Jeszcze o emeryturach. Miesięcznik "Odra", w swoim marcowym numerze, publikuje rozmowę z Robertem Gwiazdowskim, poświęconą w dużej części problemowi "ZUS czy OFE". Oto fragmenty odpowiedzi R. Gwiazdowskiego:
- Od dawna uważam, że eksperyment z OFE nie mógł się udać.
- Otóż OFE - tak samo jak ZUS - nie ma żadnych pieniędzy. Są głównie obligacje, które dziś te fundusze kupują od państwa za pieniądze pobrane od nas pod nazwą "składki emerytalnej". W przyszłości, żeby OFE miały na emerytury, państwo będzie musiało te obligacje wykupić. A skąd na to weźmie?. Oczywiście z podatków. Zapłacimy, więc podatkami za emerytury z OFE.
- Ja sam nie wiem, na czym polegała reforma emerytalna. Chyba na tym, żeby obniżyć tak zwaną stopę zastąpienia (proporcja pierwszej emerytury do ostatniej pensji) a odpowiedzialność za to zdjąć z polityków i przerzucić na "rynki finansowe", na co owe "rynki" chętnie przystały za sowitym wynagrodzeniem.
- Zarządzany przez ZUS Fundusz Rezerwy Demograficznej - jedyny, w którym były jakieś pieniądze - przez lata uzyskiwał lepsze wyniki niż większość OFE. Otwarte Fundusze Emerytalne są natomiast znacznie droższe od ZUS, mimo że to właśnie ta instytucja wydała trzy miliardy zł na system komputerowy, który służy ... OFE.
- OFE tylko zarządzają, a zadania ZUS spisane są na piętnastu stronach maszynopisu (i to spisane "maczkiem") To nie ZUS je wymyślił, tylko obarczyli go nimi politycy. Przed reformą ten moloch - jak go pan nazywa - zatrudniał 40 tys. pracowników. Po reformie - prawie 50 tysięcy.
Pytanie: Skoro zmiany w ZUS są tak oczywiste, to, dlaczego nikt nie chce wprowadzić ich w życie?
- Odpowiedź:, Bo wtedy nie byłoby trzeba nowych systemów informatycznych, tylu oddziałów i ich dyrektorów...Zmiany są niebezpieczne (...).
- Państwo każe przedsiębiorcom rozliczać się "memoriałowo" - przychodem jest dla nich to, na co wystawili faktury. Ale samo prowadzi własną buchalterię kasowo, liczy tylko to, co rzeczywiście wydało. Stąd te cuda z płatnościami w grudniu każdego roku. Wystarczy, że minister finansów dokona jakiś płatności dopiero 2 stycznia, i już ma lepsze parametry wykonania zeszłorocznego budżetu.
- Kiedyś myślałem, że reformy, jako niepopularne, są odkładane z powodów politycznych - żeby nie drażnić wyborców, którym udało się wmówić, że za ich dobrobyt odpowiada rząd. Ale teraz myślę, że rządzący ani nie wiedzą, co zrobić, ani nie potrafią czegokolwiek zrobić - nawet jak ktoś im powie, co trzeba zrobić. Na koniec - wobec wielotygodniowego bełkotu "fachowców" i "pseudo fachowców" w sprawie - nieco odmienny cytacik: Dziesięć przykazań Bożych zawiera 279 słów, amerykańska Deklaracja Niepodległości 300 a instrukcja Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej w sprawie importu karmelków, składa się aż z 25911 słów. jandop - blog
Aferzysta namaszczony przez Bondaryka Jedna z najważniejszych osób polskich finansów, szef wywiadu skarbowego jest podejrzany o popełnienie przestępstwa. Andrzej Parafianowicz – podsekretarz stanu, Generalny Inspektor Informacji Finansowej, Generalny Inspektor Kontroli Skarbowej i Pełnomocnik Rządu do Spraw Zwalczania Nieprawidłowości Finansowych na Szkodę Rzeczypospolitej Polskiej lub Unii Europejskiej od 22 listopada 2007 roku.
Wiceminister Andrzej Parafianowicz. Zdaniem niektórych swoją pozycję zawdzięcza znajomości z szefem ABW.
Andrzej Parafianowicz urodził się 25 października 1963 roku, jest absolwentem Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego oraz podyplomowych studiów bankowości i finansów w Szkole Głównej Handlowej. Jego kariera rozpoczęła się w 1998 r. dzięki Krzysztofowi Bondarykowi, ówczesnemu wiceministrowi spraw wewnętrznych, dziś kierującemu Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wcześniej pracował m.in. w Generalnym Inspektoracie Nadzoru Bankowego Narodowego Banku Polskiego. Właśnie Bondaryk postanowił ściągnąć 35-letniego Parafianowicza do współpracy przy tworzeniu Krajowego Centrum Informacji Kryminalnej. KCIK miał koordynować pracę wszystkich służb zwalczających przestępczość zorganizowaną. Tu miały wpływać informacje operacyjne Urzędu Ochrony Państwa, Wojskowych Służb Informacyjnych, Straży Granicznej, policji oraz pochodzące od organów finansowych i skarbowych. – To był świetny pomysł, ale Bondaryka zaczęto krytykować, że tworząc KCIK, chce uzyskać nieograniczony dostęp do informacji o działaniach służb. Sejm zresztą się nie zgodzi, aby to centrum koordynowało działania służb – mówi jeden z ówczesnych wysokich oficerów UOP. Podkreśla, że w tym czasie Parafianowicz należał do najbardziej zaufanych współpracowników Bondaryka. Gdy więc ten stracił funkcję wiceministra, z resortu odszedł także Parafianowicz. Parafianowicz zasiadał też w radzie nadzorczej Mostostalu Zabrze, którego akcje ma do dziś. Krótko był także zatrudniony na dyrektorskich stanowiskach w spółce córce Polskiej Grupy Energetycznej – PGE Górnictwo i Energetyka, zarządzającej kilkoma dużymi polskimi elektrowniami. Z kolei w Polskiej Telefonii Cyfrowej (operatorze Era GSM) po raz kolejny skrzyżowały się drogi Parafianowicza i Bondaryka. Obaj mieli kontrakty menedżerskie na kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie. Bondaryk był szefem pionu bezpieczeństwa, a Parafianowicz szefem kadr. – W praktyce mieli ogromny wpływ na to, co się działo w firmie – mówi biznesmen związany z branżą telekomunikacyjną. Jak ich ocenia zarząd PTC? – Nie udzielamy informacji o byłych i obecnych pracownikach – usłyszeliśmy w biurze prasowym firmy. Gdy PO wygrała wybory, wiadomo było, że Bondaryk zostanie szefem ABW. Szybko się okazało, że do rządu Donalda Tuska trafi również Parafianowicz. – W dużej mierze swoją dzisiejszą pozycję zawdzięcza rekomendacji Bondaryka – mówi jeden z wpływowych polityków PO. – Plan był taki, aby współpraca między ABW a służbami finansowymi i skarbowymi przebiegała bez zarzutu. Tu po objęciu funkcji wiceministra Parafianowicz zaczął wymieniać szefów departamentów, na niektóre stanowiska mianując funkcjonariuszy ABW. Zastrzegający anonimowość jeden z urzędników resortu przyznaje, że niemal każdą decyzję personalną Parafianowicz konsultował z Bondarykiem. Kontrowersje wzbudził rozważany przez Parafianowicza plan przeniesienia centrum przetwarzania danych Ministerstwa Finansów z Radomia do Emowa pod Warszawą, gdzie miałoby sąsiadować z ośrodkiem szkoleniowym ABW. Andrzej Parafianowicz to jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Polsce nadzorujących walkę z przestępczością finansową. Jako wiceminister finansów, generalny inspektor informacji finansowej, generalny inspektor kontroli skarbowej i pełnomocnik rządu ds. nieprawidłowości finansowych na szkodę Polski i Unii Europejskiej Parafianowicz ma dostęp do wszystkich baz danych o obywatelach i podmiotach gospodarczych w kraju. Decyduje o działaniach m.in. wywiadu skarbowego i kontroli skarbowej. Może wnioskować o prześwietlenie finansów dowolnego obywatela, ma też obowiązek zawiadomić organy ścigania o każdym budzącym wątpliwości przepływie finansowym czy zrealizowanej transakcji. „Rz” sprawdziła, kim jest człowiek, który dba o bezpieczeństwo polskiego sektora finansowego.
A jak to nadzorowanie wyglądało? Szef wywiadu skarbowego Andrzej P., bliski znajomy szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, usłyszy prokuratorskie zarzuty. Za wywieranie nacisków na dyrektora krakowskiego Urzędu Kontroli Skarbowej. W konsekwencji podjęto decyzję kosztującą Skarb Państwa 900 milionów złotych. Śledztwo prowadzi Prokuratura Okręgowa w Katowicach, która sprawdza, czy jesienią 2008 roku Andrzej P. wywierał bezprawny nacisk na Marka Piątkowskiego, dyrektora Urzędu Kontroli Skarbowej w Krakowie, by ten zmienił niekorzystną dla Rafinerii Trzebinia decyzję nakazującą zapłacenie 900 milionów złotych podatku akcyzowego w związku z handlem paliwem. Andrzejowi P. to Generalny Inspektor Kontroli Skarbowej, Generalny Inspektorem Informacji Finansowej i wiceminister finansów.
Jak podaje TVN24 już zapadło postanowienie o przedstawieniu zarzutów Andrzejowi P., który w prokuraturze ma się stawić 24 marca. W jaki sposób Andrzej P. naciskał na dyrektora Piątkowskiego? Ujawnił to były szef CBA Mariusz Kamiński w piśmie do Andrzeja Seremeta, szefa Prokuratury Generalnej: ”Wywierającym nielegalne naciski był wiceminister finansów Andrzej P., zaś ich celem była zmiana stanowiska UKS w Krakowie w przedmiocie tzw. domiaru podatku akcyzowego dla Rafinerii i Trzebinia S.A. Wiceminister finansów Andrzej P. miał podjąć się tego rodzaju interwencji mimo tego, że z ustaleń dokonanych w postępowaniu kontrolnym wynikało, iż Rafineria Trzebinia powinna podatek akcyzowy uiścić. W tym celu polecił przygotować i podpisał decyzję o odwołaniu z zajmowanego stanowiska dyrektora UKS w Krakowie M. Piątkowskiego. Następnie polecił udać się z tą decyzją do Krakowa pracownikowi Ministerstwa Finansów w Warszawie, który w odpowiednim momencie miał z nią zapoznać dyrektora M. Piątkowskiego. Przedstawienie dyrektorowi Piątkowskiemu decyzji miało nastąpić po sygnale telefonicznym z Ministerstwa Finansów. W czasie pobytu pracownika Ministerstwa w Krakowie wiceminister Andrzej P. odbył rozmowę telefoniczną z dyrektorem M. Piątkowskim. W efekcie tej rozmowy pracownikowi Ministerstwa Finansów wydano polecenie powrotu do Warszawy bez zapoznawania dyrektora M. Piątkowskiego z decyzją o jego odwołaniu. Po tym zdarzeniu dyrektor M. Piątkowski doprowadził do diametralnej zmiany wyników kontroli prowadzonej przez UKS w Rafinerii Trzebinia S.A.”
Co ciekawe, w listopadzie 2008 roku Andrzej P. na łamach „Gazety Wyborczej” skarżył się na agentów Centralnego Biura Antykorupcyjnego, że ci zastraszają inspektorów kontroli skarbowej. Tymczasem katowicka prokuratura bada naciski Andrzeja P. z... listopada 2008 roku.
Wiceminister ma się stawić w prokuraturze 24 marca. Usłyszy wtedy zarzuty. Ale, o co te pretensje? Przecież mieli żyć lepiej i żyją lepiej. I gdyby nie te oszołomy typu Kamińskiego z CBA, nie te pisowskiie lizusy, nie te złogi pisowskie tu i ówdzie, aferzyści POwscy mieliby całkiem klawe życie.
http://www.tvn24.pl/-1,1696543,0,1,wiceminister-...
http://www.rp.pl/artykul/227751.html
http://niezalezna.pl/7918-zaufany-bondaryka-z-za...
Gdzie umiłowany cudotwórca? Czy wypala korupcję? - Wypalimy żelazem korupcję gdziekolwiek się pojawi - oświadczył szef PO Donald Tusk. Publicznie podjął też zobowiązanie, że PO nigdy nie użyje władzy przeciwko opozycji, mediom i zwykłym obywatelom. Tusk powiedział, że po ewentualnej przegranej PiS w wyborach CBA nie zostanie rozwiązane. - Żadna służba państwowa, która może służyć, stara się służyć zwalczaniu korupcji, nie tylko nie będzie zlikwidowana, ale będzie wzmocniona - powiedział szef PO. Oświadczył, że korupcja - gdziekolwiek się pojawi, czy w jakiejkolwiek partii, w rządzie, czy w opozycji - będzie przez PO zwalczana skuteczniej niż przez obecną ekipę. Skuteczniej - mówił Tusk - bo PO będzie się przygotowywała do ciężkiej pracy jaką jest walka z korupcją nie po to żeby robić później spoty reklamowe w kampanii wyborczej.
http://www.newsweek.pl/artykuly/tusk--wypalimy-k...
http://www.money.pl/archiwum/wiadomosci_agencyjn...
Wampiry żyją i są wśród nas uwaga. Na podstawie opublikowanych raportów o stanie OFE w prosty sposób można dokonać podsumowania efektów z ich działalności. Łączna wartość drakulskich aktywów OFE w połowie 2010 wyniosła ok. 110 miliardów zł. Liczba dawców krwi, czyli ubezwłasnowolnionych ok. 12 milionów. Rachunek jest prosty. Nasze państwo, czyli my, jesteśmy zadłużeni w OFE na 110 miliardów (bez odsetek w 2010). Na jednego dawcę przypada ponad 9 tys. zł. Za dziesięć lat kwota będzie wielokrotnie większa. Nasze długi wobec OFE stanowią ciągle ok. 60 % aktywów OFE. Wnioski przemawiające za zlikwidowaniem takiego systemu ubezpieczeń:
a) system służy do długofalowego i przymusowego zadłużania obywateli, czyli państwa.
b) system jest niewydolny gdyż ogranicza możliwości inwestycyjne OFE ( możliwość inwestowania marginalnych środków, od 30% malejąco w miarę zwiększania wypłat świadczeń).
c) system uwzględnia spadek liczby pracujących ubezpieczonych w przyszłym okresie, to znaczy przewiduje jego załamanie.
d) system zabrania funduszom bycia kreatywnym i konkurencyjnym wobec siebie. Czy stoi czy leży, różnice między efektami działania poszczególnych OFE są takie jak różnica między cholerą a dżumą.
e) niewydolny system stanowi celową blokadę w rozwoju państwa.
f) system gwarantuje swoją samodestrukcję gdyż bazuje na sprawdzonej teorii stanowiącej przyczynę obecnego kryzysu.
Morał z OFE jest prosty: „z gówna bata nie ukręcisz''. Konstrukcja systemu ubezpieczeń w OFE stanowi uzupełnienie planu zniszczenia państwa:
a) Wyprzedaż majątku narodowego. Już się odbyła.
b) Gigantyczne zadłużenie. Ponad 700 mld i szybko rośnie.
c) Przejęcie majątku obywateli przez OFE. Widać, słychać i czuć choćby po dziwnych debatach.
d) Zmuszenie do niewolniczej pracy wysoko opodatkowanej przyszłych pokoleń bez możliwości tworzenia jakichkolwiek dóbr. Czego nie życzę młodym i wykształconym - nie śpijcie bo Was okradną. Czas powiedzieć twórcom i nestorom OFE dość. Panowie magowie, wróżbici z fusów, wasza rola dobiegła końca. Mając na uwadze wasze zdolności do gładkiego wysysania naszej krwi, my obywatele tego kraju, mówimy NIE. Czas wyjąć kołek osinowy i zakończyć żywot tego wampira. Każdy, kto podważa powyższe tezy jest obywatelem innego państwa, gdyż nie przemawia w interesie Polski. Realista777 - blog
Smoleńsk zagrodził drogę do Hagi Świętej Pamięci Prezydent RP prof. Lech Kaczyński zamierzał skierować sprawę Zbrodni Katyńskiej do Trybunału w Hadze - wynika z dokumentu, do jakiego dotarła "Gazeta Polska". „Brak realnych działań strony rosyjskiej w kwestii ludobójstwa katyńskiego, a w szczególności dalsze negowanie postulatów strony polskiej przez władze Federacji Rosyjskiej może doprowadzić do sytuacji, w której Polska będzie zmuszona do postawienia sprawy zbrodni katyńskiej na forum ONZ i przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze” – czytamy we fragmencie dokumentu BBN, sporządzonym dla śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego publikacji zabronił gen. Stanisław Koziej. Do ocenzurowanego przez współpracownika prezydenta Komorowskiego dokumentu dotarła „Gazeta Polska”. Przytoczony fragment to zakończenie nigdzie niepublikowanego w całości ostatniego rozdziału słynnego dokumentu pt. LUDOBÓJSTWO KATYŃSKIE W POLITYCE WŁADZ SOWIECKICH I ROSYJSKICH (LATA 1943 – 2009), przygotowanego pod kierunkiem szefa BBN śp. Aleksandra Szczygło dla prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego w związku z obchodami 70. rocznicy ujawnienia zbrodni katyńskiej. Znaczna część opracowania dr Leszka Pietrzaka i Michała Wołłejko została opublikowana w listopadzie ubiegłego roku w miesięczniku „Nowe Państwo”. Niestety, nie znalazł się w nim ostatni, piąty rozdział, ponieważ nie wyraził na to zgody gen. Stanisław Koziej, obecny szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, po kursie . Taka decyzja nie dziwi, zważywszy na obecną politykę prezydenta Bronisława Komorowskiego i podległego mu BBN. Przecież to Bronisław Komorowski i Stanisław Koziej zaprosili na XX-lecie BBN byłego generała KGB Nikołaja Patruszewa, który był znany z antypolskich wypowiedzi w czasach, gdy polskim premierem był Jarosław Kaczyński. Przypomnijmy też, że w sierpniu 1987 roku Stanisław Koziej, który wówczas pracował w Śląskim Okręgu Wojskowym, został skierowany do Moskwy na zabezpieczany przez GRU coroczny wyższy kurs operacyjno-strategiczny. Biorąc pod uwagę treść ostatniego rozdziału staje się zrozumiałe, dlaczego całkowicie podporządkowani Moskwie obecni gospodarze Belwederu i BBN nie zgodzili się na publikacje tego dokumentu. Zakładany przez pracowników BBN negatywny scenariusz, mający skutkować szukaniem sprawiedliwości w Hadze i w ONZ spełnił się – Rosja nadal neguje, że Katyń był ludobójstwem. Wybrane fragmenty dokumentu: ROZDZIAŁ V: Podsumowanie i rekomendacje „W dniach poprzedzających uroczystości w Lesie Katyńskim, pierwszym narzucającym się pytaniem jest to, czy 70 rocznica sowieckiego ludobójstwa na Polakach stanie się przełomem we wzajemnych relacjach i czy możliwe będzie otwarcie drogi do pełnego opartego na prawdzie polsko–rosyjskiego pojednania. Tym czymś bez wątpienia byłoby jednoznaczne przyznanie się strony rosyjskiej, poparte np. jasną deklaracją premiera Władimira Putina, że była to zbrodnia ludobójstwa dokonana przez władze ZSRS, której spadkobiercą faktycznym i prawnym jest Federacja Rosyjska. Dotychczasowe, trwające już ponad pół wieku działania sowieckie, a następnie rosyjskie, które w istocie zawsze zmierzały bądź do fałszowania prawdy o Katyniu lub jej relatywizację, zmuszają do postawienia tezy, że szanse na przyjęcie pełnej odpowiedzialności za zbrodnię i nazwanie jej ludobójstwem lub ewentualne akty ekspiacji ze strony obecnych władz rosyjskich są raczej nikłe. Być może u podłoża niechęci do nazwania zbrodni katyńskiej zbrodnią ludobójstwa leży obawa przed rehabilitacją ofiar i w konsekwencji potencjalnym wypłaceniem rodzinom ofiar odszkodowań. Jednak jeszcze ważniejszą dla władz rosyjskich może być konstatacja, że otwarte powzięcie odpowiedzialności za dokonanie ludobójstwa na Polakach stawia Rosję, jako drugie państwo obok nazistowskich Niemiec współodpowiedzialne za akty ludobójstwa w czasie II wojny światowej. Być może najistotniejszą sprawą jest to, że po przyznaniu się do ludobójstwa tysięcy Polaków w 1940 roku otwartą stałaby się kwestia sowieckiej współodpowiedzialności za wybuch II wojny światowej. Nieuchronnie przypomniało by to również to, że w latach 1939 - 1941 ZSRS był wiernym sojusznikiem Adolfa Hitlera. Bez względu na stanowisko strony rosyjskiej i przebieg obchodów rocznicy ludobójstwa katyńskiego, a przede wszystkim treści wystąpienia premiera W. Putina w Katyniu, Prezydent RP, przedstawiciele rządu powinni mówić jednym głosem i reprezentować jednolite stanowisko strony polskiej w kwestii Katynia. Stanowisko to najkrócej można zawrzeć w słowach: domagamy się i będziemy domagać od władz Federacji Rosyjskiej nazwania zbrodni katyńskiej ludobójstwem. Strona polska powinna nieustannie żądać wznowienia śledztwa w sprawie ludobójstwa katyńskiego, które w efekcie powinno doprowadzić do:
- przekwalifikowania masowych zabójstw obywateli RP w okresie od 5 marca 1940 r. do bliżej nieustalonego dnia 1940 r. z przestępstwa pospolitego na zbrodnię wojenną oraz zbrodnię przeciwko ludzkości w jej najcięższej postaci – ludobójstwa i przyjęcia za nią historycznej odpowiedzialności,
- ustalenia wszystkich nazwisk ofiar i ich dokładnej liczby,
- ustalenia dat i miejsc pochówku,
- ustalenia i opublikowania nazwisk wszystkich sprawców: inicjatorów i wykonawców zbrodni,
- pełnej rehabilitacji ofiar.
Wymienione postulaty mają głęboki sens moralny i są jednym z najważniejszych zadań stojących przed RP w odniesieniu do zbrodni katyńskiej. Wynikają one przede wszystkim z głębokiego szacunku i uczciwości wobec naszej narodowej przeszłości i wobec nas samych. W sposób szczególny należy zarekomendować podnoszenie postulatu otwarcia dla polskich historyków pełnego dostępu do archiwów sowieckich. Poważnego rozważenia wymaga także kwestia instytucjonalnego wsparcia ze strony Prezydenta RP dla pomysłu powołania grupy historyków, której zadaniem byłoby przeprowadzenie w sprawie zbrodni katyńskiej głębokiej kwerendy w archiwach Republiki Federalnej Niemiec. Nie można wykluczyć, że odnajdą się tam nowe dokumenty dotyczące ludobójstwa na Polakach w 1940 r. w ZSRS. Biorąc pod uwagę koincydencję dat rozpoczęcia planowego mordowania Polaków w „Sowietach” z akcją o kryptonimie „AB” w strefie okupowanej przez III Rzeszę, można słusznie domniemywać, że Niemcy byli informowani przez władze sowieckie o tym, co stanie się z jeńcami i więźniami polskimi w ZSRS oraz że obie akcje ludobójcze (niemiecka i sowiecka) dokonane na elicie polskiego narodu były ze sobą sprzężone. Należy również zwrócić uwagę na akcenty edukacyjne i patriotyczne działań strony polskiej w odniesieniu do zbrodni katyńskiej. Z tej perspektywy postulat uczynienia z Katynia, Miednoje i Charkowa narodowych sanktuariów pamięci o ludobójstwie, które obowiązkowo byłyby odwiedzane przez polską młodzież licealną w ramach programu nauczania i wychowania obywatelskiego, wydaje się niezwykle pożądanym. Sprawa ta powinna zostać w przyszłości formalnie uregulowana z władzami FR i Ukrainy, a w budżecie Państwa Polskiego powinny znaleźć się niezbędne fundusze na realizację tego projektu edukacyjnego. Ten obszar aktywności strony polskiej winien być również wypełniony inicjatywą Prezydenta RP. W tym miejscu należy przywołać jedną z propozycji polsko – rosyjskiej Grupy ds. Spraw Trudnych. „Uczestnicy Grupy jednomyślnie poparli propozycję, by opinia publiczna obu państw podjęła wspólne kroki na rzecz zachowania pamięci o ofiarach zbrodni katyńskiej; opowiedzieli się również za nadaniem stosownym wysiłkom obu stron charakteru trwałego i instytucjonalnego”. Doceniając wysiłki uczestników Grupy, należy jednak postawić zasadnicze pytanie, czy trwały i instytucjonalny charakter upamiętnienia zbrodni nie powinien zostać poprzedzony przyznaniem się strony rosyjskiej do faktu, że była to sowiecka zbrodnia ludobójstwa. Taka kolejność działań nie zamazywałaby charakteru tej zbrodni w przekazie ogólnym, ponadnarodowym i otwierałaby drogę do trwałego polsko–rosyjskiego pojednania na wzór stosunków polsko niemieckich. Brak realnych działań strony rosyjskiej w kwestii ludobójstwa katyńskiego, a w szczególności dalsze negowanie postulatów strony polskiej przez władze Federacji Rosyjskiej może doprowadzić do sytuacji, w której Polska będzie zmuszona do postawienia sprawy zbrodni katyńskiej na forum ONZ i przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze.” Dorota Kania
Rosjanie przesłuchają Tuska i jego ministrów? - Zwróciliśmy się do polskiej prokuratury, czy nasi śledczy będą mogli być obecni przy przesłuchaniu osób odpowiedzialnych za przygotowanie lotu Tu 154 M w dniu 10 kwietnia 2010 roku – mówi w rozmowie z niezalezną.pl Maksim Wiktorowicz Koriakin, kierownik Wydziału Współpracy ze Środkami Masowej Informacji Urzędu Współpracy z Mediami Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej. Osoby odpowiedzialne za organizację lotu to Donald Tusk, Radosław Sikorski, Tomasz Arabski, Bogdan Klich i Jerzy Miller, to polscy urzędnicy, którzy byli odpowiedzialni za organizację lotu TU 154 do Smoleńska 10 kwietnia 2010 roku. Wszystko wskazuje na to, że w związku z tym zostaną przesłuchani przez rosyjskich śledczych. - W danym momencie nie możemy powiedzieć konkretnie, jakie działania śledcze zamierzamy przeprowadzić, ale mogę potwierdzić, że chcemy przesłuchać osoby odpowiedzialne za organizacje lotu – podkreśla Maksim Wiktorowicz Koriakin. Co się takiego wydarzyło, że po miesiącu rosyjscy śledczy uznali, że trzeba przesłuchać polskich urzędników państwowych odpowiedzialnych za organizację lotu w Polsce? - Na pewno nie wszystko wiemy. Z pewności mamy do czynienia z bardzo ostrym konfliktem na tle sprawy smoleńskiej w samej Rosji. Za działanie struktur państwowych odpowiedzialny jest bezpośrednio Władimir Putin, którego stanowisko najlepiej wyraża raport MAK-u. Natomiast Komitet Śledczy jest podporządkowany prezydentowi Miedwiediewowi. Na pewno Rosjanie obawiają się, że w Polsce liczy się na różnice zdań między tymi strukturami, dlatego zadbano o to, by przedstawiciel Komitetu Śledczego nie tylko złożył deklarację lojalności, ale także udowodnił ją swoimi agresywnymi działaniami wobec strony polskiej – mówi nam Antoni Macierewicz (PiS), szef parlamentarnego zespołu ds. zbadania smoleńskiej katastrofy. - Jest oczywiste, że zapowiedź przesłuchania osób odpowiedzialnych za organizację wizyty, czyli premiera Tuska i jego ministrów: Radosława Sikorskiego, Tomasza Arabskiego, Bogdana Kicha i Jerzego Millera, zostanie przez nich odebrane, jako groźba ze strony Rosji. Wystarczy przypomnieć, że żaden z nich nie został dotąd przesłuchany. Nic, więc dziwnego, że nasi ministrowe rządu Donalda Tuska zaczęli publicznie potwierdzać tezy tożsame z raportem MAK jak np. minister Sikorski, który po raz kolejny zarzucił pilotom, że byli sprawcami katastrofy – dodaje poseł Macierewicz.
Tajemnicza ekspertyza Kilka dni temu Władimir Markin podkreślił, że „nie stwierdzono rozbieżności między wnioskami Komisji Technicznej MAK i dotychczasowymi rezultatami śledztwa”. Przypomnijmy, że według raportu MAK powody katastrofy TU 154 M leżą wyłącznie po stronie polskiej, natomiast nie przyczynił się do niej ani stan lotniska, ani działania kontrolerów lotu ze Smoleńska. Deklaracja Władimira Markina oznacza, że z dotychczasowych ustaleń rosyjskiego śledztwa również wynika, że to właśnie Polacy są winni smoleńskiej katastrofy. W rozmowie z niezalezną.pl Maksim Wiktorowicz Koriakin zapewnił, że rosyjska „brygada śledcza ma zaplanowane działania”. - Teraz przeprowadzana jest ekspertyza, która ustali dokładnie przyczynę tego wydarzenia lotniczego i dopiero potem będzie przyjęta decyzja procesowa – powiedział nam Koriakin, który nie wyjaśnił, na czym polega ekspertyza i czy to oznacza, że raport MAK zawiera inne ustalenia niż to, do czego doszli rosyjscy śledczy. Jak się dowiedziała „Gazeta Polska” Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej w swoim dochodzeniu opiera się na polskich dokumentach w tym na instrukcji dotyczącej przewozu najważniejszych osób w państwie. Instrukcja jednoznacznie wskazuje, że przygotowanie lotów VIP-owskich pozostaje w koordynacji szefa kancelarii premiera. Podpisana przez ministra obrony narodowej Bogdana Klicha instrukcja HEAD, o której mowa, opiera się m.in. na zapisach porozumienia zawartego w 2004 roku podpisanego przez MON z Kancelariami Sejmu, Senatu, Prezydenta i premiera odnośnie do organizacji transportu lotniczego najważniejszych osób w państwie. Donald Tusk ponosi odpowiedzialność, jako przełożony podległych mu ministrów. Tomasz Arabski, pełniący funkcję szefa kancelarii Prezesa Rady Ministrów, był koordynatorem lotu rządowego samolotu Tu-154M do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r. Tak wynika z dokumentów, w których posiadaniu jest portal niezalezna.pl i „Gazeta Polska.” Odpowiadał nie tylko za organizację lotu, ale też za aspekt politycznodyplomatyczny wizyty, o czym świadczą dokumenty, zeznania świadków oraz jego wizyty w Moskwie, gdzie się spotykał z przedstawicielami Władimira Putina. Z kolei minister obrony narodowej Bogdan Klich ponosi odpowiedzialność w związku z tym, że to właśnie jemu podlega 36 Pułk Lotnictwa Transportowego, do którego należał TU 154 M. Jednoznacznie o odpowiedzialności szefa MON mówi wspomniana wcześniej instrukcja organizacji lotów najważniejszych osób w państwie.Z dokumentów jednoznacznie wynika, że za przygotowanie wizyty w Katyniu zarówno 7 jak i 10 kwietnia, za organizację lotu, status wizyty, przekazanie nieaktualnych kart podejścia odpowiada minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Sprawdzenie lotniska w Smoleńsku miała wcześniej dokonać rządowa grupa rekonesansowa, składająca się z przedstawicieli MSWiA, MON i MSZ. Po przybyciu do Smoleńska jej członkowie nie zostali nawet przepuszczeni przez bramę lotniska. Reakcji rządu nie było. Jerzy Miller był odpowiedzialny za podległy mu BOR w aspekcie ochrony najważniejszych osób w państwie udających się do Katynia. Z dotychczasowych ustaleń wynika, że wizyta 10 kwietnia nie była należycie przygotowana. Dorota Kania, Olga Alehno
Mordechai Chaim Rumkowski- żydowski kolaborant i przestępca Zwykle w połowie tygodnia publikuję komentarz do codzienności. Podobnie będzie dziś, choć będzie to opowieść historyczna. Zarazem moja opowieść będzie reakcją na kolejną szkalująca Polaków książkę Tomasza Grossa, czyli „Złote Żniwa”. Ten polski Żyd, zmuszony do wyjazdu w 1968 roku, od wielu lat wyszukuje najczarniejsze karty współistnienia Polaków i Żydów. Niestety ogranicza się tylko do tego. Następnie uogólnia i w świat idzie obraz Polski, kraju podłych bestialskich antysemitów, którzy przyklaskują holocaustowi, a czasami biorą w nim aktywny udział. Nie kwestionuję faktu, że opisane zdarzenia miały miejsce, ważny jest jednak kontekst. Gross całkowicie zapomina o tysiącach czy może setkach tysięcy ludzi, którzy narażali własne życie dla ratowania polskich i nie tylko Żydów. Wystarczy wspomnieć Irenę Sendlerową czy niewidome dzieci z Lasek. Kiedyś napiszę o tym szerzej. Dziś jednak zastosuję metodę Grossa i wybiorę czarną kartę. Wszystko, co powiem jest potwierdzoną prawdą historyczną, dobrze znaną specjalistom i miłośnikom historii. 8 lutego 1940 roku Niemcy realizują przygotowywany od wielu miesięcy plan stworzenie Łódzkiego Getta. Ten wydzielony kawałek miast ma być zasiedlony jedynie przez Żydów. Początkowo władzę w nim sprawuje Judenratu, czyli Rada Żydowska. Hitlerowcy dali Radzie Żydowskiej getta łódzkiego, na której czele zasiadał Chaim Rumkowski, dużą swobodę w zarządzaniu gettem. Rada Żydowska organizowała zakłady pracy, dystrybucję żywności, policję żydowską oraz inne służby. W swoich działaniach nie cieszyła się popularnością wśród reszty Żydów w mieście. ” – Dostawali specjalne racje – opowiada Jacob Zylberstein. – Mieli specjalne sklepy, gdzie dostawali dobre jedzenie – wystarczająco dużo, żeby dobrze żyć. Byłem bardzo zły, że nieliczna grupa ludzi w getcie jest zaopatrywana [w ten sposób], ale inni nie zwracali na to po prostu uwagi. Do takiego właśnie świata trafiła Lucille Eichengreen, razem z matką i siostrą, w październiku 1941 roku – zatłoczonej, nawiedzanej przez choroby dzielnicy, gdzie większość mieszkańców cierpiała głód, a nieliczni żyli na znacznie wyższej stopie niż reszta. Będąc nowymi i niechcianymi przybyszami, niemieccy Żydzi musieli zamieszkać tam, gdzie udało im się znaleźć, choć trochę miejsca. „Musieliśmy spać na podłodze klasy w szkole – opowiada Lucille Eichengreen. – Nie mieliśmy pryczy ani słomy, nic. Raz dziennie mogliśmy dostać zupę i mały kawałek chleba”.
Na pewno byli zdruzgotani – mówi Jacob Zylberstein, który pamięta przybycie niemieckich Żydów. – Sądzę, że to dlatego, że oni [niemieccy Żydzi] zwykle pogardzali polskimi Żydami – byliśmy na pewno o klasę niżej od nich. I nagle zdali sobie sprawę, że spadli na ten sam poziom, a może nawet niżej od nas, ponieważ nie mogli zamieszkać w takich warunkach jak my.” Do maja 1942 roku życie w getcie chodź biedne toczy się w miarę normalnie. Egzekucje jednak są coraz częstsze. W międzyczasie ginie matka Lucille. Do dziś nie odnaleziono jej grobu. Tymczasem Rumkowski buduje swoją potęgę. Kolaboruje z Nazistami a całą energię poświęca na erotyczne podboje zależnych od siebie młodych kobiet. Dwa miesiące później Niemcy sami wkroczyli do getta, żeby dokonać selekcji, szukając osób niezdatnych do pracy – starszych, chorych i dzieci. Rumkowski, zarządzający z ramienia Żydów łódzkim gettem, poprosił mieszkające w nim matki o oddanie swoich dzieci Niemcom. „«Oddajcie swoje dzieci, żeby reszta z nas mogła żyć» [powiedział]. Miałam siedemnaście lat, kiedy usłyszałam to przemówienie – wspomina Lucille. – Nie mogłam zrozumieć, jak ktoś może prosić rodziców o ich dzieci. Wciąż nie mogę tego zrozumieć. Ludzie wołali: «Jak możesz o coś takiego prosić? Jak mamy to zrobić?». Ale on odpowiedział, że jeśli tego nie zrobimy, to będzie jeszcze gorzej”. Lucille robiła wszystko, co mogła, żeby uchronić młodszą siostrę przed wywiezieniem – nakładała jej makijaż oraz zachęcała, żeby starała się wyglądać na zdrową silną. Lucille mogła mieć jakąś nadzieję – sądziła, że siostra jest prawdopodobnie bezpieczna, ponieważ miała dwanaście lat, a „granicznym” wiekiem selekcji było jedenaście. Ale kiedy Niemcy przyszli, siostra i tak została zabrana: „Zabrali moją siostrę, – choć mieli tego nie robić. Próbowałam wsiąść za nią do ciężarówki. W końcu ktoś uderzył mnie karabinem w ramię i nie mogłam wsiąść, a oni odjechali”. Patrząc z rozpaczą, jak jej młodszą siostrę wywożą z getta, Lucille nie miała pojęcia, że jest ona zabierana prosto na śmierć. „Nigdy się nawet nie zastanawialiśmy, co oni robili z dziećmi albo starszymi ludźmi, którzy nie mogli pracować. Nie rozumowaliśmy wystarczająco racjonalnie, żeby się domyślić. Po prostu zakładaliśmy, że będą żyć”. Kiedy Lucille rozpaczliwie szuka posady by przetrwać jej losy zaczynają być zależne od przewodniczącego Rady. Wpada on na pomysł upiększenia wyludniającej się dzielnicy parkami i klombami. Nie zauważa powodów tego wyludnienia. W celu zrealizowania swojej wizji tworzy specjalny wydział. Prace tam znajduje Lucille. Boi się swojego szefa, oto, co potem o nim powie „Słyszałam plotki. Wiedziałam, że jest złośliwy. Kiedy był na kogoś zły, potrafił wziąć trzcinkę i zacząć bić. Dzięki Niemcom był na terenie getta absolutnym dyktatorem. Sądzę, że większość ludzi się go bała”. Kiedy przyszedł do biura ukryła się na korytarzu? Jej nazwisko było jednak na liście zatrudnionych. Była młoda i ładna. Nikogo nie zdziwiło, że wezwał ją do siebie. Po latach wspomina to spotkanie: „Siedział na krześle. Miał siwe włosy i przyciemnione okulary. W prawej ręce trzymał trzcinkę i wydało mi się nagle, że wygląda jak król na tronie. Zapytał mnie, skąd jestem, jakie znam języki, co robił mój ojciec i gdzie jest moja rodzina, jeśli jeszcze mam rodzinę. Odpowiedziałam na jego pytania, a on zakończył rozmowę, mówiąc: «Jeszcze się do ciebie odezwę»”. Młoda Eichengreen zmienia pracę, trafia do wydziału statystycznego, potem do kuchni. Za wszystkie jej przeniesienia odpowiada Rumkowski. Odwiedza ja każdego wieczoru, gdy sporządza raport z wydanych posiłków. Posiłki są pyszne a porcje duże, w końcu jadają tu ludzie Rady. Ani odrobina jedzenia nie może wycieknąć ze stołówki, na zewnątrz panuje głód. Po co szarzy ludzie mają wiedzieć, co jada władza? Przebieg wizyt Mordechaja Chaima był mniej więcej taki. „Słychać było, jak przyjeżdża dorożką. Wchodził do kuchni i przyglądał się kelnerce i jeśli fartuch nie był poprawnie zawiązany, bił ją trzcinką. Spoglądał na jedzenie, ale go nie próbował, to by było poniżej jego godności. A potem szedł do biura i słychać było jego nierówny krok w korytarzu, tak jakby kulał. Byłam w biurze sama, a on podsuwał sobie krzesło i ucinał sobie ze mną pogawędkę. Mówił, ja słuchałam. I molestował mnie. Brał mnie za rękę, kładł ją sobie na penisie i mówił: «Rozpal go»… Cały czas odsuwałam się od niego, a on wciąż się do mnie przysuwał, to było straszne. Byłam tym wstrząśnięta, chciał, żebym wprowadziła się do mieszkania, do którego tylko on miałby dostęp, a ja zaczęłam płakać – nie chciałam się tam wprowadzać. Nie mogłam zrozumieć, jak można było czegoś takiego żądać…, ale seks w getcie był bardzo cennym towarem i handlowało się nim jak każdą inną rzeczą”. Lucille na pewno niechętnie uczestniczyła w tym „handlu”, ale wiedziała, że jeśli nie pozwoli Rumkowskiemu się wykorzystywać, to będzie „ryzykować życie”. „Gdybym uciekła, kazałby mnie wywieźć – nie było, co do tego żadnych wątpliwości”. „Rumkowski wykorzystywał młode kobiety – potwierdza Jacob Zyłberstein, który był świadkiem, jak zachował się naczelnik getta, kiedy wpadła mu w oko jakaś kobieta. – Siedzieliśmy w jadłodajni, a on po prostu wszedł, otoczył ją ramieniem i wyprowadził. Widziałem to. Nikt mi o tym nie powiedział, ja to widziałem”. Jacob Zyłberstein również uważa, że życie kobiety mogło znaleźć się „w niebezpieczeństwie”, jeśli nie spełniała życzeń Rumkowskiego. Po kilku tygodniach kuchnia została zamknięta i Lucille wysiano do zakładu pracy w getcie produkującego pasy do mundurów dla armii niemieckiej. Nigdy więcej nie zobaczyła Rumkowskiego. Pozostały tylko psychiczne rany, które jej zadał. „Czułam wstręt, czułam gniew i czułam się wykorzystana”. W 1944 roku Lucille Eichengreen i Rumkowski zostali razem z innymi Żydami wywiezieni do Oświęcimia, kiedy likwidowano getto. Rumkowski i jego rodzina zginęli w komorze gazowej w Brzezince*. Lucille, jako młoda kobieta, została wyznaczona nie do natychmiastowej śmierci, ale do pracy i uszła z życiem po klęsce hitlerowskich Niemiec w maju 1945 roku. Tytułowy Chaim Rumkowski był kanalią, Żydem i ofiarą Holocaustu. Dokładnie w tej kolejności. Ciekawe jak zareagowały by środowiska żydowskie gdyby na podstawie tej jednej ofiary, tego jednego człowieka oceniać postawę Żydów wobec Nazistów. Nie, nie będę uogólniał, i nie życzę sobie by uogólniał Tomasz Gross. Blurppp
Wszystkie cytaty pochodzą z książki Laurence Reesa „Auschwitz i ostateczne rozwiązanie” wydanej przez Prószyński i spółka. Zdjęcie pochodzą z Archiwum Narodowego, stron Instytutu Yadwashem i kolekcji RP
KOMENTARZ BIBUŁY: Jak zginął Rumkowski i tysiące innych w KL Auschwitz, tak naprawdę to nie wiemy, natomiast jednoznaczne stwierdzenie, iż on oraz Lucille Eichengreen “zginęli w komorze gazowej w Brzezince”, jest powszechnie stosowanym terminem, na który jednak nie ma żadnych dowodów.
Zorganizowana przestępczość operacyjna W trakcie obrad Okrągłego Stołu i transformacji ustrojowej tajne służby PRL zadbały o stworzenie silnych struktur zorganizowanej przestępczości, które miały być wykorzystywane przez służby w nowej Polsce. To, dlatego w każdej głośnej zbrodni politycznej po 1989 r. obok zorganizowanej przestępczości pojawia się wątek służb specjalnych... Rozmowy przy Okrągłym Stole zostały zaplanowane latem 1988 r. Historia wykorzystywania zorganizowanej przestępczości przez służby specjalne PRL zaczęła się prawie dwie dekady wcześniej. We wczesnych latach 70. w Gdyni, w znanym z piosenek Lady Pank klubie „Maxim”, młody, silnie zbudowany Nikodem Skotarczak został zatrudniony jako ochroniarz. Czytacie Państwo „Dziennikarskie Archiwum X” – Wydział Śledczy „Gazety Finansowej”
Agent i ojciec chrzestny Praca w nocnym klubie cieszącym się popularnością wśród lokalnych rzezimieszków umożliwiła mu nawiązywanie dalszych znajomości. Młody człowiek bardzo szybko zprzyjaźnił się z szefami złodziejskich szajek i wpływowymi przestępcami na Wybrzeżu, by wkrótce zostać ochroniarzem jednego z gdańskich bossów, a później jego prawą ręką. Początki jego kariery przypadły na czas reform Gierka i chwilowego dobrobytu. W pustych dotychczas sklepach pokazały się lodówki, pralki i telewizory. Budowano coraz więcej mieszkań, a po drogach jeździło coraz więcej samochodów. W wyższych sferach pojawiła się moda na auta z krajów zachodniej Europy, które nielicznym szczęśliwcom udało się sprowadzić. Tę modę wykorzystał „Nikoś”. Wraz z kilkoma kolegami zajął się przemytem aut skradzionych w Niemczech. Z dokumentów zachowanych w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej wynika, że Skotarczak już w połowie lat 70. został informatorem gdańskiej Służby Bezpieczeństwa, a potem także Wojskowej Służby Wewnętrznej. Używał pseudonimów „Nikoś” i „Nikodem”. W konsekwencji SB udzielała mu cichej pomocy w przemycie pojazdów. W zamian oficerowie bezpieki i wojska kupowali od „Nikosia” luksusowe audi, mercedesy i volkswageny. Jego klientami byli również dygnitarze PZPR ze szczebla wojewódzkiego i centralnego. – Służby specjalne PRL-u bardzo często wykorzystywały przestępców do swoich gier – mówi Henryk Piecuch, autor książek o służbach specjalnych. – Dzięki temu przestępcy mogli czuć się bezkarnie. Ten układ przynosił korzyści obu stronom – dodaje. Skotarczak wspomógł finansowo Lechię Gdańsk. Klub piłkarski odbił się od dna i przez pewien czas święcił tryumfy, zaś sam gangster został odznaczony tytułem „Zasłużonego Obywatela Gdańska”. Był człowiekiem wyjątkowo inteligentnym, przebiegłym i elokwentnym. Rozmowy prowadził w sposób kulturalny, miał szeroką wiedzę o świecie, powoływał się na różne znajomości, choć nigdy nie używał nazwisk. „Nikoś” został zastrzelony w kwietniu 1998 r., najprawdopodobniej, dlatego, że był niewygodnym świadkiem w sprawie zabójstwa gen. Papały. Schedę po nim przejął na krótko Kazimierz Hedberg – przestępca związany z SB.
Ferajna z Pruszkowa, Gdy na Pomorzu Nikodem Skotarczak piął się po szczeblach przestępczej kariery, konkurencyjna dla niego grupa powoli rodziła się w podwarszawskim Pruszkowie. Ci, którzy ją tworzyli, byli młodymi ludźmi z
małego, robotniczego miasteczka pod Warszawą. W dorosłość wchodzili w drugiej połowie lat 80. na pruszkowskim Żbikowie, które nie różniło się niczym od setek podobnych osiedli w PRL-u: przytłaczające, szare, brudne, socrealistyczne blokowiska z małymi, ciasnymi mieszkaniami, które dla ich rodziców były szczytem marzeń. Typowa dla tamtych czasów senność, nuda i monotonia były tym trudniejsze do zniesienia, że pozbawione jakichkolwiek perspektyw. – Młodzież mogła albo kształcić się i czekać na lepsze jutro, albo zająć działalnością przestępczą – opowiada Andrzej W., emerytowany milicjant z Pruszkowa, który w latach 80. rozpracowywał grupy kryminalne. – Oni wybierali to drugie – dodaje. Z danych zawartych w kartotekach policyjnych wynika, że w latach 80. wszyscy późniejsi liderzy gangu byli znani milicji dzięki pospolitym przestępstwom: pobiciom, wyłudzeniom pieniędzy, drobnym kradzieżom. O tym jak rodził się gang pruszkowski dużo mówią zeznania Jarosława Sokołowskiego ps. „Masa”, który później uzyskał status świadka koronnego i uniknął kary, w zamian za zeznania obciążające byłych wspólników, zwłaszcza Wojciecha Kiełbińskiego ps „Kiełbasa” – Wojciecha Kiełbińskiego poznałem w dzieciństwie, pochodziliśmy z jednego miasta – mówił „Masa” prokuratorom Elżbiecie Grześkiewicz i Jerzemu Mierzewskiemu 15 czerwca 2000 r. „Kiełbasa” miał charyzmę. Koledzy, którzy lgnęli do niego, ufali mu i byli gotowi wykonać każde jego polecenie. Z czasem młody mężczyzna stał się niekwestionowanym liderem młodzieży w pruszkowskim półświatku. W roku 1988 został szefem małej grupy przestępczej działającej na terenie Pruszkowa i okolic. Z zeznań „Masy” wynika, że na początku zajmowali się kradzieżami benzyny ze stacji i srebra z zakładów jubilerskich. Pod koniec lat 81, gang kierowany przez „Kiełbasę” poszerzył swoją działalność. Wtedy grupa zajmowała się napadami na tiry z przemycanym towarem. Głównie były to alkohol, papierosy i sprzęt elektroniczny. – Największe przebicie było na alkoholu i papierosach – mówił „Masa” przesłuchującym go śledczym. Z jego zeznań wynika, że gang opracował nową metodę kradzieży tego towaru, który później był sprzedawany na bazarach w całym Mazowszu. – Sposób działania polegał na tym, że na początku ktoś z grupy (…) kontaktował się z handlarzem pod pozorem zakupu towaru. Następnie kilku ludzi spotykało się w umówionym miejscu, w hotelu lub w restauracji, tam pokazywano temu człowiekowi, że mamy pieniądze na zakup towaru. On wtedy dawał sygnał do magazynu gdzie był samochód z towarem, potem odchodziliśmy nie dając mu pieniędzy lub dostawał kanapkę, tzn. plik pociętego papieru zawierającego z zewnątrz kilka prawdziwych banknotów. W tym czasie samochód, który wyjechał z magazynu, był przejmowany przez naszych ludzi. Potem samochód był ukrywany w dziupli, a towar sprzedawany.
Pod egidą „Barabasza” Takich kilkuosobowych grup jak ta, kierowana przez Wojciecha Kiełbińskiego, w całym Pruszkowie było kilkanaście. Od wszystkich haracz pobierał Ireneusz P. ps. „Barabasz” – od połowy lat 70. szef lokalnych złodziei i włamywaczy. – „Barabasz” miał świetne układy z tutejszymi milicjantami i esbekami – opowiada emerytowany funkcjonariusz z Pruszkowa. – Dlatego unikał zawsze wpadek i nalotów – dodaje. Nasz rozmówca twierdzi, że część przestępców opłacała się milicji i SB w zamian za informacje o zbliżających się działaniach. Funkcjonariusze zamykali, więc cinkciarzy, handlarzy walutą i drobnych złodziei, z którymi nie mieli nic wspólnego. W ten sposób
Eliminowali konkurencję „swoich” przestępców. – W czasach PRL-u wszędzie funkcjonowali równi i równiejsi i tak samo było w półświatku – opowiada Andrzej W. – Wpływowi przestępcy, milicjanci i esbecy, którzy udawali, że walczą z sobą, popołudniami spotykali się przy wódce i robili „interesy”. Dzięki temu mechanizmowi, „Barabasz” i skupieni wokół niego przestępcy przez całe lata byli bezkarni. Układ ten okazał się korzystny dla każdej ze stron: milicjanci zatrzymywali drobnych złodziejaszków, zyskując tym premie i awanse, esbecy przyjmowali łapówki i zyskiwali wpływy. Osobną korzyścią dla wszystkich był podział towarów przemyconych do Polski przez wprawnych złodziei, przy cichej akceptacji esbeków. Ludzie „Barabasza” mogli, więc za cichą zgodą władz dokonywać kolejnych przestępstw. On sam zaś mógł być pewien, że protektorzy w SB pomogą mu utrzymać w półświatku pozycję lidera. Ten pierwszy, pruszkowski układ trwał przez lata, a przerwała go dopiero śmierć „Barabasza”. Wiosną 1989 r. rozpędzona Łada, którą kierował, wypadła z drogi między Pruszkowem a Komorowem. Przestępcy szeptali, że za wypadkiem stali konkurenci gangstera. Czy tak było faktycznie, tego nie wiadomo, gdyż prokuratura szybko uznała, że wypadek „Barabasza” był zdarzeniem losowym i sprawę umorzyła. Wraz z tym wypadkiem skończył się ważny rozdział w historii pruszkowskiego półświatka. Śmierć „Barabasza” przypadła, bowiem na czas, kiedy przed jego spadkobiercami zaczęły rysować się znakomite perspektywy. To jest „Dziennikarskie Archiwum X” – Wydział Śledczy „Gazety Finansowej”.
Na zakręcie historii Ostatni rok upadającej PRL był czasem wielkich przemian gospodarczych i politycznych. W wyniku porozumień zawartych przy Okrągłym Stole, solidarnościowe władze rozwiązały Służbę Bezpieczeństwa. Wielu
Funkcjonariuszy SB zostało pozytywnie zweryfikowanych i rozpoczęło pracę w Urzędzie Ochrony Państwa, bądź w innych służbach mundurowych. Ci, którzy nie przeszli weryfikacji do policji, trafili na ważne stanowiska w Państwowych spółkach, w państwowej i samorządowej administracji. W ten sposób w nowej rzeczywistości odnaleźli się także funkcjonariusze, którzy wcześniej zajmowali się szajkami z Pruszkowa. Te zaś miały coraz większe pole do działania i coraz mniej skutecznych przeciwników. Autorzy transformacji ustrojowej zapomnieli, bowiem przeprowadzić konieczne zmiany w organach ścigania. W prokuraturze i sądach szerzyła się korupcja. Równie prędko zmieniały się realia gospodarcze. W połowie 1988 r., komunistyczny rząd Mieczysława Rakowskiego zliberalizował przepisy i zezwolił na prowadzenie prywatnej działalności gospodarczej. Władze zezwoliły na swobodny handel walutami, umożliwiły podróże, zlikwidowały kartki i bony towarowe, dopuściły obrót towarami na rynkowych warunkach. Doprowadziło to do powstania i rozwoju małych przedsiębiorstw, które tworzyły doskonale rozwijający się sektor prywatny.
Powstaje mafia Po wypadku „Barabasza”, schedę po nim przejął jego współpracownik – Zbigniew Kujawski ps. „Ali”. W aktach Instytutu Pamięci Narodowej figuruje jako kontakt operacyjny (informator) Służby Bezpieczeństwa. Parę lat później został zastrzelony w nie do końca jasnych okolicznościach. Po jego śmierci funkcjonowało kilka mniejszych i większych gangów, które zaczęły łączyć się i współpracować z sobą. Tak powstał pierwszy skład grupy pruszkowskiej, której niepodzielnym szefem został na początku lat 90. Andrzej Kolikowski ps. „Pershing”. Kolikowski, podobnie jak „Barabasz”, „Nikoś” czy „Ali” od początku lat 80. współpracował z wojskowymi służbami specjalnymi. W połowie lat 80. założył w Warszawie pierwsze kasyno (musiał mieć na to zgodę władz). Kasyno było miejscem spotkań oficerów wojska, policji i tajnych służb. Cały czas dyskretną opiekę nad nim roztaczał kontrwywiad wojskowy. A sam „Pershing”, jako informator, składał regularne meldunki. Kasyno w centrum Warszawy było również ulubionym miejscem zabaw mazowieckiego półświatka. To właśnie tam, w latach 80. „Pershing” poznał liderów szajek przestępczych ze stolicy i z Pruszkowa. Był „ich” człowiekiem. Po śmierci „Alego” stał się niekwestionowanym liderem grupy pruszkowskiej. Jeszcze raz przywołajmy zeznania „Masy”: –W tamtym okresie grupa liczyła około 80 osób. Swoich ludzi mieli Pawlik i Parasol, około 20 osób z Pruszkowa, Pershing miał około 50 osób, pozbieranych z całej Warszawy. Te osoby wykonywały ich polecenia. Grupa zajmowała się wtedy napadami na tiry, wymuszaniem haraczy od restauratorów, odzyskiwaniem długów. Odnośnie napadów na tiry, to były to organizowane napady na samochody przewożące alkohol i papierosy – mówił „Masa” prokuratorom. Z jego zeznań wynika, że bandyckie napady i wyłudzenia haraczy miesięcznie przynosiły gangsterom kilkadziesiąt tysięcy dolarów zysku. Z czasem, bandyci poszerzali swój teren. Wymuszali haracze w kolejnych miasteczkach m.in. w Błoniu i Ożarowie Mazowieckim, później w południowo-zachodnich częściach stolicy. Imperium mafijne powiększało się z każdym tygodniem. – Haracze od restauracji zbierane były w Warszawie (…). Kwoty haraczu zaczynały się od 500 dolarów, w zależności od zysków restauracji (…) Później zaczęły się też wymuszenia z agencji towarzyskich, tym zajmowała się grupa „Rympałka” – Marka Czarneckiego. Z agencji ściągano średnio 500 USD miesięcznie – czytamy w protokołach zeznań gangstera. „Masa” zapamiętał, że obowiązywał ścisły podział zysków. – System był taki, że każdy dowodzący swoją grupą, np. „Żaba” połowę zebranych haraczy brał dla siebie, a połowę dzielił między żołnierzy. Ze swojej części połowę oddawał mnie, a ja z kolei ze swojej części połowę oddawałem starym. Miesięcznie starym przekazywałem kwoty kilkudziesięciu tysięcy nowych złotych –opowiedział prokuratorom. Równolegle, kolejnym źródłem zysku gangsterów była sprzedaż samochodów. – Samochody braliśmy od różnych złodziei, było wiele tych osób, nie pamiętam ich, pamiętam jedynie, że samochody te załatwiał Wojtek Kiełbiński. Potem razem sprzedawaliśmy je (…) Z tego, co pamiętam, sprzedaliśmy wtedy kilkaset samochodów. Na każdym sprzedanym samochodzie zarabiałem kilkaset dolarów – powiedział skruszony gangster. „Masa” wspominał, że klientami mafii byli również biskupi z archidiecezji warszawskiej. Co ciekawe, skruszony bandyta opowiedział także prokuratorom o tym, w jaki sposób gang pozyskiwał broń. Według niego, kupował ją z jednostek wojskowych za pośrednictwem Wojskowych Służb Informacyjnych. „Masa” wymienił nawet nazwisko oficera WSI, który organizował dostawę broni dla Pruszkowa. Człowiek ten został opisany w raporcie z weryfikacji WSI. Został również objęty zawiadomieniem o popełnieniu przestępstwa nielegalnego handlu bronią. Zawiadomienie to trafiło do prokuratury z Komisji Weryfikacyjnej WSI. Sprawa stoi w miejscu, oficer nie poniósł żadnych konsekwencji.
Jacht „Baraniny” Gang pruszkowski bardzo szybko stał się wiodącą strukturą przestępczą w Polsce. Tym bardziej, że od 1991 r. blisko współpracował z nim Jeremiasz Barański ps. „Baranina”, wywodzący się z łódzkiego półświatka. Od początku lat 80. był znany milicji w Łodzi. Współpracował z nią jednak lojalnie, informując o przestępstwach popełnianych przez konkurencję. Na początku lat 90. Barański stał się udziałowcem spółki Bakoma (drugim udziałowcem był Edward Mazur, polonijny biznesmen podejrzewany o zlecenie zabójstwa generała Marka Papały). W 1992 r. „Baranina” wyjechał na stałe do Wiednia. Oficjalnie był biznesmenem i konsulem honorowym Liberii, akredytowanym na Słowacji. To ostatnie stanowisko uzyskał dzięki Wojskowym Służbom Informacyjnym. – WSI miało różne materiały obciążające „Baraninę” – mówi członek Komisji Weryfikacyjnej WSI. – Przez cały czas, będąc w Wiedniu, „Baranina” współpracował niejawnie z WSI przy prowadzonych przez tę służbę operacjach przestępczych. Dowodem tego może być odnaleziona w archiwach WSI notatka z 1991 r, czytamy w niej: Jest członkiem zorganizowanej grupy przestępczej zajmującej się przemytem papierosów, alkoholu i narkotyków do RP oraz nielegalnym handlem bronią. W innej notatce napisane jest, że „Baranina” i współpracujący z nim oficer WSI stwierdzili, że mają stosowne powiązania ze służbami specjalnymi, lecz nie określili jednak, o jakie służby chodzi. W 2001 r. Sejmowa Komisja ds. służb specjalnych odkryła, że wyznaczaniem zadań „Baraninie” zajmowali się trzej oficerowie WSI. Najważniejszym był płk Andrzej Kaźmierczak ps. Siwy – po 2001 r. negatywny bohater afer paliwowych. Status konsula honorowego zapewnił „Baraninie” immunitet dyplomatyczny. Policja nie mogła kontrolować jego mieszkania, biura, pojazdów ani bagażu. Jeszcze w 1994 r. świeżo upieczony konsul kupił luksusowy jacht, którym często wypływał w dalekie podróże. Oficjalnym powodem było nawiązywanie z kolejnymi państwami stosunków dyplomatycznych w imieniu rządu Liberii. W rzeczywistości „Baranina” wykorzystywał swoje podróże do przewożenia narkotyków. Z akt śledztwa prowadzonego przez Wydział Przestępczości Zorganizowanej wiedeńskiej prokuratury wynika, że w Kolumbii i w Belize gangsterowi dostarczano środki odurzające w przesyłkach dyplomatycznych. Barański pakował je na jacht i przewoził przez ocean, a następnie przez Cieśninę Gibraltarską wracał do Europy. Cumował najczęściej w Marsylii lub Barcelonie. Tam jego bagaż – bez kontroli celnej – zabierał samochód oznaczony dyplomatycznymi numerami rejestracyjnymi. W ten sposób
Narkotyki trafiały do wiedeńskiego gabinetu konsula honorowego Liberii. Stamtąd przez Czechy jechały do Polski i dalej do krajów zachodniej Europy. Odpowiedzialnym za transport był oficer WSI nazwiskiem Adam Chmielewski, późniejszy bohater afery paliwowej. Z kolei w podróżach jachtem „Baraninie” towarzyszyła Halina G. „Inka”, która została później skazana za współudział w zabójstwie Jacka Dębskiego.
Od spawacza do ojca chrzestnego Od drugiej połowy lat 90. klientem „Baraniny” był również gang mokotowski – wówczas kontrolowany przez grupę pruszkowską i opłacający się jej. Szefem grupy od samego początku był Andrzej Horych. Zaskakująca jest kariera przestępcza tego człowieka. Horych – absolwent szkoły zawodowej, z wykształcenia spawacz – urodził się pod koniec lat 50. w ubogiej rodzinie na warszawskiej Pradze. W latach 70. był wielokrotnie notowany i zatrzymywany za pospolite przestępstwa i chuligańskie wybryki. Później związał się z hersztem trójmiejskich gangsterów – Nikodemem Skotarczakiem ps. „Nikoś” – i szybko stał się ważną postacią w półświatku. W kwietniu 1979 r. Andrzej Horych został zarejestrowany w ewidencji Wojskowej Służby Wewnętrznej, jako kontakt operacyjny „Korek”. Zachowane dokumenty wskazują, że od tamtego momentu przez lata brał udział w przestępczych grach operacyjnych specsłużb specjalnych. Pod koniec lat 80. odłączył się od Skotarczaka, ale wciąż blisko z nim współpracował. Nowe miejsce dla siebie w przestępczym świecie znalazł w Warszawie. Z początku opłacał się „Pruszkowiakom”, jednak w 2000 r., gdy CBŚ rozbiło gang pruszowski, natychmiast przejął kontrolę nad podziemiem przestępczym stolicy. Stworzył najbardziej brutalny gang w historii Polski. Jego ludzie kontrolowali m.in. gang „obcinaczy palców”, wyłudzali haracze i podporządkowali sobie rynek narkotykowy. Zarobione pieniądze inwestowali w nieruchomości nad Morzem Śródziemnym. Czuwał nad tym Janusz G. – były funkcjonariusz warszawskiej SB, później jedna z kluczowych postaci w gangu. Sam „Korek” został aresztowany w 2003 r., a pięć lat później skazany na 15 lat więzienia za handel narkotykami i kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą. Nie zgodził się na współpracę z policją i prokuraturą, a zza krat wydał wyrok śmierci na świadka koronnego, prokuratora i zajmującego się jego grupą dziennikarza. Choć on sam siedzi w pilnie strzeżonej celi, jego gang zdaje się odradzać. I znowu pojawiają się wokół niego byli funkcjonariusze tajnych służb, w tym bliski współpracownik wspomnianego Janusza G. Nazwiska Janusza G., gangsterów z Pruszkowa i Mokotowa oraz współpracujących z nimi oficerów służb specjalnych pojawiały się przy każdej głośnej zbrodni lat 90. – przy zabójstwie Andrzeja Stuglika, Jacka Dębskiego i Marka Papały. Nazwiska gangsterów, funkcjonariuszy specsłużb i agentów przewijają się też w zbrodni na Krzysztofie Olewniku. Wszystko wskazuje, więc na to, że służby specjalne PRL, – choć formalnie nie istnieją – mają wciąż kontrolę nad całkowicie realną i istniejącą polską przestępczością zorganizowaną. I wykorzystują ją do celów operacyjnych. Leszek Szymowski
W dzisiejszym świecie rządzi kasyno! Z Januszem Szewczakiem, głównym ekonomistą SKOK rozmawia Roman Mańka. W tym roku kończy się pierwsza kadencja rządu Donalda Tuska. Jak Pan ocenia politykę tego rządu? Jak można mijające cztery lata podsumować? Zanim zaczniemy oceniać ostatni czteroletni okres rządów PO-PSL, chcę powiedzieć jedno zdanie o całym procesie transformacji. Bo tu się – moim zdaniem – kończy pewien model rozwoju gospodarczego Polski. Mówię o koncepcji opartej na trochę bajkowym systemie, na systemie wiary w cuda, opartej na dwóch kluczowych zasadach: Pierwsza, to sprywatyzujmy wszystko a będzie dobrze, pozbędziemy się wszystkich kłopotów gospodarczych i finansowych, itd. To różnie w przeszłości przebiegało, ale my jako kraj generalnie majątek narodowy wyprzedaliśmy – zwłaszcza ten wartościowy.
Nie mamy dzisiaj majątku? Nie mamy dzisiaj majątku. Około 80 proc. wartości najbardziej dochodowego majątku narodowego, (czyli sektor bankowy, finansowy, ubezpieczeniowy, handel wielkopowierzchniowy) zostało sprzedane (firmy produkcyjne, petrochemiczne). I raptem wskutek tego procederu – nie nazywam tego nawet prywatyzacją, ponieważ była to raczej wyprzedaż przedsiębiorstw, które trafiały w ręce państwowych firm, tyle, że o zagranicznym kapitale – uzyskaliśmy około 140 mld zł przez 20 lat. Tak naprawdę dzisiaj, gdybyśmy chcieli odkupić trzy duże banki (takie, jak PKO S.A., BZ WBK, PKO BP), prawdopodobnie musielibyśmy wyłożyć taką samą sumę – podkreślam za trzy duże banki, a nie za cały majątek narodowy. Co z resztą…? Mało tego – teza „sprzedajmy wszystko” lansowana głównie przez Balcerowicza i liberałów gdańskich, którzy w początkowym okresie nosili nawet potocznie nazwę „aferałów”, wygląda dziś dramatycznie, ponieważ im więcej prywatyzowaliśmy, tym większe mieliśmy długi.
Gdzie w takim razie pieniądze? To pytanie za sto punktów. Natomiast chcę podać dokładne przykłady, które tego dotyczą. W 1991 r. na początku prywatyzacji, gdy zaczynaliśmy, sprzedaliśmy majątek za około 1,5 mld zł, w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze, a dług publiczny wynosił wtedy około 65 mld zł. W latach 2000-2001, kiedy Leszek Balcerowicz posiadał znaczący wpływ na politykę gospodarczą, z prywatyzacji dostaliśmy około 30 mld zł, ale dług wzrósł już do 314 mld. W latach 2009-2010 (kiedy premier Donald Tusk i minister Aleksander Grad prywatyzowali firmy) sprzedaliśmy za około 30 mld. zł, a dług publiczny wzrósł do 800 mld. Czyli teza Balcerowicza się nie potwierdza.
Gdzie są te pieniądze? Zostały utopione w kolejnej „czarnej dziurze” i wytransferowane za granicę.
Do kogo? Proszę pamiętać, że gdzieś od początku 2000 roku przeprowadziłem obliczenia w ramach tak zwanej pozycji bilans błędów i opuszczeń w bilansie obrotów płatniczych z zagranicą. Ta pozycja bilans błędów i opuszczeń jest to – można powiedzieć skala realnego odpływu kapitału z Polski, czyli coś, co umyka statystykom, co oznacza transfer zagraniczny, który się gdzieś nie skwalifikował. Ten odpływ w latach 2004-2010 szacuję na 221 mld. zł.
Mówi Pan o ogromnej skali? To jest sporo! To jest ogromna skala. To jest około 50 mld. euro, czyli nawet dwukrotnie więcej niż dostaliśmy netto z Unii w tym samym okresie.
Dlaczego rządy miałyby transferować te pieniądze zagranicę? To nie rząd transferuje. To nie rząd... To jest takie – można powiedzieć – korygujące rozliczenie, które zawiera cały szereg transakcji umykających pewnym klasyfikacjom, są one formułą pewnego transferu kapitałów pod różną postacią: cen transferowych, wypłaty dywidend, spekulacji walutowych, wypłaty wynagrodzeń, zakupu licencji, zmian logo, konsultingu itd.. Ale sensem tego jest realny odpływ „kasy”, wypływającej z naszego kraju. Nieważne gdzie, w którą stronę, do kogo – ale wypłynęła. To pokazuje skalę strat, które na prywatyzacji zostały dokonane. Nie jestem ani przeciwnikiem prywatyzacji, ani przeciwnikiem kapitału zagranicznego. Natomiast każda formuła wyprzedaży majątku powinna być racjonalna, powinna mieć jakiś długofalowy sens i powinna nam się po prostu opłacać.
Ale z tego, co Pan mówi wynikałoby, że kolejne ekipy prowadziły politykę niezgodną z interesem narodowym. To zarzut o wielkim ciężarze gatunkowym. Absolutnie! Nie tylko niezgodną z interesem narodowym, ale ja bym powiedział, że w dużej mierze niezgodną ze zdrowym rozsądkiem i kalkulacją biznesową. Bo jeśli okazuje się, że KGHM liberałowie spod znaku KLD chcieli sprzedać na początku lat dziewięćdziesiątych za 400 mln zł, a dzisiaj 20-30 proc. akcji tego samego przedsiębiorstwo jest warte ok. 30 mld, które rocznie daje około 4 mld. samych podatków, to można tak powiedzieć. Zwłaszcza, gdy dzisiaj cały ten sprywatyzowany na rzecz kapitału zagranicznego – sektor bankowy w Polsce daje też rocznie ok. 4 mld zł podatków. Jest też inny przykład. BZ WBK sprzedaliśmy za 3 mld zł irlandzkiemu bankrutowi – bankowi AIB. Za 3 mld sprzedaliśmy kontrolę na tym bankiem, a w końcu 2010 r. chcieliśmy przez państwowe PKO BP kupić ten bank. Proszę zgadnąć za ile? Za 13 mld zł. Kontrole nad PZU sprzedaliśmy Eureko za 3 mld zł, żeby się od nich uwolnić w 2010r. musieliśmy wydać na razie ok. 18 mld zł. Jeśli potrafiliśmy sprzedać kontrolę nad takim bankiem (z tradycjami, z pieniędzmi w środku jak Pekao SA ) za około 3 mld zł, a w 2010 r. zaledwie 3 proc. tego banku sprzedaliśmy za 1,1 mld zł, to już nie jest tylko głupota, to jest zdrada.
Jest Pan zwolennikiem tego, żeby banki pozostały w polskich rękach? Ważne jest to, co padło w Pana wywiadzie z A. Gudzowatym. Niewątpliwie obydwaj wychodzimy z różnych środowisk. Ten wielki przedsiębiorca, nazwał (w rozmowie z Panem) sprzedaż banków – „harakiri”. Ja myślę, że jego ocena jest dosadna i prawdziwa. To jest kwestia prawdziwego patriotyzmu, który w tej postawie widzę. Jeżeli coraz więcej osób tak to widzi – to jest to coś znacznie groźniejszego w skutkach i bardzo dalekosiężnego.
A zna Pan trochę świat? Tak! Zdecydowanie!
To proszę powiedzieć, czy w innych państwach dzieje się podobnie? Absolutnie nie! Jedynym krajem w Europie, w którym praktycznie pozbyto się własnego sektora bankowego stały się Węgry, które dzisiaj mają premiera Orbana i które „odkręcają” wszystko, co głupiego i szkodliwego zostało zrobione. Natomiast, jeżeli chodzi o państwa Unii Europejskiej – własność prywatna kapitału zagranicznego w sektorze bankowym z reguły nie przekracza 20-30 proc., a mamy państwa, gdzie jest to zaledwie kilka procent. A więc my się nie mamy, z kim porównywać. Uważam, że prywatyzacja polskich banków, na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat stanowi największą zbrodnię ekonomiczną ostatniego sześćdziesięciolecia w Europie.
Użył Pan słowa zbrodnia? Bo to jest zbrodnia ekonomiczna. Dlatego, że system bankowy stanowi krwioobieg gospodarki, wszędzie na świecie. Jeżeli my się pozbywamy tego krwioobiegu, to wiadomo, że to wcześniej czy później musi się skończyć katastrofą, zapaścią. I my bardzo usilnie w tę stronę, (czyli tej katastrofy) zmierzamy.
Zapytam inaczej – a co jest powodem takiego działania ze strony tych, którzy rzekomo kierowali opisywanym przez Pana procederem: naiwność, czy celowe działanie? Jakby Pan to ocenił? Na pewno nie naiwność. Myślę, że zła wola, bark profesjonalizmu, brak wyobraźni skutków, takie podejście odnoszące się do teraźniejszości wyłącznie, uwzględnianie tylko to, co jest dzisiaj, a nie to co będzie za dwadzieścia lat. No i na pewno chęć zasłużenia się, zaprzaństwa i sprzedajności, chęć bycia na salonie, chęć zaskarbienia sobie wdzięczności obcego kapitału, czy potężnych struktur finansowych.
Czyli uważa Pan, że to tradycja kompradorska była kluczowym czynnikiem? Zdecydowanie tak! Myślę, że jeśli Polska ma istnieć dalej, jako dość duże państwo, to nie unikniemy konieczności odkupienia tego, co głupio i tak tanio wyprzedaliśmy. Tylko to potrwa znacznie dłużej i będzie nas dwukrotnie, trzykrotnie, czy czterokrotnie więcej kosztowało. Ta druga bajkowa teza, takiego mitu cudacznego, roztaczana nieco później, bo w 2004 r. – opierała się na dogmacie, że jak wejdziemy do Unii Europejskiej – Unia da nam pieniądze i wszystkie problemy zostaną rozwiązane. Nie będzie się, czym martwić. Po prostu będziemy tak samo bogaci jak Niemcy, Szwajcarzy, Francuzi. Wszyscy ci, którzy mieli jakiekolwiek wątpliwości, którzy dokonywali jakiegoś bilansu, jakiegoś szacunku, jakichś wyliczeń – byli uznawani za „oszołomów”, „ignorantów”, żeby nie powiedzieć jeszcze gorzej.
To, kto miał rację „oszołomy”, czy „salonowcy”, bo nie mogę tego problemu jakoś rozstrzygnąć? Fakty pokazują tak: ten bilans wpływów unijnych do tej pory netto, to jest około 27 mld euro. Czyli stanowi to prawie dwukrotnie mniej, niż napłynęło począwszy od 2004 r. do Polski od Polaków pracujących zagranicą, inaczej mówiąc naszych gastarbaiterów. Bo w tym czasie napłynęło do nas około 40 mld euro. Mało tego – podkreślam – w tym okresie z Polski wypłynęło w ramach bilansu obrotów płatniczych, a więc pod pozycją bilans błędów i opuszczeń aż 50 mld euro. Mamy deficyty handlowe rocznie w granicach 50 mld zł., czyli to też jest kilkanaście mld euro. I ciążą na nas zobowiązania, podpisaliśmy weksle na następujące wydatki: na ochronę klimatu i zakup pozwoleń, na CO2 – rzędu około 100 mld. zł. do 2013 r., a dalej (po przekroczeniu tej cezury) – na kwoty rzędu prawie 14 mld rocznie, aż do 2030 r.. Taki będzie koszt wszystkich zakupów tych klimatycznych kwestii, czyli zakupu zezwoleń, na CO2. Musimy zainwestować w energetykę, która wymaga gruntownej modernizacji, a którą właśnie wyprzedajemy już do końca – niektórzy mówią, że będzie to kwota od 130 do 200 mld zł., żeby zadośćuczynić normom unijnym. Musimy wydać około 100 mld w ramach ochrony środowiska (zobowiązania są już podpisane, są weksle), a więc na wywóz śmieci, utylizację odpadów, segregację nieczystości, itd. To urasta do olbrzymich kwot. A na to wszystko dostajemy w twarz, na 11 marca Pan Premier Donald Tusk bardzo liczył, że będziemy uczestniczyć w spotkaniu unijnym tak zwanej siedemnastki, w charakterze obserwatorów w spotkaniu dotyczącym paktu konkurencyjności. Tymczasem dzisiaj jest już odpowiedź, że nawet, jako obserwatorów nas tam nie dopuszczą.
Sugeruje Pan, że jesteśmy na peryferiach Europy? Absolutne peryferie!
Sądzi Pan, że Europa będzie... Dwóch prędkości, absolutnie Europą dwóch prędkości.
Czyli mur berliński jeszcze stoi? Powiedziałbym nawet, że zaczyna odrastać. Ale ta teza o Unii Europejskiej, to kolejna taka bajka, że kwestia przynależności unijnej rozwiąże nam wszystkie problemy. Oczywiście fajnie jest dzisiaj bez paszportu przejechać przez granicę, odpocząć w austriackich Alpach – tylko, że najpierw trzeba na to zarobić. A kolejny problem pojawia się przy okazji pytania, – w jaki sposób my mamy na to zarabiać? Dlatego, że zaczynamy mieć – mimo totalnej wyprzedaży majątku narodowego – poważne kłopoty. A tak naprawdę, po takiej totalnej wyprzedaży majątku narodowego, jakiej Polska dokonała w ostatnich dwudziestu latach – powinniśmy mieć nie problem z emeryturami, tylko znacząco podwyższyć te świadczenia, czyli powinniśmy mieć wyższe świadczenia socjalne, nowoczesne autostrady, sprawne, czyste i nowoczesne szpitale, dobrze opłacanych nauczycieli. Bo wyprzedaliśmy praktycznie wszystkie rodowe srebra, a więc wydaje się, że należałoby oczekiwać znaczącej poprawy standardu życiowego Polaków. Tymczasem – proszę zauważyć, – że właściwie dzisiaj widzimy Polskę nie z nową, zbudowaną infrastrukturą majątkową, tylko w gruncie rzeczy z supermarketami. Co myśmy zbudowali? Nie mamy autostrad, nie mamy dywersyfikacji energetycznej, nie mamy nowoczesnej, innowacyjnej gospodarki, innowacyjnych technologii. Nakłady na naukę są żenujące a poziom opieki zdrowotnej dramatyczny.
Proszę powiedzieć konkretnie, jaki jest poziom zadłużenia Polski? Jak Pan to ocenia? Mimo wyprzedaży majątku mamy tylko wielkie, gigantyczne długi o jakich się nawet Gierkowi się nie śniło. Można oczywiście na tego Gierka napadać i mieć go za nic, ale trzeba wiedzieć, że on nas zadłużył realnie na 25 mld dol. i te długi spłacaliśmy prawie trzydzieści lat, ale coś jednak zbudowano. Teraz wyprzedaliśmy cały majątek, a długi mamy – już mówię – 260 mld dol. długów zagranicznych. Gierek, to jest pikuś – on miał 25 mld dol., oczywiście popełniał błędy, co do rozwoju przemysłu ciężkiego, ale on miał 25 mld, a teraz jest 260 mld dol. długów zagranicznych. Przypominam, że Argentyna przewróciła się w 2001 r., zbankrutowała mając raptem 100 mld dol. zadłużenia, my mamy 260 mld dol. Mało tego – mamy gigantyczny, wielki dług wewnętrzny, którego wcześniej nie mieliśmy. To jest już dzisiaj około 810 mld zł, ale w moim przekonaniu nie jest to wszystko. Dlatego, że Rostowski robi absolutne cuda ze statystyką i kwestiami zadłużenia, ja uważam, że to jest absolutny Pinokio. Zamiata pod dywan, nie liczy bardzo wielu elementów. Dlatego jemu wychodzi, że nasz deficyt sektora finansów publicznych jest 7,9 proc. PKB, a w mojej ocenie jest 9,5 proc.
Na czym Pan opiera swoje wyliczenia? Już mówię. Według niego – dług publiczny kształtuje się na poziomie 53,4 proc., a według GUS-u, który policzył nasz dług za 2010 r., według statystyki unijnej Eurostatu (ESA – 95) to jest już ponad 55 proc, a ja twierdzę, że to będzie już dług w przedziale od 57 do 59 proc. do PKB. Bo jeśli doliczymy do tego długu to, co Pan Minister sobie uznał, że nie liczy, czyli deficyt środków unijnych za ubiegły rok – około 14 mld zł.; Deficyt ukryty w Krajowym Funduszu Drogowym – rzędu około 30 mld; deficyt ukryty, a właściwie (można powiedzieć) zawłaszczony w Funduszu Rezerwy Demograficznej – to jest za poprzedni rok 13,5 mld. Jeśli do tego doliczymy obligacje, które już na potęgę zaczyna emitować ostatni państwowy bank BGK – to już na początku stycznia jest 5 mld. zł.. Jeśli do tego doliczymy pożyczki ZUS-owskie – to też jest koło 5-6 mld (zawsze, tu nie ma w ogóle dwóch zdań). Kolejne 50 mld zł bierze się z poręczeń i gwarancji – tego do długu Pan minister J. Rostowski nie liczy. Wie Pan, dlaczego? Dlatego, że oczywiście – można powiedzieć, że to trzeba będzie brać pod uwagę wtedy, kiedy te poręczenia staną się wymagalne. Ale czy mogą się stać? Oczywiście, że tak! Na przykład olbrzymie poręczenia i gwarancje dla PKP. To nie jest wszystko, jeżeli chodzi o zadłużenie. Proszę sobie wyobrazić, że nawet te rzekomo świetnie sprywatyzowane, fantastycznie zarządzane zagraniczne banki komercyjne w Polsce same mają około 40 mld euro długów, czyli 160 mld zł. Oczywiście u swoich matek, w centralach, w innych światowych instytucjach, ale są zadłużone. Szpitale są zadłużone na ok. 9 mld. zł, koleje na jakieś 7 mld, kopalnie też mają długi. Już nie mówię o gigantycznym zadłużeniu Polski i Polaków w tej chwili. Proszę sobie wyobrazić, że jako gospodarstwa domowe mamy prawie 500 mld zł zadłużenia, z tego 33 mld to są już kredyty oraz długi przeterminowane i zagrożone, czyli właściwie nie do odzyskania. Jeśli chodzi o firmy, skala kredytów zagrożonych – to jest 27 mld zł. Do tego dochodzi – tykająca bomba z opóźnionym zapłonem, której lont w każdej chwili może zostać odpalony – to jest blisko 500 tys. Polaków w kredytach hipotecznych-mieszkaniowych w walutach zagranicznych. To jest mniej więcej kwota 170 mld zł. Mówimy tu tylko o kredytach walutowych. Czyli najmniejsza zmiana kursu franka (a dzisiaj mamy z taką do czynienia), podniesienie stóp procentowych w Szwajcarii, (co nas za chwilę czeka) spowoduje, że na tych dużych stadionach, które budujemy na Euro 2012 będą mogli niektórzy rozbić namioty, żeby gdzieś przemieszkać.
Powtórzy się fenomen Stadionu Dziesięciolecia? Tak Pan sugeruje? Nie w tym sensie, co dawniej, tylko mówię, że tak naprawdę na tych obiektach znajdą się Ci, którzy stracą własne mieszkania z powodu znaczących podwyżek kursów walut, bo nie będą mieli gdzie zamieszkać. Tym bardziej, że to wygląda w tej chwili tak, że osoby, które wzięły kredyty, – mimo, że je spłacają już kilka lat – mają więcej do spłacenia niż wzięli. Ale gdyby tu, na Pana miejscu, siedzieli prof. Balcerowicz, komisarz Lewandowski czy inni zwolennicy liberalnej doktryny, to oni by powiedzieli Panu, że nie było innej alternatywy, że nie było innej drogi, którą można by podążać. Oni twierdzili zawsze, że prywatyzowali polskie przedsiębiorstwa po to, żeby je uratować przed upadkiem, gdyż obcy kapitał inwestował pieniądze w gospodarkę? Ja mogę powiedzieć, że na pewno prof. L. Balcerowicz by tutaj nie siedział, bo on nie lubi dialogu i konfrontacji. On lubi wygłaszać monologi – że tak powiem – wyłącznie bez żadnego sprzeciwu i wątpliwości. A więc po pierwsze by tutaj nie siedział, a po drugie nie było innej drogi – znany w historii postacie, które tak mówiły. Dzisiaj Leszek Balcerowicz i K. Rybiński wypowiedzieli wojnę rządowi w sprawie OFE
Ale zastanówmy się realnie – była inna droga? Jest wiele przykładów w Europie, kiedy zastosowano inne mechanizmy niż my wychodząc z komunizmu. Na przykład Słowenia implementowała całkowicie inny mechanizm, jeżeli chodzi o sektor finansowy oraz banki. Utrzymała swoje udziały 51 proc. w tych bankach i je kontrolowała. Podobnie Hiszpania po dyktaturze Franco, wstępując do Unii Europejskiej nie sprzedała wszystkich swoich banków. Wprost przeciwnie, zostały one skonsolidowane, dokapitalizowane i dzisiaj mamy hiszpańskie banki w Polsce, a nie polskie w Hiszpanii, nie mówiąc już o modelu krajów skandynawskich. Mało tego – nam zaserwowano pewną koncepcję gospodarczą, polegającą na założeniu, że mamy być szczęśliwi, bo będziemy pracować w dobrze zorganizowanych oraz zarządzanych zagranicznych firmach i to nam powinno wystarczyć. Brak ambicji, brak chęci dążenia do stworzenia z Polski liczącego się podmiotu gospodarczego. Przecież my dzisiaj nie mamy żadnej dużej polskiej firmy, żadnej znaczącej polskiej marki finansowej. Weźmy choćby pierwszy z brzegu przykład – skandal z prywatyzacją PZU.
Ale mamy „zieloną wyspę”... Nie mieliśmy i nie mamy „zielonej wyspy”. To zwykła bajka. Dziś to już raczej są ruchome piaski. Tu nie ma żadnej „zielonej wyspy”. To był kompletny pic na wodę fotomontaż. Fakt, że w Polsce rośnie produkcja przemysłowa, a nawet statystycznie zwiększa się wzrost gospodarczy, to kompletnie się nie przekłada na naszą zamożność, na skalę dochodów podatkowych, jak i na spadek bezrobocia.
Jak to się dzieje, że amerykańska gospodarka już przy niecałych 2 proc. PKB potrafi tworzyć miejsca pracy, a polska przy 4,5-5 bardzo słabo dynamizuje ten proces? Uważam, że dopóki my w Polsce nie zaczniemy cenić dobrych pracowników i godziwie ich opłacać, to będzie postępujące dziadostwo i coraz bliższa perspektywa bankructwa. Nie może być tak w zjednoczonej Europie, że kasjerka w Lidlu po stronie polskiej zarabia 1,200 zł a po drugiej stronie rzeki, w tej samej firmie, w tym samy Lidlu zarabia 1,200 euro. Dlaczego tak nie może być? Dlatego, że ceny energii elektrycznej, utrzymania mieszkania, ogrzewania, gazu, paliwa, już nie mówiąc o usługach bankowych są u nas często wyższe niż po tej drugiej, niemieckiej stronie. My mamy koszty utrzymania na poziomie europejskim (być może w niewielkich aspektach jeszcze są różnice jeżeli chodzi o niektóre ceny produktów żywnościowych, ale po ostatniej drożyźnie i podwyżkach VAT-u jest już prawie cenowo tak samo), natomiast wynagrodzenia mamy trzy, czterokrotnie niższe. Co to oznacza? To będzie oznaczać, że każdy młody człowiek, który posiada odrobinę oleju w głowie będzie stąd uciekał i nawet na naukę zawodu pojedzie do Niemiec. Bo tam mu dadzą 800 euro, internat i będą go uczyć języka oraz zawodu. Czyli się wynaradawiamy. Polki już wolą rodzić w Niemczech niż w Polsce.
Sądzi Pan, że przegrywamy w Europie demograficznie, że inni nas wchłoną? Polska dzięki elitom rządzącym od dwudziestu lat sama się likwiduje. Jednak czy możemy dać wyższe wynagrodzenia? Przecież jest pewien poziom wynagrodzeń, przekroczenie, którego spowoduje, że gospodarka nie wytrzyma? To jest kwestia – skąd brać pieniądze? Jak się nie posiada majątku, to z reguły nie ma się dochodów. Jak się tanio wyprzedaje rodowe srebra, to trudno wyłącznie bazować na napływie kapitału zagranicznego. Proszę zauważyć, że całe ostatnie dwadzieścia lat, w moim przekonaniu rozwoju w Polsce i tego „dobrobytu”, (bo to dotyczy on jedynie małej części społeczeństwa) odbywało się na kredyt, za pożyczone pieniądze. Nam udowadniano, że można się świetnie rozwijać pożyczając pieniądze i że to w ogóle nie niesie ze sobą konsekwencji, że to wszędzie doskonale funkcjonuje.
To jak w takim razie wytłumaczy Pan fakt, że zagranicą, na zachodzie Europy pokazuje się nas, jako przykład udanych przemian? Przez kilka lat mieszkałem na zachodzie Europy i wiem, jak się tam ocenia Polskę. Zwłaszcza w tygodniku „The Times” albo w opiniach banków Goldman Sachs i JP Morgan. Oni tak super na nas zarabiają, że byliby ostatnimi niegodziwcami, gdyby o nas źle mówili. To tylko w Polsce jest możliwe żeby Goldman Sachs spekulował na polskim złotym, czyli ograbiał nas z naszych oszczędności i jednocześnie był doradcą rządu w ważnych prywatyzacjach sektora gospodarczego, choć się do tego nie przyznaje.
Konflikt interesów? Po prostu zamach na jakąś elementarną przyzwoitość i logikę biznesową. To tak, jakby Pan lisa w kurniku za przeproszeniem, który wydusił Panu stado kur, wziął do pilnowania następnego stada gęsi... To tak wygląda. A więc trudno aby nas pewne ośrodki lobbystyczne, czy rozmaite centra spekulacyjne nie chwaliły. My naprawdę jesteśmy takim spekulacyjnym eldorado nad Wisłą – ja to tak nazywam. Bo przecież to jest czysty biznes brać franki w Szwajcarii przy niskich stopach procentowych (prawie na zero, 0,25 procenta,), przerzucić je do Polski, następnie udzielić kredytu hipotecznego we frankach szwajcarskich na 5-6 proc., potem wymienić je na umacniającego się złotego, kupić polskie obligacje – mając zagwarantowane 6,3 proc. i ma Pan dwucyfrowe przebicie, dwucyfrową stopę zwrotu. To jest po prostu samograj! Proszę zauważyć, że żadne media, jedynie „Gazeta Finansowa”, która podejmuje tę problematykę, żadne media (niby profesjonalnie zajmujące się ekonomicznymi kwestiami, jak na przykład „Rzeczpospolita”, jak „Puls Biznesu”, jak TVN) nie podejmują tego problemu. Jak? Jakim to cudem w ramach pozycji bilans błędów i opuszczeń przez ostatnie sześć lat uciekło nam, co najmniej 210 mld zł. z kraju w postaci wypływu kapitału? To nie jest dla nich problem i oni nie podejmują tego tematu. Czy miało jakikolwiek sens ekonomiczny posunięcie ministra finansów J. Rostowskiego, który w grudniu 2010 r. – po to żeby sztucznie obniżyć nasze zadłużenie – wyrzucił w błoto, czyli rzucił na rynek walutowy blisko 4 mld euro oszczędności z rezerw walutowych, w ramach interwencji walutowej, żeby o 5 do 8 groszy jedynie przejściowo obniżyć kurs walut. No przecież to jest chore! Tym bardziej, że ten dług nie został skutecznie zahamowany. To nic nie dało. To są pieniądze, które przejęli spekulanci walutowi. Bo te swapy walutowe to jest po prostu czysta spekulacja.
Twierdzi Pan, że minister Rostowski działa na modłę spekulantów? Myślę, że niektórzy mogą takie zarzuty stawiać, bo to nie pierwszy przykład. Również w grudniu 2009 r. MF dokonał podobnej operacji na nieco mniejszą skalę. Najpierw się w ogóle do tego nie przyznawał, a dopiero potem, – kiedy podniosłem ten temat publicznie w mediach – po kilku miesiącach potwierdzono, że taki fakt miał miejsce.
Ale przecież i w Polsce i w Unii Europejskiej są fachowcy, którzy potrafią liczyć i ich się tak łatwo nie oszuka? Nie do końca! Najlepiej sytuację pokazuje przykład grecki. Grecy tak to kapitalnie liczyli, że oszukiwali Unię Europejską jak chcieli i najpierw podawali, że mają deficyt sektora finansów publicznych na poziomie 3 proc., a później, jak przyszedł nowy rząd i sprawdził „kwity”, to się okazało, że jest 13 proc... Z dnia na dzień. Więcej – oni brali dotację na produkcję, na uprawy rolne, na oliwki, które były sadzone na pasach pomiędzy autostradami. Z samolotu było zdjęcie, że tam coś rośnie. To nie do końca jest tak, że unijni eksperci umieją kontrolować sytuację. Zresztą Eurostat już ma pewne poważne wątpliwości czy wszystkie statystyki są trafne, zaostrza kontrolę, zarówno po kazusach greckim, jak i irlandzkim, a ostatnio również wysłał kontrolę do Bułgarii, (bo nie bardzo wierzy w pewne statystyki). Jest wątpliwość, czy Pan Minister J. Rostowski mówi całą prawdę? On twierdzi, że jest 7,9 proc. deficytu sektora finansów publicznych, a jego urzędnicy, albo inni urzędnicy z otoczenia rządu – uważają, że może być 8,3 proc. albo 8,5 proc. Szacuję, że jest to 9,5 proc., gdy się uczciwie wszystko policzy.
Czyli stanąłby Pan na ubitej ziemi do debaty z ministrem Rostowskim żeby swoją tezę potwierdzić?
Ale nie ma najmniejszego problemu. Kłopot jest w tym, że ci ludzie kompletnie oderwali się od realiów. Ta cała kreatywna księgowość – oni w nią uwierzyli, że tak jest. To, że Pan Minister Rostowski wysyła list do Olli Rehna do Komisji Europejskiej, mówiąc, że on zlikwiduje deficyt finansów publicznych do 3 proc., czyli tak naprawdę zaoszczędzi prawie 100 mld zł., to przecież można tylko pękać ze śmiechu, albo lać krokodyle łzy, patrząc, w jakich rękach są od czterech lat finanse publiczne. Myślę, że doczekamy się dramatycznych rozwiązań i że stan polskich finansów publicznych jest znacznie gorszy niż się o tym mówi.
Grozi nam wariant argentyński, o którym Pan wspomniał? Z jednej strony grozi nam wariant argentyński, a z drugiej węgierski. Czyli taka koalicja różowo-liberalna, na przykład sldowsko-platformerska, która miała miejsce na Węgrzech, gdzie symbolem tego stał się premier Ferenc Gyurcsany, który nieopatrznie wreszcie powiedział prawdę – „kłamaliśmy rano, kłamaliśmy wieczorem, kłamaliśmy cały czas”, gdy idzie o stan naszej gospodarki i w końcu ludzie wyszli na ulice.
Myśli Pan, że w Polsce będzie podobnie, że ludzie też wyjdą na ulice? To jest nieuniknione! Dlatego, że my zmierzamy absolutnie na dno. Ta jazda na gapę przez ten kryzys się skończyła. Jazda po bandzie za cudze pieniądze, za pożyczone środki też dobiega kresu. My dzisiaj za nasze obligacje dziesięcioletnie płacimy 6,3 proc. żeby zacząć płacić 7 proc. naprawdę nie jest daleko. A to już jest czerwona kartka od rynków! I co z tego, że Pan Minister J. Rostowski sobie wykoncypował, że on teraz będzie nieco mniej pożyczał na rynkach, skoro będzie pożyczał drożej. Co z tego, że on sobie wykoncypował, że na OFE zaoszczędzi 11 mld w tym roku, a w przyszłym 17 mld, bo zmniejszy składki?! Przecież to w niczym nie rozwiązuje problemu. A przede wszystkim nie daje żadnych szans na godziwą emeryturę dla przyszłych Polaków.
Jaka jest Pana ocena reformy OFE? To jest jeden z największych skandali ekonomicznych. To jest po prostu prywatyzacja systemu emerytalnego, nieudana prywatyzacja, oparta od początku na chciejstwie, kłamstwie i błędnych wyliczeniach. To jest system oparty na koncepcji – z jednej strony, że ludzie będą mieli emeryturę po części z kasyna i po części z długów, bo obligacje to jest przecież zadłużanie, giełda jest w dużej mierze kasynem spekulacyjnym – tam są zyski, ale tam są i straty. W 2008 r. OFE straciły blisko 24 mld zł., bo był kryzys na giełdzie.
Ale nie grały na dużym ryzyku? Chwała Bogu, ale pomyślmy, że teraz zagrałyby i zainwestowały w kolejny Lehman Brothers pańską emeryturą, no i co by Pan od nich dostał wtedy?! To jest chore do spodu, bo tu w ogóle nikogo nie interesuje sprawa wysokości tych przyszłych emerytur. Rostowskiego i rząd interesuje żeby zmniejszyć dziurę budżetową, a lobbystów OFE (jak i walczącego niezwykle dzielnie i bez litości w obronie OFE – Leszka Balcerowicza) interesuje utrzymanie dotychczasowej pozycji oraz skali dochodów tych prywatnych podmiotów komercyjnych.
A gdzie w tym wszystkim jest obywatel? Nie ma go tam... Ja od lat proponuję koncepcję rozwiązania tego pata w systemie emerytalnym. Żadne media, (mimo, że głoszę to publicznie), ani żadni przedstawiciele władzy nie poprosili mnie o wyjaśnienie tej kwestii, a uważam, że jest kilka rzeczy prostych, które trzeba zrobić, koniecznych, żeby podstawową kwestią były godziwe emerytury. Po pierwsze musi być dobrowolność partycypacji w takim systemie; po drugie trzeba zlikwidować ZUS – w miejsce ZUS-u utworzyć Państwowy Bank Emerytalny, który będzie działał komercyjnie na podobnych zasadach, jak OFE.
A czyją on byłby własnością? Który byłby własnością państwa. Który by zmuszał do realnej konkurencji prywatne podmioty. Który mógłby inwestować w złoto, w obligacje, w akcje, w co by tam tylko można było. A ZUS należałoby sprowadzić do jedynie czysto biurokratycznej maszynki, która wysyła zawiadomienia i mocno go odchudzić. Ja wolałbym mieć emeryturę z banku niż z kasyna. I coś trzeba z tym zrobić, bo te emerytury, które dzisiaj po dziesięciu latach rzekomego, genialnego inwestowania przez OFE nam się proponuje 30-50 zł – do tej ZUS-owskiej części emerytury. Czy Pan sobie to wyobraża – po dziesięciu latach inwestowania, że ktoś Panu mówi – „66 zł się należy”. To co za dwadzieścia lat dorzucą jeszcze 80 zł, będzie razem 130 zł. Przecież to jest kpina ze zdrowego rozsądku! To oznacza, że być może nie będzie żadnych emerytur – ani z OFE, ani z ZUS-u, jeżeli to dalej tak będzie wyglądało. To jest kolejna wielka sprawa do rozegrania. Można to naprawić! Trzeba to naprawić!
To by się wtedy sprawdziła przepowiednia Kononowicza, który mówił, że nie będzie niczego... W jakimś sensie to się powoli zaczyna sprawdzać. Orban na Węgrzech poszedł na całość i stwierdził, że lepiej od razu to przejąć i myśleć, co z tym zrobić. Nasi udają, że coś naprawiają. To jest czysta improwizacja.
Platforma Obywatelska szła do wyborów, jako partia pragmatyczna, wolnorynkowa, liberalna, która miała się zająć gospodarką, głosiła potrzebę sanacji Państwa, konieczność przeprowadzenia najpilniejszych reform. Dlaczego tego nie podjęła? Dlaczego nie realizuje tych pięknych zapowiedzi, które głosiła? Co się w Polsce stało? Paradoksalnie najlepsza sytuacja dla przedsiębiorców i dla gospodarki była za czasów poprzedniego rządu. Tylko Platforma oparła swoje rządzenie na takich trzech tezach: pierwsza, – że poprzednicy paskudni, a my jesteśmy cudni; druga – ludowi wystarczy Doda i w kranie ciepła woda (żeby było do rymu); i wreszcie trzecia – niech się wali, niech się pali, a my będziemy w piłkę grali. I to jest cały sens tych czterech lat rządów Donalda Tuska. A konsekwencją takiej polityki może być czwarta teza, a więc, że po nas choćby potop, czy ziemia spalona. Tu nikt poważnie do tematu nie podchodzi. Najbliższe lata dla Polski, to nie będzie zabawa! To będą dramatyczne wybory! To będzie realne bankructwo dla podmiotów i dla części zadłużonych gospodarstw domowych – blisko dwa miliony Polaków jest totalnie zadłużonych, jest już bankrutami. Co będzie, jeśli frank będzie kosztował 3,80 zł, a euro 5,50 zł? Przepowiednie dużych banków inwestycyjnych na ten rok – Goldman Sachs, JP Morgan – mówiły, że frank będzie kosztował w tym roku pomiędzy 2,36 a 2,50. A ile jest teraz? 3,10 zł. I nie idziemy w dobrym kierunku.
Dlaczego frank szwajcarski stał się w globalnej gospodarce tak wielkim czynnikiem rozmaitych spekulacji? Nie ma chyba drugiej takiej waluty, która podlegałaby podobnym fluktuacjom? Wystarczy trochę znać historię świata. I to wcale nie tę ekonomiczną. Jak były wojny, rewolucje, zamieszki, głód , wszyscy uciekali do bezpiecznej przystani, do Szwajcarii: naziści, terroryści, komuniści Kadafi i inne Mubaraki. Bo to była ta bezpieczna przystań, gdzie ten pieniądz zawsze miał wielką wartość.
Polscy politycy też tam uciekli? To mogłoby być bardzo ciekawe, gdybyśmy chcieli skorzystać z tej płyty, z tej wiedzy, z której skorzystała kanclerz Angela Merkel. Mieliśmy taką szansę i zdaje się, że dobrowolnie z tego zrezygnowaliśmy. Oczywiście, że elity mają znaczenie dla każdego kraju, tylko, że te elity (te takie z okresu turbo-kapitalizmu, jakiegoś amerykańskiego, czy brytyjskiego) one obok swoich fortun tworzyły jeszcze muzea, szpitale, sale konferencyjne, teatry. Tu tego nie ma...
Jaką Pan drogę dla Polski proponuje, jako finansista – obserwując przez dwadzieścia lat polską gospodarkę, doradzając różnego rodzaju podmiotom gospodarczym? Po prostu jestem pełen obaw. Martwię się tym. Młodzi wyjadą, starzy poumierają. Trzeba zwołać ratunkowy okrągły stół, żeby na poważnie zastanowić się, co
z tą Polską zrobić, czy da się ją ocalić przed bankructwem.
Ale, na jaki model rozwoju gospodarczego postawić? W tej chwili trzeba odrabiać straty, odzyskiwać głupio, tanio wyprzedany majątek narodowy, szukać tych źródeł dochodów i tych możliwości rozwoju, które w dzisiejszym świecie są konieczne, czyli: nowoczesności, innowacyjności, taniej produkcji żywności (bo żywność będzie towarem strategicznym, podobnie jak ropa naftowa). Dziś świat stoi przed wielkimi przewartościowaniami, przed wielkimi zmianami. Pewne modele tego turbo-kapitalizmu się nie sprawdziły.
Przed globalnym przewartościowaniem? Globalnym, tak! To nie jest tylko kwestia Północnej Afryki. Głód zajrzy do wielu innych krajów, nie mówiąc już o jakiś spekulacjach. Finanse tego świata po prostu odeszły od realnej gospodarki, oderwały się kompletnie od obiektywnego podłoża. Kreuje się absolutnie wirtualne byty finansowe. A to się w ogóle nie przekłada na poziom życia ludzi. Wie Pan, – jeżeli prezes banku Goldman Sachs potrafi dostać premię w wysokości kilkudziesięciu milionów dol., to nic dziwnego, że on może sobie powiedzieć – „to my robimy robotę Boga”. W dzisiejszym świecie rządzi kasyno – kasyno, w którym krupierzy oszukują. I niestety to ma miejsce również u nas. Będzie ciężko, naprawdę będzie bardzo ciężko.
A kto siedzi przy tym kasynie? To jest pytanie za milion. Kto siedzi przy tym kasynie? Myślę, że Ci, którzy realnie rządzą tym światem: wielki biznes; potężne struktury ponadnarodowe; najwięksi mafiozi (pewnie również); być może służby specjalne, niektórych krajów. Ale jesteśmy dzisiaj tu nad Wisłą i musimy się martwić, czy benzyna będzie dalej po 5 zł, czy może po 6 zł; czy chleb będzie po 8 zł; czy stanie się tak, że będziemy mieli mniej pociągów, dłużej będą jechały, a bilety będą droższe. Bo my dzisiaj mamy taką perspektywę – polskie państwo dzisiaj nie funkcjonuje, polskie państwo nie wywiązuje się ze swych podstawowych obowiązków wobec obywateli, dużą część obowiązków przerzucono na samorządy, nie dając im odpowiednich pieniędzy: zamyka się szkoły, zamyka się placówki kulturalne, bo nie ma pieniędzy. A tymczasem te pieniądze fruną przez polskie granice – tak jak mówiłem ponad 200 mld zł w ramach bilansu błędów i opuszczeń, w ramach obrotów płatniczych zagranicę. Czyli dla jednych nie ma, ale dla drugich są. Autor Roman Mańka
ROMA LOCUTA CAUSA FINITA I jak się Państwu podobała długo oczekiwana debata „gigantów” (takie były „lidy” na portalach informacyjnych). Dowiedzieliście się czegoś nowego??? Pan Profesor Balcerowicz stwierdził: „odrzucam pogląd socjalistyczny, że wszystko jest państwowe. Socjalizm zbankrutował, pieniądze są ludzi.” Ze złośliwą satysfakcją odłożyłem sobie „na deser” wyrok Sądu Najwyższego w głośnej przed kilku laty sprawie Pana Adama Mielczarka, który procesował się z ZUS-em o to, żeby nie wylosowywał go do żadnego OFE. Otóż w wyroku z dnia 4 czerwca 2008 roku (Sygn. akt II UK 12/08) Sąd Najwyższy raczył był stwierdzić, że: „środki te (składka do OFE - przyp. mój) na podstawie przepisów ustawy z dnia 28 sierpnia 1997 roku o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych, znajdują się w ograniczonej dyspozycji ich członków, co może świadczyć o ich częściowo prywatnym charakterze. Jednakże z uwagi na to, iż powstają one z podziału funduszy o charakterze publicznoprawnym, to jest z podziału składki na ubezpieczenia społeczne (art. 22 ust 3 ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych) stanowią formę realizacji zadań w zakresie zabezpieczenia społecznego wynikających z art. 67 ust. 1 Konstytucji RP (…) System emerytalny ma charakter powszechny i jego celem jest urzeczywistnienie zawartego w art. 67 ust. 1 Konstytucji prawa każdego obywatela do zabezpieczenia społecznego na wypadek osiągnięcia wieku emerytalnego. Nie został on skonstruowany przez ustawodawcę dla indywidualnych ubezpieczonych (…) … system emerytalny oparty na zasadach ubezpieczeniowych charakteryzuje się przymusem ubezpieczenia społecznego związanym ściśle z obowiązkiem odprowadzania składek, a powstający z mocy przepisów ustawy systemowej stosunek ubezpieczenia społecznego ma charakter publicznoprawny. Inaczej rzecz ujmując, środki na ubezpieczenie społeczne, w szczególności emerytalne, są i będą przeznaczone na wypłatę świadczeń dla innych podmiotów aniżeli mich płatnik i w tym znaczeniu są środkami publicznoprawnymi (…) Składki na ubezpieczenia emerytalne nie są prywatna własnością członka funduszu (…)
…składka emerytalna, z uwagi na jej przeznaczenie na tworzenie funduszu emerytalnego, posiada publicznoprawny ubezpieczeniowy charakter, który zachowuje nadal po przekazaniu przez Zakład jej części do funduszu.” „Roma locuta causa finita”! Gwiazdowski
Atomowe kłamstwa w Fukushimie cd Nowe i niestety raczej pesymistyczne doniesienia. Wczoraj z reaktora nr 3 (ten wokół zbiorników z prętami uranowymi) pojawiła się całkiem nowa i groźnie wyglądająca emisja szarego dymu
(wcześniej uszkodzone bloki reaktorów emitowały tylko radioaktywną parę wodną i wodór) - może nie był to jeszcze wybuch w rodzaju wulkanu Krakatau, ale okazało się, że nowa emisja jest na tyle groźna że wycofano wszystkie ekipy techniczne z elektrowni. Oczywiście dla uspokojenia zaraz dodano, że poziom radioaktywności wcale nie wzrósł więc ogólnie jest super i nie ma czym się przejmować (zapraszamy na emocjonujące wędkowanie pod Fukushimą, mają tam taaakie ryby!). Nikt nawet nie zadawał sobie pytania, dlaczego zatem w panice wycofano ekipy techniczne skoro nie ma wzrostu promieniowania (masek p-gaz nie mają czy co?). Dziś rano (ok. 5 naszego czasu) kolejny komunikat : http://fakty.interia.pl/raport/kataklizm-w-japon...
Kolejna tajemnicza emisja pyłu z bloku reaktora nr 3. Japończycy oświadczyli że z powrotem wysłali do pracy ekipy wczoraj wycofane bo tu UWAGA ! "spadł poziom promieniowania". Tylko, że wczoraj nie było żadnych doniesień o wzroście promieniowania, jako podstawy do wycofania ekip. Ktoś mógł by pomyśleć, że znaczy to że w całej siłowni spadł poziom emisji promieniowania – może o to chodzi by stworzyć takie wrażenie? Znaczy ktoś kłamie na temat prawdziwych przyczyn i rzeczywistego rozwoju sytuacji w zniszczonej siłowni Daiiczi. Ta sama śpiewka, że głównym zadaniem ekip jest przywrócenie zasilania celem chłodzenia reaktorów (długo przywracają skoro jakoby jeszcze rano w Sobotę udało się podłączyć linie zasilającą, ale bez podania na nią zasilania (czy dlatego że własne systemy chłodzące elektrowni są zniszczone i żadna energia elektryczna ich nie ożywi?). Wczoraj WHO obudziła się, że żywność z Japonii jest skażona promieniotwórczymi związkami. W ramach dalszego ciekawego rozwoju sytuacji donoszą o silnym skażeniu radioaktywnym morza na wschodnim brzegu Honsiu w pobliżu elektrowni. Nie wiemy nic na temat skażenia tj. jego poziomu oraz źródła. Może ono pochodzić od emisji chmur gazów czy pyłów, ale może i od wycieku radioaktywnych izotopów, które wydostały się z reaktorów lub zbiorników z plutonem i przez zniszczone betonowe osłony wyciekły do ziemi a z niej przedostały się do morza. Zasadniczo morska kąpiel w okolicach Daiiczi może skutecznie pomóc wyleczyć trądzik oraz parę innych dolegliwości pacjenta. Kilka plotek krążących po sieci z pogranicza ulubionych przez nas „teorii spiskowych”:, Co niektórzy zastanawiają się jaka była przyczyna uszkodzenia siłowni. Wersja oficjalna mówi, że to skutek trzęsienia ziemi oraz fal tsunami, które miały zalać elektrownie i wyłączyły jej systemy chłodzenia. Podejrzliwi ludzie zaczynają oglądać publikowane zdjęcia Fukushimy (te, które teraz się publikuje są słabej, jakości i robione z dużej odległości tak, że nie za bardzo widać teren siłowni). Twierdzą, że na tym, co udało im się znaleźć brak podstaw do podtrzymywania oficjalnych twierdzeń, że wyłączenie systemów chłodzenia było skutkiem zalania falami tsunami. Wygląda na to, że fale tsunami były „za cienkie” by wedrzeć się na wysoki i umocniony brzeg i nie zagroziły siłowni. Jeśli tak faktycznie było a winę za wyłączenie systemów chłodzenia zwala się na fale to chyba coś jest nie tak i warto by zastanowić się, jaka mogła być inna przyczyna wyłączenia systemów chłodzenia we wszystkich blokach na raz. Tu z pomocą przychodzi kolejna ”teoria spiskowa”, według której za wyłączenie systemów chłodzenia odpowiada wirus STUXNET opracowany przez naszych żydowskich przyjaciół (przy pełnej kooperacji z amerykańskimi) w tajnym ośrodku ds. walki elektronicznej na pustyni Negev. Wirus pierwotnie miał dokonać sabotażu irańskich instalacji atomowych w Buszehr (pewnych zniszczeń faktycznie dokonał, co potwierdził w 2010 roku prezydent Iranu). Sprawdził się również „w akcji” w Chinach uszkadzając kilka tysięcy instalacji przemysłowych w Chinach. Jego celem jest atak na sterowniki PLC (jak na razie tylko Siemensa) w wyniku, czego systemy nimi sterowane przestają działać albo w wyniku działań wirusa zostają zniszczone np. przez wyłączenie ograniczeń i przekroczenie dopuszczalnych prędkości obrotów silników, co prowadzi do ich fizycznego zniszczenia. To pierwszy tak wymyślny i bezwzględny w działaniu wirus, którego celem nie są komputery osobiste (zniszczenie czy kradzież danych), ale zniszczenie urządzeń sterowanych przez dedykowane układy sterujące, przeciw którym wykonano atak wirusowy. Zasadniczo atak na systemy sterowania elektrowni atomowych nie powinien nastręczać kłopotów. Elektrowni jest raczej mało a systemy sterowania nimi są też raczej zestandaryzowane i mogą pochodzić od max. kilku dostawców na świcie. Wystarczy wziąć zainstalować systemy sterowania tych dostawców (wszyscy zainteresowani wiedzą, kto jakie systemy sterowania ma w swojej siłowni atomowej) i przećwiczyć wirusa dla każdego z nich by złamać zabezpieczenia. Potem wystarczy podesłać robaka uzbrojonego w narzędzia do ataku na układ sterowania np. w Daiiczi i czekać na efekty. Warto też skoordynować to w czasie. Ta „teoria spiskowa” zakłada, że ktoś postanowił przetestować STUXNET w praktyce a za cel wskazał Daiiczi świetnie koordynując akcje ze wstrząsami tektonicznymi i falą tsunami. Po cholerę ktoś miał by to robić? Tak bardzo nie cierpi Japończyków czy innych przedstawicieli rodzaju ludzkiego? Pewno jakąś odpowiedź na tak postawione pytania można by znaleźć po zabezpieczeniu ocalałych komputerów w Daiiczi (pod warunkiem, że obecnie nie trwa ich przyspieszona utylizacja) Śledzimy z uwagą co będzie dalej .. P.S Wczorajsze doniesienia na temat rozwoju sytuacji opisano tutaj: "Fukushima - "brudna eksplozja nuklearna" - jawa czy sen?" P.P.S Wiemy co skaziło wodę i w jakim zakresie:
Najnowszy update informacyjny z południa za PAP cytowany przez ONET
http://wiadomosci.onet.pl/raporty/trzesienie-zie...
Według tych informacji skażenie wody radioaktywnym jodem przekracza 127 razy tamtejszą normę a cezem od 16,5 do 25 razy w zależności od mierzonego izotopu. Dodatkowo mamy też kobalt. Czekamy na resztę tablicy Mendelejewa .. Oczywiście poziom skażenia jest nie groźny dla człowieka - tak twierdzą władze a im trzeba wierzyć ..
2-AM - blog Antyantysemita Lis apeluje do emocji najgorszego rodzaju. Celebryci reformują polską historię Dawno przyzwyczailiśmy się do tego, że w kolejnych programach Tomasza Lisa nie chodzi o debatę na jakikolwiek ważny dla Polaków temat. Chodzi o show i równocześnie o potwierdzenie racji PanaLisowego środowiska. Potwierdzenie osiągane na ogól bardzo prymitywnymi sztuczkami. Kto kontroluje media, dysponuje poręcznymi narzędziami takich sztuczek. W ostatni poniedziałek Lis postawił po raz setny temat antysemityzmu - na kanwie książki Grossa. Pożądane dla siebie efekty osiągnął bardzo łatwo - samym doborem rozmówców. Po jednej stronie gromada celebrytów - przy czym obok takich jak nieskażony merytoryczną wiedzą Piotr Najsztub czy bijąca rekordy zarozumialstwa Kazimiera Szczuka, także postaci większego kalibru: Agnieszka Holland, która właśnie nakręciła film o ratowaniu Żydów oraz nawet popularny aktor Robert Więckiewicz, który w tym filmie zagrał. Po drugiej - dwaj politycy PiS: poseł Zbigniew Girzyński i europoseł Janusz Wojciechowski. W takiej sytuacji dla większości publiczności skojarzenie jest proste. Znani i popularni naprzeciw bezdusznym politykom, na dokładkę nieco topornym i niemodnym, nawet, jeśli elokwentnym. W zamyśle przytłoczonym już samą liczbą oponentów (wliczając samego Lisa 5: 2), ale też zbywanym ironicznym "panie eurodeputowany, panie deputowany". Wiadomo, oni partyjnie kręcą, a naprzeciw mają ludzi zatroskanych i wrażliwych. Szczuka popsuła ten zamysł swoimi fochami, ale tylko trochę. W ostateczności program przekształcił się w tradycyjny sąd nad PiS, w czym pomogła niemądra wyprawa grupy parlamentarzystów tej partii, bliskich Radiu Maryja do Jana Kobylańskiego w Urugwaju. Kiedy Girzyńskiego i Wojciechowskiego zderzono z naprawdę antysemickimi wywodami polonijnych dziwadeł z otoczenia Kobylańskiego (atakujących na dokładkę także Lecha Kaczyńskiego), obu politykom pozostało tylko składać pokrętne samokrytyki. Powinni to przewidzieć i nie pchać się w paszczę lwa, ale czegóż się nie robi dla oglądalności. Tymczasem już nie upolityczniając, ale upartyjniając tę debatę Lis robi to samo, co Gross. Zmienia poważny problem w tanią i miałką hucpę. Bo jeśli odcedzić antypisowskie wycieczki, co pozostanie? Myśl wyrażana przez jednych subtelniej (Holland), przez innych trywialnie (Szczuka), że Polacy muszą przystąpić do rachunku sumienia - bezwarunkowego i twardego. Za co? Nie do końca wiadomo. Z wywodów Najsztuba wynikało, że za to, iż kiedyś w jego rodzinnym Żninie mieszkali Żydzi, a teraz ich nie ma. To przypomina niedawną konwersację o raporcie MAK. Na samym początku powtarzano nam: nie wnikajmy w szczegóły, może tam się wszystko zgadza, a może nie. Tyle, że Polacy powinni wziąć na siebie część winy. Dla zasady. Nie odrzucam poglądu, że każdy straszny przypadek powinien być brany przez historyków pod lupę, badany, razem z ogólnymi prawidłowościami, jakie takimi przypadkami rządziły. Choć pytanie, do kogo mają się zgłosić na przykład ofiary bandytyzmu Polaków wymierzonego w innych Polaków. Bo takich przypadków też było całkiem sporo. Wojna uruchomiła bezmiar heroizmu i spory potencjał najniższych instynktów. Każdy, kto zna historię, wie, że tak po prostu jest. Zawsze. Ale pohukujący celebryci odmawiają badania kontekstu. Kiedy Girzyński, jednak historyk z wykształcenia, przypominał o losie Żydów w innych krajach, był zakrzykiwany i wyśmiewany. Odmawiają też spojrzenia na całą sprawę w kategoriach polskiej racji stanu. Przecież ta debata nie toczy się w próżni. Toczy się w czasach, kiedy elity innych krajów, na przykład Niemiec, wcale nie zapomnieli o swoim narodowym interesie. Przeciwnie, ustawiają te spory pod jego kontem. Fakt, że Kazimiera Szczuka nie chce o tym słuchać, nie znaczy, że nie ma problemu.
A co więcej, punktem odniesienia jest książka, której bronić można jedynie pohukiwaniami. W "Tygodniku Powszechnym" Jana Tomasza Grossa spytano o krytyczne oceny jego twórczości nie żadnego polityka PiS czy prawicowego historyka, ale Pawła Machcewicza, dyrektora Muzeum II Wojny Światowej z nominacji Tuska i jego ulubionego historyka. Gross zbył pytanie pogardliwą uwagą, że Machcewicz ma "muzealne" podejście do historii. Z kontekstu wynika, że muzealnym jest szukanie potwierdzenia dla efektownie stawianych tez żmudnym badaniem źródeł. Taki głęboko myślący autorytet macie panie celebrytki i panowie celebryci. W "Przekroju" Marek Zając wyraża entuzjazm, że Gross po prostu znakomicie pisze. Ale przecież, na miły Bóg, nie pisze powieści. Na koniec programu Lisa Agnieszka Holland powiedziała nieoczekiwanie rzecz ważną i krzepiącą. Że stosunek do Żydów się zmienia, między innymi za sprawą Lecha Kaczyńskiego. To prawda, on akurat nie patronował postawie: idźmy w zaparte. Przeciwnie mówił o naszej wielkości, ale i o przypadkach małości. Tyle, że pani reżyser nie zauważyła, do jakiego stopnia ona sama niweczy to dzieło, wpisując się w iście Gombrowiczowską wojnę na miny. Szkoda. Piotr Zaremba
LIs, Szczuka - chorzy ludzie, Na czym polega ta choroba? To jest fenomen psa ogrodnika, tylko na odwyrtkę - oni mają problem i chcą mnie zmusić do tego bym w tym ich problemie uczestniczył. Oni chcą się ze mną swoim problemem podzielić, łaskawcy. Chcą mnie skłonić, żebym płakał z powodu antysemityzmu, z powodu prześladowań Żydów, z powodu holocaustu, a przy okazji twierdzą, że za mało o tym wiedzą i że wszyscy za mało wiemy i powinniśmy z tego powodu czuć się winni. A ja nie mam poczucia winy. Może z racji wieku a może z racji dociekliwości od dawna wiem dużo o zagładzie i prześladowanych Żydów. Nie wiem, więc dlaczego oni nie wiedzą. Ich błąd, że nie wiedzą. Odpowiedzialność za swoją ignorancję ponoszą sami indywidualnie. Więc skąd te pretensje do mnie! A co w tym najdziwniejsze to fakt, że ci, którzy wzywają mnie do wylewania łez nad prześladowaniem Żydów lekceważą tragedię sprzed roku. Hipokryzja. Podobnie, ludzie z tych samych środowisk lekceważyli doniesienia w początkach lat 90ych o organizowaniu się mafii i rozmaitych form przestępczości zorganizowanej i ich powiązań z politykami. Więc należy głupcom wbić do głowy, że szmalcownictwo było takim samym zwykłym przestępstwem kryminalnym możliwym z tego powodu, że na terenie okupowanym okupant zniszczył polską infrastrukturę polityczno-prawną, która chroniłaby Żydów przed prześladowaniem. Mimo krwawej okupacji AK walczyła ze szmalcownictwem, ale przecież to nie mogło wystarczyć. Ci ludzie posługują się nagimi emocjami przy braku jakiejkolwiek racjonalnej argumentacji. Proszę pomyśleć o tych powyrywanych z kontekstu ujęciach z filmu ze spotkania organizacji emigrantów w Ameryce Południowej. Czysta manipulacja. Więc ja w reakcji na takie stanowisko mam prostą odpowiedź - bliższa koszula ciału niż sukmana.
Najwyraźniej ci ludzie mają problem ze sobą - spóźnili się po prostu na pociąg historyczny i nie odrobili w porę lekcji, a teraz wzywają mnie, żebym ja pomógł im tę lekcję odrabiać. Bezczelność. A ja mam nieomal 100% pewność, ze znam prawdziwy powód wymachiwania tym sztandarem "żalu po Żydach". Jest to wygodny pretekst by taką wrzutką zasłonić problem zaniechania rozliczenia się z komunizmem, by zminimalizować kwestię ofiar Katynia, wymordowanych żołnierzy wyklętych, by zasłonić spartoloną transformację ustrojową, bo pamięć o tych wydarzeniach jest dla niektórych środowisk bardzo niewygodna. Tak, więc wygodnie jest sięgnąć po stosowną aparaturę zarządzania emocjami. Wygląda na to, że grupa zarządzająca emocjami jest bardzo bliska grupie trzymającej władzę.I tu bym przywołał ostatni tekst K. Kłopotowskiego. zetjot - blog
Odpowiedź Mazurkowi. "Czy istnieje kod kulturowy? Gdyby go nie było, to nie byłoby Polaków, Niemców, Francuzów, Żydów" Dziękuję panu Maciejowi Mazurkowi za podjęcie dyskusji. Powinienem odpowiedzieć punkt po punkcie na jego polemikę z moim tekstem "Gazeta Wyborcza a kod kulturowy judaizmu" a nie chcę powiększać zamieszania. Jestem publicystą, więc nie będziemy rozstrzygać tak poważnej sprawy w oparciu o to, co się, komu wydaje albo, co wypada pomyśleć i napisać. Rzecz powinni ocenić uczeni w oparciu o zgromadzony materiał empiryczny.
1. Nietzsche, jako moja inspiracja? Tak, zwłaszcza jego pogląd, że nasza istota nie jest w nas, ale wysoko ponad nami, i do tego poziomu należy aspirować.
2. Przytoczyłem pewne tezy Kevina Macdonalda z jego książki "The Culture of Critique", która jest oparta na analizie rzeczywistości w Stanach Zjednoczonych. Książka ma tysiące przypisów i setki pozycji bibliograficznych. Jest dobrze udokumentowana. Uderzyły mnie pewne podobieństwa do sytuacji w Polsce. Przedstawiłem je tylko jako hipotezy właśnie dlatego, że są przeniesione z Ameryki. Zaznaczyłem, że należy zbadać czy i w jakim zakresie odnoszą się do nas. Trzeba je uzasadnić lub obalić. Na tym kończy się moja rola publicysty a zaczyna naukowców. Tak bardzo ważne dla polityki w Polsce środowisko "Gazety Wyborczej" jest nieprzebadane, co uważam za dużą naszą lekkomyślność. Cele i metody każdego ugrupowania powinny być w miarę możności przejrzyste. Skoro Gazeta Wyborcza stawia śmiałe - tezy na temat polskości, to polski publicysta może postawić śmiałą - hipotezę na temat Wyborczej dialogując sobie z kolegami w naszym wspólnym, polskim domu.
3. Nie utożsamiam wszystkich Żydów z komunistyczną i postkomunistyczną lewicą. To absurd i obelga dla porządnych ludzi. Jak powiedział pewien rabin "rewolucję robią Troccy, ale płacą za to Bronsteinowie". (Trocki był z domu Bronstein.)
4. Czy istnieje kod kulturowy? Gdyby go nie było, to nie byłoby Polaków, Niemców, Francuzów, Żydów. To program zachowań wytworzony w trakcie historii danej zbiorowości i w różnym stopniu realizowany przez konkretne jednostki. Innymi słowy: jest to program adaptacyjny do środowiska realizowany w zależności do potrzeb osoby a przekazywany z pokolenia na pokolenie w drodze uczenia się od starszych pokoleń. Na przykład w Gazecie Wyborczej młodzi dziennikarze uczą się od starszych. A czy istnieje kod kulturowy judaizmu? Musi istnieć, skoro istnieją inne. Jest tylko dużo bogatszy z powodu diaspory, która mieszka w różnych środowiskach i trwającej ponad trzy tysiące lat ciągłości kultury żydowskiej oraz globalnej wymiany informacji wewnątrz diaspory. Ten kod powstał z tożsamości religijnej i został zeświecczony w XIX wieku. Kod kulturowy judaizmu to nie jest religia mojżeszowa. Resztę niech powiedzą naukowcy społeczni. Polecam "The Jewish Mind" Raphaela Pataia, który doskonale pokazuje wspólnotę w różnorodności.
5. Nie jestem filosemitą ani antysemitą, co mi jednocześnie (filo- jako krypto-anty-) przypisuje p. Mazurek. Obie te postawy uważam za niemądre a twórczą syntezę "filo-krypto-anty" za wrota do schzofrenii. Do rzeczywistości należy odnosić się rzeczowo, bez nadmiernych emocji. Z "izmów" doradzam nam wszystkim odrobinę buddyzmu. Na początek może być medytowanie wspólnoty ludzkiego kodu genetycznego z Adamem Michnikiem, aż do roztopienia powierzchownych różnic między nami w oceanie pokoju i miłości.
Zatrzymani ws. mafii paliwowej PROKURATURA PRZESŁUCHUJE SZEŚĆ OSÓB Sześciu mężczyzn zatrzymali na Śląsku krakowscy prokuratorzy. Podejrzani są obecnie przesłuchiwani w związku ze śledztwem dotyczącym tzw. mafii paliwowej. - Podejrzani usłyszą zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej i działania na szkodę Skarbu Państwa. Może im grozić do ośmiu lat więzienia - poinformował prok. Janusz Hnatko z Prokuratury Okręgowej w Krakowie. Postępowanie prowadzone w Prokuraturze Okręgowej w Krakowie jest jednym z wątków śledztwa w sprawie tzw. mafii paliwowej. Dotyczy ono wystawiania fikcyjnych dokumentów potwierdzających dostarczanie komponentów do tzw. rafinerii południowych. Były one podstawą do naliczania ulg w podatku akcyzowym w latach 2002–2006. Szacuje się, że Skarb Państwa stracił w ten sposób, co najmniej 200 mln zł. kaw ram
Gang paliwowy rozbity SPRZEDAWALI FAŁSZYWE PALIWO NA ŚLĄSKU I W OPOLSKIEM Śląska policja rozbiła jeden z największych gangów paliwowych w Polsce. Fałszowane paliwo warte, co najmniej 2,5 mln złotych było sprzedawane na rynkach województwa śląskiego i opolskiego. Paliwowi przestępcy odbarwiali olej opałowy i sprzedawali go później, jako napędowy. Tworzyli najpierw tzw. firmy słupy, następnie gotowy produkt trafiał na stacje benzynowe.
Milionowe straty Śledczy szacują, że na rynek w ten sposób trafiło, co najmniej 744 tys. litrów sfałszowanego paliwa o łącznej wartości 2,5 mln złotych. Dotychczas policja zatrzymała 12 osób w wieku od 30 do 50 lat, którym już przedstawiono zarzuty. Wszyscy są mieszkańcami województw dolnośląskiego, opolskiego i śląskiego. Grozi im do 8 lat więzienia. msz/bea
Podejrzane okoliczności umorzenia wielkiej afery WS. MAFII PALIWOWEJ ZDECYDOWAŁ PROKURATOR OD WYPADKÓW Jedno z największych w kraju śledztw dotyczących tzw. mafii paliwowej zostało umorzone. Liczącą 300 tomów akt sprawę zamknął prokurator zajmujący się, na co dzień wypadkami drogowymi, a ściągnięty na miesiąc do prowadzenia tej sprawy. Dzięki jego decyzji oczyszczeni z zarzutów biznesmeni odzyskali część gigantycznego majątku: 30 mln zł w gotówce, samolot, helikopter, a także luksusowy jacht pełnomorski - pisze "Dziennik". Sprawą kontrowersyjnego umorzenia już zainteresował się minister sprawiedliwości. - Prokurator krajowy sprawdza, czy było ono zasadne - powiedział portalowi tvn24.pl Andrzej Czuma. A Maciej Kujawski - rzecznik ministerstwa - sprecyzował, że "słuszność podjętej decyzji przeanalizuje biuro do spraw przestępczości zorganizowanej ". - Nie upłynęło jeszcze sześć miesięcy od chwili uprawomocnienia się postanowienia o umorzeniu, istnieje, więc możliwość uchylenia tej decyzji - powiedział rzecznik. I dodał, że stanie się tak dopiero w momencie, kiedy analiza okoliczności podjęcia decyzji o umorzeniu da jednoznaczny wynik, że "doszło do rażącego naruszenia prawa”. Biuro ds. przestępczości zorganizowanej bada okoliczności umorzenia
"Dz": Specjalista od wypadków drogowych umorzył śledztwo ws. mafii Decyzja o umorzeniu jednego z głównych wątków w gigantycznym śledztwie dotyczącym mafii paliwowej (obejmuje ponad 170 wątków) zapadła 15 maja w Prokuraturze Okręgowej w Ostrowie Wielkopolskim. Podjął ją delegowany tam prokurator Aleksander Głuchow z Prokuratury Rejonowej w Pleszewie. „Dziennik” ustalił, że nigdy wcześniej nie prowadził spraw aferalnych, specjalizuje się w wypadkach drogowych. Umorzył śledztwo tuż przed końcem delegacji. Dzięki jego decyzji właściciel poznańskiej spółki Ekoenergia Marek B. wraz z trzema najbliższymi współpracownikami mógł odetchnąć z ulgą. Po trzech latach przestał być podejrzany o udział w zorganizowanej grupie przestępczej i pranie brudnych pieniędzy. Odzyskał także zarekwirowaną na poczet roszczeń Skarbu Państwa część gigantycznego majątku - 30 mln zł, cessnę cittation wartą ponad 2 mln zł oraz helikopter Mi-2, a także luksusowy jacht pełnomorski.
Odsunęli prokuratorów Śledztwo zostało umorzone, mimo, że jeszcze na przełomie lutego i marca prokuratorzy zapewniali, że paliwowy gang stanie wkrótce przed sądem. Jednak sprawa szła, jak po grudzie. Dwukrotnie odsuwano od sprawy prokuratorów: pierwszego w 2008 r., drugiego na wiosnę 2009 r., Z jakich przyczyn? - O kulisach odsunięcia mnie, mojego kolegi i umorzenia tej sprawy mogę mówić jedynie przed swoimi najwyższymi przełożonymi, np. prokuratorem krajowym i ministrem sprawiedliwości. Obowiązuje mnie rygorystyczna tajemnica służbowa - tłumaczy „Dziennikowi” prokurator Grzegorz Florczak. Śledczy chcieli skierować do sądu akt oskarżenia, prokurator Głuchow, który jako ostatni przejął śledztwo, zdecydował inaczej. - Sprawa zajmuje 300 tomów akt. To drobiazgowe analizy przepływów finansowych między spółkami rejestrowanymi m.in. na Białorusi, Łotwie, w Uzbekistanie i USA. Ten prokurator nigdy wcześniej nie prowadził spraw aferalnych. Jak w tak krótkim czasie mógł podjąć merytoryczną decyzję? - pyta jeden ze śledczych znających dokładnie sprawę.
Umorzył sprawę, ale jej nie kojarzy Co na to Głuchow? - Sprawa Ekoenergii? Nie kojarzę... Proszę ewentualnie pytać w prokuraturze okręgowej - odpowiedział „Dz” prokurator. Pytany, czy w swojej karierze prowadził już poważne sprawy aferalne, stwierdził: - Nie odpowiem. Tłumaczenia szefów prokuratury w Ostrowie Wielkopolskim też są lakoniczne. - Chodziło o sprawne poprowadzenie śledztwa, dlatego sięgnęliśmy po prokuratora z rejonu. Podjął czysto merytoryczną decyzję. Niestety prokuratorzy zajmują się wszystkim, nie ma u nas specjalizacji: raz się robi sprawę wypadku, raz zabójstwa i poważną aferalną - mówi szef pionu śledczego Agata Kobiela-Kurczaba.
Prokuratorzy interweniują u Czumy Kilku prokuratorów z Ostrowa uważa, że śledztwo ws. Ekoenergii zostało umorzone w podejrzanych okolicznościach. I dlatego napisali list do ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy z prośbą o spotkanie. - Jestem już z nimi umówiony. Spotkam się, bo mam do nich zaufanie - mówi portalowi tvn24.pl Czuma.
- Zażądałem, by akta tej sprawy trafiły do biura przestępczości zorganizowanej, gdzie decyzja o umorzeniu zostanie zbadana - dodaje zastępca prokuratora generalnego Edward Zalewski. Prokuratura Krajowa może w pół roku po umorzeniu śledztwa podjąć je na nowo.
Wielowątkowe śledztwo Mafia paliwowa – jak pisał doniosły media – uszczupliła Skarb Państwa o wiele miliardów złotych. Proceder szeroko opisała m.in. „Gazeta Wyborcza” i "Rzeczpospolita". Jak zarabiali paliwowi baronowie? Sprowadzali z zagranicy olej opałowy i zużyty olej lotniczy, które następnie wykorzystywali do nielegalnej produkcji benzyny lub oleju napędowego. i rozprowadzali po Polsce, jako pełnowartościowe paliwo. Baronowie paliwowi zapewniali swojej organizacji ochronę policji i służb specjalnych. Początkowo - w latach 90. - mafia paliwowa działała tylko we Wrocławiu, Szczecinie i na Śląsku. Od 2000 r. zaczęła się to rozszerzać na cały kraj, by w końcu przekroczyć granice Unii Europejskiej. Przestępcy zakładali fikcyjne firmy na całym świecie, dzięki którym unikali bezpośredniego przelewania pieniędzy z paliwowego interesu na prywatne konta. Ostatecznie trafiały one na prywatne konta w tzw. rajach podatkowych, takich jak Wyspy Owcze czy Szwajcaria. Dodatkowo dla zatarcia śladów dokumenty i towar wędrowały przez różne kraje - jedna z baz, przez które przepływało trefne paliwo znajdowała się właśnie w Ostrowie Wielkopolskim. Jeden z wątków mafii paliwowej dotyczył korupcji związanej z akcyzą w Ministerstwie Finansów. mac/ola
Zarząd rafinerii idzie pod sąd. Zabrali państwu 450 mln zł? OSKARŻONY PREZES DLA TVN24.PL: OCZEKIWAŁEM TEGO Według prokuratorów decyzje byłego zarządu Rafinerii Trzebinia doprowadziły do tego, że Skarb Państwa stracił ponad 450 milionów złotych. Mieli wyłudzać i oszukiwać na podatkach. Teraz staną przed sądem. Śledczy przesłali właśnie tam akt oskarżenia. - Wreszcie. Oczekiwałem tego, bo przez trzy lata nie miałem możliwości ustosunkowania się do tych absurdalnych zarzutów - mówi w rozmowie z tvn24.pl były prezes Rafinerii. Oskarżenie objęło zarząd rafinerii w latach 2002-2004. Chodzi o prezesa Grzegorza Ś. oraz członków zarządu Eugeniusza W. i Pawła K. oraz byłego dyrektora Urzędu Statystycznego Mariana S. Nie chcieli płacić Byłemu zarządowi rafinerii prokuratura zarzuciła narażenie Skarbu Państwa na uszczuplenia podatkowe z tytułu akcyzy w wysokości 298 mln zł w związku z produkcją i dystrybucją tzw. olejów technologicznych. Oskarżeni członkowie byłego zarządu odpowiedzą także za współudział w wyłudzeniu 161 mln zł przez sprzedaż tzw. oszustom paliwowym niepełnowartościowych wyrobów, o których wiedzieli, że będą wprowadzone do obrotu jako pełnowartościowe paliwa. Ja wiem, że prokuratura nie miała możliwości wycofania się z tego i umorzenia sprawy, bo jest ona za głośna. Wreszcie będzie okazja żeby tę sprawę skończyć, bo zarzut o uszczuplenia, podczas gdy wszystkie organy konstytucyjne do tego powołane stwierdziły prawidłowość rozliczeń podatkowych, jest delikatnie mówiąc zarzutem absurdalnym. Grzegorz Ś, b. prezes Jak ustaliła prokuratura, rafineria produkowała tzw. wyroby technolgiczne, według dokumentacji w istotny sposób różniące się od paliw. W rzeczywistości wyroby te tylko nielicznymi parametrami różniły się od nich i sprzedawano je, jako paliwa. Według prokuratury, rafineria miała tego świadomość. Zarząd wymyślił ten fortel by nie odprowadzać od ich sprzedaży akcyzy.
B. prezes: Zarzuty absurdalne Akt oskarżenia nie przestraszył Grzegorza Ś. Były prezes Trzebini w rozmowie z tvn24.pl przyznał nawet, że "oczekiwał tego". - Prokuratura wreszcie to zrobiła. Jestem bardzo ciekaw, jak śledczy uzasadnią zarzut o uszczuplenie podatkowe w sytuacji, w której wszystkie organy podatkowe stwierdziły, że moje rozliczenia były prawidłowe. Kilka razy zwracaliśmy się do prokuratury, żeby uzasadniła, w jaki sposób wyliczyła te podatki, ale oczywiście odmawiała - zaznaczył Ś. Jak dodał były prezes "przez trzy lata nie miał żadnej możliwości ustosunkowania się do zarzutów". - Prokuratura nie miała możliwości wycofania się z tego i umorzenia sprawy, bo jest ona za głośna. Wreszcie będzie okazja, by ją skończyć. Delikatnie mówiąc, zarzuty prokuratury są absurdalne - mówi ostro. I dodaje, że "śledczy próbują wyjść z twarzą z całej sytuacji".
Śledczy: Fikcja w dokumentach Narażenie Skarbu Państwa na stratę podatkową z tytułu akcyzy w wysokości 298 mln zł w związku z produkcją i dystrybucją tzw. olejów technologicznych. Oskarżeni członkowie byłego zarządu odpowiedzą także za współudział w wyłudzeniu 161 mln zł. Prokuratura zarzuciła byłemu zarządowi rafinerii: Prokuratura uparcie twierdzi jednak, że rozliczenia podatkowe byłego zarządu nie miały nic wspólnego z legalnymi działaniami. Cały proceder miał wyglądać według śledczych tak: W celu wdrożenia produkcji wyrobów technologicznych zarząd rafinerii pozyskiwał nierzetelne opinie (technologiczne i klasyfikacyjne), by nadać produktom pozór legalności i prawidłowości klasyfikacji. Na ich podstawie, w porozumieniu z ówczesnym dyrektorem Urzędu Statystycznego, uzyskał też nierzetelną i antydatowaną opinię urzędu, oraz wyłudził dokumenty poświadczające nieprawdziwy stan rzeczy z urzędu skarbowego Chrzanowie. Wytworzenie tych dokumentów miało zabezpieczyć rafinerię przed roszczeniami fiskusa.
Poświadczenie nieprawdy i antydatowanie dokumentacji to zarzuty dla dwóch członków zarządu rafinerii i byłego dyrektora Urzędu Statystycznego Mariana S. Wysokość strat Skarbu Państwa z tytułu nie odprowadzonej akcyzy prokuratura określiła na podstawie protokołów celnych i sporządzonych przez urząd kontroli skarbowej protokołów o nierzetelności ksiąg podatkowych. Mimo istnienia takich protokołów krakowski urząd skarbowy uznał pod koniec ubiegłego roku., że rafineria nie ma żadnych zaległości podatkowych. Wątek kontroli skarbowej prokuratura wyłączyła do osobnego badania. Zajmuje się nim prokuratura w Katowicach.
Ś. skarży prokuratora i przegrywa Początkowo prokuratura zarzuciła byłemu prezesowi rafinerii Trzebinia SA Grzegorzowi Ś. (który, na wniosek śledczych, w 2006 roku miesiąc spędził w areszcie) spowodowanie strat na szkodę Skarbu Państwa w kwocie blisko 800 mln zł. W październiku ub.r., na podstawie ustaleń śledztwa, zmieniła zarzuty wobec niego - ograniczyła ich zakres czasowy, zmniejszyła kwotę uszczupleń do ok. 200 mln zł i dodała współudział w oszustwie. Oskarżony Grzegorz Ś. w toku śledztwa pozwał ówczesnego szefa biura ds. przestępczości zorganizowanej Prokuratury Krajowej w Krakowie prok. Marka Wełnę o naruszenie dóbr osobistych. W czerwcu br. krakowski sąd uznał, że prokurator w wypowiedziach medialnych nie naruszył dóbr osobistych powoda i oddalił pozew Grzegorza Ś.
ŁOs//mat
Dawny zarząd Rafinerii Trzebinia znów oskarżony TYM RAZEM CHODZI O STRATY FIRMY NA INWESTYCJI
Były prezes Rafinerii Trzebina S.A. Grzegorz Ś. i były członek zarządu Paweł K. odpowiedzą przed sądem za niedopełnienie obowiązków i spowodowanie strat w wysokości 107 mln zł przy budowie instalacji do biopaliw. Akt oskarżenia obejmuje też dwóch innych mężczyzn. - Akt oskarżenia w tej sprawie przekazano do Sądu Okręgowego w Krakowie - powiedziała rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Krakowie Bogusława Marcinkowska. Oprócz byłych szefów rafinerii oskarżonymi są także b. pracownik rafinerii Kazimierz T., odpowiedzialny za przygotowanie biznesplanu dla budowy inwestycji do produkcji paliwa biodiesel, oraz Zenon Ch., który na podstawie zawartych z rafinerią umów miał oceniać oferty, doradzać i oceniać technologie. Zarzuty obejmują lata 2002-2004.
Koszty wzrosły o 82 miliony Grzegorz Ś. i Paweł K. odpowiedzą m. in. za niedopełnienie obowiązków należytego zajmowania się sprawami majątkowymi spółki i działania na szkodę rafinerii, która poniosła szkodę majątkową w wysokości prawie 82 mln zł (o tyle została przekroczona planowana inwestycja). Szkoda dodatkowo została powiększona o kwotę 5,6 mln euro (ok. 25 mln zł), jaką zapłaciła rafineria za instalację do produkcji bio-paliwa; która ta kwota została przekazana Zenonowi Ch. przez prezesa jednej z niemieckich firm za pomoc w wygraniu przez tę firmę przetargu na tę inwestycję.
Skazany prezes niemieckiej firmy Za czyn ten, będący w Niemczech przestępstwem przekupstwa w obrocie gospodarczym, prezes niemieckiej firmy został już skazany. Niemieckie organa ścigania prowadzą w tej sprawie postępowanie przeciwko Zenonowi Ch. Kazimierz T. został oskarżony m. in. o nakłonienie prezesa rafinerii do zatwierdzenia opracowanego biznesplanu i podpisanie protokołu odbioru inwestycji przed jej zakończeniem, co naraziło rafinerię na kolejne ok. 5 mln zł strat. Zenon Ch. jest z kolei oskarżony o nakłanianie wspólnie z Kazimierzem T. do zawarcia umowy, która była zawyżona o kwotę 5,6 mln euro. Z opinii biegłych z zakresu zarządzania wynika, że biznesplan został oparty na nierealnych podstawach, zaś wzrost ceny linii produkcyjnej - o prawie 82 mln zł - wynikał z faktu, że biznesplan zakładał wykorzystanie starej infrastruktury w rafinerii, a inwestycja wymagała nowych obiektów, np. zbiorników paliw, instalacji produkcyjnej i innych. Oskarżeni nie przyznali się do popełnienia zarzucanych im czynów, złożyli wyjaśnienia, w których uznali własne działania za prawidłowe. Wyjaśnień nie złożył jedynie Zenon Ch. Wszystkim oskarżonym grożą kary pozbawienia wolności do lat 10. Jest to już kolejny akt oskarżenia przeciwko Grzegorzowi Ś. i Pawłowi K. Przed Sądem Okręgowym w Krakowie toczy się proces, w którym są oni oskarżeni razem z innym byłym członkiem zarządu Rafinerii Trzebinia S.A. Eugeniuszem W. o narażenie Skarbu Państwa na uszczuplenia podatkowe z tytułu akcyzy w wysokości 298 mln zł w związku z produkcją i dystrybucją tzw. olejów technologicznych. Oskarżonym zarzucono także współudział w wyłudzeniu 161 mln zł przez sprzedaż tzw. oszustom paliwowym niepełnowartościowych wyrobów, o których wiedzieli, że będą wprowadzone do obrotu jako pełnowartościowe paliwa. sk
Wiceminister podejrzany PROKURATURA POSTAWI ZARZUTY ANDRZEJOWI P. Jedna z najważniejszych osób polskich finansów, szef wywiadu skarbowego jest formalnie podejrzany o popełnienie przestępstwa – ustalił tvn24.pl. Prokuratura chce postawić zarzuty wiceministrowi Andrzejowi P. w śledztwie dotyczącym nacisków na dyrektora krakowskiego Urzędu Kontroli Skarbowej. W efekcie krakowski urząd odpuścił Rafinerii Trzebinia 900 milionów złotych podatku akcyzowego w związku z handlem paliwem. Sam minister przyznaje, że wezwanie do prokuratury dostał. Ustaliliśmy, że Prokuratura Okręgowa w Katowicach wydała już postanowienie o przedstawieniu zarzutów Andrzejowi P., który jest Generalnym Inspektorem Kontroli Skarbowej, Generalnym Inspektorem Informacji Finansowej i wiceministrem finansów w jednej osobie. Wezwanie dotarło do Ministerstwa Finansów pod koniec ubiegłego tygodnia.
Ogłoszenie zarzutów Wiceminister ma się stawić w prokuraturze 24 marca. Usłyszy wtedy zarzuty. Chodzi m.in. o artykuł 231 kodeksu karnego, czyli przekroczenie uprawnień lub niedopełnienie obowiązków. Śledztwo toczy się w katowickiej Prokuraturze Okręgowej. Prawie od dwóch lat prokuratorzy badali czy jesienią 2008 roku wiceminister Andrzej P. wywierał bezprawny nacisk na Marka Piątkowskiego, dyrektora Urzędu Kontroli Skarbowej w Krakowie, by ten zmienił niekorzystną dla Rafinerii Trzebinia decyzję.
Skąd te 900 mln akcyzy? Już na początku tego śledztwa oskarżyciele zakładali, że w tej sprawie wiceminister przekroczył swoje uprawnienia. Dlaczego? W listopadzie 2008 roku Urząd kończył kontrolę w rafinerii. Przez lata firma sprzedawała tzw. oleje technologiczne na stacje benzynowe, jako olej napędowy. Inspektorzy skarbowi z Krakowa wstępnie oszacowali straty Skarbu Państwa z tego tytułu na prawie 900 mln zł. (za oleje technologiczne nie płacono akcyzy). Ale pod sam koniec kontroli urząd niespodziewanie podjął decyzję, że spółka nie musi zapłacić zaległej akcyzy. Śledczy odkryli potem, że Wywierającym nielegalne naciski był wiceminister finansów Andrzej P., zaś ich celem była zmiana stanowiska UKS w Krakowie w przedmiocie tzw. domiaru podatku akcyzowego dla Rafinerii i Trzebinia S.A. Wiceminister finansów Andrzej P. miał podjąć się tego rodzaju interwencji mimo tego, że z ustaleń dokonanych w postępowaniu kontrolnym wynikało, iż Rafineria Trzebinia powinna podatek akcyzowy uiścić. Mariusz Kamiński w liście do Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta w siedzibie UKS były gotowe trzy, różne wersje wyników kontroli.
Minister potwierdza Wiceminister Andrzej P., przez swoją rzeczniczkę, potwierdził, że dostał wezwanie do Prokuratury Okręgowej w Katowicach. – Minister jest w tej chwili w kontakcie z prokuraturą celem ustalenia dogodnego terminu spotkania – stwierdziła Magdalena Kobos, rzecznik ministerstwa finansów. „Spotkanie”, o którym poinformowała tvn24.pl pani rzecznik to tak naprawdę ogłoszenie Andrzejowi P. zarzutów. Wezwanie dla wiceministra trafiło w ubiegłym tygodniu do resortu finansów. W tej chwili Andrzej P. jest w podróży służbowej w USA. Czy zgadza się z decyzją o przedstawieniu zarzutów? - Na ten moment nie sposób odnieść się do tego pytania, ponieważ spotkanie jeszcze nie miało miejsca - odpowiedziała Kobos.
Prokuratura bada naciski W 2010 roku Leszek Goławski, rzecznik katowickiej Prokuratury Apelacyjnej (tam wtedy prowadzono to śledztwo) zapewniał w „Dzienniku Gazecie Prawnej”: "Badamy przesłanki, które legły u podstaw takiego wyniku kontroli. Kwestia wywierania bezprawnych nacisków na dyrektora UKS w Krakowie Marka Piątkowskiego, których elementem mogły być groźby odwołania go z zajmowanego stanowiska, jest jedną z wersji śledczych wyjaśnianych w toku naszego postępowania". W śledztwie na zlecenie prokuratury brało też udział Centralne Biuro Antykorupcyjne. W lutym 2009 roku CBA wkroczyło do Ministerstwa Finansów. Funkcjonariusze zażądali dokumentów dotyczących rafinerii z departamentów podległych wiceministrowi Andrzejowi P. To wywołało oburzenie w resorcie. Wiceminister protestował przeciwko działaniom CBA m.in. w Ministerstwie Sprawiedliwości, któremu wtedy podlegała prokuratura.
Kamiński potwierdza naciski wiceministra finansów Według ustaleń prokuratorów zwalczających mafię paliwową Rafineria Trzebinia SA sprzedawała tzw. oleje technologiczne (np. płyn do oczyszczania węgla lub przeciwko korozji) jako olej napędowy do silników diesla. Te płyny nie były objęte akcyzą, a ich parametry tylko nieznacznie odbiegały od oleju napędowego. Jako paliwa kupowały je firmy z mafii paliwowej. Prokuratura wykazała, że cysterny z tej rafinerii jechały wprost na stacje benzynowe, gdzie oleje były wlewane do zbiorników oznaczonych literami ON.
Rafineria zarabiała na tym, bo nie płaciła akcyzy. Firmy należące do mafii paliwowej zyskiwały, bo oleje technologiczne były tańsze od paliw objętych akcyzą. Według ustaleń prokuratury firmy kupowały oleje po 50-150 zł za tonę paliwa (wielokrotnie mniej, niż dobre paliwo), ale na fakturach oleje zamieniały się w ropę, a ceny rosły. Dlaczego tracił na tym procederze Skarb Państwa? Wyjaśnili to oskarżyciele z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie: „Rafineria Trzebinia, produkując i sprzedając oleje technologiczne i preparaty benzynowe bez akcyzy, pomimo pełnej świadomości, że wszystkie one w całości zostaną wykorzystane, jako paliwa silnikowe, naraziła należny Skarbowi Państwa podatek akcyzowy na uszczuplenie”. Oskarżeni prezesi rafinerii nie przyznają się do winy. Trwa proces. Główny oskarżony Grzegorz Ślak, były prezes Rafinerii Trzebinia SA nawet pozwał do sądu prokuratora Marka Wełnę, który przez wiele lat był szefem zespołu śledczych zwalczających mafię paliwową. Ślak przegrał ten proces.
Jak płyn antykorozyjny stawał się olejem napędowym, W jaki sposób Andrzej P. naciskał na dyrektora Piątkowskiego? Ujawnił to Mariusz Kamiński, były szef CBA. Tvn24.pl ma kopie jego drugiego pisma do Andrzeja Seremeta, szefa Prokuratury Generalnej. Kamiński wysłał je 18 lutego. Pisał o postępowaniach, którego według jego informacji są blokowane w prokuraturach: ”Wywierającym nielegalne naciski był wiceminister finansów Andrzej P., zaś ich celem była zmiana stanowiska UKS w Krakowie w przedmiocie tzw. domiaru podatku akcyzowego dla Rafinerii i Trzebinia S.A. Wiceminister finansów Andrzej P. miał podjąć się tego rodzaju interwencji mimo tego, że z ustaleń dokonanych w postępowaniu kontrolnym wynikało, iż Rafineria Trzebinia powinna podatek akcyzowy uiścić. W tym celu polecił przygotować i podpisał decyzję o odwołaniu z zajmowanego stanowiska dyrektora UKS w Krakowie M. Piątkowskiego. Następnie polecił udać się z tą decyzją do Krakowa pracownikowi Ministerstwa Finansów w Warszawie, który w odpowiednim momencie miał z nią zapoznać dyrektora M. Piątkowskiego. Przedstawienie dyrektorowi Piątkowskiemu decyzji miało nastąpić po sygnale telefonicznym z Ministerstwa Finansów. W czasie pobytu pracownika Ministerstwa w Krakowie wiceminister Andrzej P. odbył rozmowę telefoniczną z dyrektorem M. Piątkowskim. W efekcie tej rozmowy pracownikowi Ministerstwa Finansów wydano polecenie powrotu do Warszawy bez zapoznawania dyrektora M. Piątkowskiego z decyzją o jego odwołaniu. Po tym zdarzeniu dyrektor M. Piątkowski doprowadził do diametralnej zmiany wyników kontroli prowadzonej przez UKS w Rafinerii Trzebinia S.A.”
Prokuratura nie komentuje Prokuratura jest oszczędna w słowach Na nasze pytania odpowiedziała rzecznik katowickiej prokuratury Marta Zawada-Dybek. "Prokuratura Okręgowa prowadzi śledztwo dotyczące podejrzenia przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy publicznych i działania na szkodę interesu publicznego. Udzielenie bliższych informacji na temat tego postępowania z uwagi na dobro prowadzonego postępowania nie jest obecnie możliwe” – napisała do nas prokurator. Zadaliśmy dodatkowe pytania. Ujawniliśmy w nich, że mamy potwierdzenie, iż do Ministerstwa Finansów dotarło wezwania dla wiceministra. Wtedy prokurator odpisała: „W chwili obecnej w przedmiocie tego śledztwa możliwym jest udzielenie informacji tylko w takim zakresie jak przedstawiłam uprzednio. Wszystkie czynności wykonywane w toku postępowań przygotowawczych objęte są tajemnicą śledztwa. Natomiast Arkadiusz Kozłowski, wiceszef katowickiej Prokuratury Okręgowej, który nadzoruje śledztwo w sprawie nacisków na dyrektora krakowskiego UKS pytany o sprawę powiedział tylko: - Bez komentarza, bez komentarza.
Maciej Duda, dziennikarz śledczy
Czarne skrzynki Tu-154m powinny już być w Polsce. Z danych zawartych w raporcie MAK wynika, że dowódca Tu-154 musiał wyłączyć autopilota znacznie wcześniej i wyżej, niż jest to zaznaczone w stenogramach rozmów w kokpicie i opisane w raporcie końcowym. Zmieniałoby to całkowicie obraz ostatnich sekund lotu. Jest to jeden z powodów decyzji członków komisji przy MSWiA i polskiej prokuratury wojskowej przeprowadzenia niebezpiecznego eksperymentu na drugim polskim Tu-154M, gdyż istnieje podejrzenie, że nawet polski rejestrator lotu QAR polskiej firmy ATM może nie przedstawiać prawdziwego zapisu a Rosjanie zignorowali kilkakrotne oficjalne prośby polskiej komisji o choć czasowe udostępnienie czarnych skrzynek do badań.
czarne skrzynki W samolocie Tu-154M zamontowanych było kilka urządzeń nazywanych czarnymi skrzynkami. Skrzynka FDR (Flight Data Recorder – rejestrator parametrów lotu), CVR (Cockpit Voice Recorder – rejestrator rozmów załogi), polskie urządzenie ATM Quick Access Recorder ATM-QAR zainstalowane przez kontrwywiad RP oraz podobne rosyjskie urządzenie QAR KBN-1-2. FDR zbiera dane z kilkunastu czujników umieszczonych w różnych częściach samolotu. Są to różne parametry związane z lotem – np. przyspieszenie samolotu, prędkość, temperatura wewnątrz i na zewnątrz, ciśnienie, działanie silnika, ustawienia steru i klap, wysokość lotu, kurs i czas. CVR to urządzenie, które służy do nagrywania dźwięków z kilku mikrofonów umieszczonych w kabinie pilotów. QAR to urządzenia zapisujące dane podobne do FDR, jednak o znacznie prostszej konstrukcji, zapewniającej szybki dostęp do zawartości pamięci elektronicznej. Co raport MAK mówi o tych urządzeniach?
CVR (Cockpit Voice Recorder) MARS-BM Rejestrator został odnaleziony 10.04, zbadany 11.04 (raport końcowy) lub 15.04 (prasa), stan zachowania taśmy oceniono na dobry. W raporcie MAK pojawia się stwierdzenie: „system był mechanicznie uszkodzony, kable porwane” i dalej „brak podstawy i numeru seryjnego”. Co ciekawe, Rosjanie w raporcie końcowym przyznają, że czas zapisu skrzynki CVR wynosi ok. 30 minut, podczas gdy stenogramy z tego zapisu przekazane polskiej stronie w czerwcu 2010 wynosiły ku zaskoczeniu wielu ekspertów ponad 38 minut. Tak jak wspomnieliśmy we wcześniejszym artykule, Rosjanie tłumaczyli się zamontowaniem w Tu-154M, cieńszej – niestandardowej taśmy, ale nigdzie nie ma dokumentu potwierdzającego taką wymianę w czasie remontów w Rosji lub Polsce.
MSRP-64M-6
FDR (Flight Data Recorder) Rejestrator został znaleziony 10.04, zbadany 11.04. Podczas odczytu komisja MAK stwierdziła, że występuje duża liczba błędów, jakość zarejestrowanych danych jest niezadowalająca. Opis z raportu końcowego MAK: „posiadała znaczące uszkodzenia mechaniczne, nie było podstawy montażowej i pokrywy zamka obudowy, złącza elektryczne oberwane. Miejsce zamka zamykającego obudowę było zapchane ziemią”.
KBN-1-2 (rosyjski) (Quick Access Recorder) Do laboratorium MAK rejestrator został dostarczony 14.04 i 14.04 został skopiowany z niego zapis. Obudowa była pogięta, kaseta otwarta. Odczytane z niego dane uznano za zadowalające. To jest tzw. eksploatacyjny rejestrator parametrów lotu. Rejestruje te same parametry lotu co FDR, ale dzięki wyciąganej kasecie jest możliwy szybki dostęp do zarejestrowanych na nim danych.
ATM-QAR (polski) (Quick Access Recorder) Raport MAK nie podaje, kiedy znaleziono go na miejscu katastrofy i w jakim był stanie. 15.04 dostarczono go do Instytutu Technicznym Wojsk Lotniczych w Warszawie, gdzie go otworzono i zgrano z niego dane. Polski rejestrator ocalał, choć był o wiele mniej odporny na zniszczenie i znajdował się w przedniej części samolotu, której nie ma. Skrzynka z nagraniem rozmów z kabiny pilotów (CVR) nie miała numeru seryjnego. Druga czarna skrzynka (FDR), zbudowana tak, aby przetrwać katastrofę, uszkodziła się na tyle, że uniemożliwiła poprawny odczyt zapisanych w niej parametrów lotu. Nie miała zamka obudowy, a w jego miejscu była ziemia. Nie ma żadnych danych na temat, jakie to błędy wykluczały poprawne odczytanie danych. Zaginął uznawany za „niezniszczalny” pancerny zasobnik z zapisem piątego rejestratora, choć umieszczony był w miejscu najmniej narażonym na zniszczenie, bo pod podłogą, a przecież samolot podobno uderzył o ziemię grzbietem. Niestety, Rosjanie mają od początku oba rejestratory pokładowe (FDR i CVR), rosyjski QAR – KBN 1-2, oraz polską skrzynkę – cyfrowy rejestrator szybkiego dostępu QAR produkcji warszawskiej firmy ATM PP, typu ATM-QAR/R128ENC. Polskie czarne skrzynki zostały zamontowane w tupolewach należących do różnych linii lotniczych na początku lat 90. Dane w rejestratorze nie są zapisywane, jak w standardowych czarnych skrzynkach na taśmie magnetycznej, ale w elektronicznej pamięci wymiennej kasety. Dane z tej czarnej skrzynki są widoczne praktycznie natychmiast po podłączeniu do komputera ze specjalnym oprogramowaniem służącym do analizy i wizualizacji zapisanych w jego pamięci parametrów.
W połowie kwietnia 2010 roku Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) oraz Edmund Klich, wówczas przewodniczący polskiej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, twierdzili, że tzw. polska czarna skrzynka może być odczytana tylko w Polsce. Tę informację można znaleźć w archiwach prasowych. Tymczasem okazuje się, że zapisy rejestratora naszej produkcji Rosjanie odczytali już w 1994 roku, po katastrofie tupolewa należącego do chińskich linii lotniczych. W 2009 roku rządowy Tu-154M nr. 101 poleciał do zakładów remontowych w Samarze w Rosji na generalny remont z pełnym wyposażeniem. Przed odlotem maszyny w Polsce nie wymontowano polskiej czarnej skrzynki – zabrano jedynie kasetę, na której są rejestrowane zapisy lotu. Wszystkie pozostałe części elektroniczne znajdujące się w rejestratorze polskiej produkcji poleciały do Samary. Część z nich podczas katastrofy uległa całkowitemu zniszczeniu. Rosjanie mieli dostęp do polskiego rejestratora podczas remontu, w którym nie uczestniczył nikt ze strony polskiej. Polski rejestrator znalazł się w ITWL 15.04, a więc pięć dni po katastrofie. Był on w Polsce bardzo krótko i został natychmiast zwrócony stronie rosyjskiej (...) Opinie ekspertów polskich i zagranicznych mówią jednoznacznie, że wrak samolotu i polskie czarne skrzynki powinny wrócić do Polski najpóźniej w styczniu 2011 roku. Pełna wersja artykułu dotyczącego czarnych skrzynek samolotu znajduje się na stronie internetowej gazety „Nowy Czas” pod poniższym linkiem:
http://www.nowyczas.co.uk/news.php?id=1096
„Czarne skrzynki Tu-154M i tajemnice autopilota” W przyszłym tygodniu w dniach 29-30 marca 2011 roku w londyńskiej gazecie „Nowy Czas” zostanie opublikowany specjalny 8-stronnicowy dodatek w którego skład wejdą cztery artykuły dotyczące katastrofy w Smoleńsku. Będą one w języku polskim oraz co najważniejsze w języku angielskim.
Lista miejsc gdzie można uzyskać gazetę „Nowy Czas” znajduje się w linku poniżej.
http://www.nowyczas.co.uk/strona.php?id=4
ndb2010
Baronowa Muenchhausen Człowiekiem Roku „Wprost” Zatem stało się! Jednak nie generał Anodina, ani płk Krasnokutski, co było by oczywiste, odkąd naczelnym został Tomasz „niech pan nas ratuje” Lis! Redakcja „Wprost” przyznała, tak, jak to portal „Wpolityce” przewidywał jakiś czas temu ( nie byłem wtedy pewien, czy to nie jakiś okrutny żart, ale, jak widać, nie- życie już dawno prześcignęło kabaret), tytuł Człowieka Roku nieustraszonej tramwajarce Henryce Krzywonos, która wsławiła się w życiu dwiema rzeczami, tym, że nie zatrzymała tramwajów w Gdańsku, oraz tym, że nagadała Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dlaczego piszę, że nie zatrzymała? Ano, dlatego, że okazało się, że wyjechała wtedy na trasę zamiast dwóch tramwajarzy, którzy odmówili wyjazdu i w ramach strajku się ukryli w zajezdni, a ona wyjechała, jako łamistrajk, a potem jej po prostu koledzy w zajezdni prąd wyłączyli, wobec tego powiedziała pasażerom, że ten tramwaj dalej nie pojedzie i poszła do stoczni zobaczyć, co się dzieje. No, a tam, wiadomo, kto pierwszy wskoczy na beczkę, czy wózek, ten się staje przywódcą. Hura, miasto stoi, tramwajarze z nami! Do komitetu ją! No i została w słynnym komitecie, do momentu, kiedy tramwajarze z miasta się zorientowali, że coś tu nie gra i ją w końcu wyproszono z komitetu i ze stoczni, jeśli niedokładnie mówię, proszę mnie poprawić, bo piszę z pamięci. Ale raczej piszę dokładnie, bo uczestnik tych wydarzeń przysłał mi kiedyś relację dokładnie potwierdzająca taki przebieg wydarzeń. Pozwolę sobie zamieścić wypowiedź Ś. P. Anny Walentynowicz o tej baronowej Muenchhausenowej Sierpnia: Zatem, skoro ten pierwszy powód beatyfikacji medialnej jest nader wątpliwy, pozostaje ten drugi- nagadała Prezesowi Kaczyńskiemu, który co prawda nie ma już żadnej władzy, ani nad panią Krzywonos, ani w ogóle nad niczym w Polsce, poza swoją partią, co Panią Henrykę, członkinię komitetu poparcia Komorowskiego raczej średnio powinno obchodzić, ale który, niczym Lord Vader polskiej polityki, zachował zdolność zrywania paznokci samym tylko wzrokiem i siłą złowrogiej woli. Zatem głosy cytowane na czołówce Wyborczej, że oto Pani Henryka ma jaja i jest niesłychanie dzielną kobietą miały pełne uzasadnienie, ponieważ nagadanie Jarosławowi Kaczyńskiemu wiąże się, jak wszystkim, a w każdym razie wszystkim na ulicy Czerskiej, wiadomo, ze straszliwym ryzykiem. Moim zdaniem, nalezy sie tej Pani ochrona BORu. Albo może raczej pluton rycerzy Jedi, by otoczyć dzielną Panią Henrykę ochronną tarczą mocy chroniącej przed Lordem Jaroslawem Vaderem. Zwykły BOR z bronią konwencjonalną, niechby i wsparty plutonem Rosomaków, to za mało. Wokół jej prostackiego wyskoku zrobiono taką wrzawę, jakby rzeczywiście była w stanie w jakikolwiek sposób przyćmić wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego na zjeździe „Solidarności”. No, jak widać, jak się chce, to wszystko można. Co ciekawe, istnieje zdjęcie, na którym jest dokładnie udokumentowane, „jak hartowała się stal” w nowym wydaniu, czyli, jak wzbierało spontaniczne oburzenie i krew jaśnista się wzburzała: W momencie robiena tego zdjęcia Jarosław Kaczyński już przemawia, nie widać, żeby pani Henryka była wzburzona, za to intensywnie ustala z Chrabią Cherbu Red Bul Komorowskim treść swojej erupcji oburzenia. Szczerze mówiąc, wygląda to tak, jakby kobiecina nie mogła „rozczytać” tekstu, albo zauważyła , że pan prezydęt napisał jej znowu „bulu i nadzieji”, albo „Leh” i chciała się upewnić, ale nie bądźmy już tacy złośliwi. No, a już następnego dnia po owej spontanicznej erupcji wzburzenia krwi jaśnistej okazało się, ze zupełnym przypadkiem akurat trwa promocja książki tejże Henryki Krzywonos, czy raczej książki o niej, bo pani Henryka nie wygląda mi na osobę mogąca napisać własnemy ręcamy cokolwiek dłuższego i bardziej skomplikowanego, niż spis zakupów w Tesco. Ale, może się mylę. To, co widzieliśmy, to genialna akcja promocyjna. Z całą pewnością Pani Henryka sama na to nie wpadła. W kilka minut po jej spontanicznym i nieplanowanym wystąpieniu naliczyłem w Wyborczej, (bo zajrzałem z czystej ciekawości, wiedząc, co zobaczę) trzy artykuły ze zdjęciami, w tym cytaty z Internetu, biografie, zdjęcia. Wszystko gotowe. Pani Henryko, nie wiem, kto jest autorem kampanii promocyjnej Pani książki, ale jest to cwaniak kuty na cztery nogi. Z całą pewnością jest wart tych pieniędzy, które skasował. To geniusz. Zimny sukinsyn, ale geniusz. Oczywiście, powinna się Pani jeszcze wtedy, zszokowana gwizdami pisowców popłakać się i obsmarkać, po czym odjechać ambulansem, ale rozumiem, że nie ma Pani jeszcze takiego doświadczenia medialnego, jak Pani Sawicka. Ale nic nie szkodzi, przecież ten numer można robić w każdych warunkach, wszystko przed nami. Ponoć naprawdę z każdego da się zrobić gwiazdę, jeśli się postępuje cierpliwie i zgodnie z podręcznikiem, a zwłaszcza, jak to się robi w sposób skoordynowany w kilku mediach, co właśnie miało i ma miejsce. Matka Boska Krzywonosa (ze słynnej okładki Przekroju) przeleciała, jak meteor przez wszystkie bez mała okładki pism kobiecych i wszystkich innych. Wyborcza i całe to razwiedkowe okołorządowe towarzystwo jest przewidywalne aż do bólu, mechanizmy są znane, przećwiczone setki razy, rozpiska na głosy zawsze ta sama. Część napisze ckliwą biografię, część zajmie się ciepłym wywiadem, cześć zajmie się analizą anonimowych wpisów w Internecie ( „dzielna kobieta, ale odważnie nagadała kaczorowi”), część wyrazi oburzenie wygwizdaniem przez chamskie pisowskie hordy ( „nic dziwnego, przecież PiS to wszystko to, co w Polsce najgorsze!!!!!!”- autentyczny tekst), część oburzy się, że ktoś ( z PISu!!!!) głupiej babie powiedział „ głupia babo”, cześć zachwyci się, jak to dzielna, prosta kobieta heroicznie stawiła czoło pisowsko-Śniadkowskiej Solidarności, przez karygodne zaniechanie strony rządowej jeszcze wtedy nie odzyskanej i odpolitycznionej, tudzież przywróconej masom pracowniczym. Ciekawe, że przywrócenie masom związkowym odebranego im swego czasu sprytnym manewrem samouwłaszczeniowym dziennika całej opozycji nie jest w redakcji na Czerskiej zbyt często rozważana opcją. Przynajmniej się z tym nie obnoszą.
Jarosław jeszcze nie zaczął mówić, a ona już wie, że się za chwile oburzy do tego stopnia, że poczuje nieodpartą potrzebę wykrzyczenia tego całemu światu za pośrednictwem zaprzyjaźnionych z rządem telewizji. To dokładnie tak, jak wtedy, jak red. Morozowski poprosił o wywiad z posłanka Sawicką, a jeden z polityków PO mu odpowiedział, że niestety, ale posłanka za 15 minut zasłabnie i odjedzie ambulansem, wiec wywiad, to może innym razem. W porównaniu ze zgranym i spranym Wałęsą ma ona pewien walor świeżości, bo do tej pory, jak słusznie zauważyła, mocując się z Przewodniczącym Śniadkiem na mównicy, przez 30 lat nikogo nie obchodziło, co ma do powiedzenia, dopiero cudowne zgranie w czasie trzech, pozornie nie związanych z sobą faktów- ośmieszenie i wygwizdanie Premiera na zjeździe Solidarności, znakomite wystąpienie , nagrodzone wielokrotną owacją, Jarosława Kaczyńskiego na tymże zjeździe oraz, jakiż zdumiewający przypadek, promocja biografii Pani Krzywonos następnego ranka (autorka – Agnieszka Wiśniewska, Biografia Henryki Krzywonos, Wstęp- Kazimiera Szczuka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, premiera – 31 sierpnia 2010), to cudowne zbiegnięcie się w czasie, zaowocowało tym, że nagle, po 30 latach Wszystkie zaprzyjaźnione z rządem gazety i wszystkie zaprzyjaźnione z rządem telewizje zapragnęły usłyszeć, co ta dzielna, kobieta ma do powiedzenia. Ponoć do ostatniej chwili trwały dyskusje w redakcji, czy nagrody nie dać raczej temu kierowcy, co uderzył swego czasu samochodem, dachując, w jadącą na rowerze Annę Fotygę, albo menelowi, który kiedyś obrzygał Antoniemu Macierewiczowi płaszcz w metrze. Ponieważ jednak nie udało się ustalić personaliów tych bohaterów, a menel, to chyba w ogóle nie miał stałego adresu, pozostała Pani Henryka. Gratulujemy! Jestem pewien, ze to nie koniec błyskotliwej kariery. Za dużo zainwestowano, by ją tak zostawić. Senat??? Europosłanka?? Mędrzec Półkuli Północnej??? Order Orła Białego?? Stała audycja w TVN Style: „Kartofle gotowane, czy smażone?”. Albo w TOK FM: „Didżej Heńka przedstawia przeboje na akordeon”? A może, jak zawsze do tej pory, życie udowodni, że przerasta nasze najdziksze fantazje? Co jeszcze?
http://niepoprawni.pl/blogs/seawolf/
http://niezalezna.pl/users/seawolf/
Czarne skrzynki Tu-154M i tajemnice autopilota Z danych zawartych w raporcie MAK wynika, że dowódca Tu-154 musiał wyłączyć autopilota znacznie wcześniej i wyżej, niż jest to zaznaczone w stenogramach rozmów w kokpicie i opisane w raporcie końcowym. Zmieniałoby to całkowicie obraz ostatnich sekund lotu. Jest to jeden z powodów decyzji członków komisji przy MSWiA i polskiej prokuratury wojskowej przeprowadzenia niebezpiecznego eksperymentu na drugim polskim Tu-154M, gdyż istnieje podejrzenie, że nawet polski rejestrator lotu QAR polskiej firmy ATM może nie przedstawiać prawdziwego zapisu a Rosjanie zignorowali kilkakrotne oficjalne prośby polskiej komisji o choć czasowe udostępnienie czarnych skrzynek do badań.
czarne skrzynki W samolocie Tu-154M zamontowanych było kilka urządzeń nazywanych czarnymi skrzynkami. Skrzynka FDR (Flight Data Recorder – rejestrator parametrów lotu), CVR (Cockpit Voice Recorder – rejestrator rozmów załogi), polskie urządzenie ATM Quick Access Recorder ATM-QAR zainstalowane przez kontrwywiad RP oraz podobne rosyjskie urządzenie QAR KBN-1-2. FDR zbiera dane z kilkunastu czujników umieszczonych w różnych częściach samolotu. Są to różne parametry związane z lotem – np. przyspieszenie samolotu, prędkość, temperatura wewnątrz i na zewnątrz, ciśnienie, działanie silnika, ustawienia steru i klap, wysokość lotu, kurs i czas. CVR to urządzenie, które służy do nagrywania dźwięków z kilku mikrofonów umieszczonych w kabinie pilotów. QAR to urządzenia zapisujące dane podobne do FDR, jednak o znacznie prostszej konstrukcji, zapewniającej szybki dostęp do zawartości pamięci elektronicznej.
Co raport MAK mówi o tych urządzeniach? CVR (Cockpit Voice Recorder) MARS-BM Rejestrator został odnaleziony 10.04, zbadany 11.04 (raport końcowy) lub 15.04 (prasa), stan zachowania taśmy oceniono na dobry. W raporcie MAK pojawia się stwierdzenie: „system był mechanicznie uszkodzony, kable porwane” i dalej „brak podstawy i numeru seryjnego”. Co ciekawe, Rosjanie w raporcie końcowym przyznają, że czas zapisu skrzynki CVR wynosi ok. 30 minut, podczas gdy stenogramy z tego zapisu przekazane polskiej stronie w czerwcu 2010 wynosiły ku zaskoczeniu wielu ekspertów ponad 38 minut. Tak jak wspomnieliśmy we wcześniejszym artykule, Rosjanie tłumaczyli się zamontowaniem w Tu-154M, cieńszej – niestandardowej taśmy, ale nigdzie nie ma dokumentu potwierdzającego taką wymianę w czasie remontów w Rosji lub Polsce.
MSRP-64M-6 FDR (Flight Data Recorder) Rejestrator został znaleziony 10.04, zbadany 11.04. Podczas odczytu komisja MAK stwierdziła, że występuje duża liczba błędów, jakość zarejestrowanych danych jest niezadowalająca. Opis z raportu końcowego MAK: „posiadała znaczące uszkodzenia mechaniczne, nie było podstawy montażowej i pokrywy zamka obudowy, złącza elektryczne oberwane. Miejsce zamka zamykającego obudowę było zapchane ziemią”.
KBN-1-2 (rosyjski) (Quick Access Recorder) Do laboratorium MAK rejestrator został dostarczony 14.04 i 14.04 został skopiowany z niego zapis. Obudowa była pogięta, kaseta otwarta. Odczytane z niego dane uznano za zadowalające. To jest tzw. eksploatacyjny rejestrator parametrów lotu. Rejestruje te same parametry lotu co FDR, ale dzięki wyciąganej kasecie jest możliwy szybki dostęp do zarejestrowanych na nim danych.
ATM-QAR (polski) (Quick Access Recorder) Raport MAK nie podaje kiedy znaleziono go na miejscu katastrofy i w jakim był stanie. 15.04 dostarczono go do Instytutu Technicznym Wojsk Lotniczych w Warszawie, gdzie go otworzono i zgrano z niego dane. Polski rejestrator ocalał, choć był o wiele mniej odporny na zniszczenie i znajdował się w przedniej części samolotu której nie ma. Skrzynka z nagraniem rozmów z kabiny pilotów (CVR) nie miała numeru seryjnego. Druga czarna skrzynka (FDR), zbudowana tak, aby przetrwać katastrofę, uszkodziła się na tyle, że uniemożliwiła poprawny odczyt zapisanych w niej parametrów lotu. Nie miała zamka obudowy, a w jego miejscu była ziemia. Nie ma żadnych danych na temat, jakie to błędy wykluczały poprawne odczytanie danych. Zaginął uznawany za „niezniszczalny” pancerny zasobnik z zapisem piątego rejestratora, choć umieszczony był w miejscu najmniej narażonym na zniszczenie, bo pod podłogą, a przecież samolot podobno uderzył o ziemię grzbietem. Niestety, Rosjanie mają od początku oba rejestratory pokładowe (FDR i CVR), rosyjski QAR – KBN 1-2, oraz polską skrzynkę – cyfrowy rejestrator szybkiego dostępu QAR produkcji warszawskiej firmy ATM PP, typu ATM-QAR/R128ENC. Polskie czarne skrzynki zostały zamontowane w tupolewach należących do różnych linii lotniczych na początku lat 90. Dane w rejestratorze nie są zapisywane, jak w standardowych czarnych skrzynkach na taśmie magnetycznej, ale w elektronicznej pamięci wymiennej kasety. Dane z tej czarnej skrzynki są widoczne praktycznie natychmiast po podłączeniu do komputera ze specjalnym oprogramowaniem służącym do analizy i wizualizacji zapisanych w jego pamięci parametrów. W połowie kwietnia 2010 roku Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) oraz Edmund Klich, wówczas przewodniczący polskiej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, twierdzili, że tzw. polska czarna skrzynka może być odczytana tylko w Polsce. Tę informację można znaleźć w archiwach prasowych. Tymczasem okazuje się, że zapisy rejestratora naszej produkcji Rosjanie odczytali już w 1994 roku, po katastrofie tupolewa należącego do chińskich linii lotniczych. W 2009 roku rządowy Tu-154M nr. 101 poleciał do zakładów remontowych w Samarze w Rosji na generalny remont z pełnym wyposażeniem. Przed odlotem maszyny w Polsce nie wymontowano polskiej czarnej skrzynki – zabrano jedynie kasetę, na której są rejestrowane zapisy lotu. Wszystkie pozostałe części elektroniczne znajdujące się w rejestratorze polskiej produkcji poleciały do Samary. Część z nich podczas katastrofy uległa całkowitemu zniszczeniu. Rosjanie mieli dostęp do polskiego rejestratora podczas remontu, w którym nie uczestniczył nikt ze strony polskiej. Polski rejestrator znalazł się w ITWL 15.04, a więc pięć dni po katastrofie. Był on w Polsce bardzo krótko i został natychmiast zwrócony stronie rosyjskiej.
Kiedy został wyłączony autopilot? Według raportu MAK, obniżający się z prędkością 8 m/s Tu-154 po wyłączeniu autopilota (czyli po podciągnięciu sterów przez dowódcę samolotu) powinien opaść przynajmniej 30 metrów, zanim podniósłby się w górę i odzyskałby utraconą wysokość. Instrukcja użytkowania Tu-154 mówi, że utrata wysokości przy takiej prędkości zniżania wyniosłaby nawet 50 metrów. Tymczasem z tego samego raportu MAK, a także ze stenogramów zapisu CVR tupolewa wynika, że kiedy kpt. Arkadiusz Protasiuk wyłączył autopilota, samolot obniżył się ledwie 8 metrów, po czym... uniósł się w górę. Następnie miało dojść do uderzenia w brzozę, które zapoczątkowało ostatni etap tragedii. Wygląda na to, że zmieniono albo wartość prędkości zniżania, albo umiejscowienie momentu podciągnięcia sterów i wyłączenia kanału autopilota w zapisie dźwiękowym i w zapisach parametru lotu. Tak czy inaczej, w obu przypadkach mogło dojść do ingerencji w dane na nośnikach będących własnością rządu RP. Niestety polska strona ma tylko stenogramy oraz tylko kopię zapisu CVR.
Dwie wersje Rosjan Przypomnijmy, że przed publikacją raportu końcowego komisji MAK polski akredytowany Edmund Klich twierdził, że załoga wyłączyła autopilota i podciągnęła stery na wysokości ok. 19 metrów nad ziemią – już po komunikacie nawigatora „20 metrów”. Wypowiedź ta była zgodna z opublikowanymi w czerwcu 2010 roku stenogramami rozmów z kokpitu. Sygnał wyłączenia autopilota pojawia się tam o godz. 10:40:56. Oficjalna wersja Rosjan jest jednak nieco inna. W raporcie końcowym początek opisywanych przez MAK działań załogi związanych z podciągnięciem za stery i wyłączeniem kanału podłużnego autopilota odpowiada godzinie 10:40:55 i wysokości (według wskazań radiowysokościomierza) około 30 m. Według MAK dowódca Tu-154 pociągnął w tej sekundzie wolant „na siebie” i tym samym odłączył kanał podłużny autopilota. Sekundę później odłączono kolejne kanały autopilota i dźwignie sterowania silnikami zostały przesunięte w pozycję odpowiadającą zakresowi startowemu. Komisja MAK twierdzi, że po tym nastąpiło błyskawiczne wychylenie kolumny wolantu „od siebie” (ster wysokości powrócił praktycznie w położenie wyważone), a po 1,5 s nastąpiło pełne ściągnięcie wolantu „na siebie” (siła 25 kg), które trwało do chwili początku niszczenia konstrukcji samolotu. Niezależnie od tego, którą z tych rosyjskich wersji przyjmiemy za obowiązującą, i tak nie będzie ona zgodna z innymi danymi zawartymi w końcowym raporcie MAK. Na stronie 99 raportu końcowego (angielska wersja) komisja MAK twierdzi, że samolot w ostatnich kilkunastu sekundach lotu obniżał się z prędkością 8 m/s. Na tej samej stronie raportu znajdujemy inny kluczowy fragment: „Utrata wysokości przy wyprowadzaniu samolotu Tu-154 ze zniżania, przy parametrach lotu odpowiadających lotowi krytycznemu (V=280km/h, Vy=7,5-8m/s), z przeciążeniem pionowym Ny=1,3, przy prawidłowych działaniach wykonywanych w odpowiednim czasie, wynosi około 30 m”. Ponadto przypomnijmy raz jeszcze, że instrukcja użytkowania samolotu Tu-154M stwierdza, iż przy tej prędkości zniżania samolot Tu-154M opadłby aż o 50 m. Tymczasem z informacji zawartych na innych stronach rosyjskiego raportu wprost wynika, że polski tupolew po wyłączeniu autopilota opadł nie 30-50 m, lecz 8 m. Gdyby wersja rosyjska była prawdziwa i samolot utraciłby 30 m wysokości po podciągnięciu sterów, to ze względu na topografię terenu rozbiłby się już 1,1 km od lotniska. W tym wypadku można z całą pewnością stwierdzić, że podciągnięcie sterów nastąpiło o wiele wcześniej, prawdopodobnie ok. 4-6 s przed momentem podanym przez MAK, na wysokości przynajmniej 80 m nad ziemią, czyli 275 m npm. Zapisy rejestratorów musiały więc zostać zmanipulowane. Jedynym innym wytłumaczeniem jest podanie przez MAK błędnej prędkości zniżania, co jednak także wiązałoby się ze sfałszowaniem zapisów rejestratorów, a więc np. przesunięciem komunikatów nawigatora dotyczących wysokości, jak i fałszerstwem opublikowanych w raporcie końcowym danych dotyczących parametrów lotu polskiego Tu-154M. Warto zwrócić uwagę, że zapis o wyłączeniu kanałów autopilota pojawia się w stenogramach w tym samym miejscu, co równie kontrowersyjny zapis dotyczący odebrania – rzekomo na wysokości 10 m nad ziemią – sygnału markera NDB. Sygnał ten trwał aż 2,5 s, co gdy weźmiemy pod uwagę kształt pola sygnału (odwrócony stożek), daje w przybliżeniu szacunkową wysokość 100-120 m na jakiej samolot mógł odebrać sygnał o takiej długości (a nie sugerowaną przez MAK wysokość 10 m). Wysokość 100-120 m, samolot osiągnął zaś ok. 1,9-2,2 km od lotniska. Nieprawidłowy sygnał markera NDB, nieprawidłowe czasy wyłączenia kanałów autopilota i zarejestrowanie wcześniejszego niż sugeruje komisja MAK podciągnięcia sterów wskazują na manipulację zapisami, mającą uzasadnić oficjalną wersję katastrofy i ukryć prawdziwy przebieg zdarzeń. Niejasności związane z czasem wyłączenia autopilota i markerem to oczywiście nie jedyne argumenty przemawiające za odrzuceniem raportu MAK jako zupełnie niewiarygodnego dokumentu. Wiemy już m.in., że Rosjanie wstawili do stenogramów rozmów z kokpitu oraz do raportu końcowego komisji MAK zmyślone – nieistniejące wypowiedzi, zdania i słowa mające świadczyć o presji, jakiej rzekomo poddani byli piloci tupolewa. Zostały sfałszowane także dane i informacje dotyczące gen. Andrzeja Błasika, które nie mają żadnego pokrycia w materiale dowodowym i analizach specjalistów z polskiej prokuratury. Opisane zostało to w artykule „Naciski wyparowały wraz ze smoleńską mgłą” (NC 3/160, 14.02). O innych nieprawdziwych informacjach w raporcie MAK w następnym artykule. Kajetan Marzec
List Otwarty do Prezydenta m. Opole Janusza KORWIN-MIKKEGO Do JW Ryszarda ZEMBACZYŃSKIEGO
Prezydenta Opola p/Sieć L I S T _ O T W A R T Y Szanowny Panie Prezydencie! Siedząc w Londynie dowiedziałem się, że niejaka panna Sabina Złotorowiczówna (podpisując się, że działa z ramienia z „Amnesty International”) napisała do Pana list, domagając się, by zabronił Pan przeprowadzenia w opolskim MDK dyskusji między p. Pawłem Kukizem a działaczami Obozu Radykalno-Narodowego. Oczywiście: każdemu wolno pisać do każdego dowolne listy – i każdemu wolno taki list odłożyć a/a - jednak media akurat ten list nagłośniły, co sprawia, że stał się on elementem niedopuszczalnego nacisku na Pana, jako na Prezydenta Miasta. Nacisku zupełnie nieuprawnionego, – bo statutowym zadaniem „Amnesty Int'l” jest zajmowanie się „więźniami sumienia” - i w dodatku członkom AI nie wolno działać na terenie swojego kraju. Zapewne p. Złotorowiczówna nie zna statutu AI – podobnie jak nie zna Konstytucji III Rzeczypospolitej, gwarantującej wolność wypowiedzi i brak dyskryminacji z uwagi na poglądy. Panna Złotorowiczówna nie chce, by ta dyskusja odbyła się w miejscu „publicznym”. Otóż pragnę przypomnieć, że MDK finansowany jest z pieniędzy podatnika – a więc również i mojej - a ja, choć w wielu sprawach nie zgadzam się z ONR, nie mam nic przeciwko takiej dyskusji. Finansowany jest również z podatków płaconych przez p.Kukiza – i przez PT Członków ONR.
Jak wykazały referenda we Francji i Holandii, przeciwników obecnego „unijnego” reżymu jest dziś w Europie nawet więcej, niż zwolenników. Próba p.Złotorowiczówny eliminowania „niesłusznych” poglądów z terenu publicznego przypomina, jako żywo praktyki hitlerowskie i stalinowskie. Mając nadzieję, że na tę bezczelną próbę narzucenia mieszkańcom Opola „jedynie słusznych” poglądów udzieli Pan publicznie godnej odpowiedzi, z poważaniem Londyn, 21-III-2011 Janusz KORWIN-MIKKE
PTE i Wikipedia Niestety: mój organizm nie wytrzymał – a raczej: nie chciałem go zanadto naciągać... i poszedłem spać. Przepraszam. Przed snem jednak zajrzałem do Wikipedii pod hasło OFE. Oczywiście: to z uwagi na dzisiejszą debatę p. prof. Leszka Balcerowicza z p. Janem Vincentem vulgo: JE Jackiem Rostowskim. NB. złośliwie zrobili ją o tej samej porze, w której mam wykład w twierdzy komunizmu, „The London School od Economics” n/t drogi od kapitalizmu do socjalizmu, jaką przebywa obecnie Polska. I zauważyłem, że to hasło jest niesłychanie wręcz ubogie. Na temat odmian ćwierciliszka pręgowatego wikipedyści rozpisują się często na pięć ekranów – a na temat OFE : pół ekranu! Jeszcze ciekawiej z hasłem: „Powszechne Towarzystwa Emerytalne” - o które jest przecież obecnie taka awantura. Nie ma tam praktycznie NIC. Ani zasad ich finansowania, ani nawet (potrzebnej mi akurat) listy PTE, które wystartowały do opiekowania się pieniędzmi emerytów. Są wyliczone tylko te, które dziś są na liście.
A pamiętam dokładnie, że kilka zrezygnowało, kilka się połączyło... Kto pilnuje, by informacje na ten temat są takie skąpe? Czy ta cenzura (Sic! Ex unguo cognosco leonem! Wyrobiłem się za „komuny”...) jest, aby zgodna z ideą Wikipedii?
Czas na Naprawdę Wielkie Łapówki Dyskusję pp.LB i JV vel JR obejrzę po powrocie (wracam jutro), – ale z tego, co czytam i co mi mówią, p. Minister zagadać chciał p. Profesora, co Mu się raczej jednak nie udało. Zastanawia mnie tylko, dlaczego - gdy p. Minister twierdził, że jest nonsensem by płacić pieniądze na OFE po to tylko, by OFE pożyczały je Rzeczpospolitej – p. Profesor nie wrzasnął: „A kto wprowadził przymus kupowania przez OFE obligacji III RP?” Może sam maczał w tym palce? Na razie wykrywa się w „Rządzie” małe aferki na szczeblu v-ministrów (jakieś drobne 900 milionów) – ale teraz nadchodzą czasy na DUUUUUŻE afery. Skoro wszystko i tak maja diabli niedługo wziąć, to trzeba kraść całymi czerpakami. Oto, jak pisze "Puls Biznesu", powstać ma „GROUPON”:
http://firma.onet.pl/2259469,wiadomosci.html
„...zbliżają się rewolucyjne zmiany dla firm, które realizują zamówienia dla administracji publicznej. Rząd zakończył prace nad specjalnym zarządzeniem, dzięki któremu urzędy zrzeszą się w jedną gigantyczną grupę zakupową. Projekt zarządzenia leży już na biurku premiera Donalda Tuska i czeka na podpis. Przeszedł całą niezbędną drogę legislacyjną: ma za sobą konsultację międzyresortowe i został zaakceptowany przez Komitet Rady Ministrów. "Puls Biznesu" wyjaśnia, że chodzi o to, aby urzędy - zamiast kupować małe ilości produktów czy usług na własną rękę - składały razem jedno duże zamówienie i uzyskiwały dzięki temu niższą cenę. Przy jednorazowym zakupie tysiąca samochodów jednostkowa cena będzie zawsze niższa niż przy zamówieniach po 10 sztuk. Centrum Usług Wspólnych ma robić zakupy dla 61 instytucji rządowych. Oszczędności mają sięgnąć 4 miliardów złotych rocznie.”. Przypominam klasyczne prace ekonomistów amerykańskich, którzy udowodnili, że w wyniku „scentralizowanego zakupu ołówków” przez „Wydział Zaopatrzenia” koszt zakupu jednego ołówka wzrósł o 15%. Należy, bowiem uwzględnić koszt działalności tego „Grouponu”: nie tyle ich pensje, pomieszczenia i komputery, – ale też nieprawdopodobnej wręcz krzątaniny absorbującej czas urzędników. Wyobrażacie sobie Państwo te targi: jak zakupić jednakowe samochody dla geologów w MGTiOŚ i dla MSZ? Przecież urzędnicy „Grouponu” będą się domagali, by były one jednakowe, – bo tak jest taniej. Po to ich ustanowiono! I kto będzie decydował ostatecznie o tym zakupie: „Groupon” (i wtedy zarówno geologowie jak i v-ministrowie SZ będą jeździli np. „Citroënami” - bo akurat ta fabryka dała największą łapówkę) – czy też poszczególne urzędy (a wtedy, po co ten „Groupon” i całe zamieszanie?)? Ale niewątpliwie dzięki temu systemowi będzie można brać Naprawdę Wielkie Łapówki. I o to nie wątpię, że komuś o to właśnie chodzi.
Znów dbają o nas... Ratunku!!! Rząd nieustannie troszczy się o nasze dobro, a my mamy go już tak mało... Bo - jak pisał eklezjasta: "Nienasycone jest oko łakomego". Wiadomo też powszechnie, że nawet w najuboższym domu zawsze jest coś, co bogaty skądinąd rabuś chciałby nam zabrać. Po Podhalu grasował był w swoim czasie tow. Janosik. Socjaliści i komuniści usiłują Polaków przekonać, że był to "ludowy bohater", ukochany przez górali, którzy popierali jego działalność. Cóż - jak mawiał znany góral, śp. ks. Józef Tischner: "Istnieje prawda, tyz prawda i... g***o prawda". Otóż z tym Janosikiem to g***o prawda. Znana wszystkim piosenka głosi - i cenzurze nawet za Stalina nie udało się jej zagłuszyć: "Hej powiadali, Hej powiadali, Hej, ze Janicka Porubali
Hej, porubały Go Orawiany, Hej, za łowiecki Za barany..." Ten sk***ysyn był powszechnie znienawidzony. Rabował, bowiem owce góralom, którzy ciężko pracowali. Potem sprzedawał - i z tego utrzymywał siebie i swoją bandę. Część, za radą swojego doradcy ds. public relations, rozdawał nierobom, by mieć dobre publicity. Głównie rozdawał je zresztą młodym, w miarę ładnym, biednym dziewczynom... Na żadnego bogatego nigdy nie napadł - bo na zdobycie jakiegokolwiek zameczku był za krótki. W końcu łajdaka dopadło prywatne wojsko biskupa krakowskiego (królewskie jakoś nie umiało...) i powieszono go przykładnie na Liptowskim Rynku. A teraz ONI usiłują w nas wmówić, że był to przykład pozytywny. Cóż: mogą kłamać, bo nikt tych czasów nie pamięta. Tylko pieśń ludowa... ONI robią dokładnie to samo, co tow. Janosik. Żadnego bogacza nie obrabują - bo bogacze siedzą cicho na swoich workach złota, a od worków złota podatku nie ma. Ci, co cięż- ko i wydajnie pracują, bo chcą być bogaci - ci są rabowani podatkiem dochodowym, w dodatku progresywnym. A i tak 90% podatku dochodowego płacą ci średniozamożni... Oczywiście: nie wszyscy. Jak powszechnie wiadomo, podatek dochodowy to jest taki podatek, że przy tych samych dochodach uczciwy płaci więcej niż nieuczciwy. Zgadza się? Podatek dochodowy należy znieść - i tyle. Ale ONI mają tysiące innych sposobów na rabowanie ludzi. Ostatnio wpadli na pomysł, by każda firma - nawet taka, jak moja, w której praca polega na stukaniu w klawisze komputera - obowiązkowo zawierała bardzo kosztowne umowy o "usuwaniu odpadów". Oczywiście firmy usuwające odpady będą zarabiały krocie - i będą od tego płaciły IM podatek. Te koszty właściciele firm doliczą do ceny np. chleba - i potem całość tego zapłacą ci, co jedzą chleb. Bo podatek ZAWSZE płaci ten, co je chleb - a nie ten, co go produkuje! On musi być wliczany w cenę produktu. Jasne? ONI po prostu bankrutują i chwytają się każdego sposobu, byle jeszcze zachapać parę groszy, byle jeszcze parę miesięcy przeżyć u żłoba. Czy możemy tej "Bandzie Czworga" na to pozwolić? JKM
Tu w Londynie, proszę sobie wyobrazić, nikt nie przejmuje się nadciągającą "polską prezydencją w Unii". Nie wspomina się nawet o NATO ani o UE. To Królewskie Siły Powietrzne Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej bombarduje lotniska Wielkiej Arabskiej Libijskiej Jamahiriyyi Ludowo-Socjalistycznej. I koniec!
Rządząca Polską "Banda Czworga” leje łzy, że III Rzeczypospolitej nie dopuszczono do "zarządzania kryzysowego”. ONI, zdaje się, oczekują, że tzw. "obywatele” ICH w tym żalu poprą. A niedoczekanie. O ile pamiętam, większość "obywateli” w jakimś referendum zdecydowała, że chce Anschlußu do Wspólnoty Europejskiej. Święta Większość poparła też (wg sondaży) utworzenie 1 XII 2009 Unii Europejskiej i chwaliła śp. Lecha Kaczyńskiego za złożenie umożliwiającego to podpisu. W takim razie Święta Większość uważa, że decyzje podejmowane w Brukseli są LEPSZE, niż podejmowane w Warszawie. Skoro tak – to byłoby nielogiczne dopuścić "naszych” pacanów do jakichkolwiek poważniejszych decyzyj. Już nawet pomijając to, że wśród "dostojników III Rzeczypospolitej” (podobnie zresztą jak w XVIII wieku wśród dygnitarzy Rzeczypospolitej Obojga Narodów – z obieralnym prezydentem zwanym "królem” na czele…) pełno jest płatnych rosyjskich agentów… Więc zaatakowali Libię nie czekając na zgodę naszej "Bandy Czworga". Straszne. Tyle obiadków w Brukseli przepadło! Tyle mocarstwowego nadymania się!
Korwin-Mikke: O OFE/ZUS w prosty sposób Niedawno rozmawiałem z pewnym profesorem – z raczej zaprzyjaźnionych z nami kręgów. Gdy rozmowa zeszła na próbę obrabowania OFE, zajął stanowisko zapewne popularne: „Lepiej, że pieniądze są w ZUS-ie, bo tam przynajmniej są pewne, a te firmy prowadzące OFE to jakieś podejrzane”. Ta ostatnia uwaga na ogół jest słuszna. Całość jednak pokazuje, z jakim niezrozumieniem spotyka się cała sprawa w społeczeństwie – nawet profesorskim. Bo też jeśli 70% „obywateli” nie rozumie treści dziennika telewizyjnego – to jak można oczekiwać, że choć 5% zrozumie, o co właściwie chodzi z tymi OFE? Ja spróbuję tak elementarnie wyjaśnić w czym rzecz. Ubezpieczenia (robotnicze) wprowadził, jak wiadomo, śp. Otton von Bismarck, argumentując, – co przypomniał p. Krzysztof Habich, – że jest to dobra inwestycja, bo powstrzymuje rewolucję. Jednakże oznaczało to ugięcie się pod naciskiem socjalistów, a – jak wiadomo, – gdy Czerwonym dać mały palec, to za chwilę zeżrą całą rękę, a potem wyżrą mózg. Socjalizm jest skondensowanym Złem – i nie wolno uznać, że mała dawka socjalizmu jest dobra, bo za chwilę trzeba będzie uznać, że w takim razie większa dawka jest lepsza. Co się właśnie stało. Bismarck kupił spokój w monarchii na kilkanaście lat, a skutkiem był upadek i Cesarstwa Niemiec i praktycznie wszystkich monarchij – a na pewno upadek ustroju wolnorynkowego. Bo kapitalizm opiera się na zasadzie „dobrobyt pochodzi z ryzyka”, a socjaliści za jedną z podstawowych wartości uważają brak ryzyka. Inna sprawa, że ubezpieczenia miały dotyczyć tylko części robotników; Bismarckowi nie przyszło do głowy, że ubezpieczeni – i to pod przymusem – będą „wolni” przedsiębiorcy! Otóż początkowo na fundusz ubezpieczeń wpływały składki – i z tych składek (oraz składek tych, którzy nie dożyli odpowiedniego wieku) finansowano emerytury. Z czasem rządy coraz chętniej sięgały do funduszy emerytalnych – i w efekcie doszliśmy do stanu, w którym żadnych funduszy nie ma! Socjaliści zaczęli, więc bredzić o jakiejś „umowie międzypokoleniowej” – jak gdyby „pokolenie” wybierało sobie przedstawicieli, którzy zawierali jakieś umowy z przedstawicielami innego „pokolenia”. W praktyce oznaczało to, że młody człowiek musi pod przymusem płacić podatek (nazywany „składką”), z którego (potrącając koszty i podatki) finansowano emeryturę jego dziadkowi, a jemu obiecywano, że tak samo obrabuje się jego wnuka. Idea OFE szła w dobrym kierunku. Młody człowiek miał płacić na fundusz, który byłby niejako „jego” (acz pozostawiono tu wiele niedopowiedzeń…). Mniejsza z tym, skąd te pieniądze miały pochodzić i w jakiej wysokości – ważne, że zaczęły być gromadzone. Choć socjaliści celowo tak planowali system ubezpieczeń, by nie można już było zeń wyjść – podjęto próbę. Gdyby po jakichś 50 latach roszczenia emerytów były pokryte zasobami w OFE, skończyłby się „międzypokoleniowy wyzysk”, a nawet można by pomyśleć o łatwej i prostej likwidacji tego systemu. Ze składkami wpłacanymi do ZUS nie ma problemu, bo są natychmiast wypłacane innym. Tu jednak trzeba było składkami gospodarować – a to ogromne pieniądze (7,5%!). Wiadomo, że urzędnik państwowy źle dba o powierzony mu majątek. Utworzono więc OFE, które miały konkurować ze sobą o klienta – i inwestować te pieniądze.
Uczyniono jednak kilka błędów.
Po pierwsze: nie powiedziano jasno, że zarobki FFZ (firm zarządzających) zależą od zysku. Jeśli OFE uzyska taki zysk jak średni procent bankowy, to FZ nie dostaje nic, – bo po co mam płacić komuś, bez kogo mógłbym się obejść, wpłacając po prostu pieniądze do banku?! Jak zarobi więcej – to odpowiedni procent.
Po drugie: OFE ustawowo musiały inwestować w reżymowe obligacje; to automatycznie likwidowało 60% konkurencyjności między OFE.
Po trzecie: FFZ były wybierane mniej więcej tak samo jak „Narodowe Fundusze Inwestycyjne” w tzw. „Programie Powszechnej Prywatyzacji”, który okazał się totalna klapą. Prawo do bycia FZ otrzymywali „sami swoi” – i efekt był łatwy do przewidzenia. Z tym, że klapa OFE jest znacznie większa niż klapa PPP. Tym niemniej te 7,5% było wpłacane nie na konta FFZ, lecz na konta OFE, zaś FFZ tylko miały te pieniądze pomnażać, a potem z tych funduszy wypłacać emerytury. Jeśli więc Władzuchna postanowiła, że będzie wpłacać do OFE nie 7,5% lecz 2,5%, to obrabowywała nie FFZ, – lecz przyszłych (a nawet nielicznych już obecnych) emerytów. Bo niby jak FFZ maja wypłacać emerytom należne emerytury, jeśli będą miały trzy razy mniej pieniędzy?! Na razie tego nie widać, bo obecnie płaci się nielicznym emerytom. Jednak OFE zaczną wyczerpywać się szybciej – i za 10-15 lat okaże się, że pieniędzy nie ma. Tyle, że Władzuchna, która od lat dopłaca do ZUS, nie ma już na dalsze dopłaty, więc obrabowuje OFE – a co będzie za 15 lat? Na pewno nie rządy PO z PSL! Więc co ICH to obchodzi? To znaczy może i obchodzi, ale potrzeby bieżące są ważniejsze. Kupują za to brak rewolucji dzisiaj…, Jeśli więc dziś „Rząd” oskarża p. prof. Leszka Balcerowicza, że działa, jako płatny agent którejś z FFZ (bo ich zarobki też na tym jakoś ucierpią), to może to być i prawdą – ale nie ma w tym nic złego, bo p. profesor działa też jednocześnie w interesie obrabowywanych emerytów. Tu akurat ten interes jest całkowicie zbieżny. Urzędnik targowiska jest płatny od zysku targowiska, – ale jeśli walczy z próbą nałożenia na targowisko podatku, to działa też w interesie wszystkich kupujących na targu! Tak, więc OFE to dziecko planowane – i niestety poronione wskutek wynajęcia fatalnych akuszerów. Można je zlikwidować, ale trzeba by czymś zastąpić – albo podjąć się brutalnej likwidacji systemu ubezpieczeń. Propozycja „Rządu” to cofnięcie nas do epoki Gierka. Chcieliśmy wyjść z pułapki ubezpieczeń, lecz wybrano złych przewodników – i (w 2/3) cofnęliśmy się. Czy jeszcze ktoś podejmie jakąś próbę, zanim zaczniemy w tej pułapce zdychać z głodu?
Korwin-Mikke krótko o OFE Pani prof. dr Leokadia Oręziak zamieściła w „PRZEGLĄDZIE” artykuł „Jak wprowadzono w Polsce OFE”. W rzeczywistościach jest to recenzja książki p. prof. Mitchella A. Orensteina „Privatizing Pensions. The Transnational Campaign for Social Security Reform” (Princeton University Press, Princeton, 2008). Szkoda, że dowiadujemy się o niej po prawie dwóch latach… Moje stanowisko odnośnie systemu OFE jest znane: byłem od początku przeciwny ich powstaniu. Tłumaczyłem – i, jak widać, miałem rację, – że skończy się to dokładnie tak samo jak Program Powszechnej Prywatyzacji: firmy zarządzające (FfZ) zgarną kasę, a zarządzane przez nie zasoby dziwnie się skurczą. Z tą tylko różnicą, że w PPP skurczyły się w wyniku nie najlepszego zarządzania – a zasoby OFE mają się skurczyć, o 2/3, bo te 2/3 zabierze III Rzeczpospolita, by zatkać nimi dziurę w ZUS-ie. P. Oręziak podkreśla w tej recenzji, że p. prof. Orenstein ujawnia, jak Bank Światowy, MFW, OBWE itp., itd. naciskały na III RP, by dokonała reformy systemu emerytalnego. To wszystko jest prawda, tylko… o systemie emerytalnym PRL mam bardzo złe zdanie i jeśli ktoś intryguje, namawia, przekonuje, prosi, a nawet grozi po to, by go zmienić – to z tego nie wynika, że jest to mój wróg! Moim wrogiem jest PRL i III RP. Tyle, że tymi, którzy naciskają itp., itd., są akurat instytucje, o których mam też złe zdanie. Podobnie jak miało je wielu wolnorynkowych ekonomistów i polityków – np. bł. pamięci Milton Friedman. Gdy wilk poucza lisa, co należy robić z zającem, zając musi zdwoić czujność. Nie ma nic dziwnego ani nagannego w tym, że instytucja powołana do tego, by udzielać pomocy państwom mającym kłopoty finansowe, – jeśli jest przekonana, że należy przeprowadzić jakąś reformę – daje ludzi i pieniądze, by przekonać polityków danego państwa do tej reformy! Przeciwnie: popełniłaby grzech zaniechania, gdyby tego nie robiła! Zatem to, że p. prof. Orenstein pokazuje na 300 stronach, jak BŚ, MFW i OBWE namawiały, przekonywały i zachęcały, nie jest – wbrew mniemaniu p. Profesorki – jakimkolwiek argumentem. Tak jest: „BŚ oddelegował do Polski przedstawiciela, który stanął na czele Biura Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Systemu Zabezpieczenia Społecznego. Po wykonaniu misji w Polsce powrócił on do BŚ na znaczące stanowisko [tak nawiasem: ten „delegat BŚ” to obywatel Polski...] (…) biuro uzyskało z BŚ wszelkie niezbędne zasoby finansowe i techniczne, potrzebne, by przekonać potencjalnych sojuszników proponowanych rozwiązań i udaremnić wysiłki oponentów”. No i dobrze: np. USAID wydał na przekonywanie polskich polityków do OFE aż… 1,2 mln $, czyli sumę kompletnie śmieszną. Za te pieniądze sfinansowano wyjazdy polskich urzędników i polityków do Chile i Argentyny, by tam przekonali się, jak działa zreformowany system… To chyba dobrze, że jeśli się chce przekonać rolników do np. zimnego wychowu cieląt, to zawozi się ich na farmę, gdzie cielęta tak właśnie się hoduje?! Tak, więc zgadzamy się, w 100%, że te podejrzane instytucje propagowały OFE, – ale przyjrzyjmy się efektom. Zadajmy pytanie: czy ta reforma jest korzystna dla kraju okupowanego przez podlegające tej propagandzie państwo, czy nie? Otóż jedynym istotnym akapitem w artykule p. Oręziak jest ten: „Orenstein zwraca uwagę na dyskusje, które łączyły się na początku lat 90 zarówno w BŚ, jak i MFW odnośnie do źródeł finansowania przymusowego filara kapitałowego, oznaczającego w praktyce wyjęcie części składki emerytalnej z budżetu i w efekcie niedostatek środków na bieżące emerytury. Obie organizacje miały świadomość, że filar ten wymaga poważnego zadłużania się przez rządy, co może stanowić istotny problem dla krajów mających już wysoki dług. Ostatecznie zwolennicy tego filara zaczęli propagować ideę, że nie tworzy on takiego problemu, gdyż powoduje jedynie zamianę zobowiązań państwa wobec przyszłych emerytów w ramach systemu repartycyjnego, czyli tzw. długu ukrytego, na dług jawny (str. 83) Zwolennicy ci pominęli, więc fakt, że dług jawny wymaga zaciągania przez państwo pożyczek już teraz i płacenia od nich odsetek, podczas gdy dług ukryty stanie się wymagalny za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, i to nie w całości, lecz stopniowo, wraz z upływem lat bycia na emeryturze przez daną osobę. Zatem w imię korzyści osiąganych przez instytucje finansowe z prywatyzacji emerytur transnarodowi aktorzy wymyślili i rozpowszechniali argument odnośnie do długu ukrytego, nie bacząc, że lawinowo narastający dług jawny z powodu przymusowego filara kapitałowego prowadzi kolejne kraje do bankructwa”. Tu wyłazi szydło z worka! Ta reforma ujawniła rzeczywisty stan zadłużenia! Gdyby nie to, nikt by o nim nie wiedział, tylko za te „kilkanaście czy kilkadziesiąt lat” (w rzeczywistości 10-15) okazałoby się (och, tylko „stopniowo”), że ZUS nie ma kasiory na wypłaty emerytur. A teraz, jak – nie daj Boże – III RP zabierze OFE 2/3 pieniędzy gromadzonych na emerytury, by zapchać dziurę w ZUS-ie, będzie dokładnie już dziś wiadomo, ile pieniędzy za te 10-15 lat zabraknie! I można będzie żądać zwrotu! P. Oręziak domaga się przekazania wszystkich pieniędzy do ZUS-u i zarządzania nimi przez tę instytucję. Wtedy dług jawny stanie się znów ukryty, socjaliści będą mogli udawać, że go nie ma, drobiazgi zamieść pod dywan i twierdzić, że wszystko jest w porządku. P. Oręziak nienawidzi OFE nie, dlatego, że są przymusowymi funduszami, lecz dlatego, że zarządzają nimi firmy prywatne. Natomiast ZUS już kocha i nie ma do niego zastrzeżeń. Podkreśla, że w ZUS-ie tylko 40 tys. ludzi zarządza całym systemem emerytalnym. Na moje pytanie, ilu ludzi zatrudniają (łącznie) FfZ OFE, nie udzieliła mi odpowiedzi. Tak na oko: 1500… A najśmieszniejsze, że Czytelnicy lewicowego przecież „Przeglądu” na pytanie:, „Kto lepiej zarządza ich funduszami: ZUS czy OFE?” – odpowiedzieli mimo wszystko, że OFE! To, jako argument jest bez znaczenia, bo nikt nie jest w stanie tego ocenić – natomiast pokazuje, że ludzie stali się jednak odporni na zatrutą lewacka propagandę i w reżymowe instytucje nie bardzo wierzą…
Tą sprawą nie warto się dalej zajmować. Warto natomiast sprawdzić, jak to się stało, że z FfZ OFE zawierano umowy przewidujące zarobki nie od zysku, lecz od kapitału. Czy to był nacisk BŚ-MFW-itd, czy to „nasi” cwaniacy tak to ustawili dla dobra innych cwaniaków za grubą łapówkę? Bo przecież gdyby FfZ były płatne od przyrostu majątku (w stosunku do procentu bankowego), byłyby znacznie bardziej zainteresowane w jego pomnażaniu! Przecież groziłoby im, że w którymś roku czy dwóch mogą pracować za darmo… To jest kluczowe pytanie – i zdumiało mnie nie tyle to, że p. Profesorka odpowiedziała, iż w tej książce to akurat nie zostało zdemaskowane, lecz to, że wg Niej jest to bez znaczenia, bo FfZ i tak będą działać źle! Coś w tym jest. Już Arystoteles dowodził, że dzierżawca ma tendencję do zrujnowania powierzonego mu majątku. Jest faktem, że nieuczciwa FZ może kupić wysoko oprocentowane obligacje jakiejś wydmuszki, biorąc od niej za to łapówkę… Jednak za rok przecież sprawa wyjdzie na jaw – a nie ma na giełdach tylu wydmuszek, by można było w nie wtopić gigantyczne sumy składane na emerytury… I zawsze są firmy mniej lub bardziej uczciwe. Ten argument to (wbrew intencjom p. Oręziak) argument przeciwko wszelkiemu etatyzmowi, a przeciwko przymusowi jakichkolwiek ubezpieczeń w szczególności. W tej sprawie w ubiegłym tygodniu wymieniłem się uwagami z p. dr. Robertem Gwiazdowskim, którego zdanie bardzo wysoko cenię. Otóż p. Gwiazdowski uważa, że przecież to wszystko jedno, kogo państwo obrabuje: dziś emerytów ZUS czy jutro emerytów z OFE – a niezasadnie wysokie zyski FfZ OFE to obiektywny wypływ gotówki zubożający przecież te fundusze. To, że umowy z FfZ OFE należy zmienić, to jasne. Jednak tak, by zarządzający, – jeśli naprawdę zarobią dla emerytów dużo – mogli sobie kupować Jaguary ze złotymi klamkami (a jeśli zarobią nie więcej niż procent bankowy, to figę z makiem oczywiście). Wszelako umowa zawierana z klientem ZUS-u brzmi mniej więcej: „Będziesz nam płacił, co miesiąc pod przymusem tyle, ile ci każemy – a w zamian za to po dojściu do pewnego wieku otrzymasz coś”. Natomiast umowy z ubezpieczonymi w OFE są znacznie bardziej konkretne. I choć SN potwierdził, że wkłady w OFE własnością „oszczędzającego” tak naprawdę nie są – ubezpieczony pewne prawa, nawet dziedziczne, do tych wkładów jednak ma. Dlatego nie wolno tych pieniędzy zabierać, by uniknąć gniewu ubezpieczonych w ZUS-ie, którym ONI musieliby próbować zmniejszyć emerytury lub podwyższyć wiek emerytalny. Przypominam: problem w tym, że OFE mają płacić tymi pieniędzmi za kilka lub kilkanaście lat, a ZUS ma dziurę już dziś. Niech, więc ZUS ogłosi bankructwo – przy nadal działających OFE. Ludzie zobaczą na własne oczy, czy lepszy jest dobrotliwy, stary ZUS – czy OFE (nawet po zapłaceniu bardzo dużych pieniędzy firmom zarządzającym). Jeśli pozwolimy „Rządowi” tachlować tymi pieniędzmi, to będzie je przerzucał z branży do branży, aż pewnego dnia siądzie równo wszystko. Chyba lepiej mieć dwadzieścia krachów niż jeden giga-krach? Zresztą: kwestia gustu. Informuję też, że – zdaniem p. Doktora – takie, a nie inne ustawienie zarobków FfZ OFE to radosna działalność „naszych” polityków, a nie efekt nacisków BŚ, MFW ani OBWE. Kryminały czekają… JKM
Szlachtę trzeba chronić lepiej „Policmajster powinność swej służby rozumiał” – zauważa Adam Mickiewicz, relacjonując w „Panu Tadeuszu” opowieść Telimeny o zabawach i krotochwilach petersburskich. Jak pamiętamy, krotochwila polegała na tym, że carski jegermajster Kozodusin wmawiał jakiemuś czynownikowi, że jego psy zagryzły jelenia, a nie bonończyka Telimeny. Ostatnie słowo należało oczywiście do policmajstra, który bardzo się uporem czynownika zdumiał i radził mu po dobroci, by jak najszybciej przyznał jegermajstrowi rację. I tak się stało. Ponieważ mamy rozkaz pojednania z Rosją, to nic dziwnego, że powoli zaczynają się i u nas upowszechniać pewne rosyjskie obyczaje. Trudno inaczej, bo przecież przy pojednaniu szuka się raczej tego, co łączy, a nie tego, co dzieli. Im więcej rzeczy będzie łączyło nas z Rosją, tym silniejsze i trwalsze będzie pojednanie – no a przecież o to właśnie wszystkim chodzi. Dlatego nie powinna nas dziwić, ani tym bardziej – zaskakiwać informacja o zaleceniu jakie Prokurator Generalny, pan Andrzej Seremet skierował do podległych sobie prokuratorów, by bardziej rygorystycznie traktowali przestępstwa na tle antysemickim. Co prawda w zaleceniu tym można by doszukać się naruszenia zasady równości obywateli wobec prawa, bo takie wyróżnienie świadczy o intencji skuteczniejszego chronienia Żydów, niż, dajmy na to – Eskimosów. Czymże Eskimosi zawinili, że poziom ich ochrony przed przestępcami może być mniejszy – trudno powiedzieć, więc najwyraźniej składać się musi na to szereg zagadkowych przyczyn - co pokazuje, że świat jest bardziej tajemniczy, niż nam się wydaje. Ale nie bądźmy zbyt wymagający i nie doszukujmy się dziury w całym, bo nietrudno domyślić się przyczyny tego zalecenia. Jak wiadomo, już wkrótce rząd Izraela wespół z Agencją Żydowską przystąpi do realizacji projektu odzyskiwania tak zwanych żydowskich majątków w krajach Europy Środkowej, m.in. również, a może nawet przede wszystkim w naszym nieszczęśliwym kraju. Wiele wskazuje na to, iż właśnie z harmonogramem tego odzyskiwania został zapoznany rząd pana premiera Tuska podczas swojej niedawnej pielgrzymki ad limina do Izraela. Przy okazji warto przypomnieć, że towarzyszący premieru Tusku Władysław Bartoszewski zapewnił gospodarzy, iż wszystkie ugrupowania parlamentarne są niezmiennie Izraelowi życzliwe. Rozumiem, że chodziło o uspokojenie premiera Netanjahu, że bez względu na to, kto jesienne wybory wygra i jaki rząd ustanowi, program odzyskiwania tzw. żydowskiego mienia nie będzie zagrożony. Ostatnio Władysław Bartoszewski wypowiadał wiele opinii, do których nie warto przywiązywać wagi, ale akurat tym razem może mieć rację. W tej sytuacji jest prawdopodobne, że wejście wspomnianego programu w decydującą fazę, może wywołać w społeczeństwie polskim, a przynajmniej w niektórych środowiskach jakieś protesty. Naturalnie o żadnym zablokowaniu tą drogą realizacji programu nie ma mowy, ale jest przecież różnica, czy szlamowanie Rzeczypospolitej będzie się odbywało przy akompaniamencie nieprzyjaznych okrzyków lub wrogiej ciszy, czy też będą mu towarzyszyły radosne pląsy i dziękczynne pienia. Jestem pewien, realizatorom programu przy dziękczynnych pieniach byłoby znacznie przyjemniej i nie jest wykluczone, że rząd pana premiera Tuska również w tej materii poczynił jakieś obietnice. Dopiero w tej sytuacji lepiej rozumiemy podwójne znaczenie zalecenia, jakie Prokurator Generalny skierował do swoich podwładnych; z jednej strony chodzi o oddziaływanie prewencyjne na kandydatów do ewentualnych protestów, a z drugiej – o stworzenie atmosfery sprzyjającej dziękczynnym pieniom. Jakże, bowiem nie piać dziękczynnie kiedy, dajmy na to, milczenie może być uznane za wrogie, a zatem – motywowane ukrytym antysemityzmem? Zasada Murphy’ego głosi, że jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie, więc również brak entuzjazmu może być uznany za przestępstwo motywowane antysemityzmem, zwłaszcza gdyby awanse w prokuraturze zostały uzależnione również od gorliwości w tej sprawie. Chciałbym wskazać również na trzecią zaletę zalecenia skierowanego do prokuratorów przez pana Seremeta. Otóż niewątpliwie przyczyni się ono do nakazanego pojednania z Rosją nie tylko przez stopniowe upodabnianie obyczajów polskich do obyczajów rosyjskich – ot choćby takich, jak opisany w „Panu Tadeuszu”, – ale przede wszystkim poprzez wychodzenie naprzeciw rosyjskim, a także niemieckim oczekiwaniom, że w strefie buforowej, w jaką właśnie przekształcane jest „polskie terytorium etnograficzne”, polityczny nadzór i kuratelę nad naszym, mniej wartościowym narodem, przejmą starsi i mądrzejsi, dla których niebagatelną zachętą i zarazem punktem wyjścia będzie właśnie wyszlamowane mienie. Teraz lepiej rozumiemy przyczynę ściślejszej ochrony Żydów, niż, dajmy na to, Eskimosów, – bo czyż Eskimosi mogliby tworzyć u nas warstwę szlachecką? SM
"Proniemieckie" orędzie biskupów (1) Orędzie biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 wywołało gwałtowną reakcję władz PRL, oskarżających polski Kościół o „podważanie polskiej racji stanu”. 8 października 1962 roku na trzy dni przed rozpoczęciem obrad Soboru Watykańskiego II polscy biskupi zostali przyjęci na audiencji przez Jana XXIII. Ojciec święty wspominając udział Francesco Nullo w powstaniu styczniowym, powiedział: „Mówicie mi, że odrodzona Polska postawiła temu szlachetnemu pułkownikowi pomniki, że jego imieniem nazwała ulice, jak to ma miejsce we Wrocławiu, na Ziemiach Zachodnich, po wiekach odzyskanych”. Wypowiedź tę, w której jasno przyznano Polsce prawo do Ziem Zachodnich Opublikowało Biuro Prasowe Soboru, a ambasada RFN przy Stolicy Apostolskiej zażądała wyjaśnień. Jednak Watykan odmówił twierdząc, ze papież nie musi komentować swoich wypowiedzi. W trakcie sesji kończącej Sobór w 1965 roku doszło do spotkania kardynała Stefana Wyszyńskiego z przybyłym do Rzymu, formalnie na zjazd Komunistycznej Partii Włoch, Zenonem Kliszko, nieformalnym nr 2 polskiej partii komunistycznej. Rozmowy nie przyniosły żadnych rozstrzygnięć, gdyż władze PRL pragnęły wykorzystać ewentualne rozmowy z Watykanem na temat zawarcia porozumienia do walki z prymasem. Natomiast dla Kardynała Wyszyńskiego konkordat miał zakończyć peerelowską politykę represji w stosunku do Kościoła w Polsce. Jednocześnie w memoriale dla watykańskiego Sekretariatu Stanu ostrzegał, iż „istnieje niebezpieczeństwo zaplątania się w iluzje i podstępy, gdyby rozmowy były prowadzone przez osoby należące do reżimu, nie wyłączając katolików, z jednej strony, z drugiej zaś przez osoby, które nie mając doświadczenia kontaktów z komunistami, mogłyby łatwo dać się omotać ich podstępnym metodom”. W sprawę konkordatu mocno zaangażowało się środowisko katolików świeckich związanych z „Tygodnikiem Powszechnym”. Podczas ostatniej sesji Soboru, prymas Wyszyński rozpoczął w imieniu Episkopatu Polski wysyłanie do innych episkopatów na całym świecie listów z prośbą o modlitwę w intencji Tysiąclecia Chrztu Polski. Jeden z tych listów, skierowany do biskupów niemieckich, miał szczególne znaczenie ze względu na dążenie prymasa Wyszyńskiego do ustanowienia stałej administracji kościelnej na Ziemiach Zachodnich. Prymas wiedział, iż bez zawarcia układu polsko-niemieckiego Watykan nie rozstrzygnie tej sprawy. Pierwotny tekst „Orędzia do biskupów niemieckich” powstał w języku niemieckim, a jego twórcą był abp wrocławski Bolesław Kominek. W trakcie jego opracowywania, arcybiskup wysłał do „Tygodnika Powszechnego” artykuł „Dialog z Niemcami”, który miał spełniać rolę przygotowującą polskich katolików na przyjęcie orędzia. Został jednak zdjęty przez cenzurę, mimo, iż kilka miesięcy wcześniej, w maju 1965 roku cenzura dopuściła inny jego artykuł w „Tygodniku Powszechnym”, „Ziemie Zachodnie – mandat sprzed dwudziestu lat”, w którym wzywał do dialogu ze stroną niemiecką. Bodźcem, który przyspieszył ostateczną redakcję „Orędzia” było memorandum z 9 listopada 1965 roku autorstwa naukowców związanych z niemieckim Kościołem Ewangelickim, którzy wyrazili swoje zaniepokojenie brakiem jednolitego stanowiska rządu RFN wobec normalizacji stosunków politycznych z sąsiadami, a także memorandum tegoż Kościoła z 14 listopada 1965 roku, które nawoływało do porozumienia i uznania granic w Europie. Oba te memoranda wywołały gwałtowną reakcję ze strony środowisk ziomkostw, uparcie sprzeciwiających się uznaniu granic wschodnich. Ostateczny tekst orędzia stanowił rezultat porozumienia prymasa Wyszyńskiego z kardynałem Juliuszem Dopfnerem, arcybiskupem Monachium i przewodniczącym Konferencji Episkopatu Niemieckiego. Kardynał Dopfner w 1960 podczas kazania w kościele św. Edwarda w Berlinie zdecydowanie poruszył sprawę krzywd, jakie Niemcy wyrządzili Polakom w czasie II wojny światowej. W lutym 1962 roku doszło do spotkania obu hierarchów w Instytucie Polskim w Rzymie, w trakcie, którego rozmawiano o niepodważalności granic Polski, niemiecki biskup zapewnił prymasa Wyszyńskiego, że będzie czynić wszystko dla zbliżenia obu narodów. Do zacieśnienia współpracy obu stron doszło po inicjatywie biskupów niemieckich w sprawie beatyfikacji o. Maksymiliana Kolbego. W trakcie ostatecznej redakcji orędzia, oprócz obu kardynałów, uczestniczyli ze strony niemieckiej bp Otto Spudlbeck i bp Fraz Hengesbach, a ze strony polskiej abp Bolesław Kominek, abp Karol Wojtyła i bp Jerzy Stropa. W liście polscy biskupi po przedstawieniu owocnej współpracy polsko-niemieckiej w średniowieczu, wspomnieli o Krzyżakach, z których wyłonili się „owi Prusacy, którzy wszystko, co niemieckie, powszechnie skompromitowali na ziemiach polskich. W dziejowym rozwoju reprezentowali oni byli przez następujące nazwiska: Albrecht Pruski, Fryderyk tak zwany Wielki, Bismarck i w końcu, jako punkt końcowy, Hitler”. Biskupi przypomnieli, iż w czasie II wojny światowej z rąk niemieckich zginęło 6 milionów Polaków. Jednak mimo tego wszystkiego, „mimo sytuacji obciążonej niemal beznadziejnie przeszłością, właśnie w tej sytuacji, czcigodni Bracia, wołamy do Was: próbujmy zapomnieć. Żadnej polemiki, żadnej dalszej zimnej wojny, ale początek dialogu, do jakiego dziś dąży wszędzie Sobór i Papież Paweł VI. Jeśli po obu stronach znajdzie się dobra wola - a w to nie trzeba chyba wątpić - to poważny dialog musi się udać i z czasem wydać dobre owoce, mimo wszystko, mimo „gorącego żelaza". Wszystkie listy do episkopatów świata, w tym do Episkopatu Niemieckiego opatrzone datą 18 listopada 1965 roku, zostały przekazane oficjalnie na Soborze wraz z zaproszeniami na uroczystości milenijne. 5 grudnia 1965 roku strona polska otrzymała niemiecką odpowiedź, w której nie znalazło się uznanie granic Polski, jedynie nadzieja, by „upiór nienawiści już nigdy nie rozłączył naszych rąk”. Tego samego dnia Episkopat Polski opublikował komunikat, w którym podkreślił, iż „w pewnych sprawach dotyczących obu narodów i oceny pewnych faktów historycznych istnieje jeszcze niecałkowita zgodność między interpretacją polską a niemiecką”, jednak wzajemną wymianę listów uznano za „ogromny krok naprzód, próbę zbliżenia nie tylko biskupów, ale także milionów katolików, mieszkających z tej i tamtej strony Odry i Nysy”. Delegacja polska powróciła z Rzymu 8 grudnia i wkrótce potem rozpoczęła się w peerelowskich mediach rozpoczęła się akcja propagandowa skierowana przeciwko samemu orędziu, jego przesłaniu oraz jego autorom. Wszystkie środki masowego przekazu kontrolowane przez Wydział Prasy KC PZPR uczestniczyły w tym ataku. Już 7 grudnia 1965 roku rozesłano do redakcji gazet na polecenie Zenona Kliszki i Władysława Wichy opinię Wydziału Administracyjnego KC PZPR negatywnie oceniającą „Orędzie”. W opracowaniu uznano list biskupów, jako działanie podjęte pod naciskiem niemieckim i kół proniemieckich w Watykanie. Atak na Kościół przygotował artykuł Aleksandra Rogalskiego w paxowskich „Kierunkach” o hitlerowskiej przeszłości członków Episkopatu niemieckiego, a oficjalnie zaingerował 10 grudnia w „Życiu Warszawy” artykuł Zenona Kliszki „W czyim imieniu”. Tego samego dnia w organie PAX-u „Słowie Powszechnym” można było przeczytać artykuł „Wbrew własnym słowom z Olsztyna, Szczecina, Opola i Wrocławia”, a dzień później do ataku przystąpiła sama „Trybuna Ludu” publikując artykuł „W sprawie orędzia biskupów”. Polscy biskupi przedstawiani byli niemalże, jako rzecznicy „niemieckiego i amerykańskiego imperializmu”.
W artykule zamieszczonym na łamach rzekomo „liberalnej „Polityki” Ignacy Krasicki stwierdził, iż „Sekretariat Stanu wręcz nakłaniał kardynała Wyszyńskiego, by ugiął się przed postulatami episkopatu znad Renu. Także w tym tkwi jedna z przyczyn sławetnego „Orędzia”. Artykuł ten doczekał się zdecydowanej reakcji kardynała Wyszyńskiego, który zaprzeczył jakimkolwiek naciskom Watykanu i biskupów niemieckich na biskupów polskich w sprawie orędzia. Kontynuując ten wątek redaktor J. Wnuk zarzucił prymasowi, iż podczas pobytu w Rzymie przyjmował „politykierów reakcyjnej emigracji z Andersem, Papeem i Korbońskim na czele. Były przed ołtarzem mikrofony „Wolnej Europy”, a kierownik sekcji polskiej tej szpiegowskiej radiostacji amerykańskiej, p. Nowak, znalazł się w zaciszu gabinetu ks. Prymasa! Byli zajadli, zawodowi antykomuniści trudniący się za nędzne judaszowskie srebrniki szkalowaniem i atakowaniem naszej Ojczyzny. Byli ci spośród cudzoziemców, którzy znani są ze swych konserwatywnych i reakcyjnych poglądów”.
Kazimierz Rusinek posunął się do stwierdzenia, że przed wojną ksiądz Wyszyński w redagowanym przez siebie „Ateneum kapłańskim” pochwalił walkę Hitlera z komunizmem. „Antykomunizm – pisała „Trybuna Ludu” – dyktował ks. Wyszyńskiemu łaskawe stanowisko wobec brunatnego faszyzmu”. Prymas tak skomentował te oskarżenia w swoich wspomnieniach: „Na wszystkich znać działanie prasy, która ostatnio zajęła się moim piśmiennictwem przedwojennym. „Trybuna Ludu” analizuje moje wydawnictwa antykomunistyczne. Wychodzi to nawet dobrze, bo widać, ze nie pomyliłem się. To, przed czym ostrzegałem ongiś, dziś się sprawdza. Dobrze, że „trybuna Ludu” odsłania te prace”. „Polityka” zamieściła artykuł „Portret Kardynała”, w którym przedstawiono prymasa, jako nacjonalistę, krytykującego Polskę za jej „nowoczesny, laicki charakter, gwałtownie atakującego rząd i ustrój”. Autor, ukrywający się za pseudonimem Jerzy Burzyńskiego, przedstawiał kardynała jako zwolennika prymitywnego katolicyzmu, zakreślającego „ horyzont Kościoła w Polsce” do pozycji „obleganej twierdzy”, popierającego przestarzałą naukę społecznoekonomiczną Kościoła. W konkluzji podkreślono, iż „On, który głosi konstytucje miłości, nienawidzi, on, który mówił tyle o potrzebie cierpliwości i spokoju, popada we wzburzenie”. Prymas Polski to „polski Mindszenty”. Szczególnie bolesne dla prymasa było stanowisko posłów koła poselskiego „Znak”, którzy wyrazili ubolewanie, że „w liście biskupów znalazły się pewne sformułowania przykro w społeczeństwie odczute, jak również sformułowanie, które jak okazało się mogło zostać fałszywie zinterpretowane”. Ponadto posłowie wyrazili zdziwienie, że „nie znaleziono odpowiednich sposobów aby wystosowując orędzie do biskupów niemieckich na czas i we właściwej formie powiadomić o tym rząd polski”. Wypowiedzi te doprowadziły do ochłodzenia stosunków prymasa ze środowiskiem „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego”.Jak zapisał w swych Dziennikach Stefan Kisielewski: „Nienawidzę tych pismaków, to najgorsze co Polska ma – a ich psychiczna geneza kłamania to coś najprzykrzejszego. Oto lista najbardziej obrzydliwych kłamców: Górnicki, Wójcicki, Krasicki, Stefanowicz, Jaszuński, Dunin-Wasowicz, Woyna, Korotyński, Małcużyński, Albinowski, Winiewicz (emerytowany wiceminister) etc. Okropni faceci – może ich tu chociaż uwiecznię”. Ważne miejsce na łamach prasy zajmowały relacje z kraju, listy i wypowiedzi czytelników, będące pokłosiem wieców organizowanych w szkołach, zakładach pracy i w różnych instytucjach państwowych, które kończyły się obowiązkowym przyjmowaniem rezolucji potępiających orędzie i biskupów polskich. Miały one wykazać, ze biskupi w swych poglądach byli osamotnieni, że nikt ich nie popierał, że zawiedli Polaków, zarówno wierzących, jak i niewierzących. Ta kampania przyniosła pewne efekty i jak zapisał Nowak-Jeziorański: „W dwadzieścia jeden lat po wojnie pamięć okupacji i zbrodni niemieckich, wymordowanych krewnych i przyjaciól,, była wciąż żywa. Wyrwane z kontekstu zdanie wywołało oburzenie. Odczute zostało jako niesprawiedliwość. Wydawało się ludziom, że Prymas i biskupi stawiają znak równości między zbrodniarzem a jego ofiarą. (…) Zdawało się, że po raz pierwszy powstał niebezpieczny rozdźwięk miedzy Episkopatem a społeczeństwem. Nigdy też nie stosowano w takiej skali fałszerstw i przeinaczeń”. W wielu artykułach powoływano się na przeżycia ludzi, którzy doświadczyli koszmaru obozów koncentracyjnych. Sekretarz generalny ZBOWiD Kazimierz Rusinek protestował w imieniu byłych więźniów hitlerowskich, twierdząc, że „stanowisko zawarte w orędziu (…) obraża dumę i godność narodu, (…) w interesy nas, byłych więźniów obozów hitlerowskich”, a „miłosierdzie chrześcijańskie i duch pojednania muszą kończyć się na granicy, gdzie w grę wchodzi nie indywidualny przestępca i indywidualna zbrodnia, lecz masowe zbrodnie, jakich dopuścili się hitlerowcy”. Rada Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa w przyjętej rezolucji zaznaczyła, iż list biskupów „przyczynił się do spotęgowania rewizjonistycznych tendencji w Niemczech zachodnich, a radość z powodu stanowiska polskiego, wywołana wśród najzagorzalszych rewizjonistów – daje wyraz prawdzie, że list biskupów służy nie polskiej sprawie. Potępiamy z oburzeniem zajęte w liście stanowisko i oświadczamy, ze zbrodni hitlerowskich nie zapomnimy i nie przebaczamy”. W ciągu kilku miesięcy po ogłoszeniu orędzia opublikowano szereg broszur i książek zawierających ostrą krytykę polskich biskupów. Podstawowe zarzuty dotyczyły m.in. braku wcześniejszych konsultacji z rządem PRL, ingerencji biskupów w polską politykę zagraniczną, która była wyłączną domeną władz państwowych, bezprawnego przebaczenia w imieniu narodu polskiego oraz fałszywego przedstawienia obrazu stosunków polsko-niemieckich, opartego na „Historii Polski” „reakcyjnego” historyka Oskara Haleckiego. W rzeczywistości tekst orędzia został przekazany władzom na drodze półoficjalnej. Arcybiskup Kominek przekazał go za pośrednictwem swojego sekretarza ks. Zygmunta Seremaka korespondentowi PAP w Rzymie – Ignacemu Krasickiemu i uzyskał od niego zapewnienie, że władze PRL nie zgłaszają zastrzeżeń. Krasicki związany z frakcją „partyzantów” wykonywał polecenie swego mocodawcy gen. Moczara, zainteresowanego wywołaniem konfliktu z Kościołem, aby w ten sposób osłabić pozycję Gomułki. Niezależnie od tego, cele Kościoła kierowanego przez prymasa Wyszyńskiego musiały się zderzyć z totalitarną koncepcją sprawowania władzy, reprezentowaną przez partię komunistyczną z Gomułką na czele. Prymas dążył do pełnej rewindykacji pozycji Kościoła w Polsce i pełnej jego obecności w życiu codziennym narodu. Gomułka natomiast zdecydowanie wykluczał jakąkolwiek obecność Kościoła w życiu publicznym. Ważną rolę odegrały również radio i telewizja, które – w myśl wystąpienia posła Mojkowskiego w Sejmie z 15 grudnia 1965 roku – miały pomagać w „kształtowaniu socjalistycznej świadomości, zaangażowania do realizacji zadań wysuniętych przez partię i władzę ludową, wychowania człowieka i obywatela na miarę czasów”. Wśród wielu reportaży i filmów dokumentalnych znalazł się m.in. film poświęcony postawie niemieckiego episkopatu podczas II wojny światowej. W artykule omawiającym jego treści, opublikowanym na początku stycznia przez „Trybunę Ludu”, podkreślono, iż „niemieccy biskupi błogosławiący oddziały SA i SS, wnoszący modły za zdrowie Hitlera, gratulujący serdecznie wodzowi podbojów Europy – zdjęcia, filmy, oryginalne depesze, gratulacyjne listy niemieckich dostojników kościoła do przywódców III Rzeszy. Oto materiały, jakie złożyły się na dokumentalny program telewizyjny”. Autor artykułu wskazywał ponadto, iż „gdy III Rzesza przystępuje do realizacji obłąkańczych planów tępienia milionów - Żydów, Polaków, Rosjan i innych narodowości biskupi niemieccy nie znajdują ani słowa protestu”.
Telewizję i kino łączyła Polska Kronika Filmowa, w tamtych czasach istotne narzędzie propagandy. Kilkunastominutowe filmy, nadawane w telewizji i kinach przed seansami, stanowiły skrócony przegląd, opatrzonych odpowiednio wartościującym komentarzem, najważniejszych wydarzeń w kraju. W tamtym okresie na ekrany kin wszedł film w reżyserii Jerzego Kawalerowicz „Faraon”, ukazujący walkę władzy cywilnej z kapłanami chcącymi rządzić państwem. Władze komunistyczne wykorzystały „Orędzie” do podjęcia próby pogłębienia rozbieżności pomiędzy Episkopatem a szeregowymi duchownymi. Już w końcu grudnia 1965 roku rozpoczęto akcję wzywania księży na rozmowy do Prezydiów Powiatowych Rad Narodowych, w trakcie których miano przekonywać rozmówców, iż orędzie było dokumentem politycznym, sprzecznym z polską racja stanu, a złe stosunki pomiędzy państwem a Kościołem spowodowane były negatywnym stosunkiem hierarchii kościelnej do socjalizmu i jej dążeniem do odgrywania w kraju roli politycznej. Do połowy lutego 1966 roku przeprowadzono ok. 5 tysięcy takich rozmów i wedle raportu ok. 53% ogółu księży zajęło krytyczne wobec orędzia stanowisko. Szczególnie ostro krytykowali orędzie księża – co nie było żadną niespodzianką – członkowie ZK „Caritas”. Rozmowy z księżmi kontynuowano również w trakcie obchodów milenijnych. W kwietniu 1966 roku zainicjowano akcję „Proboszcz”, która była największą po 1956 roku operacją zastraszania księży. Jej sednem było zaangażowanie przeciwko Kościołowi oficerów LWP, którzy przeprowadzali rozmowy z proboszczami na plebaniach. W operacji wzięło udział 18 tysięcy oficerów, którzy odbyli ponad 23 tysiące spotkań z mieszkańcami parafii oraz 4 tysięcy rozmów „uświadamiających” z księży. Sprawę orędzia władze komunistyczne wykorzystały dla utrudnienia Kościołowi obchodów Millenium Chrztu Polski. Komisja ds. Kleru uznała za priorytetowe zadanie zapobieganie organizowaniu wycieczek z zakładów pracy, szkół i uniwersytetów do miejsc uroczystości kościelnych. W celu utrudnienia możliwości przyjazdu na uroczystości zmniejszono składy stałych pociągów do „milenijnych” miejscowości oraz zakazano pieszych pielgrzymek. „Aresztowano” także pielgrzymujący po całym kraju obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Rozlepiono w całym kraju plakaty z napisem „Nie przebaczymy”, a defilada pierwszomajowa odbywała się po hasłem: „Nigdy nie zapomnimy i nie przebaczymy ludobójcom hitlerowskim ich zbrodni”. Obchody warszawskie 24 maja zostały zakłócone przez grupę aktywistów partyjnych, którzy na widok wychodzącego z kościoła św. Anny prymasa zaczęli skandować: „Ty baranie, ty baranie. Następnie aktywiści udali się pod siedzibę prymasa, urządzając tam „kocią muzykę” oraz krzycząc: „Precz z Wyszyńskim”, „Biskupi zdrajcy”, „ Wyszyński do Rzymu”, „Oddaj marki”. Gomułka odmówił także zgody na wizytę papieża Pawła VI w Polsce. Jego nieobecność w czasie uroczystości na Jasnej Górze symbolizował pusty tron z jego portretem. 17 kwietnia w Poznaniu Gomułka zaatakował ostro prymasa Wyszyńskiego zarzucając mu, że dąży do „skłócenia narodu polskiego z narodem radzieckim, do zerwania sojuszu polsko-radzieckiego”. Ten atak był błędem, gdyż o ile część społeczeństwa podzielała opinie władz, że Kościół niepotrzebnie przebaczył Niemcom, to oskarżanie kardynała Wyszyńskiego o antyradzieckość przysporzyło mu poparcia Polaków. List polskich biskupów do niemieckich doprowadził do drastycznego zaognienia stosunków państwa z Kościołem katolickim w Polsce. Atak Gomułki na Kościół nie przyniósł dalekosiężnych skutków, gdyż Polacy pozostali wierni Kościołowi i jego pasterzom. Należy zgodzić się ze Stefanem Kisielewskim, który tak go oceniał: „W istocie zaś list ów był niezwykle dla polskiej racji stanu korzystną próbą przezwyciężenia impasu miedzy społeczeństwem Polski i RFN, politycznie zaś jego wymowa stała się za parę lat wokabularzem oficjalnego języka dyplomacji PRL wobec Republiki Federalnej. Grzechem Episkopatu było, ze wyprzedził oficjalną politykę państwa – jest to w totalitaryzmie grzech śmiertelny”.
Wybrana literatura:
Obchody milenijne 1966 roku w świetle dokumentów MSW
P. Raina- Kardynał Wyszyński
A. Dudek – Państwo-Kościół w Polsce 1945-1970
S. Kisielewski – Stosunki państwo-Kościół
P. Madajczyk – Na drodze do pojednania. Wokół orędzia biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 r.
S. Wyszyński- Zapiski milenijne. Wybór z dziennika „Pro memoriał” z lat 1965-1967