Hiszpanka była Amerykanką
Niby zwykła grypa, ale na początku XX w. pojawiła się niczym jeździec apokalipsy, siejąc spustoszenie porównywalne jedynie do epidemii dżumy z połowy XIV w. Amerykański wirusolog Jeffrey Taufenberger nazwał hiszpankę „nigdy nieosądzonym masowym mordercą”.
Rozalka ma dziecięce czółko, złote włoski i długie rzęsy. Dziewczynkę zabiła hiszpanka, a w zasadzie jej trzecia i ostatnia fala. Sycylijski generał Mario Lombardo nie chciał, by jego ukochana córeczka zmieniła się w proch. Zatrudnił słynnego balsamistę Alfredo Salafię, by zakonserwował ciało (dopiero w marcu 2009 r. odkryto tajemnicę mieszanki wtłoczonej w żyły dziecka – składała się z gliceryny, formaliny, siarczanu cynku i kwasu salicylowego). Chemik stworzył najdoskonalszą mumię świata, która spoczywa do dziś w katakumbach kościoła kapucynów w Palermo. Rozalia Lombardo jest przykładem kunsztu balsamisty, pomnikiem rozpaczy po stracie dziecka, ale i symbolem choroby, która zabiła miliony. Dziewczynka urodziła się na początku 1918 r., gdy grypa zaczęła zbierać pierwsze żniwo, a umarła jako jedna z ostatnich ofiar, 6 grudnia 1920 r.
Choroba zaczynała się typowo – gorączką, dreszczami, bólem mięśni, głowy i gardła. Większość pacjentów po kilku dniach zdrowiała, choć lekkie zmęczenie utrzymywało się jeszcze przez jakiś czas. Tak było w przypadku ponad miliarda ludzi, gdyż hiszpanką zaraziła się jedna piąta (niektórzy mówią nawet o jednej trzeciej) ludności świata. Wśród tych, którym udało się z nią wygrać, byli Walt Disney, Edward Munch, król Hiszpanii Alfons XIII, Franklin Roosevelt oraz Woodrow Wilson. Ale już Guillaumowi Apollinaire’owi, córce Zygmunta Freuda – Zofii czy Egonowi Schiele nie udało się umknąć śmierci. U nich doszło do powikłań – wdało się zapalenie i obrzęk płuc, które powoli zalał krwawy płyn. Pozbawionym tlenu pacjentom siniały uszy, twarz i ciało. Śmierć następowała przez uduszenie. Tym, co odróżniało hiszpankę od poprzednich epidemii grypy, był jej błyskawiczny rozwój i łatwość zarażania. Młodzi ludzie budzili się rześcy i zdrowi, a z nadejściem nocy już nie żyli.
Hiszpanka lubiła ludzi w kwiecie wieku – zdrowych i silnych. Zazwyczaj inne epidemie grypy zabijały najsłabszych, czyli starców i dzieci, dlatego krzywa umieralności przybierała kształt litery U. W przypadku hiszpanki ponad połowa ofiar miała 20–40 lat. Grypa nie interesowała się starcami, aż 99 proc. ludności powyżej 65 roku życia przeżyła pandemię. Trochę częściej zabierała dzieci, jak Rozalię Lombardo czy Franciszka i Hiacyntę Marto, rodzeństwo, któremu objawiła się Matka Boska Fatimska. Wbrew nazwie, grypa nie narodziła się jednak w Hiszpanii.
Haskell County, Kansas, luty 1918 r.
Lorig Miner, lekarz i aptekarz z Haskell County, był zaniepokojony. Codziennie przychodzili do niego pacjenci z objawami grypy. Zazwyczaj przebiegała dość łagodnie, tylko w pojedynczych przypadkach miały miejsce komplikacje. Ponieważ chorych było coraz więcej, lekarz wysłał do United States Public Health Service informację o wybuchu epidemii. Nikt się tym tam specjalnie nie przejął, ale informację o pojawieniu się choroby i jej przebiegu wydrukowano w wiosennym „Public Health Report”. Tymczasem 4 marca w pobliskim obozie szkoleniowym Camp Feston zachorował wojskowy kucharz. Trzy tygodnie później na 56 tys. skoszarowanych rekrutów 1100 było chorych, 38 zmarło. Podobnie było w sąsiedniej bazie wojskowej w Fort Riley, gdzie rankiem 11 marca do lekarza zgłosił się z objawami grypy jeden szeregowiec; w porze obiadu w lazarecie leżało już 100 pacjentów, a pod koniec tygodnia chorowało 500 żołnierzy (41 zmarło). Choroba równie szybko zaatakowała zatłoczone miasta, fabryki oraz więzienia.
Tak historycy i epidemiolodzy rekonstruują dziś początek epidemii, a w zasadzie przebieg pierwszej z trzech fal choroby. Nie ulega wątpliwości – gdyby nie nowoczesne środki transportu, jak kolej żelazna i parowce oceaniczne, wirus rozprzestrzeniałby się wolniej, a może wręcz zostałby zatrzymany (co udało się w Australii, gdzie obowiązkowa kwarantanna osób przybyłych na statkach powstrzymała drugą falę epidemii). Tocząca się w Europie wojna była tylko dodatkowym elementem sprzyjającym rozprzestrzenianiu się wirusa, który wraz z wysyłanymi na front amerykańskimi żołnierzami trafił do okopów we Francji, następnie zaatakował cywilów, by potem szturmem podbić Azję i Afrykę.
Wirus przepłynął Atlantyk i przycumował we francuskim Breście w kwietniu 1918 r. Pierwsi zainfekowani żołnierze francuscy trafili do szpitali wojskowych kilka dni później. W maju 1918 r. brytyjska marynarka wojenna powiadomiła o 10 tys. chorych marynarzy. Chociaż epidemia najprawdopodobniej najwcześniej objawiła się we Francji, Europa dowiedziała się o niej z prasy hiszpańskiej, ponieważ tylko w niezaangażowanej w wojnę Hiszpanii cenzura przepuściła informację o licznych zachorowaniach. Pod koniec maja agencja prasowa Fabra wysłała depeszę do Reutersa o tajemniczej chorobie, która „zaczyna się nagle, trwa krótko i znika bez śladu”. Wkrótce grypę zaczęto nazywać hiszpańską, co do dziś pozostało jej najpopularniejszym przydomkiem, choć zwano ją też gorączką flandryjską, gorączką trzech dni, knock-me-down fever, flu, purple death, la grippe oraz influenzą.
Linia Marny, Francja, maj 1918 r.
Wiosną 1918 r. z działań wojennych wycofała się Rosja, co pozwoliło Niemcom ze zdwojoną siłą uderzyć na Francję. Na front zachodni posłano ponad milion żołnierzy i przerzucono ze wschodu 3 tys. armat. Zdobycie Paryża zdawało się być na wyciągnięcie ręki. Jedynym ratunkiem dla aliantów miał być napływ żołnierzy amerykańskich. Dlatego Niemcy, chcąc zdążyć przed przybyciem wsparcia zza oceanu, planowali błyskawiczną ofensywę. Grypa okazała się szybsza. W maju zdziesiątkowała 37 dywizji przygotowanych do ataku na linii Marny. „W każdym batalionie choruje ponad 200 żołnierzy, armia głoduje, gdyż zaopatrzenie nie nadąża za wojskiem” – raportował z frontu pod koniec czerwca załamany Erich Ludendorff.
Grypa zadziałała na korzyść Ententy, której wojska przegrupowały się i powstrzymały oddziały niemieckie. Nie znaczy to jednak, że choroba oszczędziła wojska aliantów. Wirus nie rozróżniał narodowości, a siedzący miesiącami w okopach, zmarznięci i niedożywieni mężczyźni stali się dla niego łatwym celem. W wojsku francuskim śmiertelność okazała się trzykrotnie wyższa niż wśród cywili (na 36 mln Francuzów zmarło we Francji 200 tys. ludności cywilnej), a niemal połowę zgonów w armii amerykańskiej spowodowała grypa (od lipca 1917 do kwietnia 1919 r. zmarło na nią 43 tys. żołnierzy Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego). Podczas gdy wojna pochłonęła ok. 10 mln ofiar, hiszpanka zabrała co najmniej 20 mln (tyle osób zabitych przez wirusa figuruje w rejestrach). Ponieważ jednak nikt nie prowadził statystyk w Afryce i Azji, przypuszcza się, że ofiar na całym świecie było co najmniej dwa razy więcej, niektórzy mówią nawet o 100 mln.
Paradoksalnie, w zachodniej prasie pojawiły się doniesienia o epidemii, gdy pierwsza fala hiszpanki już osłabła. W lipcu w czasopiśmie medycznym „The Lancet” opublikowano nawet artykuł, w którym autorzy spekulowali, że zaraza nie była grypą, ponieważ przebieg choroby był zbyt krótki i zazwyczaj bez większych komplikacji. Przez chwilę wszystkim wydawało się, że już po strachu, tymczasem fala wiosenna okazała się tylko przygrywką do tego, co miało nastąpić jesienią.
Freetown, Sierra Leone, 15 sierpnia 1918 r.
Do doków Freetown, jednego z najważniejszych zachodnioafrykańskich portów przeładunkowych węgla i miejsca przerzutu wojsk brytyjskich, australijskich i afrykańskich, wpłynął brytyjski okręt wojenny HMS „Mantua”. Na jego pokładzie musieli już być chorzy, gdyż wirus rozprzestrzenił się błyskawicznie – do końca września zachorowało na grypę dwie trzecie mieszkańców miasta, przy czym na 200 chorych umierały aż trzy osoby. Kolejni zarażeni wsiadając na statki, zabierali ze sobą w podróż zarazek (grypa rozwijała się wzdłuż zachodnioafrykańskiego wybrzeża i linii kolejowych).
Dwoma innymi portami, w których pojawiła się jesienna fala grypy, były znowu Brest i Boston. Pierwszy przypadek wśród marynarzy odnotowano 27 sierpnia, pierwszy cywil zachorował 3 września, ale najlepiej udokumentowany jest rozwój drugiej fali grypy w obozie w Devens (50 km na zachód od Bostonu), w którym stacjonowało 45 tys. żołnierzy gotowych do wysłania na front we Francji. 7 września zgłosił się jeden szeregowiec z wysoką gorączką, u którego lekarz dyżurny podejrzewał zapalenie opon mózgowych. Zmienił zdanie, gdy 14 września zachorowało 36 kolejnych rekrutów. Pod koniec września było już 6 tys. chorych, z których codziennie umierało od 60 do 90. Jeden z obozowych lekarzy pisał, że „ciała zmarłych układano w sągi jak drewno”. Pod koniec października w Devens było już potwierdzonych 17 tys. zachorowań, czyli jedna trzecia załogi obozu. Z Bostonu grypa dotarła do Filadelfii (gdzie jednego dnia w październiku umarło 711 osób), Baltimore, Waszyngtonu, Nowego Jorku i Chicago, a potem rozprzestrzeniła się na cały obszar Ameryki Północnej, Pacyfik i tereny Alaski.
Nawet jeśli dane statystyczne z miast amerykańskich i europejskich robią wrażenie, to liczba ofiar w Indiach (12 razy więcej niż w USA i Europie) czy na wyspach Pacyfiku była wprost niesamowita. W Indiach, w których panował straszliwy głód, a zbudowana przez Brytyjczyków sieć kolejowa sprzyjała rozprzestrzenianiu się wirusa, zmarły miliony (szacuje się, że umierało pięć osób na 100 chorujących). Historyk amerykański Mils napisał, że „rzeki były pełne trupów i nie starczało drewna, by kremować ciała”. Niezwykle niszczący był atak choroby na odizolowanych wyspach na południowym Pacyfiku, takich jak Samoa (gdzie zabiła 22 proc. ludności), Nauru (16 proc.), Tahiti (14 proc.) i Fidżi (5 proc.).
Great Lakes, Illinois, jesień 1918 r.
Pielęgniarka Josie Brown ze szpitala Naval Hospital w Great Lakes nie wiedziała od czego zacząć. Chorzy na grypę leżeli wszędzie – w salach, korytarzach, na schodach. Nie nadążano ze zmianą pościeli, zresztą po prostu jej nie było. Umierający leżeli w zakrwawionych prześcieradłach. „Kostnice pełne były trupów, które kładziono jedne na drugich, a grabarze pracowali całe dnie i noce” – pisze we wspomnieniach siostra. W całych Stanach brakowało personelu medycznego, ponieważ grypa nie oszczędzała ani lekarzy, ani pielęgniarek, do chowania zmarłych zatrudniano zaś wszystkich, którzy mogli pracować.
Choć nie wiedziano, co powoduje tak groźne objawy (związek wirusa grypy z zakażeniem u ludzi udowodniono dopiero w 1933 r.), nie było wątpliwości, że zarazek przenosi się drogą kropelkową. W przeciwnym razie nie kazano by nosić masek na ulicy, nie rozpylano środków dezynfekcyjnych w autobusach i metrze, a przy wejściach do teatrów i kin nie wisiałyby plakaty o następującej treści: „Jeśli jesteś zaziębiony, kaszlesz i kichasz – nie wchodź do środka. Wróć do domu i zostań w łóżku, dopóki nie wyzdrowiejesz. W kinie nie wolno kichać, kasłać i spluwać. Jeśli musisz zakasłać – zasłoń usta chusteczką, a gdy kaszel przedłuża się, natychmiast wyjdź z sali. Nasze kino uczestniczy w zorganizowanej przez wydział zdrowia akcji upowszechniania wiedzy na temat grypy”.
Ponieważ nie znano leku na chorobę, starano się jej zapobiegać. Organizowano kwarantanny, kazano unikać tłumów, wentylować pomieszczenia, sprzątać kurz i dbać o higienę (nie używać tych samych ręczników czy sztućców). Nowojorska kampania przeciwko spluwaniu na ulicy doprowadziła do aresztu ok. 500 niestosujących się do zakazu osób.
Konieczność noszenia maski, utrudnienia w komunikacji miejskiej, pozamykane teatry i kina niektórzy odbierali jako ograniczenie ich wolności, a ich oburzenie dodatkowo podsycały doniesienia mówiące o nieskuteczności tych zabiegów. Niektórzy wykorzystywali grypę do mniej szlachetnych celów. Ponieważ kichające dzieci odsyłano do domu, co sprytniejsi uczniowie w Pittsburghu przynosili ze sobą do szkoły pieprz, by zmusić się do kichania. Zdecydowana większość stosowała się jednak do dyktatury ówczesnej medycyny i narzucanych ograniczeń. Pito syropy eukaliptusowe, stosowano antyseptyczne spreje do nosa i gardła, noszono woalki i rękawiczki, z półek znikała chinina. Stosowano też znacznie mniej naukowe metody – żuto tytoń, kąpano się w lodowatej wodzie, okadzano, noszono amulety, a w Nigerii pito nawet wodę, w której pływały kartki z surami Koranu.
Warszawa, listopad 1918 r.
Zabójczy fenomen hiszpańskiej grypy przerażał ludzi na całym świcie, ale prawdziwa panika zaczęła się wtedy, gdy zaczęto grzebać całe rodziny, zabrakło lekarzy, pielęgniarek, księży, karawanów, a w końcu miejsc na cmentarzach.
Do Polski hiszpanka przyszła stosunkowo późno. Pierwsze przypadki odnotowano dopiero w lipcu we Lwowie. Choroba najpierw przemieściła się koleją wzdłuż trasy Lwów–Kraków–Katowice (w Krakowie była we wrześniu), a do Warszawy zawitała w październiku. Ponieważ w Polsce nie prowadzono rejestrów epidemiologicznych, trudno powiedzieć, ile dokładnie osób zmarło.
Na szczęście epidemia grypy w Polsce trwała zaledwie cztery miesiące – od końca września 1918 r. do stycznia 1919 r. (nowa fala zachorowań wróciła wiosną 1919 r., ale miały one już znacznie łagodniejszy przebieg). Lektura gazetowych nekrologów potwierdza, że na grypę umierali wyłącznie ludzie młodzi, dwudziesto- i trzydziestoletni.
4 listopada głos zabrała powołana przy Radzie Regencyjnej Komisja dla Zdrowia Publicznego, która w uspokajającym tonie wyjaśniała, jak przenosi się zakażenie grypą i oszacowała częstość zachorowań na ziemiach polskich na 1 proc. Członkowie Komisji zalecali przede wszystkim przestrzeganie zasad higieny: unikanie zgromadzeń, mycie rąk po powrocie do domu i płukanie ust oraz gardła. „Środka na wyleczenie nie ma, surowica nie skutkuje. Poza tymi wskazówkami innych środków ochronnych przeciwko influency nie znamy i też ich pewnie szybko nie poznamy”.
Trzecia, ostatnia fala hiszpanki była w większości jedynie echem drugiej (wyjątkiem były Chiny). W Stanach przypadki śmierci miały miejsce na jesieni 1919 r., potem jeszcze w latach 20. grypa uderzała tu i ówdzie, szczególnie jesienią i zimą. Zauważono, że osoby, które przeszły grypę w czasie jej pierwszego ataku, nie chorowały podczas drugiej fali. Często ich odporność pozostawała na całe życie.
Fort Dodge, Iowa, 1919 r.
Przegrana walka z nieznanym zarazkiem była policzkiem dla pewnych swej wiedzy lekarzy. Pomysłów na to, co jest przyczyną choroby, było mnóstwo. Teorie spiskowe obarczały winą Niemców, którzy ponoć zatruwali konserwy, ryby, a nawet rozpylali zarazki w miejscach publicznych. W tym samym czasie Niemcy mówili, że zarazę wywołali powiązani z aliantami naukowcy chińscy. Winą obarczano też bakterie, odkryty w 1892 r. bakcyl Ryszarda Pfeiffera (nazywany pałeczką grypy), morowe powietrze, mówiono o zemście natury za wojnę i użycie niszczących gazów bojowych. Świat gubił się w domysłach.
Spory wkład w rozszyfrowanie zagadki, co wywołało zarazę, wniosły zwierzęta: ogary, lisy, fretki, a także świnie, które w tym czasie chorowały w niektórych stanach USA tak samo często jak ludzie. J.S. Koen, inspektor Urzędu Przemysłu Zwierzęcego Stanów Zjednoczonych w Fort Godge w stanie Iowa, pisał w 14 numerze „American Journal Veterynary Medicine” z 1919 r.: „Zeszłej jesieni i zimy napotkałem nowe objawy chorobowe, jeżeli nie całkiem nową chorobę. Jestem przekonany, że mam równie dobre podstawy do postawienia takiej diagnozy u świń jak lekarze, którzy rozpoznają tę chorobę u człowieka. Podobieństwa epidemii panującej wśród ludzi i świń są uderzające, a doniesienia o tym, że zaraz po zachorowaniach w rodzinie następuje wybuch choroby u świń i odwrotnie – bardzo liczne. (…) Między tymi dwiema chorobami istnieje jakiś związek. Choroba świń wygląda na grypę i dopóki ktoś nie udowodni, że to nie grypa, będę się upierał przy swoim twierdzeniu”.
Poglądy inspektora Koena nie były zbyt popularne. Nie cieszyły się uznaniem zwłaszcza u hodowców świń, słusznie obawiających się, że udowodnienie związku między grypą tych zwierząt a ludzkim zarazkiem zmniejszy zainteresowanie wieprzowiną. Ponieważ na pierwsze dowody o wirusowym podłożu choroby trzeba było czekać jeszcze 15 lat, poprzestawano na doświadczeniu zdobytym przy okazji podobnych epidemii zdarzających się w przeszłości, z lat 1833, 1837, 1847, 1889–90.
Armed Forces Institute of Pathology, Waszyngton, 1996 r.
Tak naprawdę żadna influenza z przełomu XIX i XX w. nie przerażała ludzi tak bardzo jak dżuma, cholera i tyfus plamisty. One oznaczały nieodwołalną śmierć – grypa była początkowo traktowana jak choroba płuc, przejściowa gorączka, może trochę poważniejsza niż przy zwykłej infekcji. Leczono ją klasycznie: środkami napotnymi, nieraz ziołami przeczyszczającymi, ale przede wszystkim zalecano chorym stawianie rozgrzewających baniek i pozostanie w łóżku do czasu ustąpienia gorączki i kaszlu. Antybiotyki skuteczne w likwidowaniu zapaleń płuc wprowadzono do lecznictwa dopiero po 1944 r. Nie było też środków, które dziś wykorzystywane są w walce z wirusem grypy – takich chociażby jak Amantadyna czy najnowsze: Relenza i Tamiflu. Wiadomo jednak – bo zbadali to genetycy amerykańscy Jeffery K. Taubenberger, Ann H. Reid i Thomas G. Fanning z Armed Forces Institute of Pathology w Rockville – że byłyby na pewno skuteczne przeciwko szczepowi wirusa z 1918 r.
Wspomniana trójka naukowców ogłosiła kilka lat temu na łamach „Scientific American” („Świat Nauki”, luty 2005 r.) wyniki badań mające wyjaśnić naturę zabójczego szczepu wirusa grypy z 1918 r. Przez 80 lat pozostawał on dla naukowców wielką tajemnicą, gdyż nie wiedziano, dlaczego zabijał zwłaszcza młodych dorosłych, zwykle odpornych na tego rodzaju infekcje. Przez lata nie potrafiono wyizolować DNA wirusa z tkanek ofiar hiszpanki. Udało się to dopiero w 1996 r. przy wykorzystaniu próbek pobranych w czasie autopsji z płuc żołnierza, który zmarł na grypę w Fort Jackson, zakonserwowanych w formalinie i przechowywanych w Armed Forces Institute of Pathology w Waszyngtonie.
Niestety, analiza genomu wirusa hiszpanki nie ujawniła żadnych szczególnych cech, którym można by przypisać jego wyjątkową zjadliwość. Amerykanie dowiedli, że wywodził się on z ptasich szczepów i z całą pewnością nie wyłonił się nagle ze świń, jak próbował sugerować inspektor Koen (kierunek przenoszenia był wręcz odwrotny – z ludzi na świnie). Pewne było też to, że „namnażał się w ogromnych ilościach i błyskawicznie przenosił z komórki do komórki”. Ale dlaczego zabijał? W 2007 r. na łamach „Nature” inny zespół badaczy, z University of Wisconsin, postawił tezę, że podczas epidemii hiszpanki śmiercionośny okazał się nie tyle sam wirus, co układ odporności jego ofiar – na tyle silny, że niszczył płuca pod wpływem obecności grypowego zarazka.
Hiszpanka nie zdradziła więc jeszcze swoich tajemnic, a żadna kolejna epidemia (azjatycka w 1957–58, Hongkong 1968–70 i rosyjska 1977–78) nie była już tak zabójcza jak ona. W końcu dysponujemy medykamentami, o których lekarzom w 1918 r. nawet się nie śniło. Ale sposoby zapobiegania rozprzestrzenianiu się wirusa pozostały te same: odizolowanie chorych, noszenie masek, higiena i unikanie tłumów.
Hiszpanka minęła tak nagle, jak się pojawiła, ale strach, jaki pozostawiła po sobie, trwał całe lata. Nawet dzisiaj przy pojawieniu się kolejnych odmian grypy porównujemy ją z hiszpanką i zastanawiamy się, czy przybierze tak niszczące rozmiary?