus premie, które mogą sięgnąć podobnej kwoty. Rocznie daje to ponad 1,9 mln zł. Jak do tego doszło? Do 1 lipca Owczarek miał zwykłą umowę o pracę, teraz podpisał kontrakt menedżerski. Decyzję o podpisaniu kontraktów menedżerskich z zarządem ENEI podjęła dziesięcioosobowa rada nadzorcza. Przewodniczącym rady nadzorczej jest niejaki Wojciech Chmielewski, zastępca dyrektora Departamentu Prywatyzacji w Ministerstwie Skarbu Państwa. Członkowie rady nieoficjalnie przyznają, że zgodzili się na kontrakty menedżerskie dla zarządu, by obejść ustawę kominową. Co więcej, mówią “Gazecie Prawnej”, że takie procedery są powszechne w innych państwowych spółkach energetycznych. Po co komu w takim razie prawo, którego nikt nie przestrzega? Maciej Grelowski z Business Centre Club mówi wprost: pokrętny sposób wynagradzania menedżerów to prosta droga do demoralizacji kadry zarządzającej. Fatalnie wpływa również na jej prestiż. Ta sytuacja dramatycznie obniża autorytet prezesa. Skoro on nagina prawo, dlaczego pracownicy nie mieliby tego robić? – mówi Maciej Grelowski. Prorocze słowa! Natomiast rząd, który powinien czuwać nad przestrzeganiem prawa, sam przykłada rękę (poprzez swych przedstawicieli w radzie nadzorczej) do jego omijania. Jak się słusznie mawia: ryba psuje się od głowy. Opisane powyżej patologie pozwalają na łamanie prawa na niższych szczeblach. Zatem kilka faktów:

W Grupie Kapitałowej ENEA, obok innych spółek-córek, jest również spółka Energomiar, zajmująca się głównie dostawami, legalizacją i naprawami liczników energii elektrycznej, głównie na rzecz innej spółki-córki z Grupy – ENEA Operator (to główna spółka “wykonawcza” Grupy). W spółce Energomiar latem 2008 roku postanowiono powołać nowy zarząd. Procedurę kwalifikacyjną wygrał piszący te słowa. Podczas rozmowy, w trakcie której poinformowano mnie o wynikach, padły argumenty typu “wicie, rozumicie, mamy swojego kandydata, on zostanie prezesem, a wy członkiem zarządu na tych samych warunkach finansowych“. Pewnie było to moim błędem, ale zgodziłem się na tę propozycję (raczej z gatunku tych „nie do odrzucenia“…). Dane osobowe tak „powołanego“ prezesa okazały się niejawne nawet dla mnie, członka zarządu, wiele razy dochodziły do mnie informacje, że nie posiadał on nawet, wymaganego przez reguły korporacyjne, wyższego wykształcenia. Przejęta przez nasz zarząd spółka była w bardzo kiepskiej kondycji, nie udało się w czasie pozostałych czterech miesięcy 2008 roku wyciągnąć ją ze strat, za to wyniki finansowe i cała kondycja spółki w kolejnych latach były już bardzo dobre.

Teraz ad rem: Spółka ENEA Operator, działając na podstawie Prawa zamówień publicznych, w dniu 28 lutego 2011 r. zaprosiła kilka podmiotów (w tym także Energomiar) do złożenia oferty na dostawę liczników energii elektrycznej (przetargi takie odbywały się cyklicznie w każdym roku). W przetargowej Specyfikacji Istotnych Warunków Zamówienia (SIWZ), w opisie przedmiotu zamówienia, zawarto m.in. jako bezwzględne wymaganie techniczne “wykonanie obudowy i osłony skrzynki zaciskowej licznika z samogasnących tworzyw sztucznych ze spełnieniem wymagań określonych w normie PN-EN 60695-11-10:2002/A1:2005 dla kategorii V-0″. Zapisano również w SIWZ wymóg zamieszczenia w ofercie “certyfikatów lub innych dokumentów potwierdzających spełnianie przez licznik wymagań w zakresie niepalności dla kategorii V0, wykonane przez niezależne akredytowane laboratoria”. Otwarcie ofert nastąpiło 11 marca 2011 r. Oferty na zadanie II (czyli liczniki 3-fazowe) złożyły trzy firmy: oprócz Energomiaru także ELGAMA ze Świdnicy i konsorcjum POLITECH z ENERGIA-PRO, też ze Świdnicy (to takie historyczne „zagłębie“ licznikowe). 19 kwietnia 2011 r. dowiedzieliśmy się, że zamawiający wybrał ofertę konsorcjum POLITECH z ENERGIA-PRO ze Świdnicy na kwotę blisko 6,5 miliona zł netto. Dwukrotnie przedstawiciele naszej spółki dokonali przeglądu zwycięskiej oferty i za każdym razem stwierdzaliśmy brak w niej jakichkolwiek certyfikatów lub innych dokumentów potwierdzających spełnianie przez zwycięski licznik wymagań w zakresie niepalności dla kategorii V0, wykonanych przez niezależne akredytowane laboratorium. Przedstawiciel zamawiającego nie potrafił wyjaśnić tego braku, wspominano tylko mgliście o istnieniu części niejawnej oferty, czym jednak trudno było nas przekonać, bo nie umieszcza się stosownych certyfikatów (z których oferent powinien być wszak dumny!) w części niejawnej oferty (tam jest miejsce na ewentualne tajemnice handlowe oferenta). Zarząd Energomiaru zdecydował się zaskarżyć dokonany wybór w Krajowej Izbie Odwoławczej (KIO), przygotowane zostało przez radcę prawnego stosowne odwołanie. Jednak przewodniczący rady nadzorczej Energomiaru, będący jednocześnie członkiem zarządu ENEA Operator, wydał (nieformalnie) nam polecenie, aby odwołania do KIO nie składać, gdyż spowodowałoby to duże problemy w ENEA Operator.19 maja 2011 r. zawiadomiłem o powyższej sprawie oficera (bodajże podpułkownika) ABW z Poznania. Otrzymałem przy tym solenne przyrzeczenie zachowania informacji o osobie zgłaszającej w bezwzględnej tajemnicy. Jednak miesiąc później, 20 czerwca 2011 r., decyzją zarządu ENEA, pełniącego funkcję walnego zgromadzenia zwyczajnego Energomiaru, zostałem – bez podania jakichkolwiek przyczyn – odwołany z pełnionej funkcji członka zarządu, mimo pozytywnej oceny dokonań zarządu za 2010 rok i uzyskania przez obu członków zarządu absolutorium. Trudno byłoby nie połączyć ze sobą w całość przedstawionego powyżej ciągu faktów. W sprawie mego odwołania i zgłaszanych przeze mnie nieprawidłowości odmówili mi spotkania zarówno prezes ENEI, Maciej Owczarek, jak również przewodniczący jej rady nadzorczej, Wojciech Chmielewski z Min. Skarbu. Po moim odwołaniu próbowałem dowiedzieć się w ABW o efektach ewentualnego postępowania wyjaśniającego w sprawie zgłoszonych nieprawidłowości – odmówiono mi jednak wszelkich informacji. Sprawę podejrzenia popełnienia przestępstwa zgłosiłem formalnie 17 sierpnia do Prokuratury Apelacyjnej w Poznaniu (Wydział do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji), która sprawę – niczym gorący ziemniak – przekazała do prokuratury okręgowej. Nie znam – póki co – jej dalszych losów. ENEA Operator przeprowadza rocznie setki przetargów na dostawy urządzeń i usług, czy są one kontrolowane wewnętrznie lub przez instytucje zewnętrzne pod kątem podobnych do przetargu na liczniki nieprawidłowości? Co ciekawe, ogłoszenie o “trefnym” przetargu bardzo szybko zniknęło (wraz z pełnym tekstem SIWZ) ze strony internetowej ENEA Operator – powiadomił mnie zresztą o tym oficer z ABW, który chciał zdobyć tekst SIWZ. Jeśli przykłady mijania się z prawem płyną z samej góry, z rządu i z zarządu, to sygnał taki jest bardzo czytelny i na niższych szczeblach jest – moim zdaniem – jednoznacznie odbierany.

dr inż. Krzysztof Borowiak

Służby specjalne inwigilują kandydatów? Bogdan Święczkowski, były szef ABW, napisał do Donalda Tuska list otwarty, w którym zwraca się z pytaniem, „czy służby specjalne realizują czynności operacyjno-rozpoznawcze wobec niektórych kandydatów?”. W liście do Donalda Tuska były szef ABW podkreśla, że docierają do niego informacje, jakoby czynności operacyjno-rozpoznawcze były realizowane wobec trzech byłych szefów polskich służb specjalnych, zarówno cywilnych jak i wojskowych. Ponadto Bogdan Święczkowski złożył zawiadomienie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa w związku z umyślnymi podstępnymi działaniami związanymi z opublikowaniem w artykułach prasowych internetowych pt. „Jak PiS polował na Wałęsę” i pt. „Polowanie na młodego Wałęsę” Gazety Wyborczej z dnia 21 września 2011 roku wybranych danych i informacji mogących pochodzić ze ściśle tajnych dokumentów i archiwów ABW w tym szyfrofaksu z dnia 16 lutego 2007 roku (w tym danych osobowych jednego z funkcjonariuszy) oraz przedstawieniu tych informacji w nierzetelny i niezgodny z prawdą sposób. - Przeszkadzano mi w sposób bezpośredni w wykonywaniu należnego każdemu obywatelowi prawa do kandydowania w wyborach parlamentarnych 2011 roku a także bezpośrednio naraziło mnie na poniżenie w opinii publicznej oraz na utratę zaufania potrzebnego dla moich zadań i funkcji publicznych – napisał Bogdan Święczkowski w zawiadomieniu do Prokuratora Generalnego. Poniżej publikujemy treść listu otwartego Bogdana Święczkowskiego do Donalda Tuska oraz treść zawiadomienia o przestępstwie. List do Donalda Tuska:

W związku z brakiem odpowiedzi na zadane Panu w dniu 21 września 2011 roku publicznie pytanie: „Czy podległe Panu służby specjalne” realizują czynności operacyjno – rozpoznawcze (inwigilacyjne) wobec niektórych kandydatów w wyborach parlamentarnych 2011 roku oraz uczestniczą w prowokacjach politycznych w czasie kampanii wyborczej, zwracam się do Pana listem otwartym o udzielenie mi niezwłocznie na takie pytanie odpowiedzi. Docierają bowiem do mnie informacje, jakoby czynności takie były realizowane wobec trzech byłych szefów polskich służb specjalnych (zarówno cywilnych jak i wojskowych). Połączone one mają być z kontrolą operacyjną, a powodem wykonywania tegoż typu działań miałoby być hipotetyczne naruszanie przez w/w przepisów dotyczących tajemnicy państwowej. Realne zdają się być także podejrzenia możliwości wykorzystywania służb specjalnych, czy też informacji od nich pochodzących do dyskredytacji niektórych kandydatów, zwłaszcza w kontekście ujawnienia w artykule pt. „Jak PiS polował na Wałęsę” Gazety Wyborczej z dnia 21 września 2011 roku danych i informacji mogących pochodzić ze ściśle tajnych archiwów ABW, w tym danych osobowych jednego z funkcjonariuszy. Udzielenie takiej informacji będzie testem dla polskiej demokracji oraz odpowiedzią na pytanie w jakim stopniu realnie nadzoruje Pan i kontroluje polskie służby specjalne. Nadmieniam, iż wobec braku reakcji z urzędu Prokuratora Generalnego na wskazany wyżej artykuł prasowy kieruję do prokuratury, jednocześnie z tym listem, zawiadomienie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa z art. 249 pkt 2 k.k. w zw. z art. 265 § 2k.k. przy zast. art. 11 § 2 k.k. Bogdan Święczkowski

Zawiadomienie o przestępstwie przesłane do Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta:

Działając na podstawie art. 304 § 1 k.p.k. zawiadamiam o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa z art. 249 pkt 2 k.k. w zw. z art. 265 § 1 k.k. i art. 212 § 2 k.k. przy zast. art. 11 § 2 k.k. a polegającego na tym, iż:

W nieznanym mi czasie, ale w okresie od 17 lutego 2007 roku do 21 września 2011 roku, najprawdopodobniej w Warszawie, umyślnymi podstępnymi działaniami związanymi z opublikowaniem w artykułach prasowych internetowych pt. „Jak PiS polował na Wałęsę” i pt. „Polowanie na młodego Wałęsę” Gazety Wyborczej z dnia 21 września 2011 roku wybranych danych i informacji mogących pochodzić ze ściśle tajnych dokumentów i archiwów ABW w tym szyfrofaksu z dnia 16 lutego 2007 roku (w tym danych osobowych jednego z funkcjonariuszy) oraz przedstawieniu tych informacji w nierzetelny i niezgodny z prawdą sposób, przeszkadzano mi w sposób bezpośredni w wykonywaniu należnego każdemu obywatelowi prawa do kandydowania w wyborach parlamentarnych 2011 roku a także bezpośrednio naraziło mnie na poniżenie w opinii publicznej oraz na utratę zaufania potrzebnego dla moich zadań i funkcji publicznych.

Zawiadamiając o uzasadnionej możliwości popełnienia w/przestępstwa wnoszę o:

I.wszczęcie w niniejszej sprawie śledztwa, ustalenie okoliczności i sprawców wskazanego wyżej przestępstwa oraz skierowanie przeciwko tymże stosownego aktu oskarżenia do Sądu,

II.objęcie na podstawie art. 60 § 1 k.k. ściganiem z urzędu czynu z art. 212 § 1 k.k., albowiem wymaga tego interes społeczny.

U Z A S A D N I E N I E

W dniu 21 września 2011 roku w dzienniku „ Gazeta Wyborcza” pojawił się na stronie tytułowej w wydaniu prasowym (oraz na stronie internetowej gazety) artykuł pt. „Jak PiS polowało na Wałęsę” a na stronie 6 dalsza jego część pt. „Polowanie na młodego Wałęsę” autorstwa Wojciecha Czuchnowskiego, w którym m.in. ujawniono informacje i dane mające pochodzić ze ściśle tajnego szyfrofaksu ośrodka zamiejscowego ABW w Zakopanem z dnia 16 lutego 2007 roku w tym danych osobowych oficera ABW Roberta Szopińskiego. Szyfrofaks miał zawierać ściśle tajne informację o czynnościach operacyjno rozpoznawczych: „w ramach prowadzonych czynności operacyjnych uzyskano informację dotyczącą osób związanych ze zorganizowaną strukturą przestępczą z terenu Trójmiasta. Grupa ta wedle naszej wiedzy zajmowała się przemytem narkotyków z terenu Białorusi oraz fałszowaniem środków płatniczych. Powiązana jest prawdopodobnie z polskimi przestępcami z terenu Niemiec. Główną postacią miał być Daniel Andrzej Zacharzewski ps. »Zachar. Na podstawie niepotwierdzonych informacji ustalono, iż syn b. prezydenta RP Jarosław Wałęsa ma być rzekomo powiązany z wyżej wymienionym Andrzejem Zacharzewskim. Powiązania te polegać mają na prowadzeniu na terenie Trójmiasta wspólnych przedsięwzięć o charakterze biznesowym, zatrudniających prostytutki klubów nocnych, których nieformalnym udziałowcem miał być właśnie Jarosław Wałęsa”. Z treści artykułów oraz innych dowodów wynika, iż dziennikarz dysponuje wskazanym wyżej dokumentem. Zarówno z tytułów w/w artykułów jak i zamieszczonych w nich informacji wynika jakoby to ABW pod moim kierownictwem z inspiracji partii politycznej PiS podejmowało niezgodne z prawem (czy też jakiekolwiek) działania operacyjne wobec Jarosława Wałęsy w celu „dojścia” do Lecha Wałęsy. Rewelacje te ukazały się w czasie kampanii wyborczej do parlamentu RP, w której uczestniczę kandydując z okręgu nr 2 wałbrzyskiego, jako kandydat niezależny i bezpartyjny z listy Prawa i Sprawiedliwości do Sejmu. Z artykułów tych, w zasadniczej części zawierającego całkowitą nieprawdę lub zmanipulowane informacje, wynika, iż jego autor i być może inne nieznane i nieustalone osoby próbują przeszkodzić mi w wykonywaniu swobodnego prawa do kandydowania poprzez podważanie moich kompetencji, uczciwości i prawości w oczach moich potencjalnych wyborców wykorzystując dokumenty i informacje niejawne (ściśle tajne). Opublikowanie tych rewelacji prasowych w papierowym wydaniu i internecie niewątpliwie stanowi podstępne działania, albowiem w inny sposób publiczny nie można by było podważać tych moich właściwości, jako prokuratora Prokuratury Krajowej w stanie spoczynku, jak tylko przy wykorzystaniu zeznań Janusza Kaczmarka oraz specyficznym połączeniu faktów ze domniemaniami lub wymysłami ich autora. Jednocześnie artykuły te narażają mnie na poniżenie w opinii publicznej oraz na utratę zaufania potrzebnego dla moich zadań i funkcji publicznej prokuratora w stanie spoczynku, radnego sejmiku wojewódzkiego oraz zarejestrowanego kandydata do Sejmu RP. Bezspornie zachowania takie wyczerpują znamiona przestępstwa z art. 249 pkt 2 k.k. w zw. z art. 265 § 1 k.k. i art. 212 § 2 k.k. przy zast. art. 11 § 2 k.k. Czyn z art. 249 pkt 2 k.k. bezpośrednio godzi w podstawy demokratycznego państwa prawa, jakim ma być Rzeczpospolita Polska. Wybór, bowiem przedstawicieli narodu do sejmu i senatu RP musi być dobrowolny i oparty na prawdziwych i rzeczywistych informacjach o kandydatach a nieoparty na podstępnym działaniu osób trzecich. Z konieczności moje zawiadomienie jest lakoniczne, albowiem dotyczy m.in. informacji o charakterze niejawnych. W toku przesłuchania mnie w charakterze świadka przekażę wszystkie posiadane przez siebie wiadomości. Wnoszę o ściganie i ukaranie sprawców wyżej opisanego przestępstwa.

Na koniec, na podstawie art. 49 § 1 k.p.k. wnoszę o uznanie mnie za pokrzywdzonego w zakresie czynu lub czynów zabronionych, co, do których złożyłem zawiadomienie o przestępstwie. Z tych też względów proszę o informowanie mnie o terminach zamierzonych czynnościach procesowych, albowiem, jako pokrzywdzony mama zamiar w nich uczestniczyć. Bogdan Święczkowski

Media w USA: Putin na Kremlu? To przerażająca perspektywa Decyzja Władimira Putina, by znowu ubiegać się o prezydenturę, to „zła wiadomość dla Rosji i wszystkich innych krajów” – ocenia „New York Times”. Obecnego prezydenta Dmitrija Miedwiediewa uważa za bardziej liberalnego i zorientowanego na Zachód. Dziennik przypomina, że zgodnie z rosyjską konstytucją Putin, którego zwycięstwo w wyborach w marcu przyszłego roku uważa się za przesądzone, będzie mógł ponownie startować w wyborach w 2018 r. i pozostać u władzy do 2024 r. „To prawdziwie przerażająca perspektywa” – pisze NYT w artykule redakcyjnym. „Putin, były oficer KGB, jasno dał do zrozumienia, że gardzi prawami człowieka. Jego Rosja to miejsce, gdzie dziennikarze i działacze obrony praw człowieka są bezkarnie mordowani, przeciwnicy polityczni i biznesowi są wtrącani do więzienia, a media – kontrolowane lub zastraszane przez rząd” – czytamy. Gazeta przypomina, że obecny prezydent Dimitrij Miedwiediew „był bardziej liberalny i zorientowany na Zachód i próbował wyjść z cienia Putina, popierając reformy polityczne i sądownicze, które osłabiłyby autorytarną władzę Kremla”, ale, jak zaznacza, „nie odniósł sukcesu”. Zdaniem NYT, polityka „resetu” w stosunkach z Rosją prowadzona przez administrację prezydenta Baracka Obamy była korzystna dla USA, gdyż doprowadziła do zawarcia nowych układów rozbrojeniowych i do logistycznej pomocy Rosji dla wojsk amerykańskich w Afganistanie. Z tego względu Obama – wywodzi dziennik – powinien „znaleźć sposoby kontynuowania współpracy z Putinem”, ale nie może się do tego ograniczyć. „Będzie również musiał być gotowy do zabrania głosu, wyraźnie i mocno, kiedy Putin będzie tyranizował swych własnych obywateli i swoich sąsiadów. Nie może być złudzeń co do tego, kim naprawdę jest Putin” – konkluduje „New York Times”.

http://wiadomosci.onet.pl

Istotnie, perspektywa powrotu Putina na stanowisko prezydenta Rosji jest przerażająca. Świetnie rozumiemy wszelkie obawy o nieprzestrzeganie praw człowieka i łamanie świętych podstaw demokracji – nie wiemy tylko jeszcze, czy Amerykanie i NATO spróbują uratować naród rosyjski przed dyktatorem w podobny sposób, jak już uratowali Serbię, Irak, Afganistan i Libię. Przetrzymywanie więźniów Guantanamo bez sądu ani nawet bez jasno sformułowanych oskarżeń, napaści na suwerenne kraje bez wypowiadania wojny, skrytobójstwa, instalowanie baz wojskowych po całym świecie, czy zamordowanie paru tysięcy ludzi w wypadkach z 11 września 2001 – to kwintesencja amerykańskiej demokracji, za którą Rosja niestety nie nadąża. Admin

Osiem ton chińskiego złomu krąży nam nad głowami Powszechnie wiadomo, że "chińska, jakość" pozostawia wiele do życzenia. I do tego teraz doszło jeszcze to... Chiny umieściły wczoraj na orbicie okołoziemskiej swój pierwszy, laboratoryjny moduł, który posłuży im do budowy własnej stacji kosmicznej. Wydarzenie to jest kolejnym, ważnym krokiem w kierunku rozwoju chińskiego programu kosmicznego. - Musimy otwarcie przyznać, że chińska technologia stacji kosmicznej jest wciąż w swej początkowej fazie, w porównaniu do Stanów Zjednoczonych, czy Rosji – napisano w komentarzu państwowej agencji informacyjnej Xinhua w Chinach. - Ale wystrzelenie Tiangong-1 jest początkiem wysiłków, jakie podejmują Chiny, aby zmniejszyć tę różnicę – zaznaczono. Obserwatorzy zgadzają się. - Ten test odzwierciedla zaawansowanie technologiczne Chin, którego podstawą jest szybki wzrost gospodarczy, a który umożliwił wojskowy program budowy rakiet balistycznych – ocenia Taylor Fravel, profesor z Instytutu Technologii w Massachusetts (MIT - Massachusetts Institute of Technology). Bezzałogowe laboratorium kosmiczne to ośmiotonowy moduł zwany Tiangong-1, czyli "Niebiański Pałac". Tak właśnie Chińczycy nazywali w starożytnych czasach przestrzeń kosmiczną. Tiangong-1 ma pozostać w kosmosie przez dwa lata, a w listopadzie ma zadokować do niego kolejny bezzałogowy statek kosmiczny. Jak zapowiadają eksperci, to właśnie spotkanie będzie prawdziwym testem dla całej misji. – Dokowanie jest konieczne dla powstania stacji kosmicznej, co jest celem Chin na dłuższą metę – mówi profesor Fravel. Chiny muszą opanować technikę dokowania, aby być w stanie zbudować swoją własną stację kosmiczną, czego chcą dokonać do roku 2020. Mają też nadzieję, że wyślą człowieka na księżyc, a nawet zbadają Mars, stając w tej samej lidze, co Stany Zjednoczone, i zasługując na miano supermocarstwa w kosmosie. Dla Pekinu już wystrzelenie samego modułu jest jednak czymś więcej, niż tylko misją kosmiczną. Chodzi bowiem o narodową dumę oraz prestiż.

- Nie jest zbiegiem okoliczności to, że wystrzelenie Tiangong-1 odbyło się tuż przed 1. października – mówi profesor Fravel z MIT, nawiązując do tego, że w tym dniu Chińczycy świętować będą kolejną rocznicę powstania Chińskiej Republiki Ludowej, która oficjalnie została utworzona w 1949 roku. - Jestem dumny z naszego programu kosmicznego – mówi radosnym głosem jeden z odwiedzających Planetarium w Pekinie. – Wydatki na program kosmiczny są konieczne, aby rozwijać w naszym kraju naukę i technologię – mówi inny z odwiedzających. Chiny liczą także na inne korzyści. Eksperci zauważają, że misje kosmiczne napędzają rozwój technologii oraz pomagają w dokonaniu przełomów w takich dziedzinach, jak elektronika, komputery, inżynieria, materiały, czy inne branże. Pojawiają się także nowe zastosowania wojskowe oraz te związane z inteligentną elektroniką. No i oczywiście niezwykle lukratywne są także dywidendy gospodarcze. Bezusterkowe i bezproblemowy starty w kosmos są doskonałym materiałem reklamowym dla chińskiej branży związanej z rozwojem satelitów, czyli tą dziedziną biznesu, z którą wiążą się ogromne pieniądze. Współczesne ambicje Chin dotyczące przestrzeni kosmicznej sięgają roku 1970, kiedy Chińczycy wysłali na orbitę swego pierwszego satelitę. Wiele osób pamięta, jak przez lata Chiny z dumą mówiły o tym przełomie, chełpiąc się, że mały moduł kosmiczny transmitował nawet melodię rewolucyjną "Wschód jest czerwony", krążąc wokół Ziemi. Wtedy jednak niewiele osób uznawało Chiny za poważnego gracza w eksploracji kosmosu. Wraz z biegiem lat, Chiny zaczęły nadrabiać zaległości, pompując ogromne kwoty i środki w badania i szkolenia związane z tą dziedziną. - Na początku lat 1990-tych, prezydent Jiang Zemin dał zielone światło dla rozwoju bezzałogowego programu kosmicznego, a decyzja ta przyczyniła się do ogromnego boomu konstrukcyjnego, który pod pewnymi względami był tak samo imponujący, co rozwój przez NASA projektu Apollo w latach 60. – pisze James Oberg w swojej książce zatytułowanej "Wielki skok Chin w górę" (ang. "China's Great Leap Upward"). W 2003 roku pierwszy chiński astronauta, pułkownik Yang Liwei, znalazł się na orbicie i okrążył Ziemię w stworzonej przez Chińczyków kapsule Shenzhou, po czym wylądował, jako bohater narodowy. Podróż Yanga w przestrzeń kosmiczną, nazywana w języku chińskim "taikong", dała początki nowemu słowu "taikonauta". Dotychczas tylko Chiny, Rosja i Stany Zjednoczone wysłały swoich ludzi w kosmos. W 2004 roku dołączyłem do grupy dziennikarzy odwiedzających Ośrodek Kosmiczny Jiuquan, skąd wystartował taikonauta oraz Tiangong-1. Wtedy pierwszy raz Chińczycy pozwolili zagranicznym dziennikarzom odwiedzić centrum, utrzymywane wcześniej w ścisłej tajemnicy. Chińskim odpowiednikiem Przylądka Canaveral jest prosty zbiór białych budynków i wież, znajdujących się na potężnej pustyni Gobi w północno-zachodniej części Chin. Zakazano nam robienia zdjęć w ośrodku kontroli i dowodzenia, ale pokazano nam różne miejsca, w tym wieże startowe, silosy, basen o rozmiarach olimpijskich oraz skromne apartamenty taikonautów. Czy zatem Chiny mogą stać się nowym liderem w kosmosie w XXI wieku? Prawdopodobnie mogą. Chiny starają się stworzyć swą własną stację kosmiczną, nie zważając na to, że koszty będą ogromne i nie przejmując się faktem, że Stany Zjednoczone oraz inne potęgi kosmiczne najwyraźniej zrezygnowały z takiego pomysłu. Chiny nie są częścią Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (International Space Station - ISS), która obecnie krąży wokół Ziemi. Przebywający na niej fachowcy oraz astronauci prowadzą w tym czasie eksperymenty z różnych dziedzin, od fizyki po astronomię. Międzynarodowa Stacja Kosmiczna to konsorcjum, w którym uczestniczy NASA, rosyjska agencja kosmiczna RKA, japońska Agencja Badań Kosmosu, Europejska Agencja Kosmiczna oraz kanadyjska CSA. W przyszłości ISS ma być jednak wycofana z użycia. Teraz Chiny ruszyły do budowy swojej własnej stacji kosmicznej. – Nie chodzi o to, że Chiny nigdy nie będą współpracowały z innymi państwami w kosmosie, ale wolałyby robić to z pozycji siły, kiedy rozwiną dający więcej możliwości, swój własny program kosmiczny – ocenia profesor Fravel, który specjalizuje się w działalności wojskowej Chin.

Wyczyścili mi konto! Nikt nie chce mi pomóc Niezwykłe doświadczenie dopadło jak plagi egipskie, mieszkańca Grudziądza. Poznajmy jego historię, to również nas może spotkać... - Ktoś wyczyścił moje konto w banku. I nikt nie potrafi, albo nie chce mi pomóc! - żali się mieszkanic Grudziądza. - Co gorsza, to ja czuję się jak podejrzany o kradzież. 2 i pół tys. zł z konta Rafała Piotrowicza wypłacono 10 kwietnia. O godz. 9.05 - tysiąc złotych. Minutę później - 1,5 tysiąca. Osoba wypłacająca pieniądze miała kartę, znała też PIN, czyli kod, bez którego bankomat pieniędzy nie wypłaca. Problem w tym, że pieniądze wypłacił mężczyzna, którego Piotrowicz nie zna. A przynajmniej nie rozpoznaje go na nagraniu z kamery bankomatu. Skąd obcy człowiek miał kartę Piotrowicza? Skąd znał PIN? Grudziądzanin nie ma wątpliwości: - Zostały skopiowane. Kiedy i jak - nie wiem, bo kartę cały czas miałem przy sobie. To mógł być skimmingMężczyzna jest przekonany, że padł ofiarą przestępców okradających ludzi metodą skimmingu. Polega ona na tym, że złodzieje instalują na bankomacie dwa urządzenia, które trudno zauważyć. Pierwszym jest skaner, który kopiuje pasek magnetyczny wkładanej karty. Dzięki temu można zrobić jej kopię. Drugim urządzeniem jest mała kamera, która filmuje, jakie cyfry kodu PIN wciska osoba wypłacająca pieniądze. W ten sposób złodzieje mają już wszystko, co potrzebne, aby dobrać się do pieniędzy na koncie nieświadomej ofiary. Kiedy Piotrowicz sprawdzał stan swojego konta, okazało się, że brakuje na nim 2,5 tysiąca złotych. Taką kwotę trudno było przegapić. Trudno też "odpuścić”. -Od razu zgłosiłem się do banku. Obiecano, że zajmą się sprawą, ale na obietnicach się skończyło - mówi Piotrowicz. Złożył pismo o zwrot 2,5 tys. zł. Bank pieniędzy nie chce oddać, bo wypłat dokonano za pomocą karty i PIN-u. A regulamin mówi, że o ich poufność zadbać musi właściciel konta. Okradziony? Podejrzany! Piotrowicz ze skargą zwrócił się do arbitra Związku Banków Polskich. Na "rozprawę” radca banku Zbigniew Skalski przygotował wyjaśnienia: "Osoba dokonująca kwestionowanych operacji musiała być w posiadaniu karty, jak i PIN-u, tak, więc w opinii banku albo wykonał je klient samodzielnie, albo udostępnił kartę i PIN osobie trzeciej.” - W ten sposób z okradzionego stałem się podejrzanym o próbę oszustwa - mówi mężczyzna. Arbiter bankowy odrzucił jego wniosek o zwrot pieniędzy. Przeczytaj również: Złodzieje okradali bankomaty dzięki... okularom przeciwsłonecznym!

Sprawa umorzona Grudziądzanin, oczywiście, sprawę zgłosił policji. Funkcjonariusze zdobyli nagranie z monitoringu... - Ale ponieważ nie wiem, kto na nim jest... sprawę umorzyli. A przecież skoro mają portret złodzieja, powinni go szukać! - mówi Piotrowicz. - Decyzja o umorzeniu nie oznacza, że sprawa jest zakończona. Jeśli pojawią się nowe fakty, wrócimy do niej - zapewnia Marzena Solochewicz-Kostrzewska, rzecznik policji. Jak dodaje, takie sprawy zdarzają się rzadko i zwykle kończą, gdy okazuje się, że pieniądze wypłaciła żona czy dziecko. - W moim przypadku tak nie było - zapewnia Piotrowicz. ZeZeM

NIEMIECKIE NIEBEZPIECZEŃSTWO Jako wielkie państwo w środku Europy Niemcy wywierają, – co oczywiste – wpływ na inne kraje europejskie, również wpływ ideologiczno-polityczny. Czasami może to być wpływ korzystny, innym razem zaś – a tak właśnie dzieje się obecnie – szkodliwy. Za Odrą obserwuje się, bowiem wiele niepokojących, ba, niebezpiecznych trendów, które niestety, mogą znaleźć naśladowców w innych krajach. Ulf Poschardt na łamach dziennika „Die Welt” pisze, że coraz więcej obywateli niemieckich uważa, że w RFN rządzi – może jeszcze nie SED – ale GED, czyli Zielona Partia Jedności Niemiec. Rządząca chadecja sprawia wrażenie partii martwej, z której całkowicie wyparowała wewnętrzna substancja ideowa, partii traktującej wszystkie polityczne poglądy i ideały jedynie jako masę do negocjacji. Dominujący powszechnie socjaldemokratyzm wyklucza, pisze Poschardt, jakiekolwiek poważne debaty; lansowana przez władzę polityka konsensusu jest kresem pluralistycznej demokracji, równa się likwidacji różnorodności poglądów i zniszczeniu dynamicznego, otwartego społeczeństwa. Obywatelom wpaja się wiarę w dobroczynne skutki działania państwa, wszechobecny jest socjalny sentymentalizm; efekt tego jest taki, że żadna z niemieckich partii nie reprezentuje dążenia do wolności. Publicysta tygodnika „Junge Freiheit” Michael Paulwitz dowodzi, że Niemcy staczają się ku „łagodnej ekodyktaturze”. Przypomina tekst „Łagodna dyktatura” pisarza i eseisty Petera Schneidera (wybitnego przedstawiciela rewolty 1968 roku) opublikowany dwa lata temu na łamach magazynu „Cicero”, w którym piętnował on zalew ustaw, zakazów i nakazów, zarządzeń i rozporządzeń, wskazując na zatruwanie życia społecznego przez manię kontrolowania i denuncjatorstwo; władza rozpala coraz to nowe paniki, aby znajdować coraz to nowe preteksty do „działań prewencyjnych”. Prewencja nie jest już czymś nadzwyczajnym, lecz staje się sposobem rządzenia mającym chronić obywateli przed coraz to nowymi plagami i zagrożeniami. Kto za tą logiką idzie, musi sobie postawić pytanie, czy w ogóle człowiek ma jakiś usprawiedliwiony powód, żeby umrzeć. Ten, kto umiera, musiał widocznie zrobić w swoim życiu coś fałszywego, na przykład za dużo świeczek palił na Boże Narodzenie; a więc trzeba się będzie zająć ochroną obywateli przed szkodliwymi skutkami palenia świeczek. Schneider pisał, że w końcu dojdziemy do sytuacji, w której życie jako takie będzie przedmiotem prewencji. Żyjemy w epoce żarliwych biurokratów i środowiskowych policjantów, poddani łagodnej dyktaturze ustanowionej dla dobra obywateli, pod władzą zbawców ludzkości, kołtunów i denuncjatorów, podsumowywał swoje obserwacje Schneider. Paulwitz, odnosząc oceny Schneidera do współczesnych Niemiec, cytuje też opinię wyrażoną na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” przez Reinharda Sprengera, jednego z najbardziej znanych w Niemczech doradców biznesowych, psychologa zarządzania, autora licznych książek. Polityka, powiedział Sprenger, staje się totalitarna, ale kobieca, w tym sensie, że steruje i interweniuje, ale z uśmiechem. Czyżby Sprenger miał na myśli uśmiech Mony Angeli, zastanawia się Paulwitz? Rzecz jasna, współczesnym Niemcom daleko do państwa totalitarnego, ale myślenie totalitarne jest bardzo szeroko rozpowszechnione. Roi się tu od ludzi, którzy chcą uszczęśliwiać innych za wszelką cenę, także siłą, mających ogromne poczucie misji, powiązane z pędem do urawniłowki, obsesyjnie lubiących wtrącać się we wszystkie możliwe dziedziny życia. Posługujący się „merkel speak” ci „dobrotliwi dyktatorzy” wierzą, że dla ich propozycji „nie ma alternatywy”, nie cierpią najmniejszych oznak sprzeciwu i nie znoszą wątpliwości. Zatem totalitarny potencjał jak najbardziej istnieje; kiedy się zrealizuje, „negacjonistów” wszelkich odmian czeka reedukacja i trening tolerancji. Czego nam jeszcze brakuje, pyta Paulwitz. Słusznie, komisarzy politycznych. Ale tych mamy przecież w Brukseli. Redaktor działu ekonomicznego „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Winand von Petersdorff w artykule „Serdeczna ekodyktatura” ostrzega, że Niemcom grozi ekotyrania, która ma za sobą dużą większość, a na jej czele stoi rząd federalny. Cytuje emerytowanego profesora ekonomii Carla-Christiana von Weizsäckera (syna fizyka i filozofa Carla Friedricha von Weizsäckera), który mówi, że Niemcy podążają w kierunku ekodyktatury, systemu rządzenia, który zupełnie nie przejmuje się suwerennością konsumenta i wolnością decyzji jednostek i przedsiębiorstw. Zdaniem von Petersdorffa władze chcą narzucić narodowi ekologiczny styl życia, zmusić do kupowania tego, czego nie chce kupować, do mieszkania tak, jak nie chce mieszkać itd. Mamy do czynienia ze społecznym programem reedukacji: chce się poddać produkcję i konsumpcję kontroli w imię przyszłości. Redaktor „FAZ” przytacza fragmenty memoriału przygotowanego dla rządu przez Radę Naukową na rzecz Globalnej Zmiany Środowiska, zatytułowany „Pakt Społeczny na rzecz Wielkiej Transformacji”. Pełno w nim wielkich słów o moralności i rewolucji, obecny model gospodarczy uznaje się za moralnie nie do przyjęcia, „Wielka Transformacja” jest takim samym moralnym nakazem jak zniesienie niewolnictwa i pracy dzieci, potrzebne jest silne państwo, które „nakłoni” obywateli do zmiany stylu życia. Minister środowiska Norbert Röttgen (CDU) już poparł propozycje Rady w imieniu rządu. Niewykluczone, pisze Winand von Petersdorff, że i w Niemczech ktoś zechce realizować pomysły badacza klimatu Jamesa Hansena, zalecającego autokratyczny reżim w Chinach jako model ustrojowy dający ludzkości nadzieję na przetrwanie. Radą Naukową, pragnącą transformować i przebudowywać świat, kieruje założyciel i dyrektor poczdamskiego Instytutu Badań nad Klimatem, Hans Joachim Schnellhuber. Już wcześniej wysunął on propozycję uzupełnienia parlamentu o niewybieraną demokratycznie Radę ds. Przyszłości, która współdecydowałaby o ustawach i działała, jako adwokat przyszłych pokoleń – taki współczesny Komitet Ocalenia Publicznego. Schnellhuberem i jego koncepcjami zajęła się pisarka i publicystka Cora Stephan w swojej książce Angela Merkel – pomyłka (Monachium 2011). Bez ogródek nazywa ona Schnellhubera i jego kolegów „ekodyktatorami”, mianującymi się „elitą etyczną”; oto kolejni zbawcy ludzkości, którzy malują apokaliptyczne scenariusze, aby móc zbudować „autorytarny reżim ekspertów” i wprowadzić ponadprawny stan wyjątkowy. Te koncepcje, twierdzi Stephan, podobają się Angeli Merkel, która – jak o tym mówi jej życiorys – łączy w sobie odziedziczony po ojcu moralny zapał lewicowego, protestanckiego pastora do reformowania świata z koncepcją partii komunistycznej, która ma zawsze rację. Josef Schlarmann (CDU), przewodniczący zrzeszenia reprezentującego średnich przedsiębiorców oświadczył w wywiadzie dla „Wirtschaftswoche”, że wiele działań obecnego rządu (polityka energetyczna, płace minimalne, polityka zdrowotna) to interwencjonizm państwowy w czystej postaci; rząd steruje coraz większą ilością gospodarczych procesów, od produkcji przez handel do konsumpcji, zamieniając gospodarkę rynkową w gospodarkę sterowaną przez państwo. Konserwatywny publicysta Thorsten Hinz w opublikowanym na łamach „Junge Freiheit” artykule „Atak z lewa” przytacza przykład pewnego berlińskiego restauratora, któremu lokalna (zielono-czerwona) rada okręgu nie przedłużyła dzierżawy lokalu. Na swoje nieszczęście wynajął on kiedyś swoją restaurację lewicowemu dysydentowi Jürgenowi Elsässerowi na debatę z redaktorem jednego z konserwatywnych czasopism; to wystarczyło, żeby zaklasyfikować imprezę jako „prawicową”, ukarać winowajcę i zastraszyć tych, którzy swoje lokale chcieliby udostępniać ludziom niemile widzianym przez władze. Z całych Niemiec, pisze Hinz, znane są niezliczone przykłady odwołanych, udaremnionych, rozbitych spotkań, wykładów, prelekcji, politycznych kongresów i demonstracji. Powód jest zawsze taki sam: protesty, naciski tzw. grup antyfaszystowskich, blokady, presje, kampanie, groźby, szantaże, a w końcu użycie przemocy. Efektywnie uniemożliwia się debatę na temat zasadniczych kwestii politycznych, państwa i narodu. Ręka w rękę z lewicowymi bojówkarzami idą media, prasa, tzw. demokratyczne partie. Dlaczego tak się dzieje, dlaczego akcje bojówkarzy, mające na celu pozbawienie niektórych obywateli możliwości korzystania z konstytucyjnych, fundamentalnych praw politycznych, nie wywołują zdecydowanych reakcji ze strony organów państwa? Otóż, podejrzewa Hinz, radykalna lewicowa scena w Niemczech od dawna jest manipulowanym, sterowanym, nieformalnym instrumentem władzy. Być może na najkrótszej, bo służbowej, drodze, informuje się ją o niepożądanych osobach, zgromadzeniach i organizacjach, aby występowała przeciwko nim, stwarzała klimat zastraszania i zniechęcenia. Jej siedziby, miejsca spotkań i działalności są życzliwie tolerowane, a częściowo finansowane przez różne lokalne władze i fundacje. Lewicowi buntownicy tłoczą się przy państwowym korycie, ich potencjał agresji jest podtrzymywany a zarazem ograniczany i kanalizowany; na łamanie prawa, które tak umacnia samoświadomość lewicowców, pobłażliwie przymyka się oko. „Antyfaszystowscy” polityczni aktywiści rekrutują się po większej części z „lumpeninteligencji”, ludzi, którzy przeszli przez uniwersytety, (choć nie zawsze udało im się ukończyć studia), ale nie mają żadnego stałego zatrudnienia. Szukają utrzymania w szczelinach państwa socjalnego i w establishmencie kulturalnym. Zapełniają też nisze organizowanej odgórnie „walki przeciwko prawicy”, ich frustracja socjalna jest absorbowana przez system polityczny, tak, aby nie zagrażała jego stabilności. Ich zadaniem jest oddolne, rzekomo „spontaniczne”, ograniczanie wolności wypowiedzi. Mają rozbijać prelekcje i spotkania organizowane przez pozaparlamentarną opozycję, zakrzykiwać myślących inaczej niż władza, zastraszać środowiska niezależne, uważa Hinz. W tej sytuacji nie dziwi, że redakcja miesięcznika dla licealistów i studentów „Błękitny Narcyz”, wezwała, aby odnowić dawne czerwcowe święto Republiki Federalnej – Dzień Niemieckiej Jedności i obchodzić go, jako Dzień Niemieckiej Wolności, tyle, że nie na ulicznych manifestacjach, ale jako wspólne grillowanie, wieczór w knajpie, spotkanie w gronie rodziny i przyjaciół. Redakcja przypomina, że 17 czerwca 1953 roku robotnicy w NRD podnieśli bunt przeciwko rządom komunistów i Moskwy; był to bunt przeciwko opresywnej władzy, przeciwko socjalizmowi, przeciwko państwowej kurateli nad obywatelami, przeciwko zniewoleniu, przeciwko ograniczaniu wolności słowa. To przesłanie uważa „Błękitny Narcyz” za nadal aktualne i ważne. Zdaniem redakcji, zwyczajni obywatele muszą dzisiaj znowu upomnieć się o swoje prawa i wolności. Tomasz Gabiś

Standardy badań katastrof lotniczych w USA a parodia śledztwa smoleńskiego Zabezpiecza się rejestratory, dane z systemów kontroli lotów, radarów, fotografuje wrak. Bada się odciski na gruncie, drzewach, wygięcia gałęzi. Amerykańskie przepisy stanowią, że żołnierze, którzy zginęli w katastrofach lotniczych, niezależnie od ich przyczyn, traktowani są jak polegli w boju. Kiedy polscy prokuratorzy wojskowi słuchali o standardach badania zdarzeń lotniczych w Stanach Zjednoczonych, na ich twarzach widać było niedowierzanie? W standardzie amerykańskim celem drobiazgowo opisanych i skrupulatnie przestrzeganych procedur jest naprawa systemu szkolenia, organizacji i obsługi lotnictwa wojskowego. – Mam wrażenie, że w Polsce badanie katastrofy jest skoncentrowane na poszukiwaniu winnych – dziwił się płk Clay Moushon z korpusu prawnego armii amerykańskiej JAG. Na temat działania wojskowych służb prawnych w Polsce i USA mówiono podczas zakończonej właśnie w Warszawie konferencji organizowanej w Warszawie przez Naczelną Prokuraturę Wojskową z udziałem prawników JAG z generałem majorem (odpowiednik generała dywizji) Andrew Turleyem. Duże zainteresowanie polskich prokuratorów wojskowych wzbudził referat płk. Michaela Mayera, dowódcy jednej z baz lotniczych Gwardii Narodowej Stanu Illinois, na temat badania katastrof lotniczych. Podczas dyskusji panelowej głos zabierało kilku prokuratorów, w tym naczelny prokurator wojskowy gen. Krzysztof Parulski, którego interesował związek pomiędzy ustaleniami komisji powypadkowej a prokuraturą. Sposób badania katastrofy statku powietrznego armii amerykańskiej znacznie odbiega od tego, co obserwujemy w przypadku działań naszych organów po 10 kwietnia 2010 roku, nie tylko w zakresie szczegółowych procedur, ale ogólnej filozofii działania organów wojskowych. O ile w Polsce od początku obok powoływanej za każdym razem komisji badania wypadku (taką była komisja ministra Jerzego Millera) równolegle pracuje prokuratura, to w USA wkracza ona tylko w niektórych przypadkach. I to w nielicznych dopiero po zakończeniu badania sprawy przez fachowców. Kładzie się akcent na to, żeby nie podejmować decyzji pochopnie. Proces badania katastrof jest w amerykańskich siłach powietrznych (U.S. Air Force) dokładnie opisany wojskowymi przepisami i instrukcjami. Są to serie instrukcji o numerach 91 (zasady bezpieczeństwa) i 51 (prowadzenie dochodzeń). Każdy dowódca obowiązkowo przechodzi szkolenie na ten temat w Centrum Bezpieczeństwa Lotów Sił Powietrznych w Kirtland (stan Nowy Meksyk). Przeszkolenie w zakresie postępowania w przypadku wypadków lotniczych otrzymują też wszyscy oficerowie personelu latającego. Muszą znać nie tylko przepisy amerykańskie, ale też umowy standaryzacyjne NATO. Wspomniane centrum gromadzi i przetwarza informacje o wszystkich zdarzeniach lotniczych w Stanach Zjednoczonych. Do jego zadań należy rozsyłanie poszczególnym bazom rekomendacji w celu zapobiegania kolejnym katastrofom. Podlega ono głównodowodzącemu sił powietrznych. Pułkownik Mayer jest pilotem myśliwca F-16, prawnikiem z wykształcenia. Sam zajmował się badaniem kilku katastrof, w tym zderzenia w powietrzu dwóch samolotów bojowych w listopadzie 1999 roku. Podkreślił, że bezpieczeństwo lotów to “wspólna odpowiedzialność wszystkich”, a armia musi być gotowa na nieprzewidziane zdarzenia “przed nimi, w ich trakcie i po nich”. Amerykańska procedura przewiduje powołanie dwóch niezależnych komisji. Bezpośrednio po wypadku działa tzw. tymczasowy zarząd bezpieczeństwa (SIB), który odpowiada za zabezpieczenie miejsca zdarzenia i zabezpieczenie dowodów. Później przejmuje je komisja dochodzeniowa (AIB), która ma za zadanie stwierdzenie przyczyn wypadku i wydanie zaleceń dla jednostek sił powietrznych mających na celu uniknięcie podobnych zdarzeń w przyszłości. Oba organy, AIB i SIB, działają według własnych przepisów i nie powinny mieć ze sobą kontaktu z wyjątkiem przekazania wszystkich materiałów z SIB do AIB, podczas którego mogą być zadawane pytania. Wnioski komisji dochodzeniowej przekazywane są dowódcom baz albo wyższych struktur i na ich podstawie wyciągane są wnioski w zakresie usprawnień technicznych czy organizacyjno-szkoleniowych bądź też konsekwencje wobec winnych. Raport AIB może być przekazany innym instytucjom, także cywilnym lub nawet zagranicznym. Co ważne, na każdym etapie działań obu komisji w jej skład wchodzą prawnicy, którzy doradzają w kwestiach związanych ze statusem sprawy, uprawnieniami i obowiązkami badającego organu, kwestiami dotyczącymi tajemnicy wojskowej itd. Osoby mogące wchodzić w skład tych komisji są wcześniej wytypowane, przeszkolone i przez cały czas rotacyjnie dostępne. Pierwsze działania po zaistnieniu zdarzenia lotniczego podejmuje najbliższa baza Sił Powietrznych. Natychmiast zawiadamia się wszystkie osoby, które mogą być zaangażowane w sprawę, według gotowych list. Procedura SIB poza ewentualną akcją ratunkową przewiduje na pierwszym miejscu “odzyskanie samolotu”, niezależnie od tego, czy nadaje się on do dalszej eksploatacji, czy też jest już tylko wrakiem. Działania przebiegają trzema torami. Po pierwsze, organizuje się działania ratunkowe, mianuje miejscowego dowódcę, angażuje w razie potrzeby lokalne władze cywilne. Jednocześnie ma miejsce drugi proces określany mianem “łagodzenia skutków”. Obejmuje on: pomoc poszkodowanym, organizację pogrzebów ofiar śmiertelnych, rekultywację zniszczeń na ziemi i inne. I wreszcie trzecie zadanie to rozpoczęcie badania przyczyn.

Miesiąc na prace Komisja SIB musi zostać powołana do 72 godzin od wypadku (w praktyce rzadko przekracza się 12 godzin) i zakończyć prace w ciągu 30 dni. W skład tego organu wchodzą: oficer bezpieczeństwa, pilot-instruktor oraz lekarz. Skład SIB może być w każdej chwili rozszerzony. Specjalne zasady doboru tego zespołu mają za zadanie wyeliminowanie przypadków stronniczości, gdy wypadek badają oficerowie tej samej jednostki, w której służą uczestniczący w nim żołnierze. SIB nie zajmuje się zasadniczo śledztwem, ma za zadanie zebranie materiału dowodowego, a nie wyciąganie wniosków. Grupa zabezpiecza teren, samolot, rejestratory itd. W koniecznych przypadkach zamykana jest przestrzeń powietrzna nad miejscem wypadku. Na miejscu gromadzony jest odpowiedni sprzęt, uwzględniający też zaplecze logistyczne z myślą o długotrwałych działaniach w potencjalnie trudnych warunkach terenowych i pogodowych. Teren należy zamknąć i otoczyć, jeśli trzeba, kordonem. Ogranicza się ruch osobowy i kołowy w rejonie zdarzenia. Komisja musi uwzględnić kwestie prawne i finansowe oraz wymagania ochrony środowiska. Działających w terenie ludzi wspiera specjalne Centrum Nagłego Reagowania. Oficer bezpieczeństwa zbiera wszystkie potrzebne informacje. Chodzi o obowiązujące przepisy, zapisy rejestratorów z samolotu i systemów kontroli lotów, radarów, fotografuje wrak, rozmontowuje go. Bada się odciski na gruncie, drzewach, wygięcia gałęzi. Wykonuje się badania pilotów i kontrolerów, doprowadza w razie potrzeby drogę, pobiera próbki paliwa i smarów, przeprowadza testy toksykologiczne. Gdy są ofiary śmiertelne, przed przesunięciem ich ciała muszą zostać zbadane przez lekarza i dokładnie sfotografowane. Należy też pozyskać wszelkie informacje z bazy macierzystej samolotu oraz tej, z której wystartował. Za bardzo istotne uważa się zapisy służb serwisujących statek powietrzny. Niekiedy na terenie, na którym doszło do poważnej katastrofy, jeżeli na przykład miały miejsca jakieś skażenia lub wrak jest niebezpieczny, może zostać wprowadzony po konsultacji z JAG stan wyjątkowy. Przewidziano też środki bezpieczeństwa dla samej komisji, łącznie z uzbrojeniem (ma to znaczenie w przypadkach związanych z terroryzmem). Samoloty wojskowe mogą być bardzo niebezpieczne, chociaż nie jest to na pozór widoczne. Pułkownik Mayer opowiadał o przypadku rolnika, który dotknął części rozbitego na swoim polu samolotu i początkowo nie chciał się do tego przyznać. Później okazało się, że uległ zatruciu włóknami węglowymi i konieczna była pomoc lekarska.

Fotografują, co się da Bardzo ważną rolę amerykańska praktyka badania katastrof przypisuje fotografom. Mówi się nawet o specjalnej sztuce robienia zdjęć tego rodzaju. Niezależnie od nich wszelkie czynności komisji są także filmowane. Przepisy zalecają robienie zdjęć “wszystkiego, co się da”. Oprócz fotografii na miejscu wykonuje się też zdjęcia lotnicze. Każda fotografia jest opisywana, poza tym zaznacza się materiały, na których utrwalono informacje stanowiące tajemnicę wojskową. Opisy zdjęć uzupełnia się o współrzędne z GPS. Fotografuje się także świadków. I to najchętniej na miejscu, w którym znajdowali się podczas katastrofy czy innego relacjonowanego przez nich zdarzenia. Zdjęcia potem są łączone z mapami, wykresami itd. Podręczniki dla wyspecjalizowanych fotografów doradzają, które elementy są najbardziej nietrwałe i należy je uwiecznić jak najszybciej. Władze wojskowe starają się też pozyskać zdjęcia lub nagrania wideo wykonane przez przypadkowych świadków. Oddzielną uwagę przepisy Sił Powietrznych USA przywiązują do pozyskiwania zeznań świadków. Należy dążyć do tego, aby przesłuchani zostali jak najszybciej. Komisja ma za zadanie niedopuszczenie do tego, żeby się ze sobą konsultowali. Świadkowie muszą mieć warunki do zeznawania. Jeśli zachodzi taka potrzeba, pokazuje im się samoloty lub ich modele, pozwala wejść na pokład albo do symulatora. Zapewnia się im odpowiednie warunki i dyskrecję, co do ich udziału w przesłuchaniu i treści zeznań. Wszystkie dowody muszą być starannie zabezpieczone i chronione przed ewentualną kradzieżą lub próbami manipulacji. Zadaniem komisji dochodzeniowej AIB jest wskazanie w oparciu o zgromadzone dowody przyczyn wypadku. Dzieli się je na pośrednie i bezpośrednie. Gdy wskazuje się na czynnik ludzki, komisja musi ustalić, czy pilot został źle wyszkolony, był nieprawidłowo nadzorowany czy też przeciążony albo dano mu zadanie przekraczające jego możliwości. Komisja AIB przygotowuje raport, który jest – przynajmniej w części – ujawniany, podejmuje sprawy dyscyplinarne, kwestie odszkodowań itd. Członkowie tego zespołu, chociaż opierają się na danych SIB, sami powinni odwiedzić miejsce zdarzenia. Zasady ich doboru i sposobu działania także podlegają szeregowi restrykcji, które zapewniają odpowiedni poziom kompetencji i niezależności. Co do zasady opinii publicznej powinny być przekazywane przede wszystkim fakty, unika się pochopnego wnioskowania i oskarżania. Organy badające wypadek lotniczy są też odpowiedzialne za likwidację skutków katastrofy, oczyszczenie jej miejsca, udzielenie pomocy prawnej, medycznej lub psychologicznej uczestnikom, w tym członkom ekip ratunkowych (przechodzą tzw. stres posttraumatyczny). Według obowiązujących w USA zasad rodziny ofiar śmiertelnych mogą spotkać się z ratownikami, a żołnierze, którzy zginęli, traktowani są jak polegli w boju. Przywiązuje się wagę do tego, aby osoba wyznaczona do kontaktów z bliskimi ofiar była odpowiednia: dojrzała i sprawdzona. Natomiast pozostali poszkodowani mają jedynie dostęp do końcowych raportów. Prezentacja płk. Mayera nie dotyczyła wprawdzie zdarzeń lotniczych mających miejsce za granicą, ale mówca wspomniał o konieczności współpracy z państwem-gospodarzem. W praktyce najczęściej chodzi o sojuszników z NATO lub misje takie jak w Iraku czy Afganistanie. Zawsze jednak wiodącą rolę odgrywają organy amerykańskie. Dowódca załogi uczestniczącej w wypadku często chce znać ustalenia komisji jak najwcześniej. Jednak należy temu zapobiegać, tak aby wszystkie czynności dochodzeniowe zostały zakończone. Wyjątkiem są bieżące rekomendacje związane z wykrytymi błędami. Może też dojść do zawieszenia lotów określonego typu samolotu (czy śmigłowca) lub jednej jednostki. Dowódcy muszą czekać na raporty odpowiednich komisji, a dopiero potem mogą podjąć działania względem osób, które dopuściły się zaniedbań czy nadużyć. Przy czym najczęściej ogranicza się to do kar przewidzianych przez zasady dyscypliny wojskowej, względnie postępowania administracyjnego, takim może być wydalenie ze służby. Rzadziej, po konsultacji z prawnikami, dowódcy decydują się na oddanie żołnierzy pod sąd wojskowy. Gdy w zdarzeniu uczestniczy statek powietrzny cywilny lub zagraniczny, sprawę przejmuje sąd cywilny: stanowy lub federalny. Informacje mogą być przekazane także organizacji międzynarodowej (NATO, ICAO itp.). Jeśli już dojdzie do oskarżenia, Amerykanie szczególnie mocno dbają o możliwość obrony. W praktyce JAG adwokatami wojskowymi zostają najbardziej doświadczeni i najzdolniejsi prawnicy w mundurach. Uważa się, że lepiej, żeby w procesie władze przegrały i nie udało się przeforsować zarzutów oskarżenia, niż aby obwiniany żołnierz był pozbawiony możliwości obrony. Gdyby pojawiły się jakiekolwiek wątpliwości co tego (jako przykład wymieniono sytuację, że adwokat może być zmęczony długą rozprawą), wyrok byłby w wyższej instancji obalony. Z drugiej strony wrażenie robi sprawność amerykańskiego sądownictwa. Sprawy są rozpatrywane w ciągu kilku dni, a rozprawy odbywają się jednego dnia albo przez kolejne dni. Jeden z oficerów JAG wspominał proces odbywający się w Iraku, w którym stronom i sędziemu zależało na szybkim zakończeniu sprawy, dlatego mowy końcowe wygłaszano późną nocą, a wyrok zapadł nad ranem kolejnego dnia. Kiedy polscy prokuratorzy pytali o przedawnienia spraw, okazało się, że ich amerykańscy koledzy nie potrafią sobie przypomnieć odpowiednich przepisów, gdyż do przedawnień w praktyce nie dochodzi. Piotr Falkowski

30 września 2011 "W wojnie z kibolami panu Donaldowi Tuskowi odwaga pomyliła się z odważnikiem”- powiedział pan Jan Tomaszewski, kiedyś bramkarz, a obecnie dogadujący do sytuacji w polskiej piłce i namiętnie rozprawiający jakby to zamienić swoich na naszych. I wtedy będzie dobrze w polskiej piłce.. I jak dostanie się do Sejmu z list Prawa i że tak powiem Sprawiedliwości, to dopiero nam pokaże jak naprawić „polską piłkę”. Biurokracja nadal będzie rządzić - tyle, że dyrygował nimi będzie pan Jan Tomaszewski..A co wynika z rządów biurokracji? Czytelnikom tego bloga nie ma sensu tłumaczyć jak na rzeczywistość wpływają rządy biurokracji.. Fatalnie! Te wszystkie” polskie związki”- to tragedia dla sportowców. Trzymają za twarz wolny sport..Na boiskach jest niebezpiecznie, piłkarze wchodzą w zwarcia, atakują, strzelają do bramki, dryblują - i wszystko może się zdarzyć. W każdym razie jest niebezpiecznie i coś z tym trzeba będzie zrobić, to znaczy powinien coś z tym zrobić Parlament Europejski, nasze nowe gremium sankcjonujące to, co wymyśli Komisja Europejska niewybieralna demokratycznie, w przeciwieństwie do wybieralnego Parlamentu.. Takie masy ludzi przesiadujące na posiedzeniach i wykonujące to, co ustanowi Biuro Polityczne, pardon- Komisja Europejska... Ostatnio z nudów, nadłubawszy się w nosie, naziewający się do syta i nanudzący się w nieskończoność, przyjęli rezolucję, że coś trzeba będzie zrobić z niebezpieczną prędkością na drogach. Bo jest za szybko! Samochody jeżdżą jak zwariowane na terenach zabudowanych i zamieszkałych, zamieszkałych w betonowych szałasach. Rozważają również ograniczenie prędkości do bardziej bezpiecznej, bo za wielu „obywateli” Unii Europejskiej ginie na drogach. A nie powinni..Chodzi o ograniczenie prędkości, chociaż do 30km/godzinę, pragnęliby więcej, na przykład, do 10, ale na razie niech będzie 30.. A najlepiej byłoby do zera.. Na osiedlach, gdzie już poukładani „policjanci” leżą sobie bezpiecznie, a my musimy niebezpiecznie- narażając się na uszkodzenie zawieszenia- przejeżdżać po nich niebezpiecznie, będzie też 30km/h, – chociaż szybciej - jak 20 jechać się już nie da.. Teraz poustawiają setki tysięcy znaków, że wolno do 30km/h.. Same znaki pójdą w miliony złotych, a i tak na osiedlach samochody będą jeździć powoli, bo po to buduje ludzkość szybkie samochody, żeby jeździć coraz wolniej.. Według socjalistów. Tam gdzie nie ma leżących ”policjantów” można jechać 50 czy 60km/h. Socjaliści przegłosują 30 i oprócz leżących policjantów ma drogach zamieszkałych i zabudowanych będą stać policjanci stojący, z radarami i innym przedmiotami kontroli.. Będzie więcej zamieszania w celu wyciągnięcia od kierowców jak największej ilości mandatów. Bo budżet jest najważniejszy.. Wbrew temu, co twierdzą propagandyści z Polskiego Stronnictwa Ludowego, że „człowiek jest najważniejszy”.. W socjalizmie najważniejsza jest biurokracja- i budżet skonstruowany dla niej, przy pomocy niewolników demokratycznego państwa prawnego, zwanych” obywatelami”..Jeden z trzydziestu doradców od pijaru pana premiera Donalda Tuska, zwraca się do niego w te słowa: - Panie premierze, jest problem. Według sondażu Polakom żyje się dobrze i są bardzo zadowoleni. -To świetnie! A problem? - Sondaż przeprowadzono w Wielkiej Brytanii - odpowiada niepewnie jeden z trzydziestudoradców pijarowskich pana premiera..Ale jest też dowcip o Jarosławie Kaczyńskim. Rzecz cała wydarzyła się jak pan prezes przeszedł do darmowego przedszkola i obiecywał przedszkolakom jeszcze bardziej darmowe przedszkola, bo wcześniej- w ramach kampanii wyborczej i demokratycznej- był tam pan przewodniczący Napieralski i też obiecywał darmowe przedszkola po najniższej darmowej cenie, bo jeszcze wcześniej był pan Donald Tusk i też przedszkolakom obiecywał darmowe przedszkola. Zresztą, czego nie obiecywał pan premier Donald Tusk w swoim ekspose i w swojej działalności politycznej. Już chyba wszystko, co można obiecać..W każdym razie w darmowym przedszkolu przebywał aktualnie pan prezes Kaczyński i przyszło mu do głowy, żeby porozmawiać z przedszkolakami o ważnych sprawach państwowych.- Czy wiesz chłopcze, kto zjadł Czerwonego Kapturka?- zapytał pierwszego z brzegu przedszkolaka, chyba też darmowego, jak samo przedszkole.. Bo w nadchodzącym komuniźmie wszystko będzie darmowe. Jak go do końca zrekonstruują trockiści. A przedszkolak na to: - Słyszałem, że wilk, ale znając pana, to pewnie Donald Tusk..Popatrzcie państwo, jakie inteligentne są te darmowe przedszkolaki...Tak inteligentne jak pan Jan Maria Rokita, jedna trzecia mężczyzny, jedna trzecia kobiety i jedna trzecia diabła.. W wywiadzie dla niemieckiego „Faktu” stwierdził” - Nie planuję uczestnictwa w tegorocznych wyborach parlamentarnych”(????) Cooooooo????? Jan Maria Rokita nie planuje udziału w demokracji, którą konstruował wiele lat, miał być nawet premierem z Krakowa, nie mylić z oknami z Krakowa..? Wymiksowany z polityki przez pana premiera z Sopotu, pana premiera Donalda Tuska, samotnie popiera swoją żonę Nelly, ale tym razem nawet jej nie poprze.. Prawo i Sprawiedliwość straci jeden głos.. Choć każdy głos liczy się w demokracji tak samo.. Człowiek, który przez lata konstruował ten burdel i seradel - teraz odwraca się od niego.. I nie poleje ciepłym moczem związkowców.. Jak się wyraził swojego czasu. I Unia Demokratyczna, i Unia Wolności, i Platforma Obywatelska, i Stronnictwo… Dajcie spokój- taki wartościowy człowiek. I chce zmniejszyć frekwencję.. Czy to przystoi rasowemu demokracie? Przepraszam za słowo „ rasowy”.Ale demokrację uratuje agent Tomek, który startuje do demokratycznego Sejmu z list Prawa i Sprawiedliwości, z miejsca ostatniego w Świętokrzyskiem.. Ale napisał sobie w haśle, że” Ostatni na liście, ale pierwszy dla Polski”. Ma na sumieniu panią Sawicką i panią Marczuk, która obecnie tańczy z wilkami, pardon - z gwiazdami.. Chciał się dobrać do pani Joli Kwaśniewskiej.. Dobry agent! W służbie pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Pan Kamiński - też jest ze służb - i też startuje. Pan Miodowicz też ze służb- i też startuje no i pan rzecznik prasowy Platformy Obywatelskiej, pan Graś- też z UOP-u i też startuje.. Czy agenci wszelakich służb nie mają czasami zakazu startowania w wyborach parlamentarnych i demokratycznych po określonych stronach politycznych i demokratycznych?Ale pan Dukaczewski - szef dawnych funkcjonariuszy niedemokratycznego państwa prawnego- WSI- nie stratuje,. Kieruje całością z tylnego siedzenia.. Z tylnego siedzenia demokracji.. Nie stratuje też- o ile wiem- pan generał Kiszczak i pan Jerzy Urban.. A szkoda? Więcej agentów różnych służb - to dorodniejsza demokracja.. Demokracja naszpikowana agentami..- to jest dopiero demokracja..! Nie jakaś tam zwykła ludowa demokracja.. Gdzie premier odwagę myli z odważnikiem? My już chyba nigdy nie wyjdziemy z tego szaleństwa.. Szaleństwa demokracji sterowanej i ustawianej na wszelkie możliwe sposoby.. Służby zamiast służyć państwu - służą różnym koteriom i kilkom partyjnym…A Chińczycy budują już Niebiański Pałac w Kosmosie.. Jedni zajmują się poważnymi sprawami- a my mamy kłopot przez demokrację..Ona zniszczy wszystko! Bo pozostaje w opozycji do zdrowego rozsądku. Albo demokracja- albo wolność i rozsądek. Jedynie uśmiać się można po pachy.. Jeśli oczywiście komuś jeszcze chce się śmiać!.WJR

Koniec Euro w 2011 roku? Koniec euro w 2011 roku jest obecnie wspominany w dyskusjach ekonomistów w związku z kryzysem w Europie, gdzie waluta ta kontrolowana przez Centralny Bank Niemiec ma niby reprezentować wszystkie gospodarki unii monetarnej bez jednoczesnej władzy centralnej nad gospodarką każdego państwa członkowskiego. Sama inicjatywa stworzenia waluty euro miała dać Niemcom silną pozycję w gospodarce światowej. Faktycznie dla Niemiec pokonanych w 1945 roku, Zimna Wojna USA przeciwko Związkowi Sowieckiemu była ”bonanzą” ekonomiczną i ratunkiem od zemsty Żydów za ludobójstwo dokonane głównie na tzw. Żydach Wschodnich, o których, asymilujący się w Niemczech Żydzi rozpowszechniali negatywne opinie, w celu nie dopuszczania do ich imigracji do Niemiec. W 1944 roku w USA był sporządzony plan, który miał na celu uniemożliwienie Niemcom odbudowę ich potęgi po nadchodzącej klęsce w 1945 roku. Autorem tego planu był Żyd, były (52. z kolei) minister skarbu USA, przy rządzie prezydenta Roosevelta, Henryk Morgenthau Jr. (1891-1967). Stworzył on tak zwany „Plan Morgentau’a”, który to plan miał na celu stworzenie z Niemiec kraju pasterskiego i zniszczenie Niemiec jako potęgi przemysłowej, począwszy od permanentnego podziału na Północne i Południowe Niemcy oraz strefę międzynarodową, jak też tereny przyłączone do Francji, Polski i Związku Sowieckiego. Perspektywa dążenia do dominacji świata przez Niemcy nie miała sensu po kapitulacji, w 1945, ale pomoc USA w odbudowaniu Niemiec pozwoliła na plany budowy Unii Europejskiej i strefy euro, waluty kontrolowanej przez bank centralny Niemiec. Dominacja gospodarcza Europy przez Niemcy za pomocą euro okazała się bardzo trudna i kosztowna, jak wykazała tak zwana „tragedia grecka”, po której grożą podobne tragedie Irlandii, Portugalii, Hiszpanii i Włoch. Wielu uważa, że Polska bardzo skorzystała dzięki temu, że jak dotąd nie została przyjęta do strefy monetarnej euro. Natomiast słyszy się o ugrupowaniach greckich i ich nawoływania do wyjścia Grecji ze strefy euro. Głównym problemem euro jest brak sił politycznych władz centralnych do kontrolowania gospodarek poszczególnych członków przez bank centralny Niemiec. Fakt, że euro stał się walutą konkurencyjną wobec dolara i mógłby spełniać rolę światowej waluty rezerwowej powoduje akcje przeciwko euro ze strony (głównie żydowskiej) elity finansowej USA. Niedawno w wywiadzie telewizyjnym, były minister skarbu USA nazwiskiem Baker powiedział, że gdyby dolar stracił pozycję waluty rezerwowej, to USA było by takim samym bankrutem jak Grecja. Sytuacja międzynarodowa waluty euro powoduje, że ekonomiści w Nowym Jorku otwarcie wyrażają wątpliwości czy euro dotrwa do końca roku 2012? Ostatnio w piśmie „The New York Review of Books”, oficjalnie z 13 października 2011, ukazał się artykuł pod tytułem: „Czy Euro ma Przyszłość?” („Does Euro Have Hale Future?”) napisany przez George’a Sorosa, Żyda węgierskirgo urodzonego pod nazwiskiem Gyorgy Schwartz w roku 1930. Soros jest spekulantem walutowym na wielką skalę, który zarobił ponad 25 miliardów dolarów i w Polsce jest znany ze stworzenia wpływowej Fundacji Batorego w ramach jego interwencji polityczno-charytatywnych w wysokości 7 miliardów dolarów. Sąd w Paryżu skazał Sorosa w roku 2002 na 2,3 miliony dolarów grzywny za nielegalne transakcje, tak zwane „insider trading”. Soros uważa, że Niemcy, jako główny wierzyciel w strefie euro, obecnie decydują o przyszłości gospodarczej Unii Europejskiej. Twierdzi on, że trzeba być przygotowanym na opuszczenie strefy euro przez Grecję, Portugalię i Irlandię. Żeby uniknąć katastrofy finansowej trzeba zabezpieczyć depozyty w bankach pod nadzorem centralnego banku UE, który to bank miałby prawo nakładać podatki i pożyczać pieniądze w strefie euro. Załamanie się wartości euro według Sorosa grozi kryzysem nie do opanowania przez rząd niemiecki. Obecnie wyjście Grecji i Portugalii ze strefy euro, Soros uważa za konieczne, żeby gospodarki tych państw mogły funkcjonować. Według Sorosa, upadek gospodarczy Grecji i Portugalii obecnie jest w stanie spowodować załamanie się globalnego systemu bankowego i bardzo ciężki kryzys światowy. Iwo Cyprian Pogonowski

Bezpodstawne zatrzymania Polaków w Holandii! Holandia to dla wielu prawdziwy wzór liberalizmu, tymczasem okazuje się, że w tej oazie wiecznego szczęścia niektóre grupy są tępione i szykanowane. Na własnej skórze przekonali się o tym kibice Wisły Kraków, co zrelacjonował serwis zpierwszejpilki. Nagonka na Polaków, a przede wszystkim rodzimych kibiców zaczęła się już wiele tygodni temu, a samo losowanie grup Ligi Europejskiej, gdzie Wisła trafiła na Twente, z kolei Legia na PSV, wzbudziło w Holandii spory niepokój. Sława naszych kibiców, wyrobiona w głównej mierze na przerysowanym obrazie mediów krajowych dotarła do Kraju Tulipanów o wiele wcześniej niż autokary wypchane fanatykami znad Wisły i Odry. O ile holenderska prasa, policja i opinia publiczna potrafiły zachować obiektywizm po wizycie Legii (w tamtejszych mediach warszawiacy opisywani byli w samych superlatywach), o tyle teraz sprawy od początku przybrały zły obrót. Wiślaków przedstawiono, jako dziką hordę, która ma nawiedzić, zdemolować i spalić miasto. Nic dziwnego, że ze względów bezpieczeństwa kibicom nie wysłano biletów, ale vouchery, które miały zostać wymienione na miejscu. Dzięki temu policja holenderska miała pewność, że wszyscy przyjezdni zostaną zgromadzeni w jednym miejscu na kilka godzin przed meczem. Choć brzmi to jak opis wyrafinowanej zasadzki, właśnie taki przebieg miała cała akcja - "zwabienie", lub po prostu brutalne przewiezienie wszystkich kibiców w miejsce zbiórki - zamknięty parking pod sektorem. Pierwsze problemy pojawiły się jeszcze przed przekroczeniem granic Enschede. - Pierwsza kontrola odbywała się kilka kilometrów przed miastem, sprawdzano dokumenty, vouchery oraz zawartość bagażników. Spore kłopoty miały osoby bez voucherów, ale w końcu wyjaśniono policji, że część kibiców otrzyma swoje "kupony" dopiero na miejscu zbiórki - opowiadają kibice Wisły Kraków. W relacji na ich stronie internetowej można się również dowiedzieć o dość oryginalnych metodach postępowania z Polakami. - Do fan zony przewożono wszystkich ludzi w barwach, a nawet tych, którzy jedynie mówili po polsku! Enschede niestety tego dnia nie było otwarte dla turystów. Fanatykom zabroniono wjazdu do centrum miasta, grupę autokarową przekierowano zaś na lotnisko i przetrzymywano w pełnym słońcu, bez możliwości skorzystania z WC... Brak dokumentów równoznaczny był z pobytem na komisariacie, podczas zatrzymań doszło do kilku szarpanin, według kibiców nie brakowało także prowokacji policyjnych, które kończyły się pobiciami fanów z Krakowa. Największą z nich okazała się próba zatrzymania kilkudziesięciu kibiców pod stadionem pod pretekstem okazywania... fałszywych voucherów. Grupa, która posiadała wątpliwe kupony została zabrana przez policję i... wywieziona w szczere pole. Taka kara byłaby do przyjęcia, o ile ochraniający obiekt funkcjonariusze mieliby stuprocentową pewność, że kibice fałszowali vouchery, jednakże tym razem "wtopę" zaliczył klub. Jak się okazało, to właśnie Twente winne było uchybień, drukując na złej, jakości papierze. Dzięki niefrasobliwości holenderskich działaczy i nadgorliwości tamtejszej policji, kilkadziesiąt osób pojechała do Holandii obejrzeć tamtejszą roślinność podmiejską. Litanię grzechów i grzeszków strony holenderskiej zamyka kontrolowanie kobiet przez mężczyzn z ochrony, co jest poważnym wykroczeniem przeciwko przepisom UEFA oraz zwykłej przyzwoitości. Wiślacy zapowiadają, że cały wyjazd nie zostanie pozostawiony bez konsekwencji. Na koniec jeszcze jedna pozytywna ciekawostka. Portal kibiców Wisły podał, że setny wyjazd za swoim klubem odnotował niewidomy fanatyk Borys. Gratulujemy i życzymy dalszych wędrówek, już bez takich problemów jak w Enschende.

zpierwszejpilki.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
564
564
kpk, ART 564 KPK, 1988
564 565
arkusz Jezyk polski poziom p rok 2007 564
564 ZORWOJVCKGCDR72HRHPY2I7PIKOGAJ356YG5Y4A
564
7 020 564 2013 ustawa o srodkac Nieznany
564
564
564
564
564
564
564
564
564
564

więcej podobnych podstron