Ofiara pustki pokolenia

Ofiara pustki pokolenia

Jacek Cieślak 08-10-2012, ostatnia aktualizacja 08-10-2012 09:23

Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty, Noir Sur Blanc, 2012

źródło: Rzeczpospolita

Nowa powieść Masłowskiej przynosi zawód, choć potwierdza talent obserwacyjny i językowy autorki - pisze Jacek Cieślak

W autobiograficznej i autotematycznej części nowej powieści „Kochanie, zabiłam nasze koty" Masłowska w pewnym momencie pisze tak: „Ścisk w publicznych środkach transportu a metafizyczny lęk przed byciem inkorporowanym przez wielką ludzką grudę – to moja prelekcja, z którą będę jeździć po Stanach, jeśli nie pójdzie mi z tą książką".Zobacz na Emik.rp.pl

Podobnie jak debiutancka, blokerska „Wojna polsko-ruska" (2002), nowa książka oparta jest na pomyśle postaci wyłowionych z rzeczywistości, wchodzących w interakcję z autorką. Różnica, czego świadectwem jest powyższy cytat, polega na tym, że Masłowskiej przytrafił się kryzys twórczy. Rok temu doszło do nieudanego spotkania z Krystianem Lupą, z którym miała przygotować spektakl „Poczekalnia O" na wrocławski Kongres Kultury. Nie udało się. Szkoda, że tego nie opisała.

Galaktyczne oczekiwania wobec pisarki wywindował dramat „Między nami dobrze jest" (2008), bodaj najlepsza polska sztuka po 1989 r. Masłowska obnażyła absurdy polskiej martyrologii, wieśniactwo naszego konsumeryzmu i autentyczną biedę. Pokazała polskie niemożności i polską fikcję. Prapremierę sztuki  wyreżyserował Grzegorz Jarzyna.

„Kochanie, zabiłam nasze koty" jest trzecią powieścią Masłowskiej po nieudanym „Pawiu królowej" (2006), który sportretował warszawkę. Fabuła jest mizerna. Można zażartować, że otrzymaliśmy reinterpretację „Ślubów panieńskich" Fredry.

Farrah i Joanna umawiają się, że już nigdy nie zwiążą się z mężczyznami, jednak Joanna po spotkaniu mało efektownego hungarysty angażuje się w nową miłość. Farrah przeżywa kolejny zawód w damskiej przyjaźni z Go, porzuconej przez narzeczonego, który okazał się gejem. W końcu musi się zdać na pełne cierpienia, fantasmagoryczne rozmowy z syrenkami. Te zaś od czasu freudowskiej analizy bajek Andersena są literacką maską homoseksualizmu oraz związanego z tym niedopasowania.

Pisarka nie chciała pewnie zawieść oczekiwań na prozę, jakiej jeszcze nie było. Ale portretując pustkę młodego pokolenia, którą ma pokonać joga, wegetarianizm, wolność i odmienność seksualna, sama padła jej ofiarą. Joanna jest banalna: „Niczym się nie interesowała i było jej z tym dobrze, słuchała najbardziej obmierzłych, oklepanych piosenek i nuciła je fałszywie, strzygąc swoje klientki: nie umiała gotować i oglądała w telewizji wszystko jak leci".

Z czasem satyra na banalność zaczyna być banalna i nużąca. Pisarkę nazbyt pochłonęła praca nad parodią bełkotliwego języka bohaterów, podyktowanego przez reklamę i magazyny lifestylowe („Niestety keczup jest TOTALNIE rakotwórczy" lub „Przy powiększeniu obydwu piersi lub powiększeniu penisa pomniejszenie mózgu gratis").

Naszą uwagę koncentrują fajerwerki stylistyczne, formalne i narracyjne. Skądinąd udane. Do końca nie wiemy, czy samotna Farrah jest snem Joanny, czy na odwrót – kto kogo wymyślił i czyją jest fantazją. Do momentu, gdy na stronach powieści pojawia się sama Masłowska i wykonuje piękną narracyjną pętlę.

Pełne bólu ostatnie rozdziały są najlepsze. Parodiując parodystyczny język autorki, chciałoby się powiedzieć: ich klasy nie przysłoniły billboardy pisarskiej autopromocji.

Głównym tematem jest tu samotność: „Kochasz się z kimś i myślisz już (...) że spalisz tę samotność (...) tymczasem: on tylko wstaje i idzie do łazienki się wysikać, a ty leżysz i patrzysz na zwały celulitu, które niegdyś były twoimi udami".

Ta i inne sceny są idealnym scenariuszem nowoczesnej, komputerowo-fabularnej animacji, jakie oglądaliśmy w ekranizacji „Wojny polsko-ruskiej", wyreżyserowanej po mistrzowsku przez Xawerego Żuławskiego.

O „Kochanie, zabiłam nasze koty" mówi się jak o opowieści, w której Masłowska chce uciec od Polski. Ale polski temat pojawia się choćby w wątku Goshy, mylącej nasz kraj z Jugosławią, co dla nikogo nie ma większego znaczenia. Dla czytelników też. Przecież w globalizującym się świecie, życie dwudziesto- i trzydziestolatków wszędzie jest podobne.

Dlatego książkę można odebrać jako wyraz zmęczenia zachodnią cywilizacją i jednoczesnym brakiem alternatywy. Nie da się wykluczyć, że wywołana tym depresja dopadła autorkę podczas stypendium w Berlinie, gdzie wyjechała zmęczona polskim piekłem. Szybko wróciła, bo wszędzie jest jakieś piekło.

Problem czytelniczek, a zwłaszcza czytelników Masłowskiej, polega na tym, że kolejnej satyry na nudę Facebooka, puste rozmowy o modzie, jedzeniu, higienie, diecie i karaoke – nie wytrzymają. Czas wymyślić coś nowego. Na razie wykłady o transporcie publicznym pisarce jeszcze nie grożą. Wielka ludzka gruda jej nie inkorporowała.

Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty, Noir Sur Blanc, 2012

Wydawniczy transfer

„Kochanie, zabiłam nasze koty" to pierwsza książka Doroty Masłowskiej wydana przez prestiżowe wydawnictwo Noir sur Blanc. W jego katalogu są tytuły Sławomira Mrożka, Stanisława Jerzego Leca, Umberto Eco, Henry'ego Millera czy Charlesa Bukowskiego. To transfer roku. Wcześniej Masłowska wydawała książki w niezależnej oficynie Lampa i Iskra Boża. Jej nakładem ukazał się w 2002 r. m.in. debiutancki bestsseller „Wojna polsko-ruska", który kupiło ponad 150 tys. czytelników. Po premierze filmu według powieści rozeszło się dodatkowych 17 tys. egzemplarzy W tym roku ukaże się wznowienie „Wojny" nakładem Lampy, z którą autorka pozostaje w przyjacielskich relacjach. Powodem przejścia do Noir Sur Blanc był m.in. upadek dystrybutora książek Lampy, co naraziło na straty wydawnictwo i pisarkę. Noir sur Blanc było wcześniej wydawcą francuskojęzycznych tłumaczeń Masłowskiej. —j.c.

Rzeczpospolita

Ku Radosław Kobierski / 07.11.2012 ltura

Amerykańska odyseja

Dorota Masłowska za jednym zamachem napisała kolejną książkę i dokonała polskiego przekładu świetnej amerykańskiej powieści. Dwa w jednym! Oto fragment wybrany na chybił trafił: „Na przylądku Agde jest tak samo, podobno zabronili dostępu do wydm. Ludzie przecież niczego złego tam nie robili, grzecznie urządzali sobie orgietki; ale podobno to przeszkadza rybitwom, to taka odmiana wróbli. Chcą zabronić nam uprawiania zbiorowego seksu i jedzenia owczego sera, to istni naziści. A socjaliści są z nimi w zmowie. Zwalczają owieczki, bo owieczki są prawicowe, wilki natomiast lewicowe; a przecież wilki przypominają niemieckie owczarki, które są ze skrajnej prawicy”.

Nowa powieść Doroty Masłowskiej wzbudziła polskie demony, czyli skrajne opinie, jeszcze przed premierą. Anonimowa likwidacja jest naszą specjalnością, często bywa, że nawet nieczekamy na komendę, strzelamy jak popadnie, zawczasu, na wszelki wypadek, zanim upiór się objawi i wywali na wierzch jakieś nasze frustracje. Wina mediów, w tym publicznych, jest niezaprzeczalna, bo też byle kogo windują na szczyty, cała reszta oczywiście musi się czuć paskudnie (gorzej niż byle kto?), nadrabia więc minami własnej produkcji i wysadza w powietrze. Masłowską też posłali do diabła, nieraz, zarówno wilcy po lewej, jak i owieczki po prawej, chociaż akurat nie jest byle kim. Posyłają i teraz przed premierą powieści: „Masłowska nie umie pisać. Wystarczy porównać jej grafomanię z byle Harlequinem, by zobaczyć, że jej »warsztat« leży i kwiczy”, „Po siedmiu latach serwuje nowelę długości 160 stron, czyli wena twórcza ją opuściła i może to lepiej dla drzew”. PASJA

Czytałem Masłowską na bieżąco, nie zawsze na kolanach, to prawda. Ale nawet mniej udany „Paw królowej” mógł budzić zazdrość, tym bardziej sztuka „Między nami dobrze jest”, bo też Masłowska wzięła się za temat wykorzenienia i wojennej traumy z właściwą sobie wnikliwością i ironią. Kapituła Nagrody Nike przysnęła w Milanówku, zapewne ukołysana trzynastozgłoskowcem Rymkiewicza, który działa magnetycznie. „Paw królowej” nagrodę literacką Nike w 2006 r. otrzymał za „Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną”; w sumie nic się nie stało, opóźnienia to nasza specjalność. Jeśli więc przez ostatnią dekadę nic nie zwiastowało regresu u pisarki, nawet niepokoju nie było, nic doprawdy takiego nie majaczyło na horyzoncie, ba, nawet pod postacią felietonów Masłowskiej, gdzie już mogła sobie naprawdę darować i zwolnić obroty – nie ma również zaskoczenia. Chyba że niespodzianką jednak okaże się to, iż Masłowska napisała tym razem amerykańską powieść po polsku. Co to dla nas oznacza? Nie dla wszystkich to samo. Dla

jednych gwarancję literackiego przeżycia najwyższej jakości, dla innych – którzy książką będą wybijać dziury w ścianach albo, co pewniejsze, w ogóle jej nie przeczytają – ostateczny dowód upadku, w jakim się Dorota Masłowska pogrąża od dziesięciu lat. Oczywiście literacki fragment, który – nie bez celu – przytoczyłem, to Michel Houellebecq w postaci czystej, elementarnej, nie zaś Masłowska z najnowszej powieści „Kochanie, zabiłam nasze koty”. Co łączy Houellebecqa z Masłowską? – zapytają Państwo. Z pewnością nie jest to wiek metrykalny ani żywioł eseistyczny, ani nawet epicki rozmach. Doszukiwanie się jakiejś wspólnej wrażliwości językowej też byłoby nadużyciem. Bez ryzyka można jednak powiedzieć, że Houellebecqa i Masłowską łączy ironia. Wspólna pasja, krytyczna i moralistyczna (tak, nawet jeśli uznamy ją za moralistykę a rebours), która bierze się i ze „zmęczenia radioaktywnymi miastami”, i z gniewu na duchową niemoc/ /niemotę współczesności (dużo się mówi, więcej niż kiedykolwiek, ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, jak pozorna jest ta komunikacja). Wreszcie, zarówno Houellebecq, jak i Masłowska w swoim czasie podzielili opinię publiczną, z jednej strony francuskiego establishmentu, z drugiej polskich środowisk kulturalnych, uwypuklili polaryzację, która istniała już dużo wcześniej. SPRAWA POLSKA

Brzmi to bardzo patetycznie, nawet w kraju, w którym kapitał polityczny zbija się na04.06.2013 Amerykańskaodyseja- TygodnikPowszechny- Onet.pl - 07.11.2012

tygodnik.onet.pl/1,78532,druk.html 2/3

wprowadzaniu na ring pojęć prawda/fałsz. Masłowska jest tego świadoma, dlatego w jednym z wywiadów wyjaśni, że konwencja, którą wybrała, pisząc „Kochanie, zabiłam nasze koty”, jest reakcją na polityczność polskiej literatury. To nie tylko zmęczenie „radioaktywnymi miastami”, ale przede wszystkim zmęczenie „sprawą polską”, polskimi upiorami, historią, dyskursem religijnym (które są jak kolce opuncji – tkwią wszędzie i głęboko, chociaż ich nie widać) – sprowokowało ją do przeniesienia akcji powieści do Ameryki. Ale czy ucieczka od gęby Polaka, każdej, za wyjątkiem ostatniej, z którą Polak umiera, jest w ogóle możliwa? Czy nie jest podejrzana taka demonstracyjna wycieczka za ocean, do miejsca, z którego przypływa do nas i przylatuje wszystko, co najgorsze? Czy Gombrowicz – nawet nie zajmując się sprawami polskimi – nie był arcy-anty-polski? Masłowska: „Może się okaże, że pisanie książki niepolitycznej jest superpolityczne”. Zwłaszcza jeśli w jej Ameryce Polska jest krajem byłej Jugosławii, w której wybuchł komunizm, a opozycjoniści odbijali ulotki na ksero. Zwłaszcza że „Kazania sejmowe” Piotra Skargi są tu gumowe jak reszta badziewia na sprzedaż, Gosza – jedna z bohaterek powieści – tatuuje sobie orła w pachwinie, Jo, inna bohaterka, twierdzi, że Kościół jest nonsensowny, ale z zapachu kadzidła ktoś powinien zrobić perfumy. I to właśnie ten kraj, w którym polskie symbole wegetują albo też skazane są na wegetację w takim głębokim poniżeniu, wybiera sobie na akcję powieści jeszcze nie skandalistka, ale już enfant terrible polskiej literatury! Jeszcze ktoś chce być apolityczny? Jeszcze ktoś chce uwolnić się od polskiej problematyki?

ZAKRZYCZANA PUSTKA „Kochanie, zabiłam nasze koty” czyta się tak, jakby to była amerykańska powieść. Słychać w niej zaczytanie Masłowskiej w Henrym Millerze, być może również w Charlesie Bukowskim czy Philipie Rothcie. Widać, że te lekcje zostały dobrze odrobione. Ameryka z jednej strony jest tu solidna, oficjalna do obrzydzenia, z drugiej artystowska, hipsterska, brudna i antyseptyczna, dynamiczna i bierna, pusta i przeludniona, słowem – same skrajności. Ba, można zaryzykować stwierdzenie, że Dorota Masłowska za jednym zamachem napisała kolejną swoją książkę i dokonała polskiego przekładu świetnej amerykańskiej powieści! Dwa w jednym! Nic nowego w świecie, w którym wszystko, łącznie z wolnością, realizowane jest hurtem. Literatura jest takim samym towarem jak żel antybakteryjny czy numer „Yogalife”. Ta świadomość jest również częścią gmachu iluzji, który rozpada/rozpadł się na oczach Masłowskiej. Tej samej iluzji, którą jednak z uporem podtrzymują trzy bohaterki powieści, Farah, Gosza i Jo – niczym trzy siostry z dramatu Czechowa i oczywiście ponoszą tego konsekwencje.

„Kochanie, zabiłam nasze koty” jest powieścią o człowieku bez właściwości, człowieku, który sam nie jest w stanie siebie określić. Pakuje się w różne toksyczne relacje, które mają z naddatkiem wypełnić pustkę, wszystko, każde działanie obliczone jest na jakiś efekt. Poszukiwania obecności są więc rozpaczliwe i nieporadne, zarażone jakąś acedią, skażone przez psychologiczny dyskurs albo artystowski bełkot. Każdy dyskurs zostaje tu zresztą wchłonięty i pożarty przez narrację, na wzór dynamiki społecznej i kulturowej: naukowy, medialny, epistolarny, baśniowy (zatruliśmy baśnie – dopowiada Masłowska). Jest to paradoks, że mimo ewidentnego, społecznego nacisku na indywiduację jednostki ta sama społeczna dynamika ją tłamsi i upycha w jednej, homogenicznej masie. Jesteśmy więc i żyjemy w oceanicznej brei istnień, ale bez bliskich więzi – tacy właśnie, skazani tylko na siebie, „bezustannie zajęci sobą przynosimy po prostu więcej dochodu”.

Jest w tym coś z automatyzmu, przepowiadanego ongiś przez Witkacego (przyszłość to zbiór ludzi-automatów, którzy nie doświadczają tajemnicy istnienia), coś tandetnie teatralnego: „Wciągnęło mnie to jak szycie marionetek ze szmatek: kulawych, slapstikowych (...) trudno przejąć się ich problemami (...) i trudno zaangażować w ich motywacje”. Otóż chyba nie do końca tak jest. Widać w tej narracji, w tym języku jakiś rodzaj pęknięcia, jakby Masłowska nie była pewna strategii, czy systematycznie stosować dystans, z chirurgiczną i zimną precyzją, czy też pozwolić sobie na pewien rodzaj empatii. Jest w powieści jedno i drugie, proszę mi wierzyć. Co więcej, wydaje się naturalne, że tak jest. Każda tożsamość, niezależnie od pozycji i poziomu świadomości „tak skwapliwie poskładana ze wspomnień, myśli, śmieci, gustów, obsesji zostaje wchłonięta, zassana, rozproszona (...) rozpływa się w oceanie innych”. Zgadzam się, to znak ironii tragicznej. Zdaje się, że wspólnej nam wszystkim. To doświadczenie musi rodzić choć cień empatii.

PRZETRWAŁA

Na domiar wszystkiego, proszę Państwa, „Kochanie, zabiłam nasze koty” to świetnie skonstruowana powieść. Zrytmizowana niczym pieśni, z powracającym refrenem, pełna cytatów, odniesień i pomieszanych konwencji. Zdawałoby się, że historia opowiedziana w prologu wygeneruje klasyczną, linearną retrospekcję, zamiast tego mamy wariacje, suspens i wszystko to dzieje się niejako na żywo, podlega tym samym prawom co język, jest płynne jak

Baumanowska ponowoczesność. Nieco przeraziły mnie zapowiedzi użycia Google Translatora do budowy owej bezjęzykowej, niezróżnicownej rzeczywistości, zdaje się jednak, że Masłowska ma rację – ten język staje się coraz bardziej powszechny: „Ta nieukształtowana jeszcze, lecz utalentowana młoda pisarka wydaje się na dobrej drodze

do przetrwania” (Eric Gode „New York Times”). Dorota Masłowska, „Kochanie, zabiłam nasze koty”, Noir sur Blanc, Warszawa 2012 W najnowszym "Tygodniku Powszechnym": Ks. Wojciech Lemański: Nie chcę milczeć | Paweł

Bravo, Andrzej Franaszek, Krzysztof Varga: Kto nam ukradł literaturę? | In vitro: krokodyle łzy

arcybiskupa | Ks. Adam Boniecki o męczenniku-ofierze mafii | Stefan Chwin: Miłosz i zło | Grzegorz

Turnau na stulecie Jerzego Wasowskiego | Felieton Andrzeja Stasiuka | zobacz spis treści >>

© ® Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze

rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione.

Tygodnik Powszechny na Facebooku

Adres artykułu: http://tygodnik.onet.pl/33,0,78532,artykul.html

Masłowska i smutni 30-letni

Piotr Gociek 21-10-2012, ostatnia aktualizacja 21-10-2012 15:00

źródło: Fotorzepa

autor: Darek Golik

„Kochanie, zabiłam nasze koty” to przemyślnie skonstruowana, precyzyjna pułapka na krytyków i czytelników. Pułapka tak dobrze zastawiona, że wpadła w nią sama autorka

Masłowska ma dosyć, Masłowska wysiada, Masłowska jest zniechęcona. Wywiadów nie będzie, e-maili nie będzie, wszystko przez te telewizje – usłyszałem od wydawcy. Szczególnie przez te inne telewizje, bo w TVP Kultura na przykład to było jeszcze normalnie, ale gdzie indziej... ech.

Plastikowa rzeczywistość banału bierze odwet na Dorocie Masłowskiej. Ręka podniesiona na blichtr i głupotę, przez blichtr i głupotę odcięta będzie. A może i głowa? Na razie Masłowska ma dosyć, jedzie do Krakowa na Festiwal Conrada, a potem nie wiadomo... Czuje się wyeksploatowana.

Sztuka rozbijania samochodu

I taka sztuka się czasem udaje: rozbić samochód jednocześnie o dwie ściany. „Kochanie, zabiłam nasze koty" zbiera gromy i za to, że nie jest to literatura, jakiej po Masłowskiej spodziewali się krytycy, i za to, że pisarka kilkoma szczerymi wywiadami postawiła się w samym środku ostrego, politycznego i światopoglądowego sporu, gorączki, jaka dziś trawi Polskę – i wcale nie chodzi tu o podział na PO i PiS.

Zacznijmy od spraw literackich: recenzent „Gazety Wyborczej" ubolewa nad tym, że nie ma w nowej książce Masłowskiej „rewelatorstwa", że cierpi ona na „banalność diagnoz", „wtórność krytycznych rozpoznań". Autorka stosuje „tanie chwyty", choć sama książka jest „zgrabnie napisana, zmyślnie skomponowana, tu i ówdzie nawet dowcipna". Jacek Cieślak w „Rzeczpospolitej" pisze, że Masłowska „portretując pustkę młodego pokolenia, którą ma pokonać joga, wegetarianizm, wolność i odmienność seksualna, sama padła jej ofiarą. [...] Z czasem satyra na banalność zaczyna być banalna i nużąca".

Rzeczywiście, bohaterki „Kochanie, zabiłam nasze koty" są banalne (jak Joanna: „Niczym się nie interesowała i było jej z tym dobrze, słuchała najbardziej obmierzłych, oklepanych piosenek i nuciła je fałszywie, strzygąc swoje klientki: nie umiała gotować i oglądała w telewizji wszystko, jak leci").

Odnoszę wrażenie, że te i podobne reakcje na nową prozę Masłowskiej dowodzą pewnego upadku sztuki czytania: otóż nie polega ono jedynie na podążaniu za zakrętami fabuły i ocenie, czy książka jest napisana zgrabnie, czy ciężko.

Medium jest przekazem, nauczał McLuhan, a w literaturze medium jest język.

Nim sięgnąłem po „Kochanie, zabiłam nasze koty", z przymrużeniem oka traktowałem wyznania Masłowskiej z wywiadów o tym, jak bardzo cyzelowała każde słowo – w końcu każdy autor tak mówi. Po lekturze nie mam wątpliwości, że autorka zastawiła na czytelników i krytyków misterną językową pułapkę; tak misterną, że obróciła się przeciw autorce.

To prawda, bohaterki są banalne, bez właściwości i po prostu głupiutkie: zagubione, płaskie, bezkrytycznie łykające przekaz swego ulubionego magazynu lifestyle,owego „Yoga Life", porady z książek typu „Życie pełne cudów", z której dowiadują się, że otaczają je tysiące wspaniałych rzeczy, „wystarczy wyciągnąć ręce i czerpać garściami", „rozpuścić toksyczne uczucia w oddechu" oraz „uświadomić sobie, ile szans codziennie zaprzepaszczasz". Ale właśnie dlatego, że takie są, nie potrafią do opisu swego życia i otaczającej je rzeczywistości użyć języka innego od bełkotu kolorowych magazynów, gładkich formułek z telewizji, banalnych mądrości z poradników. Masłowska odtworzyła/wykreowała ten język z premedytacją – w końcu o rozterkach młodych, aspirujących z wielkich miast nie da się mówić językiem dresiarzy z blokowisk – a już na pewno nie wtedy, kiedy opowiada się historię z punktu widzenia tych postaci.

Bohaterki Masłowskiej mówią więc fałszywym językiem imitacji świata, bo to, co je otacza, jest imitacją. Nie potrafią wznieść się ponad, bo brakuje im słów – o najboleśniejszych uczuciach mówią gotowymi formułkami brzmiącymi jak dialogi z telenowel, szczytem autorefleksji są wyznania w stylu porad telewizyjnego psychoterapeuty. Ludzie w nowej

powieści Masłowskiej może i kryją w sobie prawdziwe dramaty, prawdziwy ból, kto wie czy nie równie wściekły jak ten, który targał bohaterami „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną", ale w odróżnieniu od nich nie potrafią ich wykrzyczeć, wyrzucić z siebie choćby w formie niekontrolowanej agresji. Nie mogą – owinięte są w plastik, banał, pustkę. Swoją goryczą skaleczą najwyżej same siebie.

Zagubieni w dżungli

Czy „Kochanie, zabiłam nasze koty" to powieść o Polsce? Oczywiście nie, oczywiście tak. Ubrana jest (do pewnego momentu) w kostium historii rozgrywającej się w zachodniej metropolii przypominającej trochę Nowy Jork, trochę Londyn, trochę dowolne wielkie miasto Zachodu.  Ale uważny czytelnik już po chwili zauważy, że to kolejna podróbka, coś na kształt fantazji Marka Hłaski z „Pięknych dwudziestoletnich", który wykreował swój Zachód z kawałków filmów, powieści kryminalnych, opowiastek zmyślonych lub wyolbrzymionych. Jego książka w warstwie emocji była niesłychanie szczera i bolesna, ale świadom tego, że sprzedawanie samych bolesnych bebechów jest nudne i mało odkrywcze, zapakował ją w piramidalne bzdury przemieszane z prawdziwymi anegdotami tak skutecznie, że do dziś nie wiadomo, co jest czym.

Tu dochodzimy do kolejnej warstwy literackiej kreacji Masłowskiej – jej „zachodnia metropolia" też jest tworem całkowicie sztucznym, sklejonym z telewizyjnego, magazynowego, poradnikowego i pseudoreligijnego bełkotu. Gdyby oceniać świat Zachodu tylko na podstawie jego najbardziej rozpowszechnionych, najpopularniejszych wytworów, taką właśnie wizję byśmy otrzymali. I taki świat widzą bohaterki Masłowskiej. To Nibylandia postnowoczesności, w której obiecano nam wszystko i w której wmawia się nam, że wszystko możemy, a który tak naprawdę jest smutnym, pustym i brudnym miejscem. Obsesja bohaterek Masłowskiej na punkcie środków czyszczących i oczyszczania organizmu wiele nam mówi w tej kwestii – niestety, Clorox i dieta nie wystarczą do posprzątania całego brudu, który sprzedaje się nam jako złoty pył XXI stulecia.

W ramach wielokrotnie opisywanego przez naukowców i dziennikarzy kultu cargo niektóre społeczności z wysp Oceanu Spokojnego konstruują rozmaite przedmioty i budowle (jak pasy startowe dla samolotów i same samoloty) z drewna, faszyny i kamyków, wierząc, że same te przedmioty mają magiczną moc.

W umyśle wyznawcy kultu cargo zaciera się granica między przyczyną i skutkiem: samolot nie jest maszyną kierowaną przez człowieka, która z innego, zasobniejszego miejsca przywozi żywność i leki. Sam w sobie jest nośnikiem tych cudów – wystarczy więc zbudować „samolot", a bogowie ześlą żarcie i medykamenty.

W powieści Masłowskiej smutni 30-letni, zagubieni w dżungli postnowoczesności oddają się nowej formie kultu cargo – bezkrytycznie przyjmując ulotki pseudoreligii, poddając się modom, naśladując świat celebrytów. Forma zastępuje treść, inna sprawa, że i owa forma jest przeraźliwie pusta i wtórna. Jest to zatem przypowieść i o naszych świeżo wyzwolonych spod komunizmu społecznościach, które żyją w przekonaniu, że otwarcie na głównych ulicach kolorowych sklepów oznacza, iż już żyjemy w bogatym kapitalizmie, że istnienie gmachu parlamentu dowodzi istnienia sprawnie działającej demokracji, że nazwanie kraju członkiem Unii Europejskiej od razu w magiczny sposób zmienia go w krainę europejską, zasobną i szybko się rozwijającą.

Gdzie jest świat, ten prawdziwy?

Tak, to książka o nas – żaden z „prawdziwych" ludzi Zachodu nie użyłby przecież w swym monologu wewnętrznym sformułowania „w koło Macieju" ani nie wspomniałby o tym, że postaci, które zbiegły ze stron książek Philipa K. Dicka, kryją się „przed międzygwiezdną milicją", bo samo słowo „milicja" niesie tam całkiem odmienne skojarzenia.

Nie bez powodu zwracam uwagę na to drobne nawiązanie do Dicka – nowa książka Masłowskiej jest bowiem bardzo „dickowska" w tym sensie, że podobnie jak

Philip K. Dick autorka kwestionuje realność otaczającego nas świata. Dla Dicka rzeczywistość była podróbką, tworem demiurga, który oplątał nas fałszem, jego bohaterowie niestrudzenie szukali prawdziwego świata, prawdziwego Stwórcy, prawdziwej rzeczywistości. Masłowska pokazuje, że sami zbudowaliśmy sobie świat, który jest podróbką: świat sztucznych emocji, sztucznych kontaktów międzyludzkich, sztucznych podniet.

Jest w książce „Kochanie, zabiłam nasze koty" zapadający głęboko w pamięć obraz syren, niepokojącego zjawiska, „... przez które syrenom grozi wyginięcie. Opanowane fascynacją ludźmi i ich światem, dziesiątki tych stworzeń opływają rokrocznie całe nabrzeże, znosząc do swoich siedzib wszystko, co wyrzucą ludzie, konstruując na dnie oceanu przedziwne, mające imitować ludzki świat koczowiska. Budują je między innymi z czarnych skrzynek rozbitych samolotów, puszek po coca-coli, starych butów, drutu kolczastego i kawałków pianek do windsurfingu".

Imitujące świat „prawdziwych ludzi" syreny „zakładają porwane przez fale góry od kostiumów, próbują wtykać na koniec ogona zdeparowane klapki i zmiecione przez ocean okulary przeciwsłoneczne". Syreny wręcz uzależniły się od resztek z ludzkiego świata.

Bohaterki nowej Masłowskiej są takimi syrenami, ba, jakże wielu pośród otaczających nas bliźnich nimi jest, budując postnowoczesny świat z rzeczy reklamowanych jako najnowsze osiągnięcia cywilizacji, a tak naprawdę nieistotnych śmieci: Facebooków, Twitterów, diet-cud, protez duchowych oferowanych przez szarlatanów podających się za naukowców lub kapłanów nowych religii. Obraz strojących się w odpadki syren od razu przywodzi na myśl rzesze bezkształtnych (w porównaniu z nierzeczywistym światem modelek) nieszczęśniczek i nieszczęśników próbujących oblec się w resztki ze stołu haute couture. Tak samo stroić się próbujemy w intelektualne mody i proste rozwiązania rodem z poppsychologii i popreligii, a nowe formy komunikacji przyniesione przez Internet – Facebook czy Twitter – budują w nas złudzenie uczestnictwa w czymś ważnym, przełomowym i niezwykłym. Ale kiedy wielu pustych ludzi połączy się w jedną sieć, nijak nie może to oznaczać wypełnienia pustki.

„Kochanie, zabiłam nasze koty" to powieść o końcu świata (zresztą ten trop, to oczekiwanie na wyzwalający kres także przewijają się w niej kilkakrotnie). Koniec świata nie nadchodzi jednak w wyniku eksplozji bomby lub nadejścia wszechświatowej plagi, ale w momencie, kiedy ludzie zaczynają obracać cywilizacyjne osiągnięcia nie na swą korzyść, nie po to, by widzieć dalej i móc więcej, lecz by pomniejszyć, upodlić, zezwierzęcić siebie samych.

Jest polityka, więc książka znika

Mniej jednak mówi się przy okazji nowej powieści Masłowskiej o samej książce, a więcej o polityce. Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało, zaczęło się od szczerego wywiadu dla „Rzeczpospolitej", w którym Masłowska mówiła wprost: „Świat bez Boga stracił czubek, środek, zdeformował się. A ludzie zatracili poczucie proporcji, poczucie tego, co jest ważne. [...] Nawet jeżeli przydarza im się coś poważnego, to przeżywają to w sposób ekstremalnie płytki, formalny". To i kilka innych stwierdzeń we wcześniejszych wywiadach wystarczyło, by hołubiące dotąd Masłowską media lewicowe zawyły z wściekłością. Jaś Kapela na stronie Krytyki Politycznej zakrzyknął, że nic już jej nie różni od Ziemkiewicza (jedna z najstraszniejszych obelg w świecie lewaków). I dalej: „Dorota Masłowska jest niepoprawna i niezależna prawie jak »Gazeta Polska Codziennie«. Tylko czekać, aż się zacznie zastanawiać, czy z tym Smoleńskiem to władza rzeczywiście mówi nam całą prawdę. Od razu pisarce podpowiem, że nie" – szydzi Jaś Kapela.

Prawa strona dołożyła swoje. Dziennikarz i pisarz Witold Gadowski napisał do Masłowskiej list otwarty, w którym dziękuje jej za odwagę zerwania ze środowiskiem wspierającym Dominika Tarasa i tłum pijanych wyrostków sikających na znicze pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu (pisarka bardzo ostro wypowiedziała się na ten temat w „Rz"). Ale Gadowski robi jej przy tym niedźwiedzią przysługę, deklarując, że jej dotąd nie czytał, gdyż kiedyś chwaliła ją „Wyborcza", ale teraz to już na pewno przeczyta. Czyli robi dokładnie to, o co pisarze z prawej strony zawsze słusznie mieli pretensje do środowiska „Wyborczej", kiedy wyrzucali ludziom Michnika kierowanie się kryteriami ideologicznymi podczas oceny literatury.

I tak nowa książka Masłowskiej – wcale nie taka łatwa w czytaniu, jak chce „Wyborcza", wcale nie taka nużąca i banalna, jak chce „Rz", i nie taka „ziemkiewiczowska", jak chce Krytyka Polityczna – znika, przykryta pianą publikacji nijak merytorycznie nieodnoszących się do powieści.  „Największym zagrożeniem dla naszej wolności jest jej ułuda" – mówiła kilka dni temu Masłowska do Roberta Mazurka, „to, że wydaje nam się, że to wszystko myślimy, tymczasem czytamy coś w gazetach czy w Internecie, słyszymy w telewizji, a potem powtarzamy". I tak pułapka się zatrzaskuje – autorka misternej pułapki literackiej obnażającej stopień imitacji świata stała się ofiarą imitacji dialogu.

Uważam Rze

Dorota Masłowska: Polska do mnie nie mówi

– Zmęczyła mnie rola skandalizującej komentatorki polskiej rzeczywistości. Postanowiłam napisać coś, co mi sprawi przyjemność, a nie wyrwie serce – mówi Dorota Masłowska o swojej nowej powieści „Kochanie, zabiłam nasze koty”.

 

Piotr Bratkowski (Newsweek): Co myślisz o tej 18-letniej Masłowskiej, która zadebiutowała „Wojną polsko-ruską” i odniosła gigantyczny sukces? Co po niej zostało?
Dorota Masłowska:
 Nie chciałabym już nigdy nią być! Ten sukces pozwolił mi na wykonywanie zawodu pisarza, który – jak sądzę – jest zgodny z moimi predyspozycjami. Ale ten okres był bardzo dla mnie trudny i bezsensowny, i otwieranie puszki Pandory ze wspomnieniami o nim mnie nie kusi... 
 

Piotr Bratkowski (Newsweek): A wtedy dobrze się ze sobą czułaś? 
Dorota Masłowska: Źle.

Piotr Bratkowski (Newsweek): Takie odniosłem wrażenie, gdy poznaliśmy się wtedy na kameralnej pijatyce u naszego wspólnego przyjaciela – i twojego dotychczasowego wydawcy – Pawła Dunina-Wąsowicza. Z jednej strony „ta Masłowska”, cudownedziecko polskiej literatury: niewiele pije, w ogóle się nie odzywa. A obok – grono mniej lub bardziej starszych facetów, którzy grzeją się w cieple twojego młodzieńczego sukcesu. Jakoś mnie ta sytuacja żenowała, wyobrażałem sobie, że musisz się okropnie czuć. 
Dorota Masłowska: Nie ogarniałam tamtej sytuacji, po prostu źle się czułam, byłam jak zwierzątko, zdezorientowane i usiłujące gryźć. Wydaje mi się zresztą, że przez te 10 lat – to przecież nie jest koszmarnie dużo – zmieniło się tak wiele, że to pokryta pajęczyną epoka. Nie potrafię też powiedzieć, na ile jestem podobna do tamtej osoby, choć chyba mam podobny tembr głosu. W przyszłym roku kończę 30 lat i te ostatnie dziesięć ogromnie mnie zmieniło.

Pi otr Bratkowski (Newsweek): A teraz się boisz? 
Dorota Masłowska: Czego?

Olga Byrska (Newsweek): Poszła w ruch machina związana z publikacją twojej nowej książki „Kochanie, zabiłam nasze koty”. Książki jeszcze nie ma, ale już są pierwsze opinie, zaczynają się wywiady... 
Dorota Masłowska: Nie, przechodziłam przez to już kilka razy, nie wpadam w panikę. Ale nie mogę też powiedzieć, że to dla mnie czysta emocjonalnie sytuacja. Męczę się w niej w jakiś sposób, ale też z ciekawością obserwuję stadia tej męki i jej odcienie, posmaki. Po prostu interesuję się tym, jak człowiek upadla się w świetle rampy (śmiech).

Piotr Bratkowski (Newsweek): W jakim sensie: upadla się? 
Dorota Masłowska: Media zawsze przedstawiają rzeczywistość obrobioną, obraną ze skórki, z chropowatości. I wchodząc z nimi w konszachty, trzeba się samemu ładnie wygładzić i obrać ze skórki, i ustawić pod aparat, żeby zostać zrozumianym, uznanym za fajnego. Uważam, że to odbiera człowiekowi wiele godności. Ale jednocześnie obserwuję to z ciekawością...

Olga Byrska (Newsweek):  Przeprowadzasz doświadczenie na samej sobie czy raczej realizujesz taką umowę społeczną: no dobrze, napisałam książkę, więc teraz muszę o nią zadbać? 
Dorota Masłowska: Teraz po prostu zapraszam do dyskusji, bo sama jestem jej ciekawa. Ale gdzieś głęboko jest to dla mnie bardzo męczące – jak pewnie dla każdej wrażliwej osoby.

Piotr Bratkowski (Newsweek): Po twoich poprzednich powieściach wybuchały skandale. Na temat „Wojny polsko-ruskiej” i „Pawia królowej” uważali za stosowne wypowiedzieć się ludzie, którzy zwykle nie debatują o książkach, ba – niekoniecznie je czytają. Po dość długiej przerwie, pompującej balon oczekiwań, wydajesz powieść kameralną, wyciszoną. Nie boisz się braku skandalu? 
Dorota Masłowska: Zrobiłam to z premedytacją. Poczułam się zmęczona rolą przymusowego komentatora naszego tu i teraz. Ta maska mi ciążyła i pociłam się pod nią. Zdjęcie jej było wielką ulgą. Nowa powieść była dla mnie wspaniałym aktem literatury ostentacyjnie niezaangażowanej. Jest prowokacyjnie, skandalicznie niezaangażowana!

Czytaj więcej o Dorocie Masłowskiej na Fakt.pl

Piotr Bratkowski (Newsweek): Wydrążyłaś ją z polskich realiów, umieściłaś w jakiejś quasi-amerykańskiej rzeczywistości. Celowo? 
Dorota Masłowska: Tak. Polska przestała do mnie cokolwiek mówić. To z pewnością jest epizod, bo na dłuższą metę nie da się uprawiać takiego pisania. Potrzebowałam jednak takiego eksperymentu: czy da się napisać książkę po polsku, ale bez Polski? 
Rezultat: da się, ale jest to bardzo trudne (śmiech).

Piotr Bratkowski (Newsweek): Wiem, że męczyłaś się z tą książką i jak zwykle wprowadziłaś do niej postać sfrustrowanej Masłowskiej. Czy właśnie dlatego, żePolska przestała do ciebie mówić? 
Dorota Masłowska: Nie jest moim długofalowym planem, by w każdej z książek umieszczać siebie. Po prostu, gdy postanawiam za pomocą pisania zrobić panoramiczne zdjęcie światu, widzę gdzieś tam siebie, swój aktualny stan ducha osoby piszącej książkę. Jestem na tym zdjęciu i męczę się, ale jednocześnie uważam, że ta udręka jest ciekawa, dopełnia całości obrazu. Ten stan nie jest do odrzucenia, tylko do laboratoryjnego przebadania.

Olga Byrska (Newsweek):  W jednej z rozmów mówiłaś o nieprzetłumaczalności swojej prozy. Zapowiadałaś, że chcesz teraz sprawdzić, co z twojego pisania jest – na poziomie językowym – uniwersalne. Udało się? 
Dorota Masłowska: Paradoksalnie ta książka może okazać się jeszcze bardziej nieprzetłumaczalna od poprzednich. Czy ktoś pokusi się o tłumaczenie języka, który jest niemal identyczny z naturalnym, ale występują w nim drobne przekłamania, subtelne zgrzyty? Boję się, że nie każdy tłumacz – a znam ich wielu – w ogóle je zauważy. Wydaje mi się, że osoby o różnym stopniu wrażliwości na literaturę będą tę powieść czytać na różnych poziomach. Nie wszyscy muszą zauważyć, że tam w ogóle jest coś nie tak z językiem, z realizmem...

Piotr Bratkowski (Newsweek): Myślisz, że te wszystkie frazy – wzięte jakby z mentalnego śmietnika: trochę z Pudelka, trochę z New Age’u – mogą być odebrane w dobrej wierze, jako naturalny język? 
Dorota Masłowska: Tak Sądzę, że ta książka może zostać przez naiwnego czytelnika odebrana dosłownie: jako opowieść o samotnej dziewczynie.

Olga Byrska (Newsweek):  Trzy bohaterki „Kochanie, zabiłam nasze koty” są pełne frustracji, neurotyzmów… 
Dorota Masłowska: … a jednocześnie trudno przejąć się ich problemami, bo są kompletnie marionetkowe i trudno się z nimi zidentyfikować, zaangażować w ich motywacje. Czy poważnyczłowiek może się zaangażować emocjonalnie w pozytywkę? (śmiech).

Piotr Bratkowski (Newsweek): Bardziej tym dziewczynom współczujesz czy bardziej patrzysz na nie przez mikroskop, jak na dziwne okazy? 
Dorota Masłowska: Mikroskop jest trafnym określeniem. Po pierwsze, bardzo ciekawią mnie takie niezbyt głębokie osoby, uważam, że jest w nich coś psychodelicznego. A po drugie, interesuje mnie proces rekonstruowania takiej psychiki. Wciągnęło mnie to jak szycie marionetek ze szmatek: kulawych, slapstikowych... Czy nie jest tak, że film, animacja, komputerowe gry infekują nasze narracje, sposób, w jaki opowiadamy o sobie i świecie? Ta książka ma wiele takich filmowych rozwiązań, np. nie robię bohaterce 40-stronicowej psychoanalizy, tylko ona po prostu co kilka stron używa żelu antybakteryjnego.

Olga Byrska (Newsweek):  Inna bohaterka, Joanne, to jedyna w miarę szczęśliwa postać. Czy dlatego, że jest najmniej siebie świadoma? 
Dorota Masłowska: Sceny z Joanne kojarzą mi się najbardziej pozytywnie. Świat przy niej staje się pogodny – owszem, nadal jest trochę głupi i obrzydliwy, ale jest też barwny i zmysłowy. Joanne kojarzy mi się przyjemnie i stanowi raczej pochwałę bezmyślności niż głupoty (śmiech).

Piotr Bratkowski (Newsweek): Dla mnie to książka trochę z ducha Milana Kundery. Nie tylko dlatego, że opowiada o „nieznośnej lekkości bytu”. 
Dorota Masłowska: Nieznośna lekkość bytu – rzeczywiście. „Koty” to książka pozbawiona uzasadnienia, nieopisująca żadnego ważnego problemu, z jakim zmagają się ludzie na planecie Ziemia. Dla mnie było to ciekawe: zrobić zdjęcie rzeczom nieważnym. Śmieciowe umowy i śmieciowe problemy. Wielu ludzi – także z mojego bliskiego otoczenia – żyje takimi rzeczami. Że to i tamto jest napisane na Facebooku, że nie wolno jeść ziemniaków. To nagminne, to nas otacza i nikt nie robi temu zdjęć. Zdjęcia robi się narkomanom, sierotom, zabytkom, kobietom robiącym aborcję. A kobietom, co walczą z drugim podbródkiem albo nałogowym kupowaniem ubrań – nie, choć ich wysiłki są równie rozpaczliwe. To mnie naprawdę w tej chwili interesuje, a nie antysemityzm i ksenofobia. Więc chciałam tym swoim zainteresowaniom wyjść naprzeciw.

Piotr Bratkowski (Newsweek): Myślisz, że nie zostaniesz wciągnięta w żadną debatę publiczną? 
Dorota Masłowska: Oczywiście zostanę, bo ta książka jest dość ostentacyjna.

Czytaj też: Dorota Masłowska na Alei Gwiazd

Olga Byrska (Newsweek): Powtarzasz często, że czytanie staje się coraz bardziej ekskluzywne – wymaga nakładu sił, czasu, skupienia. Przekaz pisarza odbiera coraz mniejsze grono czytelników. Masz poczucie, że robisz coś coraz mniej ważnego? 
Dorota Masłowska: Kiedy w 2002 roku wydałam „Wojnę”, znaczenie literatury w sferze publicznej było dużo większe. Książki wywoływały jeszcze ogólnonarodowe dyskusje, nagrody literackie – wstrząs, kłótnie, debaty. Pisarz był postacią innej szacowności, być może ja to zniszczyłam 
(śmiech)...

Piotr Bratkowski (Newsweek): „Innej szacowności” – co przez to rozumiesz? 
Dorota Masłowska: Że był osobą czcigodną, obdarzoną doświadczeniem życiowym i zdolnością do generowania wyważonych opinii. Po dziesięciu latach literatura staje się niszą, anachronicznym hobby. Czy mnie to tak bardzo boli? „Wojna polsko-ruska” sprzedała się w nakładzie chyba 150 tysięcy egzemplarzy, ale nie policzysz, ile osób kupiło ją na fali ogólnonarodowej sensacji. A potem rzuciło nią po prostu o ścianę z powodu niemożności tej sensacji zgłębienia...

Piotr Bratkowski (Newsweek): Od pewnego czasu powtarzają na mieście, że Dorota Masłowska przestała być kontestatorką, a stała się konserwatywną obrończynią wartości. Co ty na to? 
Dorota Masłowska: Nie mam nic przeciwko. Myślę, że to bardzo wywrotowe. W Warszawie walka o prawa gejów do małżeństwa, rozrachunek z polskim antysemityzmem czy opowiadanie się za prawem kobiet do aborcji uchodzi za znak nie tylko politycznej niepoprawności, ale i umysłowej odwagi. Tymczasem to zestaw najbardziej oczywistych, miałkich wręcz komunałów, w dodatku przyjmowanych bezrefleksyjnie i do zrzygania poprawnych. W takim świetle obrona konserwatywnych wartości jest jedyną alternatywą wobec 
milczenia.

Piotr Bratkowski (Newsweek): A czym jest wobec tego patriotyzm? 
Dorota Masłowska: W kontekście mojej nowej książki to ważne pytanie. W świecie, który tak bardzo zaciera granice geograficzne i tożsamościowe, w którym miasta przestają się czymkolwiek różnić, w którym młodzi ludzie mówią kilkoma językami i mają cudzoziemskich partnerów, Polska przestaje być ważna – tu się wraca na pierogi i ogórki, ale to wszystko. Myślę, że to właściwy moment do zadania sobie pytania: co to znaczy „być Polakiem?” i nawet nie – na ile to nas determinuje, ale na ile mamy tego świadomość. Bo że determinuje w ogromnym stopniu, to pewne. 
Skądinąd ciekawe, że takie pytania prowokuje książka, która miała być moją ucieczką z Polski. To są rzeczy, które mnie bardzo interesują, ale potrzebuję takich tricków, jak powieść dziejąca się w Ameryce, by złapać inną na to perspektywę. 
Olga Byrska (Newsweek):  Czy czymś jeszcze cię ta książka zaskoczyła; czymś, czego nie spodziewałaś się, gdy zaczynałaś ją pisać?
Dorota Masłowska: Kiedy ją czytam, życie wydaje mi się bardzo barwne. Dziwię się, że jest taka pogodna (śmiech).

Piotr Bratkowski (Newsweek): Pogodna? W „Żarcie” wspomnianego Kundery jest scena, gdy bohaterka chce popełnić samobójstwo, a jej ekskochanek podmienia tabletki – z nasennych na przeczyszczające. Bohaterce nawet tragizm podmieniono na żenujące siedzenie na sedesie. Scena, w której pełna antybakteryjnych fobii Farah zostaje sama z zapchlonym kotem, zostawionym jej przez niedoszłą przyjaciółkę, jest równie rozpaczliwa... 
Dorota Masłowska: No może... Rzeczywiście brak tu zakończenia, które rozładowałoby sytuację: uratowało bohaterkę od upokorzenia i oczyściło czytelnika z patrzenia na nie.

Olga Byrska (Newsweek):  Jesteś w staniepisać podczas kampanii promocyjnej, ciągłych rozmów z dziennikarzami, czytelnikami? 
Dorota Masłowska: Ciekawią mnie te dyskusje, ale kiedy wracam do domu, nie zostaje we mnie nic, o czym mogłabym jeszcze świat poinformować. Ale widzę, że po epizodzie tak intensywnego pozorowania niebycia Polką mam inne spojrzenie na polską rzeczywistość. Widzę ją jako obcą, więc intryguje mnie jak kraj niemal egzotyczny. Myślę więc, że ciężar bytu jeszcze wróci do moich książek (śmiech).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wewnętrznie spójna Ukraina szansą młodego pokolenia na integrację z Europą
Wewnętrznie spójna Ukraina szansą młodego pokolenia na integrację z Europą(1)
KONFLIKT POKOLEŃ, matura, matura ustna, MOTYWY, WORD
3 Analiza i interpretacja Pokolenia?czyńskiego
Obraz przeżyć pokoleniowych w poezji K
KONFLIKT POKOLEŃ, Motywy literackie
Irak kolejną ofiarą spadku cen ropy
Wypadek drogowy, Kurs Instruktora Prawa Jazdy, Konspekty, Konspekty, 17 Wypadek bez ofiar i z ofiara
POKOLENIE PRYSZCZATYCH
Pokolenia poetyckie
Człowiek ~$żne postawy młodego pokolenia
Wojna i okupacja w utworach poetów starszego pokolenia
Przemiana pokoleń u roślin
5 Spory młodych ze starymi, czyli manifest pokolenia pozytywistów
12 Pokolenie roku14, Pokolenie roku14 raz jeszcze
9 POKOLENIE60

więcej podobnych podstron