Elegia na dzień niepodległości „Gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych – każdy swego” – nawoływał szlachtę Klucznik Gerwazy w „Panu Tadeuszu”. Jeszcze nie ucichły echa „burzy mózgów”, jaka z udziałem francuskiego prezydenta Mikołaja Sarkozy’ego, Naszej Złotej Pani Anieli i rosyjskiego prezydenta Dymitra Miedwiediewa odbyła się w Deauville, a już telegraf bez drutu przyniósł wieść skrzydlatą, że NATO ustami pierwszego sekretarza Rasmussena złożyło Rosji propozycję wejścia do Afganistanu. Najwyraźniej przywracanie tam demokracji napotykać musi poważne trudności, skoro takie tęgie demokracje, jak USA, Wlk. Brytania, czy Niemcy, nie mówiąc już o naszym nieszczęśliwym kraju, który w demokracji nie da się przecież nikomu prześcignąć, nie mogą sobie poradzić bez Rosji. Wprawdzie Rosja, zwłaszcza po rozpędzeniu przez zimnego czekistę Putina bandy żydowskich grandziarzy nie ma najlepszej reputacji demokratycznej, ale wiadomo, że cel uświęca środki i gdy w grę wchodzi przywrócenie demokracji, nie można cofnąć się przed niczym. A skoro bez udziału Rosji nie da się wprowadzić w Afganistanie prawdziwej demokracji, to jest oczywiste, że i w naszym nieszczęśliwym kraju proces pojednania będzie nabierał coraz żywszych rumieńców. Świadczy o tym nie tylko zbiorowa petycja ochotników, ale i podwyższona aktywność realistów, którzy nie tylko, niczym chłop krowie, wykładają tubylcom nieubłagane, dziejowe konieczności rzucenia się w ramiona Putina, ale gotowi są nawet symulować orgazm podczas tej sodomii. Najwyraźniej musiały pojawić się jakieś impulsy, bo ex nihilo nihil fit – zatem tylko patrzeć, jak obok rozkwitającego stronnictwa pruskiego, za sprawą niezawodnych narodowców, co to jeszcze terminowali u generała Sierowa, zacznie odżywać, rosnąć i rozkwitać stronnictwo ruskie – bo symetria musi być, podobnie jak porządek. Ale nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej, toteż 28 października na uniwersytecie Princeton odbył się sympozjon poświęcony holokaustowi w okupowanej Polsce, a w szczególności – „nowy odkryciom i nowym interpretacjom” - z udziałem – jakże by inaczej! – „światowej sławy historyka” Jana Tomasza Grossa, rozmaitych cudzoziemców oraz grona obywateli naszego nieszczęśliwego kraju: Barbary Engelking-Boni, zajmującej się historią warszawskiego getta, „antropologa kultury” Agnieszki Haskiej, Aliny Skibińskiej z Centrum Badań nad Zagładą Żydów, Krzysztofa Persaka z IPN, Joanny Tokarskiej-Bakir - również „antropologa kultury” i członka rady naukowej Żydowskiego Instytutu Historycznego oraz Andrzeja Żbikowskiego - również z tegoż żydowskiego Instytutu. Co tam odkryli nowego – mniejsza z tym, bo każdy rozumie, że odkrycia – odkryciami, ale najważniejsze są „interpretacje”, zwłaszcza „nowe”. A jaka jest najnowsza? Ano, jakaż by, jeśli nie taka, że tubylczych polskich Irokezów nie można zostawić samopas, bo ZNOWU zrobią coś okropnego. Toteż kiedy na dalekim uniwersytecie Princeton, miedzy przerwami na kawę formułowane są „nowe interpretacje”, w naszym nieszczęśliwym kraju redaktor Blumsztajn nawołuje wszystkich ludzi dobrej woli by 11 listopada „wygwizdali” marsz „faszystów”, którym zamaniło się maszerować akurat w święto wspominania utraconej niepodległości. Red. Blumsztajn zapowiada nawet rozdawnictwo darmowych gwizdków, gwoli głośniejszego wygwizdywania. Taka gratka na pewno przyciągnie sporo „młodych, wykształconych”, zwłaszcza absolwentów „antropologii kultury” – cokolwiek by to miało znaczyć, ale nie da się ukryć, że gdyby red. Blumsztajn obiecał darmowe piwo, to przeciwników faszyzmu przybyłoby jeszcze więcej. Cóż dopiero, gdyby w charakterze zakąski do piwa podawane były wyborcze kiełbaski, niechby nawet koszerne? Zresztą wszystko jest możliwe; ani red. Blumsztajn nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, no a poza tym 11 listopada „młodzi wykształceni” będą przecież mieli dodatkowy powód do świętowania. Nie chodzi, ma się rozumieć, o żadną „niepodległość”, która „młodym, wykształconym” potrzebna jest jak psu piąta noga. Przeciwnie – czyż nie lepiej komuś podlegać? Można liczyć na nagrodę za samo podleganie, nie mówiąc już o premii za symulowanie orgazmu. Okazją do świętowania będzie oczywiście dekoracja Orderem Orła Białego redaktora Adama Michnika, której dokona prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Bronisław Komorowski. Jak widzimy, pomyślano o najdrobniejszych szczegółach, a przecież to jeszcze nie wszystko, bo obrazu dopełnia nowa wersja litanii do wszystkich świętych, jakiej wysłuchałem podczas nabożeństwa odprawionego 1 listopada na cmentarzu w Bełżycach w Archidiecezji Lubelskiej, kierowanej przez JE abpa Józefa Życińskiego. Między wezwaniami dotychczasowych świętych pojawiły się inwokacje do „świętego Abrahama” i „świętego Mojżesza” – żeby „modlili się za nami”. Jestem pewien, że puszczą te gojowskie supliki mimo uszu, ale nie o to w tej chwili chodzi. Jak pamiętamy, od pewnego czasu wpływowi cadykowie sztorcowali papieży za kanonizowanie niewłaściwych świętych. Sztorcowanie okazało się skuteczne, przynajmniej w przypadku Piusa XII, którego proces beatyfikacyjny został, jak wiadomo, wstrzymany przez Benedykta XVI w obawie przed odwetem ze strony nie tyle może wpływowych cadyków, co podjudzonych przez nich finansowych grandziarzy. Jak dotąd papież potwierdził tylko „heroiczność cnót” Piusa XII, ale o wyniesieniu na ołtarze – cyt. Skoro jednak Abraham z Mojżeszem pojawili się w litanii do wszystkich świętych, to może oznaczać, że tylko patrzeć, jak przedsiębiorczy cadykowie nie tylko sprokurują katolikom na poczekaniu cały panteon, niczym Wincenty Kadłubek prehistorycznym Słowianom, ale w izraelskich drukarniach będą drukowali i sprzedawali Irokezom obrazki kanonizowanych w ten sposób świątków. To właśnie jest owo sławne „judeochrześcijaństwo”, do którego Jego Ekscelencja tresuje nas na odcinku religijnym, podobnie jak red. Blumsztajn próbuje tresury przy pomocy gwizdków na odcinku politycznym, zaś „światowej sławy historyk” z naukowcami drobniejszego płazu – na odcinku naukowym. Nie tylko zresztą on. Tak się akurat złożyło, że w tym samym czasie w Bydgoszczy odbywała się konferencja poświęcona walce z plagiatami i blagierstwem w nauce, ale, ma się rozumieć, nie dotyczyła ona ani starych doktoratów i habilitacji z wyższości ustroju socjalistycznego na zamówienie SB, ani też - „nowych interpretacji” z Princeton – pewnie również dlatego, że przewodniczącym zespołu etyki przy Ministrze Nauki został prof. Jan Hartman, zarazem członek-założyciel polskiej jaczejki Zakonu Synów Przymierza, czyli loży B’nai B’rith. Jak widzimy, zarówno strategiczni partnerzy, jak i starsi i mądrzejsi pomyśleli o wszystkim, dzięki czemu nasz nieszczęśliwy kraj i jego tubylczy incolae, zostali obstawieni z każdej strony. SM
Wesoły kotylion „Na Placu Piłsudskiego trębacze w trąby dmą, tam wódz państwa polskiego przegląda armię swą”. Wszystko się zgadza; jest Plac Piłsudskiego, są trębacze i nawet dmą w trąby, jest „wódz” w osobie prezydenta Bronisława Komorowskiego, jest nawet „armia”, wprawdzie nie cała, ale prawie – no a państwo? Jest jeszcze państwo polskie, czy została nam z niego tylko jego atrapa? „Wódz”, podobnie jak TVN nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Jest, jakże by inaczej, właśnie zostało szczęśliwie „odzyskane”, w związku z czym ma być wesoło, żeby nie powiedzieć – jajcarsko. W tym roku razwiedka trochę zaspała, ale już przygotowywany jest rozkaz na przyszły rok; 11 listopada każdy obywatel będzie musiał przypiąć sobie wesoły kotylion, od czego poziom patriotyzmu wzrośnie niczym notowania Platformy Obywatelskiej po wyrzuceniu posłanek Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Elżbiety Jakubiak w ramach dintojry w PiS-ie. Kto wie, czy najwyraźniej reaktywowany dawny Wydział Ceremoniału i Obrzędowości Świeckiej przy KC PZPR, nie przygotuje nam jeszcze innych przejawów nowej, świeckiej tradycji, żebyśmy mogli radować się posiadaniem trąb, „wodza”, armii swej, no i oczywiście – państwa polskiego, już bez najmniejszych wątpliwości. Mogłyby się one pojawić na przykład w sytuacji, gdy zawarta przez tubylczy rząd umowa z ruskim „Gazpromem” na dostawy gazu musi być dla swej prawomocności zatwierdzona przez brukselskiego komisarza Guntrama Oettingera – no ale kiedy już obwiesimy się kotylionami, a urząd skarbowy, gwoli pobudzenia do wesołości, zacznie nas łaskotać, to może nikt nie zauważy, że wszystko jest, tylko – niepodległości już nie ma. SM
13 listopada 2010 Masowa samorządność jest niebezpieczna... ludzkiej wolność. Każda masowość może być niebezpieczna ludzkiej wolności. Kto nie wierzy- niech obejrzy archiwalne filmy z parad organizowanych przez Józefa Stalina, Adolfa Hitlera czy Bolesława Bieruta. Oraz wielu innych oprawców ludzkiej wolności. Obecnie wolność zabiera się cokolwiek inaczej, uchwalając wrogie ustawy ludzkiej wolności pod hasłami praw człowieka i tolerancji. Tyle masz praw- ile tolerancyjna władza ci zostawi i wydzieli, bo wolność jest na tyle rzadkim zjawiskiem, że trzeba ją racjonować- jak twierdzi klasyk walki z wolnością- Lenin. Z drugiej strony” kto żyje w strachu, nie będzie nigdy wolnym”- twierdził Horacy .Masowość jest przez władzę podtrzymywana, dofinansowywana, trzymana w ryzach. Bo masowość i kolektywizm- to fundamenty socjalizmu, w przyszłości komunizmu z ludzką twarzą, twarzą praw człowieka, tolerancji, antyksenofobii… Władzy najprawdopodobniej uda się kupić kibiców piłkarskich.. Właśnie Stowarzyszeniu „Lwy Północy”, stowarzyszeniu kibiców Lechii Gdańsk” udało” się uzyskać dofinansowanie” opraw meczowych na rundę jesienną z pieniędzy Unii Europejskiej”(????) .”Jest to nowatorski sposób pozyskiwania funduszy na działalność kibicowską w warunkach naszego kraju”(???). W czerwcu został złożony do Narodowej Agencji Programu „Młodzież w działaniu” wniosek „Artyści ze stadionów” .Wnioskodawcą jest SKLG ”Lwy Północy” w imieniu działającej na Lechii grupy Ultras. Projekt okazał się na tyle dobry, że uzyskał uznanie Komisji Europejskiej.(???). Jaki ma cel Komisja Europejska, że przekazała nasze pieniądze, pochodzące z wcześniej wpłaconej przez nas składki w wysokości 1 miliarda złotych miesięcznie, na dofinansowanie” opraw meczowych na rundę jesienną”(???) Na pewno nic nie odbywa się bez przyczyny. Wszystko ma swój cel. Bo jak ktoś przekazuje pieniądze- to na pewno nie za darmo… Moim skromnym zdaniem, każda dotacja ma cel oczywisty.. Przywiązać biorącego dotację do decyzji władzy, podporządkować biorących żeby biorący postępowali tak, jak dający pieniądze sobie życzy. Jest to budowa nowoczesnego państwa totalitarnego w sposób przewrotnie ukryty, żeby biorący nie zauważył, że w pewnym momencie z człowieka wolnego staje się wykonawcą tego, czego życzy sobie władza. Dotacje zabijają samoorganizację prawdziwą, zabijają spontaniczność i wolność człowieka, narzucają to, co władza chciałaby, żeby było wykonywane… Kibice dostali pieniądze, nie wiem ile, bo nie mogę trafić na tę informację, ale kupią sobie legendarną flagę” Greek Gang”, oprawią sobie sektor w którym będą kibicować, ale od teraz już nie spontanicznie, ale w sposób zorganizowany odgórnie, w barwach i kolorach takich, jakie zaakceptuje Komisja Europejska. Zorganizowany sektor odgórnie, będzie nawiązywał do” wrażeń” z innych meczów Lechii(???). Nawet chcą zorganizować wrażenia odgórnie, podczas gdy każdy mecz, każde spotkanie rywalizujących ze sobą drużyn jest inne, indywidualne, niepowtarzalne. Teraz będzie zorganizowany odlot... Faszyści z Brukseli nie zostawią żadnego sektora, w którym coś mogłoby się dziać spontanicznie i wolnościowo. Na ma takiej szansy! Oni nienawidzą wolności człowieka i jego spontanicznych działań.. Wszystko- wcześniej czy później- musi być pod ich kontrolą. Nawet wrażenia z meczu piłkarskiego. Na razie pracują nad skanerem myśli- będzie w przyszłości skaner emocji i wrażeń. W liceach gdańskich będą organizowane warsztaty połączone z konkursem na temat kibicowania(???) Będą uczyć młodzież kibicowania(!!!) Też dobry pomysł. Niech każdy uczeń wie jak należy kibicować, nauczy się odruchów kibicowania, odruchów bezwarunkowych i wykonywanych nieświadomie. Wszystko od góry- żeby nie było spontanu. Albo lepiej.. Spontan ma być zorganizowany, tak jak organizuje się przypadki.. Żeby nie było miejsca na żaden odlot.. Przyszli kibice będą uczyć się choreografii na stadionach, będzie popularyzacja kibicowania, wszystkiego od najdrobniejszych szczegółów do realizacji idei organizacji życia kibica przez Komisję Europejską... Tylko patrzeć jak kibice będą przychodzić na stadiony w określonych butach, w określonych przez dyrektywę unijną czapkach, w kroju spodni ustalonych przez szpeców ideologicznych Unii Europejskiej. Oczywiście w określonych koszulkach zaakceptowanych przez Tolerancyjne Biuro Koszulek Piłkarskich, no i w majtkach…. Najlepiej z dwunastoma gwiazdkami Unii Europejskiej… Zanim młodzi ludzie, będący kiedyś kibicami wolnymi i spontanicznymi się zorientują w czym Komisji Rzecz, staną się więźniami pieniędzy, które dostają z Unii Europejskiej, w celu zorganizowania kibicowania od góry.. Ale będzie za późno.. W tamtej komunie w taki właśnie sposób organizowano młodzież.. Za granty, spotkania, narady w górach i inne przedmioty.. Metoda ta sama- ale innymi środkami, Tak jak wojna. To tylko przedłużenie polityki innym sposobem. I tak jak z tą demokracją parlamentarną, która wcześniej czy później doprowadzi do wojny domowej- jak słusznie zauważył generał klasyk. Demokracja parlamentarna opiera się na naturalnym konflikcie. Konflikcie wobec większości.. Jedna większość chce jednego- inna większość chce jeszcze czegoś innego.. W końcu dochodzi do konfrontacji.. Faszyści z antyfaszystami.. Tak podały „publiczne „ merdia .. Dokładnie naprzeciwko obozu narodowo- radykalnego stanęli antyfaszyści.. Co oznacza, że narodowcy – to faszyści. Nie kijem go to pałą.. Chodzi o to, żeby słuchacz wiedział gdzie jest zło, a gdzie jest dobro.. A że faszyści- to tak naprawdę „ antyfaszyści”… To oni burzą cywilizację łacińską, to oni odbierają dzieci rodzicom, to oni są przeciw wszelkiej wolności człowieka, to oni popierają rozwój niewolniczych przepisów- tego słuchacz państwowego radia – się nie dowie.. Będzie miał w głowie zbitkę: faszysta- antyfaszysta.. I tak się robi wodę z mózgu słuchającym.. Ustawia się jednych przeciw innym.. Zmienia się słowa, przykleja leninowskie łatki, zamula rzeczywistość i prawdę.. Rzuca się odium na jednych, faworyzując – innych.. Swoich, których się popiera. I to jest tzw. radio publiczne. Słuchałem tego wracając z manifestacji.. Obrzydliwość. Wszak propaganda jest ze swej natury obrzydliwa.. Masowość propagandy jest szkodliwa i totalitarna.. Propaganda nie ma nic wspólnego z prawdą. I naprawę państwa należy zacząć od przywrócenia właściwego znaczenia słów. Masowość samorządności, masowość sportu, masowość wszystkiego. To jest właśnie droga do totalitaryzmu.. Orwell na pewno by tego nie wymyślił.. Żył w innych czasach. Ale ducha totalitaryzmu wyczuł doskonale! I wszystko spełnia się na naszych oczach, ale nie wszyscy to widzą.. Można patrzeć, ale nie widzieć- to jest właśnie doskonała propaganda! WJR
Tragedia smoleńska musi być jak najszybciej zapomniana
1. Wczoraj odsłonięto pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej na warszawskich Powązkach. W uroczystości wzięły udział najwyższe władze naszego kraju (Prezydent Komorowski., Marszałek Schetyna, Premier Tusk) ale jak się wydaje to ma być pierwszy i ostatni pomnik poświęcony ofiarom tej katastrofy zlokalizowany w Warszawie i to na cmentarzu z daleka od głównych ciągów komunikacyjnych i tras turystycznych w stolicy. Jednocześnie po cichu przeniesiono krzyż z Pałacu Prezydenckiego do kościoła św. Anny, upamiętniający ofiary katastrofy oraz żałobę wyrażaną przez setki tysięcy Polaków, który oddawały hołd prezydenckiej parze stojąc na Krakowskim Przedmieściu nieprzerwanie przez 7 dni i nocy w 24 godzinnych kolejkach. Komunikat Kancelarii Prezydenta po tej „uroczystości” jest jednoznaczny. Wypełniono w ten sposób porozumienie zawarte pomiędzy tą Kancelarią, Warszawską Kurią Metropolitalną i harcerzami.
2. Przypomnę tylko, że we wspomnianym porozumieniu zawartym w dniu 23 lipca stosowny fragment brzmiał następująco „ jednocześnie organizacje harcerskie zwróciły się z prośbą do Kancelarii Prezydenta RP, Kurii Metropolitalnej Warszawskiej, a także miasta stołecznego Warszawy o godne upamiętnienie ofiar katastrofy smoleńskiej oraz żałoby wyrażanej przez Polaków, w formie adekwatnej do rangi tego tragicznego wydarzenia i atmosfery tamtych dni”. Zarówno Kuria jak i Kancelaria zobowiązały się do niezwłocznego podjęcia działań zmierzających do godnego upamiętnienia ofiar katastrofy i nikt wówczas nie miał wątpliwości, że chodzi o pomnik poświęcony ofiarom umiejscowiony właśnie na Krakowskim Przedmieściu. Teraz już po przeniesieniu krzyża nie ma mowy o realizacji dalszych zapisów lipcowego porozumienia, bo chyba za godne upamiętnienie nie można uznać pospiesznie odsłoniętej tablicy umieszczonej na fasadzie pałacu Prezydenckiego z tak lapidarnym tekstem, że trudno to uznać za jakiekolwiek upamiętnienie.
3. Wygląda więc na to, że od tej pory rządzący i sprzyjające im media będą przekonywać Polaków, że to godne upamiętnienie już nastąpiło, a władza wywiązała się ze swoich obowiązków wręcz wzorowo. Wczoraj także odbyło się spotkanie Premiera Tuska z przedstawicielami części rodzin ofiar katastrofy, które wcześniej wystosowały do niego kilka listów z takimi prośbami i na które przez wiele tygodni Kancelaria nie reagowała Trwało ono kilka godzin i choćby z tego powodu można wnioskować, że nie było to spotkanie łatwe dla Premiera i towarzyszących mu ministrów. Zadano Premierowi wiele drażliwych pytań i na dużą część z nich rodziny ofiar nie uzyskały odpowiedzi, w związku z tym odbędzie się jeszcze jedno spotkanie najprawdopodobniej11 grudnia.
Premier chciałby jak najszybciej zakończyć sprawę wyjaśniania przyczyn katastrofy ale wątpliwości i pytań ze strony rodzin jest tyle, że nie wystarczyło kilku godzin ,żeby udzielić na nie odpowiedzi. Ta ilość wątpliwości i pytań świadczy o tym, że do tej pory rządzący zrobili w praktyce niewiele, żeby jej wyjaśnić, choć publicznie od miesięcy deklarują, że zrobili wszystko co w było ich mocy.
4. Rządząca Polską Platforma chce aby jak najszybciej o tragedii smoleńskiej Polacy zapomnieli, bo to wydarzenie, a szczególnie działania rządu po katastrofie chwały mu nie przynoszą. Odsłonić tablice, pomnik na Powązkach, zredukować emocje rodzin katastrofy i publicznie mówić, że władza zrobiła wszystko co możliwe, aby godnie uczcić tych którzy zginęli, a także udzielić rodzinom ofiar jak najdalej posuniętej pomocy. A to, że do tej pory nie są one pewne kogo pochowały i czy stojąc nad grobami opłakują swoich zmarłych i jak naprawdę przebiegały ostatnie minuty lotu odtworzone z oryginałów nagrań z czarnych skrzynkach, to są jednak oczekiwania ponad miarę, a być może nawet próby szukania dziury w całym. Zbigniew Kuźmiuk
Czy Rafał Ziemkiewicz zamówił już pięć piw? Znany z ciętego i dowcipnego stylu Rafał Ziemkiewicz napisał bardzo poważny felieton, uderzający w górne tony, o Marszu Niepodległości i związanych z nim „atrakcjach” (http://fakty.interia.pl/felietony/ziemkiewicz/news/blumsztajn-i-jego-faszysci,1556590).
Pan Ziemkiewicz broni w nim prawa do demonstrowania swego patriotyzmu przez organizacje narodowe takie jak ONR, zaznaczając jednocześnie, że wcześniej bronił prawa do demonstrowania swych poglądów przez sodomitów podczas parad równości (chociaż na ich parady nie chadzał osobiście). Kiedy zwolennicy miłości homoseksualnej paradowali na ulicach byli zaczepiani m.in. przez tych, których wczoraj popierał pan Ziemkiewicz. Można zatem zauważyć, że na wczorajszym marszu, lewacy zrewanżowali się po prostu „patriotom” spod znaku salutu rzymskiego. Redaktor Ziemkiewicz wchodzi jednak na wysoki diapazon i z całej siły (i „głębi tego tysiąclecia”) pomstuje na michnikowszczyznę i Gazetę Wyborczą za ich „antyfaszystowską” propagandę, która odbiera prawo głosu nie lubianym przez salon środowiskom. Nie czepiałbym się pana Ziemkiewicza gdyby nie fakt, że broniona przez niego organizacja odwołująca się do przedwojennej nazwy ONR, propaguje na swej stronie internetowej takie „patriotyczne” i „katolickie” gesty jak wspomniany już rzymski salut oraz podobnie „katolicko – patriotyczną” symbolikę trupiej czaszki (http://www.onrpodhale.boo.pl/index.php?kat=gadzety. Zwrócił na to również uwagę na swoim blogu Lestat: http://lestat.salon24.pl/249017,pare-patriotycznych-gadzetow-dla-rodzinki-od-onr).
Teraz tylko czekam na zdjęcia pana Rafała zamawiającego w knajpce 5 piw w otoczeniu swych nowych kolegów. Nie mam nic przeciwko marszom a zwłaszcza marszom niepodległościowym. Szczególnie teraz kiedy po Smoleńsku nasza krucha, cząstkowa suwerenność państwowa reprezentowana przez zlikwidowany 10 kwietnia obóz prezydencki przestała istnieć. Marszów i jakichkolwiek innych niepodległościowych akcji nie powinno u nas zabraknąć. Jednakże to czego byliśmy świadkami 11 listopada to tylko popłuczyny takiej niepodległościowej akcji. Wrogiem niepodległościowców nie są bowiem środowiska gejów i lesbijek czy anarchistów, ale władza POstkomuny. Marsz Niepodległości powinien odbyć się podczas uroczystości przy Grobie Nieznanego Żołnierza kiedy to POPP, czyli Pełniący Obowiązki Polskiego Prezydenta wraz ze swoją świtą odgrywał patriotyczną szopkę w tym świętym dla Polaków miejscu. Wtedy to zwolennicy niepodległości powinni zareagować i zamanifestować swoje przywiązanie do idei Wolnej Polski. To było to miejsce i ten czas. Przepychanki z Piotrem Ikonowiczem i jego towarzyszami sprawy niepodległości nie posuną nawet o milimetr. Odnoszę wrażenie, że ów Marsz Niepodległości miał za zadanie odwrócić uwagę młodych patriotów od rzeczywistego zagrożenia (władza POstkomuny) i skierować ich aktywność w stronę bezsensownych utarczek z lewackimi bojówkami. Polacy zamiast wspólnie wystąpić przeciw prawdziwym wrogom wolności dają się podzielić i biją między sobą ku uciesze „zaprzyjaźnionych” telewizji. Dziwię się, że red. Ziemkiewicz tego nie dostrzega. Tymczasem kolejni politycy PiS uwiarygadniają się przed Centralą, że nie chcą mieć nic wspólnego ze złym Kaczorem. A co za tym idzie wybierają ciepłe posadki i wesołe życie celebrytów zamiast wyjaśnienia smoleńskiego zamachu i podjęcia na nowo konfrontacji z WSI. No cóż, trudno mieć pretensje do ludzi o to, że chcą spokojnie żyć a nie wylądować na jakimś drzewie zamiast na lotnisku. Mogliby jednak robić to z większą klasą. Odejść po prostu a nie popierać kandydatów wrogiej partii jak robi to obecnie Paweł Poncyliusz. Niedoszły pracownik kancelarii prezydenta (gdyby jego strategia wyborcza przyniosła zwycięstwo Kaczyńskiemu) żali się mediom, że kandydaci niezależni, nie związani z żadną wielką partią nie mają możliwości przebicia się w wyborach samorządowych. Gdyby żal pana posła był szczery to podczas tej kampanii wyborczej nie przybyłby do Wejherowa aby tam popierać jakiegoś poznanego niedawno Platfusa, tylko wsparłby autentycznie niezależnego kandydata na wójta gminy Wejherowo – Marcjusza Kwidzińskiego, który właśnie wbrew wszelkim lokalnym układom i układzikom rzuca rękawice swym konkurentom. Ale panu Poncyliuszowi nie chodzi przecież o żadne nowe zasady, nowe „jakości”. Tylko o uwiarygodnienie się przed tymi, którzy naprawdę rządzą POlską – „Jestem z Wami, nie z Kaczorem!”. Śp. Lech Kaczyński nie miał szczęścia do niektórych swych współpracowników, skoro tylu z nich po jego śmierci nie zachowuje się wobec Niego lojalnie. Zamiast wesprzeć pracę Antoniego Macierewicza, mającą na celu odsłonięcie kulis zamachu smoleńskiego, robią krecią robotę Jarosławowi Kaczyńskiemu w trudnym okresie kampanii wyborczej. Jak już dawno temu stwierdziłem, za dużo w PiS – ie Brutusów a za mało Walerych Sławków. Jad sączy się powoli. Jak zauważył już dawno temu Andrzej Niemojewski: „Kto przyjrzy się uważniej dziejom polskim, tego zastanowi niewątpliwie jeden rys szczególny charakteru narodowego: zdumiewająca łatwość ulegania zaborom pokojowym. Przeciwko zaborom mieczowym Polacy bronili się jeszcze jako tako a nawet wyrobili sobie w tym kierunku tradycje. Ale myśl o odpieraniu zaborów pokojowych nigdy poważniej się nie przejawiła”. Niezwykle to trafna diagnoza. A przecież Andrzej Niemojewski kiedy ją wygłaszał nie wiedział, że komunizm wymorduje polskie elity i przy pomocy terroru i propagandy wyrobi w społeczeństwie odruch bezwzględnego posłuszeństwa wobec władzy. Nie przewidział zwycięstwa nowomowy i upadku klasycznej polityki na rzecz palikotowych happeningów. Ciężko mi pisać te słowa, ale w obliczu szopek jakich jesteśmy świadkami, zarówno tych pod grobem Nieznanego Żołnierza odstawianych przez POPP- a, jak i tych zapodawanych nam przez „faszystów” i „antyfaszystów” wolałbym jednak klasyczne rozbiory. Rosyjsko – niemiecka okupacja przez przedstawicieli, jaka obecnie ma miejsce na ziemiach polskich, oznacza spokojne, podskórne sączenie się jadu w organizmach polskojęzycznej masy, podczas gdy klasyczna okupacja Polski przez obcych generał – gubernatorów mogłaby spowodować otrzeźwienie w zafascynowanych Palikotem POlakach. Wszak „przeciwko zaborom mieczowym” wyrobiliśmy sobie tradycje! Łukasz Kołak
Wystąpienia publiczne ‑mocną stroną Prezydenta Komorowskiego
1. Wczoraj Prezydent Bronisław Komorowski wygłosił, a dokładnie przeczytał z kartki swoje pierwsze przemówienie z okazji Święta Niepodległości. Jego poprzednikowi ś. p. Lechowi Kaczyńskiemu nie zdarzało się to nigdy, zawsze przemawiał bez kartki i zawsze były to wystąpienia z jasno wyłożonymi tezami. Mimo, że było to wystąpienie czytane z kartki to zawarte w nim stwierdzenia raziły swoją powierzchownością, a momentami nawet banalnością co nie najlepiej świadczy o zapleczu eksperckim Prezydenta.
2. Pierwsza teza, porzucenie partyjnych egoizmów, bo zgoda buduje i przykład dwóch adwersarzy sprzed ponad 90 lat Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego, którzy ponad osobistymi urazami podali sobie ręce i zaczęli wspólnie budować odradzające się państwo. Z tej tezy płynie sugestia, że tak powinno być i teraz i że Prezydent jest gotów wyciągnąć rękę do zgody z liderem opozycji. Tyle tylko, że kilka dni wcześniej w programie Tomasza Lisa dokonuje analizy prezydentury swojego poprzednika i mówi o nim rzeczy nieprawdziwe, a czasami ta krytyka jest wręcz prostacka. Mówił w nim o przetrzymywaniu przez rok Traktatu Lizbońskiego bez podpisu choć Lech Kaczyński po wielokroć wyjaśniał, że czeka na wynik referendum w Irlandii, a dłużej od nas z ratyfikacją zwlekały Czechy i Prezydent Klaus, który ponoć jest już przyjacielem Komorowskiego. Nazwał uniemożliwienie wylotu Prezydentowi Kaczyńskiemu rządowym samolotem na szczyt UE do Brukseli, „harcami wokół samolotu i wokół krzesła” choć tych zachowań wobec urzędującego Prezydenta, rząd Donalda Tuska powinien się wstydzić, do końca swoich dni. Twierdził, że na to wszystko świat patrzył ze zdziwieniem i niesmakiem czego wyrazem były artykuły w zagranicznej prasie na ten temat. Jeżeli Prezydent Komorowski przyjmuje, że krytyka czegoś co dzieje się w Polsce w zagranicznej prasie powinna być powodem do zmian, które zagranicznej prasie się będą podobały to naprawdę należy się zacząć niepokoić.
3. Druga teza „Polska nie musi drżeć o swoją suwerenność tak jak jej poprzedniczka w okresie międzywojennym”. Tak to prawda jesteśmy członkiem NATO i UE ale coraz częściej możni tego świata dogadują się ponad naszymi głowami i trzeba być ślepym,żeby tego nie dostrzegać. Zablokowanie budowy amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Polsce i w Czechach przez Rosję, budowa Gazociągu Północnego przez Rosję i Niemcy choć godzi to nasze interesy ekonomiczne i solidarność energetyczną UE czy odzyskiwanie przez Rosję wpływów ekonomicznych i w konsekwencji politycznych na Ukrainie, a także niestety i w Polsce to przykłady na to, że można tracić suwerenność nie tylko w konsekwencji działań zbrojnych. Czyżby Prezydent Komorowski o takim oddziaływaniu tych mocniejszych na tych słabszych nie wiedział, czy też nie chce dostrzec zagrożeń jakie fundują nam nasi najbliżsi sąsiedzi?
4. I wreszcie trzecia teza „różnorodność jest normalnością. Różnorodność jest wartością. Jest nieodłączną cechą demokracji”. Jeżeli Prezydent Komorowski naprawdę wierzy w to co przeczytał z kartki, to dlaczego rządzący mający już pełnię władzy tak brutalnie zwalczają opozycję, odmawiając jej wręcz prawa do istnienia. Dlaczego używają do tego sprzyjających im mediów prywatnych, a także przejętych niedawno mediów publicznych? Dlaczego ostatnia patrząca choć trochę na ręce władzy ogólnopolska gazeta ma zniknąć bo rząd chce rozwiązać wydającą ją spółkę? Tych pytań może być znacznie więcej ,bo po działaniach rządzących widać, że różnorodności raczej nie znosi.
5. Gdyby takie „głębokie” przemówienie wygłosił poprzednik Prezydenta Komorowskiego, śmiechów , żartów i uszczypliwości byłoby co niemiara. Teraz wszystkie media i obecni w nich komentatorzy polityczni z najgłębszą powagą przywoływali Prezydenta nawołującego do zgody, podkreślającego bardzo dobre stosunki z sąsiadami, zwolennika wręcz niczym nieograniczonej demokracji.
Myślę jednak, że wystąpienia publiczne Prezydenta Komorowskiego w szczególności te wygłaszane bez kartki muszą być niesłychaną przykrością, szczególnie dla członków jego Komitetu Honorowego i wszystkich tych ,którzy tak bardzo zachwalali walory intelektualne ich kandydata. Zbigniew Kuźmiuk
Wszyscy powinni odpocząć od medialnej szumowiny TVN w odpowiedzi na ,,Wszyscy powinniśmy odpocząć od Jarosława Kaczyńskiego" Bartosz Arłukowicz w TVN 24 stwierdził, że "w Prawie i Sprawiedliwości przelała się czara goryczy". Dodał jednocześnie "wszyscy powinniśmy odpocząć od Jarosława Kaczyńskiego, który proponuje ciągły spór". Takie stwierdzenie wzmaga w mozgach motłochu nienawiść do PISu i do Jarosława Kaczyńskiego. Autor cytatu sam tworzy politykę nienawiści, nienawiści do Prawa i Sprawiedliwości. Proponuje rozświechtanemu moralnie autorowi cytatów, dalsze stosowanie polityki, która z czasem w ludziach (również niezrównoważonych psychicznie)rozbudzi kolejne krwiożercze żądze. Ilość codziennych obraźliwych, bezczelnych oraz nieprawdziwych informacji o Jarosławie Kaczyńskim przekracza granice każdej ludzkiej wyobraźni. To, ile ten człowiek musi znieść obelg i przekleństw na swój temat, stanowi podstawę do sformułowania określenia, że robi się z niego ,,kozła ofiarnego", który ma odpowiadać za całe zło tego świata. Dlaczego się tak dzieje? Czym Jarosław Kaczyński zawinił? Czyżby swoją propolskością? Często ukrycie prawdy wiąże się z zakrzyczeniem jej. Choć jak wiadomo ,,dzwon jest głośny, gdyż jest próżny". Tymczasem, im więcej obelg słyszę, tym większe mam wrażenie, że chcą one zakrzyczeć prawdę. Poziom sporu inicjowanego przez PO zdaje się osiągać punkt kulminacyjny agresji na scenie politycznej( która miała miejsce w przeciagu ostatnich lat). Poziom dialogu, poziom rozmów jest żenująco płytki. Wszystko sprowadza się do szydzenia, obrzucania się inwektywami, pajacowania. Nie ma dialogu, jest apodyktyczna władza monopolistyczna jednego ugrupowania. Nie ma wolnych mediów. W TVP1 nie ma już moich ulubionych dziennikarzy. Nie ma już w mediach ,,Misji specjalnej", nie ma Wildsteina. Czy Polska została skazana na dożywotnią manipulację? Manipulację pod wpływem Agory i michnikowszczyzny? Za co dzisiaj daje się Michnikowi jakieś szczególne odznaczenia? Nie ma głosu nikt o innych poglądach. Nie mają głosu, ani żadnych praw rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej. Nie ma prawa bytu Jarosław Kaczyński w polityce. To rodzaj jakiejś dyktatury. Początek końca polskiej suwerenności.(Umowa gazowa to właśnie rodzaj serwilizmu Polski wobec Rosji. Przecież umowa gazowa miała być podpisana za plecami UE, bez jej późniejszych roszczeń. Dzisiaj szybciej stawia się pomniki bolszewikom w Ossowie niż pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej pod Pałacem Prezydenckim). Chciałam dodać także, że to nie ludzie powinni odpocząć od JK. To media powinny dać Jarosławowi Kaczyńskiemu wreszcie odpocząć od tych nieustannych inwektyw, szydzenia z niego nawet po takiej tragedii, jaka go spotkała. Lista obelg nieprzerwanie rośnie już od dawnych czasów. Słychać je było wtedy gdy PiS wygrał wybory parlamentarne, potem, gdy Lech Kaczyński był u władzy i słychać je nawet teraz, gdy już ważnej części kancelarii prezydenta LK nie ma. Zamiast obniżyć poziom agresji po katastrofie, wzmocniono jego skalę i podniesiono ją do granic niewyobrażalnych. Obok Palikota, krzyczą też inni (tacy, których wypowiedzi bulwersują, ale umkną naszej pamięci). Właściwie o manipulacji i szykanowaniu Jarosława i Lecha Kaczyńskich można by nakręcić dość długi film dokumentalny i byłoby naprawdę bardzo dużo materiału. Gdyby to tak zebrać i zmontować w 3-godzinnym filmie ( to i tak nie zostałoby uwzględnione wszystko), ale ukazałoby chociaż namiastkę starannie przygotowanej propagandy PO. Nie widzę możliwości stworzenia takiego filmu o ataku PIS na PO. Nie widzę bowiem aż takiej ilości inwektyw ze strony członków Prawa i Sprawiedliwości. Mamy do czynienia z pogłębianiem wielkiego procesu zamazania. Odwołam się tutaj do słów Ziemkiewicza, które w doskonały sposób opisuje proces zanikania prawdy historycznej, zapominania o niej. Ziemkiewicz bowiem pisze tak: ,,(...)Jest dopiero kwiecień 1990 roku, jeszcze nie nastąpiło to, co Gustaw Herling-Grudziński nazwał „wielkim zamazaniem", a Zbigniew Herbert „zapaścią semantyczną" - pomieszanie dobra ze złem, zrównanie w prawach cwaniactwa z bohaterstwem i wielka amnezja. Proces, który do tego w następnych latach doprowadzi, właśnie się ...zaczyna. Właśnie teraz (...)". Proces zamazania zaczął sie zatem po 1990 roku i trwa już co najmniej 20 lat. A gdyby przypatrzyć się dokładniej, trwa 70 lat, gdyż prawda o Katyniu bardzo długo była skrywana przed całym światem. Obecnie mamy do czynienia z kolejnym procesem zamazania po katastrofie smoleńskiej w obliczu władzy PO Przejecie tej władzy wcale nie było trudne. (Nie pozwolono PIS na dzierżenie władzy. Beznadziejna koalicja z Ligą Polskich Rodzin oraz Samoobroną oraz nieustanne ataki PO skazały partię na porażkę. Zgrzyt Leppera i Giertycha przelał się na wyobrażenie Polaków o Prawie i Sprawiedliwości. Wszyscy utożsamiali PIS z omawianymi ugrupowaniami, zapominając o tym, że bez koalicji rządy tej partii byłyby niemożliwe. PO zaś prowadziła nieustanną politykę agresji. Należy pamiętać, że Tusk tak samo mocno zabiegał o koalicje z omawianymi partiami jak PIS. Wiec nie należy go wybielać w tym kontekście. Obecnie w PIS powstają kolejne rozłamy w partii, widoczny brak lojalności niektórych członków, co również nie służy ugrupowaniu). Władze PIS trwały zaledwie 2 lata. Następnie władza trafiła do PO. I doszło do wielkiej katastrofy... która podlega właśnie procesowi zamazania ( tak jakby historia zataczała koło). I tak następował proces zamazania, który został następnie uzupełniony kolejnym skrzywieniem percepcji. Słowa Ziemkiewicza można odnieść do współczesności.
* Proces zapaści semantycznej - tzw. wykoślawianie pojęć i znaczeń, używanie języka z rynsztoku
*Proces pomieszania dobra ze złem - demoralizacja społeczeństwa, odwrócenie się od wiary, odwrócenie się od krzyża, odwrócenie się od kościoła, brak moralnych wartości, brak etyki, szacunku wobec śmierci
*zrównanie w prawach cwaniactwa z bohaterstwem - nagroda dla Michnika, wywyższanie innych niezasłużonych, gloryfikowanie małp polskiej sceny medialnej (Wojewódzki Figurski)
* wielka amnezja - schowanie krzyża; niechętne upamiętnianie katastrofy; celowe nakręcanie protestów, zamazanie pamięci o katastrofie. DarkLady's blog
O tym jak 2 [panie] myślały, że przejmą władzę w PIS A tymczasem Jakubiak i Rostkowska zostały wyrzucone z partii. Ktoś tu kogoś przechytrzył. Brawo Panie Prezesie! Poncyliusz też się połasił na słabość Jarosława. Jakubiak i Rostkowska to sępy, chciały odebrać władze założycielowi w tak trudnym dla niego momencie. Nic dziwnego, że je wyrzucił i nie waha się co zrobić z pozostałą resztą zmiennych jak chorągiewki posłów. Takie elementy najlepiej eliminować, nie bacząc na konsekwencje. Media zrobią szum z każdej sytuacji. Jakby się tym przejmować, to człowiek nawet nie potrafiłby się bronic. A przecież rozłam w partii to rzecz najgorsza. jestem załamana, nerwy mam mocno nadszarpnięte. A przecież mogę sie tak denerwować tą polityką. W każdym bądź razie dobrze, że Jarek załatwił te Panie zanim one zdążyły załatwić jego. Teraz widzę jak na dłoni, że te panie zepsuły mu kampanie wyborczą. Jakby się przypatrzyć całej tej marketingowej zabawie, mało w niej widać wysiłku, mało ekspresji, mało zaangażowania ze strony sztabu PIS. To jest niesamowite, że ludzie są tak okropni i pazerni. Nie mogę się nadziwić, że niezależnie od partii, w każdym ugrupowaniu są ludzie bez wartości, bez moralności. Na szczęście tutaj widać było, że brak etyki oraz lojalności szedł w parze z brakiem mózgu. Te panie nawet jeśli przeniosą się do PO, to nie będą grać pierwszych skrzypiec. WNIOSEK: są takie głupie, że same siebie załatwiły. Teraz będą jeszcze organizować jakieś konferencje i rozpaczliwie rozdzierać swoje gęby. Niestety, nic to nie da. Przynajmniej ja taką mam nadzieje. Szkoda, że Pan Jarosław nie usunął ich z partii jeszcze przed kampanią. Wtedy miałby większa szansę na wygraną. Ale i tak jestem pełna podziwu dla niego, gdyż wysiłek który pokazał był niemal nadludzki. Pani Jakubowska, Kluzik, Migalski, Kamiński i inni po zamachu 10 kwietnia pomyśleli, że JK po takich przeżyciach więcej się nie podniesie, więc w chorych głowach ambicjonerów pojawił się pomysł przejęcia władzy w partii. Jak pięknie by było czcić pamięć po zamordowanym prezydencie, na emeryturę wysłać osłabionego Jarosława i razem z POkurczami dzielić i rządzić w Polsce. Owo koryto dla tych lewitujących wydawało się tak bliskie, prawie że już i namacalne i dotykalne. A tu wydarzyła się niespodzianka... Jarosław odrodził się jak feniks z popiołów, siły i determinacja powróciły i postanowił wystartować w wyborach prezydenckich. No cóż. Niezadowolenie z takiego obrotu sprawy grupy lewitującej wzrastało, ale szefowa kampanii wyborczej Kluzik znalazła sposób, aby prezes wybory prezydenckie przegrał. W kampanii wykluczyła zupełnie ewentualny zamach na TU-154( co nie było trudne) i skupiła się jedynie na nic nie robieniu , no i jeszcze umizgach do POpaprańców. Fortel się udał również dzięki "naszym niezależnym" mediom. Jarosław nie został prezydentem, ale nadal szefuje PIS-owi i jeszcze ma czelność upominać się o prawdę smoleńską. Prezes przejrzał również na oczy i wywalił lewitujących ambicjonerów na zbity pysk z partii. Zaraz też obie panie, a i panowie rozpoczęły tzw. "parcie na szkło". Panie jak syjamskie kociątka w TVN utyskiwały, deliberowały, pouczały, "lojalnie " jątrzyły i nadal jątrzą.
Panie premierze jest pan mądrym i uczciwym człowiekiem. Naród tylko w panu upatruje dobrego dla Polaków przywództwa. Dobrze pan zrobił oczyszczając szeregi partii. Hipokryzja lewitujących ambicjonerów została w całości zdemaskowana i przepędzenie zdrajców na cztery wiatry wcale panu nie zaszkodzi podobnie jak i dopominanie się o prawdę smoleńską. Ta prawda narodowi jest potrzeba jak rybie woda i nic tego nie zmieni. Niech lewacy , komunizujący liberałowie mówią i piszą co chcą , a 10 kwietnia przejdzie do historii i zostanie w pamięci wielu następnych pokoleń. Pana brat - Lech zmienił zbiorowa świadomość Polaków i 10 kwietnia jest chwalebnym początkiem drogi do odzyskania pełnej suwerenności przez Polskę DarkLady's blog
Kolejne niewygodne fakty. “Wprost” pominął istotne zeznania świadków Dziennikarze „Wprost” nie zwrócili uwagi na bardzo ciekawe zeznania kilku świadków dotyczące mgły w rejonie lotniska Siewiernyj, a także na wątpliwości związane ze smoleńskimi kontrolerami lotu . Według naszych informatorów świadkowie z obsługi lotniska byli zdziwieni gwałtownym pojawieniem się mgły w rejonie Siewiernego i to wyjątkowo gęstej, w dodatku przed lądowaniem samolotu z prezydencką delegacją jeszcze bardziej zagęszczającej się, która wydawała się im inna niż zwykle. Jak twierdzą nasi informatorzy, w aktach śledztwa są zeznania pracownika miejscowej piekarni, Aleksandra Berezina, który powiedział, że gdy szedł do garażu, na ulicy zalegała gęsta mgła, która nadal zagęszczała się. Niedługo później jechał samochodem. Zdziwiło go, że „w tym momencie na ulicy była nienaturalnie gęsta mgła. W takiej sytuacji włączyłem krótkie światła samochodu. Widoczność w linii prostej wynosiła według mnie 50 m. Mgła przykrywała wierzchołki wysokich drzew. Na ulicy na skutek takiej mgły było ciemno. W tak silnej mgle jechałem z prędkością około 35 km/godz. Jadąc ulica Kutuzowa, na wysokości hotelu «Nowyj» usłyszałem nienaturalny ryk silnika samolotu przelatującego nad moim samochodem. Z powodu mgły samolotu nie widziałem. Zatrzymałem się na stacji benzynowej. Na ulicy panowała cisza, nie słyszałem jakiegokolwiek wybuchu czy uderzenia. Nie przypuszczałem, że 30-40 m od stacji spadł samolot”. Na temat mgły, według naszych informatorów, mówił również podczas zeznań szeregowy Igor Pustowiar, który pełni służbę na lotnisku Siewiernyj. Miał powiedzieć: „W ciągu 30 minut od momentu wylądowania Jaka-40 do podejścia do lądowania Iła-76 warunki pogodowe na lotnisku w sposób znaczący uległy pogorszeniu, mgła stała się bardziej szczelna, uległa zagęszczeniu, widoczność przy ziemi zmniejszyła się do około 60-70 m. […] Po około 30 minutach warunki pogodowe pogorszyły się jeszcze bardziej, zwiększyła się znacząco gęstość mgły, a widoczność na ziemi obniżyła się do nie więcej aniżeli 50 m”. Anatolij Żujew, dozorca w pawilonie wystawowym obok lotniska, opisał prokuratorom, że o godz. 10 ulicę zalegała gęsta ściana mgły. Z kolei Dmitrij Paszczakow z obsługi lotniska, który patrolował okolice pasa startowego, stwierdził, że przed lądowaniem polskiego Tu-154 M mgła była tak gęsta, że ograniczała widoczność maksymalnie do dwóch metrów. Naczelnika punktu kontrolno-technicznego lotniska, Marina Nikołajewicza, zdziwiło, że „przedmioty i obiekty znajdujące się dalej widoczne były źle, jakby były pokryte mgłą”.
Meteo i komendantura, czyli 25 minut odległości Według Michaiła Jadgowskiego, naczelnika stacji meteorologicznej jednostki wojskowej w Smoleńsku, naczelnik służby meteorologicznej i dyspozytor powinni się znajdować w jednym pomieszczeniu, jednak na lotnisku Siewiernyj rozmieszczono ich w różnych budynkach. Taki stan panował od końca listopada 2009 r. „10 kwietnia, zważywszy na fakt, iż ja i dyspozytor znajdujemy się w znacznej od siebie odległości i że dojście do niego pieszo zajmie mi około 25 minut, ostrzeżenie przed wichurą [były tam także informacje dotyczące mgły – red.] przekazałem służbie dyspozytorskiej tylko przez telefon” – miał stwierdzić Jadgowskij. Taka sytuacja powodowała, że naczelnik łamał procedury – nie przekazywał dyspozytorowi komunikatów na piśmie, tylko telefonicznie. Czy rzeczywiście je przekazał, dokładnie o której godzinie, czy prokuratura sprawdzała billingi i czy potwierdzają one fakt takiej rozmowy – tego nie wiemy. Jadgowskij miał też zeznać, że minima pogodowe dla lotniska Siewiernyj wynoszą: wysokość dolnej granicy chmur nie mniej niż 100 m, widoczność nie mniej niż 1000 m. Jak powiedział – nie pamięta, jaka była widoczność o godz. 9 ani o 10:40, 10 kwietnia, gdy doszło do katastrofy. „O godz. 9.06 zauważyłem, że niebo zaczęło «naciekać», zachmurzać się. O godz. 9.12 zatelefonowałem do pododdziału służby meteorologicznej jednostki wojskowej i poinformowałem o zaobserwowanych zmianach, po czym przekazano mi uściśloną prognozę pogody: do godz. 10 – 7-12 stopni, zachmurzenie średnie, warstwowa dolna granica chmur 150-200 m, mgiełka, widoczność 1,5-2 km. O godz. 9.26 stwierdziłem zmianę pogody, a mianowicie zachmurzenie 10 stopni, warstwowa mgiełka, dymy, widoczność 1000 m, co odpowiada meteorologicznemu minimum lotniska”. O jakich dymach mówił Jadgowskij? Bo wyraźnie rozgranicza mgłę i dymy. Dalej naczelnik stacji meteorologicznej w Smoleńsku miał zeznać, że zaobserwował kolejną zmianę pogody o godz. 9:40 – powstała mgła. Poinformował natychmiast o tym pododdział służby meteorologicznej jednostki wojskowej, skąd otrzymał ostrzeżenie przed wichurą i okresie
jej trwania. Jadgowskij w ostrzeżeniu przed wichurą, które otrzymał z jednostki wojskowej, dostał informację o gęstej, falistej mgle, która ograniczyć miała widoczność do 600-1000 m. Były to dane poniżej pogodowego minimum lotniska. „To ostrzeżenie przekazałem do wiadomości kierownikowi lotów i dyspozytorowi. Około godz. 10 odczytałem wskazania przyrządów, przeprowadziłem niezbędną obserwację wizualną i uzyskane dane wprowadziłem do Dziennika Pogody. Telefonicznie przekazałem je pododdziałowi służby meteorologicznej jednostki wojskowej, kierownikowi lotów, dyspozytorowi. Oprócz tego informacja ta została przekazana służbie meteorologicznej Dowództwa Lotnictwa Transportu Wojskowego w Moskwie. W zaistniałej sytuacji zwiększona została częstotliwość obserwacji meteorologicznych”. W związku z nagłym pogorszeniem pogody, zwłaszcza szybko zagęszczającą się mgłą, wieża kontroli lotów telefonowała do Moskwy. Z zeznań meteorologa wiemy już na pewno, że Moskwa wiedziała, iż przed lądowaniem warunki pogodowe były poniżej minimum dla lotniska Siewiernyj. Jaką konkretnie dyspozycję wydano kontrolerom wieży? Według naszych informatorów Jadgowskij o godz. 10:28 stwierdził dalsze pogarszanie się pogody - mgła zgęstniała, widoczność wynosiła 600 m. Dane te ponownie telefonicznie przekazał kierownikowi lotów i dyspozytorowi. „Następny pomiar przeprowadziłem o 10:40, kolejne o 10:52, 11. O 11 widoczność wynosiła 600 m” – miał zeznać Jadgowskij. Z tych słów meteorologa wynikałoby, że już kilka minut po katastrofie przeprowadzał kolejne badania pogody.
Dlaczego nie sprawdzono, czy ktoś wywierał presję na kontrolerów lotu Przypomnijmy, że rosyjski MAK, który przejął kontrolę nad śledztwem smoleńskim, zlecił skomplikowane ekspertyzy psychologiczne mające dowieść, że piloci polskiego tupolewa odczuwali stres wywołany obecnością prezydenta i swego dowódcy, gen. Błasika, na pokładzie samolotu, w szczególności – rzekomo (bo nie ma na to dowodów) – w kabinie pilotów. O jednostronnych działaniach MAK świadczy fakt, że podobnych ekspertyz MAK nie zarządził w stosunku do oficerów z wieży kontroli lotów, którzy mogli być poddani presji płk. Krasnokutskiego lub rozmówców z Moskwy. A to właśnie do obowiązków kierownika lotów należy wydanie zgody bądź zakazu lądowania. Tymczasem, jak twierdzą nasi informatorzy, z zeznań szeregowych żołnierzy rosyjskich, którzy pełnili służbę na płycie lotniska (do ich zadań należeć miało m.in. podstawienie trapu) wynika, że kontrolerzy chcieli wydać tupolewowi zakaz lądowania na Siewiernym. Kategorycznie zabraniam, czyli co rosyjscy szeregowcy usłyszeli w kanale łączności wewnętrznej Igor Pustowiar, poborowy szeregowiec, powiedział prokuratorom, że w związku z tym, iż przed przylotem samolotu rządowego z Polski warunki pogodowe wciąż się pogarszały, „po wewnętrznym kanale łączności usłyszałem, iż dyspozytor lotów postanowił, w związku z bardzo złą widocznością, nie zezwolić polskiemu samolotowi na lądowanie na lotnisku Siewiernyj. Po około 30 minutach warunki pogodowe pogorszyły się jeszcze bardziej”. Siergiej Syrow, inny szeregowiec, złożył podobne zeznania: „Kontroler lotu wydawał przez radionamiernik polecenia zakazujące lądowania na lotnisku Siewiernyj. Przez radionamiernik słyszeliśmy rozmowy kontrolera lotów z innymi jakimiś oficerami jednostki prowadzone na kanale łączności wewnętrznej, to znaczy rozmów kontrolera z pilotem TU-154 nie słyszeliśmy”. „Słyszałem, jak kontroler lotów, kanałem łączności wewnętrznej powiadamiał kogoś o tym, iż kategorycznie zabrania lądowania samolotu TU-154 na lotnisku Siewiernyj z powodu złej widoczności” – podkreślił szeregowiec Syrow. Komu dyspozytor zapowiadał, że nie da zgody na lądowanie TU-154?
Dlaczego kierownik lotu nie wydał zakazu lądowania Dlaczego wieża (kierownik lotów lub jego zastępca) ostatecznie nie wydała zakazu lądowania, tylko, jak wynika z upublicznionych przez komisję Millera stenogramów – zgodzili się, by TU-154 wykonał próbne podejście? Dlaczego zlekceważyli procedury? Jak twierdzą nasi informatorzy, o tych procedurach mówi w swych zeznaniach płk Anatolij Murawiow, kierownik ruchu lotniczego, obecny na Siewiernym w dniu katastrofy. „Zezwolenie załodze samolotu na lądowanie wydaje bezpośrednio kierownik lotów, przy czym obowiązkowym warunkiem wydania zezwolenia na lądowanie jest wizualny kontakt z samolotem, to znaczy kierownik lotów musi wizualnie obserwować samolot” – zeznał Murawiow. Kierownikiem lotów był Pliusnin i z pewnością nie miał kontaktu wzrokowego z Tupolewem. Nietypowe zdarzenia w wieży kontroli lotów, czyli rozmowy nie tylko z Moskwą Cały szereg wątpliwości budzą wydarzenia, do jakich doszło w wieży kontroli lotów tuż przed próbą lądowania tupolewa. Jak 10 kwietnia zeznał Pliusnin, już po nieudanych próbach posadzenia iła (który nadleciał pomiędzy polskim jakiem i tupolewem), dzwonił on do dyżurnego „logiki” w Moskwie, prosząc, aby zważywszy, iż załoga polskiego samolotu słabo zna język rosyjski, uzgodnić możliwość lądowania tego samolotu na lotnisku zapasowym, bez lądowania na lotnisku w Smoleńsku. „Logika” to hasło wywoławcze sztabu kierowania lotnictwem wojskowo-transportowym Sił Powietrznych Rosji. Pliusnin precyzował potem, że domniemywał, iż załoga słabo zna rosyjski, bo 7 kwietnia niektóre załogi miały z tym kłopot. Ale, jak się poprawił, załoga wioząca prezydenta władała rosyjskim w stopniu wystarczającym. W zeznaniach z 10 kwietnia można dalej przeczytać: „W tym momencie [kiedy rozmawiał z „Logiką”] nawiązał ze mną łączność jakiś inny samolot rosyjski, którego sygnału wywoławczego nie pamiętam, i zapytał o pogodę. Przekazałem mu, że na Siewiernym nie ma warunków do lądowania i ażeby on dla polskiego samolotu, przez dyspozytora, przekazał tę informację i poprosił tego dyspozytora, aby w miarę możliwości, bez lądowania na lotnisku w Smoleńsku «wyprowadzić» samolot na lotnisko zapasowe” – zeznał Pliusnin. O czym świadczy ten fragment zeznań Pliusnina? Że kontroler lotów zwraca się do pilota bliżej nieokreślonego samolotu, by powiadomił dyspozytora o zdarzenia mającym pierwszorzędne znaczenie dla bezpieczeństwa podróżującego nad Rosją prezydenta Polski?
Co się stało z nagraniem rozmów z wieży kontroli Taśma z nagraniem rozmów prowadzonych przez Pliusnina i Ryżenkę z wieży kontroli lotów z załogami samolotów została przekazana natychmiast po katastrofie Federalnej Służbie Bezpieczeństwa (FSB). Nie wiadomo, czy dostał ją MAK, a tym bardziej polscy prokuratorzy. Taśma mogła być kluczowym dowodem weryfikującym prawdziwość stenogramów z czarnych skrzynek. Co ciekawe, 29 kwietnia próbowano odsłuchać nagrania rozmów telefonicznych i radiowych rejestrowanych przez jednostkę wojskową na Okęciu. Jak się okazało po przybyciu serwisanta, rozmów nie można odtworzyć – bo dysk z nagraniami został uszkodzony. Nie jest jasne, czy z uszkodzeniem dysku poradziły sobie nasze służby specjalne.
Anita Gargas, Katarzyna Gójska-Hejke, Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
TO NIE JEST KRAJ DLA WOLNYCH LUDZI ! +18 Coś we mnie pękło, nie zniosę tego dłużej. Gdzie jest Polskie Państwo, gdzie jest Prezydent i Premier gdy Policjanci biją Roberta B. Kwiat Polskiej Młodzieży, jedną z najwybitniejszych postaci młodego pokolenia. Człowieka, który całe swoje życie, za wyjątkiem przerw na stosunki analne, poświęcił walce o swobody obywatelskie, walce z homofobią, rasizmem, antysemityzmem i z każdym „izmem” tego świata. Gdy bronił nas przed zalewem faszyzmu, a bronią jego uśmiech i wdzięki jego, otóż wtedy, niczem w najmroczniejszych czasach, został zdradziecko wciągnięty do policyjnej „suki” i srodze poturbowany przez tych co stanęli po ciemnej, a nawet brunatnej stronie mocy.
A temu wszystkiemu przyglądał się Paweł K. - Ostoja Endecko- Katolicka. Wyszło prawicowe, ultrakatolickie szydło z Hanki Grającej Waltza. Cały ten pseudo-liberalizm PO szlag trafił. Jak w XXI wieku u władzy może być partia, która opiera się na koszmarnych, rodem z Ciemnogrodu zabobonach, przesądach i heteryckim modelu świata. Jak można we współczesnej Europie, Unii Naszej i Waszej Ukochanej tolerować dominację przeżytego już dawno heteroseksualnego modelu świata, który opiera się na zboczonej idei rodziny. Rodziny która płodzi, rodzi i wychowuje kolejne pokolenia zacofanych katoli, bałwochwalców, którzy świata poza Bogiem nie widzą i wykrzykują jakże skandaliczne i niedopuszczalne w cywilizowanym świecie skrajne i nienawistne hasła, jak np.: „Bóg, Honor i Ojczyzna”. Którzy chcą nas wciągnąć do Danse Macabre na ulicach naszych kolorowych, wielokulturowych miast i wsi. Gdzie normą jest LGBT, a nie jakieś koszmarki rodem ze średniowiecza, takie obrzydliwe całujące się na ulicach pary heteroseksualne nie mówiąc już o takiej obrzydliwości jak widok wielodzietnej rodziny udającej się na sumę do kościoła w niedzielę. Ach ten ciemny lud niepomny słów Mistrza z Biłgoraju dalej dają sobą manipulować przez „spasionych” purpuratów, proboszczów czy też zwykłych kleryków, którzy to wmawiają im te gusła, jakoby rodzina, wierność małżeńska, dzieci to były największe wartości w życiu. A przecież temu iście Bizantyjskiemu Kościołowi chodzi li tylko o to, by mnożyli się jak szaleni i łożyli na tacę, aby mieli za co popić i pożreć „słudzy boży” w sutannach. Jak może państwo w środku Europy, tej która wskazuje nam drogę rozwoju, ścieżki do wiecznego szczęścia hedonistycznych społeczeństwach, jak można to wszystko tolerować. Widać do czego prowadzi tolerancja, po kraju rozlewa się brunatna fala. Likwiduje się postępowe kluby, jak Madame w Warszawie. Miejsca gdzie nowoczesny człowiek, nie mężczyzna, nie kobieta, ani dziecko, człowiek właśnie może oddać się uciechom tego życia bez ograniczeń. Człowiek jedynie, gdyż nie ma przecież płci jako takiej, dziś gej, biseks, jutro lesbijka, transgender, a pojutrze wolny człowiek, miłośnik kozy przywiązanej do płota, szczęśliwy właściciel gumiaków w dużym rozmiarze. Mamy się przecież od kogo uczyć i na kim wzorować. Czyt to w Starożytności są wzorce, czy też u naszych przyjaciół z Belgii, Holandii, Hiszpanii, Anglii i USA. Jakże piękne były owoce zoofilii w odległej przeszłości, w jej wielu rodzajach jak np.: avisofilia, ekwinofilia, kynofilia, ofidyfilia. Gdzie się podziały piękne Chimery i inne cudowne owoce miłości człowieka i zwierzęcia. Gdy w Holandii niezależny, mądry i nowoczesny Sąd orzekł, iż pierwsza holenderska partia pedofilii, "Dobroczynność, Wolność i Różnorodność", może działać legalnie, to u nas kochające się homoseksualiści, tworzący normalniejsze związki od heteryckich, pełnych patologii, nie mogą mieć własnych dzieci. A przecież to nie ich wina, iż nie wynaleziono jeszcze metody sztucznego zapłodnienia „IN PUPPO”, czy też jedna z lesbijek nie może zapłodnić drugiej, a hermafrodyta samej siebie. W Holandii Założona w maju partia "Dobroczynność, Wolność i Różnorodność" (PNVD), nie będzie zakazana. Holenderski sąd odrzucił wniosek działaczy antypedofilskich ( to chyba źli ludzie, ci antypedofile ) o jej natychmiastową delegalizację. Partia PNVD, może więc działać bezproblemowo na terenie Holandii i postulować: liberalizację przepisów dotyczących pornografii dziecięcej i sodomii (w tym zoofilii) oraz obniżenie granicy z 16 do 12 lat wieku nieletnich, od której współżycie seksualne byłoby dozwolone. Jak mówią sami działacze tej partii, ich celem jest zniesienie wszystkich zakazów w sferze seksualnej. Przywódca PNVD Ad van der Berg, twierdzi, że tak wysoka granica wieku, od którego można rozpocząć współżycie seksualne, wzmaga tylko wśród młodocianych zainteresowanie współżyciem z dorosłymi. Partia powołuje się na homoseksualistów i ich walkę o własne prawa. - To właśnie geje jeszcze do niedawna nie mogli działać legalnie w wielu krajach, ale gdy tylko zaczęli się twardo dopominać o swoje „prawa”, to parlamenty niektórych państw ustąpiły i zezwoliły im na korzystanie z szeregu przywilejów, których dotąd nigdy i nigdzie nie posiadali - informuje na stronie internetowej PNVD. Z tego co wiem to postępowi działacze tej partii będą walczyć o legalizację związków ludzi i zwierząt. Oczywiście z pełnym humanitaryzmem wobec partnera zwierzątka, byłoby ono poddane konsultacji u psychologa specjalisty od psychologii zwierząt, by sprawdzić czy akceptuje związek z człowiekiem. Jak sądzę nie będzie to potrzebne w przyszłości, a wystarczy stara dobrze sprawdzona zasada milczącej akceptacji ze strony zoo-partnera, bo przecież ryk, czy kwik, czy też szczekanie to nie do końca jest mowa. Czas skończyć z obłudnymi podziałami rodziców na mamę i tatę, matkę i ojca, że o dziadkach czy też rodzeństwie i rodzinie nie wspomnę. Jak może się poczuć jeden z rodziców lub rodzeństwo gdy jednoznacznie chcemy określić ich płciowość, a przecież to nie takie proste. Przecież „ptaszka” może mieć mamusia, czy też babcia. Po co te sztuczne podziały. Gdy w Hiszpanii dorzyna się „chrześcijańska watahę i tłuszczę”, a dzieci już w przedszkolach mogą oglądać książeczki, gdzie miła pani kocha się ( nie bójmy się tego słowa ) z osłem, a przecież osioł to też człowiek. Nie róbmy z osła „osła”. I mogą się te dzieci dowiedzieć, że tej pani fallus osiołka nie straszny, gdyż kiedyś wesolutcy wieśniacy wsadzili jej gaśnicę, to u nas na lekcjach religii uczy się strasznych rzeczy i robi dzieciom katolicką święconą wodę z mózgu. Nawet nie będę próbował polemizować z tą całą „nauką kościoła” gdyż to wszystko brednie i jad, który zatruwa młode, jeszcze nieokreślone płciowo umysły i czyni z nich w przyszłości jakieś dziwadła i zboki, co to na cmentarze chodzą, na pielgrzymki jakieś i nowe pokolenia Ciemnogrodzkie chowają karmiąc mitami o niepokalanym poczęciu,. Gdy wszyscy wiedzą jak było. W Pięknej Ameryce młodzi ludzie nie spieszą się z określeniem swojej tożsamości, dają sobie czas, smakują seks na wszelkie możliwe sposoby, zgodnie ze starą mądrością - „raz dziewczynka, raz chłopaczek, aby życie miało smaczek”. Co prawdą trochę zdewaluowaną, gdyż i płci nam przybyło i partnerów rodem z lasu, czy też dżungli, albo z podwórka. Walczmy z zacofaniem na każdym kroku, spółkujmy na ołtarzach, bezcześćmy świątynie, niech nasze parady zamienią się w wielkie, codzienne, nieustanne święto. Stwórzmy dla tych zboków rezerwaty, co ja mówię kolonie karne. Reedukujmy jeśli jeszcze jest to możliwe. A jak nie to stwórzmy obozy pracy, niech te osobniki, heterycy, dziwolągi, zboczeńcy, niech ta przeszkoda w dalszym wspaniałym lewacko - homoseksualnym rozwoju świata, niech przynajmniej pracują dla nas. My mamy bowiem coraz mniej czasu na pracę, rzuceni w radosny wir życia, pochłonięci jakże piękną i słuszną ideą hedonizmu nie mamy czasu na takie pierdoły. Nie pozwólmy by krzyże, ten symbol zacofania i ciemnoty, nienawiści do tego co w nas kolorowe i piękne panoszył się na naszych ulicach i dawał schronienie wrogom wolności człowieka, jakże pięknej i różnorodnej istoty. Jak długo jeszcze Kościół będzie nam wmawiał, iż tylko stosunki małżeńskie są normą. Jak długo będziemy musieli cieszyć się z piękna stosunków nalanych i innych nowoczesnych form seksu cieszyć tylko w zaciszu naszej alkowy lub stodoły sąsiada. Dajmy odpór tradycyjnej rodzinie, państwu, ojczyźnie, temu wszystkiemu co przez lata wmawiano nam jako normy życia. Niech stanie się taki kraj, gdzie Robert B. będzie mógł złapać za „pałkę policjanta”, a ten odpłaci mu pięknym za nadobne, a nawet z języczkiem. Niech wreszcie nasz kraj dołączy do awangardy „Tęczowego Pochodu”, który zaprowadzi nas do Ziemi Obiecanej, Nowego Świata. Tam gdzie będzie tyle płci ile mają drożdże, gdzie naszymi przywódcami będą ludzie wielkiego formatu jak Robert B., Magdalena Ś., Kazimiera Sz. i inni wspaniali „Tęczowi Ludzie”. A jak na razie musimy walczyć w Warszawie, w każdym mieście i wsi z zacofaniem i ciemnotą, z katolicką i endecką zarazą, z najgorszym koszmarem jakim jest Patriotyzm, Bóg, Honor i Ojczyzna. I nie liczmy tu na Państwo, Prezydenta, Premiera. Szukajmy oparcia w tradycyjnie bliskim homoseksualistom Partiach Komunistycznych, Lewakach, tych jakże tolerancyjnych jak pokazuje prawdziwa historia ludziach. Różowe Teczki. I nic nie znaczą knowania zaciekłych wrogów postępu. "Klęska holenderskiej partii pedofilów." Holenderska partia pedofilów zmuszona została do samorozwiązania się z powodu braku poparcia wyborców. W oświadczeniu kierownictwo Partii na rzecz Miłości Bliźniego, Wolności i Różnorodności (PNVD) napisało, że "zbyt mało osób podpisało deklarację wymaganą do przystąpienia do wyborów". Zgodnie z prawem PNVD potrzebowała 570 podpisów. PNVD została założona 31 maja 2006 roku przez Marthijna Uittenbogaarda. Opowiadała się za zalegalizowaniem dziecięcej pornografii i seksu z dziećmi od 12. roku życia. Ponadto występowała przeciwko projektom delegalizacji zoofilii , która zdaniem partii powinna być w pełni legalna, „o ile nie wiąże się to z nadmiernym wyeksploatowaniem, czy maltretowaniem zwierzęcia”. PNVD domagała się również zmniejszenia wieku, w którym można występować w filmach pornograficznych oraz wykonywać zawód prostytutki, do 16 lat. Pedofile chcieli, by można było w pełni legalnie pojawiać się w miejscach publicznych nago.Do dalszych postulatów partii należały: całkowity rozdział państwa od religii, zlikwidowanie instytucji małżeństwa, bezwzględny zakaz spożywania mięsa oraz darmowe przejazdy koleją. Oto jedyna słuszna droga, nie jedzmy zwierząt, kochajmy się z nimi. I gdyby nie my, piękni i jakże kolorowi ludzie nie było by nic. Nie było by sztuki, nauki, świat postałby na zawsze w mrokach średniowiecza, jakby to chcieli ci okropni heretycy. Bo rodzina hetero to dopiero prawdziwy obciach. A zatem do przodu, a właściwie od tyłu. Tak nam dopomóż Robert w D....e Jedyny. Modlitwa za pary tej samej płci. Czytaj - www.niepoprawni.pl/blog/1821/bekarty-rozy-luksemburg
A teraz Świat Oczami Heretyka. jwp's blog
Stowarzyszenie Przejrzysty Rynek do Premiera Tuska Warszawa, 7.11.2010 Pan Donald Tusk Prezes Rady Ministrów Szanowny Panie Premierze, Jako organizacja społeczna, zaniepokojeni rozwojem sytuacji w Polsce pragniemy niniejszym złożyć bezpośrednio na Pana ręce szereg naglących pytań dotyczących długu publicznego, zadłużenia Państwa oraz deficytów budżetu i finansów publicznych:
* Czy środki przekraczające 20 miliardów złotych, które będą spożytkowane na pożyczki, zestawione w Artykule 8 Ustawy Budżetowej, będą wliczane do długu publicznego?
* Czy i kiedy nastąpi spłata tych pożyczek przez FUS i Fundusz Drogowy jak i inne podmioty i strony wymienione Artykule 8?
* Jaka jest ogólna obecna wartość poręczeń i gwarancji skoro tylko w 2011 roku Państwo może ich udzielić na sumę przekraczającą 50 miliardów złotych?
* Jak wygląda rozbicie gwarancji i poręczeń na głównych beneficjentów?
* Na jakie kwoty i którzy pożyczkodawcy skorzystali z poręczeń i gwarancji udzielonych przez Państwo w latach 2009, 2009 i 2010?
* Czy decyzja o zawarciu transakcji swapowych w grudnia 2009 była samodzielną decyzją Ministra Finansów, czy też konsultował ją z Panem lub/i Radą Ministrów?
* Czy nie należałoby wprowadzić do Ustawy Budżetowej lub/i Ustawy o Finansach Publicznych ograniczeń kompetencji Ministra Finansów do samodzielnych decyzji zawierania transakcji na instrumentach pochodnych?
* Czy nie należałoby wprowadzić do Ustawy Budżetowej lub/i Ustawy o Finansach Publicznych granicznej ogólnej wartości transakcji na instrumentach pochodnych w danym roku budżetowym?
* Czy w Ustawie Budżetowej lub/i Ustawie o Finansach Publicznych nie należałoby konkretnie określić sytuacje i cele, kiedy Minister Finansów może posłużyć się instrumentami pochodnymi?
* Czy Minister Finansów zawierając transakcje na instrumentach pochodnych nie powinien przedstawiać koszty i projekcje ryzyka finansowego jakie te instrumenty niosą w kolejnych latach po zawarciu transakcji?
* Czy sformułowania Artykułu 32 Ustawy Budżetowej nie są aby zbyt ogólne i nie brzmią zbyt pięknie by nie dopatrzeć się w nich ukrytych zagrożeń?
* Czy Ministerstwo Finansów, inne ministerstwa jak i Skarb Państwa są w stanie skutecznie kontrolować zobowiązania zaciągane przez ponad 60 agencji, fundacji i funduszy około-budżetowych?
* Czy fundusze stworzone wokół Banku Gospodarstwa Krajowego są kontrolowane przez rząd czy przez Bank?
* Czy Pan i/lub Rada Ministrów przychyla się do proponowanych zapisów Ustawy o zmianie ustawy o BGH?
* Czy ustanowienie gwarancji Skarbu Państwa na wszystkie zobowiązania BGK nie zakłóci równowagi na rynku bankowym?
* Czy BGK jako bank państwowy powinien sprzedawać swoje (wystawione przez siebie) papiery wartościowe i instrumenty pochodne do NBP?
* Jakie jest ogólne zadłużenie i dynamika wzrostu zadłużenia spółek, w których Skarb Państwa posiada pakiety kontrolne?
* Jakie jest zadłużenie i dynamika wzrostu zadłużenia, samorządów i spółek komunalnych należących do samorządów?
* Czy stanowisko Pana Jana Krzysztofa Bieleckiego zapowiadające wyzbycie się przez Skarb Państwa akcji PKO BP i PZU jest stanowiskiem rządu i Rady Ministrów?
* Jakie miałoby być uzasadnienie i cele decyzji o wyzbyciu się akcji PKO BP i PZU?
Z uwagi na wagę pytań, jako strona społeczna liczymy i nakłaniamy do bezzwłocznej odpowiedzi.
Za Stowarzyszenie: Paweł Pietkun, Artur Zawisza, Jerzy Bielewicz Więcej na: Unicreditshareholders.com
PREZYDENT „OKRĄGŁEGO STOŁU” Poziomem bufonady wyzierającej z wywiadu Bronisława Komorowskiego dla Onetu można byłoby obdzielić kilku zakompleksionych polityków Platformy. Ilość występujących w niemal co drugim zdaniu zwrotów „dzięki mnie” , „dzięki mojej aktywności”, „udało mi się” itp., ustępuje jedynie ilości nadętych frazesów. Zapewne z powodu starannej autoryzacji sam wywiad stracił wiele na oryginalności, bo kto pamięta rejestrowane na żywo wypowiedzi Komorowskiego może poczuć się zawiedziony brakiem wszechobecnego „no” - znamionującego głębię intelektu polityka PO. Jak ze wszystkich wypowiedzi Komorowskiego, tak i z tej zionie ogrom nienawiści i szyderstwa wobec zmarłego Lecha Kaczyńskiego. Esencją tych uczuć jest stwierdzenie, iż „wielu w Europie z ulgą przyjęło, że zakończył się etap walki o samolot, krzesło, o to, kto jedzie na jaki szczyt, itp.”. Autor życzenia - „chciałbym skrócić zły okres prezydentury Lecha Kaczyńskiego”, które po trzech miesiącach znalazło spełnienie w lesie smoleńskim, nie potrafi ukryć swojego stosunku do poprzednika. „Nie chcę oceniać mojego poprzednika” – deklaruje Komorowski, by natychmiast stwierdzić: „Powiem tylko, że nieszczęście się zdarzyło kiedy jeden jedyny raz w ciągu całych dwudziestu lat prezydent zablokował cały pakiet reform systemowych, bo reformy służby zdrowia, to reforma systemowe. Zdarzyło się to raz i mam nadzieję, że drugi raz się to nie zdarzy”. Czytając tego rodzaju wypowiedzi, trzeba zrozumieć, że w życiu publicznym III RP nie było jeszcze człowieka na tak eksponowanym stanowisku, który z równą dozą wrogości i brakiem elementarnych zasad kultury deptałby pamięć o zmarłym. Ze słów Komorowskiego wydobywa się ton całkowicie obcy polskiej tradycji, nakazującej szacunek - szczególnie wobec tragicznie zmarłego i pokonanego przeciwnika, który nie może bronić swojego honoru. Zaciekłość, z jaką człowiek ten mówi o Prezydencie Kaczyńskim obnaża nie tylko autentyczny wymiar postaci Komorowskiego, ale świadczy o pokładach potwornego lęku, jaki musi odczuwać dzisiejszy zwycięzca. Nie sposób inaczej wytłumaczyć tej odhumanizowanej postawy. Nie można również mieć wątpliwości, że w osobie Komorowskiego mamy do czynienia z politykiem jednej opcji, działaczem partyjnym oddelegowanym na stanowisko prezydenta Polski w celu ochrony interesów własnej partii. Pytany o zakończenie prac sejmowej komisji i powrót do bieżącej polityki bohaterów afery hazardowej Komorowski ucieka od odpowiedzi chytrym banałem: „Nie jestem członkiem żadnej partii i proszę zwolnić mnie od komentowania spraw partyjnych”.
Hipokryzja tej wymówki jest porażająca, bo werbalna klauzula nie pozwala Komorowskiemu na ocenę własnej partii lecz nie przeszkadza w atakowaniu i krytyce partii opozycyjnej. Możemy wyobrazić sobie jazgot usłużnych mediów, gdyby Prezydentowi Kaczyńskiemu zdarzyło się powiedzieć to, co w wywiadzie wyznał Komorowski: „Wyobrażam sobie PiS bez Kaczyńskiego. Nawet nie przychodzi mi to ze specjalną trudnością. Odnoszę wrażenie, że coraz większa grupa członków PiS także wyobraża sobie PiS bez Kaczyńskiego.[...] „Na szczęście świat nie kończy się na Jarosławie Kaczyńskim i na PiS. Są obywatele, są wyborcy i oni oceniają kto jest warty nagrody, a kto kary za zdolność do współpracy lub jej brak. Wierzę, że doczekamy takiego momentu współpracy i bardzo tego chcę. Z Jarosławem Kaczyńskim lub bez Jarosława Kaczyńskiego.” Ten głos wpisuje się w prowadzoną przez media kampanię rozbicia i dezintegracji partii opozycyjnej i stanowi bezsporny dowód, że Bronisław Komorowski jest osobiście zainteresowany osłabieniem, a w efekcie likwidacją Prawa i Sprawiedliwości. Tak bezpośrednia ingerencja w sprawy jednej z partii politycznych nie zdarzyła się żadnemu z dotychczasowych prezydentów III RP. W uzupełnieniu tego obrazu można przytoczyć słowa Komorowskiego dla PAP, w których chwaląc się „szukaniem porozumienia między wszystkimi siłami parlamentarnymi” stwierdził.: ”Myślę, że to widać dzisiaj również, pomimo, że nie wszędzie znalazłem partnerów, ale poczekamy, być może to, co się dzieje w tej chwili w PiS, jest zapowiedzią jakichś głębszych zmian i może doczekam się partnera po stronie tej takiej twardej prawicy.” Chciałoby się zapytać: jakie wzorce demokracji praktykuje ten człowiek i czyim jest prezydentem, jeśli wprost wyraża oczekiwanie na rozbicie jedynej partii opozycyjnej i chce mieć za „partnera” koncesjonowaną, namaszczoną przez media opozycję? Znamy analogie tego rodzaju postawy.Czy nie w taki sam sposób kształtowała sytuację polityczną władza komunistyczna w końcu lat 80., gdy do obrad „okrągłego stołu” zapraszano wyselekcjonowanych działaczy „opozycji demokratycznej” gotowych na „historyczny kompromis” z sowieckimi namiestnikami? Ci, którzy oczekiwaniom tej władzy nie odpowiadali byli mordowani, wygnani z kraju, a w najlepszym wypadku trafiali na margines życia publicznego. Zapewne Bronisławowi Komorowskiemu marzy się Polska bez przeciwników politycznych, bez braci Kaczyńskich, bez prawdziwej opozycji. Polska monopartii i jedno - myślenia.
Część tych marzeń spełniła się 10 kwietnia, gdy wieloletnia kampania nienawiści znalazła finał w pułapce smoleńskiej. Czas, który nastąpił później przyniósł dalsze akty agresji i krwawy mord polityczny na działaczu PiS. Bronisław Komorowski nigdy nie przeprosił za swoje zachowania i wypowiedzi, pełne pogardy i nienawiści wobec przeciwników politycznych. Za liczne pomówienia i potwarze, rzucane zza zasłony fotela marszałka Sejmu. Nigdy nie zdobył się na refleksję o własnej odpowiedzialności moralnej i politycznej. Słowa tego człowieka brzmią dziś wyjątkowo groźnie, bo w obliczu klęski ułomnej demokracji III RP przynoszą otwartą zapowiedź kolejnych odsłon polskiej tragedii.
Aleksander Ścios
Polowanie na dysydentów Jakże chętnie odeszłoby się od bieżącej polityki, która obecnie, w naszym kraju, w imię pokoju i miłości polega na wyrzynaniu z życia publicznego pozostałości dysydentów. Elementarna uczciwość każe jednak choćby odnotowywać zjawiska prawie nie istniejące w polskich mediach, które ostatnio zajmują się wyłącznie wyrzynaniem dysydentów z PiS przez Jarosława Kaczyńskiego. Troskliwości mediów wobec opozycji dorównuje zaufanie do nich PiS-owskich (na szczęście, nie wszystkich) buntowników. Traktowanie TVN-u jako konfesjonału, a dziennikarzy tej stacji jako duchowych nauczycieli, głęboko wzrusza. Spowiedź Michała Kamińskiego, wydawałoby się, zaprawionego w bojach polityka, który we łzach wyznawał Andrzejowi Morozowskiemu: “Tu stoję, inaczej nie mogę, tak mi dopomóż Bóg”, musiało wstrząsnąć widzami telewizji Waltera. Nie o tym jednak chciałem, gdyż zaangażowanie dominujących mediów i tak licznej ekipy dziennikarzy w wewnętrzne sprawy PiS, zwalnia mnie z tego obowiązku. Niestety, nikt nie zwalnia mnie z obowiązku zajmowania się z polowaniem na dysydentów III RP, które skutecznie prowadzone jest w naszym kraju.
Ryszard Legutko zauważył niedawno, że PiS pełni rolę dysydentów w III RP. W rzeczywistości jest gorzej, gdyż każdy dysydent III RP zapisywany jest do PiS. Minister transportu w latach 2005-2007, Jerzy Polaczek opowiadał jak zatrudnił na stanowisku dyrektorskim wybitnego fachowca, członka PO, który, oczywiście, z partyjnego członkostwa zrezygnował. Pomimo nacisków ze strony PiS utrzymał go na zajmowanym stanowisku. Po wyborach 2007 dyrektor ów został zwolniony z ministerstwa jako… pisowiec. W ostatnim numerze “Newsweeka” czytam reportaż o czystkach w TVP. Jego młody autor, zakładam, że z dobrą wolą, powtarza, że z TVP usunięci zostaną pisowscy mianowańcy, którzy całą falą napłynęli do TVP w 2006 roku. Dla dziennikarza owego nie ma żadnej wątpliwości, że wszyscy nominowani wówczas ludzie to polityczna falanga PiS-u. W rzeczywistości powołani zostali oni na swoje stanowiska, aby “zdekomunizować”, czyli wyrwać TVP z rąk postkomunistycznych klanów i sitw i uczynić z niej medium publiczne. Mój poprzednik, Jan Dworak dokonał pewnych zmian w telewizji Roberta Kwiatkowskiego, przede wszystkim odebrał jej rolę propagandowego narzędzia SLD. Było to o tyle łatwiejsze, że partia ta sypała się wówczas, ale żadnej poważniejszej reformy w niej nie przeprowadził, co powoduje, że wychwalany jest jako najlepszy prezes wszech czasów. Generalnie nie miałem pojęcia, na kogo głosowali nowi ludzie, których wprowadziłem wówczas do TVP , a wielokrotnie wiedziałem, że akurat nie na partię Kaczyńskiego. Zresztą w 2005 roku wybór PiS czy PO bywał przypadkowy i doraźny. Wszystkim tym ludziom, którzy przyszli do TVP z chęcią zrobienia czegoś pozytywnego, przybite zostało pisowskie piętno i po dziś dzień prześladowani są zawodowo za ów epizod ich kariery. Okazuje się, że nie jest niczym wstydliwym uczestnictwo w propagandzie stanu wojennego czy radykalnie upartyjnionej telewizji Kwiatkowskiego — “dyskredytujące” w Polsce Tuska jest uczestnictwo w krótkim epizodzie budowy mediów naprawdę publicznych. Ostatnia naznaczona w ten sposób ekipa to zespół “Wiadomości” Jacka Karnowskiego, któremu udało się odzyskać wiarygodność telewidzów i odbudować dziennikarskie standardy. Piszę to nie po to, aby kogokolwiek przekonać, gdyż w obecnym stanie gorączkowej nagonki trudno mieć takie złudzenia. Pewny jestem, że pod moim tekstem pojawi się zaraz ileś dyżurnych wpisów, których autorzy na wzór Niesiołowskiego krztusić się będą słowem Kaczyński. Piszę to, gdyż oddaje to stan w jakim dziś znajduje się nasz kraj. Wildstein
Elity nie potrzebują Polski Z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, poetą, pisarzem, historykiem literatury, rozmawia Małgorzata Rutkowska Przygotował Pan już swoją mowę na proces, który wytoczył Panu redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”? Mam wrażenie, że to może być Pana najważniejszy tekst w ostatnich latach. - Najważniejsza jest poezja, bo jeśli coś z dzieł ludzkich może liczyć na długie trwanie, to tylko ona. A co do procesu, to jeszcze nie otrzymałem pozwu i bardzo jestem ciekawy, co w nim będzie. Sprawy, które wytaczają ci panowie, są często utajniane, więc nie wiem, czy będę miał okazję do publicznego wygłoszenia mowy. Ale jeśli nie wygłoszę jej publicznie, to wydrukuję ją jako mowę niewygłoszoną. Skutek będzie taki sam.
To będzie wielkie przemówienie w obronie wolności słowa? - Prześladowanie i ograniczanie wolności słowa jest w naszym kraju rzeczą tak oczywistą, niemal codzienną, że właściwie nie warto już o tym mówić. W mojej mowie chciałbym raczej pokazać, w jaki sposób idee wczesnego komunizmu, czyli idee Róży Luksemburg, sformułowane na przełomie XIX i XX wieku, działają do dzisiaj i jaki mają wpływ na nasze życie. Róża Luksemburg była wybitną działaczką komunistyczną, najpierw w Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy (SDKPiL), a potem w Komunistycznej Partii Niemiec, którą założyła. Siła jej idei była co najmniej równa sile idei Lenina. Potem nieśmiertelna Róża, jak ją nazywano (biessmiertnaja Roza), została trochę zapomniana, bo tak się złożyło, że ją zamordowano, a Lenin i Stalin potępili tzw. błąd luksemburgizmu, czyli wykluczyli jej pisma teoretyczne ze swojego dziedzictwa. Ale idee nieśmiertelnej Rozy, choć tępione przez komunistów, dalej działały. Gdy czyta się dziś jej arcyciekawe rozprawy, mówiące o tym, jak ma być rozwiązana w Europie kwestia narodowa, to widać, że jesteśmy u samych fundamentów Unii Europejskiej, że Unia Europejska została wymyślona właśnie wtedy, we wczesnym komunizmie.
Idea stworzenia społeczeństwa globalnego, takiego, które nie będzie dzielić się na różne narody, a więc idea wynarodowienia, została sformułowana właśnie wtedy i właśnie przez Różę Luksemburg, i niemal nienaruszona, w różnych przebraniach, dotrwała do naszych czasów. Mamy więc obecnie do czynienia z ideami rdzennie komunistycznymi – zresztą nie tylko w tej dziedzinie życia, w innych też – które występują w przebraniach liberalnych, demokratycznych, socjaldemokratycznych, a niegdyś stanowiły fundament światowego ruchu komunistycznego. Biessmiertnaja Roza uważała, że Polacy nie powinni istnieć, nie powinni też domagać się niepodległości, ponieważ musi powstać w Europie jedna europejska klasa proletariuszy, a nie da się osiągnąć tego celu, jeśli będą istniały narody i narodowości. Roza przewidywała ponadto, że powstaną Stany Zjednoczone Europy, które będą początkowo tworem „burżuazyjnym”, ale potem, kiedy wybuchnie rewolucja, zostaną przejęte przez klasę robotniczą, przez proletariat. No i teraz trochę to się sprawdza, co prawda nie ma klas, nie ma proletariatu, nie ma nieśmiertelnej Róży, niby nie ma i komunizmu, ale wszystko układa się właśnie tak, jak to zaprojektowała ta wielka Roza. Coraz częściej słyszymy, że narodów nie będzie, bo nie są potrzebne. Wydaje mi się, że ludzie Adama Michnika są propagatorami właśnie tej idei, idei Europy ponadnarodowej, takiej Europy, która będzie się obywać bez narodów. To bardzo poważna sprawa, która dla mnie przybiera kształt pytania: czy Polacy mają szansę na przetrwanie, czy będą istnieli? Chciałbym w swojej mowie na procesie pokazać korzenie tych przekonań, z których wynika, że nie muszą istnieć.
Jak Pan przekona audytorium, że to środowisko kontynuuje idee komunistki Luksemburg, skoro Michnik został kawalerem Orderu Orła Białego? Prezydent uznał, że należy nagrodzić jego „znamienite zasługi” dla niepodległości Polski. - Pragnę coś przypomnieć, na co może nikt nie zwrócił dotąd uwagi. Otóż Order Orła Białego został ustanowiony na początku XVIII wieku przez Augusta II, naszego pierwszego króla z dynastii saskiej. Początkowo kosztował 10 000 czerwonych złotych i mógł go dostać niemal każdy, kogo było na to stać. Wśród jego pierwszych kawalerów byli dygnitarze carscy, Aleksander Mienszykow i Nikołaj Repnin. Order Orła Białego został więc zhańbiony już na początku swojej historii. Potem przyznawano go w bardzo różny sposób – niekiedy prawdziwym bohaterom, niekiedy wielkim łajdakom. Pod koniec wieku XVIII otrzymywali go targowiczanie, czyli Stanisław August, król zdrajca, dekorował nim zdrajców. To była już tradycja ruska, wedle której im większy łajdak, tym większy ma order. W ogóle przyznawanie orderów jest ruską tradycją, a w naszej I Rzeczypospolitej noszenie jakichkolwiek orderów było zakazane przez prawo. Dobrze byłoby wrócić do tamtych naszych obyczajów. Po Powstaniu Listopadowym, po roku 1831, Orzeł Biały został włączony do hierarchii orderów carskich. Był trzecim pod względem znaczenia orderem imperium rosyjskiego: po św. Andrzeju i po Aleksandrze Newskim. Jeśli więc tak spojrzymy na dzieje Orderu Orła Białego, to będziemy mogli powiedzieć, że i w tym wypadku historia Polski zatacza teraz krąg – wciąż mamy do czynienia z czymś, co już się kiedyś wydarzyło.
Sugeruje Pan, że Order Orła Białego wyszedł z orbity polskości? Stajemy się krajem o coraz bardziej ograniczonej suwerenności, kondominium rosyjsko-niemieckim? - Ja to widzę troszkę inaczej niż Jarosław Kaczyński. Wydaje mi się, że Polska jest krajem postkolonialnym, a pewne procesy, z którymi mamy u nas do czynienia, można lepiej zrozumieć, sytuując ją właśnie wśród krajów postkolonialnych – takich jak: Indie, Pakistan czy państwa afrykańskie. W tych krajach postkolonialnych, które wychodziły spod władzy francuskich czy angielskich kolonizatorów, było najczęściej tak, że o ich losie decydowali ci, którzy tym kolonizatorom uprzednio służyli. Prezydentami krajów afrykańskich po uzyskaniu przez nie niepodległości często zostawali oficerowie albo nawet sierżanci armii angielskiej. Łatwo zrozumieć, dlaczego elity w krajach postkolonialnych były elitami kolaboranckimi, które po uzyskaniu niepodległości stawały się elitami tego nowego tworu postkolonialnego. Jeśli spojrzymy na współczesną Polskę z tego właśnie punktu widzenia, to trzeba powiedzieć, że – dokładnie tak jak inne kraje postkolonialne – jest to taki twór, który jest niepodległy, ale tylko w połowie, jest demokratyczny, ale tylko w połowie, jest wolny, ale też nie całkiem – mamy tu trochę wolności obywatelskich, trochę wolności ekonomicznej, trochę wolności słowa, ale to wszystko jest bardzo ograniczone. Dlaczego? Bo ci ludzie, te elity utworzone tutaj w czasach kolonialnych – a mówiąc o czasach kolonialnych w Polsce, mówię o tym, co się tutaj wydarzyło przez ostatnie 200-300 lat, poza krótkimi okresami kruchej niepodległości – te elity zostały ukształtowane w tamtych warunkach. One są przyzwyczajone do niewoli, polubiły niewolę i nie potrzebują ani wolności, ani niepodległości, ani demokracji – bo wolność to jest trudna rzecz, życie w wolności nie jest łatwe.
A potrzebują Polski? - Nie, nie potrzebują Polski. Albo – potrzebują jej po trosze. Potrzebują jakiegoś fantomu Polski, jakiejś zjawy. Jeśli na Polskę spojrzymy od tej strony, to będziemy musieli też uznać, że jej los nie rozstrzygnie się w najbliższym czasie, tak jak nie rozstrzygnął się w ciągu ostatnich 20 lat częściowej niepodległości. On się nie rozstrzygnie ani za 10, ani za 20 lat. Ten stan postkolonialny będzie trwał znacznie dłużej, może pół wieku, może jeszcze wiek. I Polacy muszą to przetrwać. A po drugie, trzeba powiedzieć, że jeśli w takim kraju, który dopiero co wyszedł spod jarzma kolonialnego, spod władzy kolonizatorów, powstała – w ciągu 20 lat jego postkolonialnego istnienia – niepodległościowa partia tubylców i jeśli tę niepodległościową partię popiera 30 procent tubylców, to jest to po prostu cud. Gdyby na niepodległościową partię Jarosława Kaczyńskiego, która reprezentuje interesy wolnych tubylców, głosowało 5 lub 10 procent Polaków, to też uważałbym to za cud.
To nie elity zatem decydują o polskości, ale zwykli ludzie, którzy wbrew nim trwają przy wartościach narodowych. Co jest siłą nośną tego marzenia o Polsce wolnej? - Jestem przekonany, tak jak pani, że o tym, czym jest Polska, czym ona była i czym będzie, decydują ci, którzy chcieli, chcą i będą chcieli być Polakami. To znaczy ci, którzy rozumieją (lub tylko czują – to wystarczy), że ich życie uzyskuje sens dzięki temu, że są Polakami. Jest jakaś ogromna siła przymusu w tym naszym przekonaniu, że chcemy być Polakami. To jest stara, tysiącletnia siła, która ożywia pokolenie za pokoleniem. Nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego chcemy być Polakami, dlaczego to wydaje się nam najpiękniejsze, najlepsze na świecie, dlaczego to nam najbardziej odpowiada. Tak po prostu jest. Jest bardzo wielu ludzi, którzy od swojej polskości nie odstąpią, to jest oczywiste. Całe dzieje Polski to poświadczają. A jeśli są tacy ludzie, to polskość przetrwa wszystkie swoje dziwne (i niekiedy straszne) przygody.
A co z tymi, którzy wyjeżdżają masowo na Zachód? Nie mogą udźwignąć polskości, uciekają od zobowiązań? A może traktują polskość jak balast, który można zrzucić w każdej chwili? - Także i tę sprawę, moim zdaniem, tłumaczy fenomen postkolonialnej sytuacji Polski. Sytuacja psychiczna hinduskiego lokaja obsługującego angielskich panów w Indiach czy sytuacja murzyńskiego tragarza, który w Rodezji czy w Nigerii nosił walizki za białym człowiekiem, była dwoista. Ci tubylcy jednocześnie nienawidzili swoich opresorów, a z drugiej strony podziwiali – ich siłę, ich przebiegłość oraz ich potęgę. To się łączyło z pogardą dla swojej słabości, dla swojej podrzędności. I to jest cechą wszystkich krajów postkolonialnych, że znaczna część zamieszkujących je tubylców (trzeba powiedzieć, że także znaczna część Polaków), po pierwsze, często nienawidząc swoich dawnych opresorów, jednocześnie podziwia ich siłę, potęgę, umiejętności. A po drugie, gardzi sobą i gardzi swoim podrzędnym krajem, który dał się podbić i stał się kolonią jakichś obcych mocarstw. Stąd właśnie bierze się polska ucieczka od polskości – wielu Polakom ich polskość wydaje się czymś podrzędnym, czymś gorszym, czymś godnym pogardy w porównaniu z siłą i potęgą kolonizatorów. Ci ludzie chcieliby uwolnić się od swojej (boleśnie odczuwanej) podrzędności, chcieliby uciec od swojej podrzędnej (w ich przekonaniu) polskości. Ze mną jest całkiem inaczej, bo mnie od dziecka wychowano w przekonaniu, że polskość to jest coś najlepszego i najwyższego; do późnej starości, w którą teraz wkroczyłem, zachowałem przekonanie, że dane mi zostało coś wspaniałego. Nie mam żadnego podziwu dla rosyjskiej siły ani dla niemieckiego porządku, bo wiem, że moja polska istota, czyli moje polska wolność (bo uważam, że wolność jest w samym centrum polskości) – to jest coś najlepszego z tego wszystkiego, co człowiek może mieć na świecie. Więc choć jestem postkolonialnym pisarzem (bo piszę dla postkolonialnych Polaków), to jestem wolnym tubylcem w kraju postkolonialnym. Dlatego patrzę z żalem, a nawet z litością na tych, którzy mówią, że polskość to jest coś gorszego, podrzędnego. Wiem, że oni są nieszczęśliwi. Nie trzeba nimi gardzić, oni są godni litości. Nie chcą być Polakami, bo nie rozumieją, co zostało im dane.
Są jakieś szanse na odzyskanie tych ludzi dla polskości? - Myślę, że trzeba to zostawić czasowi, a właściwie historii. Jestem starym człowiekiem, 20 lat temu przez chwilę wydawało mi się, że umrę w wolnej Polsce, teraz wiem, że tak się nie stanie. Ale jestem przekonany, że moje wnuki – no może prawnuki – będą obywatelami wolnej Polski i będą szczęśliwe, że są Polakami.
W okresie niewoli narodowej byliśmy stale konfrontowani z potężnymi siłami antypolskimi w postaci rusyfikacji, germanizacji, a mimo to potrafiliśmy zbudować coś tak wspaniałego jak II RP. - II Rzeczpospolita zrealizowała marzenia kilku pokoleń Polaków, ale ostatecznie okazało się, że był to twór kruchy i słaby. Zabrakło wtedy czasu, a okoliczności (kryzys światowy i powstanie państw totalitarnych) też temu nie sprzyjały, żeby zbudować silne państwo. Polskość jednak przetrwała, dzięki temu, co zrobiono – przede wszystkim w sferze edukacyjnej – w II Rzeczypospolitej. A trzeba pamiętać, że II Rzeczpospolita była dziełem garstki Polaków – tych młodych małopolskich inteligentów, którzy wyruszyli z Oleandrów z Pierwszą Kompanią Kadrową. Potem przyłączyli się inni, ale to Józef Piłsudski i jego legioniści zadecydowali o tym, że Polska stała się znowu krajem niepodległym. Prawo i Sprawiedliwość oraz Jarosław Kaczyński to jest teraz Pierwsza Kompania Kadrowa idąca z postkolonialnego Krakowa do postkolonialnych Kielc – właśnie tak trzeba o nich myśleć.
Młodzi żołnierze Kadrówki przegrali jednak w sierpniu 1914 r. bój o serca Polaków. „Witały” ich zatrzaskiwane okiennice. - Ale potem była bitwa pod Rokitną, potem nad Stochodem, potem grali w szczypiorniaka w Szczypiornie, a potem zostali pułkownikami. Oczywiście były wtedy różne nurty polskości, trzeba je wszystkie docenić, ale Józefowi Piłsudskiemu udało się to, czego nie dokonali inni – w Oleandrach i nad Stochodem stworzył wielki teatr polskości, który zdobył serca Polaków. Trzeba uwierzyć, że stać nas teraz na zrobienie czegoś takiego, co oni zrobili. Jeśli po 1989 roku Polacy zostali haniebnie oszukani, bo obiecano im niepodległość, a okazało się, że ta niepodległość to będą rządy postkomuny w spółce z byłymi opozycjonistami, to musimy sobie powiedzieć, że uda się nam następnym razem i że następnym razem nie damy się oszukać.
Mimo że to może potrwać aż półwiecze? - Reżim, który mamy tu obecnie, rozwieje się niebawem jak śmierdzący dym. Ale to jeszcze nie będzie oznaczało, że dzieje Polski potoczą się w tym kierunku, w którym chcemy. Upłynie jeszcze wiele czasu, zanim będziemy mieli tutaj taką Polskę, jakiej chcemy. A czego chcemy? Przede wszystkim Polski niepodległej, takiej, która nie musi się opierać o swoich możnych sąsiadów, która jest równorzędnym partnerem innych potężnych państw tego świata. I chcemy Polski, która strzeże naszej osobistej wolności, która jej w niczym nie ogranicza.
Przebłysk tej Polski widzieliśmy bezpośrednio po 10 kwietnia. Nagle objawiło się coś niezwykle pięknego, by zaraz zniknąć, wycofać się do niszy. Jak Pan widział ten czas jako pisarz, który dociera do najbardziej ukrytych sensów historii? - Niemal przez całe moje życie zawodowe zajmowałem się tym, co działo się na Krakowskim Przedmieściu w różnych epokach życia polskiego. Pewnie dlatego natychmiast zrozumiałem, że to, co dzieje się pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim, to jest dalszy ciąg tego, co w tym samym miejscu działo się w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej, w czasie Powstania Listopadowego, podczas manifestacji religijnych przed Powstaniem Styczniowym. Czy tam były, jak zaraz po 10 kwietnia, tysiące Polaków, czy przyszło ich tylko kilkuset, czy tylko kilkunastu, to już nie miało wielkiego znaczenia. Tam było centrum polskości – tam decydował się jej los. Podobnie było wtedy, kiedy Czerkiesi szarżowali od Pałacu Staszica w kierunku placu Zamkowego, podobnie było wcześniej, kiedy w roku 1831 tłum ruszył spod Pałacu, ówcześnie Namiestnikowskiego, w kierunku Zamku, z zamiarem powieszenia zdrajców. Obrona krzyża jest jednym z takich wydarzeń, tego nic nie zatrze. Nawet ta ohydna agresja skierowana przeciwko ludziom, którzy bronili krzyża, też wejdzie do dziejów Polski, będzie pamiętana jako akt nikczemnej zdrady wartości polskich.
Dlaczego te narodowe rekolekcje wywołały tak olbrzymią agresję, a potem furię wobec obrońców krzyża? - Ta agresja stanie się zrozumiała, jeśli jeszcze raz uprzytomnimy sobie, że żyjemy w kraju postkolonialnym – a więc takim, w którym błąkają się różne postkolonialne zmory nocne, upiory postkomunistycznego życia, widma naszej niedawnej przeszłości. One ciągle, jak zjawy z Mickiewiczowskich „Dziadów”, mają do nas jakiś interes i próbują nas ugryźć. Trzeba je stąd przeganiać, cały czas przeganiać. Chciałbym przypomnieć pani scenę z drugiej części „Dziadów”, która rozgrywa się na cmentarzu. Guślarz jako jedno z wcieleń poety mówi tam, przeganiając nocne zmory atakujące tę wspólnotę ludową zgromadzoną na cmentarzu: „Czy widzisz Pański krzyż?/ Nie chcesz jadła, napoju?/ Zostawże nas w pokoju./ A kysz, a kysz!”. Powtarzajmy więc sobie: „A kysz, a kysz!” – i te zjawy wreszcie znikną. Powtarzajmy to, biorąc do ręki ich gazety, oglądając ich telewizję, słuchając ich upiornych polityków: „A kysz, a kysz!”.
W Pańskiej historiozofii często pojawia się motyw krwi, ofiary, która staje się fundamentem wielkich wydarzeń, przesileń dziejowych. Czy 10 kwietnia 2010 r. będzie zaczynem dobra? - Mało na ten temat wiemy, bo wielkie media swoim zwyczajem kłamią i nie zależy im na ustaleniu, jaka jest prawda, a innych źródeł informacji prawie nie mamy. Myślę, że Polacy dobrze wiedzą, czym był dzień 10 kwietnia i czym jeszcze będzie w historii Polski. Jestem też przekonany, że to wydarzenie nie pójdzie na marne i że Polacy też to wiedzą. Jakie będą skutki śledztwa, konsekwencje prawne, jakie zatem będą skutki dziejowe, to inna sprawa. To jest trochę tak, jak ze wszystkimi wielkimi wydarzeniami dziejowymi w historii narodów – nigdy nie wiemy do końca, co historia powie na ten temat. Jeśli natomiast spojrzy się z perspektywy długiego trwania historycznego, to dobrze widać, że takie wielkie wydarzenia mają zawsze swoje skutki w sferze duchowej, w sferze świadomości ludzkiej, bez względu na to, co się zdarzy w sferze materialnej. Myślę, że są one widoczne, tylko niewiele się o tym mówi. 10 kwietnia to będzie jedno z najważniejszych wydarzeń w dziejach Polski nowożytnej.
Przebiegając w myśli historię, z jakimi datami można porównać tragedię pod Smoleńskiem? - Umysł postawiony wobec takiego pytania raczej szuka dat złowieszczych, dat klęski. Można by porównywać 10 kwietnia z dniem bitwy pod Maciejowicami w październiku 1794 roku. Julian Ursyn Niemcewicz opowiada w swoich wspomnieniach, że polskich żołnierzy, rannych w tej bitwie, ułożono w piwnicach pałacu w Maciejowicach i w nocy Rosjanie dobijali ich bagnetami. Niemcewicz, który był wtedy adiutantem Kościuszki, słyszał krzyki dobijanych. Ale myśląc o tej ostatniej wielkiej bitwie Kościuszki, trzeba pamiętać, że choć klęska pod Maciejowicami zadecydowała o klęsce Insurekcji, wyniknęło też z niej coś dobrego, bowiem inaczej nie stałaby się tak ważnym symbolem w dziejach Polski. Krew przelana pod Maciejowicami zaowocowała właśnie wymarszem Pierwszej Kadrowej. Musimy na historię Polski patrzeć z dalekiej perspektywy, widzieć ją w długich ciągach, nie możemy się spodziewać, że coś stanie się jutro czy pojutrze. Historia to zwalnia, to przyspiesza, a kiedy zwalnia, to tworzy się zaczyn przyszłych ważnych zdarzeń. W Polsce dzieje się teraz dużo rzeczy bardzo dobrych. Wyrwanie się z komunistycznych więzów i wejście w stan postkolnialny spowodowało, że uwolniona została energia życiowa Polaków. Nie może ona zmienić stosunków społecznych czy państwowych, kieruje się więc ku sprawom życia osobistego. Polacy odbudowują teraz swoje dawne sposoby życia, rekonstruują swoje (zniszczone przez komunizm) obyczaje. I bogacą się, a to też jest ważne. To wszystko jest bardzo dobre i stanie się trwałym fundamentem, na którym kiedyś zbudujemy państwo wolnych Polaków.
Uważa Pan, że ucieczka w prywatność, a tym jest w istocie dystansowanie się od spraw publicznych, służy wspólnocie? - Ta odbudowa polskich sposobów życia to jest szlachetny wysiłek całej wspólnoty. Widać to dobrze w wioskach i w małych miasteczkach. To właśnie tam – powoli, powoli – zaczyna się teraz niepodległa Polska. Ja już ją widzę. Chodzi teraz o takie ukształtowanie życia polskiego, żeby każdy mógł powiedzieć – Polska to jest mój dom i ten dom jest w moim domu. A potem przyjdzie czas na inne zmiany.
Genotyp polskości tworzył katolicyzm, silny związek Narodu z Kościołem – do jego rozerwania dążyli zawsze zaborcy, nieprzyjaciele Rzeczypospolitej. Czy można sobie wyobrazić życie polskie bez tego pierwiastka? - Nie można wyobrazić sobie Polski bez Kościoła, bo on jest nam koniecznie potrzebny. Uważam, że Kościół i wojsko to są dwie najważniejsze instytucje narodowe. Obie są odpowiedzialne za to, co stanie się z Narodem. Ludzie Kościoła zdają sobie oczywiście z tego sprawę, a jak jest w wojsku, tego nie wiem. Korpus oficerski to jest zapoznana siła, która jest teraz lekceważona i marginalizowana, a która w dziejach Polski wielokrotnie się Narodowi dobrze przysłużyła. Trzeba przywrócić jej dawne znaczenie i możliwość jawnego patriotycznego działania – także w czasach pokoju. Natomiast wszystkie ataki na Kościół są w gruncie rzeczy atakami na interes narodowy Polaków. Kto atakuje Kościół, atakuje Polskę. To jest tak jak z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Jak każdy krzyż, był to oczywiście symbol religijny, ale jednocześnie, jak to wielokrotnie w dziejach Polski się zdarzało, ten krzyż stał się symbolem naszego życia narodowego. Myślę, że obecne ataki na Kościół są bardzo dobrze przemyślane – tu nie chodzi tylko o ateizację społeczeństwa, może nawet w ogóle o nią nie chodzi. Ludziom, którzy tak widowiskowo atakują religię i lżą ludzi wierzących, jest z pewnością kompletnie obojętne, czy ktoś wierzy, czy nie wierzy w Boga, czy ktoś chce być zbawiony, czy nie chce. Im chodzi o coś innego – o to mianowicie, żeby zniszczyć podstawy polskości. To jest bardzo przemyślane, a nawet budzi domniemanie, że nad tym myśli się nie tylko w Polsce, lecz także w innych krajach europejskich. Wracam do początku naszej rozmowy – są w Polsce i w Europie siły, i to siły potężne, którym zależy, by zniszczyć narody, a z Europy uczynić krainę ufundowaną na komunistycznych ideach Róży Luksemburg – nieśmiertelnej Rozy. Dziękuję za rozmowę.
Holokaust czy “99-procentowy” mit? Walczącym o wolność słowa, swobodę badań naukowych – opracowanie to poświęcam. Profesor Robert Jan van Pelt, człowiek określany jako jeden z największych współczesnych specjalistów historii obozu KL Auschwitz, w zupełnie przemilczanym przez główne media wywiadzie dla dziennika wydawanego w Toronto [TheStar, Published On Sun Dec 27 2009. “A case for letting nature take back Auschwitz. This leading Holocaust scholar argues that there would be dignity in death camp’s neglect”, http://www.thestar.com/News/Insight/article/742965] wypowiedział słowa, które wskazują na zasadniczy zwrot w oficjalnie promowanej, martyrologiczno-mitologicznej wersji wydarzeń II Wojny Światowej określanej mianem Holokaustu, a szczególnie w dotychczasowej, wysoce zideologizowanej historiografii obozu Auschwitz. Van Pelt, który przyczynił się do słynnego zwycięstwa Deborah Lipstadt, żydowskiej profesor historii z uniwersytetu Emory w Atlancie – zwycięstwa sądowego, acz nie merytorycznego – jako kluczowy ekspert w rozprawie sądowej wytoczonej w 1996 roku przez brytyjskiego historyka Davida Irvinga o zniesławienie, zaproponował w swoim najnowszym wywiadzie iście rewolucyjną myśl. Otóż według prof. Van Pelta należy: porzucić dbałość o obóz KL Auschwitz, pozbyć się dotychczasowych jego szczątków i w praktyce zapomnieć o jego istnieniu, a wszystko to argumentowane jest – uwaga! – brakiem wystarczających dowodów wspierających oficjalnie głoszoną wersję funkcjonowania obozu KL Auschwitz, głównie aspektu związanego z jego wielkimi liczbami ofiar. W wywiadzie dla dziennika The Star, na pytanie: “Dlaczego zaproponował Pan aby Birkenau zostało zamknięte i aby natura zrobiła swoje?”, profesor Van Pelt odpowiada: “Mamy problem z konserwacją, zachowaniem Auschwitz. Miejsce, które jest dobrze zakonserwowane, to tam, gdzie znajduje się obecnie Muzeum, jednak miejsce [gdzie był obóz] Birkenau, kilka kilkometrów dalej, tam gdzie te morderstwa miały miejsce – rozpada się.” Van Pelt opowiada następnie z jakich to nietrwałych materiałów obozowe budynki były wybudowane, których “żywotność miała wynosić zaledwie dwa do trzech lat”, jak to po zakończeniu wojny baraki “rozebrano – a było ich 500 – załadowano na pociągi i wysłano do Warszawy”, i jak to baraki te, wybudowne z tandetnej cegły, już w 1948 roku rozpadały się. Van Pelt zauważa następnie, że “każdy z tych baraków miał w środku dwa piece z dwoma murowanymi kominami, które jednak nie zostały wysłane do Warszawy”. Van Pelt kontynuuje wywiad i wyjaśnia, że mamy więc obecnie: “bardzo dziwny widok: małe, prymitywne ceglane kominy wyrastające na trzy metry ponad ziemię. [...] Oczywiście same kominy – a jest ich razem setki – tworzą silny symboliczny obraz, ponieważ Birkenau kojarzony jest z kominami krematoriów. Krematoriów tych już nie ma – zostały wysadzone przez Niemców [...] – a ponieważ pozostały tam tylko ruiny krematoriów, a ludzie spodziewają się tam kominów, to pole wypełnione małymi kominami, które są pozostałością baraków, tworzą obraz, który ludzie w jakiś sposób kojarzą z zabijaniem i paleniem zwłok ofiar.” W tym miejscu wywiadu następuje kluczowa konkluzja Van Pelta, który na pytanie: “Poprzez pozwolenie aby natura zrobiła swoje z tym miejscem, czy nie ryzykujemy tego, że ludzkość zapomni co się wydarzyło i czy nie przygotuje to warunków do podważania w przyszłości Holokastu?”, profesor odpowiada: “99 procent tego co wiemy, nie bazuje na fizycznych dowodach, aby to poprzeć. [To co wiemy] jest częścią naszej wiedzy, którą przejęliśmy od poprzedniego pokolenia.” [“Ninety-nine per cent of what we know we do not actually have the physical evidence to prove . . . it has become part of our inherited knowledge.”] Dalej rozwija swoją myśl, na pierwszy rzut oka, w niemalże rewizjonistycznym stylu: “Nie wydaje mi się, aby Holokaust był w tym sensie czymś nadzwyczajnym. W przyszłości, pamietając o Holokauście, będziemy [go] postrzegali w ten sam sposób, jak większość rzeczy z przeszłości. Będziemy pamiętali [go] w literaturze i poprzez wspomnienia świadków. Funkcjonujemy bardzo dobrze w ten sposób, pamiętając wydarzenia przeszłości. W ten sposób wiemy, że Cezar został zabity w marcowym dniu Id. Aby jednak umocować Holokaust w jakiejś specjalnej kategorii i domagać się tego aby tam pozostał, jest właściwie daniem za wygraną negacjonistom Holokaustu, którzy domagają się jakiegoś rodzaju specjalnych dowodów.” [“I don’t think that the Holocaust is an exceptional case in that sense. We in the future – remembering the Holocaust – will operate in the same way that we remember most things from the past. [...] To put the holocaust in some separate category and to demand that it be there – to demand that we have more material evidence – is actually us somehow giving in to the Holocaust deniers by providing some sort of special evidence.”] Wobec tak wyrażonego nowego, aby wręcz nie powiedzieć – rewolucyjnego spojrzenia na Holokaust i na obóz KL Auschwitz jako jego symbol, dziennikarz pyta dalej: “Dlaczego zatem miejsce nie zostało jeszcze zamknięte?”, na co Van Pelt odpowiada zdradzając niemal nieznany fakt: “W 1959 roku była propozycja porzucenia obozu, tak aby natura zrobiła z nim swoje. Muzeum obozu chciało zabezpieczyć bramy i zezwolić na to, aby wszystko się rozpadło. Myślą, która proponowała takie rozwiązanie, było przyznanie, że jest to miejsce, w którym ludzkość tak monumentalnie zawiodła, że właściwie nie powinniśmy go utrzymywać. W tym czasie jednak oceleni [byli więźniowie] sprzeciwili się takiej propozycji. [...] Jednak pięćdziesiąt lat później stajemy w obliczu końca epoki ocalałych – wieku świadków – i wydaje mi się, że [...] my jako gatunek ludzki powinniśmy to zaznaczyć.” Na problem zawarty w pytaniu: “Co się stanie gdy nikt nie przekaże funduszy na zabezpieczanie tego miejsca?”, Van Pelt mówi: “Moja odpowiedź na tę kwestię brzmi: ‘No to co z tego? Może to nie jest taki zły pomysł, aby to miejsce zostało wymazane.’” Van Pelt tłumaczy następnie logikę swojej propozycji, opierając się na decyzji Przewodniczącego Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (którą to funkcję, warto przypomnieć, pełni pan Władysław Bartoszewski, zwany “profesorem”, chociaż w rzeczywistości jedynie maturzysta), który miał powiedzieć, że “decyzja ta powinna być pozostawiona tym, którzy zginęli w Auschwitz”. W takim razie jednak, zauważa Van Pelt w dość pokrętny sposób: “Czy mamy jakiś wgląd na ich [ofiar] życzenia co do tego miejsca, poprzez jakieś zarejestrowane zeznania zanim oni zginęli? Ci co przeżyli mają w jakimś stopniu do tego prawo, ale gdy i oni odejdą nie wydaje mi się aby naszą rolą było decydowanie o tym. To jest decyzja, która należy do żyjących. Ziemia należy do żywych. To żyjący muszą podejmować trudne decyzje.”[ “No. So when you call on the victims to some way indicate what happened at the site we can only talk about the survivors. But can survivors really represent those who died? The survivors can do that to a degree, but once they are dead I don’t think it’s our place to interpret. This is a decision that we have to take as the living. The earth belongs to the living. It is the living that have to make the tough decisions.”] Wnioski Wobec powyższej wypowiedzi profesora Van Pelta, którą można śmiało nazwać przełomową, można pokusić się na następujące wnioski: W środowisku głównych ideologów propagujących obowiązującą wersję Holokaustu oraz w grupach związanych z wykonywaniem programu Przemysłu Holokaustu, dokonuje się zmiana taktyki wspierania tejże ideologii, wynikająca z coraz poważniejszego nacisku niezbitych dowodów, od wielu lat odważnie przedstawianych przez niezależnych historyków i badaczy. Napór ten uniemożliwia dalsze funkcjonowanie dotychczasowej kompozycji ideologiczno-pseudohistorycznej, w której niemiecki obóz koncentracyjny KL Auschwitz wraz z podobozami eksponowany jest jako „największy obóz śmierci”. Szczegółowo dokumentowane prace, nieznane szerszej opinii, niezależnych badaczy dotyczące m.in. liczby ofiar niemieckich obozów czy też zastosowania w nich komór gazowych, od wielu lat przedstawiają bardzo konkretne fakty, wskazujące w tym przypadku na znacznie mniejsze od podawanych liczby ofiar oraz na brak dowodów na ludobójcze wykorzystanie komór gazowych. Między innymi ta właśnie siła argumentów doprowadziła do wycofania się na przełomie lat 90. z propagowanej liczby “4 milionów ofiar” obozu KL Auschwitz i umieszczenie jej na dzisiejszym poziomie “miliona”. Jak jednak niezależni badacze wskazują od wielu lat, historycy wspierający oficjalną wersję Holokaustu nie posiadają żadnych dowodów ponad dobrze udokumentowaną liczbę ofiar, również i tych żydowskich, określaną dla kompleksu obozowego Auschwitz na poziomie 120-170 tysięcy. Jak widać, liczba ta znacznie odbiega od początkowych 10 milionów, funkcjonującego przez kilkadziesiąt lat mitu 4 milionów, czy też obowiązującej obecnie liczby „około 1 miliona”, ze stałą tendencją spadkową. Chcąc forsować liczby większe od niezbicie udokumentowanych, ideolodzy oficjalnej wersji zmuszeni są do zastosowania elementów z pogranicza religii, z nienaruszalnymi dogmatami, w które można tylko wierzyć, lecz których nie wolno kwestionować. Muszą też zastosować terror intelektualno-prawny, odstraszający od prowadzenia badań w tym zakresie. Siły nadrzędne, kontrolujące świadomość społeczeństw w tym zakresie, zaczynają propagowanie nowego modelu tzw. Shoah, w którym obóz KL Auschwitz zostaje zdegradowany w swej wielkości i staje się „jednym z tysięcy obozów nazistowskich”, cały czas jako znaczący symbol, być może i najważniejszy symbol, lecz niewiele ponadto. Ramowe założenia tego nowego modelu zaprezentowane zostały w książce opracowanej przez centralne Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie pt “Encyklopedia Obozów i Gett: 1933-1945″ (The United States Holocaust Memorial Museum Encyclopedia of Camps and Ghettos: 1933-1945), wydanej w czerwcu 2009 roku przez wydawnictwo Uniwersytetu Indiana. Jak profetycznie stwierdza prof. Steven Katz, dyrektor wydziału Studiów Żydowskich im. Elie Wiesela na uniwersytecie w Bostonie, w wyniku publikacji tej encyklopedii: „Zamiast myśleć kategoriami głównych obozów śmierci, ludzie zrozumieją, że było to powszechne zjawisko na całym kontynencie [europejskim]“. Tak więc, z pięciu tysięcy znanych dzisiaj historykom obozów – lepiej lub gorzej opisanych, z mniejszą bądź większą domieszką niedopowiedzeń, przekłamań, zwykłych kłamstw oraz innych ideologicznych nieczystości – rewolucjoniści i inżynierowie społeczni z Muzeum Holokaustu, ku konsternacji profesjonalnych historyków rozszerzyli tę liczbę do 20 tysięcy. Tym łatwiej będzie można kontrolować dyskurs publiczny, dając kolejnym pokoleniom zajęcie i zadanie udowadniania rzeczy niemożliwych. W przypadku zaś jakichś trudności natury obiektywnej, w odpowiedniej chwili wstrzyma się prace ekshumacyjne – przerabialiśmy to w Jedwabnem – i zatrudni bajkopisarzy w rodzaju Jana Tomasza Grossa. Tym, jak twierdzi prof. Katz „powszechnym zjawiskiem”, ma być obciążenie wszystkich, a szczególnie tych żyjących w najbliższej geograficznej styczności – czyli głównie Polaków – realnymi zbrodniami Niemców i wyimaginowanymi astronomicznymi ofiarami, które summa summarum muszą w ekwilibrystyce arytmetycznej dać niepodważalną liczbę “6 milionów”. Niedawno opublikowany tekst na łamach izraelskiego serwisu internetowego YnetNews, pióra prof. Zee Tzahora, który w najdobitniejszych, jakże kłamliwych i wściekle obelżywych słowach obciąża Polaków za dokonywanie morderstw Żydów (a Polacy ci według prof. Tzahora “Pod względem poświęcenia w prześladowaniu Żydów, wydawaniu ich nazistom, ich aktywnej roli w przemyśle eksterminacyjnym, byli drudzy jedynie po Niemcach, a czasami nawet bardziej oddani w działalności eksterminacyjnej.”), jest bardzo jasnym sygnałem do rozpoczęcia kolejnego, bardziej zaawansowanego etapu ataku na Polaków i samą Polskę, jako „zbrodniarzy wojennych” znacznie gorszych od Niemców. Wpisuje się to doskonale w model “rozprzestrzenienia winy” i odciążenia Niemców, których dzisiejsze państwo w uległy sposób spełnia kolejne żądania Przemysłu Holokaustu, i które chętnie podzieli się swoją winą z innymi. Artykuł prof. Tzahora nie jest zatem żadnym “wypadkiem przy pracy”, żadną “wpadką” wydawnictwa “Jedijot Achronot”, jak niektórzy próbują sugerować, i niewiele pomogą tutaj kurtuazyjzne i niemrawe protesty polskiej ambasady. Tekst został niewątpliwie wydrukowany z pełną wiedzą o zawartych w nim prowokacyjnych kłamstwach i ma służyć przyjętemu modelowi, o którym będzie niestety słychać coraz częściej. Jeśli wiele zbrodni dokonanych przez Niemców i współdziałające z niemieckimi służbami jednostki kolaboracyjne (jak np. ukraińskie oddziały SS), może być w jakimś stopniu poddana mniej lub bardziej rzetelnym badaniom historycznym opierającym się na konkretnych dowodach – raportach wojskowych, zapiskach dowódców, zeznaniach wiarygodnych świadków, itp. – to w przypadku oficjalnych, wielokrotnie powiększonych liczb ofiar głównych obozów koncentracyjnych jest to niemożliwe i wobec tego wygodne i konieczne dla podtrzymania ideologicznego obrazu Holokaustu jest terytorialne rozprzestrzenienie zbrodni na Żydach. Jak twierdzi prof. Steven Katz, nowa Encyklopedia Obozów zrewolucjonizuje myślenie o Holokauście. “Każdy kto myśli, że to [czyli Holokaust] wydarzyło się w sposób niezauważony przez przeciętnego człowieka, zburzy tę mitologię. Był jeden Auschwitz i jedna Treblinka, ale było również 20 tysięcy innych obozów rozlokowanych w całej Europie.” Jeśli jednak przez 65 lat nie potrafiono w przekonywający sposób – a niekiedy w żaden logiczny sposób – udowodnić podawanych liczb ofiar głównych niemieckich obozów, to jakże historycy poradzą sobie z czterokrotnie większą liczbą nowych obozów i zaproponowanych żydowskich miejsc kaźni? Jeśli na przykład do tej pory trudno o rzeczowe i nie graniczące z fantasmagoriami wyjaśnienia przyczyny śmierci “milionów ofiar” obozów Bełżec, Sobibór czy Treblinka, to cóż dopiero mówić o możliwościach manipulacyjnych nowych “20 tysięcy obozów” w Europie? Po dziś dzień trudno bowiem o rzeczową odpowiedź na pytanie w jaki sposób zginęły ofiary w tychże obozach (Bełżec, Sobibór czy Treblinka), jeśli największe żydowskie encyklopedie i najtęższe głowy historyków ortodoksyjnych (np. Hilberg) do tej pory twierdzą, że główną przyczyną śmierci w tych obozach były… spaliny silników dieslowskich (chodzi o tlenek węgla, który jednak w tychże gazach występuje w znikomych ilościach – o czym za chwilę). Nie tylko brak podstawowych badań fizykochemicznych mogących potwierdzić samą możliwość masowego uśmiercania spalinami dieslowskimi, ale nawet we współczesnej literaturze medycznej znany i udokumentowany jest jak do tej pory zaledwie jeden przypadek śmierci od gazów spalinowych silników dieslowskich. A cóż dopiero mówić o “milionach ofiar”, na dodatek przy braku jakichkolwiek dowodów – poza sprzecznymi ze sobą i konfabulacyjnymi zeznaniami zaledwie kilku wątpliwych “świadków”. No i na jakiej podstawie ci historycy szacują swoje liczby, jeśli mamy do czynienia z tak ogromnym rozrzutem? Zajrzyjmy do oficjalnych książek: Tregenza twierdził w roku 2000, że w Bełżcu zginęło milion Żydów, lecz w tym samym roku Jean-Claude Pressac pisał, że zginęło tam “poniżej 150 tysięcy”. W Sobiborze podobnie: Zimmerman mówi o “350 tysiącach”, Pressac – “poniżej 35 tysięcy”, czyli dziesięciokrotnie mniej. W przypadku Treblinki, propaganda sowiecka i powojenna “oficjalna historiografia” mówią nawet o “7 milionach ofiar”, żydowski “świadek” Rajzman wylicza “3 miliony ofiar”, van Pelt mówi o 750 tysiącach, a Pressac już o “poniżej 250 tysiącach”. Gdzie zatem leży prawda przy tak wielkich rozrzutach? A przy tym warto podkreślić, że są to badania historyków nurtu wspierającego oficjalną wersję Holokaustu, bez dopuszczenia do głosu ich kontestatorów, bez przeprowadzenia np. szerokich badań fizyko-chemicznych, niezbędnych nawet przy pojedynczym morderstwie, a cóż dopiero przy milionach ofiar. Oprócz masy artykułów w głównych mediach, które uważają, że w dyskusji na te najbardziej kontrowersyjne tematy II Wojny Światowej nie trzeba posilać się faktami, a wystarczą zwykłe inwektywy (zob. np. teksty w tygodniku Newsweeka Polska: „ Irving! Won, kłamco!” Aleksandra Kaczorowskiego i „Patrzmy Irvingowi na ręce” Tomasza Stawiszyńskiego), warto w tym miejscu wspomnieć o postawie strony przeciwnej, balansującej te media. Warto wspomnieć o wystąpieniu w Radio Maryja prof. Józefa Szaniawskiego[Wypowiedź w Audycji “Aktualności Dnia”: Prowadzący audycję (P) -Jakie są liczby, o jakich liczbach możemy mówić wobec tych, którzy zostali zamordowani w obozie Auschwitz-Birkenau? Prof. J. Szaniawski (JS): -W sumie podaje się w tej chwili około 800 tysięcy ofiar – i w Auschwitz i w Birkenau. W sumie. Natomiast… P -Bo komuniści, ja pamiętam jeszcze za czasów szkolnych, mówili: 4 miliony. Wyczytałem teraz niedawno też dane, że niecałe półtora miliona.” JS -Nie, dużo mniej: 800 tysięcy. Natomiast trzeba powiedzieć wprost, że dużo większa była liczba ofiar obozów na Majdanku pod Lublinem, w Sobiborze i w Treblince. W Treblince zamordowano około miliona Żydów. Zob. 12 minuta wypowiedzi prof. Józefa Szaniawskiego – plik Audio: 65. rocznica wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau (2010-01-28) – Radio Maryja, Aktualności Dnia], choćby z tego względu, że wypowiedź tę można zakwalifikować jako przykład stanu świadomości historycznej (niestety, świadomości dalece zmanipulowanej) pewnej ponadprzeciętnej kadry naukowej. Na pytanie prowadzącego audycję ojca, który wspomniał o “4 milionach” ofiar obozu Auschwitz, liczbie serwowanej nam w czasach komunizmu, prof. Szaniawski nie raczył ustosunkować się do tejże, obowiązującej przez kilkadziesiąt lat liczby – wpajanej wszystkim, wyrytej na tablicach, przed którymi klękał m.in. Jan Paweł II – lecz przywołał nową liczbę ofiar: “około 800 tysięcy”. Na jakiej podstawie odrzucił on oficjalnie podawaną liczbę (określaną na “milion do milion-sto tysięcy”) nie wyjaśnia już, natomiast z dziurą edukacyjną niegodną historyka wyraźnie przerósł on nawet ortodoksyjnych historyków wypowiadając się na temat obozu w Treblince. Prof. Szaniawski twierdzi bowiem, że “w Treblince zamordowano około miliona Żydów”. Czyżby zatrzymał się on w swoich badaniach na lekturach sowieckich propagandystów, swego czasu serwujących nam te – i jeszcze większe – astronomiczne liczby, czy też zechciałby sięgnąć po prace np. J. C. Pressaca – było-nie-było żydowskiego historyka nurtu oficjalnego – podającego liczbę “poniżej 250 tysięcy”. Jeśli jednak byłby bardziej wnikliwy, być może zainteresowałby się stanem dowodowym dotyczącym tego właśnie obozu – a jest on w całej zideologizowanej wersji Holokaustu najbardziej wstydliwym punktem, gdyż przypadek Treblinki jest piętą achillesową Holokaustu – gdyż tak naprawdę to brak jakichkolwiek dowodów na potwierdzenie tak wielkich liczb ofiar. Warto dodać, że prace niezależnych historyków odrzucają możliwość masowego uśmiercania przy pomocy spalin silników dieslowskich – a oficjalna wersja mówi właśnie o tym środku śmiercionośnym, a nie o np. Cyklonie-B – oraz oceniają liczbę ofiar na poniżej 80 tysięcy. To bardzo dużo, to o 80 tysięcy za dużo, ale jak liczba ta ma się do wtłaczanych przez lata społeczeństwom milionów? Należy ponadto podkreślić, że w powszechnej świadomości zakorzeniona wersja o produkcie występującym pod nazwą Cyklon-B jako sprawcy ludobójstwa w komorach gazowych niemieckich obozów koncentracyjnych, jest w świetle nawet ortodoksyjnej literatury żydowskiej nieprawdziwa, choćby dlatego, że – biorąc statystyki ofiar, opracowane przez tychże historyków – niemal 2/3 wszystkich ofiar żydowskich zginęła nie od Cyklonu-B, lecz od tlenku węgla.[ Oto podawane liczby ofiar żydowskich w poszczególnych, tzw. głównych obozach, określanych też mianem obozów śmierci, oraz sposób dokonania w nich ludobójstwa – dane w Wikipedii, zbieżne z danymi podawanymi przez literaturę holokaustyczną:
Auschwitz-Birkenau 960 000 – Cyklon-B
Treblinka 920 000 – CO (tlenek węgla)
Belzec 600 000 – CO
Sobibor 250 000 – CO
Kulmhof (Chełmno) 250 000 – CO
Lublin (Majdanek) 59 000 – Cyklon-B i CO
Razem: 3 039 000 Żydów uśmierconych w głównych obozach, z czego ok. 69% stanowią ofiary tlenku węgla
Cytowana Wikipedia sama nie potrafi jednak podliczyć podawanej przez siebie liczby ofiar żydowskich. Pod hasłem “Obozy niemieckie 1933-1945” stwierdza, że “W sumie wymordowano w takich obozach ponad 2,5 mln osób. Najważniejszymi były Birkenau, Kulmhof, Treblinka, Sobibor i Belzec.” Jeśli podliczymy jednak podawane pod poszczególnymi hasłami liczby, to zaczyna brakować grubo ponad pół miliona ofiar, tym bardziej, że Wikipedia mówi o szerszej grupie ofiar (“osób”), niż samych Żydów. Czyli: zginęło ponad 3 miliony czy też 2,5 miliona? Być może dla Wikipedii pół miliona osób to drobnostka. A może, w ślad za historykami propagującymi oficjalną wersję Holokaustu, sama gubi się w mnogości teorii? Jako przykład lekceważącego stosunku do historii mającej posilać się udokumentowanymi źródłami i operować faktami, może również służyć hasło “Lublin (KL)”, w którym to Wikipedia pisze, że: “Przez obóz [KL Lublin] przeszło 300.000 – 360.000 osób. Dotychczas uważano, że zginęło prawdopodobnie ok. 230.000, w tym ok. 100.000 to byli Żydzi. Ostatnie badania wskazują jednak, że ofiar mogło być mniej – wedle ostatnich publikacji Tomasza Kranza – 78.000 osób, z czego 59.000 to Żydzi”. Tak samo jak w innych obozach gdzie przez dziesięciolecia funkcjonowały wzięte z sufitu (czytaj: wymyślone przez propagandę sowiecko-syjonistyczną) astronomiczne liczby ofiar, tak i w przypadku KL Lublin dokonano korekty, i z 230 tysięcy, “ostatnie publikacje” zniżyły tę liczbę do “78 tysięcy”. A przecież zapewniano nas przez kilkadziesiąt lat, że tamte liczby są dokładne i nieskazitelnie obliczone, jak zatem można wierzyć liczbom podawanym nam dzisiaj, jak można wierzyć “ostatnim publikacjom”, tym bardziej, że wprowadzone zostało prawo zabraniające wszelkiej merytorycznej dyskusji na te tematy]. Pora uświadomić sobie niestabilność oficjalnej wersji, w której zmową milczenia pomija się ten aspekt. Niemal wszyscy autorzy oficjalnej literatury “holokaustycznej” nie odnoszą się do tej kluczowej kwestii – sposobu morderstw 2/3 ludności żydowskiej – nie tylko nie przedstawiając argumentów za jej poparciem, ale często nawet ani słowem nie odnosząc się do niej, nie mówiąc już o braku jakichkolwiek analiz fizykochemicznych mogących potwierdzić tak brzemienną w skutkach hipotezę[Zagadnieniem uśmiercania przy pomocy gazów silników dieslowskich nie zajmuje się niemal nikt z tzw. największych autorytetów oficjalnej wersji Holokaustu. Owszem, kilku z nich cytuje zeznania Kurta Gersteina, członka SS, określanego jako “naoczny świadek masowych mordów w Bełżcu i Treblince”, który w Raporcie (zeznaniach złożonych w podejrzanych okolicznościach podczas więzienia przez Aliantów we Francji), opisywał gazowanie spalinami silników dieslowskich. Jednak poza cytowaniem tego raportu i kilku innych świadków, brak jakiegokolwiek poparcia ze strony weryfikacji naukowej. Czy było możliwemasowe uśmiercanie więźniów? (Jednostkowe przypadki uduszenia oczywiście mogą mieć miejsce, nawet w wyniku bardzo nieskutecznych pod tym względem spalin silników wysokoprężnych.) Czy miałoby sens wprowadzanie tak nieskutecznych metod masowego uśmiercania, jeśli o wiele prostsze, łatwiejsze i efektywniejsze byłoby przeprowadzenie tego przy pomocy silników benzynowych, albo jeszcze lepiej – przy użyciu szeroko dostępnych silników na gaz generatorowy (Holzgas)? Tych ostatnich Niemcy hitlerowskie miały w nadmiarze (wyprodukowano ich ponad pół miliona) i, w przeciwieństwie do cennego i reglamentowanego paliwa płynnego, zużywały powszechnie dostępne paliwo w postaci np. drewna. Przy tym produkowały gaz zawierający aż 35 procent tlenku węgla. (Spaliny silników Diesla zawierają w praktyce maksimum 0,5% CO, i to przy pełnym obciążeniu silnika, czyli dopiero przy niemal 100% obciążeniu - co jest trudne do osiągnięcia bez dodatkowego, kosztownego osprzętu – o którego istnieniu Raport Gersteina zresztą nie wspomina. Samo przyciśnięcie pedału “gazu” w silniku wysokoprężnym, bez jego maksymalnego obciążenia, nie wpływa niemal zupełnie na zwiększenie się zawartości CO w spalinach.) Mało tego, silniki generatorowe przed wojną były używane nawet do tępienia szczurów, a więc nic tylko zastosować znane i sprawdzone rozwiązanie. O groźnym stężeniu CO w gazie generatorowym tych silników wiedział niemal każdy niemiecki mechanik, gdyż ogólnokrajowy program szkolenia każdego kierowcy kładł szczególny nacisk na występowanie niezwykłego niebezpieczeństwa tlenku węgla produkowanego przez te generatory. Na dodatek, III Rzesza od początku wojny wprowadzała stopniowo nakaz używania samochodów z tego rodzaju napędem, by w 1943 roku wprowadzić obowiązek używaniatylko samochodów z silnikami na gaz generatorowy i zakaz używania samochodów z silnikami benzynowymi, do celów niemilitarnych. Niewątpliwie wielu więźniów przewożono tego rodzaju samochodami, które mogły być skutecznie wykorzystane do zabójczych celów, lecz na ich temat literatura milczy. Mamy więc sytuację następującą: silniki Diesla mogące wytwarzać maksimum 0,5% CO, powszechne silniki benzynowe, normalnie wytwarzające około 7% CO, a przy odpowiednim nastawieniu nawet 12% CO, oraz gazy silników generatorowych, zawierające od 18% do 35% CO. Każdy myślący człowiek, a tym bardziej tak zorganizowany i zdetermininowany system niemiecki czasów III Rzeszy niewątpliwie wybrałby do ludobójczych celów właściwe rozwiązanie. Niestety, literatura promująca oficjalną wersję Holokaustu niezmienne i z uporem godnym jakiegoś masochisty i intelektualnego samobójcy uważa, że stosowano właśnie silniki dieslowskie. Nawet najnowsza encyklopedia Yad Vashem (zob. Concise Encyclopedia of the Holocaust – Treblinka) dalej twierdzi, że ludobójstwa dokonano przy użyciu spalin silników dieslowskich. W tym miejscu należy dodać fakt, iż Kurt Gerstein był z zawodu inżynierem górnictwa i jeśli spisywał on swoje zeznania, znane później jako Raport Gersteina – a wiele świadczy, że spisywał je pod przymusem – to musiał on zdawać sobie sprawę z absurdalności stosowania gazów silników Diesla jako metody masowego uśmiercania ludzi. Być może Gerstein w swoich zeznaniach – tak jak np. Rudolf Höss gdy wyliczał liczbę ofiar obozu KL Auschwitz na 3 miliony, liczbę całkowicie dziś skompromitowaną i zarzuconą – celowo umieścił takie a nie inne “narzędzie zbrodni”, w nadziei, że nadejdzie kiedyś czas na zasadniczą korektę. Dlaczego niemal wszyscy historycy pomijają milczeniem kwestię rozpatrywania technicznych możliwości sposobu uśmiercania z wykorzystaniem gazów silników dieslowskich? Hilberg w 1300-stronicowym opracowaniu o Holokauście, wspomina o tym w jednym paragrafie, Lipstadt, Shermer, Stern i inni w swoich książkach zupełnie nawet nie wspominają o tym sposobie zabijania. Z czego bierze się taka bojaźń przed otwartą debatą na to kluczowe zagadnienie? Zagadnienie mające przecież dotyczyć śmierci 2/3 obozowych ofiar żydowskich. Sprawą weryfikacji możliwości uśmiercania ludzi przy pomocy gazów silników wysokoprężnych zajął się m.in. Friedrich Rudolf Berg wykształcony w Stanach Zjednoczonych (Uniwerstytet Columbia) inżynier górnictwa. Fakt ten ma tym większe znaczenie, że wypowiada się specjalista od spraw górniczych, a właśnie w górnictwie od prawie stu lat stosowane są powszechnie silniki wysokoprężne w kopalniach, nawet na dużych głębokościach, niekiedy w niemal szczelnych korytarzach. Dlaczego? Bo nie produkują gazów mogących realnie uśmiercić! (Oczywiste zagrożenie dla zdrowia wynika głównie z uciążliwości tych spalin, nieprzyjemnej sadzy oraz długofalowego narażenia na kancerogenne i mutagenne związki, które nie mają jednak żadnego znaczenia w rozpatrywaniu oficjalnej wersji Holokaustu.) Szczegółowa analiza silników wysokoprężnych, składu spalin, warunków ich zmian, ich wpływu na organizmy żywe, ich toksyczności, itp, powinny być podstawą do dalszego dialogu na temat możliwości technicznych – i możliwości wogóle – masowego uśmiercania ludzi przy pomocy tychże gazów. Niestety, strona utrzymująca oficjalną wersję Holokaustu nie odważyła się do tej pory podjąć tej dyskusji, nie wydała żadnego kontr-opracowania, traktuje temat jakby nie istniał, a osoby usiłujące przedstawiać rzeczowe argumenty oskarża o “antysemityzm” i “negowanie Holokaustu”. Jedynym wyjątkiem jest mini-opracowanie pt “Holokaust przed sądem” (Holocaust on Trial) umieszczone na stronie internetowej znanego uniwersytetu Emory University w Atlancie (Georgia), na którym pracuje Deborah Lipstadt. Uczelnia ta, po procesie Lipstadt-Irving, zajęła się próbą odpierania tez wysuwanych przez niezależnych historyków, nazywanych też pejoratywnie i mylnie “negacjonistami”, albo “rewizjonistami”. Odnośnie do pracy inż. Berga, na stronie internetowej “Holocaust On Trial – There is Not Enough Carbon Monoxide In Diesel Exhaust To Kill“, podjęto się próby ustosunkowania się do, jak z konieczności przyznano, “robiącego wrażenie naukowości” opracowania inż. Berga. Niestety, nawet mierny student Politechniki będzie w stanie śmiało podważyć przytoczone przez podopiecznych prof. Lipstadt zdawkowe odpowiedzi i nieudolne próby zanegowania oczywistych faktów. Np. nie mając wyjścia i przyznając rację niepodważalnemu faktowi, że silnik dieslowski pracujący w zakresie przewidzianym przez producenta nie wytwarza śmiertelnych dawek CO (jak przyznano: “produced only a small amount of carbon monoxide, not enough to be quickly lethal“), ratowano się ucieczką w fikcję twierdząc, że przecież SS-mani tak zręcznie nastawiali silnik, aby można było z niego uzyskać wystarczający poziom śmiertelnych gazów. Zatem zamiast przedstawiania solidnych kontragumentów, mamy dalsze zanurzanie się w domysłach i fikcji. Sugeruje się, iż wiedza SS-manów obsługujących silniki Diesla była tak olbrzymia, że znali oni szczegółowe wykresy pracy silnika, charakterystyki zadymienia, zawartości poszczególnych związków w spalinach w zależności od obrotów silnika, obciążenia, itp. Przecież nawet wielu inżynierów nie zna tych parametrów, zresztą innych dla każdego typu silnika. I nawet jeśli teoretycznie można uzyskać nieznacznie zwiększoną dawkę CO poprzez tzw. dławienie zasysanego powietrza do silnika (a należy zastosować dławienie prawie 98%, zostawiając zaledwie 2% prześwitu), to jest to możliwe tylko na bardzo krótką metę i kończyć się może jego destrukcją, a do tego czasu znacznie utrudnić normalną, stabilną pracę silnika. W silnikach dieslowskich nie ma też, jak się sugeruje, jakiejś magicznej śrubki (jak w gaźnikach silników benzynowych wkręt regulacji skład mieszanki), za pomocą której można sobie dowolnie dobierać parametry pracy poza te, ściśle wyznaczone przez producenta, parametry mogące wpływać na realny wzrost zawartości CO w spalinach. Biorąc pod uwagę te nieudolne wyjaśnienia, należy podkreślić, że aby możliwe było wytworzenie niebezpiecznych (niekoniecznie: śmiertelnych) dawek CO, co miałoby przekładać się na morderstwa miliona – i więcej – osób, trzeba było operować sprzętem w jego ekstremalnym zakresie przez długi okres czasu. Byłoby to w praktyce niemożliwe, a w celu realizacji “założonych celów” mających polegać na wymordowaniu tak wielkiej grupy ludzi, po prostu wysoce nierozważne z uwagi na możliwość częstych awarii silnika, a przecież w warunkach wojennych trudno było o części zamienne. Sprawa się tym bardziej komplikuje, że “świadkowie” twierdzą, iż w obozach Bełżec-Sobior-Treblinka stosowano do celów uśmiercania nie silniki niemieckie – które mogły liczyć na części zamienne i fachową obsługę – lecz… silniki wymontowane z sowieckich czołgów. Niektórzy “świadkowie” twierdzą nawet, że stosowano w obozach silniki… z łodzi podwodnych. Jak widać, co krok natrafiamy na kolejny absurd. Należy przy tym uzmysłowić sobie, że te wszystkie dywagacje o możliwościach silników dieslowskich odbywają się nie biorąc pod uwagę faktu, że obok spokojnie pracowały sobie silniki wytwarzające gaz generatorowy z 35% zawartością tlenku węgla… W innym miejscu skandalicznie interpretuje się wyniki znanych eksperymentów naukowców brytyjskich, przeprowadzone w latach 1950. na zwierzętach poddanych wpływowi tlenku węgla. W wyniku głównego eksperymentu z przeprowadzonej serii, podczas którego zwierzęta poddane były spalinom silnika dieslowskiego przez okres pięciu godzin, wszystkie zwierzęta przeżyły, bez żadnego efektu ubocznego. Dopiero w kolejnych eksperymentach, w których poddano je znacznie zwiększonymi dawkami, zwierzęta nie przeżyły, ale i w tym przypadku dopiero po 3 godzinach i 20 minutach. A przecież, jak mówi Raport Gersteina, cały, mierzony dokładnie zegarkiem w ręku, proces gazowania więźniów trwał dokładnie 32 minuty. To kilkukrotnie za mało aby uśmiercić ludzi spalinami silników dieslowskich i jedyne co mogli oni doświadczyć to ból głowy. Odpowiedzią obrońców oficjalnej wersji Holokaustu jest stwierdzenie, że “nie można porównywać rzeczy nieporównywalnych”, że nie można ekstrapolować wyników badań na zwierzętach nad realnymi warunkami gazowania więźniów. Może i jest to trudne, może niewygodne, może łatwiej jest odrzucić takie niepokojące porównania, ale zaprzeczając im i stosując tego rodzaju tok rozumowani, można wszystko tłumaczyć, nawet i twierdzenie, że Ziemia jest płaska. Czy jednak mamy wtedy do czynienia z nauką, szczerymi próbami naukowego wyjaśniania zdarzeń historycznych i rzetelnym dialogiem na argumenty, czy też akceptujemy zacieranie oczywistości interpretacjami ideologicznymi? W sumie, opracowanie uniwersytetu Emory jest dosyć typowe w “dialogu” na drażliwe tematy o Holokaście: na trzech stronach zawarto nieudolną próbę odparcia rzeczowych argumentów inż. Berga, który przedstawił je w kilkudziesięciostronicowym opracowaniu, pełnym wykresów i wyliczeń i wspartym licznymi artykułami w wielu pismach oraz szczegółową prelekcją dostępną w formie video. Zamiast rzeczowych kontr-argumentów, skorzystano z miałkiej merytorycznie riposty, dość typowej w tego rodzaju “dyskusji”, posilanej za to bogatym słownikiem inwektyw]. Z naukowego punktu widzenia stanowisko takie jest niedopuszczalne i choćby tylko ten jeden fakt świadczy o ideologizacji nauk historycznych. Problem świadków jest kluczowy we wszystkich opisach działalności obozów koncentracyjnych, natomiast w przypadku obozów Sobior-Belzec-Treblinka przyczynia się do konieczności zupełnego odrzucenia prezentowanej przez nich wersji wydarzeń. Weźmy bardzo nagłaśnianego “świadka” – żydowskiego fryzjera w obozie Treblinka, Abrahama Bombę, którego zaprezentował żydowski reżyser Claude Lanzmann w antypolskim, ponad dziewięciogodzinnym paszkwilu, filmie Shoah. Bomba stwierdza, że jako fryzjer golił żydowskich więźniów w komorze gazowej, pomieszczeniu o wymiarach “4 metry na 4 metry”, w którym pomieściło się – uwaga – “140 do 150 kobiet z dziećmi”, a w tymże małym pomieszczeniu było miejsce dla “16 lub 17 fryzjerów” oraz “dwóch lub trzech niemieckich strażników”. Fryzjerzy opuszczali tę “komorę gazową” na “pięć minut”, po czym więźniów gazowano, a następnie opróżniano ją z ciał, co trwało “jedną minutę” (sic!) i fryzjerzy wracali do następnej partii więźniów. Tak oto wyglądają zeznania “świadków” – Bomby i wielu innych – które stanowią podstawę obowiązującej wersji Holokaustu z “milionami ofiar żydowskich” obozu Treblinka oraz innych obozów niemieckich. To tylko pierwszy z brzegu przykład świadków, na podstawie których imaginacji i absurdalnych zeznań, wspomnień i literatury buduje się arytmetyczne proporcje obowiązującej wersji Holokaustu i mówi się o naukowych jego podstawach. Do pełnego obrazu należałoby w tych obozach dodać zupełny brak szczątków tak wielkiej liczby zamordowanych i skremowanych, brak nie tylko dowodów ale i samej technicznej możliwości dostarczania niewyobrażalnie wielkiej masy paliwa, węgla czy drewna, potrzebnych do skremowania ciał, itd, itp. W wolnym państwie na te tematy należałoby spodziewać się setek prac doktorskich udowadniających fałsz funcjonującej przez kilkadziesiąt lat propagandy, lecz zamiast tego mamy zagłębianie się w bezdenne opary ideologii. W teorii prof. Katza, edytora wspomnianej wyżej Encyklopedii, KL Auschwitz dalej pozostaje wyjątkowym obozem, tak jak Treblinka („był jeden Auschwitz i jedna Treblinka”), lecz przecież nic nie stoi na przeszkodzie aby równocześnie wspierać symboliczność obozu KL Auschwitz, a z drugiej strony iść torem rozumowania prof. Van Pelta. Oprócz czysto propagandowego symbolu obozu KL Auschwitz, będzie można zezwolić w pewnym momencie na kontrolowany rozkład przeważającej jego części. Nienaruszalny symbol pozostanie, a pozostałości materialne ulegną dewastacji. Muzeum pozostanie – kierowane przez wiadome gremia – lecz najbardziej kontrowersyjne części obozu (np. odbudowane po wojnie przez Rosjan komory gazowe, bowiem to co dzisiaj jest prezentowane turystom, to rekonstrukcja powojenna [W 1992 roku b. kierownik Działu Historyczno-Badawczego Muzeum Auschwitz-Birkenau Franciszek Piper, przyparty do muru przyznał, że: “[...] Zatem po wyzwoleniu obozu, [ta] była komora gazowa wyglądała jak schron przeciwlotniczy. Celem przywrócenia wcześniejszego wyglądu [...] tego obiektu, ściany wewnętrzne zbudowane w 1944 roku zostały wyburzone, a otwory w suficie zostały stworzone na nowo. [...] Dzisiejsza komora gazowa [czyli ten obiekt pokazywany turystom] jest bardzo podobna do tej, która istniała w latach 1941-42, ale nie wszystkie detale zostały odtworzone, zatem nie ma w nich, na przykład, gazoszczelnych drzwi, a dodatkowe wejście od strony wschodniej [pozostało] tak jak to było w 1944 roku. Zmiany te zostały dokonane po wojnie celem odtworzenia wcześniejszego wyglądu tego obiektu.”]) – już niekoniecznie. Mit wyjątkowości, unikalności i wyłączności cierpienia Żydów pozostanie i będzie pączkował, zaś nawet marne dowody materialne świadczące o niezaprzeczalnym bestialstwie nazistowskiego systemu obozowego skupiającego się przecież głównie na nie-żydowskich więźniach – zniknie. Chyba, że… Chyba, że pewne siły będą dążyły do utrzymania dotychczasowego wizerunku obozu, nawet poprzez preparowanie bądź też korzystanie z nadażającej się okazji nagłośnienia potrzeb obozu, co miało miejsce z niedawną, wielce podejrzaną kradzieżą obozowego napisu “Arbeit Macht Frei”. Wydaje się, że ten ostatni incydent, w ważnym dla egzystencji obozu momencie, spełnił swoją rolę i przysłużył się do zdobycia dodatkowych międzynarodowych funduszy na utrzymanie obozu. Być może był w jakiś sposób skorelowany z wcześniejszą wypowiedzią prof. Van Pelta, ukazującą nowe podejście do resztek obozowych. Wiele do myślenia – wszystkim, lecz przede wszystkim apologetom obowiązującej ideologii Holokastu – powinno dać stwierdzenie prof. Van Pelta, który jasno wyraził się, iż 99-procent tego, czym operuje ta ideologia, nie opiera się na faktach, nie opiera się na dokumentach, innymi słowy – jest swego rodzaju narracją quasi-historyczną zmieszaną z mitomanią, czyli tym co Żydzi określają mianem Haggada. Prof. Van Pelt być może zdaje sobie sprawę, choć trudno mu to wyrazić w jeszcze jaśniejszych słowach, że wiele kluczowych elementów obowiązującej ideologii Holokaustu opiera się na pamiętnikowych wspomnieniach, czyli obszernej literaturze Holokaustu, która jednak poddana rzeczowej krytyce literacko-historiograficznej zostałaby – i tak niewątpliwie osądzi ją Historia – porzucona we wstydliwy kąt propagandy ideologicznej epoki syjonizmu, obok stosów literatury stalinizmu. A literatura holokaustyczna, rozrastająca się w fenomenalnym tempie, potrafiła dokonać trwałego wyłomu w świadomości społeczeństw, odciągając najbardziej nawet zdolnych historyków od wnikliwego przyjrzenia się tematowi, który przecież – jak się wmawia – został już dostatecznie zbadany, opisany, i którego nie wolno dotykać z niertodoksyjnej strony bez narażenia się na stygmę medialną i zainteresowanie wymiarem sprawiedliwości. Warto w tym momencie przywołać statystyki pokazujące skalę tejże ideologicznej masakry świadomości społecznej. Np. gdy w latach 1960. wydawano około 30 angielskojęzycznych, znaczących pozycji o Holokauście, to w dekadę później – 140 pozycji, w latach 1980. – 346 pozycji, by w latach 2000-2007 (a jest to niecała dekada) dojść do liczby ponad 900 pozycji rocznie. Jeśli uwzględnić inne media – filmy, CDs, itp. – to liczba ta urasta do grubo ponad 5000 pozycji rocznie, czyli każdego dnia, każdego roku, tylko w świecie angielskojęzycznym, powstaje 15 kolejnych produktów propagandy Holokaustu. Razem z atmosferą “Dni Holokaustu”, oddziaływaniem setek muzeów i pomników Holokaustu, spotkań, sympozjów, studiów, programów szkolnych, monstrualną ilością artykułów prasowych, programów telewizyjnych, internetowych stron, a także zgubnego dla Kościoła i Jego wiernych “dialogu katolicko-żydowskiego” – otrzymujemy obraz zasięgu tego socjotechnicznego działania. Jak widać ulegają jemu nawet najbardziej uczciwi naukowcy, którzy jednak z jakichś względów boją się wyjść poza ramy wyznaczone przez establishment poprawności politycznej i historycznej. Konkluzja Uczestnicząc w dyskusji na ten jeden z najbardziej zideologizowanych tematów, czy jak określił to prof. Arthur Butz w tytule swojej, wydanej jeszcze w 1976 roku, książki – “Przekręt XX wieku”[ The Hoax of the Twentieth Century, Arthur R. Butz, ISBN 091103823X. Książka dostępna m.in. w księgarni amazon.com], warto podkreślić, że w sporze o detale dokonanych zbrodni nie wolno zapominać o rzeczywistym cierpieniu milionów ofiar wojny, w tym wielu, wielu setek tysięcy ofiar żydowskich. To przeciwko Żydom obłędny system socjalistyczny ugruntowany w mitomanii niemieckiej skierował się w pierwszej kolejności, to Żydzi w znaczny i szczególny sposób doznali upokorzeń, krzywd, prześladowań. (Czy i na ile antysemityzm niemiecki miał uzasadnione i sprowokowane podłoże, to kwestia godna osobnych rozważań.) Jednak przy całym szacunku do najczęściej niewinnych ofiar żydowskich – gdyż żydowscy gracze polityczni, gospodarczy i finansjera nie interesowali się losem swoich pomniejszych braci – przy całym szacunku dla o wiele większej liczby nieżydowskich ofiar, nie wolno zapominać o konieczności poznania prawdy i o prawdziwych konsekwencjach socjalizmu narodowego. A ten, tak jak każdy system socjalistyczny skierowany przeciwko Bogu i porządkowi moralnemu, musi produkować takie a nie inne owoce. II Wojna Światowa była bowiem niczym innym tylko kulminacją dwóch bezbożnych i antyludzkich totalitaryzmów – narodowego i międzynarodowego socjalizmu, które najpierw wspólnie przygotowywały się do podboju Europy, by później poróżnione zgotować światu piekło. To wtedy też zatriumfowała i wydała swe owoce obłędna uzurpacja różnych grup do miana nadludzi. Każda reforma, w tym i uporządkowanie sfery dochodzenia do prawdy historycznej, badania minionych zdarzeń, weryfikowania informacji, musi być zapoczątkowana przywróceniem właściwego nazewnictwa. Wiedział już o tym Konfucjusz stwierdzający, że pierwszym krokiem do prawdziwych reform politycznych – choć oczywiście nie tylko tych – musi być nazywanie rzeczy po imieniu, musi być właściwe zredefiniowanie funkcjonujących pojęć. W przypadku pojęcia “Holokaustu”, które stało się nieprecyzyjnym hasłem w sensie historycznym, za to wybuchowym w ideologicznym, należy zaznaczyć, że nie chodzi o negowanie cierpienia Żydów, że nie chodzi o zaprzeczanie funkcjonowania niemieckich obozów koncentracyjnych, że nie chodzi o łapanki, rozstrzeliwania, wywózki, getta, że nie chodzi o całą antyżydowską politykę III Rzeszy. Temu wszystkiemu nikt obiektywnie analizujący wydarzenia nie może zaprzeczyć. Chodzi natomiast o przywrócenie właściwych proporcji tych zjawisk; chodzi o zdanie sobie sprawy z wpływu i celów różnych światowych sił pragnących dzisiaj utrzymać status quo obowiązujących wersji, z których czerpią one materialne i pozamaterialne korzyści i wykorzystują je do niecnych celów; chodzi o przeciwstawienie się uzurpacji i monopolizacji cierpienia; chodzi o przyznanie, że ofiary wojny rozpętanej przez socjalistyczną utopię, to nie tylko Żydzi, że w sumie stanowią oni kilka procent wszystkich jej ofiar i że w wojnie tej chodziło o ważniejsze cele niż prześladowanie Żydów czy też usunięcie ich z Europy. Poznanie prawdziwej skali wydarzeń i ich przebiegu, pozwoli na ustalenie czy mamy do czynienia z liczebną wyjątkowością zdarzenia określanego mianem Holokaustu – co próbuje się wykorzystać nawet w sensie teologicznym – czy też uczestniczymy w serwowanej nam fikcji o groźnych konsekwencjach dla całej ludzkości. W każdej publikacji i wypowiedzi na te tematy należy zachować obiektywizm i rozpatrywać racje obu stron chcących zaprezentować swoje argumenty. Stanowisko strony oficjalnej znane jest każdemu, jednak aby rzetelnie zrozumieć losy wydarzeń wojennych i naprawdę oddać hołd wielu niewinnym ofiarom wojny, należy poważnie pochylić się nad wszystkimi dokumentami, odrzucić ideologiczną ich interpretację, pozbyć się pozamerytorycznych nacisków. Aby służyć Prawdzie i nie kpić z prawdy historycznej należy pozbyć się cenzury, autocenzury, penalizacji wypowiedzi, należy przyznać się do słabości głoszonych oficjalnie tez, jako pierwszego kroku do pisania rzetelnej historii. Wypowiedź prof. Van Pelta chciałoby się widzieć właśnie w tej ostatniej kategorii – przyznania się do porażki, przyznania się do tego, że znaczna część, czy jak to woli prof. Van Pelt – “99-procent” oficjalnej teorii nie opiera się na weryfikowalnych faktach. Van Pelt przyznaje śmiało, że “Holokaust” w formie obecnie nam wpajanej nie może pozostać tam gdzie jest dotychczas, że nie można “umocować Holokaustu w jakiejś specjalnej kategorii i domagać się tego aby tam pozostał”, bowiem byłoby to przyznaniem racji dokumentom, rzetelnym świadkom oraz zwykłej logice, nade wszystko zaś byłoby przyznaniem się do porażki, byłoby, jak twierdzi “właściwie daniem za wygraną negacjonistom Holokaustu, którzy domagają się jakiegoś rodzaju specjalnych dowodów”. Tak, niezależni badacze historii, domagają się dowodów, domagają się po prostu dowodów i wcale nie żądają “specjalnych dowodów”, lecz wołają o otwartą debatę naukową. Czy i w jakim stopniu przyznanie o słabości oficjalnej wersji Holokaustu będzie wykorzystane, czy nie zostanie ono wprzęgnięte w budowę jeszcze bardziej zmitologizowanej wersji żydowskiej Haggady, pozbawionej nawet szczątków obozowych - czas pokaże. Póki co należy przyjąć to stwierdzenie w nadziei, że pozwoli otworzyć oczy wątpiącym, zdezorientowanym, zagubionym i umożliwi wolne i bezkompromisowe badanie historii. Lech Maziakowski
Washington, DC | 17 września 2010 | www.bibula.com
Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) – www.bibula.com – na podstawie materiałów autorskich
Od admina: jak widać, żydostwo nie mogąc wobec naporu faktów utrzymać dotychczasowej wersji „Holocaustu” – nawet przy stosowaniu pałki policyjnej i „niezależnych sądów” – zmienia taktykę. Wcześniej, niż gajowy myślał, mogą spełnić się jego przewidywania, iż w przyszłości w szkołach będą nauczać, że II Wojna wybuchła z powodu masowych mordów Polaków na Żydach, którym to Żydom Niemcy przyszli z pomocą.
Czy Polsce grozi powtórka z wojen w Jugosławii? W latach 90. straszono wątpiących w „wielki sukces” smutnym losem Bałkanów, dziś porównanie to służy do przywalenia „strasznemu Kaczorowi” – pisze Petar Petrović. Chociaż większość mainstreamowych publicystów upatruje w Jarosławie Kaczyńskiem i w PiS-ie winnych wszelkiego zła w naszym kraju i obarcza ich odpowiedzialnością za agresję i nienawiść w życiu politycznym, to krótki tekst „Obojętni na nienawiść” („Rzeczpospolita”, 28.10.2010) Jacka Pałasińskiego zawiera tyle błędów merytorycznych i fałszu, że pokusa odniesienia się do niego okazała się zbyt silna. Tym bardziej, że została w nim zawarta przestroga przed wybuchem w Polsce wojny domowej na wzór tej, która miała miejsce w Jugosławii. Z jedną uwagą zawartą w artykule autora programu w TVN 24 „Świat według Jacka” mogę się jednak zgodzić. Podobnie jak on uważam, że media muszą być czujne wobec przejawów nienawiści w życiu politycznym, przełamywania granicy przyzwoitości i erozji debaty publicznej. Nie mogą one bezmyślnie przytaczać kolejnych agresywnych, niemerytorycznych wypowiedzi, polegających tylko i wyłącznie na „dokopaniu przeciwnikowi”. Dodam od siebie, że powinny się one wystrzegać również prowokowania, podpuszczania i konfliktowania, gdyż nie to jest sensem ich istnienia. Wydaje mi się, że w tej sprawie panuje konsensus, różnice zachodzą tylko w przytaczaniu nazw mediów, które praktykują ten negatywny styl pracy.
Myślę Kaczyński, mówię nienawiść Jeśli największą partię opozycyjną w kraju, która nieprzerwanie cieszy się poparciem przynajmniej jednej trzeciej obywateli, porównuje się do talibów i terrorystów i nawet nie stara się wytłumaczyć ze stawiania tak daleko idących tez, to osobie, która chciałaby z tym polemizować, niezwykle ciężko jest zakreślić pole sporu. Jest ono zbyt szerokie, by umieścić w krótkiej polemice choćby zarys konfliktu. Jacek Pałasiński w swoim tekście nie stara się nawet, wzorem wielu kolegów po fachu, wspominać o tym, że partia rządząca też ma na swoim sumieniu grzeszki w materii „agresji i nienawiści” i pisze tylko, że politycy do niej należący „nie pozostawiali dłużni” swoim adwersarzom. Wszystko zaś, co mówił i robił Jarosław Kaczyński było i jest „rozsadzaniem polskiego społeczeństwa od środka”. Ekstremizm i terroryzm lidera PiS nie spotykał się w III RP – zdaniem Pałasińskiego - z wystarczającą krytyką ze strony mediów, a inne partie polityczne widziały jego potworności i milczały. Tekst napisany w kontekście mordu politycznego dokonanego przez Ryszarda C. w Łodzi, wskazuje winnego tej sytuacji w osobie prezesa PiS. Teza ta jest powtórzeniem licznych opinii, które pojawiły się zaraz po tej tragedii, w myśl powiedzenia „kto sieje wiatr ten zbiera burzę”. Idąc tropem takiej logiki wszystko, co złe w naszym kraju, ma swoją praprzyczynę w postaci Jarosława Kaczyńskiego, „Wielkiego Mąciciela”. Jedynym sposobem rozwiązania konfliktu „polsko–polskiego” jest, zdaniem medialnej większości, jego zniknięcie z polskiej sceny politycznej. Nie ma więc dnia, żeby nie odsądzano go od czci i wiary, nie nakazywano mu „udania się do Sulejówka” i promowano jego, oczywiście liberalnych i umiarkowanych, następców.
Wycieczka na Bałkany Tekst „Obojętni na nienawiść” byłby tylko powtórzeniem ogólnie znanych zarzutów i oskarżeń, gdyby nie „urozmaicenie” w postaci odwołania się do wojny w byłej Jugosławii. Akapit ten tylko potwierdza zasadność twierdzeń, że większość publicystów mainstreamowych mediów idzie utartym szlakiem wyznaczanym przez swoich mentorów i stara się co najwyżej szukać nowych środków wyrazu, na okazanie swojego oburzenia czy też strachu. Te bowiem uczucia najczęściej przewijają się w tekstach salonowych publicystów. W ostatnim czasie po raz kolejny przywołano porównania PiS do faszystów, a Adam Michnik zestawił tę partię z polskimi komunistami. Pałasiński nie chcąc powielać tych epitetów, które, obok „sekty”, „rokoszan” i „Prawdziwych Polaków”, robią w mediach zawrotną karierę, przywołał dawno nieużywane porównanie polskich realiów do wojny domowej w b. Jugosławii. W latach 90. stosowano je do przekonywania wątpiących w wielki sukces, jakim określano Okrągły Stół i tzw. bezkrwawą rewolucję, którym argumentowano, że w przeciwnym wypadku czekałaby nas powtórka ze smutnego losu Bałkanów. Dziś służy on do przywalenia „strasznemu Kaczorowi”. Stosowanie porównań i metafor wymaga rozwagi, wiedzy, dbałości o szczegóły i rezygnacji z pokusy nadużyć i naciągania rzeczywistości do potwierdzenia swojej z góry założonej tezy. Zestawianie wydarzeń z jednego kraju, do sytuacji w innym, może, przy bliższym spojrzeniu, poznaniu tła konfliktu, realiów geopolitycznych i wielu jeszcze innych czynników, okazać się błędem. Jeśli jednak ktoś, kto zawodowo zajmuje się analizą sceny politycznej, manipuluje faktami i tworzy interpretacje, które nie mają za wiele wspólnego z rzeczywistością, to świadczy to o dwóch rzeczach. Albo jest gotowy zastosować każde kłamstwo, półprawdę czy fałsz, by potwierdzić swoje racje, albo popełnił błąd i dał się zmylić pozorom. Z tekstu Pałasińskiego można dowiedzieć się, że istniał normalny, spokojny kraj, w którym zgodnie żyły „bratnie narody słowiańskie”. „(...) chodzili razem do szkoły, na dziewczyny, razem palili pierwsze papierosy i pili pierwszy kieliszek wina (...) nagle wszyscy zaczęli przemawiać do siebie językiem nienawiści, a potem ktoś kogoś uderzył i rozległy się strzały. W konsekwencji zaś było 200 tysięcy zabitych”. Idąc tym tropem autor może zbudować pasującą mu konstrukcję, odwołując się do dowolnego wydarzenia historycznego, która będzie służyć jednemu celowi: wykazaniu, że Kaczyński jest „be”, a świat bez niego byłby lepszy. Takie przedstawienie przyczyn konfliktu jugosłowiańskiego, na którego temat wyszło bardzo dużo rzetelnych opracowań i jeszcze większa ilość powierzchownych, nie ma zbyt wiele wspólnego z prawdą i świadczy o braku podstawowej wiedzy pracownika TVN na ten temat.
To nie był przypadek Nie roszcząc sobie prawa do całościowego ujęcia problematyki wojen domowych, które miały miejsce na terytorium byłej Jugosławii w latach 90. zeszłego wieku, pozwolę sobię zamieścić kilka uwag na temat ich przyczyn, co może pomóc redaktorowi Pałasińskiemu w zrozumieniu swojej ignorancji chociażby w tej problematyce. Konflikty w tym regionie nie wybuchały nagle, a ich powody, choć złożone, mają swoje logiczne wytłumaczenie. Proszę więc nie wprowadzać w błąd czytelników, przekonując ich, że było inaczej. Narody żyjące ze sobą w Jugosławii tworzyły po II wojnie światowej jedno państwo tylko dlatego, że w wyniku ładu, który ukształtował się po niej, kraj ten znalazł się po wschodniej stronie żelaznej kurtyny. To, że Tito potrafił umiejętnie wykorzystywać jego położenie i skutecznie odgrywać rolę niezależnego przywódcy, a dzięki zagranicznym kredytom mieszkańcy tego państwa mogli liznąć „zgniłego kapitalizmu”, nie zmienia faktu, że był to sztuczny, komunistyczny twór. Władza partii spotykała się w nim z większym niż w Polsce poparciem społeczeństwa, gdyż czerwonej partyzantce udało się już w czasie wojny skutecznie wytrzebić swoich przeciwników, zarówno ustaszów, jak i czetników. Słabsze niż w Polsce były też tradycje wolnościowe, demokratyczne i państwowotwórcze. Po wojnie aktywnych przeciwników ustroju już prawie nie było, w stan uśpienia przeszły zaś idee i resentymenty narodowe, które w przyszłości posłużyły za amunicję dla nowych liderów przemian. W ciągu „jednej nocy” komuniści jugosłowiańscy przemienili się w nacjonalistów, rozdzierających teraz już narodowe szaty nad losem swoich rodaków. Wsparli ich w tym intelektualiści, przede wszystkim pisarze i inne, lokalne „autorytety moralne”, którzy, po śmierci Tity w 1980 roku, zaczęli podkreślać mocniej swoją tożsamość narodową i żądali większej decentralizacji kraju. Od tego momentu dochodzi do coraz głośniejszej krytyki uciskania świadomości narodowej przez jugosłowiański gorset, przypominania narodowej martyrologii, dyskutowania nad tym, jak wyglądałaby sytuacja w danej republice, gdyby nie narzucone współistnienie z „innymi” w jednym domu. Gdy doszła do tego coraz trudniejsza sytuacja ekonomiczna, a podstawy komunizmu w Europie zaczęły się rozpadać, intelektualiści z każdej republiki, ręka w rękę z narodowymi już komunistycznymi reformatorami, przekonywali swoich rodaków, że wina leży po stronie pozostałych narodów Jugosławii, które przez pięćdziesiąt lat istnienia tego tworu, korzystały z ich pracy i tłamsiły ich tradycję i kulturę. Nie sposób w kilku zdaniach opisać fali kłamstw, manipulacji i prowokacji, którym poddawane były przez swoich liderów te społeczności. Wyobraźnia ludzi piór i „poetów słowa”, fałszowanie przez nich historii, danych i faktów, podjudzanie przeciwko „obcym”, do dziś wywołuje moje zdumienie. Jasne jest, że w pamięci każdego z tych narodów było i wciąż jest wiele wzajemnej niechęci i uprzedzeń. Niektóre pretensje miały swoje racjonalne podstawy, liczne uniemożliwiały dialog czy porozumienie, nie mówiąc już o wybaczeniu i zapomnieniu. Po I wojnie światowej Jugosławia była naturalną próbą stworzenia wspólnego organizmu przez słabe narody słowiańskie, obawiające się utraty swojego terytorium na rzecz silniejszych sąsiadów. Po II wojnie światowej państwo to było wyłącznie fałszem i w takim kształcie nigdy nie powinno powstać. Jednak ludzie, którzy niejako skazani zostali na życie ze sobą, po jakimś czasie potrafili łączyć dwie rzeczywistości. Z jednej strony wierzyli w komunistyczne slogany o braterstwie i jednym narodzie, z drugiej zaś podtrzymywali swoją niechęć, bądź pretensje do innych „domowników”. W kraju tym, w szczególności wśród Serbów i Chorwatów, była duża ilość małżeństw mieszanych, a także spory odsetek tych, którzy określali się przede wszystkim jako Jugosłowianie, porzucając lub marginalizując swoją starą tożsamość. Modelem najczęstszym było jednak poczucie przynależenia do szerszej jugosłowiańskiej i węższej narodowej wspólnoty. Elementy stanowiące rzeczywistość tego regionu, które nie mają żadnego przełożenia na sytuację w Polsce, to: różnice religijne, odgrywające na tych terenach szczególną rolę, odróżniającą od siebie narody; kulturowe - część państwa należała bowiem do Bałkanów, druga do Europy Środkowej; wspomnienie tragedii wojen bratobójczych z czasów II wojny światowej i kolaboracji części narodów z Niemcami, a także niezbyt udany okres tworzenia wspólnej państwowości w czasie międzywojnia. Są to tylko najbardziej oczywiste kwestie, które Pałasiński i ci, którzy stosują takie porównania, są po prostu w obowiązku znać.
Kto miał kogo bić? Wróćmy jeszcze do popularności stosowania hasła „wojna w Jugosławii” w Polsce po roku ‘89. Tak jak wcześniej wspomniałem, często przywoływano je w trakcie dysput nad kształtem naszych przemian, argumentując, że gdyby nie taki przebieg, to doszłoby do powtórzenia się sytuacji z Bałkanów. Nikt jednak nie starał się za bardzo rozwijać tego tematu i tłumaczyć, kto z kim miałby w Polsce walczyć. Czy to Kaszubi, górale czy Ślązacy czekali tylko na moment, żeby z hasłami utworzenia własnych państw uderzyć na okolicznych przedstawicieli „okupacyjnego rządu w Warszawie”? A może to nie kwestie narodowe miały nasz kraj przemienić w drugi „bałkański kocioł”, tylko stary podział na „my” i „oni”, ostatecznie rozstrzygnięty poprzez zlikwidowanie kilkudziesięciotysięcznej lub nawet kilkusettysięcznej rzeszy osób, które współtworzyły system komunistyczny. Sekretarki i urzędniczki zatrudnione na państwowych stanowiskach wisiałyby wraz z przedstawicielami Komitetów Centralnych w miejskich parkach, a na ruinach zburzonego PKiN ustawiono by wielki stos, na którym, przy odgłosie kościelnych dzwonów, spłonąłby Jaruzelski z Kiszczakiem. Dla reszty komuchów przygotowałoby gilotyny i „rach ciach” - połowę rozrachunku z komuną mielibyśmy... z głowy. Tajnych współpracowników „na klatę” wzięliby „pryszczaci historycy” z IPN, którzy w kilka dni sporządziliby listę donosicieli i kapusiów. Ci zostaliby zlinczowani przez rządne zemsty ofiary ich mniejszych i większych grzechów. Jeśli jednak ta wizja też nam nie groziła (chociaż jestem pewien, że wielu okrągłostołowców przekonywałoby, że właśnie tak miała wyglądać lustracja i dekomunizacja w polskim wydaniu, gdyby oni jej nie „ucywilizowali”), to może na Polaków, którzy mieli już dość starego systemu, ponownie wysłaliby czołgi „ludzie honoru”? Czy właśnie to mieli na myśli i wciąż mają ci, którzy w kontekście roku 1989 przywołują przykład niebezpieczeństwa rozwiązań jugosłowiańskich w Polsce? Jeśli tak, bo już inne pomysły na interpretację ich słów nie przychodzą mi do głowy, to, po pierwsze, gratuluję im pomysłowości w wybielaniu i uszlachetnianiu ludzi, których podejrzewają o chęć przelania krwi swoich rodaków. Po drugie, smaku, że z takimi osobnikami piliście państwo wódkę i spoufalaliście się, a dziś wielu z was mówi o nich z najwyższym szacunkiem. Po trzecie zaś, wyrobionego sumienia, gdyż nie zrobiliście nic, by takich typów wywalić na zbity pysk z kart historii naszej ojczyzny i zakuć ich w dyby wstydu po wszystkie czasy. A okazji było do tego co niemiara. Jeśli jeszcze dziś ktoś wierzy w bajki o tym, że władza w ’89 roku mogła siłą przywołać Polaków do komunistycznego porządku, to znaczy, że nie ma pojęcia o historii własnego narodu i przemianach zachodzących w całym bloku wschodnim.
My winni? Winna prawica! Przykład „Jugosławii” służy także do atakowania prawicy i konserwatyzmu, postrzeganych jako nośniki haseł ksenofobicznych i neonazizmu. Twierdzi się, że erupcja nacjonalizmu, która miała miejsce w tym regionie, była spowodowana odwrotem od internacjonalistycznych i jugosłowiańskich haseł tamtejszych komunistów, którzy, choć nie idealni, przez pięćdziesiąt lat skutecznie blokowali erupcję konfliktu. Gdy zaś doszły do głosu przeciwne im tendencje, skończyło się to piekłem wojny. Zapomina się przy tym, że co kraj to „prawica” i że często przedstawiciele różnych opcji politycznych i tak są socjalistami i dążą do koncentracji władzy, a różnią się tylko sposobem aktywowania swoich potencjalnych wyborców, sięgają bowiem do haseł narodowych albo internacjonalistycznych, pro lub anty europejskich. I w tym miejscu można zastosować porównanie do nazistów i komunistów, którzy raz się zwalczali, a innym razem wspierali. Jedni byli socjalistami narodowymi, a drudzy internacjonalistycznymi. Podobieństwo zarówno w zdobywaniu, jak i utrzymywaniu przez nich władzy, metody osiągania przez nich zamierzonych celów, a także źródła ich ideologii, nie są w tym wypadku żadnymi przypadkami. Dziś byli komuniści, a obecni demokraci, głoszący, że walczą z prawicą w imię zwalczania neofaszyzmu, zasługują tylko na etykietkę kłamców i manipulatorów.
„Imagine there’s no Kaczor” „Język/przemysł nienawiści”, „dzielenie jej obywateli” i brak „zgody”, będą istnieć do czasu wycofania się Jarosława Kaczyńskiego z życia politycznego. Gdy już zda on sobie sprawę z tego, że jego wizja IV RP jest chora i niebezpieczna dla demokracji i społeczeństwa, to wystarczy, że władzę w PiS przejmą osoby, które radykalnie zmienią oblicze tej partii. Wiadomo, na jakich warunkach. Skutecznie będzie można wtedy rozbić te ugrupowanie od środka i doprowadzić do sytuacji, w której oscyluje ono na granicy progu wyborczego. Dopóki do tego nie dojdzie, dopóty będziemy słyszeć o tym, jakie niebezpieczeństwo zagraża naszemu krajowi, jak bardzo śmieje się z nas świat, ilu mamy w kraju „starych, niewykształconych ludzi, z małych miejscowości”, jaka agresja sączy się z ust „moherów”, że pełno u nas ksenofobów, żydożerców i oszołomów. Tradycja dwudziestoletniego opluwania w III RP wszystkiego, co jest związane z prawicą, konserwatyzmem, katolicyzmem, patriotyzmem i antykomunizmem, nie zostanie przerwana. Dlatego kolejne pokolenie publicystów nadal będzie się sprawdzać w bojach z polskim ciemnogrodem, stosując do tego wszelkie możliwe środki. Wśród nich na pewno nie zabraknie „lekcji” z Jugosławii.
Petar Petrović
14 listopada 2010 Nie natchnienie podrywa ptaka do lotu. - lecz chęć wzniesienia się przy pomocy możliwości jakie ptak posiada. Natura go w nie wyposażyła. I o z tego że na przykład niedźwiedź chciałby poderwać się do lotu? Niech spróbuje! Przychodzi zima i idzie spać.. Na chciejstwie nie da się niczego sensownego zbudować.. Jedynie na prawach ekonomii, tak jak samolot według praw dynamiki.. Nie da się niczego sensownego zbudować z pominięciem praw obowiązujących w przyrodzie. Socjaliści podjęli to wyzwanie i budują świat według teorii wymyślonych przez siebie. Ignorując obiektywnie istniejące prawa, z którymi Pan Bóg stworzył świat.. W socjalistycznej Francji mają już pierwsze efekty nienaturalnego wyrównywania płci. Bo sobie ubzdurali, że różnic pomiędzy kobietą a mężczyzną- nie ma. A przecież każdy zdrowo myślący człowiek wie-że mężczyznę od kobiety różni wszystko. Pan Bóg stworzył mężczyznę i kobietę w celach odmiennych od siebie, a tym samym o innych cechach osobowościowych. Mają się w życiu uzupełniać, i przyciągać, bo ładunki emocjonalne różnoimienne się przyciągają, a nie odpychają. Jednakowe ładunki się odpychają.. Wyrównywanie płci , wcześniej czy później prowadzi do odpychania się wzajemnego. Bo co mężczyzna ceni najbardziej w kobiecie? Kobiecość! A co kobieta ceni w mężczyźnie? Męskość! W wyniku wyrównywania cech kobiet z cechami mężczyzn, powstają ludzkie hybrydy, wzajemnie się poszukujące: kobieta poszukuje prawdziwego mężczyzny, który zadba o dom, zaopiekuje się nią, a mężczyzna poszukuje kobiety, wrażliwej , opiekuńczej i spokojnej. I coraz częściej nie mogą siebie odnaleźć. .Demokratyczne i obłędne wyrównywanie cech kobiety z cechami mężczyzn prowadzi do rozpadu rodziny i więcej! Do niezawiązywania się rodziny.!. Czy taka forma współistnienia kobiety i mężczyzny nie prowadzi przypadkiem na manowce całego narodu? Moim zdaniem prowadzi.. Tak jakby naszym narodem i narodami europejskimi rządzili ich najwięksi wrogowie.. I powołują urzędy do równego statusu kobiet i mężczyzn.. Żeby jeszcze bardziej wyrównać.. Demokratyczny walec wyrównuje w imię równości. Według najnowszych danych w socjalistycznej Francji chorującej na równość we wszystkich aspektach życia od Rewolucji Francuskiej, każdego roku ponad 110 tysięcy mężczyzn pada ofiarą- jak to piszą socjal-żurnaliści- „damskiej przemocy”.(???). Innymi słowy kobiety wyrównane płciowo i demokratycznie leją swoich mężczyzn ile popadnie.. Jeszcze się twierdzi, że to tylko czubek góry lodowej. Pozostali bici” mężczyźni” nie zgłaszają się posterunki policji jako ofiary bicia swoich żon i „partnerek”. A może ich być nawet pół miliona!! A dobrze im tak: jak z mężczyzn pozamieniali się w niewiasty, a niewiasty w mężczyzn- to teraz role się odwróciły. Zamienione z kobiet na mężczyzn, stały się mężczyznami o cechach męskich, a mężczyźni porzucili cechy męskie, przeobrażając się w kobiety.. Nie ma w nich siły. Jest seksmisja. No i teraz przechrzczone na mężczyzn kobiety, którym chrzest się przyjął, leją na potęgę przeflancowanych mężczyzn. Tylko nie nastąpiły jeszcze znaczące zmiany w wyglądzie zewnętrznym.. Ale to też w przyszłości da się zrobić.. Medycyna robi coraz większe postępy.. No i przy okazji liczba obojniaków wzrośnie, ku uciesze wszelkich obrońców mniejszości- jako grupy. Bo socjaliści traktują ludzi grupowo, a nie indywidualnie.. W grupach, marksistowskich klasach, człowiek nawet przeflancowany płciowo- zawsze lepiej się czuje.. Jeszcze dodatkowo, zmężczyźnione matki, wychowują od dzieciństwa swoje córki w pogardzie dla mężczyzn.. Takie kobiety stają się na ogół agresywne zaraz po urodzeniu dziecka, bo – ich zdaniem- rola mężczyzna się dla nich kończy. Tym bardziej, że mają pod ręką coraz więcej możliwości skorzystania z państwowej pomocy, która to państwowa pomoc dodatkowo rozbija rodzinę.. Cyganeria Polityczna, w sensie cyganienia- jeszcze taki model podsyca. Właściwie to nie cyganienie, lecz romienie.. Bo teraz Cygan już raz przez wieś nie przechodzi.. Teraz przez wieś może przechodzić kilkadziesiąt razy, a podczas wyborów demokratycznych- codziennie.. Demokratyczny cygan( nie chodzi o nację tylko o kłamanie, dlatego z małej litery!) na trwałe zagościł w demokracji.. Cyganienie stało się fundamentem tego ustroju, jeśli oczywiście coś opartego na lotnych piaskach iluzji i demagogii można nazwać ustrojem. I nie ma w „ publicznych mediach” przypominania przysłowia, że „Cygan tylko raz przejdzie przez wieś”… Żeby nie obrażać mniejszości, a stereotypy muszą być zwalczone. W końcu budują nowego człowieka z zapomnianą tradycją... Zupełnie nowego człowieka, nie takiego jaki on jest- tylko nowo wymyślonego według wymyślonej teorii.. Wszyscy będą jednakowi wkrótce. A jak teoria nie będzie się zgadzać z praktyką- to tym gorzej dla praktyki. A jak będzie trzeba- to trochę krwi też można upuścić.. A czy „demokratyczny polityk”- cygan- też może przechodzić przez wieś ile mu się podoba? W każdym razie, nie politycy, i nie demagogiczni, ale zamaskowani i to we dwóch weszli do placówki banku przy ulicy Dobrego Pasterza w Krakowie. Poszli tam po pieniądze tak na chama, od razu, bezpośrednio.. Politycy demokratyczni nie maskują się gdy nas chcą obrabować.. Po prostu biorą sobie ile im potrzeba na biurokratyczne i demokratyczne państwo prawne urzeczywistniające zasady społecznej sprawiedliwości.. Zrabowali w banku jedynie 150 tysięcy i rzucili się do ucieczki… rowerami(???) Musieli być z jakieś organizacji ekologicznej i potrzebowali pieniędzy na ratowanie Ziemi, bo dwutlenek węgla, spaliny- wiecie państwo sami co nam zagraża.... Czy te 150 tysięcy im na pewno starczy? Przy okazji rowerami nie zanieczyszczali środowiska.. Taki na przykład Józef Piłsudski ps. Ziuk też napadał na pociągi i też miał swoją ideologię należąc do Polskiej Partii Socjalistycznej Frakcja Rewolucyjna.. Też potrzebował funduszy na walkę z burżuazją w imieniu proletariatu.. Naczytał się Marksa, i myślał, że to wszystko naprawdę. .Napad pod Bezdanami – nie był zorganizowany na rowerach.. W każdym razie jeden z rabusiów ekologicznych wpadł na ekologicznym rowerze w poślizg i wywrócił się ekologicznie..Na chodnik rozsypały się paczki ze zrabowanymi banknotami, ale w sukurs przyszli mu przechodnie. Spokojnie pozbierali mu paczki z banknotami, a ten podziękowawszy, spokojnie na rowerze odjechał. Ekologicznie- nie zanieczyszczać powietrza. I nie miał nic w wydychanym powietrzu... Prasa nie donosi, czy chociaż skręcił sobie nogę przy upadku.. Chyba nie- i na szczęście! Bo akurat Narodowy Fundusz Zdrowia refunduje tylko jeden but ortopedyczny w zależności od schorzenia 150 lub 210 złotych(???) Na drugą stopę chory musi włożyć inny but- który musi sobie kupić sam. Może i dobrze- będą oszczędności- i pośrednicy pomiędzy lekarzami a pacjentami pracujący w NIZ.- będą mogli sobie wziąć dodatkową premię.. A pacjent niech chodzi w dwóch różnych butach, jak klown w cyrku. Zresztą socjalizm- to jeden wielki cyrk w oprawie demokratycznej.. Zresztą pacjenci sobie radzą, prosząc lekarzy o wypisywanie fikcyjnego schorzenia na druga nogę .Ci których stać- bo państwo ich jeszcze do końca nie obrabowało-. dokupują drugi but dopłacając kilkaset złotych, a Ci, których nie stać biorą jeden. I jakoś się to wszystko kręci w oparach purenonsensu i reglamentacji.. Można jeszcze napisać we wniosku do NFZ., że:” jeden but z wyrównaniem, a drugi korygujący koślawość”(!!!) I też można dostać drugi but ortopedyczny.. Jedna pani z podkarpackiego oddziału wojewódzkiego Narodowego Funduszu Zdrowia powiedziała, że:” Refundacja faktycznie dotyczy buta na chorą nogę, natomiast gdy zachodzi czynnik zmiany w sensie fizycznym kończyny( noga urośnie, schudnie), to respektujemy go i refundujemy kolejny but nawet w tym samym roku kalendarzowym”(????) Popatrzcie państwo- w tym samym roku kalendarzowym! To jest wielkie osiągnięcie socjalizmu biurokratycznego, że but ortopedyczny można dostać jeszcze w tym samym roku kalendarzowym, ale nie wiadomo czy według kalendarza gregoriańskiego, juliańskiego, Majów, chińskiego, czy może żydowskiego.. To będzie gdzieś rok 5 tysięcy któryś.. Takie jaja sobie z nas robią w Ministerstwie Zdrowia pod wodzą pani Ewy Kopacz z Platformy Obywatelskiej, której podlega Narodowy Fundusz Zdrowia z miliardami złotych... Z miliardami złotych, które państwo ukradło nam na te fanaberie.. I pomyśleć, że jak była w Polsce monarchia, a nie anarchizująca demokracja, to pod Kłuszynem 6 tysięcy Polaków Żółkiewskiego, rozbiło w pył 40 000 Rosjan i 8000 Szwedów. Takie były te chorągwie polskie.. A w bitwie pod Ułłą 4000 rycerzy rozbiło w pył 30 000 Rosjan pod dowództwem Piotra Szujskiego, który tam poległ. Pod Kircholmem, Chodkiewicz przy pomocy 3800 jazdy i 390 rejtarów kurlandzkich rozprawił się z 14 000 Szwedów, z których 9000 poległo. Nie wspominając już o Grunwaldzie.. A dzisiaj nie ma kto rozpędzić wojujące z nami biurokracji.. Jazda z nią! WJR
Nałęcz do dymisji za polityczną nikczemność
1. Tomasz Nałęcz, profesor, doradca prezydenta do spraw historii, przyrównał w "Zetce" wykluczenia członków PiS z czystkami stalinowskimi w partii bolszewików. Padły nazwiska Trockiego, Bucharina, Kamieniewa....
2. Gwoli przypomnienia - w latach trzydziestych w sowieckiej Rosji odbywały się nie czystki, ale rzezie. Zamordowano miliony ludzi, w tym wielu komunistów... W wolnej Polsce z przyczyn politycznych zamordowano jednego człowieka. Marka Rosiaka z PiS-u...
3. Porównanie wewnątrzpartyjnych konfliktów w legalnie działającej partii politycznej z postępowaniem najbardziej zbrodniczego reżimu w dziejach świata jest przejawem politycznej nikczemności. Jest przejawem nikczemności tym większej, że mówi to doradca polityczny Prezydenta Rzeczypospolitej.
4. Doradca prezydenta jest ostatnią osobą, która powinna się wypowiadać w sprawach konfliktu wewnętrznego w jakiejkolwiek partii. Prezydent ma się zajmować budowaniem ponadpartyjnej zgody, a nie roztrząsaniem wewnątrzpartyjnych waśni. Prezydent i wszelkie osoby działające w jego imieniu powinni Polaków godzić, a nie obrażać. Wara doradcy prezydenta od konfliktów w Platformie, SLD czy PSL-u. I wara mu także od konfliktów w PiS.
5. Jakież zapanowało oburzenie, gdy Jarosław Kaczyński powiedział - stoicie tam gdzie stało ZOMO. A Nałęcz mówi do PIS - stoicie tam, gdzie stało NKWD... Za nikczemne porównanie PiS-u do najbardziej zbrodniczego reżimu w dziejach świata, za karygodne obrażanie legalnie działającej partii, Nałęcz powinien zostać zdymisjonowany.
Zepsuta scena rozstania Nie taki był scenariusz. Najpierw Eryk Mistewicz, bardzo zaangażowany w snucie narracji rozłamowców (Eryk Mistewicz "O 40 małych Murzynkach opuszczających łódkę - jeden po drugim co trzy dni - masakra dla wizerunku partii") intensywnie pompował wejherowski balon, zapowiadając w swoich wpisach na twitterze (dziś już częściowo pousuwanych) przełom i początek Wielkiej Zmiany (Eryk Mistewicz "To Wejherowo w piątek o 12.00 stanie się symbolem Zmiany w polskiej polityce? Jej zdehermetyzowania, odbetonowania?"), zaplanowane na piątek pojawienie się Poncyljusza u boku kandydata popieranego przez Platformę miało miało wywołać polityczne trzęsienie ziemi (Rzepa cytując anonimowego współpracownika Kluzik "To, co nastąpi w południe w Wejherowie, będzie początkiem końca dotychczasowej formuły sceny politycznej i dominacji dwóch partii") a poranne piątkowe gazety donosiły nawet, że tego dnia Poncyljusz może zostać wyrzucony z PiSu. Nie stało się ani jedno, ani drugie. Słowa warte zapamiętania nie padły, przełomu nie było, a PiS uznał, że sprawa Poncyljusza pilna nie jest i nie zamierza się nim zajmować. I tu właśnie, mam wrażenie, plan się rypnął. Scenariusz przewidywał bowiem, że po "apelu wejherowskim" PiS wyrzuci Poncyljusza, i będzie można spędzić weekend na przeżywaniu tego dramatu wspólnie z dziennikarzami zatroskanymi o wewnątrzpartyjną demokrację i losy do niedawna jeszcze obciachowych polityków. Tymczasem dzień się kończył, a spodziewanej dymisji nie było, choć Poncyljusz chyba do końca nie tracił nadziei bo jeszcze w wieczornym programie "Piaskiem po oczach" mówił "Decyzję o ewentualnym wyjściu z PiS podejmę w ciągu najbliższych dni, przed wyborami samorządowymi (...) Nie przesądzam, że odejdę sam (...) Czekam na decyzję PiS dotyczącą przywrócenia wyrzuconych posłanek". Dzisiaj okazało się, że ściemniał, bo decyzja była już podjęta, i nawet ogłoszona, choć jeszcze nie wszystkim. Wczoraj, gdy Poncyljusz apelował o przywrócenie Jakubiak i Kluzik i udawał, że jeszcze nic nie jest przesądzone, jego słowa musiały być spisane, autoryzowane, a kto wie czy i nie złożone do druku. Paweł Poncyljusz: Nie chcę się już dłużej zajmować tą partią. Niech koledzy Kuchciński i Błaszczak robią, co chcą. Mnie to już nie interesuje. Pępowina została odcięta (...) Ja wychodzę z tego podwórka za bramę. Może mnie hycel złapie i zawiezie do najbliższego schroniska. Ale może się uda. Nic dziwnego, że po występie Poncyljusza w "Piaskiem po oczach" Tomasz Machała, autor wywiadu we Wprost dopytywał na twitterze. Tomasz Machała: Czy P. Poncyljusz powiedział w Piaskiem po oczach coś nowego? Pytam bo nie mogłem oglądać? Coś czego do tej pory nie słyszałem. Powiedział coś o swojej przyszłości w PIS, o nowej partii? A gdy dostał odpowiedź, że nic nowego nie padło, odetchnął. Tomasz Machała: OK, ulga :-) Polecam poniedziałkowy WPROST. W końcu to, że PiS popsuł Poncyljuszowi szyki nie wyrzucając go zanim jego wywiad, w którym żegna się z partią ukaże się drukiem, nie znaczy, że ktoś miałby podkraść Machale ekskluziwa, wyjawiając wcześniej konkurencji, to co miało zostać ogłoszone w gazecie, za pośrednictwem której nowa partia prowadzi swoją politykę. Poncyljusz powinien być wdzięczny PiSowi, że wczoraj nie odpowiedział pozytywnie na jego apel o przywrócenie Kluzik i Jakubiak, bo dopiero miałby problem z już udzielonym, drukującym się wywiadem, w którym sam porzuca PiS. I tak oto, między piątkiem a sobotą, sympatyczny skądinąd Paweł Poncyljusz zakiwał się na śmierć, po tym jak uwierzył, że z nieuchronnego rozstania z PiSem trzeba wycisnąć co się da, wyeksploatować medialnie, póki jeszcze podstawiają mikrofony. Przykry widok i źle wróży całemu projektowi, który z każdym dniem traci walor autentyczności i spontaniczności, gdy okazuje się rozpisaną na role telenowelą, na dodatek fatalnie odgrywaną. Kamiński spontanicznie recytujący wiersze do kamery TVN rozśmieszył nawet moją nieznoszącą Kaczyńskiego i PiSu przyjaciółkę. Trudno uwierzyć, że w takim stylu rodzi się coś poważnego. Ja w każdym razie, jako potencjalny target, poważnie traktowana się nie czuję. Kataryna
O polityce i zdradzie Na marginesie dyskusji o frondzie w PiS, zacząłem się zastanawiać nad sposobem opisywania i odbierania takich zdarzeń przez sporą grupę ludzi – w tym wielu komentatorów moich tekstów w różnych miejscach. Oto wobec frondystów (umowne określenie, którego używam na opisanie całej grupy pisowskich dysydentów, choć jest to grupa niespójna) używa się określeń takich jak „zdrajcy”, a ich kroki opisuje właśnie w kategoriach „zdrady”, sprzeniewierzenia się, naruszenia zasad, podeptania honoru. I – muszę szczerze powiedzieć – nagromadzenie tego typu argumentów, podszytych wyraźnymi emocjami, uważam za niezdrowe. A nawet gorzej: jest to całkowite nieporozumienie, gdy ktoś chce opisywać i analizować politykę. Osoby, które opisują sytuację, używając takich terminów, mieszają dwa porządki: czysto osobisty, międzyludzki, i polityczny. Ponadto popełniają błąd, a może raczej ulegają fatalnej chorobie polskiego życia publicznego, które wszystko personalizuje. Od zawsze tłumaczę czytelnikom, zawiedzionym moimi kolejnymi tekstami, że jako publicysta mam swoje poglądy i to im jestem wierny, a nie aktorom politycznej sceny. Jest mi, prawdę mówiąc, całkiem wszystko jedno, kto wprowadzi w życie reguły, na których mi zależy. (Przy czym proszę mnie dobrze zrozumieć: jeżeli za sprawę ważną uważam np. oparcie wspólnoty państwowej na poczuciu sprawiedliwości, do której zaliczam także rozliczenie krzywd z poprzedniej epoki, jest dla mnie jasne, że takich zasad nie będą wprowadzać w życie – ani też ja bym się na to nie zgodził – osoby, mające takie krzywdy na sumieniu. Jest to zatem „wszystko jedno” warunkowe.) Dlatego nie operuję kategoriami zdrady. Mnie interesują przede wszystkim kategorie skuteczności – na poziomie taktycznym, rzecz jasna, bo na poziomie strategii uważam, że państwo ma znacznie poważniejsze cele niż zapewnienie ciepłej wody w kranie. Żeby jednak tę strategię wcielać w życie, trzeba być najpierw skutecznym politykiem. Jestem zdania, że obecny układ stał się całkowicie jałowy i nie jest w stanie realizować celów, jakie stawiałbym przed polską klasą polityczną. Dotyczy to oczywiście rządzących, ale także głównej partii opozycyjnej. Dlatego – co wydaje mi się rozsądne i naturalne – rozglądam się za kimś innym, kto mógłby te cele wcielać w życie. Te cele są bowiem u mnie na pierwszym miejscu, nie zaś obsesyjne przywiązanie do myśli, że jest w polskiej polityce tylko jeden mąż opatrznościowy i trzeba go popierać niezależnie od tego, co robi. Owszem, jeśli wyjść z takiego założenia, musimy dojść do stosowania kategorii typu „zdrada”. Mam jednak poczucie, że nie na tym polega dojrzała polityka. Czy nie ma w niej w takim razie miejsca na lojalność? Ależ oczywiście, że jest. Tyle że nie należy tej wartości traktować w tak bezwzględny sposób jak w zwykłych międzyludzkich stosunkach. I między innymi dlatego polityka jest dziedziną dla ludzi wyjątkowo twardych. Powiedziałbym, że od lojalności ważniejsza jest zwykła przyzwoitość, która w razie potrzeby ureguluje sposób rozstania. Dlaczego lojalność nie jest w polityce wartością bezwzględną? Łatwo sobie to wyobrazić. Mnie – a sądzę, że do podobnego wniosku musi dojść każda rozsądna osoba – nie interesują politycy niewolniczo wpatrzeni w lidera (choć i tacy są w politycznej technologii potrzebni), ale tacy, którzy są w stanie postawić współpracy z nim pewne warunki brzegowe. Wiadomo, że w polityce często firmuje się działania, z którymi trudno się zgodzić. Jest jednak pewna granica takiego zachowania. Wyznaczają ją z jednej strony własne poglądy (o ile się je ma), a z drugiej – okoliczności. Czasem po prostu zerwanie nie ma politycznego sensu, bo nic z niego nie wyniknie. Jeśli jednak okoliczności są sprzyjające, to dlaczego pozostawać w organizacji, z której sposobem działania i celami przestajemy się zgadzać? Politykowi wolno mieć własną wizję realizacji interesu publicznego – ba, powinien ją mieć! I to ona powinna mu wyznaczać sposób działania, a nie kompletnie bierne i bezmyślne wsłuchiwanie się w lidera. Przykład drugi: czy lider ma być bezwzględnie lojalny wobec ludzi, którzy przestają realizować politykę kierowanej przez niego organizacji? Czy ma być lojalny wobec ludzi, którzy nie nadają się na dane stanowisko albo do wypełniania określonego zadania? Takich przykładów też mieliśmy wiele – skutki dla państwa bywają w takich wypadkach opłakane. Lojalność jest jednak w tym sensie ważna, że dla polityka jest w jakimś stopniu walutą jego wiarygodności. Jeśli wydaje się zbyt wiele i zbyt szybko, zostaje się w końcu bez pieniędzy. Skoro była mowa o warunkach brzegowych – mam wrażenie, że najbardziej cenieni są ci politycy, którzy są w stanie postawić swoje warunki brzegowe na rozsądnym poziomie: z jednej strony pokazując, że są w stanie przez dość długi czas poświęcać własny psychiczny komfort dla wspierania swojej formacji; z drugiej – dowodząc, że gdy ta formacja drastycznie rozchodzi się z ich przekonaniami, potrafią z niej odejść. Pozytywnym przykładem – abstrahując od merytorycznej oceny poglądów – był dla mnie w tej mierze Marek Jurek. Inna sprawa, że jego skuteczność pozostaje na poziomie zero. Tak więc oburzanie się na zmianę barw partyjnych przez kogokolwiek jest dowodem zinfantylizowania. To przecież polityka, a nie przedszkolne zabawy. Zmienianie partyjnej przynależności jest w polityce sprawą normalną, a do wyborców należy ocena, czy było to zasadne i czy dany polityk nie wykonuje takich skoków zbyt często. No i wreszcie – czy wynika z tego coś pozytywnego dla państwa oraz czy takie posunięcie jest skuteczne. W tych kategoriach należy widzieć pęknięcie wewnątrz PiS. Gdy angażuje się w ocenianie tej sytuacji emocje, często skrajne, i zaczyna wyzywać dysydentów od zdrajców, nie ma miejsca na jakąkolwiek dyskusję. Warzecha
ZDRAJCY Z OPOZYCJI Paweł Graś dawno przebił poziom bezczelności, za którym powinna pójść dymisja. A to zapomniał wpisać w oświadczenie majątkowe, że był cieciem u Niemca w Zabierzowie, a to żartował o nadpiłowanym skrzydle. Teraz uznaje opozycję za zdrajców, chociaż to nie ona oddała śledztwo smoleńskie Rosjanom. Paweł Graś w Radiu ZET: "Absolutny skandal, ocierający się wręcz o zdradę. (...) Gdyby w każdych innych warunkach doszło do sytuacji, że mamy legalne państwo, legalny rząd, legalne władze, legalne instytucje i ktoś zwraca się do obcego mocarstwa mówiąc, że te instytucje są niewiarygodne, że to państwo jest nieważne, że to, czym to państwo się zajmuje budzi wątpliwości, to jest sytuacja absolutnie skandaliczna i niedopuszczalna." Grasiowi wtórował minister Nałęcz, choć miał zajmować się kulturą i historią przy prezydencie. To słowa tak skandaliczne, że warto podyskutować o tym, co może przynieść działanie polityków PiS i czego tak bardzo, jak widać, boi się rząd. Bo przecież przypomnę, że republikanin King już złożył projekt rezolucji w amerykańskim Kongresie ws. międzynarodowej komisji, która miałaby zająć się tragedią smoleńską. Pod petycją o umiędzynarodowienie śledztwa podpisało się kilkaset tysięcy Polaków. Władza jednak kompletnie nie przejmowała się nastrojami społecznymi i tymi wydarzeniami. Bardzo dobrze, że politycy PiS jadą do USA, by zapytać o możliwą pomoc. Każde wsparcie w walce z tym przekrętem, jaki odbywa się na naszych oczach pod nazwą śledztwa smoleńskiego, jest potrzebne. Komisja Europejska sprawy raczej nie zbada, choć przynajmniej zaznaczyliśmy mailami, jak ważna to dla nas kwestia. Dlaczego nie wykorzystać doświadczenia i rad Amerykanów? Paweł Graś dawno przebił poziom bezczelności, za którym powinna pójść dymisja. A to zapomniał wpisać w oświadczenie majątkowe, że był cieciem u Niemca w Zabierzowie, a to żartował o nadpiłowanym skrzydle. Teraz uznaje opozycję za zdrajców, chociaż to nie ona zabezpieczała lot prezydenta 10 kwietnia i to nie ona oddała śledztwo ws. największej katastrofy powojennej Polski w ręce mało wiarygodnych kremlowskich dygnitarzy.
Grzegorz Wszołek
Graś: wyjazd Macierewicza i Fotygi do USA to skandal 14.11. Warszawa (PAP) - Absolutny skandal, ocierający się wręcz o zdradę - tak rzecznik rządu Paweł Graś określił pomysł, by Antoni Macierewicz i Anna Fotyga zwrócili się do republikańskich kongresmanów z USA o pomoc w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy smoleńskiej. Zajmująca się w PiS sprawami zagranicznymi Anna Fotyga i szef parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz mają pojechać do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieliby przekazać swoim republikańskim rozmówcom pismo od prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego w sprawie pomocy w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy smoleńskiej.
"Uważam, że to jest absolutny i totalny skandal, ocierający się wręcz o zdradę" - skomentował to w niedzielę w porannym programie Radia Zet rzecznik rządu. "Gdyby w każdych innych warunkach doszło do sytuacji, że mamy legalne państwo, legalny rząd, legalne władze, legalne instytucje i ktoś zwraca się do obcego mocarstwa mówiąc, że te instytucje są niewiarygodne, że to państwo jest nieważne, że to, czym to państwo się zajmuje budzi wątpliwości, (...) to jest sytuacja absolutnie skandaliczna i niedopuszczalna" - powiedział Graś. Dodał, że kiedy Polska potrzebuje pomocy eksperckiej przy śledztwie, to się o nią zwraca. Marek Siwiec (SLD) uważa, że planowanie tego wyjazdu jest pokazaniem rządowi "gestu Kozakiewicza". "Partia republikańska ma wprawdzie większość w Kongresie, ale nie ma żadnego przełożenia na administrację, a w tej sprawie może pomóc wyłącznie administracja" - powiedział. Poseł Stanisław Żelichowski (PSL) uważa z kolei, że taki wyjazd i spotkanie nie rozwiąże żadnego z problemów. Jego zdaniem służy tylko "podgrzewaniu atmosfery" wokół śledztwa smoleńskiego. Prezes klubu parlamentarnego PiS Mariusz Błaszczak mówił, że dzięki parlamentarnemu zespołowi ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, któremu szefuje Macierewicz, "stawiane były pytania, do pracy wzięła się prokuratura". "Strona polska, przynajmniej opinia publiczna, nic nie wie, zespół parlamentarny też nic nie wie na temat tego, czy przekazywane są materiały i dokumenty przez stronę rosyjską stronie polskiej, co się dzieje z czarnymi skrzynkami, co się dzieje z innymi dowodami tej zbrodni" - powiedział. "Ta wizyta wpisuje się w kontekst tego, że w sprawach katastrofy smoleńskiej PiS w ogóle nie uznaje państwa polskiego" - powiedział doradca prezydenta prof. Tomasz Nałęcz. "Zarzucacie (państwu polskiemu - PAP) działania zdradliwe i podłe, a teraz przenosicie je jeszcze na grunt amerykańskiej opinii publicznej. Bawicie się zapałkami nawet nie przy rozlanej benzynie, ale przy płonącej benzynie" - powiedział Nałęcz, zwracając się do Błaszczaka. (PAP)
MAKABRYCZNY ŻART GRASIA Oburzanie się na kogoś, że zwraca się o pomoc do „obcego mocarstwa”, a tym samym nie ufa polskiemu legalnemu rządowi, który wyjaśnienie przyczyn katastrofy wraz z kluczowymi dowodami zostawił Rosji Putina, czyli „obcemu mocarstwu” niebędącemu państwem demokratycznym, zakrawa na jakiś kiepski i makabryczny żart. Wyprawa Anny Fotygi i Antoniego Macierewicza do Stanów Zjednoczonych po pomoc Kongresu USA ws. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej budzi niepokój i wywołuje histerię wśród rządzących oraz „cywilizowanej” opozycji. Paweł Graś uważa, że jest to "skandaliczna i niedopuszczalna sytuacja, aby doszło do tego, że mając legalne rządy, zwracać się do obcego mocarstwa, mówiąc, że to państwo jest niewiarygodne” oraz jest to "absolutny i totalny skandal, ocierający się o zdradę" Wtórował mu w Radiu Zet Marek Siwiec i prezydencki doradca Tomasz Nałęcz. Pragnę zauważyć, że ów legalny Polski rząd sam z premedytacją nie skorzystał z propozycji prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa, by śledztwo prowadzić wspólnie. I to jest dopiero prawdziwy skandal i zdrada. Oburzanie się na kogoś, że zwraca się o pomoc do „obcego mocarstwa” (w pełni demokratycznego), a tym samym nie ufa polskiemu legalnemu rządowi, który wyjaśnienie przyczyn katastrofy wraz z kluczowymi dowodami zostawił Rosji Putina, czyli „obcemu mocarstwu” (niebędącemu państwem demokratycznym), zakrawa na jakiś kiepski i makabryczny żart. Sama legalność jakiegoś rządu nie może gwarantować jego uczciwości i działania zgodnego z interesami narodu. Przykładów historycznych nie będę przytaczał, gdyż są bardzo drastyczne i powszechnie znane. Bywało przecież i tak, że przed legalnymi rządami obywatele musieli uciekać za granicę, w tym również do USA, aby ocalić własne życie.
Mirosław Kokoszkiewicz
Prezydent Komorowski chce euro w Polsce
1. Już raz jesienią 2008 roku, Premier Tusk zapowiedział wprowadzenie euro w Polsce od 1 stycznia 2011 i było to tak zaskakujące ,że jego najbliżsi współpracownicy nie potrafili wyjaśnić dlaczego został podany taki termin ,skoro nie można było się w nim zmieścić ze względów technicznych nie wspominając nawet o powodach ekonomicznych. Później rządzący wielokrotnie przesuwali tą datę, uzasadniając to, a to skutkami światowego kryzysu, a to niemożnością przygotowania instytucji państwa w tak krótkim czasie do wprowadzenia nowej waluty. Teraz ten termin nie jest już przez rząd precyzyjnie określany choć resort finansów sugerował ostatnio, że najwcześniej może to być w roku 2015. Zresztą większość krajów należących do Unii Europejskiej, a nie będących członkami strefy euro (jest ich obecnie 9) jest w tej sprawie coraz bardziej ostrożna szczególnie od momentu kiedy okazało się, że bycie w tej strefie nie tylko nie chroni przed kryzysem ale może go nawet spotęgować.
2. A tu nagle w 100 dzień swojej prezydentury, Bronisław Komorowski ogłosił, że właśnie wysłał do Parlamentu projekt nowelizacji Konstytucji RP, którego zasadniczą częścią są zmiany związane z wprowadzeniem w Polsce euro. Chodzi o ograniczenie roli Narodowego Banku Polskiego (m. innymi pozbawienie go funkcji emisyjnej) i likwidację Rady Polityki Pieniężnej w momencie kiedy Polska wejdzie do strefy euro. To zadziwiające, że po pierwszych 3 miesięcy swojego urzędowania Prezydent Komorowski przedstawia projekt zmian w polskim prawie, który ogranicza poważnie naszą suwerenność i któremu w większości Polacy są przeciwni co potwierdzają koleje sondaże opinii publicznej w sprawie przyjęcia przez nasz kraj waluty euro.
3. Ta propozycja jest tym bardziej zastanawiająca w sytuacji kiedy sama strefa euro przeżywa największe turbulencje w całym 10 letnim okresie swojego funkcjonowania, a część ekonomistów wręcz uważa, że w najbliższych latach może ona przestać istnieć. Te poważne kłopoty rozpoczęły się na wiosnę, kiedy to Grecja przestała obsługiwać swój dług publiczny i tylko pakiet 110 mld euro pomocy finansowej przygotowanej przez kraje strefy euro i Międzynarodowy Fundusz Walutowy uratował ten kraj od konieczności ogłoszenia niewypłacalności. Później kraje strefy euro ogłosiły powstanie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego, który ma zgromadzić 750 mld euro to kłopoty krajów tej strefy wydają się nie mieć końca. Właśnie jesteśmy świadkami poważnych kłopotów kolejnego kraju strefy euro czyli Irlandii, który zawiesił umieszczanie na rynku kolejnych transz swoich obligacji, wtedy kiedy ich rentowność zbliżyła się do 10%. wszystko wskazuje na to, że Irlandia nie będzie miała innego wyjścia ja tylko skorzystać z pomocy UE albo też MFW, który oferuje pomoc o połowę tańszą (środki UE oprocentowane są w wysokości ponad 5%, a MFW 2-3%). Kolejnymi krajami, który najprawdopodobniej czekają podobne kłopoty są Portugalia i Hiszpania.
4. Ogłaszanie w tej sytuacji zmian w polskiej Konstytucji i zapisywanie w niej regulacji przesądzających o rezygnacji przez nasz kraj z własnej waluty i przyjęcie euro wygląda na forsowanie na siłę rozwiązań, którym Polacy są w większości przeciwni. Ponadto jeżeli kłopoty strefy euro będą się pogłębiały będzie to rozwiązanie szkodliwe także ekonomicznie co dla kraju takiego jak Polska będącego ciągle na dorobku jest po prostu nie do przyjęcia. Jeżeli tego rodzaju propozycje Prezydent Komorowski przedstawia po 100 dniach swojego urzędowania , to czego możemy się spodziewać po roku lub po dwóch latach tej prezydentury? Zbigniew Kuźmiuk
Marek Król: POmunizm Piersi kobiece są pięknym wyjątkiem potwierdzającym regułę, że nieszczęścia chodzą parami. Ledwośmy się po dwudziestu latach nieobecności PZPR dorobili nowej siły przewodniej, a już musi ona walczyć z faszyzmem. Przeciętny zabiegany Polak tego nie zauważa, ale po to ma czujną partię pomunistyczną i postępową inteligencję medialną, by w porę ostrzegały go przed odradzającym się faszyzmem. W ubiegłym wieku komuniści nieustannie walczyli z faszyzmem. Miłujący pokój Związek Sowiecki musiał zaatakować Finlandię w 1939 roku, by usunąć rządzących w tym kraju faszystów. I nie było wówczas "GW", która dzielnych czerwonoarmistów wyposażyłaby w gwizdki. Homoseksualiści też stali z boku, gdy lała się robotnicza krew. Na szczęście sowieccy maładcy dali sobie radę nie tylko z Finlandią, ale także w tym samym 1939 roku z Polską. Wspólnie z niemieckimi towarzyszami socjalistami sowieci usunęli nacjonalistyczną juntę rządzącą Polską. Ileż dobrego mogliby zrobić komuniści dla ludzkości, gdyby nie musieli ciągle walczyć z faszyzmem. Nie ma w Ossowie pomnika marszałka Michała Tuchaczewskiego, który chciał uwolnić Polskę od kapitalistycznych wyzyskiwaczy. Wspierali go w tym rodzice i dziadkowie niektórych wybitnych przedstawicieli dzisiejszej polskiej postępowej inteligencji. I słusznie, że Tuchaczewski nie ma pomnika, bo przecież w 1937 roku Stalin ujawnił, że był on faszystowskim mordercą robotników. Nie narzekajcie państwo na gapiostwo rządzących dzisiaj komunistów. Sowieccy komuniści potrzebowali aż 17 lat, by wykryć w szeregach Armii Czerwonej faszystów. A polski faszysta potrafi doskonale, pod płaszczykiem uszytym z biało-czerwonej flagi, realizować swe niecne cele. Wyczuł to Lech Wałęsa i przed 11 listopada zaapelował, by wywieszając polską flagę, nie robić tego w sposób nacjonalistyczny. Niestety, demonstrujący w Święto Niepodległości ONR-owcy i Młodzież Wszechpolska nieśli kilkunastometrową flagę, prowokując tym postępowych działaczy pomunizmu. Jeśli ktoś chciałby zrozumieć współczesny pomunizm, to powinien sięgnąć po "Cywilizację komunizmu" Leopolda Tyrmanda. Znajdzie tam porady, jak żyć w komunizmie od takich choćby jak: jak się urodzić, jak być oszukiwanym przez państwo, po poradę jak umrzeć. Wystarczy w miejsce komunizmu wstawić pomunizm i mamy gotowy poradnik dla współczesnego Polaka. Oto przykład z Tyrmanda, jak zachować się w komunistycznym żłobku. Matka odbiera niemowlaka, tuląc go, a po chwili wykrzykuje do pielęgniarki: Ależ towarzyszko, to nie moje dziecko! Komunistyczna pielęgniarka uśmiecha się wyrozumiale i mówi z pobłażliwością: I po co ten szum? Co za różnica? I tak przyniesie je pani jutro rano, przed pójściem do roboty. No nie? Potomkowie tej pielęgniarki dzwonią dziś do "Szkła kontaktowego" oburzeni i domagają się: Niech ten Kaczyński nie robi tyle rabanu z katastrofą smoleńską. Mało to ludzi ginie w Polsce w różnych katastrofach i nikt im pomników nie stawia. Przykład dał wcześniej przywódca pomunizmu Donald Tusk.
W wywiadzie dla "Wprost" powiedział, że nie będzie wywoływał konfliktu z Rosją z powodu katastrofy smoleńskiej. A więc po co ten szum, gdy zgoda buduje dusze niewolnicze. "Komunizm stwarza pozory możliwych porozumień z człowiekiem, po czym człowieka, który uwierzył, już bezbronnego, unicestwia za to, co w nim dobre, za niezależność myśli, za poczucie godności, za sprzeciw kłamstwu". Tak ostrzegał 50 lat temu Leopold Tyrmand. Po zamianie słowa komunizm na pomunizm zauważymy, że żyjemy w cywilizacji pomunizmu. Irena Szafrańska's blog
The Economist . Pax Germanica dla całej Europy Fragmenty z artykułu pod tytułem “Will Germany now take centre stage? “, (Czy Niemcy teraz zajmą dominującą pozycję ) „Nawet w złotych czasach europejskiej integracji Niemcy były kłopotliwym partnerem, zbyt dużym , aby być tylko pierwszym pomiędzy równymi, ale zbyt małym aby być hegemonem , jak powiedział Helmut Kohl , kanclerz , który zjednoczył Niemcy . Niemcy nigdy nie traciły z pola widzenia swoich interesów .’…” Ale na długo przed wejściem euro w 1999 roku , ówczesny niemiecki minister finansów , Theo Waigel obiecał ,że będzie nosiło właściwą niemiecką jakość. „…” Jako twórca euro / Merkel/ szybko pokazała że nie jest tej klasy politykiem co Kohl. W czasie ekonomicznego kryzysu jej pierwszym odruchem było zwiększona ochrona niemieckich interesów . Wpłynęła na wybór słabych polityków na szefa prezydencji Unii i unijnego ministra spraw zagranicznych, oba stanowiska zapisane w Traktacie Lizbońskim.”…”Pod Merkel .Niemcy nie są już aktorem wspierającym miedzy narodowy rozwój , powiedział Hans Stark z French Institute for Inmternational Relation . Aktualne przeświadczenie ,powiedział , mówi że pojedynczy rząd , a nie ich europejska zbiorowość będzie głównym aktorem, i Niemcy przyjęły tą rolę. Niemieckie świetlane perspektywy gospodarcze nie zakładają współdziałania z wolno rozwijanymi się sąsiadami , ale z charyzmatycznymi gospodarkami Azji i Ameryki Południowej . Niemiecka akceptacja członkowstwa Turcji w Unii wygląda dużo gorzej niż kiedykolwiek .”…” „Europa chce jakiegoś miłego przywództwa .”...” We wrześniu Komisja Europejska zaproponowała inspirowane przez Niemcy prawa , które mają ograniczyć makroekonomiczną niestabilność , takie jak wysokie bieżące deficyty poprzez dodanie deficytu budżetowego i długu publicznego.. łamiących reguły muszą liczyć się z sankcjami. Reforma strefy euro wykreuje Niemiecką Europę , a nie taka ekonomiczna Pax Germanica jak niektórzy obserwatorzy to sobie wyobrażają.Potrzebujemy niemieckiej dyscypliny powiedział Sylvie Goluard , francuski członek Parlamentu Europejskiego , ale jak powiedział bez wzrostu to będzie dużo trudniej zaakceptować taką dyscyplinę.. W październiku Merkel i Sarkozy ubili targu , który osłabił sankcje proponowane przez Komisję ( poprzez pozwolenie szefom rządu decydowania , kiedy je wprowadzić . w zamian Francja zgodziła się na wesprzeć procedurę restrukturyzacji długu , jakiej domagały się Niemcy W Brukseli wzbudziło to niezadowolenie. Niemiecko francuska oś wygląda silniej . Ale niemiecka dyscyplina , i rola europejskich instytucji we wdrożeniu jej została osłabiona . Niemiecki przywództwo jest bardziej widoczne w innych obszarach . Niemiecka siła jest nieosiągalna dla żadnego z dużych członków euro , włączając nieporównywane związki handlowe z nowymi potęgami ( prawie połowa europejskiego eksportu do Chin pochodzi z Niemiec ) , Niemcy posiadają przywódcę , który jest traktowany poważnie przez innych ...’…” Niemcy domagają sie wiodącej pozycji w unijnych instytucjach . Uwe Corsepius , pani Merkel doradca do spraw europejskich , będzie sekretarzem generalnym Rady Europejskiej. Axel Weber, aktualnie szef Bundesbanku jest faworytem do stanowiska prezydenta Europejskiego Banku Centralnego .W europejskich rozmowach Niemcy nadają im ton. Dopiero kiedy Niemcy doszły do wniosku że pakistańska powódź jest poważna, to wtedy Unia rozpoczęła działania….”…”Niemcy tak samo mogą mieć decydujący głos przy uznaniu Chin za gospodarkę rynkową , spełniającą międzynarodowe standardy „…”Unia Europejska potrzebuje dzisiaj niemieckiego przywództwa bardziej niż kiedykolwiek, ale strach jest przeważający . Europa również potrzebuj konsensusu , ale nie dojdzie do niego dopóki Niemcy go nie wesprą . Sytuacja może się jeszcze pogorszyć , jeśli niemiecka ekonomiczna pewność siebie przerodzi się w polityczną arogancję …(źródło ) Mój komentarz Po przeczytaniu tych kilku fragmentów rzuca się w o czy fakt ,że wszyscy dostrzegają rosnąca hegemonistyczna pozycje Niemiec w Unii Europejskiej . Ich potężna gospodarkę , jest źródłem ich siły politycznej .Przed kilkoma miesiącami zmuszono do dymisji prezydenta Niemiec Koehlera , gdyż powiedział ,że jest rzeczą zrozumiałą, że Niemcy będą używały Bundeswehry [i]za granicą do zabezpieczania interesów ekonomicznych Niemiec. W Polsce przemilczano implikacje tej wypowiedzi i panicznej reakcji elit niemieckich .Koehler natychmiast opuścił urząd . A przecież miejscem szczególnym dla niemieckich interesów gospodarczych jest ..Polska . Stanowi ona zagłębie niewykwalifikowanej siły roboczej dla gospodarki niemieckiej , a jej tereny stanowią miejsce naturalnej ekspansji ekonomicznej , politycznej i kulturowej . Gdyby pójść dalej tokiem rozumowania byłego prezydenta Niemiec Koehlera możemy znowu zobaczyć n ziemiach polskich czołgi niemieckie w sytuacji , których obecność będzie usprawiedliw on ochroną niemieckich interesów ekonomicznych. Wyjątkiem są Ziemie Zachodnie , które według konstytucji Niemiec są częścią Niemiec. Tutaj Niemcy mogłyby na gruncie swojej konstytucji twierdzić że Bundeswehra operuje u siebie. Niemcy powoli przemieniają swoje elity politycznych w elity europejskie . Kontrolujące nie tylko to co się dzieje w Niemczech , ale w całej Unii , na całym kontynencie. Niemcy mają zamiar powoli umieszczać Niemców na czołowych stanowiskach Unii . Konglomerat , konfiguracja niemieckich elit politycznych, gospodarczych w tym bardzo istotnych elit posiadających i kontrolujących media , sił specjalnych i elit intelektualnych przesuwa się jak lodowiec na społeczeństwa Europy nie tylko środkowej, przykładem Polska ale również południowej , przykładem Grecja , a za chwile na inne słabsze kraje Europy. Zasadniczym problemem jednak jest zahamowanie procesu integracyjnego Unii przez Niemcy .Integracja i demokratyzacja Unii nie jest im na rękę. Integracyjny duch oligarchicznego Traktatu Lizbońskiego został faktycznie odrzucony przez Niemcy orzeczeniem ich Trybunału Konstytucyjnego. Silna gospodarka Niemiec jest potrzebna Europie. Niemcy mogą stać się przemysłowym sercem Europy . Jest to korzystne dla Polski . Nie mogą jednak stać się hegemonem politycznym Europy, gdyż to oznacza obranie kursu na peryferyzację Polski. Polityczną, gospodarcza, kulturową i naukową . Paradoksalnie wzmacniając pozycję polityczna Niemiec w Europie robimy im krzywdę .Żywi się tym czający się w Niemczech duch ekspansjonizmu, nacjonalizmu i powracają upiory „parcia na wschód”. Dla dobra samych Niemiec, Europy, Unii Europejskiej , Polski należy złamać pozycje polityczną Niemiec w Europie. A już na pewno Niemcy powinny zapomnieć o planach Putina i Karaganowa budowy Wielkiej Europy. Niemiecko rosyjskiej Europy. Jak obiecałem przy okazji tego tekstu odpowiadam na pytania ODY 1.„To dlaczego Niemcy zgadzali się (prawie jako jedyni) na wejście Polski do EU? 2."I dlaczego wtedy "nie zgadzają się na wejście Ukrainy do Unii."? Moja odpowiedź. Niemcy w swojej Konstytucji traktują Ziemie Zachodnie jako swoje tereny. Proces peryferyzacji Polski najlepiej przeprowadzić , gdy potężne gospodarczo i politycznie Niemcy będą mieli Polskę w środku przestrzeni , której część wschodnio w dużym stopniu kontrolują , czyli Unii Europejskiej . Dzięki swojej przewadze mogą wpływać na procesy makroekonomiczne w Polsce, budować jej scenę polityczna i powoli przejmować przestrzeń świadomości społecznej . Polska aby wzmocnić się gospodarczo , politycznie i kulturowo zabiega o przyjęcie Ukrainy i Białorusi do Unii. Z tą różnicą ,że o ile Niemcy chcą speryferyzować swoją przestrzeń wschodnią, o tyle my widzimy na wschodzie równorzędnych partnerów , o których pozycji i znaczenia zależy nasza przyszłość. Byt polityczny , narodowy . Chciałbym tutaj sparafrazować słynne słowa Piłsudskiego , który powiedział ,że bez wolnej Ukrainy nie ma wolnej Polski, bez wolnej Polski nie wolnej Ukrainy. W aktualnej sytuacji geopolitycznej należy powiedzieć . Bez Ukrainy w Unii nie ma wolnej Polski. Jednym z największych niezrealizowanych celów politycznych Lecha Kaczyńskiego była budowa ścisłego politycznego sojuszu z Ukrainą. Publicznie zaproponował Ukrainie budowę takiego sojuszu, który pozwoliłem sobie nazwać Sojuszem Jagiellońskim. Lech Kaczyński mówiąc o znaczeniu tego sojuszu powiedział że będzie to jeden z najsilniejszych sojuszy Europy. I tutaj mamy odpowiedź, dlaczego do czasu zawansowania procesu peryferyzacji Polski Niemcy nie zgodzą się na wejście Ukrainy do Unii. Marek Mojsiewicz
Rosjanie potraktowali ciała ofiar jak odpady Długo po pogrzebach ofiar katastrofy smoleńskiej, bo pod koniec kwietnia, Rosjanie przekazali do Polski skrzynię z zabezpieczonymi na miejscu tragedii ludzkimi szczątkami. Były to fragmenty ciał kilkudziesięciu osób, w większości niedbale opisanych, w tym także niezidentyfikowanych. Co się z nimi stało? Część z nich – w porozumieniu z rodzinami – zostało złożonych w grobach zmarłych. Szczątki 12 osób złożono w zbiorowej mogile na terenie tzw. kwatery smoleńskiej.
Szczątki ciał dwóch generałów, które Rosjanie przysłali do Polski pod koniec kwietnia, opisane były w wyjątkowo niechlujny i lekceważący sposób. Bez imienia i szarży Po katastrofie smoleńskiej w trumnach do kraju powróciły szczątki ofiar, które uroczyście zostały pochowane. Jednak jeszcze pod koniec kwietnia br. przekazana została stronie polskiej wzmocniona, zabezpieczona śrubami, drewniana skrzynia z odnalezionymi na miejscu wypadku szczątkami ofiar katastrofy smoleńskiej. Miała ona 223 cm długości, 83 cm szerokości i 56 cm wysokości. Skrzynia wewnątrz była dodatkowo zabezpieczona blachą aluminiową, pod którą znajdowały się dwa duże worki foliowe. W nich złożono mniejsze, niedbale opisane worki. Według załączonych opisów, w skrzyni znalazły się szczątki ponad 20 ofiar katastrofy oraz szereg worków z niezidentyfikowanymi szczątkami (oznaczono je ok. 20 różnymi sygnaturami). Każdy mniejszy worek zawierał oznaczenia w języku polskim i rosyjskim. Te jednak były dość niedokładne. Rosjanie nie zachowali tu jednego standardu. Raz opisywali zawartość worków imieniem i nazwiskiem, w innych przypadkach było to tylko nazwisko – nieraz pisane błędnie. Przy żadnym nazwisku, włącznie z prezydentem RP, dwoma dowódcami Wojska Polskiego, duchownymi, nie znalazła się informacja o pełnionej za życia funkcji. W skrzyni m.in. znalazły się szczątki ciał dwóch generałów – wnioskując z ilości (kilkunastu) odnalezionych fragmentów – rozszarpanych podczas katastrofy. Drugi duży worek znajdujący się w skrzyni zawierał oddzielone w mniejszych workach większe szczątki tylko dwóch osób. Po skatalogowaniu zawartości skrzyni według rosyjskich opisów szczątki zostały umieszczone w komorze mroźnej. Co się z nimi stało później? Pytany o tę sprawę kpt. Marcin Maksjan z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie podkreślił, iż “prokuratorzy wojskowi nie wydawali żadnych decyzji w tym zakresie”, podobnie jak nie zajmowali się kwestią pochówków, a zatem nie dysponują wiedzą w tym zakresie. Więcej o losie szczątków dowiedzieliśmy się w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Jak usłyszeliśmy, część z przekazanych po pogrzebach szczątków była w porozumieniu z rodzinami dokładana do mogił ofiar katastrofy lub pochowana w zbiorowej mogile. Taka uroczystość miała miejsce na warszawskich Powązkach 10 maja br. i inicjowała ona powstanie kwatery pamięci tych, którzy zginęli 10 kwietnia. Wtedy 12 urn – jedna z nich zawierała prochy niezidentyfikowanej osoby – zostało złożonych w centralnej części kwatery, na terenie której pochowano 28 z 96 ofiar katastrofy lotniczej. W tym miejscu 10 listopada uroczyście poświęcono pomnik upamiętniający ofiary katastrofy. Jak ustaliliśmy nieoficjalnie, niektóre mogiły ofiar katastrofy były otwierane więcej niż jeden raz. Tych kwestii szerzej nie chcieli jednak komentować pracownicy KPRM, wskazując na delikatność sprawy i wolę rodzin zmarłych. Marcin Austyn
Żadna czynność prokuratury rosyjskiej nie budzi zaufania Będę wnioskować o ponowne przeprowadzenie sekcji zwłok ojca w warunkach laboratorium polskiego. Wiem, że to zabrzmi w sposób zimny, ale taki jest język prawniczy, a ja jestem nie tylko córką ofiary katastrofy, ale też prawnikiem. Otóż te ciała to jedyny oryginalny materiał źródłowy, którym strona polska dysponuje Z Małgorzatą Wassermann, córką Zbigniewa Wassermanna, który zginął w katastrofie polskiego samolotu rządowego pod Smoleńskiem, rozmawia Adam Białous Jakie, Pani zdaniem, jest kluczowe pytanie, na które premier musi odpowiedź rodzinom ofiar na grudniowym spotkaniu? – Pytaniem kluczowym jest, czy zaraz po katastrofie rząd podjął decyzję, aby wziąć sprawy w swoje ręce, a dokładniej – czy podjął decyzję, że to strona polska ma kierować śledztwem. Dalej, czy w związku z tym ktoś został wysłany, by przywieźć ciała ofiar, szczątki samolotu, to wszystko, co było nasze? Na te pytania na pierwszym spotkaniu nie uzyskaliśmy od premiera zadowalającej odpowiedzi, były to jedynie informacje szczątkowe. Właściwie premier odczytał tylko listę z nazwiskami ministrów, ze swoim na czele, którzy wyjechali 10 kwietnia późnym popołudniem do Smoleńska. Ale my nie pytaliśmy, jacy ministrowie polecieli na miejsce katastrofy, pytaliśmy, jakie rząd wysłał ekipy specjalistów, które miały zabezpieczyć dowody potrzebne w przyszłym śledztwie, czyli bardziej chodziło nam o nazwiska lekarzy, techników, prokuratorów wojskowych. Niestety, tego od premiera na pierwszym spotkaniu nie usłyszeliśmy, a to jest pytanie najważniejsze. Jeżeli te nasze rozmowy mają przynieść dobre owoce, to trzeba, aby rząd udzielił nam na nie odpowiedzi. Chcemy wiedzieć, czy rząd podjął choćby próby włączenia się w te rozpoczęte przez Rosjan działania na miejscu katastrofy, tak by mieć nad nimi kontrolę. Odpowiedzi na to pytanie, pomimo powracania do niego, nie mogliśmy uzyskać od premiera przez całe cztery godziny, kiedy trwała nasza rozmowa. A powtarzam, że jest to pytanie kluczowe, ponieważ dla mnie jasne jest, że jeżeli rząd pierwszego dnia, czyli 10 kwietnia, zrezygnował z przejęcia kontroli nad śledztwem i wszystkimi działaniami z tym związanymi, to w zasadzie wszystko, co się wydarzyło później i trwa do dzisiaj, jest tego konsekwencją. Proszę pamiętać, że 10 kwietnia strona rosyjska, przynajmniej werbalnie, deklarowała absolutną otwartość i pomoc, wtedy trzeba było to wykorzystać, następnego dnia było już za późno. Na razie, na pierwszym spotkaniu, strona rządowa poprosiła nas o czas do 11 grudnia, aby mogła się lepiej przygotować do udzielenia odpowiedzi na m.in. to właśnie kluczowe, moim zdaniem, pytanie.
Mają Państwo pytania do minister Ewy Kopacz, dlaczego publicznie kłamała w sprawie uczestnictwa polskich biegłych i lekarzy m.in. w badaniach sekcyjnych? – Zdecydowanie tak. Na pewno będziemy jeszcze raz pytać o szczegóły dotyczące sekcji zwłok, ponieważ na pierwszym spotkaniu od pani minister Ewy Kopacz nie otrzymaliśmy odpowiedzi na to pytanie. Chcemy poznać na ten temat prawdę, szczególnie w kontekście wypowiedzi pani minister, która z wielkim naciskiem podkreślała, ile zdrowia kosztowało ją patrzenie na zmasakrowane ciała ofiar katastrofy. Nie o to pytaliśmy, dla nas widok ciał bliskich, do tego w takim stanie, był na pewno bardziej bolesny niż dla pani minister. My chcieliśmy się dowiedzieć, jak wyglądała sekcja zwłok i jakie były jej wyniki. A te pytania pozostały bez odpowiedzi. Nie zrezygnujemy też z prób otrzymania szczegółowych wyjaśnień, dlaczego nie zostaliśmy dopuszczeni do sekcji zwłok. Będziemy pytać o każdy kolejny dzień, od 10 kwietnia do dziś. Praca rządu nad tematem katastrofy musi być rozliczona. Będą pytania o rolę, jaką odegrali tu premier i poszczególni ministrowie. Chcemy wiedzieć, czy polska prokuratura, prowadząc śledztwo, ma wsparcie ze strony rządu, czy została pozostawiona z tą bardzo trudną sprawą sama sobie. Wyjątkowo często podnosi się tu, że prokuratura jest organem niezależnym. A ja często podkreślam fakt, iż do katastrofy nie doszło na terytorium państwa polskiego, w związku z czym nasza prokuratura ma bardzo utrudnione zadanie, bo nie jest stroną dla Federacji Rosyjskiej. To śledztwo mogą posunąć do przodu jedynie rozmowy prowadzone między rządami na szczeblu dyplomatycznym. Dopiero materiał zdobyty w ten sposób może być przekazany prokuraturze do analizy. Chcemy wiedzieć, czy pan premier funkcjonuje w postępowaniu prokuratorskim dotyczącym katastrofy od początku do dziś. To bardzo ważne, bo jeżeli pan premier powie, że nie funkcjonuje – to w zasadzie o co mamy dalej go pytać?
W jakiej atmosferze odbyło się to pierwsze spotkanie z premierem i jego ministrami? – Zostaliśmy przyjęci bardzo grzecznie i elegancko. Premier podczas długiej rozmowy z nami nie wykazywał niecierpliwości. Odebrałam to jako gest dobrej woli z jego strony. To pierwsze spotkanie było również poświęcone próbom ustalenia pewnych ram pracy, jaką zamierzamy wspólnie podjąć na tych spotkaniach, które są jeszcze przed nami. To nie jest prosta sprawa poprowadzić takie spotkanie, tak aby nie było podczas niego chaosu czy bałaganu. Proszę wyobrazić sobie taką sytuację, że 170 osób z rodzin ofiar katastrofy chce zadać pytania. Dlatego trzeba wypracować taką formułę tych spotkań, która umożliwi każdej z osób zadanie pytania i otrzymanie na nie odpowiedzi. Ja traktuję to pierwsze spotkanie jako wstęp do prawdziwej, rzeczowej dyskusji, i takiej od przedstawicieli rządu w przyszłości oczekuję. Dlatego też w tym momencie nie chcę jakoś bardzo negatywnie oceniać tego naszego pierwszego spotkania, bo myślę, że na takie sądy jeszcze za wcześnie i taka ocena wydana dziś mogłaby zamknąć wszelkie drzwi prowadzące do porozumienia, na które pojawia się nadzieja. A więc podsumowując – wierzę, że skoro premier chce się z nami spotykać i udzielać odpowiedzi na nasze pytania, to ma tu dobrą wolę, jednak to pierwsze nasze spotkanie uważam jedynie za wstęp do rzeczowych rozmów. Mam również nadzieję, że na następnym będziemy mieli możliwość zadawania pytań uzupełniających oraz że będzie ono dłuższe niż to pierwsze, bo jak się okazało, 4 godziny to czas dalece niewystarczający. A na pełną refleksję będzie czas po zakończeniu wszystkich spotkań.
Otrzymała Pani odpowiedź na wniosek w sprawie ekshumacji ciała ojca? – Mój wniosek o ekshumację ciała taty, który wysłałam miesiąc temu, do tej pory nie został rozpatrzony. Kilka dni temu wysłałam kolejny wniosek, z nowymi argumentami, ponawiający moją prośbę, aby ta ekshumacja była przeprowadzona. Chcę tu również zaznaczyć, że jeżeli nawet okaże się, że sekcja zwłok została wykonana na terytorium Rosji, to dalej będę wnioskować o przeprowadzenie jej w warunkach laboratorium polskiego. Wiem, że to zabrzmi w sposób zimny, ale taki jest język prawniczy, a ja jestem córką ofiary katastrofy, ale też prawnikiem. Otóż te ciała to jedyny oryginalny materiał źródłowy, którym strona polska dysponuje, co do reszty dowodów to musimy się tu opierać jedynie na ich rosyjskich opisach, czyli faktycznie możemy się opierać jedynie na dobrej lub złej woli Rosjan. A jaka ona jest, przekonujemy się o tym raz po raz. Wystarczy przypomnieć sobie sytuację sprzed kilku dni, niespotykaną chyba nigdzie wcześniej na całym świecie. Otóż strona rosyjska zwraca się do nas z prośbą o zwrot protokołów, które są dokumentami wytworzonymi w tej bardzo ważnej sprawie przez funkcjonariuszy publicznych. To jest sytuacja, która pozwala stwierdzić, że żadna czynność, wykonana przez prokuraturę rosyjską nie może budzić zaufania. To sytuacja przerażająca, kiedy prokurator może cofnąć protokół i wyjąć z niego materiały, które uzna za niekorzystne dla siebie. Taka sytuacja powinna skutkować dwiema rzeczami. Pierwsza z nich to natychmiastowe odebranie postępowania tym organom, które go prowadzą. A druga – natychmiastowe objęcie postępowaniem osób, które się tego dopuściły. Czyli one same powinny stać się przedmiotem postępowania prokuratorskiego. W związku z tym ja dzisiaj – jako córka, ale także jako prawnik – mam pełne prawo nie mieć żadnego zaufania do materiałów, które przysyłają nam Rosjanie.
Dziękuję za rozmowę.
Pytania, na które rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej nie otrzymały satysfakcjonującej odpowiedzi:
Czy formuła spotkań z premierem i jego ministrami zostanie zmieniona, by rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej miały możliwość bezpośredniego zadawania pytań?
Czy Donald Tusk i jego ministrowie przestaną uchylać się od złożenia zeznań w prokuraturze?
Czy rząd zamierza na bieżąco informować rodziny o postępach w śledztwie?
Dlaczego po siedmiu miesiącach w dalszym ciągu rodziny nic nie wiedzą o stanie ciał ich bliskich?
Dlaczego minister Kopacz, pomimo że była na miejscu katastrofy, nie potrafi udzielić na ten temat żadnych informacji?
Czy Krzysztof Kwiatkowski, minister sprawiedliwości, i Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych, są w stanie zrobić cokolwiek, by przyśpieszyć wymianę dokumentów ze stroną rosyjską?
Kto był personalnie odpowiedzialny za przygotowanie wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
Kto odpowiadał za logistykę, transport, zabezpieczenie wizyty głowy państwa?
Z jakich przyczyn doprowadzono do zaplanowania dwóch wizyt: premiera Donalda Tuska i prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a nie jednej wspólnej?
Jak ma się deklarowana jakoby świetna współpraca polsko-rosyjska w śledztwie smoleńskim do postawy Rosjan w sprawie wyjaśnienia zbrodni katyńskiej?
Kiedy pełnomocnicy ofiar katastrofy otrzymają do wglądu dokumenty dotyczące wyposażenia lotniska smoleńskiego, procedur rosyjskich, urządzeń kontrolujących kontrolerów lotu? oprac. JAC