368

Internetowa klątwa barona zu Guttenberga Niemiecki piątek Piotra Semki Niemiecki minister obrony Karl-Theodor zu Guttenberg zmaga się z oskarżeniami o nafaszerowanie swojej rozprawy doktorskiej cytatami z obcych źródeł bez zaznaczenia cudzego autorstwa. W Niemczech, gdzie silny wpływ na mentalność zbiorową miał i ma protestantyzm, zarzut kłamstwa jest traktowany niezwykle poważnie. Dla czołowego polityka rządu może być zabójczy.

Zaczęło się od zarzutu profesora prawa z Bremy Andreasa Fischer-Lescano, który czytając pracę doktorską złożoną przez zu Guttenberga na uniwersytecie w Bayreuth poczuł, że gdzieś już czytał podobne teksty. Gdy afera trafiła do mediów, a internauci dobrali się do pracy zu Guttenberga, rozpoczął się internetowy quasi-lincz. Znany austriacki medioznawca Stefan Weber wezwał by przysyłać do niego wszystkie podejrzane koincydencje w pracy. Ponoć ma już  29 budzących wątpliwości fragmentów pracy doktorskiej obecnego ministra. Teraz „Spiegel” i dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung” informują o coraz większej liczbie podejrzanych podobieństw. Sam minister odrzuca wszelkie zarzuty. Twierdzi, że wszystkie fragmenty uważane za plagiat pisał sam i głosi, iż w najbliższym czasie obroni swoją kwestionowaną wiarygodność. Uniwersytet w Bayreuth, który obdarzył zu Guttenberga tytułem doktora praw, dał ministrowi dwa tygodnie na pisemne wyjaśnienie zarzutów o plagiat. Zu Guttenbergowi nie pomoże w jego społecznym odbiorze wylot po wybuchu afery do niemieckich żołnierzy w Afganistanie.  Komentatorzy kwaśno pytają: Czy baza Bundeswehry, gdzie młodzi żołnierze narażają na co dzień życie  ma być azylem dla polityka uciekającego od zarzutów o kłamstwo? Tak czy inaczej zła passa ściga Ministra Obrony RFN od półtora miesiąca. Najpierw zaatakowano go za praktyki przeglądania listów żołnierzy Bundeswehry w Afganistanie, potem obwiniano go o współodpowiedzialność za samobójczą śmierć jednego z żołnierzy, aż wreszcie obarczono go odpowiedzialnością za niezdrowe warunki, które panowały między kadrą oficerską a kadetami na żaglowcu szkoleniowym Bundesmarine „Gorch Fock”. Afera plagiatowa może teraz naprawdę podciąć mu nogi. Jak jadowicie wskazał niechętny zu Guttenbergowi polityk Zielonych Jürgen Trittin – „tym razem po raz pierwszy pan minister nie może zepchnąć odpowiedzialności za aferę na kogoś innego”. Ton Schadenfreude, który pobrzmiewa u wielu komentatorów afery jest  reakcją na status cudownego dziecka niemieckiej polityki. Zu Guttenberg skutecznie rozpościerał go wokół siebie od 2009 roku, gdy wszedł do poprzedniego jeszcze rządu Angeli Merkel. Piękna blond żona, nienaganne maniery i lekko tylko skrywane kanclerskie ambicje ściągały na niego niechęć całej palety wrogów – od lewa do prawa. Wielu rywali tylko marzy o tym aby wypchnąć go na zieloną trawkę. „Nie o górę się potkniesz, a o kamień” – mówi stare przysłowie. Zu Guttenberg już się czegoś na ten temat dowiedział. Semka

Dziwne przypadki w sprawie Olewnika Badania toksykologiczne przeprowadzone po śmierci Roberta Pazika, jednego z zabójców Krzysztofa Olewnika, wykazały w jego krwi obecność leków psychotropowych. Takich leków nikt mu nie przepisał, a Pazik ich oficjalnie nie przyjmował, co wynika z dokumentów płockiego więzienia, w którego celi znaleziono powieszonego bandytę. „Gazeta Polska” dowiedziała się, że jednym z wątków śledztwa w sprawie samobójczych śmierci zabójców Krzysztofa Olewnika jest wywieranie na nich presji. Sprawa samobójczych śmierci w sprawie płockiego biznesmena Krzysztofa Olewnika, przejdzie do historii światowej kryminalistyki: trzech zabójców zostało znalezionych powieszonych w więziennych celach, a pilnujący jednego z nich strażnik więzienny miał się powiesić na przydrożnym drzewie.

Alkohol, narkotyki, psychotropy Czarna seria rozpoczęła się 19 czerwca 2007 r. od śmierci Wojciecha Franiewskiego, herszta bandy porywaczy. Powiesił się on na bandażu w celi Aresztu Śledczego w Olsztynie, jeszcze przed jeszcze przed rozpoczęciem procesu porywaczy i zabójców Krzysztofa Olewnika. Pół roku przed śmiercią Franiewski pisał do sądu: „Boję się, że znajdą mnie powieszonego w celi”, sporządził również szczegółowy testament. Przeprowadzone po śmierci badania toksykologiczne krwi Franiewskiego wykazały obecność alkoholu i amfetaminy. Według opinii biegłych spożycie alkoholu oraz zażycie narkotyku prawdopodobnie nastąpiło na terenie aresztu. Możliwe, że zabronione środki zostały dostarczone osadzonemu przez służbę więzienną. Istotne jest również to, że kilka godzin przed śmiercią Franiewski był przesłuchiwany poza aresztem przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego. Prokuratorzy badają, czy Franiewski nie został poinstruowany, w jaki sposób popełnić samobójstwo. Biegły w swojej opinii napisał: „Sposób przeprowadzenia samobójstwa świadczy o świetnej znajomości anatomii człowieka. Pętla posiadała zawiązane dwa supły (praktyka niespotykana). Osadzony w ten sposób uniknął reakcji obronnych, nie szamotał się”. Kilkanaście dni temu poinformowano, że w akcie zgonu Wojciecha Franiewskiego podano nieprawdziwą godzinę śmierci. Ujawnił to lekarz pogotowia, który zeznał, że do wpisania nieprawdy zmusili go więzienni strażnicy. Jednego z nich dwa lata później znaleziono powieszonego na przydrożnym drzewie – miał on popełnić samobójstwo z powodu depresji. Rok po śmierci Franiewskiego, 4 kwietnia 2008 r., w celi w Zakładu Karnego w Płocku znaleziono ciało Ireneusza Kościuka. Wisiał w kąciku sanitarnym na prześcieradle przymocowanym do kraty w miejscu poza zasięgiem umieszczonej w celi kamery. Podczas sekcji zwłok we krwi Kościuka znaleziono ilość psychotropów określaną przez biegłych jako toksyczną. Miał też kilka złamanych żeber oraz otarcia na przedramionach. Według opinii okręgowego szefa służby więziennej Kościuk miał skłonności do autoagresji, był w złym stanie psychicznym, przyjmował leki psychotropowe i nie powinien zostać umieszczony w pojedynczej celi. Opinia ta trafiła do płockiego więzienia z poprzedniego zakładu karnego, w którym przebywał Kościuk, i mimo wyraźnych ostrzeżeń została zignorowana. W styczniu 2009 r., także w płockim więzieniu, znaleziono powieszonego kolejnego zabójcę biznesmena – Roberta Pazika. Był on traktowany był jako więzień niebezpieczny i początkowo karę odbywał w Zakładzie Karnym w Sztumie. 9 stycznia 2009 r. został przewieziony do Zakładu Karnego w Płocku, ponieważ przed sądem w Sierpcu miał być przesłuchany jako oskarżony w procesie o rozboje i wymuszenia. Według jego bliskich, miał wtedy stwierdzić, że to przewiezienie będzie dla niego wyrokiem śmierci. Pazik przebywał w pojedynczej monitorowanej celi, którą nadzorował specjalnie wyznaczony funkcjonariusz. Powieszonego zabójcę znaleziono podobnie jak Kościuka – w niemonitorowanym sanitarnym kąciku. Badanie toksykologiczne zwłok Pazika wykazały obecność w jego krwi leków psychotropowych, których wcześniej nie przyjmował. Śmierć Pazika stała się przyczyną dymisji Zbigniewa Ćwiąkalskiego, ówczesnego prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości.

Błędy śledczych Jednym z wątków, który badają śledczy zajmujący się sprawą uprowadzenia i śmierci Krzysztofa Olewnika, jest wywieranie presji na zabójców biznesmena już po ich aresztowaniu. Okazało się m.in., że podczas wizji lokalnej Ireneusz Kościuk, który wskazywał miejsce ukrycia zwłok porwanego biznesmena, był naprowadzany na to miejsce przez policję. Świadczy o tym nagranie z wizji lokalnej, które ujawniła TVN. Widać na nim, jak Kościuk pokazuje miejsce, gdzie zakopał ciało, ale policjantka mówi mu wyraźnie: „Nie, dalej”. Kościuk idzie dalej i tym razem prowadzi policjantów na właściwe miejsce. Na tym samym nagraniu Kościuk przed rozpoczęciem wykopywania zwłok mówi, że zostały one owinięte w zieloną, plastikową siatkę. Łopata uderza jednak o siatkę metalową, ocynkowaną. Wtedy przestępca zmienia zdanie i mówi, że siatka była metalowa. Według śledczych, Ireneusz Kościuk znajdował się pod wyraźną presją.To tylko jeden z przykład szeregu szereg nieprawidłowości, do których doszło w okresie, gdy sprawą Olewnika zajmowała się prokuratura w Olsztynie. Komisja śledcza ds. uprowadzenia i śmierci Krzysztofa Olewnika w projekcie raportu napisała również o nieprawidłowościach przy zabezpieczaniu miejsca przetrzymywania Krzysztofa Olewnika, przekazania okupu i miejsca ukrycia zwłok. Aktualnie gdańska Prokuratura Apelacyjna, która prowadzi śledztwo w sprawie zamordowanego biznesmena, bada, czy grupa przestępcza, która porwała i zamordowała Krzysztofa Olewnika nie popełniła także innych zabójstw, które do dziś nie zostały wyjaśnione. Dorota Kania

ODWALIĆ WIEKA Dopóki ktoś odważny nie narazi się wiadomej swołoczy za otwarcie trumny ofiary ze Smoleńska, dopóty będziemy tkwili w domysłach i marazmie poszlakowym. Skoro przegapiliśmy wcześniejsze, to teraz jest najlepszy moment, by iść odważnie w tę stronę: Ober-Podletza wystawiono na żer patriotów – czym prędzej należałoby skorzystać z chwilowego zdjęcia parasola ochronnego nad "polskim zaprzaństwem" przez butnego Kacapa. Przypominam tutaj nadal aktualny wpis blogera "transfokator" (14.05.2010), zdjęty szybko z "Sal(M)ONu24", z aneksem pytań zadanym na forum "Niezależnej". Tekst o konieczności potajemnych ekshumacji czytany był natychmiast po polsku w amerykańskim wolnym radio (http://www.4shared.com/audio/F0xT6yRi/Blog-transfokator-Trumny_otwie.html).

Trumny otwierać! Majestat śmierci ma to do siebie, że mordercy, jako "kreatury małe", zawsze zostawiają ślady. Trup mówi, często nawet krzyczy zza grobu. Sowieci, jako ateiści, zawsze lekceważyli życie ludzkie, w ogóle człowieka jako jednostkę, więc tym bardziej spersonalizowana duchowość objawia jakąkolwiek "stalinowską obróbkę" nad korpusem duszy. Nocne ekshumacje w Polsce to całe pasmo niezwykłej dokumentacji historycznej zachowanej dzięki odwadze i determinacji rodzin lub przyjaciół. Od tzw. drugich pochówków "za Niemców" po zaglądanie do mogił zakatowanych lub zastrzelonych na naszych ziemiach żołnierzy wyklętych. Guzik leśnika czy oficera z Katynia zeznaje wielkim głosem. Moja teściowa przekupiła stróża kostnicy, żeby zajrzeć do trumny męża, oficera AK zza Buga, zakatowanego w lochach UB w Bytomiu. Niesamowita gorycz najbliższych nie znała strachu przed Szwabem czy Kacapem, przed krematorium czy naganem w potylicę, by zajrzeć do grobu i ocalić dla potomności dowody zbrodni, choćby to miało czekać w dobrze ukrytych annałach rodzinnych sto lat na lepsze czasy. Dziś mamy okres opresji. Nacisku kolaboranckich struktur władzy i jej pseudo-prawa, które udaje obowiązujące reguły obywatelskiego zachowania. Polskie ciała wracają z Rosji ze zdawkową adnotacją-formułką: ten a ten osobnik "Zginął w katastrofie z powodu licznych obrażeń", a my, Polacy, będąc u siebie, mamy w tym zakresie /małczat'/. A już widać, że sekcje zwłok z Moskwy okazują się fikcją, mówią o tym publicznie co odważniejsze wdowy (m.in. pani Gosiewska). Odsunięty szybciutko i na czas przez Ober-Podleca na emeryturę niezłomny prokurator Bogdan Święczkowski rzuca do kamery: "Nie widzę żadnego odcinka czasu, by ciało prezydenta Rzeczpospolitej Lecha Kaczyńskiego mogło zostać poddane oficjalnej sekcji zwłok". Ktoś odważniejszy wpisuje na forum dyskusyjnym: "mam nadzieję, że córka i brat zajrzeli do trumien, gdy w pałacu zrobiono dwugodzinną przerwę techniczną dla rodziny...?" Zapytam bez ogródek: kto zabroniłby mi, przy tylu zmataczonych komunikatach i przy wielu już widocznych poszlakach na temat zdumiewających okoliczności zgonu pod Smoleńskiem, zarządać obdukcji mojego bliskiego teraz? Jakim prawem? Jeśli nawet byłbym zagrożony takim "prawem", to, jak za okupcji, zrobiłbym to potajemnie z gronem zaufanych lekarzy. Po kryjomu, nocą, za murem cmentarnym, pośród krzyży, krypt, w cieniu kaplicy, brzóz, wespół z duchami przodków służących mi za niemych świadków jako moralne wsparcie. Nie bałbym się na pewno. Konsylium powołane pod auspicjami majestatu śmierci. To się może już gdzieś nawet odbyło, sądzę, że jest, a zapewne się stanie. A widomym znakiem, że nareszcie odeszło znad Wisły to antynarodowe, oprawcze państwo, będzie -- niedługo, jak dwa razy dwa - odwalenie ostatniej krypty na Wawelu i zaglądnięcie do jej wnętrza. Po bolesną prawdę. Wszystko bowiem na to wskazuje, że śp. śp. Para Prezydencka do rodzin ofiar woła, iż nie chce zaznawać  t a k i e g o  spokoju.
(http://blogmedia24.pl/node/34795 ; http://iskry.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=7738&Itemid=4)
Ciągle temat ekshumacji aktualny ( transfokator).
11-08-2010, 00:16 Patriot: Kto odpowie?
1. Kto i na jakiej podstawie wydał zakaz otwierania trumien przed pochówkiem ofiar rozbitego samolotu w Smoleńsku?
2. Dlaczego pozbawiono rodziny prawa do decydowania o przebiegu pochówku? (W Polsce jest zwyczaj wystawiania otwartej trumny; po śmierci JP II w Rzymie też się to tak odbyło. )
3. Czy taki zakaz ma jakiekolwiek uzasadnienie w polskim prawie?
4. Jakie skutki spotkałyby kogoś, kto złamałby ten zakaz?
5. Czy rodzinom obecnym w Moskwie przed wysłaniem trumien do Polski pokazano ich zawartość ?
6. Czy przy zamykaniu i zalutowywaniu trumien uczestniczył ktoś z polskiej strony. Jeśli tak, to czy ta procedura została udokumentowana i gdzie znajdują się te materiały?
Dziwna to była procedura, gdy zalutowane w Moskwie trumny wystawiono na pokaz w hali sportowej w Warszawie. Było to ewidentne pogwałcenie prawa rodzin ofiar do decydowania o uroczystościach pogrzebowych. Była to demonstracja bezdusznej władzy i pogwałcenia praw obywatelskich.

http://www.niezalezna.pl/article/show/id/37582#comments
Uproszczeniem byłoby sądzić, że niefrasobliwie pozostawiono Polakom putinowski wytrych w grobach, ale mając na względzie bezczelność oprawców i ich spadkobierców - wobec znaku rozpoznawczego stalinizmu: strzałów w potylicę – z jaką do dnia dzisiejszego narzuca się Niemcom nie ich styl mordowania w przypadku ludobójstwa w KATYNIU I, tak teraz można się spodziewać pod ruskimi ołowianymi pieczęciami odkrycia poważnego kryminologicznego "zapisu" pozwalającego posunąć mocno do przodu kwestię rozeznania się w "daktyloskopii PRAWDY" o KATYNIU II. Zygmunt Korus

W małpim gaju Skoro już wiemy od braci Moskali, po dzisiejszej konferencji „ekspertów lotniczych”, że u nich nawet szympansy mogą pracować w wojskowych wieżach kontroli lotów na wojskowych lotniskach, to możemy tylko pogratulować nauce sowieckiej, że tam ewolucja poszła o wiele dalej niż w całym cywilizowanym świecie. No ale nie ma w tym nic dziwnego, wszak w Rosji sowieckiej zmieniało się bieg rzek, nakazywało się roślinom przynosić plony takie, jakie przewidywało moskiewskie politbiuro, to i można było w końcu dojść do sukcesu z uczłowieczaniem szympansów, a następnie wdrażaniem ich w czerwonoarmijną musztrę. W odpowiedzi na te opowieści o ruskim małpim gaju, zebrali się przedstawiciele „polskiej strony”, którzy wprawdzie, jak solennie zapewniał M. Grochowski, ani myślą o obwinianiu Rosjan, a zwłaszcza o doszukiwaniu się większej ilości przyczyn po stronie rosyjskiej, no ale musieli jednak jakiś głos z siebie wydać i nieco zneutralizować ryki szympansów z Moskwy, co połączyli się telemostem z Warszawą i urządzili ruski cyrk ku autentycznemu zdumieniu przedstawicieli polskiej żurnalistyki. Czego dowiedzieliśmy się z polskiego briefingu? Po pierwsze tego, że Ruscy z MAK-u nie zamieścili na swojej stronie ruskiej wersji polskich uwag, tylko polską, tak dla ułatwienia, rzecz jasna. Zerwał się wnet czujny dziennikarz, dopytując, czy polskie uwagi dosłano Ruskom po rusku, ale niestety, okazało się, że jednak tak i to w grudniu ub. roku, choć ów dziennikarz chyba był pewien, że nie. Inny z kolei dziennikarz zapytał mądrze: po co ta konferencja? Dobrze, że nie spytał: kiedy była ta konferencja albo co znaczy słowo „konferencja”. No więc w odpowiedzi W. Jedynak stwierdził, że zwołano ją w pilnym trybie i w dziwnym trybie, bo z jednej strony ruskie eksperty, a z drugiej kwiat polskiego dziennikarstwa. Wróciła więc (na briefingu), jakżeby inaczej, kwestia ruskiego szympansa. No to Z. Lasek wyjaśnił cierpliwie polskim żurnalistom, że gdyby w ruskiej wieży siedział ruski szympans, to znaczy ktoś niekompetentny, to lotnisko nie nadawałoby do użytku, nie działałyby systemy. Z kolei W. Jedynak kwestię szympansów wyjaśnił w ten sposób, że Ruscy w ten sposób nie podejmują wątku tego, co się działo z organizacją lotu Tupolewa. I wtedy odezwała się wiertarka udarowa – to był wyjątkowo dramatyczny moment briefingu. Z. Lasek dodał jeszcze później, że Ruscy nie wchodzą w kwestię niesprawnego oświetlenia na Siewiernym ani problemów z lądowaniem Iła. No i wtedy dał głos dziennikarz „GW” i zaćmił salę swoim intelektem, pytając, czy znają członkowie komisji przyjaciół ekspertów z Moskwy. Okazało się, że nie znają, a nawet, że polscy eksperci, co byli w Rosji nie mieli prawa się kontaktować z ludźmi spoza MAK. Ów dziennikarz drążył jednak dalej, dopytując kiedy raport, kiedy raport. Dopytywał z wyraźnym zaniepokojeniem w głosie, więc aż przez sekundę pomyślałem, że może naprawdę go to niepokoi. A tymczasem problem był taki: skoro polska strona nie ma pewnych dokumentów (z naciskiem na słowo „pewnych”), to jak można postawić pewne tezy (z naciskiem na „pewne”) dotyczące ruskiego lotniska i jego kontrolerów. A więc tu cię boli, zaśmiałem się, słysząc to. Troska funkcjonariusza Ministerstwa Prawdy całkowicie była zrozumiała i doprawdy wzruszająca – jak bowiem można braci Moskali oskarżać, choćby nawet szympansów posadzili przed radarami podczas przelotu delegacji prezydenckiej – jeśli się nie ma na tychże braci żadnych kwitów? Wprawdzie Ruscy tych kwitów dotyczących szympansów wcale nie podesłali, ale szympans to trącał – fakt pozostaje faktem, że skoro komisja Millera „nie kwituje” (że użyję sformułowania z języka szympansów), to kwitować nie powinna. Wreszcie padła sensowna wypowiedź Z. Laska, co do tego, że ruskie prawo zakazuje wydawać zgodę na wlot dyplomatycznego samolotu, jeśli ten nie ma na taki rejs ruskiego lidera. Tymczasem Ruscy taką zgodę wydali – nie tylko 10-go, lecz i 7-go kwietnia ub. roku, i w wielu innych przypadkach też, co przeczyłoby ruskiej tezie (czy raczej dezie), jakoby Polacy nie wzięli „lidera” i przez to się pogubili w pozawijanych korytarzach ruskiej przestrzeni powietrznej. W. Jedynak zresztą dodał, że problem polega na tym, że polski tupolew miał się znaleźć poza przestrzenią sklasyfikowaną, a więc, mówiąc obrazowo, w obszarze białych plam na ruskiej mapie. No więc znowu głowy musiał ostudzić żurnalista z Ministerstwa Prawdy, zadając trudne pytanie dotyczące … intelektualnego przygotowania samolotu i kwestii tego, że „piloci nie wiedzieli, co zastaną”. Oczywiście problem nie polegał na tym, że Ruscy nie dali właściwych map i dokumentów, lecz tego, że tychże pilotów wysłano z „ryzykownym lotem” bez odpowiedniego logistycznego i intelektualnego zabezpieczenia. Grochowski wprawdzie usiłował wytłumaczyć kwestię zabezpieczeń wskazując na taką sprawę, jak choćby ta, że Smoleńsk nie jest w systemie bezpośrednio przekazującym informacje o pogodzie, ale na niewiele się to zdało, bo żurnalista nie ustępował: „Czy dziś jakikolwiek samolot z premierem, prezydentem, premierem na pokładzie wypuścilibyście na lotnisko takie, jak w Smoleńsku?” Na co Lasek odpowiedział, że nie odpowiedzą na to pytanie i briefing dobiegł końca w samą porę. Wbrew pozorom ryki szympansów z Moskwy przez telemost były bardzo pouczające pod jednym względem. Zwróćmy bowiem uwagę, co chciały ruskie szympansy nam wtłoczyć do głowy. Dokonały osobliwego połączenia: ziemi i trupów („Wszyscy szukali ziemi, nie było ziemi, a potem było pełno trupów”). Czemu te trupy były tak ważne dla Moskwy po 10 m-cach od „wypadku na Siewiernym”, że trzeba było tak gromko o nich przypominać? Podejrzewam, że dlatego iż musiano je 10 Kwietnia dowieźć po zamachu na „miejsce katastrofy”.

http://www.tvn24.pl/0,1693034,0,1,brak-treningow--nieznajomosc-lotniska--nieprzygotowanie-zalogi,wiadomosc.html

FYM

To­ny Ha­lik – po­zwo­le­nie na po­byt sta­ły w pre­zen­cie od Służ­by Bez­pie­czeń­stwa Wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej tecz­ce z IPN ide­al­nie wpa­so­wu­ją się w nad­cho­dzą­ce ob­cho­dy Walenty­nek: uczu­cie od pierw­sze­go wej­rze­nia, spo­tka­nia w Pa­ry­żu, za­chwyt de­mon­stro­wa­ny naj­bliż­szym i na­dzie­ja na dłu­go­trwa­ły zwią­zek… Mie­czy­sław An­to­nio Sę­dzi­mir Ha­lik był mi­strzem w ro­bie­niu pierw­sze­go wra­że­nia i w 1972 r. ocza­ro­wał urzęd­ni­ka wi­zo­we­go Ambasa­dy PRL w Pa­ry­żu, ale Ha­lik sam nie zda­wał so­bie spra­wy z kon­se­kwen­cji te­go „flir­tu”. Pierw­szym pra­co­daw­cą urzęd­ni­ka był wy­wiad Służ­by Bezpieczeństwa, a MSZ do­pie­ro dru­gim. Ocza­ro­wa­ny ofi­cer re­zy­den­tu­ry kryp­to­nim „Ca­mi” wy­słał do warszawskiej cen­tra­li mel­du­nek o od­kry­ciu wspól­nych pa­sji – ło­wiec­kiej i po­dróż­ni­czej. Przy­wią­zy­wał zna­cze­nie do ma­jąt­ku Halika, ale naj­więk­sze do nie­sa­mo­wi­tych zna­jo­mo­ści ko­re­spon­den­ta NBC w Mek­sy­ku. Wy­wia­dow­ca zo­stał za­pro­szo­ny na domowy po­kaz fil­mów Ha­li­ka i przy­mie­rzał się do wer­bun­ku, któ­re­go pod­sta­wą miał być „nie­kła­ma­ny pa­trio­tyzm”. W cen­tra­li na spo­koj­nie, bez en­tu­zja­zmu zle­co­no dal­sze roz­po­zna­nie Ha­li­ka ofi­ce­ro­wi re­zy­den­tu­ry w Meksy­ku kryp­to­nim „Dą­brow­ski”.

SB-ek za­zdro­sny o ko­chan­kę, dru­gi nie gu­sto­wał w ca­su­al. Dwa ty­go­dnie póź­niej cen­tra­la otrzy­ma­ła z Mek­sy­ku ży­cio­rys Ha­li­ka: pod­cho­rą­ży pol­skie­go lotnic­twa wal­czy w Kró­lew­skich Si­łach Po­wietrz­nych (RAF), po woj­nie oso­bi­sty pi­lot Pe­ro­na. Ja­ko dzien­ni­karz po­ka­zy­wał PRL w ko­rzyst­nym świe­tle. Mek­sy­kań­ski re­zy­dent „Grze­gorz” su­ge­ru­je w szy­fro­gra­mie wy­ko­rzy­sta­nie Ha­li­ka do in­spi­ro­wa­nia ma­so­wych środ­ków prze­ka­zu. Trzy ty­go­dnie za­ję­ło w cen­tra­li (ppłk. Ma­ria­no­wi Wol­ne­mu) ze­bra­nie dal­szych da­nych: o za­wo­dzie żo­ny, sy­nu i zwol­nie­niu Halika z oby­wa­tel­stwa pol­skie­go w 1950 r. [przy­jął oby­wa­tel­stwo ar­gen­tyń­skie]. Wol­ny po­dał tak­że w ra­por­cie, że Ha­lik jest wro­go na­sta­wio­ny do ustroju so­cja­li­stycz­ne­go, a w 1968 r. odmówio­no mu wi­zy za służ­bę w We­hr­mach­cie (in­for­ma­cja po­cho­dzi­ła z MSZ). Oka­za­ło się także, że sto­łecz­ny kontr­wy­wiad (Wy­dział II w Pa­ła­cu Mo­stow­skich) spraw­dza Ha­li­ka pod ką­tem zbie­ra­nia in­for­ma­cji go­spo­dar­czych i po­li­tycz­no-spo­łecz­nych – spra­wa kryp­to­nim „Men­do­za”. W tym sa­mym cza­sie Ha­lik po­je­chał na Ma­zu­ry, więc ppłk Ste­fan Kwiat­kow­ski ru­szył za nim wypyty­wać o dzie­je od uro­dze­nia i o żo­nę, któ­rą Ha­lik wi­du­je raz w ro­ku. Ten opo­wie­dział SB-eko­wi o za­mia­rze osie­dle­nia się w Pol­sce nad Du­naj­cem al­bo w Biesz­cza­dach i że za­ra­bia 800 $ mie­sięcz­nie. Nie ocza­ro­wał Kwiat­kow­skie­go, po­nie­waż urlop spę­dzał z ko­chan­ką. Za­zdro­sny Kwiat­kow­ski na­pi­sał o Ha­li­ku, że ma skłon­no­ści ho­mo­sek­su­al­ne: prze­bie­ra się, uży­wa pu­dru i szmin­ki (więc nie wie­dział, że w Wa­len­tyn­ki męż­czyź­ni ro­bią gor­sze rze­czy niż pu­dro­wa­nie się). Kwiat­kow­ski uwa­żał, że Ha­lik mo­że być rów­nież ma­te­rial­nie za­in­te­re­so­wa­ny współ­pra­cą z SB, a je­śli nie: „za­szan­ta­żo­wać go spe­ku­la­cją do­la­ra­mi. Po­nie­waż jest tchórz­li­wy po­wi­nien pójść na współ­pra­cę”. Cho­ciaż Kwiat­kow­ski do­wie­dział się o zna­jo­mo­ściach Ha­li­ka m.​in. z pre­zy­den­tem Mek­sy­ku, wska­zał ko­rzyść z je­go wer­bun­ku dla ope­ra­cji tzw. „nie­le­ga­łów”: „Wy­da­je mnie się, iż moż­na by za­ła­twiać przez nie­go ku­po­wa­nie pasz­por­tów z te­re­nów Po­łu­dnio­wej Ame­ry­ki”. Pomy­sły Kwiat­kow­skie­go nie zo­sta­ły wzię­te pod uwa­gę – Wol­ny re­ali­zo­wał plan po­zy­ska­nia Halika w opar­ciu o po­sta­wę pa­trio­tycz­ną, któ­rą dzien­ni­karz wy­ka­zy­wał na­wet w pra­cy – wszystkie swo­je ma­te­ria­ły fil­mo­we kon­sul­to­wał z pol­skim MSZ. Wol­ny pod pre­tek­stem rozmowy o oby­wa­tel­stwie przy­dy­bał Ha­li­ka pod­czas za­ła­twia­nia for­mal­no­ści wy­jaz­do­wych w Wy­dzia­le Kon­tro­li Ru­chu Gra­nicz­ne­go. Dzien­ni­karz po raz ko­lej­ny opo­wia­dał ży­cio­rys m.​in., że za­czy­nał od pcha­nia wóz­ka z ka­me­rą, nie znał hisz­pań­skie­go, ale żo­nie za­le­ża­ło na wyjeź­dzie do Ar­gen­ty­ny. We­dług Wol­ne­go Ha­lik nie miał moż­li­wo­ści in­spi­ro­wa­nia za­chod­nich me­diów, bo uni­ka te­ma­ty­ki po­li­tycz­no-eko­no­micz­nej; nie ubie­ra się jak przy­ję­to w interesujących wy­wiad śro­do­wi­skach [dy­plo­ma­tycz­nych]. Wol­ny wy­klu­czył moż­li­wość, że Ha­lik pra­cu­je dla CIA, bo w Pol­sce zaj­mo­wał się sprze­da­żą praw do książ­ki i fil­mów te­le­wi­zji. Te dwie re­la­cje prze­są­dzi­ły, że spra­wę odło­żo­no na trzy la­ta.

FBI i „Ja­rek” Je­sie­nią 1975 r. do spra­wy wró­cił by­ły re­zy­dent wy­wia­du SB w Mek­sy­ku. We­dług je­go no­tat­ki do zna­jo­mych Ha­li­ka na­le­że­li głów­ni de­cy­den­ci pań­stwa z pre­zy­den­tem pań­stwa Eche­ve­ri­ją na czele, mi­ni­stro­wie, dy­plo­ma­ci, w tym więk­szość dy­plo­ma­tów ame­ry­kań­skich. Za rów­nie istot­ną dla roz­wo­ju dal­szych wy­pad­ków na­le­ży uznać wia­do­mość re­zy­den­ta, że Ha­lik miał kło­po­ty z zała­twie­niem pra­wa po­by­tu i za­ku­pem miesz­ka­nia. No­wym roz­gry­wa­ją­cym zo­stał ppor. A. Wójcic­ki, któ­ry ca­ły plan wer­bun­ku oparł na trud­no­ściach urzę­do­wych Ha­li­ka. Mi­mo­cho­dem ujaw­nił jesz­cze jed­ną wer­sję prze­szło­ści Ha­li­ka z do­ku­men­tów kontr­wy­wia­du: przed woj­ną korespon­dent pra­sy mek­sy­kań­skiej, pod­czas woj­ny wy­mie­nio­ny przez Niem­ców z Hisz­pa­na­mi, w la­tach pięć­dzie­sią­tych rad­ca han­dlo­wy w Pol­sce. Na umó­wio­ną roz­mo­wę pod przy­kryw­ką spraw pasz­por­to­wych uda­li się we dwóch Wój­cic­ki i ppłk Ja­nusz Ma­zu­rek. Na po­cząt­ku ży­cio­rys: Ha­lik pi­lo­to­wał sa­mo­lo­ty Pe­ro­na, ale nie je­go oso­bi­ście; je­go tyl­ko fil­mo­wał i dla­te­go mu­siał zmie­nić oby­wa­tel­stwo na ar­gen­tyń­skie; rze­czy­wi­ście zna do­brze pra­cow­ni­ków am­ba­sa­dy USA w Mek­sy­ku. Pod na­ci­skiem wy­mie­nił na­zwi­ska pra­cow­ni­ków FBI w am­ba­sa­dzie. W spo­sób za­wo­alo­wa­ny SB-ecy za­pro­po­no­wa­li mu pra­wo po­by­tu za „po­moc”, któ­ra nie zaszkodzi Mek­sy­ko­wi. Ha­lik nie tyl­ko zgo­dził się da­lej roz­ma­wiać, ale sam po­pro­sił o nu­mer te­le­fo­nu. W tecz­ce za­cho­wa­ła się roz­le­gła cha­rak­te­ry­sty­ka Ha­li­ka „pió­ra” taj­ne­go współ­pra­cow­ni­ka sto­łecz­ne­go kontr­wy­wia­du pseu­do­nim „Ja­rek”, któ­ry do­niósł o miesz­ka­nio­wej in­we­sty­cji, o planach osie­dle­nia i pla­nach ma­try­mo­nial­nych Ha­li­ka. Chwa­lił go za umie­jęt­no­ści fil­mo­we, wyczu­cie nie­zwy­kłych sy­tu­acji. Zda­niem „Jar­ka” Ha­lik na­mó­wił w Mek­sy­ku in­nych dzien­ni­ka­rzy do de­ma­sko­wa­nia wszyst­kich po­czy­nań CIA w La­ty­no­ame­ry­ce i uwa­żał CIA za ini­cja­to­ra „czarnych kom­pa­nii” w Wenezueli. ​Otrzymał za to kil­ka ano­ni­mów z wy­ro­ka­mi śmier­ci. Przyjmują­cy do­nos kpt. W. Zie­liń­ski za­pi­sał, że „Ja­rek” i Ha­lik pra­co­wa­li ra­zem w eki­pie NBC podczas re­ali­za­cji fil­mów te­le­wi­zyj­nych na te­re­nie Pol­ski przez kil­ka mie­się­cy w 1972 r. W styczniu 1976 r. do­szło do nie­po­ro­zu­mie­nia: zmie­nio­ny skład re­zy­den­tu­ry nadał cen­tra­li spra­wę Ha­li­ka ja­ko no­wą. Przy wy­ja­śnia­niu po­da­no, że Ha­lik przy skła­da­niu wy­ma­ga­nych na osie­dle­nie do­ku­men­tów, wy­ga­dał się o roz­mo­wie z SB (Wój­cic­kim i Ma­zur­kiem). Dla Ha­li­ka spra­wa osiedlenia by­ła tak waż­na, że na­ma­wiał am­ba­sa­do­ra PRL do omi­nię­cia prze­pi­sów w je­go sprawie. Chy­ba sku­tecz­nie, sko­ro MSZ py­tał am­ba­sa­dę, dla­cze­go wy­da­je Ha­li­ko­wi wi­zy mo­cą decy­zji wła­snej.

„Sę­dzi­mir” zo­sta­je oby­wa­te­lem PRL Po przy­jeź­dzie Ha­li­ka do kra­ju w dru­giej po­ło­wie lu­te­go 1976 r. Ma­zu­rek i Wój­cic­ki zwer­bo­wa­li Mie­czy­sła­wa Ha­li­ka do współ­pra­cy z wy­wia­dem SB: „Zgo­dził się na udzie­la­nie po­mo­cy ale zastrzegł, że bę­dą to in­for­ma­cje po­li­tycz­no-eko­no­micz­ne, a nie woj­sko­we. /…/ Stwier­dził, że będzie po­ma­gał z po­bu­dek pa­trio­tycz­nych, a kwe­stie fi­nan­so­we nie wcho­dzą w grę”. Dziennikarz sam wy­brał so­bie pseu­do­nim „Sę­dzi­mir”. Głów­ny pro­blem wi­dział w za­pew­nie­niu ta­jem­ni­cy przed pra­co­daw­cą – NBC. Funk­cjo­na­riu­sze wy­my­śli­li mu mnó­stwo za­dań, aby się wdro­żył: od­wie­dzi­ny w boń­skim MSZ-ecie, opis po­li­ty­ki ame­ry­kań­skiej i chiń­skiej w Mek­sy­ku, i w Ame­ry­ce Ła­ciń­skiej, sto­su­nek Mek­sy­ku do PRL. O ogra­ni­czo­nym za­ufa­niu SB świad­czy, że Ha­lik miał skła­dać ra­por­ty w kra­ju raz na 3-6 mie­się­cy, a nie w Mek­sy­ku, co za­pew­nia­ło bez­pie­czeń­stwo pra­cow­ni­ków re­zy­den­tu­ry na wy­pa­dek pod­sta­wie­nia Ha­li­ka przez CIA. Dzien­ni­karz zapewniał o swo­im pa­trio­ty­zmie mi­mo nie­zgo­dy na pa­nu­ją­cy ustrój. W za­mian miał otrzy­mać po­moc w osie­dle­niu się w Pol­sce. Do tecz­ki włą­czo­no no­tat­kę z in­for­ma­cji Ha­li­ka o przy­czy­nach ustą­pie­nia mek­sy­kań­skie­go Mi­ni­stra Spraw Za­gra­nicz­nych, o kan­dy­da­cie wiel­kie­go ka­pi­ta­łu na urząd pre­zy­denc­ki, o zbli­że­niu Mek­sy­ku do państw so­cja­li­stycz­nych i o chiń­skiej po­li­ty­ce zawiera­nia nie­ko­rzyst­nych umów han­dlo­wych dla za­pew­nie­nia wpły­wów po­li­tycz­nych. Z formalne­go punk­tu wi­dze­nia do­ko­na­no prze­kwa­li­fi­ko­wa­nia Se­gre­ga­to­ra Ma­te­ria­łów Wstęp­nych na Spra­wę Ope­ra­cyj­ne­go Roz­pra­co­wa­nia. Przy­go­to­wa­no tak­że za­po­trze­bo­wa­nie na na­stęp­ne in­for­ma­cje: naj­bliż­si współ­pra­cow­ni­cy Por­til­lo; mek­sy­kań­scy po­li­ty­cy zo­rien­to­wa­ni na USA; politycy pro­nie­miec­cy; czy Chi­ny żą­da­ją od Mek­sy­ku roz­luź­nie­nia współ­pra­cy z kra­ja­mi socjalistycz­ny­mi. Funk­cjo­na­riu­sze wy­wią­za­li się ze swo­jej czę­ści umo­wy – w tecz­ce jest de­pe­sza MSZ o de­cy­zji o ze­zwo­le­niu na zmia­nę oby­wa­tel­stwa z 18.06.1976 r. oraz po­świad­cze­nie obywatel­stwa pol­skie­go.

Kło­po­tli­wy wy­wiad z KOR Do na­stęp­ne­go spo­tka­nia do­szło w stycz­niu 1977 r., na któ­rym „Sę­dzi­mir” skar­żył się brak kar­ty sta­łe­go po­by­tu i kil­ka ra­zy wra­cał do spra­wy mel­dun­ku [war­szaw­skie­go]. Nie od­po­wie­dział Wójcic­kie­mu ani je­go prze­ło­żo­ne­mu płk. Wie­sła­wo­wi Bed­nar­czu­ko­wi na żad­ne py­ta­nie o kolegów dzien­ni­ka­rzy. Tyl­ko pod na­ci­skiem po­wie­dział, że zda­niem pra­cow­ni­ków ame­ry­kań­skiej am­ba­sa­dy w Mek­sy­ku ka­ta­stro­fa ku­bań­skie­go sa­mo­lo­tu to dzie­ło CIA. Po­waż­ny kło­pot miał „Sę­dzi­mir” w grud­niu 1977 r. Je­go ma­cie­rzy­sta sta­cja NBC kil­ka ra­zy mo­ni­to­wa­ła go o wy­wiad z Kuro­niem i Mich­ni­kiem z oka­zji nad­cho­dzą­cej wi­zy­ty Car­te­ra w PRL. „Sę­dzi­mir” nie chciał się  nara­żać i zwle­kał z je­go re­ali­za­cją. We­dług Wój­cic­kie­go li­czył na je­go ak­cep­ta­cję wy­wia­du, bo jak nie on to wy­wiad zro­bi dzien­ni­karz z biu­ra lon­dyń­skie­go. Wój­cic­ki re­ko­men­do­wał pro­po­zy­cję „Sę­dzi­mi­ra” prze­ło­żo­nym, bo bę­dą mie­li moż­li­wość roz­po­zna­nia sta­cji, a jak nie to „Sę­dzi­mir” bę­dzie tyl­ko tłu­ma­czem. Oso­bą, któ­ra prze­stra­szy­ła SB-eka był John Dan­cy – au­tor „antypolskiej” au­dy­cji o pra­wach człowie­ka. Kil­ka dni póź­niej w „służ­bo­wym biu­le­ty­nie” wywiadu SB po­in­for­mo­wa­no, że NBC rezy­gnu­je z wy­wia­du z KOR-em, a Dan­cy przy­go­tu­je reportaż o sto­sun­kach pań­stwo-Ko­ściół. We­dług „biu­le­ty­nu” do zmia­ny pla­nów NBC przy­czy­nił się dzien­ni­karz „New Jork Ti­me­sa”, któ­ry wśród ko­re­spon­den­tów ame­ry­kań­skich wy­po­wie­dział się, że z opo­zy­cją nikt się nie li­czy i nie jest war­ta po­waż­niej­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia. Po bli­sko rocz­nej prze­rwie na roz­mo­wę przy­szedł Bednar­czuk w za­stęp­stwie Wój­cic­kie­go. „Sę­dzi­mir” opowia­dał o ocze­ki­wa­niu na po­kaź­ną emerytu­rę i uzna­niu za­wo­do­wym za re­por­taż o Ka­ro­lu Woj­ty­le zre­ali­zo­wa­nym jesz­cze przed kon­kla­we. Za­de­kla­ro­wał, że „pra­gnie wy­wią­zać się z podję­tych zo­bo­wią­zań”, bo tyl­ko Służ­ba Bez­pie­czeń­stwa mu po­mo­gła. W tym ce­lu otwo­rzy biuro pra­so­we we wska­za­nym przez SB kra­ju i za­trud­ni wska­za­ne­go czło­wie­ka. Jed­nak zasygnalizo­wał, że wo­li kon­tak­ty to­wa­rzy­skie. Bednarczuk oma­wia­jąc spo­tka­nie po­dał, że trze­ba z nim spo­ty­kać się czę­ściej.

Przy­ja­ciel Urba­na czy ku­rier „So­li­dar­no­ści” pod­ziem­nej Po pół ro­ku „Sę­dzi­mir” nie chciał już otwie­rać biu­ra pra­so­we­go i wo­li spo­tkać się z Bed­nar­czu­kiem. Zle­ca­nie za­dań przez Wój­cic­kie­go skwi­to­wał, że te­raz bę­dzie od­po­czy­wał przez sześć miesię­cy. Za­ga­dy­wał go opi­nią o mek­sy­kań­skiej dy­plo­ma­cji: am­ba­sa­dor Mek­sy­ku w PRL na­pra­wiał pre­zy­den­to­wi sa­mo­chód i dla­te­go tra­fił na pla­ców­kę, ale kra­je so­cja­li­stycz­ne uwa­ża­ne są za naj­mniej atrak­cyj­ne. Wój­cic­ki za­mel­do­wał prze­ło­żo­nym, że „Sę­dzi­mir” już się nie boi SB i chce spo­ty­kać się to­wa­rzy­sko ra­zem z żo­na­mi. Je­go ży­cze­nia speł­nio­no w po­ło­wie. Na po­cząt­ku 1980 r. spo­tka­li się z Bed­nar­czu­kiem, ale bez żon. „Sę­dzi­mir” obie­cał, że przy­go­tu­je ra­port o sto­sun­kach USA-Pol­ska pod­czas wi­zy­ty w no­wo­jor­skich sie­dzi­bach NBC i CBS. W 1981 r. po­ja­wił się następ­ny pro­wa­dzą­cy ppor. Da­riusz Iży­niec i miał pro­blem: z „Sę­dzi­mi­rem” nie usta­lo­no łączności bez­oso­bo­wej, a Bed­nar­czuk i Wój­cic­ki wy­je­cha­li za gra­ni­cę [do re­zy­den­tur]. Do nawiąza­nia łącz­no­ści naj­pierw po­słu­żo­no się funk­cjo­na­riu­szem, któ­re­go „Sę­dzi­mir” po­znał w Mek­sy­ku, ale tyl­ko w ro­li dy­plo­ma­ty. „Dy­plo­ma­ta” za­po­wie­dział „Sę­dzi­mi­ro­wi” spo­tka­nie z funkcjo­na­riu­szem, któ­ry po­wo­ła się na Bed­nar­czu­ka. Oma­wia­jąc spo­tka­nie „dy­plo­ma­ta” podpowie­dział, że na­stęp­ny pro­wa­dzą­cy mu­si być na po­zio­mie, a by­le kto so­bie nie po­ra­dzi. Do za­da­nia przy­mie­rzał się funk­cjo­na­riusz Ja­nusz Bie­ga­now­ski, ale zre­zy­gno­wał. O re­zy­gna­cji nie prze­są­dzi­ła ana­li­za spra­wy, ale opi­nia kontr­wy­wia­dow­cy J. Strze­szew­skie­go z Wy­dzia­łu XV Depar­ta­men­tu II MSW. We­dług nie­go „Sę­dzi­mir” na­chal­nie za­ła­twia swo­je spra­wy, za­da­je niewy­god­ne py­ta­nia na kon­fe­ren­cjach pra­so­wych, ma­te­ria­łów wy­sy­ła­nych nie pod­da­je cenzurze, a prze­sył­ki pie­czę­tu­je. Jesz­cze gor­sze wia­do­mo­ści przy­szły z Byd­gosz­czy. We­dług ustaleń tam­tej­szej SB w Spra­wie Ope­ra­cyj­ne­go Roz­pra­co­wa­nia prze­ciw­ko Ogól­no­pol­skie­mu Komi­te­to­wi Opo­ru „So­li­dar­no­ści” Re­gion Byd­goszcz, Ha­lik po­da­ro­wał tej nie­le­gal­nej or­ga­ni­za­cji 80 ka­set ma­gne­to­fo­no­wych i po­wie­lacz. Po­nad­to słu­ży jej ja­ko ku­rier na Za­chód. W tej po­waż­nej sy­tu­acji do roz­mo­wy wy­zna­czo­no ppłk. S. Krau­ze­go wy­eli­mi­no­wa­ne­go „z za­wo­du” przez długo­trwa­łą cho­ro­bę ser­ca. Jed­nak w po­trze­bie ope­ra­cyj­nej le­karz De­par­ta­men­tu I MSW zezwolił na roz­mo­wę ostrze­gaw­czo-son­da­żo­wą po wglą­dzie w kar­ty cho­ro­bo­we Krau­ze­go. Na po­cząt­ku 1983 r. Krau­ze wy­ko­rzy­stał wi­zy­tę „Sę­dzi­mi­ra” w Wy­dzia­le Pasz­por­tów i prze­ka­zał życze­nia no­wo­rocz­ne od Bed­nar­czu­ka. Dzien­ni­karz wspo­mi­nał Bed­nar­czu­ka z przy­jem­no­ścią i pierw­sze lo­dy mie­li prze­ła­ma­ne. Chwa­lił się przy­jaź­nią z Urba­nem, a w sy­tu­acji ognia py­tań o byd­go­ską „So­li­dar­ność” jesz­cze na zna­jo­mość z Gór­nic­kim. Krau­ze spraw­dził prze­chwał­ki Ha­li­ka: Wa­łę­sa nie udzie­lił mu wy­wia­du na wy­łącz­ność, a Urban i Gór­nic­ki uwa­ża­ją go za niezrównoważo­ne­go. Opi­nio­wał, że tyl­ko do­wo­dy na udział w nie­le­gal­nej or­ga­ni­za­cji w Byd­gosz­czy po­zwo­lą na prze­ła­ma­nie nie­chę­ci do współ­pra­cy.

Dwie bu­tel­ki, pięć in­for­ma­cji Spra­wę za­koń­czo­no w lip­cu 1984 r. roz­li­cza­jąc ope­ra­cyj­nie uza­sad­nio­ne kosz­ty: opła­ty zwią­za­ne z pro­wa­dze­niem 3405 zł; kosz­ty spo­tkań 861 zł; kosz­ty upo­min­ków 6,60 $ i 16,38 DM. Cho­ciaż do­ku­men­ty o Ha­li­ku sfil­mo­wa­no bez tecz­ki pra­cy, opi­nię o je­go współ­pra­cy moż­na wy­ro­bić so­bie na pod­sta­wie dwóch za­cho­wa­nych do­ku­men­tów. Pierw­szy pod­pi­sa­ny przez na­czel­ni­ka Wydzia­łu XVII Dep. I MSW ppłk. B. Żu­ław­ni­ka z 27.05.1981 r. stwier­dza, że udzie­lił pięć w większo­ści do­brych in­for­ma­cji wszyst­kie o wi­zy­cie w Pol­sce Car­te­ra w 1977 r. Dru­gi to ana­li­za spra­wy ppor. Iżyń­ca z 17.07.1981 r. – kil­ka­na­ście spo­tkań nie przy­nio­sło spo­dzie­wa­nych korzyści, otrzy­mał dwu­krot­nie po­da­run­ki al­ko­ho­lo­we, a po­moc jest wy­łącz­nie de­kla­ra­tyw­na. Tecz­ka Ha­li­ka za­wie­ra tak­że mnó­stwo do­ku­men­tów o Elż­bie­cie Dzi­kow­skiej, ale omó­wię je w osob­nym ar­ty­ku­le. Za ty­dzień za­pra­szam na bi­wak nie cał­kiem har­cer­ski z Bar­ba­rą Wa­cho­wicz. Ma­rek Mą­drzak

Goła baba a sprawa polska Marcin Meller, redaktor naczelny "Playboya", wycofał poparcie, którego niegdyś udzielił Platformie Obywatelskiej, i zapowiedział, że z konkretnie wymienionych przyczyn więcej na nią nie zagłosuje. Krok ten, szeroko komentowany, wzbudził gniew internetowych lemingów, wzywających do bojkotu "Playboya". W  odpowiedzi na to Łukasz Warzecha zaproponował, żeby może zwolennicy PiS ogłosili akcję kupowania tegoż miesięcznika. Zaproponował to jednak, odnoszę wrażenie, żartem, a zupełnie nie wiem dlaczego. Ja bym do tego wzywał zupełnie na poważnie. Demonstracyjne kupowanie magazynu z gołymi babami i, najlepiej, równie demonstracyjne czytanie go w miejscach publicznych w ramach cyklicznego happeningu "obciachowe gazety" jako sposób manifestowania poglądów prawicowych i konserwatywnych, to by naprawdę było coś symbolicznego dla tego totalnego popierdzielenia i absurdu, w jaki daliśmy się zapędzić świętą wojną Donalda z Kaczorem. Żeby nie brnąć jednak w tematy, które magluję tutaj i tak praktycznie co tydzień, pozostańmy przy absurdach i przy gołych babach. Kto mi powie, dlaczego torebka jest ekologiczna, kiedy jest papierowa, a zrobiona z folii plastikowej jest zagrożeniem dla naturalnego środowiska i przedmiotem gorzej niż politycznie niepoprawnym, zgoła zbrodniczym - natomiast damskie futerko (bez głupich skojarzeń) dokładnie odwrotnie, jest cacy, kiedy sztuczne, a be, kiedy naturalne? Przeciwko plastikowym reklamówkom przez długi czas banda wariatów toczyła zaciekłą batalię, pod hasłem, iż tylko zakaz ich używania uratuje Ziemię, i w końcu za sprawą równie jak oni mądrych polityków, Ziemię się ocalić udało - to znaczy, torebki są w użyciu równie powszechnym, ale tak jak dawniej dawano je w sklepach za darmo, tak obecnie doliczane są do rachunku. Teraz z kolei rośnie grono autorytetów moralnych wśród celebrytów, a zwłaszcza celebrytek, lansujących się w  temacie wrażliwości na cierpienia hodowanych na skóry zwierzątek. Za czasu krucjaty przeciwreklamówkowej nie słyszałem ani razu, żeby ktoś zauważył, że wycinanie drzewa po to, żeby zawinąć kiełbasę koniecznie w papier, zamiast w plastik, jest bezmyślnym barbarzyństwem. Ale niech tam. Ja też lubię zwierzęta (są pyszne!) i w żadnym wypadku nie chcę, aby zadawano im cierpienia. Tylko że przypadkiem w szkole przykładałem się do nauki chemii nieco bardziej niż przeciętny celebryta, skąd pamiętam, że sztuczne futra są akurat jednym z najbardziej zatruwających środowisko naturalne działów produkcji, jakie można sobie wyobrazić, a potem wyrzucone na śmietnik takie futerko na tzw. biodegradację potrzebuje, w sprzyjających warunkach, jakichś 10 tysięcy lat więcej niż foliowa torebka. Powie ktoś, że oszalałem, domagać się od ekoświrów logiki? A tak, niekiedy naprawdę warto. Gdy swego czasu dałem wyraz rozbawieniu lanserstwem modelki znanej jako "Dżoana Kłupa", która wielce eksponuje swój moralny sprzeciw przeciwko noszeniu naturalnych futer, a jednocześnie nie widzi nic złego w noszeniu pantofelków czy torebek zrobionych ze skóry i pewnie obraziłaby się, gdyby jej ktoś zaproponował analogiczne wyroby z imitującego skórę skaju czy innej kierży, doczekałem się odpowiedzi, że jestem głupi, bo przecież skóra na buty i torby jest ubocznym produktem przy produkcji mięsa, podczas gdy na futra hoduje się zwierzęta specjalnie. Muszę powiedzieć, że nigdy bym tak wyrafinowanej konstrukcji logicznej nie zdołał stworzyć. Z trudem nawet przychodzi mi stwierdzanie jej oczywistych implikacji. Że, na przykład, w takim razie futra ze zwierząt dzikich, niehodowlanych, są zupełnie OK. Stanowią bowiem tylko uboczny produkt polowania. Więc, uwaga celebrytki, jeśli zależy wam na dobrych stosunkach z Dżoaną, noście tylko produkty certyfikowane przez centralę łowiecką. Wyobrażam sobie, jakim hitem byłoby pojawienie się na salonach w futrze z popielic, ustrzelonych osobiście przez prezydenta Komorowskiego. A i państwo nasze ileż by zyskało, gdyby pan prezydent wrócił otwarcie do swych zamiłowań i przestał sobie ich brak rekompensować strzelaniem byków podczas oficjalnych wizyt i odwiedzin. A propos, to nie mogę się otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobiła na mnie historyjka z włoskiej prasy. Opisano tam niedawno, jak Władimir Putin okazywał szczególnie przyjacielskie nastawienie wobec Silvio Berlusconiego, przyjmując go w swojej prywatnej chatce myśliwskiej w górach. Posiedzieli, pogadali, potem gospodarz zaprosił na spacer po lesie, więc obaj wzięli dubeltówki i poszli. W umówionym momencie zabezpieczająca okoliczne lasy dywizja FSB nagoniła spacerującym jelonka, Putin przyłożył strzelbę do oka i - pif, paf! - prosto na komorę. Zaczem wyjął myśliwski nóż, wyrżnął ustrzelonemu zwierzakowi serce i podał je, krwawe i jeszcze drgające, swemu gościowi, tłumacząc, że taki jest stary, rosyjski myśliwski obyczaj między najszczerszymi przyjaciółmi. Niestety, włoski przyjaciel, zamiast docenić gest, zbladł jak papier i zemdlał, i trzeba było wzywać do cucenia pielęgniarki. Piękna doprawdy metafora. Pieszczoty z Ruskim to nie bunga-bunga, i ciekawe, kiedy zrozumieją to inni zachodni przywódcy. Ale, wracając do skomplikowanych kwestii moralnych, które części martwego zwierzaka godzi się na sobie nosić, a których nie, i kiedy, osobnym problemem pozostaje jeszcze wyrabiany z hodowlanego bydła kolagen, który gwiazdy zwykły sobie wstrzykiwać w usta. Sama wspominana Dżoana zużyła go już tyle, że, na oko, szklaną ścianę frontową warszawskiego Mariotta mogłaby sforsować pięcioma, góra sześcioma całusami, a przecież kudy jej w tej konkurencji do "Edzi" Górniak. Co właściwie jest w krowie produkcją główną, a co uboczną - mięso, skóra, mleko, kolagen, żelatyna, klej, a może coś jeszcze? Na swojej wsi próbowałem wywiedzieć się od sąsiada-hodowcy, ale popatrzył na mnie jakoś dziwnie i zaproponował, nie wiem dlaczego, żebym się może poszedł czegoś napił. To oczywiście zawsze można, ale problemat pozostaje nierozstrzygnięty. Wbrew pozorom, wszystko co tu piszę nie jest wcale ucieczką od mojej dziennikarskiej pracy, tylko pogonią za nią, świat dziennikarzy bowiem nieuchronnie grawituje ku celebryckiemu. Drogą Bartosza Węglarczyka poszedł ostatnio kolejny równie poważny komentator, Jarosław Kuźniar. Co ciekawe, ledwie dostał tę robotę, zaczął zdradzać wyraźne objawy upodobniania się do Węglarczyka także sylwetką. Wygląda na to, że w TVN-ie prezentera do takiego show celowo pasą, jak, nie przymierzając, Rene Zellweger do roli Bridget Jones. Pewnie chodzi o ten suspens, z jakim wszyscy widzowie finału "Tap Madl" czekali, czy przy głębszym oddechu prowadzącego guzik napiętej do granic możliwości marynarki wreszcie wystrzeli i wybije Pirogowi oko, aby zaś przestał przyćmiewać swą urodą modelki. Rzecz nie bez znaczenia, bo w następnym sezonie to chyba już nie redaktor kwalifikujący je pod redakcyjnego photo-shopa, ale one same zaczną udzielać nam zbawiennych wskazań, na kogo głosować, skoro kwestie moralności i etyki rozstrzygają już teraz. Wtedy nie pozostanie nam nic innego, niż wrócić do starych, sprawdzonych autorytetów moralnych, przechowanych przez te wszystkie lata, niczym hibernatus w lodzie, w salonie Unii Demokratycznej. Ze szczerym wzruszeniem przeczytałem sążnisty artykuł Waldemara Kuczyńskiego, w którym były doradca premiera Mazowieckiego daje pryncypialny odpór Mellerowi i innym rozczarowanym rządami Tuska. Autor, będący w światku dziennikarskim mniej więcej tym, kim w światku celebryckim jest Daniel Olbrychski - czyli ciężkim obsesjonatem, który spytany o cokolwiek, zawsze zapluje się, że wszystkiemu winny jest Kaczyński - wszelkie krytyki premiera di tutti capi nazywa wprost "szkodnictwem" i wzywa szkodników, w imię walki z pisowskim zagrożeniem, do nałożenia sobie autocenzury. Młodzi muszą pewnie długo guglać, żeby załapać, co to takiego owo "szkodnictwo", bo słowo, generalnie, zeszło ze świata razem z ustrojem, który je stworzył. Ale człowiekowi w moim wieku, gdy słyszy te niepowtarzalne frazy, wilgotnieją oczy. W tych czasach totalnej względności trzeba docenić stałość poglądów. Nawet, jeśli wynika ona tylko ze zwykłej sklerozy. Rafał A. Ziemkiewicz

Radość l***u Na ulicach Kairu trwa radość Prostego L**u, któremu udało się "obalić reżym straszliwego Mubaraka" - na którego jeszcze dwa lata temu masowo ten L*d głosował. Cóż: łaska L**u na pstrym koniu jeździ! Prawda jest taka, że wojsko, które w swoim czasie osadziło p. Hozniego Mubaraka na prezydenckim stolcu, uznało, że nie nadaje się On już na frontmana - i postanowiło się Go pozbyć. Nie zmieniając ustroju! Jak powiedział bowiem ks. di Lampedusa w "Lamparcie": "Wiele musi się zmienić, by wszystko zostało tak, jak było". Przy okazji najprawdopodobniej kilka osób postanowiło obrać p. Mubaraka z pieniędzy. O co zakład, że Egipt nie dostanie z powrotem tych mitycznych 40 miliardów dolarów? L*d polski jest chyba mądrzejszy: po wyborach w 1989 roku, gdy p. Jolanta Szczepkowska ogłosiła, że nastąpił koniec komunizmu - nie widziałem na ulicach specjalnych oznak radości. Cóż: ludziska przeżyli już "odwilż", "pierestrojkę" - to są uodpornieni na takie zmiany. Egipcjanie jeszcze nie. JKM

Polska pionierem prawnego postępu Gdy w 1992 roku złożyliśmy w Sejmie wniosek o konstytucyjny zakaz projektowania „budżetu z deficytem” - czyli, krótko pisząc: przeciwko łamaniu zasady: „Pamiętaj rozchodzie być w przychodem w zgodzie” - rozległ się ryk śmiechu w całym Sejmie. Wielce Czcigodni posłowie myśl, że nie będzie im wolno zadłużać Polski, przekupywać wyborców pożyczkami na koszt przyszłych pokoleń – traktowali jako pomysł z innego świata. Nie wiem, czy tę propozycję poparło 20 czy 30 Posłów – a może tylko my, trzej UPR-owcy – w każdym razie nie została potraktowana poważnie. Byliśmy pionierami. W tym samym roku tę propozycję złożył urzędujący prezydent USA, p. Jerzy H. W. Bush, senior. Kongres śmiechem nie ryknął – ale propozycję znaczną większością głosów odrzucił. Potem zgłosił ją p. Wacław Klaus – wtedy premier, obecnie prezydent Republiki Czech i Moraw – i kiedy na przyjęciu w ambasadzie czeskiej pogratulowałem tego ministrowi finansów z Jego przecież rządu – ten zrobił się czerwony na twarzy i niemal krzyczeć zaczął, że to idiotyzm. Oczywiście: propozycja upadła. Żyjemy, Drogie Dzieci, w d***kracji – co oznacza, że starsi mają prawo większością głosów zaciągać długi (ile tego już jest? 4 biliony – 770 miliardów plus z'obowiązania emerytalne?), które Wy będziecie musieli spłacać. W każdym razie pamiętajcie: ja w 1992 roku walczyłem o to, by dziś zadłużenie III Rzeczypospolitej (a właściwie Polski – bo III RP niedługo Diabli wezmą, ale to my będziemy musieli płacić za szaleństwa jej dygnitarzy) wynosiło 100, a nie 700 miliardów (plus obietnice emerytur...) Na każdym poważniejszym spotkaniu przypominam też, że żyjemy w idiotycznym państwie, w którym najtęższe umysły idą na prawo, a nie na politechnikę. Przeciętny polski inżynier ma więc na koncie siedem razy mniej wynalazków, niż amerykański – ale za to w produkcji wynalazków w dziedzinie obchodzenia systemu podatkowego jesteśmy w czołówce światowej. Cóż: przy podatku dochodowym, zwłaszcza: progresywnym – zysk z genialnego wynalazku w 80% zabiera pastwo – a zysk powstały z obejścia podatku w 90% zabiera przedsiębiorca. Może więc płacić prawnikowi 50 razy więcej, niż inżynierowi. Dla młodych ludzi wybierających studia wniosek jest jasny. I oto JE Demetriusz Miedwiediew, prezydent Federacji Rosyjskiej, powiedział słowo w słowo to samo, co ja: „Kraj potrzebuje inżynierów, nie prawników”. Tylko w tym celu trzeba zmienić system podatkowy – i uprościć prawo. Przy podatku ryczałtowym osobistym wszyscy doradcy podatkowi stracą pracę od razu. Spokojnie: to łebscy ludzie, jako adwokaci też nieźle zarobią... jeśli prawo będzie proste – straci pracę wielu „doradców”, będących w rzeczywistości tłumaczami z prawniczego na nasze... To kiedyś musi nastąpić. Dlaczego Polska nie może być w tej dziedzinie pionierem? JKM

Ostateczne rozwiązanie w Internecie Co to jest totalitaryzm? Jest to poddanie ludzi wszechstronnej kontroli władzy. Człowiek nie może się ruszyć, nie może kiwnąć palcem w bucie, nie może pisnąć słówka, żeby nie został zarejestrowany, podglądnięty i podsłuchany. Oczywiście władza nie praktykuje totalitaryzmu sama. Gdzieżby tam była w stanie wszystkich skontrolować i wyszpiegować? Nie ma takiej możliwości. Toteż totalitarna władza korzysta z usług totalniaków. Co to są totalniacy? To są ludzie, którzy z jakiegoś powodu uważają, że wszyscy powinni być kontrolowani, podglądani, podsłuchiwani i w ogóle – szpiegowani na wszelkie możliwe sposoby. Totalniacy często przypisują sobie szlachetne motywacje – że to totalne szpiegowanie nie jest celem samym w sobie, tylko ma służyć stworzeniu nowego, lepszego człowieka, na przykład – człowieka sowieckiego, a dzisiaj – europejsa. Częściej jednak ta szlachetna motywacja jest tylko parawanem nikczemnej intencji żeby – zamiast jakiejś pożytecznej pracy – zająć się donosicielstwem i w ten sposób zarabiać na bułeczkę i masełko. A tak się akurat składa, że w Unii Europejskiej, która coraz wyraźniej ukazuje swoje totalitarne oblicze, narzucając europejskim narodom terror politycznej poprawności, zapotrzebowanie na totalniaków rośnie. I naprzeciw tej potrzebie wychodzą rozmaici ochotnicy, opracowując programy rozmaitych ostatecznych rozwiązań i czynnie uczestnicząc w organizowaniu sieci donosicieli. Jak wiadomo, w Wiedniu działa Agencja Praw Podstawowych – rodzaj unijnego gestapo, które monitoruje europejskie narody, czy nie ulegają aby antysemityzmowi, ksenofobii i homofobii. W tym celu zatrudnia kolaborantów w poszczególnych państwach członkowskich. W naszym nieszczęśliwym kraju przetarg na usługi delatorskie wygrała Helsińska Fundacja Praw Człowieka, z którą z kolei kolaborują organizacje tak zwane „pozarządowe”. Tak zwane – bo przeważnie przysysają się one do publicznych pieniędzy i w ten sposób mają za co – jak to się mówi – wypić i zakąsić. Właśnie dowiedzieliśmy się, że fundacja „Wiedza Lokalna”, w której uwili sobie gniazdeczko cwani naukowcy z Collegium Civitas oraz fundacja „Ocalenie”, w której ludzie dobrej woli pod pretekstem pomagania uchodźcom i imigrantom wyciągają pieniądze od różnych instytucji państwowych i samorządowych – otóż te fundacje opracowały projekt monitorowania Internetu pod kątem „mowy nienawiści”. Co to konkretnie oznacza – to zależy od humoru donosiciela, albo uznania prokuratora lub niezawisłego sądu. Mówiąc krótko – jak powiada profesor Bogusław Wolniewicz – jest to rodzaj tak zwanego „słowobija”, przy pomocy którego totalniacy w służbie Agencji Praw Podstawowych zamierzają wszystkich zakneblować. Jak wynika z entuzjastycznych informacji w „Gazecie Wyborczej”, akcja ma ruszyć już w tym tygodniu. W razie wykrycia „mowy nienawiści”, do administratorów stron internetowych będą kierowane poważne ostrzeżenia, a w „skrajnych przypadkach” – donosy do prokuratury. 4 marca w Warszawie ma się odbyć narada z udziałem pierwszorzędnych fachowców z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, kto wie, czy nie pamiętających jeszcze samego Stalina – no i oczywiście – organizacji „pozarządowych” w postaci stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita, w którym działają stalinowcy albo w pierwszym, albo w drugim, albo nawet w trzecim pokoleniu – bo w III Rzeczypospolitej dorasta już trzecie pokolenie stalinowców – również w ubeckich dynastiach. Obok Otwartej Rzeczypospolitej w naradzie weźmie udział Stowarzyszenie Interwencji Prawnej, grupujące młodych prawników, którzy za pieniądze m.in. Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, pozostającej na kroplówce „finantropa”, czyli Jerzego Sorosa, będą zwalczali „nienawiść” tak samo, jak czekiści zwalczali kontrrewolucję. Jak widzimy, podczas kiedy my zachodzimy w głowę, któż to w naszym nieszczęśliwym kraju wygra wybory i jaką koalicję zawiążą nasi Umiłowani Przywódcy - wszystko już zostało przewidziane, zaprojektowane, obsadzone właściwymi ludźmi, a nawet – jestem o tym przekonany – forsa też została rozdysponowana. Zanim tedy wrogowie „nienawiści” ostatecznie każdego obywatela w Polsce skutecznie zakneblują, zanim zaciągną go przed niezawisły sąd i zanim padnie salwa – niechże do tego czasu przynajmniej humory nam dopisują.

SM

Najnikczemniejsi z nikczemnych Ach, w jakim nieszczęśliwym kraju żyjemy! Nie dość, że zaciska się wokół nas imadło strategicznych partnerów, nie dość, że „światowej sławy historycy” - przy pomocy tubylczych kolaborantów, spośród których wielu – jak wynika z książki Romana Graczyka o konfidentach SB w „Tygodniku Powszechnym” – kolaborowało na wszystkie strony – „upokarzają Polskę na arenie międzynarodowej”, zgodnie z rozkazem rzuconym w kwietniu 1996 roku przez malwersanta Izraela Singera ze Światowego Kongresu Żydów, nie dość, że państwo szybkim marszem zmierza ku bankructwu – to jeszcze rządzące naszym nieszczęśliwym krajem Siły Wyższe dokonują systematycznej selekcji negatywnej w środowisku naszych Umiłowanych Przywódców. W rezultacie Polska sprawdzają się w całej budzącej zgrozę rozciągłości słowa Winstona Churchilla, że nasz nieszczęśliwy kraj rządzony jest przez „najnikczemniejszych z nikczemnych”. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze co do tego wątpliwości, to powinny rozwiać mu się ostatecznie na widok afery, jaką rozpętał poseł Platformy Obywatelskiej z Kędzierzyna-Koźla Robert Węgrzyn. Orłem, to zdaje się on nie jest, ale przecież, podobnie jak inni posłowie, odgrywał dotychczas rolę naszego Umiłowanego Przywódcy w sposób nie zwracający niczyjej uwagi. Inna sprawa, że mamy obecnie rok wyborczy, kiedy to w środowisku naszych Umiłowanych Przywódców rozpoczyna się walka na kły i pazury o umieszczenie na partyjnych listach, co oczywiście sprzyja wzajemnemu się podsrywaniu pod każdym pretekstem – ale to wszystkiego nie tłumaczy, bo klangor wszczęli nie tylko Umiłowani Przywódcy z Platformy Obywatelskiej, ale również – z innych partii, chociaż poseł Węgrzyn dla nich nie jest żadnym konkurentem. A poszło o to, że zagadnięty przy jakiejś okazji o sodomitów i gomorytki poseł Węgrzyn zacytował był wypowiedź swego partyjnego kolegi Andrzeja Czumy, że do gejów nie na żadnej ciekawości, natomiast chętnie popatrzyłby na lesbijki. Podniósł się niebywały klangor. Poseł Tomasz Tomczykiewicz z PO uznał, że wypowiedź posła Węgrzyna była „głupia” i „nieodpowiedzialna”. Dlaczego – tego już nie wyjaśnił, ale bo też poseł Tomczykiewicz jak zwykle się myli. Wypowiedź posła Węgrzyna ani nie była „głupia”, ani – tym bardziej – „nieodpowiedzialna”, tylko zwyczajnie – szczera. Ale właśnie to najwyraźniej budzi w naszych Umiłowanych Przywódcach odrazę. Partyjny kolega posła Węgrzyna, poseł Krzysztof Gadowski z Jastrzębia Zdroju dał do zrozumienia, że jeśli nawet poseł – co oczywiście graniczy z niepodobieństwem - ma jakieś własne poglądy, to uzewnętrznianie ich „posłowi zwyczajnie nie przystoi”. Ja oczywiście rozumiem, że większość naszych Umiłowanych Przywódców nigdy niczego samodzielnie nie myśli, wypowiadając tylko opinie zatwierdzone przez oficerów prowadzących i dlatego widok czyjejś szczerej wypowiedzi wprawia ich w konsternację – ale żeby do tego stopnia nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji własnego postępowania – tego nawet ja się nie spodziewałem, chociaż wydawało mi się, że trudno przesadzić w przypisywaniu im bezmyślności. Okazało się, że są głupsi, niż przewiduje ustawa. Nie mówię, dajmy na to, o pośle Jerzym Wenderlichu z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który z przesadnie, żeby nie powiedzieć - kabotyńsko odegranym oburzeniem orzekł, że „ta wypowiedź pokazuje wsteczność Platformy Obywatelskiej” – bo wiadomo, że SLD podlizuje się każdemu, a już specjalnie – postępakom, toteż i poseł Wenderlich musi się do nich jakoś akomodować. Trudno natomiast pojąć motywy, jakie przyświecały posłance PiS Beacie Kempie, kiedy wypowiadała opinię, iż „kiedy poseł publicznie uwłacza godności kobiety, nie można powiedzieć, że to jest żart (...) Obok przeprosin oczekuję od posła żalu za grzechy i postanowienia poprawy”. Odnoszę wrażenie, że posłance Kempie od uczestnictwa w comiesięcznych liturgiach smoleńskich mogło zwyczajnie pomieszać się w głowie, skoro zaczyna przemawiać katechizmowymi formułami, ale mniejsza już o te odmienne stany świadomości, bo jeszcze dziwaczniejsza jest merytoryczna treść tej deklaracji. Po pierwsze – jakie uwłaczanie godności kobiety? Przecież gomorytki ze swoją gomorią publicznie się obnoszą, a volenti non fit iniuria. Najwyraźniej jeśli posłanka Kempa próbuje im się podlizać, to akurat strzeliła kulą w płot. I za jakie „grzechy” miałby przepraszać ją (dlaczego u diabła akurat ją?) poseł Węgrzyn? Oto na stronie internetowej Stowarzyszenia Kampania Przeciw Homofobii czytam, że 25 stycznia br. w warszawskiej kawiarni „Tel Aviv” odbyło się uroczyste ogłoszenie wyników plebiscytu portalu homiki.pl na najważniejsze wydarzenie kulturalne, społeczne i polityczne minionego 10-lecia. Zwyciężyła kampania „Niech Nas Zobaczą”, polegająca – jak pamiętamy – na pokazywaniu sodomitów i gomorytek na wielkich ulicznych billboardach. Niech nas zobaczą! A poseł Węrzyn chciałby właśnie sobie popatrzeć – co prawda tylko na gomorytki, bo sodomici specjalnie go nie rajcują – ale przecież de gustibus... i tak dalej. Więc wyszedł naprzeciw najskrytszym marzeniom gomorytek. Tymczasem posłanka Kempa dopatruje się w tym pragnieniu „uwłaczania godności kobiety”. Mówią wprawdzie niektórzy, że kobieca logika jest trochę inna od zwyczajnej, tej dwuwartościowej, ale żeby aż do tego stopnia? Ładny interes! To co to będzie, kiedy na skutek parytetów udział kobiet wśród naszych Umiłowanych Przywódców jeszcze się powiększy? Chyba pora umierać. Wracając do strony SKPH, hasło „Zobacz, co robimy” ilustruje fotografia przedstawiająca sodomitę już rozebranego, którego od tyłu zachodzi drugi, jeszcze ubrany. Trudno o większą dosłowność, ale nie o dosłowność tu chodzi, tylko znowu - o nawoływanie do oglądania. Nie dziwię się posłowi Węgrzynowi, że nie chciał oglądać sodomitów; mnie też taki widok brzydzi, ale tak czy owak nie da się przecież ukryć, że sodomici chcą, by ich oglądać. Dlaczego zatem Tomasz Szypuła, prezes zarządu Stowarzyszenia Kampania Przeciw Homofobii wystąpił ze skargą na posła Węgrzyna do Rzecznika Praw Obywatelskich i jakiegoś jeszcze innego operetkowego dygnitarza? Czyżby dewiacje seksualne rzucały się jednak na mózg? Może aż tak źle nie jest, może tylko musi wykazać aktywność, żeby Aleksander Smolar, najbardziej wpływowy w Polsce cadyk, przyznał mu kolejną transzę forsy z Fundacji Batorego – ale dobrze byłoby, gdyby, tak na wszelki wypadek, tę sprawę jednak zbadał jakiś weterynarz. Ale nie ma tego złego, bo by na dobre nie wyszło. Każdy może się przekonać, że PiS też nie ma żadnej spójnej wizji, że PiS też nie jest żadną partią zasad, że dla partyjnego interesu gotowe jest torować drogę nawet sodomskiemu i gomoryckiemu terrorowi i wydać nas na jego pastwę.

SM

Za przewodem Pani Anety Najtęższe autorytety moralne w naszym nieszczęśliwym kraju nie mogą nacieszyć się z kłopotów włoskiego premiera Berlusconiego, przeciw któremu wystąpiły kobiety „broniące swej godności”. Wygląda na to, że tym razem już się nie wywinie swemu przeznaczeniu zwłaszcza, że będzie sądził go niezawisły sąd złożony aż z trzech kobiet. Już tam na pewno zadadzą mu dzięgielu! Ale nie wystarczy tylko się cieszyć, czas uderzyć w czynów stal! Akurat mamy rok wyborczy, a na dodatek partia i rząd wprowadziły zasadę parytetów: 35 proc. miejsc na listach ma przypadać mężczyznom, 35 procent – kobietom i 35 procent – pozostałym płciom. Tymczasem Partia Kobiet pod przewodnictwem pani Manueli Gretkowskiej nie daje żadnych oznak życia, Najwyższy zatem czas, by jej kierownictwo objęły inne, bardziej wyraziste osoby, które nie tylko staną w obronie godności kobiety w naszym nieszczęśliwym kraju, ale w dodatku – potrafią poprowadzić go ku świetlanej przyszłości. Mam na myśli panią Anetę Krawczykową, heroinę seksafery, która najwyraźniej nie jest politycznie wykorzystana. Czy stać nas na takie marnotrawstwo? Pani filozofowo, siostry sisters! Pobudka! Tak się składa, że premier Tusk najwyraźniej chyba już się przejadł, więc może by razwiedka znowu wysunęła panią Anetę? SM

Nierząd albo cyrograf Opinia publiczna została w ostatnim tygodniu poruszona informacją, że co dziesiąty podatnik skontrolowany przez urzędy skarbowe podaje, iż swoje dochody czerpie z nierządu. Domyślam się, że chodzi oczywiście o średnią statystyczną, co od razu osłabia porażający efekt tej rewelacji. Jak bowiem zauważył lord Beaconsfield, czyli Beniamin Disraeli, są kłamstwa, ohydne kłamstwa i statystyka. Kiedy weźmiemy to pod uwagę i spojrzymy na całą rzecz z dystansu, to od razu uświadomimy sobie, że wszystko zależy od tego, jakie środowisko urzędy skarbowe mają na myśli - no i przede wszystkim co właściwie rozumieć przez określenie "nierząd". Na przykład bez ryzyka przesady można powiedzieć, że w środowisku naszych Umiłowanych Przywódców odsetek osób czerpiących swoje dochody z nierządu jest co najmniej pięciokrotnie, a może nawet i ośmiokrotnie wyższy niż wspomniana średnia statystyczna - oczywiście jeśli pod tym określeniem będziemy rozumieli KAŻDE sprzedawanie się za pieniądze. Ja nie jestem żadnym moralistą, ale wydaje mi się, że nierząd intelektualny jest od strony moralnej znacznie gorszy od tradycyjnego - cielesnego, bo - o czym zapewnia Teodor Dostojewski - o ile w nierządzie cielesnym dusza w zasadzie nie musi brać udziału, o tyle w nierządzie intelektualnym uczestniczy przede wszystkim ona. Tak się akurat składa, że ten intelektualny nierząd i jego przygnębiające efekty możemy obserwować na żywo w związku z przymierzaniem się naszych Umiłowanych Przywódców do partyjnych list wyborczych. Każda partia przypomina Arkę Noego, gdzie - jak wiadomo - znajdowały się egzemplarze rozmaitych gatunków, więc musiało tam być niezłe zamieszanie. Ale i ta średnia statystyczna wydaje się przesadzona, bo jeśli z ogłoszonej rewelacji cokolwiek wynika naprawdę, to tylko to, że coraz więcej obywateli chroni się przed narastającym fiskalizmem w szarą strefę, a te dyfamujące samooskarżenia są tylko rodzajem samoobrony. Rzecz w tym, że dochodów z nierządu władze naszego nieszczęśliwego kraju nie bardzo mogą opodatkować, bo czerpanie zysków z cudzego nierządu, nawet gdyby przybrało postać opodatkowania, jest przestępstwem. Dlatego właśnie obywatele tak zeznają przed urzędami skarbowymi, które w desperacji żądają od podatników, by to udowodnili. Łatwo powiedzieć, ale jak to udowodnić, skoro na pieniądzach napisane jest tylko, że są "prawnym środkiem płatniczym", a nie w jaki sposób zostały zarobione? Ciekawe, czy urzędy skarbowe będą żądały bardziej rozbudowanej dokumentacji? Kazus włoskiego premiera Berlusconiego pokazuje, że technicznie byłoby to możliwe - oczywiście pod warunkiem, że każda nierządnica albo męski prostytut - bo przecież mężczyźni nie powinni być tu dyskryminowani - poszłaby w ślady red. Adama Michnika i przebieg swoich czynności zawodowych nagrywała. Jestem pewien, że gdyby fiskus się nasrożył, to ludzka pomysłowość znajdzie i na to jakieś remedium, bo czyż normalny człowiek pozwoli się okradać tylko dlatego, że znaleźliśmy się w mocy aferzystów i marnotrawców? Na przykład w ramach tzw. surowych praw stanu wojennego uchwalona została przez komucha ustawa o zwalczaniu pasożytnictwa społecznego, w myśl której każdy obywatel, a już zwłaszcza obywatel podejrzany, musiał dokumentować swoje dochody. Ponieważ w tym czasie uzyskiwałem dochody z podziemnego wydawnictwa, od których oczywiście nie płaciłem podatku, jako że państwo moją działalność gospodarczą zwalczało, przygotowałem sobie na tę okoliczność wyjaśnienie, które, ma się rozumieć, trzeba by było ze mnie wyduszać - że dochody czerpię z cyrografu, na podstawie którego zapisałem duszę diabłu, a ten pierwszego dnia każdego miesiąca dostarcza mi umówioną kwotę. Nietrudno się domyślić, że żadnemu urzędnikowi skarbowemu w takie wyjaśnienie nie wolno było uwierzyć, ale w charakterze remedium na to niedowiarstwo zamierzałem oskarżyć fiskusa o obrazę uczuć religijnych, co przenosiło problem skarbowy na grząski grunt konstytucyjnych praw obywatelskich. Wtedy co prawda nie były one tak respektowane jak dzisiaj, kiedy to na ich straży stoi mnóstwo operetkowych urzędów, nie licząc tzw. organizacji pozarządowych - no i kiedy do cyrografów odwołują się przecież najbardziej wzięte pary z branży przemysłu rozrywkowego. SM

Przypadek Eligiusza Niewiadomskiego Eligiusza Niewiadomskiego tworzyły sprzeczności, które do dziś nie pozwalają jednoznacznie ocenić jego osoby. No bo jak wytłumaczyć, że profesor rysunku, znany malarz i człowiek powszechnie szanowany mógł zamordować pierwszego prezydenta RP Gabriela Narutowicza. Większość społeczeństwa uznała go za szaleńca i pospolitego zbrodniarza. Tylko narodowcy rozumieli i usprawiedliwiali to co zrobił, nazywając go bohaterem. Jak podawała „Gazeta Poranna” z 7 lutego 1923 roku kondukt żałobny z trumną Eligiusza Niewiadomskiego ruszył o 5.45 rano do kościoła na warszawskich Powązkach. Gdy dotarto na cmentarz ktoś zaintonował „Kto się w opiekę”, a ludzie szybko podchwycili pieśń. W kościele odprawiono żałobną Mszę, w czasie której zaśpiewano jedną zwrotkę „Roty”. Rodzina Niewiadomskiego była zaskoczona, widząc, że na cmentarzu zebrał się tłum, liczący około 10 tysięcy ludzi. Prawie wszyscy mieli w rękach kwiaty. Po mszy długi szereg wieńców i trumnę zaniesiono drogą cmentarną wyłożoną gałązkami jodły do grobu. Kobiety płakały. Nie było nikogo, kto nie miałby w oczach głębokiego bólu. Gdy trumnę spuszczano do dołu, zapanowała zupełna cisza. Jeden z uczestników odpiął Krzyż Walecznych z własnej piersi i rzucił do grobu. Po dokonaniu pogrzebu publiczność odśpiewała „Rotę”, na trumnę posypały się setki kwiatów. Na wstędze dużego bukietu z fiołków alpejskich można było przeczytać „Od Polek z Ameryki – cześć Nieśmiertelnemu”. O 9-tej uroczystości dobiegły końca. Ludzie zaczęli się rozchodzić, ale na ich miejsce zaczęli przychodzić nowi, kładąc kwiaty i wieńce… Eligiusz Niewiadomski został stracony 31 stycznia 1923 roku na mocy wyroku Sądu Okręgowego w Warszawie, który doszedł do przekonania, że Niewiadomski: „powodowany osobistym poglądem na obecny stan rzeczy w Polsce i swoistym poczuciem Jej honoru rzeczywiście dnia 16 grudnia 1922 roku w Warszawie podczas otwarcia wystawy w gmachu Zachęty Sztuk Pięknych dokonał zamachu na życie wybranego przez Zgromadzenie Narodowe, zgodnie z Konstytucją z dnia 17 marca 1921 roku, obowiązującą w Rzeczypospolitej Polskiej, Prezydenta Gabriela Narutowicza, w trzecim dniu jego urzędowania, dając do niego trzy strzały rewolwerowe i powodując tym natychmiastową śmierć”. Dalej Sąd zawyrokował: „Mieszkańca m.st. Warszawy, Eligiusza Niewiadomskiego, lat 53, skazać po pozbawieniu praw stanu na karę śmierci”. W dniu wykonania wyroku Niewiadomski był w dobrym humorze, żartował nawet. Parę minut po 6-tej rano zabrano go z więzienia mokotowskiego samochodem wojskowym otoczonym przez straż wojskową do Cytadeli warszawskiej. Samochód psuł się w drodze kilka razy, dlatego Niewiadomski kilkaset ostatnich kroków przeszedł pieszo. Przy nim szli jego obrońca Stanisław Kijeński i duchowny o.Benjamin, Kapucyn. Gdy mecenas Kijeński wziął go pod ramię, Niewiadomski z pogodnym i uprzejmym uśmiechem podziękował za pomoc: „Panie mecenasie, niech mnie pan puści, bo pomyślą jeszcze, że mnie pan podtrzymuje, a ja idę z całą pewnością siebie”. Egzekucję wykonać miała szkolna Kompania 30 pułku Strzelców Kaniowskich. Żołnierze ustawili się w czworobok, w środku którego stanął Niewiadomski, przy nim duchowny. Po odczytaniu sentencji wyroku, skazany pocałował krzyż i został pobłogosławiony. Odezwał się: „Odchodzę szczęśliwy, że przestanę patrzeć na to, co z Polską zrobił Piłsudski. Ufny jestem, że krew moja przyczyni się do zjednoczenia serc polskich”. Po wypowiedzeniu tych słów, podszedł do słupka. Komendant Kompanii podprowadził 6 wylosowanych żołnierzy na odległość 8 kroków przed słupek. Jeden z nich podszedł do Niewiadomskiego, aby przewiązać mu oczy chusteczką. Niewiadomski powiedział: „Nie zawiązujcie mi oczu i nie przywiązujcie do słupka”, po czym zwrócił się do żołnierzy, którzy mieli go rozstrzelać i powiedział: „proszę, aby mierzono mi w głowę, ja stanę wam wygodnie”. Stanął, zdjął płaszcz i kapelusz, rzucił je obok na ziemię. Do ust podniósł kwiaty, które dostał od rodziny. Dokładnie o 7.19 padła komenda i zabrzmiała salwa. Niewiadomski osunął się na ziemię. Lekarz stwierdził natychmiastową śmierć. Niewiadomski nie uważał się za pospolitego mordercę, raczej za bohatera narodowego. Ostatnie dni życia, które spędził w więzieniu wypełnił rozmyślaniem i pisaniem. Wtedy powstało jego przesłanie do „Do wszystkich Polaków”: „Nie chcę aby wyrok na mnie wykonany, stał się powodem zemsty krwi. Był on zgodny z prawem i życzeniem moim, był zatem sprawiedliwy, więcej- był potrzebny. Śmierć moja jest koniecznym uzupełnieniem mego czynu. Bez niej był on nie tylko bezpłodny, ale leżałby na nim cień mordu. Śmierć to zatrze, czyn mój zakwitnie dopiero podlany krwią moją. Zakwitnie to znaczy przemówi do Narodu. Głupcy i hipokryci widzą w nim akt szaleństwa albo fanatyzmu. Tak nie jest! Byłoby źle z Polską, gdyby odrobina charakteru wystarczała aby być uznanym za wariata, a odrobina uczucia wychodzącego, poza normy przeciętne, dawała kwalifikacje na fanatyka. Czyn był straszny, bo musiałem uderzyć w naród.  Nie słowem bezsilnym, lecz gromem. Gromem równym tej hańbie, jaką go opanowała spółka cynicznych hultajów i jawnych wrogów Polski. Musiałem uderzyć gromem, aby zbudzić tych co mniemają, że Polska już się ciałem stała, że minął czas wysiłków i ofiar i że broń można już złożyć. Tak nie jest! To, na co patrzą oczy nasze, nie jest jeszcze Polską. Nie o takiej śniły wielkie serca poetów naszych, nie za taką cierpiały, walczyły i ginęły pokolenia. (…) To Jest dopiero Polska Piłsudskiego, Judeo-Polska. Naród polski do władzy w niej jeszcze nie doszedł. Polskę prawdziwą trzeba dopiero zdobyć i zbudować. W walce o nią niech się hartuje dusza pokoleń. Od udziału w tej walce nie zwalnia nikogo, ani wiek, ani stanowisko społeczne, ani przynależność lub nie przynależność do partii. Trzeba ją zacząć od zwycięstwa nad sobą, od pokonania własnej słabości”. 16 grudnia wielu zadawało sobie pytanie, dlaczego ten świetnie wykształcony, powszechnie szanowany, uczciwy obywatel, uczestnik walk o niepodległość z 1920 roku, mąż i ojciec targnął się na życie prezydenta. Nie znajdowano na to logicznego wytłumaczenia. Wytłumaczenie miał jednak Niewiadomski. On czuł się po prostu rozgoryczony faktem, że Narutowicz, mason, ateista, przez wiele lat przebywający zagranicą (32 lata spędził w Szwajcarii), a co za tym idzie, nie znający interesów państwa został głową polskiego narodu. „W Sejmie kluby lewicowe w porozumieniu z żydostwem, stojąc na czele jawnych wrogów Polski, postanowiły za wszelką cenę nie dopuścić do prezydentury człowieka niezależnego. Potrzeba im było człowieka chwiejnego, uległego, dającego się powodować. W takim chcieli mieć powolne narzędzie matactw politycznych i gwarancję utrzymania kraju w stanie dotychczasowej anarchii. Udało im się przeprowadzić swojego kandydata głosami żydostwa przeciw większości polskiej. Narutowicz nie zorientował się i wybór przyjął. Przeciwko tym hańbom trzeba było zaprotestować głośno i silnie, bronić majestatu Rzeczypospolitej sponiewieranego przez ciury. Czy miałem do tego prawo? Miałem prawo i obowiązek. Miałem takie prawo jak każdy obywatel, dla którego Ojczyzna nie jest czemś, o czem się dowiaduje z gazet”. Podobnego co Niewiadomski zdania była i część polskiego społeczeństwa. Ugrupowania narodowe w dniu zaprzysiężenia prezydenta Narutowicza zorganizowały demonstrację kwestionującą wybór Zgromadzenia Narodowego.W trakcie swej kilkudniowej prezydentury Narutowicz dostał wiele anonimowych listów z pogróżkami. Pisano w nich, że czeka go śmierć jeśli nie zrezygnuje z funkcji prezydenta. Także w prasie pojawił się szereg nieprzychylnych mu artykułów. W trakcie procesu 30 grudnia 1922 roku ku zaskoczeniu sądu i publiczności zgromadzonej na sali Niewiadomski przyznał się, że początkowo nosił się z zamiarem zabicia Józefa Piłsudskiego, Naczelnika Państwa. Co prawda, z początku podziwiał go i szanował, ale później obwiniał za anarchię w państwie, pusty skarb i wsadzanie swoich towarzyszy na ważne stanowiska państwowe. Zapewnił, że Piłsudskiemu uratowała życie jedynie jego rezygnacja z ubiegania się o fotel prezydenta… Osobistej urazy Niewiadomski do Narutowicza nie posiadał. Nie znał, nie widział i nie rozmawiał z nim wcześniej ani on ani jego rodzina. Co więcej, uważał go za człowieka dobrego, szlachetnego i czcigodnego, ale niestety symbol sytuacji politycznej i symbol hańby. Na sali sądowej dodał: „Nie żałuję niczego, zrobiłem to, co było moim obowiązkiem, moim trudnym, ciężkim obowiązkiem. Spełniłem go twardo i uczciwie. Przez moje ręce przemówiła nie partyjna zaciekłość, tylko sumienie i zelżona godność narodu. Tak jak ja, czują tysiące, tylko nie każdy zrobił to, co stało się moim udziałem”. Ogłoszenie wyroku przyjął ze spokojem: „Oznajmiam niniejszym, że wyrok przyjmuję. Wszystkie podania o ułaskawienie, o ile by takowe z czyjejkolwiek strony wpłynęły, proszę uważać za złożone bez mojej wiedzy i wbrew mojej woli. O ile na podaniu znalazł się mój podpis, proszę uważać go za nieautentyczny”. Dla wielu Eligiusz Niewiadomski stał się bohaterem narodowym. Kilka dni po egzekucji, w kościołach całego kraju organizowano uroczystości żałobne za jego duszę. Przez kilka najbliższych lat publikowano wiersze jemu poświęcone i urządzano wystawy jego dzieł malarskich. Bez wątpienia duże zasługi dla szerzenia kultu Niewiadomskiego położyła Narodowa Demokracja. Korzystałam z prasy: „Kurier Poranny” 01.02.1923; Kurier Poznański 01.02.1923; „Gazeta Poranna” 07.02.1923;  Kartki z więzienia- Eligjusz Niewiadomski, Poznań 1923, Proces Eligjusza Niewiadomskiego- Stanisław Kijeński, Warszawa 192

Emilia Kunikowska

18 lutego 2011 Szympansy by nie uwierzyły...

1. W Smoleńsku jeszcze dymiły zgliszcza samolotu, a nad Polska już się unosił dym rusofilii. Wystarczyło, że Putin czule objął Tuska, by polskie elity oszalały na punkcie polsko-rosyjskiego pojednania. Żal nad katastrofą mieszał się z radością nad tym nagłym przypływem pojednania. I nie wolno było wątpić w rzetelność rosyjskiego śledztwa, żeby nie zostać wpisanym do rejestru oszołomów, rusofobów i wariatów. Wiem coś o tym, bo wątpiłem i zostałem wpisany.
2. A dziś Rosja kpi z nas i upokarza na oczach świata. Poljaki-duraki! Pijany generał, piloci-idioci, a na wieży mogły siedzieć i szympansy.
3. Dobry przykład z tymi szympansami. Tak sobie myślę, że nawet szympansy mogły przewidzieć, że rosyjska władza zamuli to śledztwo tak, by wszystko zwalić na Polaków i ukryć swoje winy. Rosja nigdy przecież nie była niczemu winna. Szympansy by w rosyjskie śledztwo nie uwierzyły, a polskie elity uwierzyły, że Moskwa przyniesie nam serce na dłoni i prawdę poda nam na tacy. No i podała... Janusz Wojciechowski

Globalny program odzyskania własności żydowskiej Izrael wzmaga wysiłki, by odnaleźć i odzyskać żydowski majątek utracony w czasie holokaustu, zwłaszcza w Europie Środkowej i Wschodniej – informuje piątkowy “Haarec”. W tym celu powstał specjalny program o ogólnoświatowym zasięgu i komórka do jego wykonania. Jest to wspólne przedsięwzięcie rządu oraz potężnej Agencji Żydowskiej, której zadaniem jest m.in. utrzymywanie łączności między krajem a diasporą żydowską. Ma na celu lokalizowanie skradzionego ofiarom lub utraconego przez nie majątku, a następnie dążenie do jego odzyskania – dowiedział się izraelski dziennik. HEART (serce) – tak brzmi angielski skrót nazwy grupy do spraw restytucji mienia utraconego w okresie holokaustu. Na jej czele stoi, jako prezes, Rafi Eitan, były minister ds. osób w starszym wieku, a dyrektorem zarządzającym został Bobby Brown z Agencji Żydowskiej, nowojorczyk, który od ponad dziesięciu lat zajmuje się odzyskiwaniem mienia utraconego przez żydowskich właścicieli. Roczny budżet HEART to 9 mln szekli, czyli ok. 9 mln złotych. “Po raz pierwszy od czasu zagłady powstał całościowy program umożliwiający gromadzenie informacji o skradzionym lub przymusowo sprzedanym majątku, z intencją uzyskania za to rekompensaty” – tak według nieopublikowanego oświadczenia, do którego dotarł “Haarec”, skomentował powołanie HEART szef Agencji Żydowskiej Natan Szaranski. Jego zdaniem, “będzie to szansa dla wielu ludzi, by w końcu uzyskali rekompensatę za własność, którą odebrano im i ich rodzinom”. Przedsięwzięcie ma być zainaugurowane na początku marca w Jerozolimie i Nowym Jorku. Będzie mu towarzyszyć wielka kampania promocyjna skierowana do tych, którzy przeżyli zagładę, oraz do ich bliskich. W pierwszym etapie projekt “serce” skoncentruje się na przygotowaniu roszczeń wobec rządów państw z Europy Środkowo-Wschodniej, którą gazeta określa jako “Wschodnią”. Zainteresowani będą mieli do pomocy stronę internetową oraz infolinię telefoniczną w 13 językach. Nad praktyczną stroną przedsięwzięcia czuwa Ania Werchowskaja, wiceprezes i dyrektor zarządzająca w firmie prawnej A.B. Data. Werchowskaja odegrała ważną rolę w przygotowaniu porozumienia ze szwajcarskimi bankami, które łącznie wypłaciły spadkobiercom w 109 krajach 1,25 miliarda dolarów za zawłaszczone mienie żydowskie. Nadzieje na rekompensaty opierają się na rezolucji przyjętej w 2009 roku na praskiej konferencji poświęconej mieniu utraconemu w czasie holokaustu. 46 państw wyraziło wtedy zgodę na rekompensaty dla ofiar i ich spadkobierców za majątek, który zawłaszczono na ich terytoriach. Jak przypomina gazeta, kraje postkomunistyczne przyjęły ustawy pozwalające na restytucję mienia żydowskiego, ale – wg przytoczonej opinii Moszego Sanbara, który przez wiele lat w różnych organizacjach zajmował się odzyskiwaniem majątku – były one na tyle restrykcyjne, że w efekcie niewielkie odszkodowania otrzymała jedynie mała liczba Żydów. “Na praskiej konferencji stworzyliśmy nowe podstawy do nowych roszczeń – nie są one prawnie wiążące, ale były i są wiążące moralnie” – powiedział Sanbar. “To ostatnia bitwa holokaustu i jest naszym obowiązkiem uzyskać choć minimum sprawiedliwości” – oświadczył cytowany przez gazetę Brown. PAP

W. Jedynak, ekspert MSWiA, podaje możliwość sfałszowania czarnych skrzynek? Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem dzisiaj wywiad przeprowadzony przez Panią Monikę Olejnik z ekspertem komisji Ministra Millera, Panem Wiesławem Jedynakiem (wziął on udział we wczorajszej konferencji prasowej w Warszawie). Znalazła się tam arcyciekawa i zastanawiająca wypowiedź Pana Jedynaka.

Wiesław Jedynak: Dokładnie, to są rzeczy, które wymagają wyjaśnienia, ale głównie chodzi bardziej o mechanikę lotu, czyli zaobserwowanie czy ten model, który jest zarejestrowany, ten proces lotu zarejestrowany na rejestratorze potwierdza lot faktyczny i to tylko o to chodzi. źródło: [link]

Wynika z tego, że komisja pod przewodnictwem Pana Ministra Millera ma wątpliwości, czy zapis znajdujący się na taśmach rejestratora głosów z kabiny jest autentyczny! Spekulacje dotyczące zapisów z tego urządzenia są obecne w przestrzeni publicznej od dawna, ja pragnę zwrócić uwagę na kilka podstawowych faktów. Czarne skrzynki znajdują się cały czas w Rosji (z wyjątkiem jednej, polskiej produkcji, która rejestruje parametry lotu – ona początkowo była w Polsce, a po analizie została przekazana Rosjanom – wg doniesień medialnych). Podczas dzisiejszej konferencji prasowej Prokuratury Wojskowej usłyszałem, że są one przechowywane w zapieczętowanym przez polskich prokuratorów sejfie, a więc dostęp do nich możliwy jest tylko w obecności polskich przedstawicieli. Wynika z tego wprost, że analizy prowadzone przez rosyjskich śledczych (a wcześniej przez MAK) muszą być prowadzone na kopiach, nie na oryginałach! Skoro zarówno polska jak i rosyjska prokuratura może pracować na kopiach, to jaki jest powód, aby oryginały cały czas znajdowały się w Rosji?! Wielce zadziwiająca jest częstotliwość wykonywania przez stronę polską kopii zapisów z rejestratora głosów z kabiny pilotów. Z tego co pamiętam, to co najmniej raz kopię wykonywała prokuratura wojskowa. Dziś dowiedziałem się, że dwaj prokuratorzy, którzy wrócili wczoraj z Rosji, przywieźli kolejną kopię! Również komisja Ministra Millera wykonywała kilka kopii. Wszyscy chyba pamiętają fakt, jak komisyjnie skopiowane dane z rejestratora okazały się… niekompletne! Brakowało zapisu końcowej fazy lotu! W międzyczasie okazało się, że skrzynka zapisała ok 38 minut zamiast 30… Prokurator Generalny, Pan Seremet, powiedział dziś, że przywieziona przez prokuratorów nowa kopia nagrań będzie służyć do tego, by eksperci z Krakowa mogli porównać ją z kopią, nad którą pracują dotychczas! Zapala się czerwona lampka? Pan Seremet powiedział więcej: na koniec badań ekspertom fonoskopijnym będzie potrzebny analogowy oryginał czarnej skrzynki. Jest to oczywiste – trzeba zbadać, czy nie było ingerencji w treść zapisu. No dobrze, po naświetleniu tych faktów wróćmy do słów Pana Jedynaka. Wynika z nich, że istnieje podejrzenie, że “proces lotu zarejestrowany na rejestratorze” nie odzwierciedla lotu faktycznego. Jaka może być tego przyczyna? Najbanalniejsza: błędy w działaniu urządzenia rejestrującego. Innym wytłumaczeniem jest ingerencja w zapis już po katastrofie (fałszowanie zapisu). Najmniej prawdopodobna (moim zdaniem) jest “podmiana” czarnych skrzynek (podrzucenie pochodzących z innego samolotu lub innego lotu Tupolewa TU-154-M o numerze 101). Z hipotezą taką spotkałem się w tekstach blogerów, którzy rozważają scenariusz dwóch miejsc katastrofy [zob. analizę Poza ruską zonę] – ja (póki co) uważam tę wersję za bardzo mało prawdopodobną. Niezależnie od tego, do której wersji skłaniasz się, drogi Czytelniku, musisz przyznać, że sprawa rejestratorów głosów z kabiny jest mocno zagmatwana, a jej wyjaśnienie jest kluczowe dla poznania tajemnicy wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku.

Głos wołającego na pustyni Piotr Zaremba: red. Monice Olejnik w odpowiedzi. Dlaczego nie ronię łez nad losem obecnego prezydenta Jedną z pierwszych moich lektur po chorobie był wywiad Piotra Najsztuba z Moniką Olejnik dla Tygodnika "Wprost". Polecono mi go także dlatego, że "wywiadowania" była łaskawa odnieść się do mojej osoby i moich poglądów. Zaraz po deklaracji, że w polskiej debacie publicznej zajmuje pozycję "obserwatora, komentatora", Monika Olejnik obwieściła nagle nie zachęcana żadnym pytaniem: "A tak na marginesie, jak Piotr Zaremba mówi, że zbudowano przemysł nienawiści wobec Lecha Kaczyńskiego, to ja pytam Piotra Zarembę, co zbudowano w stosunku do Bronisława Komorowskiego, który raptem kilka miesięcy jest prezydentem? Zaremba by powiedział, że to jest niewspółmierne do tego, co zrobiono Lechowi Kaczyńskiemu, że tam niesłusznie, a tu słusznie. Mogłam się nie zgadzać z prezydentem, ale zawsze go szanowałam". To nie jedyny głos o tej treści. Ostatnio bloger Azrael domagał się ode mnie i od Bronisława Wildsteina interwencji na rzecz Bronisława Komorowskiego, skoro tak bardzo broniliśmy Lecha Kaczyńskiego. I co ja na te wezwania? Po pierwsze, poprawka: nie przemysł nienawiści, a pogardy, taki jest precyzyjnie ujmując mój wkład w opis polskiego życia politycznego. Wbrew pozorom to ważna różnica. Ja nawet wprowadzając to pojęcie do obiegu tekstem w Rzeczpospolitej, cytowałem amerykańskiego prezydenta T. Woodrowa Wilsona, który prawie 100 lat temu powiedział: "Ja się nie boję nienawiści, ja się boję pogardy". Nie chodziło mi o samą agresję w polityce, nad tym skądinąd ubolewam, ale były takie, czasem długie okresy w historii różnych demokracji, kiedy walka polityczna bywała nadmiernie ostra. Kto ponosi większą odpowiedzialność za to, że polska polityka jest szczególnie gwałtowna i naładowana emocjami - moim zdaniem pospołu obie wielkie partie, ich liderzy i pomocnicy owych liderów. Ale przemysł pogardy pojawił się później, był raczej odpowiedzią na tę gwałtowność, choć po części i jej dalszym ciągiem. I tu rzeczywiście nie zawiodę Moniki Olejnik: powiem "to niewspółmierne". Janusz Palikot wprowadził do polskiej polityki metody nieporównywalne z kimkolwiek innym. Za zgodą swojej partii i jej lidera. Ja nawet dziś nie słyszę padających czy to ze strony polityków PiS czy bliskich im mediów oskarżeń prezydenta Komorowskiego czy kogokolwiek innego z tego obozu o alkoholizm czy homoseksualizm. Winiarz z Biłgoraja sam przyznał się do zamiaru "zniszczenia godnościowych podstaw tej prezydentury". Swoje zadanie spełniał nieomal do ostatniej chwili. Znajdując naśladowców wśród ludzi popkultury, satyryków, także niektórych komentatorów. Trudno z tym porównywać dzisiejsze żarciki z Komorowskiego, na przykład w programie Szymona Majewskiego. Owszem obelgi też się na niego sypią, ale ze strony anonimowych internautów, to jednak inny ciężar gatunkowy. Za obelgi miotane na Lecha Kaczyńskiego można było zasłużyć na pochwały. Więc byli tacy, którzy całkiem nie anonimowo aż się tłoczyli żeby pokazać: Ja też! Ja też! Skądinąd zaś jestem przekonany, że gdyby nie tamten z premedytacją realizowany plan, Bronisław Komorowski miałby dziś dużo łatwiej. Nie wiem, czy z taką pasją zastanawiano by się nad tym, kiedy usiadł a kiedy nie usiadł, i czy zadbał o parasol dla prezydenta Francji. Prezydentów przed Lechem Kaczyńskim tak bacznie nie obserwowano, a też mieli na swoim koncie różne wpadki. Tylko, że można to skwitować znaną uwagą: "Kto sieje wiatr, zbiera burzę". Dlaczego to akurat ja mam się szczególnie troszczyć o komfort psychiczny tych, którzy padają dziś ofiarą burzy. Niech najpierw zastanowią się nad swoją rolą w wytworzeniu odpowiedniej atmosfery ci, którym obelgi na Kaczyńskiego nie przeszkadzały. Także Monika Olejnik, która - przyznaję - miała z prezydentem specyficzne relacje oparte na wzajemnej sympatii. Ale chyba nie zrobiła wszystkiego aby korzystając ze swojego statusu "obserwatora, komentatora" powiedzieć: dość tego? Co powiedziawszy narażę się także wielu naszym czytelnikom. Uważam, że każdemu prezydentowi należy się szacunek, bo taki szacunek jest należny polskiemu państwu. Alergicznie reaguję na głupie inwektywy typu "Komoruski". I gdyby pojawił się PiS-owski Palikot z zadaniem obrzygiwania obecnej głowy państwa dwa razy w tygodniu, protestowałbym. Rzecz w tym, że się nie pojawił. Piotr Zaremba

Zbigniew Hołdys: "Właśnie zrezygnowałem z dalszego pisania felietonów do Wprost. Nie umiem myśleć inaczej, niż myślę. Lecimy dalej :)" W piątek na twiterze Zbigniew Hołdys oznajmił, że odchodzi z tygodnika "Wprost". Nie podał żadnego konkretnego powodu. Napisał tylko enigmatycznie, że "nie umie myśleć inaczej, niż myśli". Okazało się, że powodem rezygnacji z pisania felietonów w tygodniku było odrzucenie tekstu Hołdysa przez naczelnego. Tytuł felietonu "Piramida zwierząt". A oto jego treść: Uśmiechnięta twarz i rysujące się na niej wielkie samozadowolenie. Za chwilę z ust tej twarzy wyfrunie potęga intelektualna zmieszana z głosem o barwie łudząco przypominającej głos towarzysza Gomułki. Mój marszałek mojego sejmu, profesor i więzienny bohater, wypowie o swoim oponencie politycznym niezwykle ważne, przemyślane słowa: „Pana Macierewicza powinno się zawinąć w kaftan i na sygnale zawieźć do Tworek". Potem podniesione, rozradowane czoło w oczekiwaniu na oklaski telewidowni. Tak rodzi się gwiazdor. Nieco wcześniej, a może ciut później, mój marszałek mojego sejmu odkrył dla siebie nową zabawkę na pulpicie stołu prezydialnego: klocek lego o nazwie „mute". Jak się go naciśnie – wyłącza sprzęt nagłośnieniowy i wówczas człowieka, który przemawia do reprezentacji narodu, nie słychać. Pstrykanie w klocek stało się nową procą pana marszałka, jego nowym kapslem do pstrykania, nowym scyzorykiem, kolorową zośką, piłką do nogi i nową gumą balonówą. Jako dziecko musiał płatać niesamowite figle.

W trakcie zabawy na mównicę wychodzi poseł, który rzuca propozycję, by mój marszałek samozapakował się w kaftan dla wariatów i udał się na konsultacje do psychiatry, którym jest minister obrony narodowej, pan Klich. Wtedy marszałek nagle sinieje na twarzy i strzela powietrzem niczym sędzia inkwizycji: „TO NIEBYWAŁE CHAMSTWO!". Takiego mam marszałka. Dalej Hołdys nawiązuje do znanej instalacji Katarzyny Kozyry, tytułowej piramidy zwierząt: Tego dnia stał na szczycie piramidy ludzkiej, przypominającej słynną rzeźbę Katarzyny Kozyry Piramida zwierząt. Wypchany koń, na jego grzbiecie wypchany pies, na grzbiecie psa wypchany kot, a na grzbiecie kota wypchany kogut. Każde ze zwierząt Kozyry ma swoją rangę, nie jest wyszydzone, okaleczone, pokraczne, wszystkie są dumne, piękne, potrzebne światu. W piramidzie marszałka Niesiołowskiego on sam jest sterczącym na szczycie kogutem, poniżej w roli kota jest poseł Macierewicz, który połowę polskiego parlamentu wpisuje na listę zdrajców. Pan Macierewicz (jak trafnie powiedział o nim Janusz Głowacki „człowiek o łagodnym spojrzeniu Osamy Bin Ladena"), to jedyny obok mnie niedokończony absolwent liceum im. Frycza Modrzewskiego. Obaj wylecieliśmy ze szkoły w podobnym czasie. Wtedy był bohaterskim maturzystą z odwagą wielkiego opozycjonisty – dziś psychiatra i minister Klich twierdzi, że Macierewicz to zwykły tchórz , który zwiał z miejsca katastrofy smoleńskiej. Więc ustawmy grzbiet ministra Klicha tuż pod łapami posła Bin Ladena-Macierewicza. Minister Klich to mistrz nirwany. Pewnego dnia, gdy przegra wojnę, powie „To generałowie" i każe ich zdymisjonować. Kolejny element piramidy to posłanka Beata Kempa, wyrażająca - zdaniem artysty - "ducha polskiego parlamentaryzmu": Minister Klich, chudy i lekki, ale zawsze zadbany, balansuje na najniższym grzbiecie – Beaty Kempy. Absolwentki wydziału administracji, choć wydawało się jej, że prawa. Kobiety która empirycznie dowiodła, że chamstwo jest w cenie. Właśnie ma zostać członkinią najwyższych władz PiS. Ona jest w tej piramidzie koniem-fundamentem. Beata Kempa to postać szczególna. Dźwiga na sobie etos polskiego parlamentaryzmu. Jest jego aktualną emanacją, jego wizytówką i jego definicją. Można ją wozić po całym świecie i pokazywać – a to w amerykańskim kongresie, który potrafiłaby by wprowadzić w poważne wibracje, a to w brytyjskim parlamencie, gdzie jak mówi premier, to druga strona beczy jak barany i wówczas pasowałaby jak ulał. Można też ją zawieźć do Korei Południowej, gdzie od czasu do czasu panowie używają do perswazji karate. Jestem pewien, że wszędzie wzbudziłaby sensację. Hołdys widzi w piramidzie jeszcze jedno zwierzątko, którego wszelako Kozyra w swojej instalacji nie umieściła. To mała dżdżownica o nazwisku Donald Tusk: W polskiej narodowej piramidzie zwierząt brakuje mi jednego stworka: dżdżownicy. Powinna pełzać chytrze między piórami na grzbiecie koguta i nie dać się dziobnąć. Nazywa się Donald Tusk. Tusk nie jest mężem stanu, choć niektórzy twierdzą, że jest. Gdyby nim był zaoferowałby Polsce rozwiązanie śmiałe i przecinające gangrenę. Rzuciłby na szalę cały swój autorytet, by pogodzić ludzi i zaoferować im lepsze jutro. Nie ujadałby na otaczającą go sforę, zająłby się nami - narodem. Przeforsowałby ordynację wyborczą, która dałaby szansę społeczeństwu na wygnanie z sejmu tego, co nas tak męczy, dusi i depcze. Przynajmniej spróbowałby. Jeśli kogoś drażni wspomnienie o sejmie kontraktowym z komunistami, w którym naród mógł wybrać 100% niezależnych senatorów i „zaledwie" 35% niezależnych posłów, to przypominam: dzięki dzisiejszej ordynacji, na której od 20 lat buja się powyższa piramida, a której Tusk nie ma odwagi zmienić, czterech szefów dręczących nas partii - Kaczyński, Tusk, Napieralski i Pawlak - wytypuje nam posłów na kolejne duszne 4 lata. Ustawią nam ich na liście, rozdadzą jedynki i wręczą im fundusze na kampanię (z naszych pieniędzy), a innych zepchną na koniec i nie dadzą im ani grosza. Kogo wybierzemy? Nie łudźmy się: w większości tych samych ludzi. Dotąd sadziliśmy, że ostre pióro, cięty dowcip i wyraziste poglądy to atuty felietonisty. Nie nam oceniać na ile te wymogi spełnia Zbigniew Hołdys. Ale - ujmijmy to tak - na tle tego, co prezentuje sobą tygodnik "Wprost" to i tak współtwórca "Perfectu" jawił się jako umysł niezależny i krytyczny. Bardzo ciekawy był jego wywiad z Janem Pospieszalskim. To była prawdziwa potyczka dwóch artystów, znajomych, którzy szczerze sobie pogadali o polityce po 10 kwietnia. Ale żyjemy w czasach, w których zaostrza się walka klasowa i redaktor naczelny Tomasz Lis nie może dopuścić do żadnych "nacjonalistyczno-prawicowych odchyleń", dlatego Hołdysowi zrzucił tekst, który  nie mieścił się w linii pisma. Z niecierpliwością wyczekujemy na najbliższy wstępniak naczelnego, który swego czasu porównywał wewnętrzną sytuację PiS-u do wielkiej stalinowskiej czystki lat'30. Ciekawe, jak wytłumaczy odejście swojego felietonisty?Intryguje nas tylko, co też pierwszego dziennikarza III RP tak w tekście Hołdysa zdenerwowało? Bar, źródło: twitter/pokazywarka.pl

Bank Światowy: więcej do OFE to wyższe emerytury Podnieście składkę do OFE, bo dzięki temu przyszłe emerytury będą wyższe - radził polskiemu rządowi Bank Światowy w raporcie, do którego dotarła "Gazeta". Premier rady nie posłuchał. Podnieście składkę do OFE, bo dzięki temu przyszłe emerytury będą wyższe - radził polskiemu rządowi Bank Światowy w raporcie, do którego dotarła "Gazeta". Premier go schował, a rady nie posłuchał. Rząd chce od kwietnia obniżyć składki do OFE z obecnych 7,3 do 2,3 proc. Pozostałe 5 proc. zostanie zaksięgowane na nowym koncie w ZUS i wydane na bieżące emerytury. Budżet zaoszczędzi dzięki temu 11 mld zł w tym roku. O tyle mniej będzie musiał dosypać do kasy ZUS. Zupełnie co innego radził Polsce Bank Światowy. "Gazeta" dotarła do raportu przygotowanego dla polskiego rządu w marcu ubiegłego roku. "Polska reforma emerytalna to świetna robota" - piszą w nim eksperci banku. Chwalą Polskę zwłaszcza za to, że już w 2024 r. nie będziemy musieli dopłacać do systemu emerytalnego z budżetu. Z wyliczeń Banku Światowego wynika, że w kolejnych latach mamy mieć nawet nadwyżkę. Początkowo będzie ona niewielka - w 2030 r. sięgnie 0,5 proc. PKB. Z czasem będzie rosła - do 1 proc. PKB w 2036 r. i 1,5 proc. w 2075 r. "To niezwykłe osiągnięcie, biorąc pod uwagę starzenie się polskiego społeczeństwa" - ocenia BŚ. Eksperci przyznają jednak, że udało się to osiągnąć, bo emerytury w przyszłości będą bardzo niskie. Stopa zastąpienia (czyli stosunek ostatniej pensji do pierwszej emerytury) spadnie z obecnych 65 proc. do 40 proc. w 2035 r. i zaledwie 30 proc. w 2075 r. To samo wychodzi z wyliczeń rządu. Oznacza to, że osoba zarabiająca 3,5 tys. zł dostałaby teraz 2275 zł emerytury, a w przyszłości już tylko 1050 zł. To o połowę mniej! Co zrobić, żeby przyszli emeryci nie biedowali? Bank Światowy radzi: podnieście składkę do OFE i poprawcie ich działanie. Jak? Wprowadzając w każdym OFE specjalne fundusze z polityką inwestycyjną dopasowaną do wieku oszczędzających. Dla młodych inwestujące głównie w akcje, dla starszych - w obligacje. Eksperci BŚ wskazują, że tak zrobiła większość krajów Europy ŚrodkowoWschodniej, które zreformowały swój system emerytalny - m.in. Słowacja i Estonia. Taki plan miał też polski rząd. Projekt zmian przygotował we wrześniu ubiegłego roku minister Michał Boni. Nic z niego nie wyszło, bo premier Donald Tusk pod koniec roku zdecydował, że zamiast reformować OFE, trzeba zmniejszyć przekazywaną do nich składkę. Projekt ustawy znów przygotował minister Boni. W rządowym projekcie nie uwzględniono żadnej z rekomendacji Banku Światowego. Jego eksperci radzili m.in.:

1.obniżyć opłaty pobierane przez towarzystwa emerytalne (to one zarządzają OFE); •  zrównać wiek emerytalny kobiet i mężczyzn;

2.rozstrzygnąć, jak będą wypłacane emerytury z nowego systemu;

3.ukrócić przywileje emerytalne m.in. rolników i mundurowych.
"Wszystko to należy zrobić, nie naruszając wywalczonej z ciężkim trudem stabilności systemu" - napisali eksperci Banku Światowego. Tymczasem z opinii NBP do rządowego projektu wynika, że obniżenie składki do OFE, zamiast ograniczyć dług publiczny, w dłuższym czasie doprowadzi do jego wzrostu. Dlatego NBP proponuje czasowe zawieszenie składki do funduszy. - Zawieśmy wpłaty do OFE na cztery czy trzy lata i przez ten okres uporządkujemy finanse publiczne - powiedział wczoraj prezes NBP Marek Belka na Uniwersytecie Warszawskim. Co na to rząd? Propozycję Belki poparł wicepremier Waldemar Pawlak. - Profesor Belka daje dobrą receptę, żeby zawiesić składki do OFE na kilka lat, nie bawić się w jakieś takie kombinacyjne półśrodki, tylko zrobić porządek w finansach publicznych i przywrócić te mechanizmy kapitałowe - powiedział w Radiu ZET. Przeciw jest Boni. - Nie ma możliwości, aby była czasowość w obniżeniu składki, a później powrót do pełnej składki. Działania podjęte w sprawie zmian w systemie emerytalnym zmniejszają zagrożenia długiem publicznym i deficytem sektora finansów publicznych teraz i w najbliższych latach - powiedział PAP. Marcin Bojanowski

THE TRANSNATIONAL CAMPAIGN FOR SOCIAL SECURITY REFORM Gazeta Wyborcza „dotarła” do raportu przygotowanego dla polskiego rządu w marcu ubiegłego roku przez Bank Światowy. „Polska reforma emerytalna to świetna robota” - piszą w nim eksperci banku.

http://gospodarka.gazeta.pl/gospodarka/1,33181,9127289,Bank_Swiatowy__wiecej_do_OFE_to_wyzsze_emerytury.html

Jak czytamy w GW: „chwalą Polskę zwłaszcza za to, że już w 2024 roku nie będziemy musieli dopłacać do systemu emerytalnego z budżetu.  Z wyliczeń Banku Światowego wynika, że w kolejnych latach mamy mieć nawet nadwyżkę. Początkowo będzie ona niewielka - w 2030 roku sięgnie 0,5% PKB. Z czasem będzie rosła - do 1% PKB w 2036 roku i 1,5% w 2075 roku. „To niezwykłe osiągnięcie, biorąc pod uwagę starzenie się polskiego społeczeństwa” - ocenia BŚ. „Eksperci przyznają jednak, że udało się to osiągnąć, bo emerytury w przyszłości będą bardzo niskie. Stopa zastąpienia (czyli stosunek ostatniej pensji do pierwszej emerytury) spadnie z obecnych 65% do 40% w 2035 roku i zaledwie 30% w 2075 roku”!!!!! To się nazywa sukces. Reforma uratuje finanse publiczne bo… emerytury będą niższe! I do tego potrzebne były OFE. A bez OFE nie można było obniżyć emerytur??? I zostawić jeszcze w systemie te paręnaście miliardów wynagrodzenia OFE pobieranego – jak w końcu przyznają (co prawda nie wprost tylko bardzo pokrętnie) – zwolennicy OFE za obniżenie stopy zastąpienia. Bank Światowy radzi też: „podnieście składkę do OFE (podkreślenie moje) i poprawcie ich działanie”. Z artykułu w Wyborczej nie wynika tylko, czy „podniesienie składki do OFE” ma oznaczać obniżenie jej do ZUS, czy też dodatkową podwyżkę ponad dotychczasowe 19,52%? Ja natomiast „dotarłem” do książki Mitchella A. Orensteina – Profesora Johns Hopkins University – „Privatizing Pensions: The Transnational Campaign for Social Security Reform” (Pricenton University Press, 2009) za którą autor otrzymał nagrodę International Political Science Association ′s Research Committee on the Structure of Governance. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, co sądzą o niej twórcy Wielkiej Kapitałowej Reformy Emerytalnej? Nie znam profesora Orensteina. Może to jakiś amerykański „oszołom”? No bo chyba nie może to być nikt poważny, skoro pisze, że reformy emerytalne w krajach postkomunistycznych i afrykańskich zostały zainspirowane i z premedytacją przeprowadzone przez Bank Światowy w celu zasilenia rynków finansowych przez podatników z tychże krajów. Jak pisze wydawca – Princeton University Press – „Mitchell Orenstein shows how transnational actors have driven change in a policy area once thought to be beyond reform in many countries, and how they have done so by deploying their unique resources and legitimacy to promote new ideas, recruit disciples worldwide, and provide a broad range of technical assistance to government reformers over the long term. He demonstrates that while domestic decision makers may retain veto power over these reforms--which replace traditional social security with individual pension savings accounts--transnational policy makers play the role of "proposal actors, " shaping the information, preferences, and resources of their domestic clients”. http://press.princeton.edu/titles/8780.html

Recenzje też niczego sobie: Więc może ekspertyz ekspertów Banku Światowego nie powinniśmy przyjmować jak wyroczni? Bo jak czytam Profesora Orensteina, a z drugiej strony Profesorów Balcerowicza czy Belkę, który dziś wziął w obronę OFE – bo to przecież normalka że się „niezależny” prezes „niezależnego” banku centralnego wypowiada w tym temacie

(http://wyborcza.biz/biznes/1,100897,9127312,Nie_poszukujmy_straconego_czasu.html)

– to chyba zacznę wierzyć w spiski.

Skoro Bank Światowy – jak wynika z książki Profesora Orensteina – sfinansował kampanię przeprowadzenia reform emerytalnych, to może teraz finansuje tych „reform” usilne podtrzymywanie i nawet sugeruje „podwyższenie składki do OFE”!!! A przy okazji, Pan Profesor Belka (nie wiem czy należał do „propos al actors” ale z pewnością zapisał się dziś do „defender actors”) napisał między innymi, że „energicznie należy przystąpić do kreowania instrumentów finansowych zdolnych właściwie zaabsorbować środki transferowane do OFE. Podam jeden przykład: obligacje hipoteczne. Ten podstawowy instrument finansowy funduszy emerytalnych na całym świecie prawie nie istnieje w portfelach inwestycyjnych polskich OFE.” Pan Profesor od 2008 roku to był na bezludnej wyspie i nie zauważył do czego doprowadziło „energiczne kreowanie instrumentów finansowych” na rynkach hipotecznych! No chyba, że Pan Profesor chce zostać teraz jednym z „proposal actors” jakichś nowych „instrumentów finansowych”. Gwiazdowski

19 lutego 2011 "Na betonie kwiaty nie rosną".. - pamiętam z mojej młodości jak śpiewał Wojciech Korda z Niebiesko-Czarnych.. Może i nie rosną na betonie, ale rosną w socjalizmie, w każdych warunkach, jak cały ten socjalizm rozdawniczy. Kwitnie socjalizm - a wraz z nim - kwitnie biurokracja.. Weźmy takie socjalistyczne rolnictwo, któremu kabaretowo- biurokratyczna Agencja Restrukturyzacji  i Modernizacji Rolnictwa w ramach Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich na lata 2007-2013 wypłaciła blisko 20 miliardów złotych(????). Oczywiście każdy zdrowo myślący człowiek wie, że z wypłacania komukolwiek jakichkolwiek pieniędzy nie ma, nie było i nie będzie żadnego rozwoju.. Pieniądze wypłacane pochodzą z kradzieży, okradania podatników, a okradzieni padają na twarz, tak jak w styczniu 2011 roku ponad 5000 drobnych i średnich firm, a pasą się urzędnicy rolni, których w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa jest kilkuset.. Gdyby socjalistyczne władze Polski wpadły na pomysł, żeby od jutra wypłacano  wszystkim pieniądze z różnych programów, nie tylko z Programu Rozwoju obszarów Wiejskich - to państwo pojutrze by zbankrutowało. Zapanowałby pełny komunizm. Zresztą  państwo jest na najlepszej drodze do bankructwa i my razem z nim.. Bo poziom rozdawnictwa rośnie systematycznie w postaci różnych programów dotyczących różnych sfer naszego życia.. Im więcej programów - im większe marnotrawstwo i szybsze bankructwo.. Pożytki z tego idiotycznego systemu rozdawnictwa ciągną biurokratyczne gangi okupujące nasz nieszczęśliwy kraj, który cierpiąc czterdzieści parę lat pod jarzmem socjalizmu moskiewskiego - będzie cierpiał pod jarzmem socjalizmu europejskiego. A my razem z nim.. Z puli 70 miliardów złotych jakie Polska otrzymała w ramach Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich na lata 2007-1013-37 miliardów jest przewidziane na wypłatę zobowiązań wieloletnich, na przykład rent strukturalnych oraz dopłat do zalesień(????). Co ma wspólnego dawanie komuś pieniędzy z rozwojem jakiegokolwiek obszaru? Po prostu ten ktoś dostanie pieniądze jako beneficjent programu strukturalnego niczego nie wytwarzając.. Ale biorąc pieniądze.. I to się nazywa bałamutnie ”rozwojem obszarów wiejskich”. Program powinien się nazywać Programem Degrengolady Obszarów Wiejskich i odzwyczajania ludzi od pracy na roli, bo być może właśnie o to chodzi.. Żeby polski rolnik oduczył się definitywnie pracy, a nauczył się wypełniać wnioski o dotacje i renty strukturalne.. I zarobili ci, który mu takie wnioski wypełnią.. No i dopłacanie do zalesiania.. Bo nie może być tak, że każdy na swojej ziemi sieje sobie co chce.. Widocznie decydentom chodzi o to, żeby Polska pokryła się wcześniej czy później lasami  i puszczami. I pojawiły się w nich tury, które będą oglądać przyjeżdżający z zagranicy turyści. A rolnicy będą robili jako statyści w puszczańskim krajobrazie.. Bo dojenie krów było za skomplikowane - łatwiej doić unijne fundusze, które powstają z dojenia nas, w tym roku wydoją nas na sumę 15,7 miliarda złotych(????). Biurokracja dojąca żyje jak przysłowiowy pączek w maśle, aż strach pomyśleć co będzie z rolnikami jak pieniądze się skończą..  Setki krów wybite, w ramach unijnego programu wybijania krów i tworzenia limitów mleka - jak to w socjalizmie antyrynkowym.. I nie będzie kogo doić.. Bo trzymanie obecnie krów - to wielki problem, bo krowy krowami, ale muszą ona być trzymane w unijnych warunkach, na co wielu rolników nie stać.. Wymyślne unijne  normy - koniec rolnictwa.. Z rolnictwem na pewno koniec, jak tylko  czerwoni komisarze cofną dotacje, a stanie się to prędzej czy później, jak skończą się pieniądze. Przy obecnych kosztach opłacalność w rolnictwie jest zerowa, tak jak w wielu innych branżach. Socjalistyczne państwo biurokratyczne dba o poziom kosztów podnosząc podatki, a pan Grzegorz Kołodko, były minister finansów, który też podnosił podatki, a który zasłynął happeningiem sprawiedliwego dzielenia wielkiego chleba wielkim nożem przed wejściem do wielkiego ministerstwa finansów uważa, że najlepszy moment wejścia Polski do strefy euro, to był rok 2008.. On z pewnością  podzieliłby sprawiedliwie, jako człowiek lewicy, bo ludzie lewicy - to wielcy specjaliści od dzielenia i odejmowania.. Natomiast bardzo słabo przygotowani są do mnożenia i dodawania.. Pan profesor, a u nas profesorami są zarówno ci co mają pogląd dzielenia w ramach ekonomii, jak i ci, co mają pogląd mnożenia na ekonomię.. Te krańcowo odmienne stany świadomości ekonomicznej nie mają najmniejszego związku z posiadanym tytułem profesora, choć logika wskazuje, że przynajmniej jeden z profesorów nie ma racji. Ale tytuł ma! I wymądrza się w środkach masowej dezinformacji.. Jest słuchany i autoryzowany.. Choć oprócz  tytułu nie posiada niczego innego.. Obecnie - zdaniem profesora Grzegorza  Kołodki - nie mamy szans na wspólną walutę, ponieważ nie spełniamy niezbędnych kryteriów, a ”aktualne kłopoty finansowe niektórych członków Unii Europejskiej wymagają szczególnej dyscypliny finansowej”. Ale mimo to, pan profesor uważa, że: ”wspólna waluta wyjdzie z problemów obronną ręką”(???). Oczywiście to są pobożne i polityczne życzenia pana profesora Grzegorza Kołodki, tak jak polityczna jest waluta euro, nie mająca z ekonomią wiele wspólnego. W jej idei chodzi o to, żeby finanse całego państwa o nazwie Unia Europejska – były pod kontrolą.. Na przykład banku we Frankfurcie, do którego to Frankfurtu pan Grzegorz wybrał się w pewien weekend, gdy był polskim ministrem finansów, żeby pożyczyć w naszym imieniu 100 milionów dolarów na wypłaty dla członków rad nadzorczych Narodowych Funduszy Inwestycyjnych., które nie były ani narodowe, ani inwestycyjne.. Zarabiały jedynie zagraniczne firmy konsultingowe, doprowadzając do ruiny skomasowane tam polskie firmy, według pomysłu pana Janusza Lewandowskiego i Jana Szomburga.. Pana Grzegorza nikt poważny oczywiście traktował serio  nie będzie, ale kto raz został ministrem, nawet finansów- będzie do końca  życia traktowany jako minister.. Tak jak ktoś, kto raz został królem, na zawsze posiądzie majestat królewski. I będzie wypowiadał się politycznie w sprawach finansowych.. Bo trzeba być zupełnym ślepcem, żeby nie widzieć, że właśnie wprowadzenie politycznej waluty euro spowodowało w wielkim zakresie problemy w krajach Unii Europejskiej.. Sztywna i sztuczna, nierynkowa waluta dotycząca wszystkich krajów - musi spowodować chorobę w gospodarkach tych krajów.. Szczególnie podwyżki artykułów i usług - niepolitycznych.. I zobaczymy, czy ”wspólna waluta wyjdzie z problemów obronną ręką”- choć sama jest problemem jako waluta polityczna? Pan profesor Grzegorz Kołodko jest wegetarianinem (każdemu wolno!), nie pali (każdemu wolno!), nie pije (każdemu wolno!), tak jak znany ”Europejczyk” z czasów II wojny światowej, nazwiska nie wymieniam, bo mogę zostać oskarżony o… Czy te cechy nie mogą  pozostawać w związku z myśleniem pana ministra? Lewica wegetariańska namawia do niejedzenia mięsa, lewica papierosowa - do nie palenia - lewica alkoholowa do nie picia.. Sami palą, jedzą mięso i piją - często na umór. Prawica twierdzi, ze ”chcącemu nie dzieje się krzywda”.. Wszystko na odwrót, tak jak ględzenie o politycznej walucie euro.. Która jest złem, a nie dobrem, i nie warto jej wprowadzać, bo będzie jeszcze gorzej niż jest.. Co prawda jej wprowadzenie zapisane jest w Traktacie Lizbońskim, który podpisał pan prezydent Lech Kaczyński.. I będziemy musieli wcześniej, czy później ją wprowadzić.. Chyba, że wcześnie niż później szlag trafi polityczne euro i strefa się rozsypie, czego życzę sobie i swoim czytelnikom.. - Dlaczego kładziesz mokrą chusteczkę na ścianie?- pyta mama synka - Tata kazał mi zrobić mokry okład w miejscu, w którym się uderzyłem.. A na betonie i tak kwiaty nie wyrosną.. Choć politycznie jest to możliwe.. Od czego instrument demokracji? Przegłosować…..!!!! WJR

"Jednoznaczne ustalenia polskich ekspertów zostały uznane przez stronę rosyjską za zagrożenie dla propagandowej wersji" Komunikat Zespołu Parlamentarnego Ds. Zbadania przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010 r.: W związku z dzisiejszą konferencją prasową zorganizowaną przez Państwowa Agencję Rosyjską RIA NOWOSTI we współpracy z Polska Agencją Prasową Zespół Parlamentarny Ds. Zbadania przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010 r. stwierdza co następuje: zorganizowanie wystąpienia rosyjskich ekspertów przez Państwowa Agencję Rosyjską ma charakter zajęcia oficjalnego stanowiska przez Federacje Rosyjską, zapewne dlatego nie dopuszczono do udziału w tej konferencji polskich ekspertów prezentując rosyjski propagandowy punkt widzenia. Podczas konferencji nie uwzględniono żadnego z istotnych ustaleń polskich ekspertów przekazanych 19 grudnia 2010 r. stronie rosyjskiej i opublikowanych jako część raportu MAK. Chodzi przede wszystkim o jednoznaczne ustalenia wskazujące, że lot TU-154 M 10 kwietnia 2010 r. miał charakter wojskowy, lotnisko i procedury lądowania regulowane były przepisami lotniczymi, kontrolerzy lotu wprowadzali systematycznie polska załogę w błąd, a przede wszystkim że kapitan Protasiuk na wysokości decyzji 100m wydał komendę odejścia na drugi krąg co oznacza ze TU-154 M nie lądował, lecz odchodził na drugi krąg w momencie kiedy doszło do katastrofy. To właśnie te jednoznaczne ustalenia polskich ekspertów pod kierownictwem płk. Grochowskiego zostały uznane przez stronę rosyjską za zagrożenie dla jej propagandowej wersji zrzucającej odpowiedzialność na polskich pilotów. Konferencja zorganizowana przez RIA-Nowosti miała więc charakter propagandowej presji mającej zmusić polskich ekspertów pod kierownictwem płk. Grochowskiego do zmian tych jednoznacznych ustaleń. Jest to działanie niebywałe w stosunkach międzynarodowych, a zwłaszcza w historii badania wypadków lotniczych. W tej sytuacji Zespół Parlamentarny wyraża nadzieję, iż Komisja kierowana przez płk. Grochowskiego nie ulegnie tej bezprzykładnej presji i nie dopuści do zmiany ustaleń pod naciskiem politycznym Federacji Rosyjskiej, nawet gdyby nacisk ten wspierany był przez czynniki działające wewnątrz państwa polskiego. Równocześnie apelujemy do wszystkich Posłów wszystkich Klubów Parlamentarnych o przyjęcie w trybie pilnym rezolucji, której projekt przedstawił Klub Parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości domagający się od Rady Ministrów podjęcia natychmiastowych działań na arenie międzynarodowej celem upowszechnienia stanowiska polskich ekspertów oraz powołania międzynarodowej komisji mającej wyjaśnić tragedię smoleńską. Antoni Macierewicz, Przewodniczący Zespołu parlamentarnego Ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010 r.

Załącznik do komunikatu Zwracamy uwagę na role państwowe rosyjskich ekspertów Oleg Smirnow Pierwszy ekspert, który weźmie udział w wideokonferencji to zasłużony pilot wojskowy i cywilny, który karierę zaczął w ZSRR. Pierwsze kroki w lotnictwie stawiał w cywilnym lotnictwie na terenie Kazachstanu. Smirnow zaczynał jako pilot, w swojej wieloletniej karierze latał na około 10 typach maszyn. Później z pilota awansował do kierowania przedsiębiorstwami lotniczymi. Od 1973 roku był pierwszym zastępcą naczelnika Łotewskiego Kierownictwa Lotnictwa Cywilnego. Później pracował w podobnej instytucji w Estonii. W 1983 roku został zastępcą ministra lotnictwa cywilnego ZSRR. Po rozpadzie Kraju Rad był przedstawicielem generalnym Aerofłotu w Finlandii. Do ulubionych powiedzeń Smirnowa należy zdanie „Reguły lotów napisane są krwią". Rosjanin wypowiadał się już w kwestii katastrofy z 10 kwietnia, przedstawiając swoje zdanie na temat oskarżeń pod adresem obsługi lotniska w Smoleńsku. - Nie odczułem tu żadnego nacisku na kontrolera, najmniejszego, tym bardziej, że trochę mi go szkoda. Służba meteorologiczna nie stanęła na wysokości zadania. Po pierwsze, nie prognozowała, że pojawi się mgła, i to było dla kontrolera czymś nieoczekiwanym. Jednak ta okoliczność nie ma dla kapitana najmniejszego znaczenia, ponieważ on nie powinien być poniżej wysokości 100 metrów, jeśli nie nawiązał właściwego kontaktu wzrokowego z pasem startowym. Powinien był odejść na drugi krąg i na lotnisko zapasowe - powiedział Smirnow 19 stycznia w programie "Wydarzenia. 25. godzina" na antenie telewizji TVC.

Władimir Sznejder Drugi ekspert zaangażowany przez Ria-Novosti ma nieco krótszą historię kariery. Sznajder jest byłym zastępcą kierownika zarządu ds. nadzoru w Gosawianadzorze, instytucji zajmującej się kontrolą bezpieczeństwa lotów i lotnisk. Jest to organizacja federalna, podlegająca Rostransnadzorowi, instytucji nadrzędnej odpowiedzialnej nie tylko za lotnictwo, ale także za kolej, drogi i statki morskie. Piątkowa rozmowa telefoniczna Dmitrija Miedwiediewa i Bronisława... czytaj więcej » Sznejder był też naczelnikiem moskiewskiego centrum zautomatyzowanego zarządzania ruchem lotniczym w latach 2005 – 2006.

Ruben Jesajan Kolejny Rosjanin, który będzie się wypowiadał na temat katastrofy, ma bogatą ścieżkę kariery jako pilot oblatywacz. Obecnie jest zastępcą szefa Państwowego Instytutu Naukowo Badawczego Lotnictwa Państwowego w Moskwie. Jesajan zajmuje się modelowaniem sytuacji pozaregulaminowych w powietrzu, podczas badania przyczyn katastrof lotniczych. Jesajan urodził się w 1946 roku w Erewaniu (Armenia). Ukończył Sasowską Szkołę Lotniczą im. Tarana i Leningradzką Akademię Lotnictwa Cywilnego. Karierę pilota zaczął w lotnictwie cywilnym w Ormiańskiej Republice Socjalistycznej. Później latał na samolotach Jak-40 nad terenami działań bojowych podczas wojny domowej w Angoli, jako pilot ministra obrony. W 1983 roku podczas startu na lotnisku w Luandzie samolot został trafiony pociskiem przeciwlotniczym, który zapalił prawy silnik Jaka. Jesajan zdołał wykonać krąg nad lotniskiem i bezpiecznie wylądować. Po powrocie do Rosji wykonywał loty testowe na samolotach Tu-334, Tu-154, Ił-76MF, Ił-96, Ił-114. Na samolocie-amfibii Be-200 w 2004 roku ustanowił 5 światowych rekordów lotniczych. W 2001 roku wykonał na samolocie Ił-76 lot na Antarktydę. Sześć lat później przeprowadził operację związaną ze zrzuceniem 28 zbiorników z paliwem na stację arktyczną "Wostok" z samolotu Ił-76TD. Pur

Polityka, strach i ruble Polska wycofuje się rakiem zawsze, gdy Rosja prycha, warczy lub wręcz mówi: nie rusz, to moje! – pisze publicysta. Dawno, dawno temu, gdy Polska była we władzy krwawych Kaczorów, młodziutki książę Radosław, zwany przez przyjaciół Radkiem, wyraził się mało pochlebnie o gazowych więzach przyjaźni między naszymi największymi sąsiadami. Ich głównym od wieku problemem jest to, iż nasz kraj odgradza ich (dosłownie) od trwałego padnięcia sobie w ramiona. Gdyby nie my, Niemcy i Rosja stworzyłyby wzorcowy dla świata model przyjaźni między sąsiadami. No, a tu ten Radek palnął, jakby go Kaczory szalejem nakarmiły. Na szczęście wróżka Tefałena ujawniła mu w kryształowej kuli, że dni Kaczorów są policzone, a miłościwie nam panujący Kaszuba Słońce Peru uświadomił, że lepiej z możnymi tego świata iść przez życie w zgodzie. Książę Radek nie zmarnował okazji, żeby na zabój zakochać się w Moskwie. Nie można zresztą wykluczyć, że w tej miłości po cichu sekunduje mu Wielki Wódz Obama. Czy tak było, czy nie było, kto wie…? Zostawmy zatem bajkę na boku.

Hojny dar Faktem jednak jest, że w 2008 r. polska polityka zagraniczna zrobiła zwrot przez rufę, odrzucając wszystko, co nowego i dobrego wypracował Lech Kaczyński wraz z Jarosławem. Odrzuciła nawet to dobre, czego jeszcze wcześniej dokonał Aleksander Kwaśniewski. Świadczą o tym co najmniej trzy charakterystyczne – ale i o kluczowym znaczeniu – posunięcia rządu Donalda Tuska: ścisłe współdziałanie z tą grupą polityków amerykańskich, którzy postanowili wycofać Polskę z systemu tarczy antyrakietowej, przyjęcie koncepcji stosunków wyłącznie dwustronnych z Rosją w miejsce tych via Unia Europejska, wycofanie Polski z gry o pozycję lidera Europy Środkowej oraz z aktywności na południu byłego ZSRR i oczekiwanie w zamian wdzięczności Berlina, Paryża i Moskwy. Polska polityka zagraniczna odrzuciła wszystko to, co dobrego wypracował Lech Kaczyński wraz z Jarosławem. Odrzuciła nawet to dobre, czego jeszcze wcześniej dokonał Aleksander Kwaśniewski W posunięciach polskiego MSZ (także tych tu niewymienionych) można zobaczyć wspólny mianownik: rezygnację z prowadzenia polityki samodzielnej, suwerennej, na rzecz oddania inicjatywy możnym tego świata. Najzabawniejsze jest to, że możni tego świata nie spodziewali się tak hojnego daru. Może prócz Francuzów, którzy nigdy nie ukrywali, że Polska ma prawo do milczenia. I tylko do tego. No, może jeszcze oprócz Rosjan, dla których taka postawa polskiego rządu jest prawdziwym darem z nieba. Bo też – jak pokazują losy umowy gazowej między Polską a Rosją – dziś dla Warszawy ostateczną instancją jest Moskwa. Nawet – a tak było w sprawie wspomnianej umowy – gdy do porządku próbują nas przywołać i Komisja Europejska, i Niemcy. Zaiste, prześmieszne to by było wielce, gdyby nie w istocie tragiczne, że aby dogodzić Moskwie, rząd Tuska i Pawlaka potrafił przeciwstawić się Berlinowi, Brukseli i mass mediom, które przecież nie zostawiły suchej nitki na polsko-rosyjskim kontrakcie gazowym.

Wycofywanie rakiem Gdyby na bok odłożyć słowa, a zająć się samymi czynami, to widać wyraźnie, że Polska wycofuje się rakiem zawsze, gdy Rosja prycha, warczy lub wręcz mówi: nie rusz, to moje! To nie przez przypadek Warszawa straciła na znaczeniu w państwach bałtyckich, na Ukrainie czy w Gruzji. Nie jest też przypadkiem to, że śp. prezydent Lech Kaczyński był w Moskwie postrzegany jako śmiertelny wróg: wszak to on swoim działaniem powstrzymał upadek Gruzji i przejęcie jej przez promoskiewski reżim. A przy okazji pokazał, że w Unii Europejskiej możliwe jest zdecydowane działanie bez aprobaty Paryża i Berlina (w tym wypadku niewątpliwie pomogło mu poparcie USA). To on także był, razem z Jarosławem, architektem gier politycznych, które przeciwdziałały odzyskiwaniu przez Rosję wpływów czy wręcz dominacji w Europie. Nie tylko Środkowo-Wschodniej. Władcy Rosji mieli wiele istotnych powodów, żeby marzyć o zniknięciu Kaczyńskich ze sceny politycznej. Jak pisali o prezydencie RP w swoich gazetach w przeddzień katastrofy w Smoleńsku: „wpycha się do Katynia opętany rusofobią paranoik”. Było dla nich ważne, żeby zniknęły wszystkie elementy i pozostałości polityki Kaczyńskich, w tym również polityka historyczna (co, swoją drogą, jest na rękę Niemcom starającym się napisać na nowo historię II wojny światowej i zminimalizować swoją odpowiedzialność za zbrodnie wojenne).

Resztki z pańskiego stołu Rząd Tuska, wspierany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego, poświęcił samodzielną politykę zagraniczną na ołtarzu dobrych stosunków z Moskwą, Berlinem, Paryżem i Waszyngtonem. Swoją drogą to zresztą najtrafniejsza odpowiedź na pytanie zadawane nieraz z charakterystycznym przydechem przez ludzi oburzających się, jak w ogóle można rozpatrywać hipotezę o zamachu na samolot z prezydentem Kaczyńskim. Co też niby ci zamachowcy mieli zyskać?! A co uzyskał Tusk w zamian za całkowitą zmianę polityki zagranicznej III RP? Od Amerykanów, mglistą obietnicę co do rakiet Patriot i eskadry samolotów; bo przecież już objęcie Polski tzw. planami ewentualnościowymi NATO było, zdaniem ekspertów, pokłosiem inwazji Rosji na Gruzję, a nie polityki miłości Tuska.

Najważniejsze kraje UE szykują budżet, który ograniczy możliwości finansowe Polski, a strumień unijnych pieniędzy skieruje do krajów bogatszych i lepiej rozwiniętych. Już samodzielnie Berlin skorzystał z okazji budowy gazociągu północnego i kładąc na małej głębokości rurę, przyblokował możliwość rozwoju konkurencyjnych dla portów niemieckich portów Szczecin-Świnoujście. A od Moskwy? Raport MAK. I uznanie Katynia za jeden z epizodów stalinowskiego okresu błędów i wypaczeń. To już trudno nazwać nawet resztkami z pańskiego stołu… Ale postawa polskiego rządu się nie zmienia. Nawet wtedy, gdy jest on tak ostentacyjnie upokorzony przez Rosjan jak w sprawie śledztwa smoleńskiego. I nawet, gdy premier został tym upokorzeniem ewidentnie zaskoczony. Dlaczego zatem nie zmienia swej polityki? To dobre pytanie. Odpowiedź jest jednak brutalnie oczywista: partia rosyjska nie ma we współczesnej Polsce godnego siebie przeciwnika. Idę o zakład, że kolejnym na to dowodem będzie dalsze uzależnianie Polski od rosyjskich surowców energetycznych i ich sieci dystrybucji. Czy elektrownię atomową zbudujemy z Litwą czy z Rosją (w Kaliningradzie)? Kto kupi Lotos? Czy Polskie Sieci Elektroenergetyczne wejdą w spółkę z firmami rosyjskimi? Jednym słowem, czy – dzięki Tuskowi i Pawlakowi – będziemy coraz bardziej uzależniać się od Rosji, odwracając się tyłem do Unii Europejskiej i jej możliwości? I to w sytuacji, gdy Polska najpewniej stoi na gazie i na ropie naftowej w złożach łupkowych!

Zejść z oczu Możliwe są rozmaite odpowiedzi. Doradcy rządowi publicznie twierdzą, że polityką wobec Rosji nie może rządzić strach, czyli nie może być tak, że ponieważ uważamy, iż Rosja nam zagraża, więc robimy to czy tamto. Jeśli teraz nie ma dla nas dobrej koniunktury międzynarodowej (a ze względu na politykę Baracka Obamy wobec Europy nie ma), to przeczekajmy, przytulmy się do silnych i zachowujmy się tak, jakby Rosji nie było. I radzą: czekać, czekać, czekać. Nie jest wykluczone, że Tusk i Sikorski postępują zgodnie z tą radą. Schodzą Rosji z oczu. Cóż za paradoks, jeśli są to skutki wezwania, żeby budować wobec Rosji politykę bez strachu! Przypomniał mi się dowcip z PRL, gdy podano wiadomość, że Jurij Gagarin wyleciał w kosmos: – Panie majster, panie majster! – krzyczy młody chłopak do faceta na rusztowaniu. – Co? – Ruskie w kosmos polecieli! – Wszystkie?! – Nie, jeden! – To, co mi d… zawracasz!!!

Moskwy nie da się przeczekać. I nie można udawać, że jej nie ma, bo codziennie doświadczamy jej polityki. A jeśli oddamy jej pola, to niezależnie od powodów takiego zachowania (a ten o polityce nieinspirowanej strachem jest bardzo uprzejmy; są możliwe interpretacje znacznie gorsze) tracimy naszą pozycję międzynarodową i z kraju suwerennego popadamy w wasalność.

Ciało obce Jednym z przesądów, jakim ulega rząd Tuska, jest przekonanie, że aby mieć dobre stosunki z zachodnimi stolicami, należy ułożyć sobie relacje z Rosją. Świat zachodni bowiem nie lubi, gdy musi się opowiadać za Moskwą lub Warszawą. Jednak sytuacja w istocie jest inna. Dopóki Rosja nie przekształci się w państwo demokratyczne, przestrzegające praw człowieka i zasad gospodarki wolnorynkowej, jest skazana na konflikt z cywilizacją zachodnią. Obecna Rosja jest dla Waszyngtonu, Berlina i Paryża ciałem obcym; nawet jeśli część tamtejszych elit chciałaby Władimirowi Putinowi i Dmitrijowi Miedwiediewowi wszystko wybaczyć. Państwo, dla którego normalnym jest mordowanie przeciwników politycznych i zbrojne najeżdżanie sąsiadów, nie będzie przyjęte do rodziny krajów cywilizowanych. Trzeba o tym pamiętać, gdy rozważamy możliwości naszej polityki zagranicznej. Gra Putina i Miedwiediewa nie zmierza do ucywilizowania Rosji poprzez włączenie jej do Europy, ale do posłużenia się Europą w obronie przed Chinami. Ale to Rosja jest w większej niż Europa potrzebie. To kraj o niewydolnej gospodarce (gigantyczne ruble zarabia na sprzedaży surowców, głównie energetycznych, a ich cena może z dnia na dzień ulec gwałtownemu obniżeniu ze względu na odkrycia złóż łupkowych w kilku miejscach na świecie), przestarzałych i w gruncie rzeczy autorytarnych instytucjach i strukturach politycznych, malejącej liczbie ludności, zagrożony utratą znacznej części terytorium na rzecz Chin. W tym sensie Rosja jest państwem słabnącym. Putin i Miedwiediew muszą grać z Europą. I tu właśnie otwiera się pole gry dla Polski. Poddanie się Rosji – a niestety tylko to widzimy w wykonaniu rządu PO i PSL – może sprowadzić na nas jedynie klęskę.Krzysztof Czabański

Plusy i minusy tygodnia (12 – 18 lutego) Plusy i minusy tygodnia: o lustracji redaktorów Tygodnika Powszechnego, kolorze krzesełek na Stadionie Śląskim i filmie „Prawdziwe męstwo” Reakcje na książkę Romana Graczyka o „Tygodniku Powszechnym” pokazują jak w zwierciadle stary i nowy świat krakowskiego pisma. Najpierw powtórka z lat 90.: „stary tygodnikowiec” Krzysztof Kozłowski reaguje agresywnie, ciosami poniżej pasa. – Poproszę o dowody. Papiery na stół. Ale tych papierów nie ma. Są tylko domniemania Romana Graczyka – grzmi były zastępca Jerzego Turowicza. Kozłowski jako szef UOP nie zrobił nic, aby wyjaśnić sprawstwo i skalę sprzecznego z prawem procederu palenia esbeckich teczek – dziś za to triumfuje, że nie zachowała się większość teczek na temat herosów „Tygodnika”. Wnioski Graczyka odrzuca kpiąc, że to tylko dywagacje, ile kto zjadł indyka w knajpie na spotkaniu z esbekiem. Stanisław Wilkanowicz i Marek Skwarnicki nie zamierzają się odnosić do niczego, a ks. Adam Boniecki w najnowszym numerze w ogóle nie wypowiada się na temat książki. Nowy „Tygodnik” w osobie Wojciecha Pięciaka podchodzi do problemu serio i unika gromów wobec Graczyka. Ale sugestie Pięciaka, że „Tygodnik Powszechny” nigdy nie bał się dyskusji o lustracji, to lekka przesada. Poczekajmy jeszcze na zapowiedziany głos w tej sprawie Józefy Hennelowej. To dopiero może być wzorzec dialogu. A tak na marginesie. W ostatniej „Polityce” Adam Szostkiewicz, opisując ostatnie lata działalności episkopatu, pisze o „radiomaryjnej akcji lustracyjnej w Kościele”. Lustracja radiomaryjna? Toruńskie media broniły przecież jak lew abp. Stanisława Wielgusa, a niechęć do „kserowanych świstków” tworzyła wtedy sojusz medialny obrony abp. Wielgusa „Naszego Dziennika” z „Gazetą Wyborczą”. Ale to już do stereotypu nie pasuje? A propos pomnika smoleńskiego. Hanna Gronkiewicz-Waltz szykuje sondaż warszawiaków w tej sprawie, sądząc jak podejrzewam że na zdecydowany wynik trudno liczyć. Całkiem powiatowy machiawelizm. Decyzje o pomniku podejmuje się bez sondażowych szopek. A pomnik i tak powstanie, choćby HGW zabrała ze 100 konserwatorów zabytków.

Dlaczego krzesełka na Stadionie Śląskim mają nie być biało-czerwone lecz niebiesko-żółte, jak to przeforsował Ruch Autonomii Śląska? Przecież obiekt ten długie dekady pełnił rolę stadionu narodowego. Stołeczny stadion naprawdę był mało szczęśliwy dla kadry i najważniejsze mecze polskiej jedenastki rozgrywane były się w Chorzowie. Tak to wielka PO schyla potulnie głowę przed żądaniami autonomistów. I jakoś nikt nie rwie szat, krzycząc o absurdzie wydawania 58 tys. zł za nowe krzesełka. W kraju, gdzie próba uczczenia jakiejś ofiary komuny nazwą ulicy wywołuje chóralny ryk: A kto zapłaci za koszt zmiany pieczątek? Dwa oglądane ostatnio filmy przywróciły mi wiarę w kino uczące, w imię czego warto żyć, a nie taplające się w „heroizmie zła”. „Jak zostać królem” pokazuje walkę brytyjskiego króla Jerzego VI z jąkaniem się. Już się obawiałem, że reżyser obsadzi jego poprzednika – Edwarda VIII, który wolał amerykańską rozwódkę od korony – w roli męczennika nieludzkiej etykiety rodu Windsorów. Ale nie – to Jerzy VI, który znalazł w sobie siłę, by poprowadzić Brytyjczyków do wojny, pokazany został godnie, a Edward jako człowiek na tyle chwiejny, by o mały włos nie pchnąć Albionu ku sojuszowi z Hitlerem. Drugi fascynujący obraz to „Prawdziwe męstwo”. Film wyjaśnia, dlaczego Dziki Zachód stał się po pewnym czasie Ameryką, a nie pozostał jankeskim odpowiednikiem „Dzikich pól” lub wstrząsanym rewolucjami Meksykiem. Bo prawo, nawet jeśli niekiedy łamane, jest tu traktowane jako punkt odniesienia dla wszystkich. W imię prawa odważna 14-latka podejmuje się złapania mordercy jej ojca. W imię prawa, choć na jego krawędzi, działa łowca nagród. I w imię prawa stary szeryf nie wstydzi się przyznać w sądzie, że zastrzelił „23 czy 27” przestępców, i bierze udział w pościgu dzielnej dziewczyny za zabójcą. A czy ostateczna zemsta na mordercy przynosi ukojenie? To już inna kwestia. „Prawdziwe męstwo” udziela na to pytanie surowej, ale godnej odpowiedzi. Pędźcie do kin na oba filmy! Semka

Za dużo Ankwiczów, za mało Rejtanów

1. Na sejmie rozbiorowym w 1772 roku poseł Rejtan kładł się w drzwiach, darł koszulę, lecz na próżno. Przeszli po nim i traktat rozbiorowy zatwierdzili. Na sejmie grodzieńskim w 1793 roku Rejtana już nie było, za to był poseł Ankwicz, który w chwili dramatycznego milczenia zaproponował, żeby uznać, iż kto milczy, ten na rozbiór się zgadza. I tak uznano.
2. Zachowując proporcjum, mocium panie, przechodzę do kwestii współczesnej i odmiennej, choć wywołującej pewne skojarzenia z echem odległych wydarzeń. Gdy parę dni temu zaatakowałem ministra Sikorskiego, że nie walczy o wyrównanie dopłat dla polskich rolników, jeden z posłów PO zaczął mnie przekonywać, że to wcale nie leży w polskim interesie. Nawet mnie to nie zdziwiło. Ilekroć na moim blogu napiszę o tym, że polscy rolnicy powinni dostać większe unijne dopłaty, tylekroć rzucają mi sie do gardła przeciwnicy i przekonują, że polscy rolnicy dostają za dużo i najlepiej byłoby, gdyby dostawali mniej albo zgoła nic.
3. Ostatnio napisałem, że polscy rolnicy otrzymali z Unii 20 miliardów euro mniej niż Włosi i że to jest niesprawiedliwe.
Natychmiast odezwali się komentatorzy, którzy z ogniem w oczach przekonywali, że nierówność jest sprawiedliwa. Przytaczali argumenty, które samym Włochom do głowy by nie przyszły, choć kombinują jak przysłowiowy koń pod górę, jakby tu uzasadnić taką oto sprawiedliwość, że bogatszym należy się więcej, a biedniejszym mniej.
4. Polscy rolnicy mogli mieć równe dopłaty od początku członkostwa w Unii. Było to całkiem realne. Gdyby wtedy przycisnąć Niemców, nie mieli wyjścia, musieliby się zgodzić, wszak to im najbardziej zależało na przyjęciu Polski do Unii, gdyż dzięki temu granicę Unii odsuwali z Odry na Bug, z osiemdziesięciu kilometrów na osiemset kilometrów od Berlina. To my im mogliśmy dyktować warunki, nie oni nam. Żadnej łaski nam nie robili, robili łaskę sobie. Tylko że wtedy było w Polsce więcej Ankwiczów niż Rejtanów i w sprawie dopłat przyjęte zostały kapitulacyjne warunki.

5. Dziś potrzeba 20-30 miliardów dodatkowych euro w siedmioletnim unijnym budżecie, żeby zlikwidować tę niesprawiedliwą dyskryminację Polski i innych nowych krajów członkowskich w dopłatach rolniczych. Nawet w kryzysie to dla Unii żaden problem. Już nie raz w razie potrzeby Unia od ręki rzucała na stół wielokrotnie większe pieniądze, na przykład na wsparcie banków w kryzysie.

6. Gdyby Polska się zaparła, Unia by ustąpiła. Polscy rolnicy dostaliby może nie tyle co Niemcy, ale chociaż tyle co Włosi, czyli w ciągu siedmiu lat o 10 miliardów euro więcej w porównaniu do obecnych przydziałów. Te pieniądze przyszłyby do Polski i w Polsce zostały wydane. Rolnicy raczej nie opalają się na egipskich plażach, bo nawet jeśli którego byłoby stać, to świnie i krowy mu nie pozwalają. Dlatego swoje pieniądze rolnicy wydaja w kraju.

7. Wszystko jednak wskazuje, że nie wydadzą tych pieniędzy więcej, bo więcej nie dostaną. I wcale nie dlatego, że Bruksela nie chce dać, lecz dlatego, że Warszawa nie chce wziąć. Za dużo Ankwiczów, za mało Rejtanów.

Janusz Wojciechowski

Czy pion śledczy IPN zbadał już sprawę palenia akt przez płk SB Wiesława Poczmańskiego? Esbecki bloger III RP - Tadeusz M. Płużański To bardzo aktywny internauta. Prowadzi własnego bloga, wpisuje się też na innych blogach - tych szczególnej proweniencji: Millera, czy Szyszkowskiej. Pisze też artykuły do prasy, jeśli za taką można uznać Urbanowe "NIE". W jednym w numerów tego komunistycznego szmatławca wystąpił jako publicysta-moralizator w sprawie prezydenta Olsztyna Czesława Małkowskiego. Ten bloger i filozof to wieloletni, "zasłużony" esbek, były szef bezpieczeństwa w Olsztynie. O karierze Małkowskiego płk Wiesław Poczmański - bo o jego przypadek tu chodzi - wypowiadał się też na łamach "Rzeczpospolitej": "Gdy chcieliśmy rozpracować środowisko dziennikarskie, szedłem do Małkowskiego i pytałem o konkretne osoby" - zwierzał się esbek. Wtedy, pod koniec lat 80. późniejszy, "bezpartyjny" prezydent Olsztyna awansował na szefa cenzury w mieście. Akta Instytutu Pamięci Narodowej nic nie mówią o współpracy Małkowskiego z bezpieką. W jego teczce osobowej jest tylko krótka informacja: "w razie wojny przeznaczony na zarządcę cywilnego dla województwa olsztyńskiego".

"Opiekun" Moczulskiego i Wajdy Przywilejów emerytalnych byłych funkcjonariuszy służb PRL od lat broni lewica, wspierana w tym dziele przez "Gazetę Wyborczą" i Lecha Wałęsę (choćby głośna ostatnio sprawa wystawienia przez byłego prezydenta certyfikatu moralności esbekowi Stanisławowi Rybińskiemu). Czyli nic nowego, ale czasem w swoim uwielbieniu demokracji i praw człowieka (bo "nawet ubek też jest brat i człowiek" - jak śpiewał przed laty z przekąsem Jan Krzysztof Kelus), postępowcy owi przekroczą wszelkie granice. Tak było w lutym 2009 r., kiedy mieli czelność zaprosić do Sejmu właśnie pułkownika SB Wiesława Poczmańskiego. Ten z kolei miał czelność - w świetle fleszy - powiedzieć, by "do cholery pokazać mu tego, któremu wyrywano paznokcie". Bo przecież bezpieka niczego nie wyrywała, tylko siała, czuwając potem nad bezpieczeństwem zbiorów. No, chyba że wyrywała "chwasty". Bezpieczeństwa i światowego pokoju Poczmański bronił przez, bagatela, 38 lat. Jak trafił do SB? "Studiowałem prawo na UW. Wylądowałem jako referent w stołecznych pralniach i farbiarniach. I referentowi nagle ktoś zaproponował pracę w kontrwywiadzie" - opowiadał w 2005 r., w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". - "Poczułem się uczestnikiem misji wywiadowczej w Bonn. Był początek lat sześćdziesiątych, o rewizjonizmie zachodnioniemieckim radio trąbiło od rana do wieczora. Znalazłem się w komendzie stołecznej, w drugim wydziale SB. Przez jakiś czas zajmowałem się uciekinierami z Polski na Zachód". No bo - jak to tak? Rejterować? - myślał zapewne Poczmański. - Zamiast jedyny sprawiedliwy społecznie ustrój utrwalać, umacniać? Prócz "opieki" nad wrogim, antysocjalistycznym elementem, któremu nie wiedzieć czemu przyszło do głowy uciekać z Polski, służył "na odcinku handlu zagranicznego". W 1968 r. wylądował w Departamencie III MSW, który tropił opozycję, wywrotowych studentów i wszystkich, którzy w oczach bezpieki zagrażali linii partii. Inni niepokorni - Kościół i chłopi mieli "swój" Departament IV. Poczmański rozpracowywał m.in. lidera KPN Leszka Moczulskiego. W latach siedemdziesiątych Wiesław Poczmański zmienił obiekt zainteresowań. Tym razem "opiekował się" środowiskiem filmowców, ze szczególnym uwzględnieniem Andrzeja Wajdy. Agentów pozyskiwał głównie dzięki szantażowi - ktoś jeździł po pijanemu, ktoś był rozwiązły w małżeństwie. Dbał o to - jak sam mówi - aby w kinematografii nie zrodziły się koncepcje niezgodne z pomysłami PZPR na film polski. Przynajmniej w przypadku Wajdy - co widać po jego koncesjonowanej karierze - poskutkowało. W 1981 r. Poczmańskiego wybrano - podobno wbrew kierownictwu resortu - na I sekretarza PZPR w MSW. W 1982 r. został szefem SB w Olsztynie. W 1990 r. nie poddał się weryfikacji i przeszedł na emeryturę.

Wzorem Jaruzelskiego Gębę Poczmańskiego dobrze znali koledzy esbecy. Polacy po raz pierwszy mogli ją zobaczyć w czerwcu 2007 r., na zorganizowanej przez IPN wystawie "Twarze olsztyńskiej bezpieki". Opinie o niej - nie Polaków, ale esbeka Poczmańskiego - cytowała nie kto inny jak "Gazeta Wyborcza", specjalistka od relatywizowania postaw, zacierania różnic między dobrem i złem oraz porozumień ponad podziałami: "Ta wystawa to ordynarne, chamskie szczucie. Efekt będzie taki, że teraz pewnie ktoś mnie na ulicy rozpozna, podejdzie i da mi w mordę". Dziennikowi Michnika w cytowaniu Poczmańskiego wtórowała "Gazeta Olsztyńska": "Na takie wystawy reaguję z absolutną pogardą. Z pogardą odnoszę się do skurduplałej dyktatury, której rządy mamy teraz w Polsce". "Odważnym wszystkim pokłon niski, pogarda dla kanalii" - śpiewał znów Jan Krzysztof Kelus i bynajmniej nie było to o działaczach ówczesnej opozycji - "chwastach", które Poczmański musiał, ale i chciał wyrywać. W imię narodowego pojednania "GO" przeprowadziła nawet wywiad z esbekiem. Poczmański mówił oczywiście, że niczego się nie wstydzi. Że w pracy kierował się zasadami, a dzisiejsza Polska i jej służby (IPN) są mniej etyczne od PRL i SB. "Moja działalność przypadła na bardzo trudne lata 80. To, co wyprawiała »Solidarność«, było straszne". Takie same rewelacje równie bezkarnie powtarza do dziś główny przełożony Poczmańskiego - towarzysz Wojciech Jaruzelski - doradca obecnego prezydenta RP. "Ale chyba nie powie Pan, że bezpieka nie zniszczyła życia ludziom?" - pyta Poczmańskiego dociekliwy dziennikarz gazety, nie "Wyborczej", ale "Olsztyńskiej". "Mamy przypadki spektakularne jak zabójstwo księdza Popiełuszki" - odpowiada esbek. - "Ale ile było takich przypadków? Zaledwie kilka, no zgoda - kilkadziesiąt". Kilku czy kilkudziesięciu zamordowanych - jakie to ma znaczenie? Przecież to tylko "chwasty". Nawet jedna ofiara jaruzelskiej "demokracji" nie jest godna szacunku esbeka. Dalej o agentach. Według Poczmańskiego sami są sobie winni - przecież mogli nie zgadzać się na współpracę. A przymus? "Dziś wszyscy tak mówią, ale to też były sporadyczne przypadki". I teraz prawdziwa bomba. Poczmański bez przymusu, szczerze wyznał, że... niszczył akta. Dlaczego to robił? Aby chronić swoich agentów "od skrajnie tendencyjnych i nieuprawnionych sądów". To samo robił Wałęsowy esbek. Do tej ostatniej sprawy - certyfikatu Wałęsy dla Rybińskiego - odniósł się dr Piotr Gontarczyk, historyk, zastępca dyrektora Biura Lustracyjnego IPN: "Ze strony byłego prezydenta jest to nagroda za tuszowanie spraw związanych z działalnością współpracownika SB o kryptonimie »Bolek«. Rybiński to jeden z najbardziej »zasłużonych« w akcji znikania dokumentów odziedziczonych po SB przez UOP w latach 90. Jeżeli wspomniany człowiek twierdzi, że wspierał »Solidarność« w latach 80., to przekracza wszelkie granice tupetu i bezczelności. Zwróćmy uwagę, że sprawa pojawia się 20 lat po 1989 r., kiedy wspomniany esbek zagrożony jest odebraniem mu specjalnych praw emerytalnych". Ostatecznie wymiar sprawiedliwości III RP zachował odrobinę zdrowego rozsądku i nie uznał certyfikatu Wałęsę. Palacz akt Rybiński stracił prawo do wyższej emerytury.

"Wyczyszczono wszystko" Ale wracając do Poczmańskiego. Artykuł w "Gazecie Olsztyńskiej" nie pozostał jednak bez echa. Zawiadomienie o "popełnieniu zbrodni komunistycznej polegającej na niszczeniu dokumentów..." złożył do IPN przeciwko Poczmańskiemu prokurator Stefan Śnieżko. Dołączył wypis z materiałów ewidencyjnych dotyczących własnej osoby potwierdzający duże luki w dokumentach. Bezkarny, pewny siebie Poczmański od razu zareagował: "Spodziewałem się czegoś takiego. Ci ludzie żyją tylko rozliczeniami, a ja lubię się z nimi pobawić". Wystawa "Twarze olsztyńskiej bezpieki" z gębą Poczmańskiego stała się podstawą książki o tym samym tytule. Esbek znów nie mógł puścić tego płazem. Na jednej z lewackich stron można było przeczytać jego oświadczenie: "[Książka] stanowi jedyny w swoim rodzaju przejaw warsztatowego cofnięcia się autorów - ludzi z tytułami naukowymi - o całą epokę, tzn. do czasów, które z taką zaciekłością potępiają. Mam na myśli zideologizowany bełkot tak charakterystyczny dla większości politycznych tekstów głównie z lat 50. ub. stulecia, który jednak stopniowo zanikał w kolejnych dekadach istnienia PRL, by bujnie się odrodzić w pierwszym dziesięcioleciu XXI w. w tzw. IV RP w szczególności". Wiwat PRL! Wiwat Jaruzelski i Kiszczak! Precz z Kaczyńskimi! Poczmański tłumaczy: to "drastyczne zaczernianie obrazu rzeczywistości, brutalne flekowanie ludzi z nią związanych, a nawet posługiwanie się zwykłym kłamstwem". Niżej podaje przykłady "kłamstw". Np. to, że nie był anonimowy: "O mojej nominacji w maju 1982 r. na szefa olsztyńskiej SB zawiadomiła PT Olsztyńską Publiczność miejscowa prasa", nie mówiąc o sąsiadach, ekspedientkach czy kelnerach w knajpach. A polską rację stanu obraża nie on, ale pseudohistorycy IPN. Podpisane: Wiesław Poczmański, b. z-ca ds. b. Służby Bezpieczeństwa, b. szef b. Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Olsztynie, Warszawa, styczeń 2008 r. Podobnie otwarty, podszyty bezkarnością był płk Poczmański w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", pod znamiennym tytułem "Łapałem ptaszki do statystyki". Na pytania dziennikarza, czy jego agenci mogą czuć się zagrożeni, znowu błysnął bezkarną szczerością: "Mogą spać spokojnie. Na początku 1990 roku akta ze swojej szafy pancernej wyniosłem do kotłowni komendy wojewódzkiej milicji i spaliłem w piecu". Kolejne pytanie: "Sporo tego było?". Odpowiedź: "Nieduży stosik". Poczmański jeszcze bardziej otworzył się w kwestii palenia akt SB, stwierdzając bez ogródek: "Wyczyszczono wszystko, łącznie z dokumentacją finansową". Czy pion śledczy IPN zbadał już sprawę palenia akt przez płk SB Wiesława Poczmańskiego? A co dzieje się z podobną sprawą Stanisława Rybińskiego? Prócz owego palenia Poczmański miał też w pracy inne problemy: "Każdy pozyskiwany to nowe problemy. Ciągły stan napięcia emocjonalnego, jak zachowa się wytypowany na tajnego współpracownika. Jak go do tego skłonić, czy wystarczą pieniądze itd. Sam to przeżywałem. W końcu delikwent podpisywał zobowiązanie. Stawałem się w pewnym sensie dla pozyskanego bliską osobą. Wytwarzał się między nami stan pewnej intymności. Na przykład tajny współpracownik dzwonił do mnie o północy, że chce się natychmiast spotkać. Musiałem coś powiedzieć rodzinie, żonie, dlaczego wychodzę w nocy z mieszkania. Spotykam się, a moja agentka wypłakuje mi się w klapy, bo coś jej w życiu osobistym zgrzytnęło".

Prawda o tamtych czasach Blog Poczmańskiego cieszy się dużym zainteresowaniem. Budzi też "kontrowersje". Na jednej ze stron internetowych można znaleźć wpis, kwestionujący m.in., że Poczmański jest nazywany "ostatnim olsztyńskim SB-ekiem": "żyje ich jeszcze wielu, choćby ja, dowodem jest ten komentarz". I dalej: "Czy pisanie blogów czy jakichkolwiek innych tekstów dla esbeków jest zabronione? Nie tylko nie jest zabronione ale bardzo ważne, gdyż jest to okazja do pisania prawdy o tamtych czasach, o tych podobno tak strasznych ludziach. Niestety, nasze wypowiedzi w większości giną w gąszczu kłamstw rozpowszechnianych przez pseudo historyków IPN-u, niespełnionych opozycjonistów, którzy nie załapali się na żadne »fuchy« czy innych małych nie tylko wzrostem". "Przy okazji" kolejny olsztyński SB-ek zaprosił na swojego bloga. Czy też był tak zasłużony, jak płk Wiesław Poczmański? Szantażował, niszczył ludziom życie? Czy u progu wolnej Polski też palił akta, a dziś ma czelność wychwalać PRL-owską dyktaturę i jej morderstwa? Bo podobno szerzenie komunistycznej ideologii - tak jak nazistowskiej - jest w Polsce zakazane, a łamanie tego zakazu ścigane mocą prawa demokratycznego państwa? Ale oczywiście, esbecy i ich ochroniarze (czyli np. "Gazeta Wyborcza" i Wałęsa) woleliby sami pisać swoją historię. Tylko w ten sposób poznamy "prawdę o tamtych czasach", a nie dzięki żmudnej pracy naukowców, bo to przecież "pseudohistorycy", działający na zlecenie "skurduplałej dyktatury". Tadeusz M. Płużański

Co nam szkodzi prawda? Subotnik Ziemkiewicza Całkiem możliwe, że w przyszłości bronić się będzie redaktora Adama Michnika argumentem, że, cokolwiek mówić, to on wychował Artura Domosławskiego i Romana Graczyka. I sam może sobie teraz pluć w brodę, ale fakt jest faktem. To właśnie legenda Adama Michnika, niezłomnego poszukiwacza sprzeczności i intelektualisty służącego prawdzie, kształtowała autorów dwóch najważniejszych książek faktograficznych ostatnich kilkunastu miesięcy. To Michnik podawany był im za wzór odwagi w docieraniu do prawdy, w odrzucaniu kłamstw i pozorów; ten właśnie wzór wzięli sobie do serca i naśladują. Co za literacki temat! Gdy Mistrz i bohater, okazuje się, dawno już o głoszonych ideałach zapomniał, uwikłał się w kłamstwa okropne, załgał na amen w jakichś bezsensownych makiawelicznych gierkach, wymienił swą legendę na brzęczącą polityczną monetę i przepuścił wszystko co do centa, nagle stają przeciwko niemu uczniowie, którzy niegdyś uwierzyli w jego wizerunek moralnego mocarza, i wierzą weń nadal. I teraz były bohater musi szczuć na nich nagonkę swoich najemnych pismaków, tak jak kiedyś na niego samego słał swoich propagandystów Moczar czy inny Gomułka. Bo psują mu polityczny układ i ogólną koncepcję. A zaszczuwani bronią się argumentacją wziętą jakby z dawnych pism Michnika: że przecież nie można żyć w kłamstwie… Z dwóch wymienionych, łatwiej było biografowi Ryszarda Kapuścińskiego. Stanęło za nim środowisko dość już wpływowe, jakim jest „Krytyka Polityczna”. Odmitologizowanie Kapuścińskiego trafiło w potrzeby środowiska lewicowców-antyglobalistów, dla których Domosławski stworzył w ten sposób bohatera o wolność uciskanych przez amerykański imperializm ludów, w walce o słuszną sprawę nie wahającego się współpracować z sowieckimi wyzwolicielami, pisać na ich zamówienie mitologię rewolucji etiopskiej, a nawet samemu chwytać za kałacha. W pewnym sensie, można nawet rzec, spór o książkę Domosławskiego stał się swoistą próbą sił między „starym” a „młodym” salonem, zwycięską dla tego drugiego. Natomiast książki Romana Graczyka o „Tygodniku Powszechnym”, obawiam się, nie ma kto bronić przed kłamstwami i kalumniami, z którymi michnikowszczyzna nie zaczekała nawet na udostępnienie pierwszych jej fragmentów. Atak na Graczyka gładko wchodzi w utarte koleiny − lustracja, „ubeckie szambo”, ohydny IPN, niszczenie autorytetów etc. A tymczasem książka ta jest tak naprawdę nie o tym. Nie ma bowiem znaczenia, że Graczyk ogranicza się do faktów, że bezustannie przypomina, by je widzieć w konkretnym historycznym kontekście, że wszystkie wątpliwości tłumaczy na korzyść podejrzanych. Że nikogo nie oskarża, tylko po prostu stara się, najlepiej jak to dziś historyk może zrobić, opisać prawdę. To właśnie jest jego zbrodnią, i cokolwiek by zrobił, samo przyjęte założenie decyduje o tym, że przez michnikowszczyznę musi zostać opluty i zgnojony jako oszalały inkwizytor, nienawistnik, pisowiec i co tam jeszcze. Bo prawda siłą rzeczy niweczy legendę. Legenda, baśń, właściwie, którą przez ostatnich lat dwadzieścia budowano, korzystając z całkowitego i świadomego wyłączania mózgów przez życzliwą publiczność, każe widzieć w „Tygodniku Powszechnym” pismo opozycyjne wobec PRL. W owej baśni, jakimś cudem, którego nikt nie próbuje tłumaczyć, w państwie totalitarnym reżim pozwalał grupie swoich przeciwników wydawać tygodnik i liczne książki, zachowywać sformalizowaną strukturę, ba − uczestniczyć nawet, jakkolwiek w funkcji dekoracyjnej, w organach najwyższej (formalnie) władzy. I nic z tego reżim nie miał, poza kłopotem z niesfornymi intelektualistami. Jest to oczywisty historyczny nonsens. Żadne środowisko w najmniejszym nawet stopniu opozycyjne, nawet gdyby wyrzekło się jakichkolwiek ambicji walki z „dziejowymi koniecznościami” socjalizmu i „bratniego sojuszu”, po roku 1949 fizycznie istnieć nie mogło, czego dowodem los rówieśnego „Tygodnika Warszawskiego”. Graczyk po prostu przedstawia fakty. Nie będę jego książki streszczał. Jest to jedna z tych publikacji, które szanujący się polski inteligent bezwzględnie powinien znać i mieć na półce. Ograniczę się do stwierdzenia, skądinąd oczywistego, że książka Graczyka zapisuje po prostu pewną grę, jaką środowisko katolickich lewicujących intelektualistów prowadziło niejako na dwóch płaszczyznach: z Kościołem, który chcieli zmienić, i z reżimem, w którym chcieli znaleźć dla siebie niszę i z czasem ją coraz szerzej rozpychać. Ta gra była możliwa dlatego, że dla Kościoła każdy sposób dotarcia do katolickiej inteligencji i organizowania życia intelektualnego był wtedy ważny, a z kolei reżimu w „Tygodniku Powszechnym” widział narzędzie dywersji wobec prymasa Wyszyńskiego i sposób rozkruszania jedności Kościoła. Niewybaczalny grzech Graczyka − z punktu widzenia michnikowszczyzny, oczywiście − polega na tym, że w świetle historycznych faktów rozwiewa się jak mgła urojenie o jakimś szczególnym immunitecie tego, co nazywa on „grupą krakowską”. W łeb bierze hagada o dobrym „Znaku” i złym „PAXie”. Gra Stanisława Stommy czy Jerzego Turowicza nie była, wedle ocen moralnych, czymś diametralnie innym, niż gra Bolesława Piaseckiego czy Zenona Komendera. Jerzy Turowicz nie stał moralnie wyżej niż Jan Dobraczyński, ani Jerzy Zawieyski nie był większym opozycjonistą niż Ryszard Reiff. „Znak” i „Tygodnik Powszechny” miały swoje chwile wielkości, ale i momenty hańby − na przykład, gdy komuniści użyli znakowskich intelektualistów do zachęcania Watykanu, za plecami Prymasa i wbrew jego woli, do nawiązania stosunków dyplomatycznych z rządem PRL. Podobnie, jak swoje chwile wielkości i hańby miały „Pax” i „Słowo Powszechne”.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie miał za złe Stommie seniorowi, Woźniakowskiemu czy Turowiczowi, że starali się robić, co ich zdaniem robić było można. Ale nimb świętości albo się im nie należy, albo należy się także ludziom Piaseckiego czy Zabłockiego. Jedyna bowiem, generalnie, różnica pomiędzy ugodowością jednych a drugich była taka, że jedni się w III RP „załapali”, a drudzy nie. A to nie jest podstawa do ferowania ocen moralnych. Pozwalam sobie na to streszczenie, aby przestrzec czytelników przed gębą, którą „dziarscy chłopcy” od Michnika już przyprawiają Graczykowi, i przed formatowaniem, któremu już podlega jego książka. Wbrew temu, co Państwo słyszeliście, kwestie, kto i jak się kontaktował z SB i co „nadawał”, mają tu znaczenie marginalne. Istnieje więc − wracając do porównania z Domosławskim − zwarte i wciąż jeszcze w pewnym stopniu wpływowe, choć to już tylko cień dawnej potęgi, środowisko, które jest zainteresowane tym, aby autora i jego dzieło zniszczyć. Nie widzę natomiast, kto ma interes go bronić. Mit „Tygodnika Powszechnego”, w przeciwieństwie do mitu „Bolka”, nie jest mitem założycielskim obecnej ekipy rządzącej. Jego odkłamanie nie ma więc znaczenia politycznego, jakie miały, czy autorzy tego chcieli, czy nie, prace Cenckiewicza i Gontarczyka oraz Zyzaka. Sam tygodnik jest dziś pismem niszowym, regionalnym, które mimo wszelkich starań i ściągania na gościnne występy autorów o nazwiskach wyrobionych gdzie indziej, sprzedaje się gorzej nawet od komuszego „Przeglądu”. Środowisko postpaksowskie, które może najbardziej jest zainteresowane, by do Polaków dotarła prawda o tamtych czasach i tamtych próbach ugrania czegoś w nieodwracalnym, jak się przez wiele lat wydawało, komunistycznym zniewoleniu, jest jeszcze mniej wpływowe. Właściwie nie stoi za Graczykiem nic, poza przyzwoitością, która każe docenić rzetelność i uczciwość historyka. A w III RP przyzwoitość, jak przecież wszyscy wiemy, znaczy naprawdę niewiele. RAZ

Support Kto by pomyślał, że dwutygodniowy pobyt polskich prokuratorów w Moskwie może podziałać tak ozdrowieńczo i na tychże prokuratorów, i na samo śledztwo. Moskiewska atmosfera, moskiewskie powietrze, moskiewski wyszynk i pewnie moskiewskie towarzystwo sprawiło, że polskim prokuratorom otworzyły się oczy i serca, i zaczęli śpiewać niemal tę samą pieśń, co dzień wcześniej ruscy eksperci od lotnictwa i szympansów. Wprawdzie polscy prokuratorzy szympansami się już nie zajęli, ale lotnictwem, jak najbardziej, pięknie się rozśpiewując na temat ruskich dokumentów, które potwierdzają tezę o przebywaniu śp. gen. Błasika w kokpicie. Z repertuaru ruskich pieśni, który zdążyliśmy do tej pory poznać z moskiewskiej szafy grającej MAK, wiemy, że mnóstwo tez zdołały już potwierdzić ruskie dokumenty, choć niekoniecznie tezy te okazały się prawdziwe. Wygląda jednak na to, że polskiej prokuraturze nie przeszkadza wcale fakt, że tezy mogą być nieprawdziwe, bo grunt, że ruska bumaga je potwierdza. Teraz więc, skoro tak się sprawy z bumagą mają, zastanawiam się, czy jednak nie byłem niesprawiedliwy wobec Rusków, twierdząc, że powołali oni swoją komisję Burdenki 2, gdyż część członków tej komisji to Polacy, a nie tylko Ruscy. Wydawało mi się do niedawna, że co jak co, ale polska prokuratura nie jest podporządkowana ruskiej, lecz najwyraźniej przeoczyłem ten moment, że tak powiem, scalania struktur. Owszem, na poziomie politycznym do takiego scalenia już doszło, co widzieliśmy po działaniach dzielnego Radka Sikorskiego, jeszcze dzielniejszego gajowego i najdzielniejszego bojownika z zimną wojną, pana premierowego, tak więc teraz ministrem spraw zagranicznych polski jest np. Siergiej Ławrow, a polskim premierem Władimir Putin, co dla wielu Polaków, zwłaszcza tych przywiązanych do establishmentu III RP szczególnego problemu nie stanowi, bo twarze jakieś znajome, a i język, którym się owe postaci posługują, jakoś taki swojski, przyjazny, doradczy, by nie rzec: radziecki. No ale skoro już zostały zintegrowane prokuratury, to po jaką cholerę jeszcze jakieś „polskie śledztwo”, jeżeli wszystko już w Moskwie ustalono? Słyszeliśmy zresztą wczoraj z tejże właśnie Moskwy, stolicy w końcu i naszego państwa (Warszawa stanowi filię tej stolicy i tzw. miasto partnerskie), że ruskie śledztwo dobiega końca, więc tym bardziej polscy prokuratorzy nie powinni narażać ruskiego podatnika na dodatkowe koszty, tylko najwyżej zabrać się za pogłębione hermeneutyczne studia ruskiej bumagi, tak by wyczytać z niej jak najwięcej pożytecznych rzeczy dla obecnego pokolenia i dla przyszłych. Jeśli bowiem polskim prokuratorom wystarczają ruskie ekspertyzy, to nie powinni sobie zawracać ani gitary, ani żadnej części ciała jakimś niepotrzebnym śledztwem, a zaoszczędzony w ten sposób czas (i pieniądz) przeznaczyć np. na oglądanie występów Chóru Aleksandrowa, a jakby pozwoliły wokalne możliwości, to nawet na śpiewanie z nim (choćby w formie supportu przed koncertem). Oczywiście support taki powinien być w mundurach ludowego wojska polskiego, jak za dawnych lat w Kołobrzegu, gdzie się śpiewało, że heja. Albo w Zielonej Górze. Mówią, że muzyka łagodzi obyczaje – i słusznie mówią. Ale dopiero ruska, czerwonoarmijna harmoszka potrafi załagodzić je na zawsze. FYM

Kilka przykrych faktów W natłoku codziennych spraw nie mogą nam umknąć pewne ważne fakty z krainy miłości...

1. Od 1 marca Narodowy Fundusz Zdrowia radykalnie (o 40 proc.) ograniczy liczbę punktów medycznych przyjmujących w nocy i w dni świąteczne (z 813 działających w całym kraju punktów zostanie tylko 491). W niektórych miejscowościach w ogóle nie będzie nocnego dyżuru lekarza, więc pacjenci w sytuacjach nadzwyczajnych będą musieli jechać do innych, często odległych placówek. Wraz ze zmniejszeniem liczby punktów zniknąć ma rejonizacja. Zdaniem lekarzy, zanosi się na wielki chaos.

2. Unijny komisarz ds. gospodarczo-walutowych Olli Rehn rozmawiał w Warszawie z premierem Donaldem Tuskiem i ministrem finansów Jackiem Rostowskim o polskich planach zredukowania ogromnego deficytu. Pytany przez dziennikarzy, czy KE zgodzi się, by Polska dopiero w 2013 r. zeszła z deficytem do 3 proc. PKB, odpowiedział: ,,Aby zapewnić średnioterminowe zrównoważenie finansów publicznych, Rada Europejska zaleciła obniżenie długu publicznego do 3 proc. PKB do 2012 roku. Przy czym Komisja Europejska podkreśliła, że cel ten jest możliwy do zrealizowania". ,,Spodziewamy się konkretnych i szczegółowych informacji w ciągu nadchodzących dni, do końca tygodnia" - powiedział Rehn. Minister finansów Jacek Rostowski zapewniał po spotkaniu, że redukowanie deficytu nie będzie się wiązało z podwyższeniem podatków.

3. Narodowy Bank Polski i prezes Marek Belka krytykują rządowy projekt reformy emerytalnej. - Bez pakietu innych reform, zmiany tylko zwiększą dług publiczny - uważa prezes NBP Marek Belka. NBP krytykuje rządowy projekt i wysyła list do ministra Boniego. W liście czytamy: ,,Projektodawca nie przedstawia przesłanek przemawiających za zmniejszeniem wysokości składki przekazywanej do OFE, które wskazywałyby na poprawę sytuacji przyszłych emerytów". - Chodzi o to, żeby zmniejszyć deficyt za wszelką cenę - mówi główny ekonomista BCC prof. Stanisław Gomułka.

4. Dobra mina do złej gry Radka Sikorskiego. Polska nie obawia się Europy dwóch prędkości z powodu zacieśniania strefy euro, ale będzie podczas swego przewodnictwa w Radzie UE bronić tzw. metody wspólnotowej - zapowiedział szef MSZ Radosław Sikorski, prezentując w PE w Strasburgu polskie priorytety. Sikorski nie podzielał obaw, że zacieśnianie polityk gospodarczych 17 krajów strefy euro, zapowiedziane przez Paryż i Berlin 4 lutego, jest podziałem Unii na Europę dwóch prędkości.

5. Większość Polaków (70 proc.) uważa, że sprawy w kraju zmierzają w złym kierunku. Przeciwnego zdania jest 22 proc. badanych, a 8 proc. nie potrafiło wyrazić opinii na ten temat - wynika z najnowszego sondażu TNS OBOP. O tym, że zmiany idą w złym kierunku, częściej niż ogół badanych przekonani są respondenci w wieku 15-19 lat (77 proc.) i 20-29 lat (76 proc).

6. Platforma Obywatelska szykuje program na wybory - napisała ,,Gazeta Wyborcza". Czarny sen Donalda Tuska to taki scenariusz: PO wygra wybory, ale zbyt małą przewagą głosów i powstanie koalicja PiS-SLD-PSL a nawet koalicja SLD-PSL z cichym wsparciem PiS. Rząd więc szykuje propozycje dla młodych. Wiosną ma być gotowy raport, nad którym od kilku miesięcy pracuje szef zespołu doradców premiera Michał Boni. To będzie diagnoza sytuacji młodego pokolenia w Polsce. I konkretne rozwiązania. Współpracownicy Tuska mówią, że w najbliższych miesiącach zostanie ogłoszony strategiczny plan dla Polski. Do końca marca programy dla poszczególnych regionów mają przygotować szefowie regionalnych struktur partii.

7. ,,Rzeczpospolita" ujawniła, że Hanna Gronkiewicz-Waltz ma aż 16 pełnomocników: m.in. do spraw etyki, Wisły, Euro 2012, dyskryminacji czy nieistniejącego Muzeum Komunizmu. Pełnomocnicy zajmują się m.in. ,,budową i rozwojem infrastruktury informacji przestrzennej" (Tomasz Myśliński) czy ,,koordynowaniem procesu przerwania biegu zasiedzeń gruntów" (Zbysław Suchożebrski). Najnowszym nabytkiem jest osoba ds. Traktu Królewskiego (Kamila Niemczewska), która ma m.in. zadbać o estetykę ogródków w restauracjach i pubach na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu. nietoperz's blog

Pytania w próżni, wciąż bez odpowiedzi Czy ktoś chce, czy nie o katastrofie pod Smoleńskiem trzeba rozmawiać, należy o jej przyczyny pytać. Nadal mnóstwo niejasności co do okoliczności wisi w próżni bez odpowiedzi. Co gorsza znaczna większość, jeżeli nie wszystkie kluczowe pytania, nie otrzyma wyjaśnień zarówno ze strony rosyjskiej (co akurat zbytnio nie dziwi), ale również trudno będzie je uzyskać od strony polskiej. Śmiało można postawić tezę, skoro ani żadna z uprawnionych stron nie mają najmniejszej ochoty wyjaśnić wszystkich okoliczności, przyczyn i zaniedbań tragedii smoleńskiej, oznaczać może tylko, iż jest próba ukrycia niewygodnych informacji i wiadomości przed opinią publiczną. Od dłuższego czasu mass-media trąbią wszem wobec, przy silnym wsparciu Platformy Obywatelskiej, że Prawo i Sprawiedliwość zajmuje się tylko i wyłącznie kwestią tragedii narodowej. Co patrząc na fakty, czyli ilość konferencji, projektów ustaw itd. PiS w przeciwieństwie do głównych przeciwników politycznych wypada znakomicie. Świadczyć o tym może ponad czterdzieści konferencji prasowych dotyczących spraw społecznych, gospodarczych czy ekonomicznych. Przyjmując jednak te wydumane i oderwane od rzeczywistości założenia, stwierdzamy stanowczo, że od momentu katastrofy zajmowaliśmy się, zajmujemy i zajmować się będziemy jej wyjaśnieniem, tak aby wszystkie przyczyny mogły zostać wyjaśnione, a winni tego strasznego dramatu zostali odpowiednio ukarani. Powodem, dla którego z taką gorliwością dążymy na przekór rządzącym do postawionych sobie celów, nie jest stricte walka polityczna, lecz Polska. Katastrofa 10 kwietnia 2010 roku, obnażyła w całości rzetelność i kompetencje, a co za tym idzie moralne prawo zarządzania  państwem przez obecną ekipę rządzącą. Stan państwa, który ukazała tragedia narodowa, pokazuje z jak wielką skalą braku profesjonalizmu mieliśmy, i co gorsza nadal mamy do czynienia, a także jak źle funkcjonuje nasz kraj. Walcząc o prawdę smoleńską, walczymy o lepszą Polskę. Jedno jest ściśle powiązane z drugim. Obraz, który widzimy po katastrofie, jest wizją państwa słabego, źle funkcjonującego, nieprofesjonalnego, zaniedbanego, zdominowanego przez czynniki zewnętrzne. Godzić się na to nie można. Nie ustąpimy dopóki nasze państwo nadal będzie tak wyglądało. Państwo pod rządami Donalda Tuska uważam za dziadowskie. W jakim kraju, jeśli nie dziadowskim żyjemy, skoro instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo Głowy Państwa, pierwszego obywatela Rzeczpospolitej, nie są w stanie go zapewnić? Nie staram się nawet wyobrazić, co by się działo z nami wszystkimi w przypadku wybuchu wojny. Aż strach pomyśleć. Dlatego naszym prawem jest zdawanie pytań, zwłaszcza tych niekomfortowych. A obowiązkiem władz jest udzielenie nam na te pytania rzetelnej, pełnej odpowiedzi. W skutek tego ośmielamy się nadal pytać, pomimo sporego upływu czasu po katastrofie, ze względu na dalsze niejasności, przerażającą ilość dezinformacji i oszustw.

Dlaczego organizator oficjalnych obchodów katyńskich – rząd RP, przydzielił całej prezydenckiej delegacji, całemu dowództwu wojska polskiego, parlamentarzystom, wybitnym postaciom polskiego życia kulturalnego, politycznego JEDEN środek transportu?

Dlaczego szef BOR gen. Janicki rażąco naruszył nałożone prze niego obowiązki dopuszczając do wylotu delegacji jednym środkiem transportu, nie przeprowadzając inspekcji lotnisk, w tym głównego i zapasowych, i nie zapewniając ochrony na tych lotniskach w dniu uroczystości katyńskich?

Czy jest prawdą, że 10.04.2010 lot do Smoleńska nie miał właściwego zabezpieczenia kontrwywiadowczego?

Jak to się stało, że przedstawiony opinii publicznej Plan lotu – podstawowy dokument, bez którego międzynarodowy przelot jest niemożliwy zawiera błędy? A jeśli na podstawie tego Planu Lotu lot był niemożliwy, to jaki był rzeczywisty jego przebieg? Gdzie jest Plan Lotu na podstawie którego lot się dokonał?

Czy jest prawdą, że podczas powrotu z Pragi Tu-154 doznał uszkodzeń po zderzeniu z ptakiem i według wszelkich norm, przepisów i regulaminów, nie mógł być użyty do transportu 10 kwietnia 2010?

Dlaczego po dziesięciu miesiącach od tragedii nie wiemy nic o jej przebiegu, nie znamy godziny wylotu Tu-154 z Okęcia, nie znamy czasu katastrofy?

Czy polscy śledczy ustalili, jaki czas lokalny obowiązywał w Smoleńsku w dniu 10 kwietnia 2010?

Dlaczego załoga Tu-154 nie miała w chwili wylotu aktualnej prognozy pogody oraz dlaczego została wyposażona w błędne informacje o ścieżce podejścia?

Dlaczego rząd polski zrezygnował z ubiegania się o obecność na pokładzie rosyjskiego nawigatora?

Dlaczego rząd polski przyjął rozwiązania prawne zaproponowane prze tandem Morozow-Klich?

Dlaczego rząd polski kłamał opowiadając, że właściwa dwustronna umowa z 1993 roku nie ma aktów wykonawczych, a zastosowanie Konwencji Chicagowskiej da instrumenty w postaci gotowych procedur i możliwości odwoływania się do organizacji międzynarodowych, w czasie kiedy naprawdę przyjął „na gębę” załącznik 13 tej konwencji jedynie w tym celu, by oszukać Polaków i wmówić im, że pozostawienie całości śledztwa i materiałów dowodowych w rosyjskich rękach ma jakiekolwiek podstawy w prawie międzynarodowym?

Czy jest prawdą, że kancelaria prawna, do której rząd polski zwrócił się o opinię jest na liście firm lobbujących na rzecz organizacji i firm Federacji Rosyjskiej? Jaka jest treść tej opinii?

Czym wytłumaczyć obecność rosyjskich samolotów wojskowych (sytuacja nieznana na świecie) w pobliżu toru podejścia rządowego Tu-154, oznaczonego symbolem HEAD, wiozącego prezydenta na pokładzie?

Co było bezpośrednią przyczyną całkowitego zniszczenia Tu-154 i utraty połowy jego masy?

Dlaczego rosyjska komisja, tak zwana Komisja MAK, nie podała w raporcie przebiegu ostatnich sekund lotu Tu-154, przyczyn rozpadnięcia wraku, śmierci załogi i pasażerów?

Dlaczego rząd polski dopuścił do sytuacji opublikowania steku nonsensów, włączając analizy psychologiczne osób zmarłych, danych wrażliwych osób zmarłych, i danych z rzekomych oględzin zwłok, i nie uprzedził o tym polskiej i światowej opinii publicznej, pomimo że znał treść raportu na wystarczająco długo przed jego opublikowaniem?

Czyją suwerenną wolę wykonuje polski rząd?

Czy jest prawdą, że nie istnieją dokumenty sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej?

Czy jest prawdą, że przesłane zwłoki różniły się w sposób istotny masą ciała od rzeczywistej wagi zmarłych?

Czy jest prawdą, że prokuratura ignoruje wnioski rodzin osób tragicznie zmarłych o ekshumacje i badanie ciał w obawie przed międzynarodowym skandalem?

Kto i z jakich przyczyn uczynił Tomasza Turowskiego, agenta komunistycznego wywiady w Watykanie w okresie kiedy doszło do zamachu na Jana Pawła II, „nielegała” nr 9596, głównym organizatorem przyjęcia lotów najwyższych osób w państwie z ramienia Ambasady Polskiej w Moskwie?

Jaką rolę pełnił Tomasz Turowski na miejscu tragedii, kiedy w otoczeniu rosyjskich służb mundurowych domagał się odebrania dokumentacji reporterskiej? Jako funkcjonariusz służb jakiego państwa występował?

Jakie czynności śledcze podjęli polscy śledczy po dotarciu na miejsce katastrofy?

Czy wykonali oni dokumentację fotograficzną położenia szczątków i położenia zwłok?

Czy dokonali podstawowych oględzin wraku i czy pobrali jego próbki niezbędne w pracy polskiej prokuratury?

Czy zabezpieczyli należące do państwa polskiego, wojskowe środki łączności?

Czy będący na miejscu Ambasador RP w Moskwie Jerzy Bahr zabezpieczył eksterytorialność wraku do czasu przybycia polskich służb?

W jaki sposób, przy użyciu jakiego środka transportu ciała ofiar zostały dostarczone do Moskwy?

Czy przy transporcie zwłok uczestniczył przedstawiciel polskich władz konsularnych lub oficer z polskiego attachatu wojskowego?

Kto z ramienia polskiego współuczestniczył w podjętych czynnościach medycznych w Moskwie?

Czy jest prawdą, że mundury poległych w katastrofie żołnierzy RP zostały w Moskwie pozbawione odznaczeń i dystynkcji?

Kto wyraził zgodę na to, by trumna z ciałem prezydenta RP leżała prze kilka godzin w błocie?

Kto zgodził się na to, by przez długie miesiące w miejscu katastrofy poniewierały się szczątki ludzkie i rzeczy osobiste ofiar?

Co było powodem wyścigów na miejsce zdarzenia w wykonaniu premiera Tuska?

Dlaczego chciał być na miejscu katastrofy wcześniej niż osoby z bliskiego otoczenia poległych?

O czym  pan premier Tusk rozmawiał w namiocie, ukryty przed kamerami, z pułkownikiem Putinem? Jakie decyzje zostały wtedy podjęte?

Kto dopuścił do sytuacji, że rodziny najważniejszych osób w państwie były przesłuchiwane w Moskwie przy braku obecności pracowników konsularnych bądź ochrony kontrwywiadowczej?

Po co ABW pobierało 10 i 11 kwietnia próbki do analiz DNA dokonując w niektórych wyważania drzwi, skoro identyfikacji dokonywano na podstawie rozpoznania?

Czy jest prawdą, że ABW pobierało 10 kwietnia próbki bezprawnie, skoro odpowiednie upoważnienie prokuratorskie agencja otrzymała dopiero 11 kwietnia 2010?

Czy jest prawdą, że ABW prowadziła podsłuch prezydenta Kaczyńskiego, jego żony oraz jego współpracowników? Który prokurator udzielił agencji takiej zgody? Po co agencja wykonywała tan podsłuch? Na czyje zlecenie?

Gdzie, w dniu 10 kwietnia, w godzinach rannych przebywał premier Donald Tusk i marszałek Bronisław Komorowski? Jakimi środkami transportu i kiedy dostali się do Warszawy?

Kto i kiedy przygotował orędzie marszałkowi Komorowskiemu?

Na jakiej podstawie prawnej marszałek Komorowski przejął obowiązki głowy państwa?

Czy jest prawdą, że dokonał tego przejęcia na podstawie ustnej informacji przekazanej przez prezydenta Federacji Rosyjskiej?

Czy pani minister Kopacz została przesłuchana przez prokuraturę w sprawie jej nieprawdziwego oświadczenia na forum polskiego parlamentu o patomorfologach uczestniczących w sesjach zwłok i o przesianiu ziemi na miejscu tragedii, na głębokość metra, sitami?

Czy na okoliczność tragedii przesłuchany przez prokuraturę został odpowiedzialny za przygotowanie i zabezpieczenie wizyty premier Tusk?

Czy na okoliczność tragedii przesłuchany przez prokuraturę został odpowiedzialny jako minister obrony narodowej za przygotowanie i zabezpieczeni wizyty minister Klich?

Czy na okoliczność tragedii przesłuchany przez prokuraturę został odpowiedzialny jako szef kancelarii premiera za przygotowanie i zabezpieczenie minister Arabski?

Czy na okoliczność tragedii przesłuchany przez prokuraturę został odpowiedzialny jako szef Biura Ochrony Rządu za przygotowanie i zabezpieczenie wizyty minister generał Janicki?

Czy na okoliczność tragedii przesłuchani zostali szefowie wywiadu i kontrwywiadu wojskowego oraz cywilnego?

Czy prokuratura wystąpi do sądu o zwolnienie z prawa do ochrony źródła informacji dziennikarskiej, w stosunku do ujawniani prze nich rewelacji równego rodzaju ekspertów i świadków?

Czy jest prawdą, że niektóre stacje telewizyjne płaciły ekspertom z przedstawienie rosyjskiej wersji wydarzeń i JEDNOCZESNE ich nieprzedstawianie w innej wersji w innych mediach?

Czy jest prawdą, że rosyjscy śledczy przekazali polskiemu rządowi pełne stenogramy z raportu MAK tuż PRZED ogłoszeniem kłamliwego raportu?

Czy jest prawdą, że komisja Millera, działająca w porozumieniu z komitetem MAK-owskim, przeprowadziła kolejną, medialną akcję rozmydlania prawdy i odpowiedzialności?

A jełki nie jest to prawdą, a komisja Millera rzeczywiście uzyskała zapisy rozmów kontrolerów lotu dzięki działaniom polskiego wywiadu, to kto i kiedy rozpocznie postępowanie karne w spawie ujawnienia naszych zasobów agenturalnych w Rosji i narażenia oficerów wywiadu na dekonspirację?

Czy jest prawdą, że z materiałów pozyskanych w drodze podsłuchu montuje się kolejną wersję rozmowy prezydenta Kaczyńskiego z bratem?

Czy jest prawdą, że akcje „dzień bez Smoleńska” są opracowywane i monitorowane przez ABW?

Czy jest prawdą, że polska prokuratura nie dysponuje ŻADNYM dowodem rzeczowym związanym z katastrofą smoleńską?

Pan premier w wystąpieniu sejmowym powiedział,  że wybrał pokój. Kto i w jakich okolicznościach groził premierowi wojną?

A jeśli 96 istnień ludzkich jest warte poświęcenia dla pokoju, w tym najważniejsze i najbardziej zasłużone dla państwa osoby, to jaka liczba zwykłych obywateli jest punktem granicznym, po przekroczeniu którego pan premier uzna, ze warto podjąć jakiekolwiek decyzje? 1000? 100000? 1000000?

I na koniec, czy pan premier zechciałby ujawnić treść niejawnych rozmów w cztery oczy, odbytych we wrześniu 2009 z premierem Rosji i były pułkownikiem KGB Władimirem Putinem? W jakim języku toczyły się te rozmowy?

Pytania zostały zadane podczas akcji blogerów „Las Smoleński” 10 lutego 2011. Nadal nie uzyskaliśmy na nie odpowiedzi. Mateusz Winnik

Restytucja na całego Agencja Żydowska otwiera ogólnoświatowy program odnajdywania mienia utraconego w czasie holokaustu. Oto tłumaczenie artykułu Ralpha Ahrena, zamieszczonego w izraelskim “Haaretzu”. Wykorzystałem też artykuł Polskiej Agencji Prasowej, zamieszczony w “Rzeczpospolitej”.

Rząd izraelski i Agencja Żydowska rozpoczynają ogólnoświatową inicjatywę mającą na celu określenie mienia utraconego albo skradzionego w czasie holokaustu i zwrócenie go ocalonym albo ich spadkobiercom, jak dowieduje się “Haaretz”. Nazwali projekt HEART – grupą do spraw restytucji mienia utraconego w okresie holokaustu. Na jej czele stoi, jako prezes, Rafi Eitan, były minister ds. osób w starszym wieku, a dyrektorem zarządzającym został Bobby Brown z Agencji Żydowskiej, nowojorczyk, który od ponad dziesięciu lat zajmuje się odzyskiwaniem mienia utraconego przez żydowskich właścicieli. Po raz pierwszy od czasu zagłady powstał całościowy program umożliwiający gromadzenie informacji o skradzionym lub przymusowo sprzedanym majątku, z intencją uzyskania za to rekompensaty – tak według nieopublikowanego oświadczenia, do którego dotarł “Haaretz”, skomentował powołanie HEART szef Agencji Żydowskiej Natan Szaranski. Jego zdaniem “będzie to szansa dla wielu ludzi, by w końcu uzyskali rekompensatę za własność, którą odebrano im i ich rodzinom”. Przedsięwzięcie ma być zainaugurowane na początku marca w Jerozolimie i Waszyngtonie. Będzie mu towarzyszyć wielka kampania promocyjna skierowana do tych, którzy przeżyli zagładę, oraz do ich bliskich. W pierwszym etapie projekt “serce” z szacowanym rocznym budżetem w wysokości 9 milionów szeklu, czyli około 9 milionów złotych, skoncentruje się na przygotowaniu roszczeń głównie wobec rządów państw z Europy Środkowo-Wschodniej, którą gazeta określiła jako “Wschodnią”. Twórcy zwrócą się do ocalonych albo ich spadkobierców, których rodziny posiadały mienie – w tym nieruchomości, ruchomości albo własność niematerialną – i nie otrzymały odszkodowania. Zainteresowani będą mieli do pomocy stronę internetową oraz infolinię w 13 językach. - Nie trzeba mieć dowodu własności majątku, aby spełniać warunki. Jeśli zainteresowani sądzą, że posiadali takie mienie albo czerpali z niego zyski, powinni wypełnić formularz – mówi Ania Werchowskaja, która czuwa nad praktyczną stroną przedsięwzięcia. Werchowskaja to wiceprezes i dyrektor zarządzająca w firmie prawnej A.B. Data., specjalizującej się w pozwach zbiorowych. Opierając się na szeroko zakrojonej pracy mieszczącej się w Milwaukee firmie nad poprzednimi przypadkami roszczeń restytucji mienia utraconego w czasie holokaustu, Agencja Żydowska i rząd izraelski wynajęły firmę w celu stworzenia infolinii i opracowania kampanii reklamowej. Werchowskaja odegrała ważną rolę w przygotowaniu porozumienia ze szwajcarskimi bankami, które łącznie wypłaciły ponad 10 tysiącom gmin żydowskich w 109 krajach 1,25 miliarda dolarów za zawłaszczone mienie. Kierowała również zarządzaniem międzynarodowymi centrami pomocy i infoliniami, które udzieliły wsparcia ponad 100 tysiącom osób występujących z roszczeniami.

Pracujący w Jerozolimie zespół Agencji Żydowskiej tworzy obecnie tylko Bobby Brown, były pracownik Agencji, który stanął na czele nowego projektu, mając do dyspozycji sekretarkę i prawnika. – Niestety, ocaleni z holokaustu bardzo szybko odchodzą, a ich dzieci mają obecnie po sześćdziesiąt lat. Jest bardzo ważne, by zgromadzić możliwie najdokładniejsze informacje zw względu na historię, ze względu na pamięć i w celu wykorzystania ich w negocjacjach – powiedział w tym tygodniu “Haaretzowi” 59-letni Brown. – Sądzimy, że to bardzo ważny moment, że zbyt długo czekaliśmy. Niemniej jeśli teraz tego nie zrobimy, możemy stracić ostatnią okazję. Projekt “serce” – który prowadzony będzie pod nadzorem Lei Nass (Likud), wiceminister ds. osób w starszym wieku – opiera nadzieje na rekompensaty na niewiążącej rezolucji przyjętej w 2009 roku na praskiej konferencji poświęconej mieniu utraconemu w czasie holokaustu. 46 państw wyraziło wtedy zgodę na rekompensaty dla ofiar i ich spadkobierców za majątek, który zawłaszczono na ich terytoriach. Niedługo przed albo po upadku komunizmu kraje Europy Środkowo-Wschodniej przyjęły ustawy pozwalające na restytucję mienia żydowskiego. Według Moszego Sanbara, który przez wiele lat w różnych organizacjach zajmował się odzyskiwaniem majątku, były one na tyle restrykcyjne, że w efekcie niewielkie odszkodowania otrzymała jedynie mała liczba Żydów. - Na praskiej konferencji stworzyliśmy nowe podstawy do nowych roszczeń – nie są one prawnie wiążące, ale były i są wiążące moralnie – powiedział Sanbar. - Trzeba zwrócić zagrabione mienie – to część polityki europejskiej, niektórzy prezydenci Stanów Zjednoczonych tak definiowali swoją politykę – i jest to część polityki izraelskiej – powiedział Brown, który zajmował się sprawami restytucji mienia żydowskiego jako doradca ds. diaspory podczas pierwszej kadencji premiera Benjamina Netanjahu. – Czy nam się uda? Czas pokaże. Ale na pewno dołożymy starań. Projekt “serce” współpracuje ze Światową Żydowską Organizacją Restytucji – powiedział Brown. Mieszcząca się w Jerozolimie organizacja została utworzona w 1993 roku przez 10 dużych żydowskich organizacji, w tym Agencję Żydowską, Centrum Organizacji Ocalonych z Holokaustu w Izraelu i Konferencję ds. Żydowskich Roszczeń Majątkowych przeciwko Niemcom. – Mam nadzieję, że wszystkie organizacje pozarządowe zajmujące się tą dziedziną wesprą nas – dodał Brown. Mieszcząca się w Stanach Zjednoczonych Konferencja ds. Roszczeń jest obecnie najbardziej znaną instytucją zaangażowaną w walkę o restytucję mienia utraconego w okresie holokaustu. Założona w 1951 roku grupa stała się jedną z najbogatszych żydowskich organizacji na świecie po upadku żelaznej kurtyny dzięki sprzedaży nieruchomości w byłej NRD, należących do Żydów, ale których spadkobierców nie udało się odnaleźć.

W ostatnich latach Konferencja ds. Roszczeń została poddana ostrej krytyce za sposób zarządzania funduszami. W 2006 roku grupa izraelskich organizacji – na czele z rządem i Agencją Żydowską – domagała się zagwarantowania prawa do wyznaczania połowy członków zarządu Konferencji ds. Roszczeń, aby uzyskać większy wpływ na zarządzanie zasobami. Konferencja odrzuciła krytykę, odpowiadając, że organizacja “odniosła ogromny sukces w ogólnoświatowych negocjacjach rekompensat za mienie żydowskie w imieniu ocalonych z holokaustu, w udzielaniu pomocy ofiarom narodowego socjalizmu i edukacji kolejnych pokoleń na temat zagłady. W tym roku ukazał się raport adwokata Jeffreya Grudera, zamówiony przez Radę Przedstawicieli Brytyjskich Żydów, krytyczny wobec działań Konferencji ds. Roszczeń w związku ze zwrotem pieniędzy otrzymanych od Niemiec ocalonym z holokaustu albo ich spadkobiercom.

W obszernej odpowiedzi na raport Grudera Konferencja ds. Roszczeń stwierdziła, że zgodnie ze stanem 31 grudnia 2009 roku “wypłacono lub przeznaczono do wypłacenia sumę 704 milionów eurów, czyli 3,5 miliarda szekli, spełniającym warunki właścicielom albo spadkobiercom, z których żaden nie otrzymałby mienia ani pieniędzy, gdyby nie szeroko zakrojone prace Konferencji ds. Roszczeń od 1990 roku. Nie istnieją żadne podstawy, jak zakłada Gruder, by sądzić, że Konferencja ds. Roszczeń nie dbała lub nie dba o interesy spadkobierców”. - Konferencja ds. Roszczeń wykonała rewelacyjną pracę, ale ogranicza się tylko do Niemiec i Austrii – powiedział Brown. “Obecnie nie koncentrujemy się na jednym kraju. Tworzymy rozległą sieć kontaktów i mamy nadzieję, że powstanie rejestr ocalonych z prawomocnymi roszczeniami, z których wielu utraciło nadzieję na rekompensatę. To ostatnia bitwa holokaustu i jest naszym obowiązkiem uzyskać choć minimum sprawiedliwości”. Projekt “serce” został w przeważającej mierze dobrze przyjęty przez Izraelczyków zajmujących się sprawami restytucji mienia żydowskiego. - Wspieram każde działanie poprawiające warunki życia ocalonych z holokaustu. To dobra inicjatywa, którą należy powitać z radością – powiedział poseł do Knesetu Zeew Bielski (Kadima). Około trzy lata temu Bielski, ówczesny szef Agencji Żydowskiej, wszedł w konflikt z Konferencją ds. Roszczeń, kiedy zażądał audytu ich ksiąg, a Konferencja odpowiedziała czasowym wstrzymaniem wypłat funduszy na rzecz projektów Agencji Żydowskiej, jak wtedy donosiły media. Sanbar, który założył Światową Żydowską Organizację Restytucji, również określił projekt “serce” jako ważną inicjatywę. Przewidując głosy krytyczne ze strony grup lub osób, które mogą wskazywać na negatywny wpływ na toczące się negocjacje z odpowiednimi rządami, powiedział, że taki rozwój wypadków jest mało prawdopodobny. “A.B. Data będzie pomagać Bobby’emu w odnajdywaniu wszelkiego mienia należącego do Żydów. Wartość rekompensat to całkowicie odrębna sprawa, która podlega negocjacjom”. No i co? Sławetna suma 65 miliardów USD czeka. W polskich kieszeniach. Krzysztof Laskowski

Od dochodu – czy od posesji? W komentarzu do poprzedniego wpisu {Ezekiel} poruszył dwa ważne tematy – i traktuję Jego uwagi bardzo poważnie i obszernie odpowiadam. Ale najpierw Jego tekst: „Mnie akurat to tak bardzo nie odstrasza, a bardziej raczej odstrasza to, że pan JKM nie jest zwolennikiem w pełni wolnego rynku. Nie opowiada się na przykład za zniesieniem prawa pracy, a za utrzymaniem pewnych jego regulacji, np. zakazu pracy w święta i niedziele. Tłumaczy to jakimś "problemem więźnia", a to samo przecież można powiedzieć o obowiązkowych urlopach, czasie pracy, badaniach lekarskich itd. Poza tym jest zwolennikiem podatków kapitałowych - od nieruchomości, od papierów wartościowych, a nawet od samochodów, aby "równouprawnić" posiadaczy aut z posiadaczami ziemi. A ten rodzaj podatków jest gorszy od podatku dochodowego, który obciąża cały dochód równo, bez względu na to na jaki cel zostanie przeznaczony, gdyż obciąża on głównie inwestycje. Z podatkami to trzeba sobie jasno i wyraźnie powiedzieć, że znacząco one nie mogą być ograniczone z dnia na dzień. Trzeba spłacić emerytury i zadłużenie, musimy więc płacić "składki ZUS" w postaci podatków jeszcze przez długi czas, nie oczekując za to w zamian żadnej emerytury. Jedyna metoda żebyśmy mimo to byli bogatsi, to pozwolić nam pracować, znieść wszelkie regulacje, koncesje, uprawnienia i... prawo pracy.” Otóż wyjaśnijmy pewne sprawy. Zakaz pracy w niedzielę (w sobotę, w piątek – jak ten dzień zwał, tak zwał) jest znacznie, znacznie starszy od kodeksu pracy – który trzeba, oczywiście, zlikwidować. „Wolność mojej pięści ograniczona jest bliskością twojego nosa” - i, najwyraźniej, wielu ludziom przeszkadza, gdy pod ich nosem inni pracują. „Dylemat więźnia” występuje tu zresztą w całej okazałości – i dla mnie to właśnie jest usprawiedliwieniem zakazu pracy w niedzielę. Zwracam {Ezekielowi} uwagę, że ja nie twierdzę, że taki zakaz jest potrzebny; ja tylko twierdzę, że nie jest on sprzeczny z zasadami Wolnego Narodu. Lubimy różnorodność – i w jednych krajach czy nawet miastach taki zakaz mógłby istnieć – a w innych nie i {Ezekiel} mógłby sobie wybrać... Po co ma być szaro i jednolicie, skoro może być barwnie? Człowiek kulturalny tym różni się od zwierzęcia, że wyróżnia z dni powszednich – święta. Oczywiście można powiedzieć, że każdy sam sobie potrafi z'organizować a to imieniny, a to urodziny, są to rocznicę szczęśliwego rozwodu – ale przyzna Pan, że takie święta, jak Boże Narodzenie to jednak jest jakieś przeżycie, jakaś szczególna atmosfera – i ludzie (nawet ci nie wierzący) to lubią. Żydzi specjalnie zaczęli nawet obchodzić Ha-Nukę by ich dzieciom nie było przykro, że mali goim otrzymują prezenty, a one nie. Dlaczego ludziom to odbierać? Ludzie jednak są istotami społecznymi i czasem lubią coś robić razem. Innym przypadkiem „Dylematu więźnia” jest działalność związków zawodowych. Jest pytaniem, czy wystarczy znieść szczególną pozycję prawną związków zawodowych – czy też wprowadzić zakaz ich tworzenia w ogóle. {Ezekiel} zapewne powie, że zakaz działania związków zawodowych byłby w rzeczywistości jednoparagrafowym „kodeksem pracy” - bo „anty-kodeks” też jest „kodeksem” - i jest to racja. Ale znów: ten zakaz nie jest konieczny, wszelako jest dopuszczalny – i zobaczmy, jak to będzie działać.

Nie widzę, by „dylemat więźnia” występował przy okazji ustaw o czasie pracy i badaniach lekarskich. Co do urlopów: być może istnieje śladowa przewaga fabryki, w której ludzie nie mają urlopów, nad tą, w której właściciel ludzi na urlopy zwalnia – jednak przewaga ta niwelowana jest przez skomplikowane rozgrywki co do czasu urlopów, ilustrowane znanym dowcipem: „Kowalski: lubicie ciepłą wódkę?” - „Nie, szefie...” - „A spocone kobiety?” - „Też nie...” - „Doskonale – to będziecie mieli urlop w listopadzie”. Dobrowolne umowy, w których nikt obu stron nie zmusza, by koniecznie raz w roku jechać na urlop wydają się lepszym rozwiązaniem. Dalej: jakieś podatki istnieć muszą – i absolutnie nie zgadzam się z {Ezekielem}, że podatek od posiadania jest gorszy od dochodowego! Nie zgadzam się niejako podwójnie – bo razi mnie uzasadnienie, z którego wynika, że {Ezekiel} uważa, że jest w pewnym sensie lepiej, gdy ludzie inwestują; właśnie to jest drastyczna ingerencją w wolny rynek; nie ma żadnego powodu, by państwo sztucznie zwiększało proporcję środków z'używanych przez Kowalskiego na inwestycje – zamiast na, powiedzmy, przyjemności, oszczędności, czy zakup nieruchomości. Podatek od posiadania jest neutralny w stosunku do wszelkiej działalności; by być ścisłym: taki podatek w ogóle nie dostrzega, czy Kowalski prowadzi czy nie prowadzi jakąkolwiek działalność, a nawet nie dostrzega, kto jest posesorem. Czy taki podatek sztucznie skłania do trzymania zasobów w tych środkach, które procentują gospodarczo? Być może (tak nawiasem: {Ezekielowi} powinno się to podobać!) - ale równie uprawniona jest inna interpretacja: brak podatku od posiadania przy jednoczesnym opodatkowaniu np. działalności gospodarczej (a przecież jakieś podatki być muszą!) jest sztucznym nakłanianiem ludzi, by inwestowali np. w bierne gospodarczo nieruchomości! Oczywiście: taki podatek, jak wszystkie podatki, jest Złem, i powinien być jak najmniejszy. Promillowy, a nie procentowy. Wreszcie: tak, {Ezekiel} ma rację. Gdybyśmy w 1988 sprzedawali „własność państwową” po cenach rynkowych i dawali 25% na FUS, to nie mielibyśmy problemu z emeryturami. Teraz trzeba przeznaczyć na to 100% forsy ze sprzedaży tego, co zostało – a i tak trzeba będzie do tego dopłacać z podatków. Tak – nazywajmy rzeczy po imieniu: nie ze „składki” lecz z podatków. Ile? To zależy od tego, kiedy dojdziemy do władzy; im później, tym więcej – bo ONI wyprzedają na gwałt i z'używają te pieniądze na (a) przekupywanie wyborców, (b) dla siebie – a resztę marnują.. JKM

Pyrrusowe przechwałki Któż z nas nie pamięta przechwałki premiera Tuska, że Platforma Obywatelska "nie ma z kim przegrać"? Starożytny Pyrrus był bardziej spostrzegawczy - ale nie wymagajmy od naszych Umiłowanych Przywódców zbyt wiele, zwłaszcza że  jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się to oczywiste. Jednak - jak wiadomo - człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi, a jeśli ktoś, dajmy na to, pani filozofowa Magdalena Środzina, albo i czciciel Belzebuba Nergal, który do tej kolejnej  perwersji - jak to mężczyzna - pociągnął panią Dorotę Rabczewską - wolałby wersję soft, na przykład tę, że Fortuna variabilis, Deus mirabilis - co się wykłada, że Bóg wszechmocny, szczęście zmienne, ale również - że zmienna jest Fortuna - to niechże mu będzie. Co tam żałować perwersjonistom, a zwłaszcza - perwersyjonistom. Niechże "we własnym kółku, jak w krzywym zwierciadle, sami się dręczą własną niemożnością" - jak powiada poeta (a jaki - Koteczku - to oczywiście pytanie do perwersyjonistów, wykształconych, jakżeby inaczej, i z wielkich miast, ale nie zawsze pewnych, jak było naprawdę). Niemożnością - co na łaciński pierwowzór wykłada się jako impotencja! A to ci dopiero historia! Ładny interes! Ładny - nieładny - ale dzięki temu już lepiej rozumiemy przyczyny, dla których refrenistki i w ogóle - celebrytki pragnące zrobić karierę w naszym nieszczęśliwym kraju, upodobały sobie występowanie na estradzie w desusach, czyli majtkach. Jak szwankuje głos czy zalety intelektualne, to zawsze można zaszokować impotentów pośladkami, czy nawet całym kroczem - bo wiadomo, że takiej poważnej zastawce żaden jeszcze się nie oparł. Na tym zapewne opiera pani filozofowa i siostry Sisters swoją strategię na najbliższe wybory. Wprawdzie pani Manuela Gretkowska z Partii Kobiet, do której zdradziecko, ze swoją sfatygowaną męskością, podłączył się  prof. Wiktor Osiatyński, już przedtem sfotografowała się z koleżankami, a nawet pokazywała na billboardach na golasa, że to niby nie mają niczego do ukrywania przed obywatelami - ale jeszcze nie posunęła się do tego, by do polityki odważnie wejść kroczem. Teraz to co innego - skoro pani Joanna Kluzik-Rostkowska i Elżbieta Jakubiak będą usiłowały usidlić wyborców zwyczajnymi szarmami - rewolucjoniści będą musieli zastosować środki mocniejsze, to chyba jasne. Ale mniejsza już o te siostrzane strategie, bo bez porównania ważniejsze jest to, co na temat tegorocznych tubylczych wyborów postanowili starsi i mądrzejsi. Dla losów naszego nieszczęśliwego kraju nie ma to oczywiście większego znaczenia, bo - jak powiada Janusz Korwin-Mikke (który chyba sam nie do końca wierzy w to, co mówi, bo bezustannie gdzieś kandyduje) - gdyby wybory mogły naprawdę cokolwiek zmienić, to już dawno byłyby zakazane. Ma oczywiście rację, ale tylko do pewnego stopnia, to znaczy - w zasadzie. Wybory, ma się rozumieć, w przeznaczeniu naszego nieszczęśliwego kraju zmienić niczego nie mogą, ale to nie znaczy, że nie można ich przeprowadzać, zwłaszcza że rządzący Unią Europejską faszyści mają takie gusło, by wybory odprawić, żeby tam nie wiem co. To nawet dobrze kamufluje istotę rzeczy, toteż razwiedka na każdą kadencję wystruguje z banana coraz to nowe charyzmatyczne egzemplarze naszych Umiłowanych Przywódców - żebyśmy my też mogli się trochę porajcować. Ale charyzmatycy okazjonalni - to jedna sprawa, a powierzenie zewnętrznych znamion władzy to co innego - i dlatego coraz wyraźniej widać, że rządzące naszym nieszczęśliwym krajem Siły Wyższe musiały dojść do wniosku, iż etap Platformy Obywatelskiej powoli trzeba zamykać, by do zewnętrznych znamion władzy ponownie przysunąć prawdziwą i - powiedzmy sobie szczerze - jedyną miłość razwiedki, to znaczy - Sojusz Lewicy Demokratycznej. Można to było przewidzieć już wcześniej, kiedy Siły Wyższe - zresztą nie bez, jak zwykle bezmyślnej, pomocy Prawa i Sprawiedliwości - usunęły z telewizorni desperacko bronionego przez PO "byłego neofaszystę" Piotra Farfała i umieściły w niej swoich mianowańców. Właśnie obejrzałem sobie jednego takiego w osobie red. Walenciaka, który w rozmowie ustawiał panią filozofową Magdalenę Środzinę, poddającą się zresztą tym zabiegom z godną lepszej sprawy ochotą. W tej sytuacji spadek notowań charyzmatycznego premiera Tuska był tylko kwestią czasu, tym bardziej że - po pierwsze - naraził się starszym i mądrzejszym zamachem na OFE, a po drugie - że ośmielił się oświadczyć ruskim szachistom, iż raport MAK jest "nie do przyjęcia". Toteż ruscy szachiści, zaraz po wiekopomnej wizycie niezależnych polskich prokuratorów, urządzili konferencję prasową, w której poinformowali tubylczych "Zasrancen", w jakim kierunku mają iść wyniki ichniego, tubylczego niezależnego śledztwa - zgodnie z decyzją prezydenta Dymitra Miedwiediewa, który podczas gospodarskiej wizyty w Warszawie powiedział wyraźnie, że "nie dopuszcza myśli", by wyniki polskiego śledztwa mogły w czymkolwiek różnić się od wyników śledztwa rosyjskiego. Wszystko to sprawia, że "młodzi, wykształceni", którzy dotąd murem stali za Platformą Obywatelską, nawet w sytuacjach, gdy  jej punkt widzenia objawiał pobożny poseł Gowin, teraz już nie są pewni, co w ogóle myślą. Kropką nad "i" było wystąpienie prezesa NBP Marka Belki, w swoim czasie zarejestrowanego - oczywiście tak jak wszyscy, to znaczy - "bez swojej wiedzy i zgody" aż pod dwoma pseudonimami operacyjnymi - co stanowi nieomylny znak, iż razwiedka powoli zwija parasol ochronny nad niepotrzebnym już rządem premiera Tuska i przeprowadza delikatną operację przesuwania atutów udostępnionych dotychczas Platformie Obywatelskiej, Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Nieomylny to znak, że zamęt w gangu prawdziwych władców naszego nieszczęśliwego kraju, ujawniony na skutek korupcyjnej propozycji złożonej red. Adamowi Michnikowi przez Lwa Rywina ("Powiedz Lwie, no powiedz Lwie, kto do? Agory wysłał cię? Nie, ty nie, nie, ty nie, ty do "Agory nie wysłałeś mnie") został już opanowany, w związku z czym kwarantanna Sojuszu Lewicy Demokratycznej również dobiega końca. Wszystko zatem wskazuje na to, że po okresie traumatycznego przeżycia głębokiego rozczarowania Platformą Obywatelską "młodzi wykształceni" za pośrednictwem kontrolowanej przez razwiedkę telewizji  przekonają się, że zaród zbawienia ("Ach, w kogóż nieszczęsny ma wpatrzyć się naród, by szukać jasnego idola, w którego umyśle zbawienia tkwi zaród? To jasne, że w pana Karola!") tkwi w panu Napierniczaku, to znaczy pardon - oczywiście w panu Napieralskim, za którym staną murem dinozaury, reprezentujące najpotężniejsze frakcje razwiedki - tę wschodnią i tę zachodnią. Bo w Warszawie musi wreszcie zapanować porządek - to chyba jasne? SM

Nowoczesny patriotyzm gospodarczy POLSKA I POLACY ZASŁUGUJĄ NA NOWOCZESNY PATRIOTYZM GOSPODARCZY Patriotyzm to lojalność wobec własnego narodu. Opiera się na zaufaniu do wspólnoty, której tradycje wpłynęły na to, w jaki sposób żyjemy oraz na instytucje organizujące naszą życiową aktywność. Uprawnione jest zatem mówienie także o patriotyzmie gospodarczym, choć tu napotykamy pewną trudność. Polega ona na tym, że raczej wątłe są w Polsce tradycje bogactwa, a przede wszystkim dramatycznie nieciągłe. Polski patriotyzm rozpatrywany przez pryzmat gospodarki nabiera zatem cech wyraźnie modernizacyjnych i jest związany z lojalnością wobec własnego narodu jako projektu. Wielkiego projektu - Polski! Chcemy, by projekt ten był systematycznie publicznie formułowany, tak aby stał się przedmiotem ambicji jak największej liczby rodaków.

Polski kapitalizm niedokończony Polacy wielokrotnie rozpoczynali budowę własnego modelu kapitalizmu, jednak nigdy te próby nie zakończyły się trwałym sukcesem. Ważną rolę odgrywało w tym państwo – zarówno w XIX wieku, za czasów dyrektora generalnego Wydziału Przemysłu i Kunsztów Królestwa Kongresowego Stanisława Staszica oraz ministra skarbu Królestwa Polskiego Franciszka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego, jak i w wieku XX, kiedy działał minister skarbu oraz przemysłu i handlu w trzech rządach II RP Eugeniusz Kwiatkowski. Budowaliśmy polski kapitalizm także wysiłkiem obywatelskim – jak wtedy, gdy organizowaliśmy wielkopolski ruch gospodarczy, Galicyjską Kasę Oszczędności czy instytucje finansujące życie naukowe, takie jak Kasa Mianowskiego. Mimo często naprawdę imponujących osiągnięć, przedsięwzięcia te, nie mogąc się oprzeć na silnym własnym państwie, miały zbyt małą skalę oddziaływania lub rozpadały się w wyniku dziejowych katastrof. W cieniu narodowych katastrof dokonywały się gwałtowne zmiany społeczne na wielką skalę, związane z przechodzeniem od – używając pojęć Alvina Tofflera – przedkapitalistycznej fali agrarnej do kapitalistycznej fali przemysłowej. To przechodzenie zostało zaburzone długim okresem prób totalitarnej modernizacji na modłę komunistyczną. Radykalna, a nawet brutalna zmiana sposobu życia – wynikająca z przeniesienia się ze wsi do miast po 1945 r., nałożyła się na niebywale kosztowną transformację sposobu pracy po 1989 r. Polegała ona na odejściu od produkcji masowej w państwowych fabrykach do działalności usługowej w małej i średniej skali. Każda z tych wielkich zmian pociągała za sobą - planowe lub samorzutne - zerwanie na dużą skalę ważnych więzi wspólnotowych, niezbędnych dla optymalnego rozwoju. Polską specyfiką jest to, że każdorazowa odbudowa przerwanych więzi społecznego zaufania w nowych układach instytucjonalnych nigdy się nie dopełniała. Nie zdążywszy zbudować własnego kapitalizmu przed 1939 r., po 1989 r. zastaliśmy go w zupełnie innej postaci. Kraje rozwinięte przeszły w tym czasie kolejną rewolucję gospodarczą, której siłą napędową są niezwykle złożone sieci organizacji, a głównym czynnikiem wytwórczym obok kapitału jest w nich przetwarzanie informacji (trzecia fala Tofflera).

Sprawne państwo dla silnej gospodarki Z polskich zmagań z nowoczesnością wynikają co najmniej trzy zasadnicze konsekwencje. Po pierwsze, bogactwo poszczególnych Polaków może być trwałe tylko wtedy, gdy będzie się opierać na bogactwie Polski. Z jednej strony, więź narodowa jest podstawowym nośnikiem zaufania, nazywanego też kapitałem społecznym, będącego warunkiem owocnej współpracy na zasadach uczciwej rywalizacji. Z drugiej strony, płynące z tej współpracy bogactwo narodowe znajduje trwałe podstawy w silnym, sprawnym i zasobnym państwie. To państwo musi szanować i wspomagać użyteczną aktywność gospodarczą, gwarantując równe szanse startu, budując instytucjonalne otoczenie rynku, egzekwując prawa własności czy gwarantując przestrzeganie umów. Niestety, dziś polskie państwo marnotrawi czas przedsiębiorczych Polaków, okrada ich z szans i tłamsi ich energię, stale podkopując ich zaufanie do instytucji publicznych i siebie nawzajem. W tym kontekście istotne jest to, by wymiar sprawiedliwości, który w Polsce działa niesprawnie, i to od wielu wieków, stał się instytucją zaufania społecznego. Polska ma dziś jeden z najdroższych i najbardziej nieskutecznych systemów sądownictwa w Europie. Mój rząd przeprowadził proces informatyzacji polskiego sądownictwa gospodarczego, ale dziś należy zainwestować w wiedzę ekonomiczną samych sędziów i prokuratorów oraz w sprawność aparatu wspomagającego ich pracę. Na rozwój Polski, a więc i poziom bogactwa Polaków bardzo negatywny wpływ ma fatalne zagospodarowanie przestrzenne Polski, czego skutkiem są długotrwałe, niebywale korupcjogenne procedury inwestycyjne. Tysiące godzin tracą co roku Polacy w zakorkowanych miastach. Wreszcie, Polacy często nie mogą liczyć na własne państwo, gdy zagrożone jest ich życie i mienie, jak w czasach klęsk żywiołowych, na przykład podczas niedawnej powodzi. Nie sposób zgodzić się na to, by administracja publiczna utrudniała Polakom gospodarowanie ich własnym mieniem, by odmawiała zajmowania się ich problemami pod byle pretekstem i przekraczając wszelkie przyjęte terminy rozpatrywania spraw.

Dobre, bo polskie „Prawo i Sprawiedliwość” jest dziś jedyną partią, która rozumie, jak bardzo sprawne państwo wpływa na gospodarkę. Fundamentem takiego państwa są zdrowe finanse publiczne. Dlatego po dojściu do władzy wprowadzimy prawdziwy budżet zadaniowy, który pozwoli na redukcję zbędnej administracji i efektywne wydawanie publicznych pieniędzy. Zinformatyzujemy aparat skarbowy, co pozwoli wyraźnie zwiększyć skuteczność ściągania podatków. W efekcie ci, którzy uchylają się od ponoszenia ciężarów fiskalnych, nie będą już ośmieszać uczciwej większości. Administracja zostanie zinformatyzowana, tak aby obywatel mógł na bieżąco śledzić postępowanie w jego sprawach w urzędzie. Natomiast zatrudnienie w administracji będzie poddane regule „jeden nowo zatrudniony na dwóch odchodzących na emeryturę”, co pozwoli na stopniowe, ale konsekwentne jej ograniczanie. Zobowiązujemy się objąć ochroną dyplomatyczną i wsparciem finansowym zagraniczne inwestycje polskich firm. Nadszedł już bowiem czas, by nie tylko przyciągać zagraniczne inwestycje do Polski (ich szczyt przypadł na okres naszych rządów), ale także wspierać ekspansję polskich firm – takich jak Amica, Atlas, Fakro, Groclin, Maspex, Pesa, Rafako czy Solaris - na zagranicznych rynkach. To prowadzi nas do innego ważnego wniosku:Polacy nie zbudują własnego modelu kapitalizmu bez własnego kapitału. Kapitał nie ma bowiem narodowości tylko w teorii ekonomicznej. W praktyce biznesowej i politycznej pochodzenie kapitału zawsze jest istotne, ponieważ obok zysku, jest on ważnym narzędziem wpływu i kontroli. Dlatego Polska musi zachować własną walutę i własną giełdę, jednocześnie popierając rozwój jednolitego rynku europejskiego. Widzimy dziś, że przyszłość strefy euro jest bardzo niepewna, głównie z powodu fundamentalnych błędów popełnionych w momencie jej tworzenia 10 lat temu.

Nieudolni pseudoliberałowie Zadłużywszy w bezprecedensowy sposób polskie państwo i sięgając po przyszłe emerytury Polaków, obecny „liberalny” rząd, wykazał się nieprawdopodobną nieudolnością w wielu działaniach gospodarczych: Nie potrafił doprowadzić do przejścia z powrotem w polskie ręce jednego z największych i najlepszych banków – BZ WBK, gdy nadarzyła się po temu wyjątkowa okazja. Rząd chwalił się „rozwiązaniem” sporu o największego polskiego ubezpieczyciela – PZU, tyle że dokonało się to kosztem 17 mld zł wypłaconych osłabionemu kryzysem holenderskiemu akcjonariuszowi. Rząd doprowadził też do upadku polski przemysł stoczniowy, czyli branżę dającą kilkadziesiąt tysięcy miejsc pracy. Wreszcie, zgodził się na przyjęcie, w skrajnie dla Polski niekorzystnej postaci, unijnego pakietu klimatycznego, który będzie skutkował w najbliższych latach podniesieniem cen prądu o 60-80 proc. A warto pamiętać, że już obecnie jesteśmy na drugim miejscu w UE jeśli chodzi o wysokość cen za energię elektryczną płaconych przez firmy. Za naszych rządów to by się nie mogło zdarzyć!

Polski model innowacji Polskę czeka w najbliższej dekadzie wielkie narodowe wyzwanie: nasz sektor energetyczny, który „Prawo i Sprawiedliwość” – wzorem Francji, Niemiec, Włoch, Czech, Norwegii, Szwecji czy Finlandii - zamierza zachować w rękach skarbu państwa, wymaga inwestycji porównywalnych w skali z możliwościami całego krajowego sektora bankowego. Równie wielkie wyzwanie stanowi konieczna dla szybkiego rozwoju infrastruktura komunikacyjna (drogowa, kolejowa i wodna). Dlatego jedynym sposobem odsunięcia widma nadchodzącej zapaści infrastrukturalnej jest olbrzymi wysiłek finansowy państwa i wpompowanie do systemu finansowego maksymalnej kwoty oszczędności Polaków. Potrzebne są działania animowane przez państwo, poczynając od zasadniczego zmniejszenia jego potrzeb pożyczkowych. Fundusze emerytalne będą inwestować w obligacje infrastrukturalne państwa i samorządów. Powinien się także rozwijać alternatywny wobec giełdowego rynek kapitałowy obligacji komercyjnych. Najmniejsze nawet oszczędności Polaków powinny trafiać na konta w spółdzielczych kasach oszczędnościowych, Banku Pocztowym czy banku PKO BP. Również konta instytucji i firm państwowych powinny być prowadzone w polskich bankach. Polska osiągnie długofalowy sukces gospodarczy jedynie wtedy, gdy zbuduje swój narodowy model innowacji. Czas uzyskiwania przewag opartych na niskich kosztach polskiej pracy się kończy. Jednocześnie nakłady na badania w Polsce – zarówno państwowe, jak i komercyjne – są zatrważająco niskie. Dlatego oprócz stałego wzrostu państwowych środków na badania podstawowe i stosowane - do 1,5 proc. PKB, naszym szczególnym wsparciem cieszyć się będzie państwowy sektor badań rozwojowych, który dziś stanowi jedyny realny potencjał wdrożeń nowych technologii w polskiej gospodarce. Przedsiębiorstwa współpracujące z nim lub budujące w Polsce swoje centra badawczo-rozwojowe otrzymają duże preferencje podatkowe (odliczenia od postawy opodatkowania pełnych nakładów na Badania+Rozwój, ulgi podatkowe i amortyzację strat). Polski sektor militarny, poprzez zamówienia zbrojeniowe, także musi się stać rozsadnikiem technologii i umiejętności możliwych do wykorzystania w cywilnych sektorach.

Młyńskie koło u szyi pracujących Polaków W kolejnej perspektywie budżetowej UE, w programie „Kapitał Ludzki” muszą się znaleźć duże środki na zasadniczą reformę polskiego szkolnictwa zawodowego – od szkół zawodowych po wyższe szkoły zawodowe. Aby stale podnosić naszą kulturę techniczną (której poziom jest poniżej możliwości kraju), edukacja zawodowa i techniczna musi się stać priorytetem. Wszyscy pracodawcy powinni się w pełni zaangażować w rozwój edukacji zawodowej w miejscu pracy. Z kolei lekcje przedsiębiorczości w polskich szkołach muszą się stać czasem gospodarczego wychowania patriotycznego, uczącego młodych Polaków kupowania polskich produktów i usług. Powinny się też stać okazją do inspirujących spotkań z ludźmi odważnymi, przedsiębiorczymi i twórczymi. Nieudolne rządy ekipy Donalda Tuska pokazują, że wyczerpał się dotychczasowy model rozwoju Polski. W tym modelu niewydolne państwo i antyrozwojowe grupy interesu są młyńskim kołem u szyi ciężko pracujących Polaków. Nadszedł czas, by podjąć wspólny wysiłek naprawy naszego państwa, bo tylko to pozwoli nam spokojnie się rozwijać i bogacić. Zrobimy to dla siebie i dla przyszłych pokoleń. Jarosław Kaczyński


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
368
sbd2008, sbd307-368, - 1
368 369
(5) C 368 95 Vereinigte Familiapress EN Streszczenie
MPLP 368;369 08.03.;20.03.2013
368 , Psychoterapia wykład IV 10 III 01
368 Manuskrypt przetrwania
368 czy pospolity grzyb moze byc przyczyna raka
368
368
K 368
368 id 36206 Nieznany
368
368
368
368
368

więcej podobnych podstron