Katolik wobec królestwa błędu Jest rzeczą oczywistą, że prawda istnieje, ten bowiem, kto przeczy istnieniu prawdy, przyznaje, że prawda istnieje. Jeśli prawda nie istnieje, to prawdą musi byc to, że prawda nie istnieje” (Św. Tomasz z Akwinu). Gdy słynny niemiecki poeta Henryk Heine stanął pewnego razu przed monumentalną budowlą katedry w Antwerpii, widok arcydzieła gotyckiej sztuki skłonił go do wyrażenia niezwykle głębokiej myśli: „Jene Zeiten hatten Dogmen, wir haben nur Meinungen: mit Meinungen… aber baut man keine Dome – Tamte czasy miały dogmaty, my mamy tylko mniemania, a nimi nie można budować katedr”. Oto doskonała diagnoza czasów w którym przyszło nam żyć, słowa których przesłanie wiernie oddaje istotę najbardziej koszmarnego błędu współczesnego świata. Fundamentalny błąd obecnej epoki polega bowiem na niczym innym jak kapitulacji ludzkiego umysłu wobec obiektywnej prawdy, na powszechnym dziś przekonaniu, że nie istnieje żadna prawda wykluczająca błąd. Kierując się tym przekonaniem nowoczesny świat podniósł błąd do godności prawa, do rangi równej prawdzie, innymi słowy przyznał kłamstwu i prawdzie ten sam status ontologiczny, czyniąc gwałt zdrowemu rozsądkowi. Jeśli niekiedy błąd może lub wręcz powinien być tolerowany – wyrwanie chwastu może czasem również zniszczyć i posiane zboże – obecne jednak wynoszenie go na piedestał prawa to największe szaleństwo świadczące o zepsuciu samych podstaw ludzkiego myślenia. To absurdalne mniemanie zatruło dziś niemal wszystkie dziedziny życia społecznego, a nade wszystko osłabia najwyższą władzę człowieka, przez którą podobny jest on aniołom – atakuje, bowiem sam jego rozum w najbardziej newralgicznym punkcie. W czym przejawia się ta aberracja? Jeśli weźmiemy do ręki konstytucję lub kodeks cywilny któregokolwiek ze współczesnych państw przeczytamy w nich zgodnie o ludzkim prawie do wolności sumienia. Gdy sięgniemy po gazety – niezależnie od ich spektrum światopoglądowego – racje w nich przedstawiane dziennikarze zgodnie motywują prawem do wolności prasy. Gdy przekroczymy gmachy nowoczesnych szkół i uniwersytetów, profesorowie wykładający tam najbardziej odrażające poglądy bronią ich, powołując się na prawo do wolności myśli i wypowiedzi, w klinikach aborcyjnych usłyszymy głos lekarzy podnoszący prawo kobiet do “wolności od macierzyństwa”, zaś gdy przekroczymy mury modernistycznych świątyń, kapłani pouczą nas zgodnie z błędami II Soboru Watykańskiego o prawie każdego człowieka do wolności religijnej.
Immanuel Kant (1724-1804) – protoplasta modernistycznej herezji Co to wszystko oznacza? Czym jest prawo do wolności sumienia, prasy, wyznania? Są to niewątpliwie filary zasad, na których oparty jest cały współczesny świat, ale w istocie sprowadzają się one tylko do jednego przekonania: „Prawda nie ma dla nas znaczenia.” Jest to esencja dziedzictwa rewolucji francuskiej.
Biedne, chore stworzenia Najgorszą chorobą współczesnej epoki, polegającą na powszechnym zatraceniu przez ludzi sensu obiektywnej prawdy, dzisiejszy świat zaraził się od niemieckiego filozofa Immanuela Kanta (1724-1804). Kant główne ostrze swoich szaleńczych poglądów wymierzył, bowiem w samą istotę prawdy. Zaatakował on prawdę poprzez podważenie jej obiektywnego, czyli wykluczającego każdy błąd charakteru. Negatio proprietatum est deletio naturae – zaprzeczenie właściwości jakiejś rzeczy jest zniszczeniem samej jej natury. Przed Kantem, ludzie – prości czy wykształceni – wiedzieli, że prawdą jest po prostu to, co istnieje, rzeczywistość której trzeba się podporządkować. Wiedzieli że prawda to nic innego jak zgodność rozumu z przedmiotem swego poznania – adequtio rei et intellectus. Współczesnej chorobie umysłów odpowiada współczesna pycha ludzka: nowoczesny człowiek woli sam określać, co jest, a co nie jest prawdą. Nie tylko nie interesuje go prawda objawiona, ale dokonuje nawet zamachu na prawdy wynikające z samego porządku naturalnego, czyniąc tym samym wszystko subiektywnym i względnym. Szaleństwo dzisiejszych dni polega więc na tym, że to podmiot (moje ja) chce kreować przedmiot, zamiast mu się podporządkować i przyjąć rzeczywistość taką jaka ona jest, a nie taką, jaką chciałbym, aby była. Człowiek zapragnął wyzwolić się z dogmatów na rzecz mniemań, z prawdy na rzecz miraży i nierzeczywistości. Wytłumaczmy to na prostym przykładzie: 2+2=4. Jedynym prawdziwym wynikiem w tej arytmetyce jest cztery. Podobne aksjomaty istnieją jednak także np. w etyce (“dobro czyń, zła unikaj”) czy religii (“człowiek ma obowiązek czcic Boga i Mu służyc”), zaś trucizna liberalizmu polega na tym, aby człowieka od tych zasad “wyzwolic”, czy wprowadzic dowolnośc w pojęcia i osądy moralne. Stąd powszechne dziś usprawiedliwianie, wybielanie, a nawet pochwalanie i przyznawanie praw wszelkim możliwym błędom, kłamstwom, zboczeniom i herezjom. Librał uwielbia twierdzenia, które można tak sformułowac, używając powyższej analogii: “2+2=10, ale jeśli chcesz może być też 15″ Mówi się więc: „O co mamy się kłócić, życie jest tak krótkie?”; „Ja co prawda uważam, że dwa plus dwa jest cztery, ale to tylko moja prywatna opinia, nie będę starał się ciebie przekonać, jeśli uważasz że jest inaczej, masz do tego pełne prawo”, etc. etc. Neutralność człowieka wobec prawdy jest największym nonsensem jaki możemy sobie wyobrazić. Prowadzi nas ona w kierunku najbardziej niedorzecznych konkluzji. Czym dalej posuwa się akceptacja odchyleń i zboczeń od czystej prawdy, tym większy poklask światowej opinii publicznej. Ale „wyzwolenie” od prawdy nie jest żadną wolnością, lecz najbardziej pospolitym zniewoleniem, gdyż jak podkreśla bp Ryszard Williamson: „Umysł człowieka został stworzony dla obiektywnej prawdy, tak jak nasze płuca zostały stworzone do oddychania. Umysł potrzebuje obiektywnej prawdy, podobnie jak płuca potrzebują tlenu, tak więc jak płuca bez tlenu z zewnątrz umierają, tak też śmiertelnie chorym staje się umysł bez obiektywnej prawdy.” Śmierć umysłu człowieka jest kresem wszelkiej jego wolności.
Śmierć rozumu W obecnych czasach można wyszczególnić różne stadia degeneracji ludzkich umysłów. Są ludzie tak zepsuci, że nie istnieje już dla nich absolutnie żadna prawda, wszystko pozostaje względne, są bezkrytyczni wobec każdego nawet najbardziej niedorzecznego poglądu. Głoszą, że każdy ma swoja prawdę, a wszystkim „prawdom” należy się równouprawnienie, gdyż nic nie jest pewne i niepodważalne. Są też inni, którzy uznają możność istnienia mniej lub bardziej zbliżających się do prawdy opinii. W obu tych przypadkach może nawet nastąpić zwątpienie w same podstawy poznania, jak np. pewność własnego istnienia (factum primum), zasada sprzeczności (principium primum) oraz zdolność rozumu do poznania prawdy przedmiotowej (conditio prima). Jest to nic innego, jak śmierć ludzkiego rozumu. Są wreszcie osoby, które uznają istnienie prawdy, ale pozostają w zupełnej obojętności wobec niej. Boją się wyznawać prawdę i bronić jej, tylko dlatego, aby nikomu się nie narazić. „Duchowe zero poznać po tym, że pragnie się wszystkim przypodobać” – pisał Feliks Koneczny. Zbliżają się tym samym nieuchronnie do stanu zupełnej śmierci własnego rozumu. Przez swój liberalizm, zgniłe kompromisy ze światem, koniunkturalność i egoizm ludzie ci powoli przestają pojmować autorytarny charakter prawdy, czyli to, że prawda wyklucza każdy błąd. Prawda bowiem ze swej istoty jest nieprzyjaciółką kłamstwa, nie może być między nimi zgody ani przyjaźni… Prawda i błąd są skazane to stan permanentnej wojny, sacrum bellum! „Między prawdą i błędem nie ma środka – między tymi dwoma przeciwnymi biegunami jest tylko otchłań; jest tak samo odległy od prawdy jak ten, kto nurza się w błędzie. Partycypuje się w prawdzie tylko gdy jest się z nią w całkowitej jedności” – pisał Juan Donoso Cortes. Czy ostała się jeszcze jakaś zdrowa przestrzeń, gdzie błąd nie został podniesiony do godności prawa? Tak, ludzie zgodnie nie akceptują dziś prawa do błędu, gdyby miał on godzić w ich przyziemne, osobiste interesy. Nie akceptują na przykład, aby kasjerka w banku miała w umowie praca zagwarantowane prawo do pomyłki przy wypłacaniu gotówki, nie akceptują, aby pracodawca pomylił się przy wypłacaniu im wynagrodzenia, nie akceptują, aby ktoś miał prawo do publicznego rozgłaszania nieprawdy o ich rodzicach. Alc ci sami ludzie przez brak wiary i miłości akceptują nieograniczone prawo do wolności religijnej, przyznające fałszywym religiom i sektom prawo głoszenia publicznie poglądów obrażających kogoś nieskończenie ważniejszego niż ich rodzice. W materii godzącej w przyziemne dobra osobiste (z kategorii vanitas vanitatum) nikt nie chce sankcjonować prawa do błędu, ale w przedmiocie najwyższej wagi – jak wiara i moralność, od których przecież zależy cała nasza wieczność! – bez skrupułów przyznaje się prawo do nieokiełznanej wolności. Niestety, ten najbardziej koszmarny błąd współczesnego świata, polegający na podniesieniu błędu do godności prawa, zdaje się podzielać także obecny papież Benedykt XVI. Rewolucyjność zasady wolności religijnej Vaticanum II polega na podniesieniu z poziomu tego, co może być – ze względu na różne okoliczności – zaledwie niekiedy tolerowane, do rangi prawa. Ogłoszenie w dziedzinie wiary prawa do wolności religijnej jest tym samym, co w zakresie moralności ogłoszenie z ambony: macie prawo gwałcić, kraść i mordować. Różnica jest jednak taka, że według zgodnej opinii wszystkich teologów grzechy przeciw wierze są znacznie cięższe niż przeciw moralności, choć jedne i drugie prowadzą w ogień piekła. Uznanie wolności religijnej jest równoznaczne z podłożeniem bomby z opóźnionym zapłonem pod same fundamenty Kościoła katolickiego, gdyż w sposób jasny jest to tożsame z odrzuceniem pewności prawdy, którą posiada Kościół w swym depozycie przez objawienie Boże. Dlatego też wszyscy papieże przed Soborem Watykańskim II (1962-65) jednym głosem uroczyście potępili wolność religijną. Dla przykładu Pius VII nazywa sankcjonowanie przez prawo publiczne równej wolności dla prawdy i błędu „tragiczną i zawsze godną potępienia herezją” (Post tam diturnitas), Grzegorz XVI – „majaczeniem” (Mirari vos), Pius IX – „monstrualnym błędem” (Qui pluribus), „najbardziej szkodliwym dla Kościoła katolickiego i zbawienia dusz” (Quanta cura), czymś co „prowadzi do łatwiejszego zepsucia obyczajów i umysłów” oraz „rozpowszechnia zasady indyferentyzmu” (Syllabus), Leon XIII – „publiczną zbrodnią”, czymś „równoważnym ateizmowi” i „sprzecznym z rozumem” (Immortale Dei). A Mały katechizm o Syllabusie wyjaśnia: „Pytanie: czy Kościół może zgodzić się na takie pojednanie (wolność religijną – przyp. aut)? Odpowiedź: Kościół nie może i nigdy nie będzie mógł zgodzić się na tego rodzaju pojednanie. Musiałby bowiem wyrzec się samego siebie, zdradziłby skarb powierzonych praw wiekuistych i stałby się winnym nieszczęścia ludów. P: Jak to? O: Przyjmując wolność sumienia i równość wyznań, Kościół straciłby rację bytu, skoro w oczach całego świata nie istniałaby jedyna i prawdziwa religia; przyjmując wolność prasy, to znaczy pisania wszystkiego, uświęciłby wolność czynienia wszystkiego; przyjmując zeświecczenie polityki, pozostawiłby sumienie ludzkie kaprysowi książąt lub zgromadzeń, rządzących bez kontroli. Wszędzie siła poszłaby przed prawem, a moralność Ewangelii musiałaby ustąpić moralności wilków”. Dla tych też powodów w 1875r. podczas jednej z audiencji, papież Pius IX wyraźnie podkreślił, że posłuszeństwo wobec całego nauczania zawartego w Syllabusie jest warunkiem koniecznym do osiągnięcia wiecznego zbawienia. Naukę, którą Kościół raz ogłosił jako nieomylną prawdę, nikt i nigdy nie może poddać żadnej rewizji. Pogląd przeciwny to herezja, która prowadzi do konkluzji, że nie istnieje ustalona, obiektywna prawda wykluczająca wszelki błąd. Jeśli poprzednicy Benedykta mylili się, na jakiej podstawie możemy ufać, że obecny papież również nie błądzi? W tym właśnie przejawia się modernizm, jak podkreśla bp Williamson: „Benedykt XVI wierzy, że prawda katolicka, np. zasadnicze twierdzenia wiary zawarte w Syllabusie, encyklice Pascendi dominici gregis, itp., może ewoluować (a która w rzeczywistości nie może się zmieniać). Nie rozumie on, że antymodernistyczna nauka jego poprzedników ma właśnie taką niezmienną naturę i że nawet jako papież nie może jej zmieniać. Jego biedny umysł, jakkolwiek utalentowany, jest zarażony tą współczesną, zwłaszcza niemiecką, filozofią.” Zagubieni katolicy ogłaszają Benedykta XVI papieżem tradycjonalistą i odnowicielem. Na ilustracji kard. Józef Ratzinger podczas wspólnego nabożeństwa z protestancką “biskupką” Marią Jepsen – feministką i zwolenniczką równouprawnienia dla homoseksualistów
Miraże posoborowych katolików Zjawisko powstawania miraży, fikcyjnych obrazów, w warunkach pustynnych określane terminem „fatamorgana”, czerpie źródłosłów z imienia wróżki Morgany. Jest to postać przewijająca się w opowieściach o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, której legenda przypisuje zdolność wywoływania miraży.
Niestety, w jednym z ostatnich numerów „NCzasu!” w rolę zbliżoną do wspomnianej czarownicy wcielił się niechlubnie Adam Wielomski, usiłując wywołać wśród czytelników złudzenie jakoby obecny papież odrzucił modernizm z racji ogłoszenia encykliki Spe salvi oraz motu proprio Summorum Pontificum. W ostatnich czasach wielu szczerych katolików, znużonych 40-letnią włóczęgą przez wyjałowioną pustynię posoborowej apostazji, nagle zaczęło dostrzegać fikcyjny obraz źródełka ortodoksji, tam gdzie go nie ma. Zaczęli doń pędzić na oślep, jak spragnieni wody podróżnicy pustyni, odrzucając za siebie wszelkie bagaże i mądrość zdobytą w czasie podróży. Teologiczna fatamorgana zaślepiła im trzeźwy obraz rzeczywistości. Istotnie, w encyklice Spe salvi papież stwierdził, że nie ma zgody między duchowym dziedzictwem rewolucji francuskiej a Kościołem katolickim, ale cóż z tego, skoro ten sam papież dalej podziela modernistyczne błędy współczesnego świata, będące owocem tejże właśnie rewolucji - zwłaszcza zaś podkopujący całą obiektywną prawdę błąd wolności religijnych. W przeciwieństwie do nauczania swego poprzednika uznał w ostatniej encyklice, że nie ma zgody między wartościami rewolucji a katolicyzmem, ale podobnie jak Jan Paweł II pochwala i dalej głosi urbi et orbi wszystkie błędne błędy Vaticanum II (ekumenizm, wolność religijna, kolegializm), które są przeniesieniem na grunt Kościoła jakobińskich zasad wolności, równości i braterstwa. Trudno więc ufać jego deklaracjom o odrzucaniu rewolucyjnego ducha 1789 r., podobnie jak nie można byłoby wierzyć deklaracjom osoby, która raz gromkimi słowy potępiałaby przemoc, a innym razem podżegała do wojny. Św. Pius X, niezłomna pogromca modernizmu, dla swojego pontyfikatu wybrał hasło, które szczególnie dziś pozostaje aktualne: “Odnowić wszystko w Chrystusie” Obecny czasy są widownią zupełnie bezprecedensowego kryzysu w całej historii, gdyż po ostatnim soborze w Kościele szeroko się rozplenił najpoważniejszy błąd filozoficzny nowoczesnego świata. Kryzys, którego jesteśmy świadkami, nie jest jedynie kryzysem moralnym, z jakim borykało się papiestwo np. w XVI wieku, lecz jego przyczyny stokroć gorsze, gdyż tkwią na płaszczyźnie intelektualnej. Upadki moralne duchowieństwa, o których skrupulatnie donoszą media, są jedynie następstwem, a nie przyczyną tego kryzysu. Modernizm to nic innego jak religijny komunizm. Komunizm głosi równość na płaszczyźnie ekonomicznej, modernizm zaś stawia równość między błędem a prawdą, między dogmatem a herezją. Mówienie o pierwszych oznakach odwrotu od tego piekielnego procesu dowodzi tak naprawdę tylko zupełnej ignorancji co do tego, jak głęboko fałszywa religia wbiła swe szpony w widzialne struktury Kościoła. Dziś bowiem zarówno duchowieństwo, jak i wierni – o ile zupełnie nie stracili wiary – w wymiarze powszechnym zatracili zupełnie sens jej dogmatycznego charakteru. Podobnie jak zdrowe zasady ekonomii wykluczają i potępiają socjalizm, tak prawdziwa religia katolicka musi wykluczać i potępiać wszystkie błędy fałszywych religii. Ten, kto neguje konieczność walki z błędem, stracił sens obiektywnej prawdy: stracił więc wszystko. Mniemaniami bowiem nie tylko nie można budować katedr, lecz nade wszystko nie sposób nimi zbudować drogi do nieba. W imię mniemań nie sposób złożyć najmniejszego aktu ofiary i poświęcenia. Tylko ten, kto posiada absolutną pewność prawdy, ma siłę walczyć o nią, z miłości cierpieć dla niej i złożyć jej wszystko w ofierze. Bp Tihamer Tóth w jednym ze swych kazań przytacza następującą historię:
W 1927 roku, podczas prześladowań katolików w Meksyku, schwytano 18-letniego chłopca, którego starano się zmusić, by zawołał: „Niech ginie Chrystus!”
– Tego nie mogę zrobić, jestem katolikiem – odpowiedział chłopiec.
– A więc jesteś rewolucjonistą?
– Rewolucjonistą? Nie! Nigdy nim nie byłem. Tego mi nikt nie dowiedzie, ale jestem katolikiem i nigdy nie wyprę się Chrystusa!
Porwano wtedy chłopca, przywiązano do samochodu ciężarowego, i puszczono motor. Wloką za wozem nieszczęśliwego, broczącego krwią, pokrytego ranami i kurzem ulicznym. Jego rodzice byli wówczas w domu. Na chwilę zatrzymano auto, jeszcze jedną próbę chcą zrobić.
– Wołaj: Niech żyje Callas! – (wódz partii masońskiej)
A chłopiec z całej siły woła: „Niech żyje Chrystus!”
Wówczas rzucili się na nie niego z bagnetami. W międzyczasie jakaś kobieta pobiegła do domu matki torturowanego z wiadomością: „Chodź prędko; chcą, żeby twój syn wyparł się wiary.” Przychodzi drżąca matka, jej ukochany syn leży w kałuży własnej krwi. Wówczas następuje wstrząsająca scena. Matka pochyla się nad konającym synem, który wije się w boleściach, i głośno woła: „Choćby cię nawet chcieli zabić, nie wypieraj się wiary! Wiara więcej warta niż życie! Niech żyje Chrystus Król!” Syn robi ostatni wysiłek, i powtarza za matką: „Niech żyje Chrystus Król!…” i umiera… na ulicy w oczach matki. Precz z modernizmem! Viva Cristo Rey! Łukasz Kluska
Za: Zawsze Wierni, 7(110), lipiec 2008
http://www.bibula.com/?p=40824
Norwegia – prawdziwa historia The real Norway story
http://johnkaminski.info/
John Kaminski, 27.07.2010 – tłumaczenie Ola Gordon
Tajna armia wyszkolonych przez Żydów psychopatów gotowa zaatakować w każdym miejscu świata i obwiniać innych. Wszyscy widzieliśmy jak działał program medialny w ciągu ostatnich kilku dni, pokaz paradygmatu, utrzymującego świat zamknięty w antyterrorystycznym światopoglądzie, a w którym terror zawsze produkowany jest przez tych, którzy twierdzą, że z nim walczą. Zrozumiałeś już? Jedyni muzułmańscy terroryści, o których się słyszy, pracują dla Mosadu i CIA. Widzieliście to. Najpierw Wolf Blitzer, notoryczny publicysta i izraelski agent, ogłasza w CNN, że norweskiego masowego mordu dokonała al-Kaida, podając kolejny powód, jak mówi, dlaczego powinniśmy przyspieszyć wojnę z terrorem. Wkrótce potem, kiedy mitomani zrozumieli, że ta historia nie pasuje, ogłasza się, że norweskiej masakry dokonała jakaś nieznana grupa. Nigdy, w żadnym dzienniku w USA, nie wspomina się o tym, że norweskich okropności dokonał Izrael, Żydzi, rękami „przyjaciół” Izraela i Żydów. Jest to implementacja dysonansu poznawczego w najlepszym wydaniu, kiedy zacieranie kategorii politycznych utrzymuje każdego w konfuzji. Żydowska różnorodność w najlepszym wydaniu. Historia z CNN na temat al-Kaidy dokonującej mordów w Norwegii, jest tak wiarygodna, jak o Saddamie i broni masowego rażenia, czy o Niemcach gazujących 6 mln Żydów w okresie, jak pokazała demografia, kiedy liczba ludności żydowskiej w Europie wzrosła. Niezliczone miliardy dolarów zostały skradzione przez Izrael, przez Żydów i przez „przyjaciół” Izraela i Żydów – i nadal są kradzione w tej chwili, na milion różnych sposobów, kiedy znieczuleni Amerykanie znajdują każdy pretekst, by odwracać wzrok, obawiając się o przepadek zarobków od pracodawcy, który musi odpowiedzieć na nieuniknione pytanie: Jeśli obrażę Żydów, to czy rozłożą mój biznes? Odpowiedź brzmi: tak się stanie. I dlatego dzisiaj USA jest zasadniczo poza biznesem: sto lat intensywnego pasożytnictwa żydowskiego zupełnie usunęło wszelkie roszczenia do moralności, jaką Amerykanie zawsze udawali, że mają. I teraz, gospodarz, nasz kraj, kończy się, wykrwawiony na śmierć przez tych, którzy cenią jedynie bilans zysków i strat, ale nie obchodzi ich nic poza tym. Pogratulujcie sobie za rolę, jaką odegraliście w tym wszystkim – i za milczenie, w jakim trwaliście, biorąc w tym udział. Ci młodzi ludzie zabici w Norwegii byli najlepszymi, najbardziej troskliwymi i najbardziej inteligentnymi, jakich miała Norwegia. Kraj ten ostatnio poparł Palestyńczyków, uznając ich ambasadora i publicznie krytykując sposób traktowania ich przez Izraelczyków. Sądząc po reakcji izraelskich dzienników, Żydzi ogólnie wierzą, że Norwegia dostała to, na co zasłużyła. Co to oznacza?
Porównajmy, co stało się w Norwegii z tym zaraz po 11 września. Pamiętasz reakcje na wywiady emitowane w TV, w czasie wydarzeń 11 września? „Oh, to musiała być al-Kaida”. Światowe media żydowskie do tej pory śpiewają te samą melodię. Morderczy figlarz norweski prawie że niszczy pozostałe fragmenty dawno zdyskredytowanej historii, że ataków 11 września dokonali muzułmanie, aby zapewnić pretekst do wojny z terroryzmem przeciwko całemu islamskiemu światu. Czy nie możecie wbić sobie tego do głowy? Wszystkie ataki terrorystyczne – 11 września, Madryt, Londyn, Bali, Mombasa, Jemen i teraz Norwegia, wszystkimi tymi operacjami fałszywej flagi koordynowała prawdziwa oś zła świata: Mosad, CIA i MI-6, żeby przekonać świat, że zagraża mu terror. To prawda, światu zagraża terror. Tylko że tymi, którzy walczą z terrorem, są ci, którzy go produkują, po to, żeby go zwalczać. To jest żydowska filozofia, to jest to co robią, co zawsze robili i nadal będą robić. Ale ponieważ do Żydów należą wszystkie media na świecie – wszystkie media na świecie, dobrze usłyszałeś; pomyśl o sieciach dystrybucyjnych – o tym nie słyszysz. Albo posłuchasz ślepej lojalności do oficjalnej wersji wydarzeń, albo cię zrujnują, jeśli nie zabiją. Norweskie masowe mordy „psy-op”, w sposób epidemiologiczny przypominają również niedawne publiczne biczowanie dziennikarzy Helen Thomas i Richa Sancheza, których zwykłe wypowiedzi o Żydach zasłużyły na nagany ze strony żydowskich mediów i, co ważniejsze, pokazały opinii publicznej, że nigdy nie jest korzystne mówienie czegokolwiek przeciwko Żydom. Rzymski orator Cicero powiedział prawie to samo blisko 2.000 lat temu. Głównym przekazem psy-op na świat, jaki wynika z tej norweskiej obrzydliwości jest to, że jeśli aktywnie sprzeciwia się Żydom, można zostać zastrzelonym w dowolnym momencie przez żydowskich sayanim lub przez gojowskich niewolników o kontrolowanych umysłach, którzy są programowani (lub są pod wpływem narkotyków) do tłumienia swoich ludzkich instynktów i stają się tylko narzędziem polityki żydowskiej; jeśli jeszcze jej nie poznałeś, polityką żydowską jest zabicie lub zniewolenie każdego nie Żyda na świecie. Możesz to sprawdzić. Jest w Soncino Talmud (1929). Ale wtedy to nie jest taka zmiana faktów. Ludzie zawsze ginęli za przekonania polityczne. Liczni pisarze komentowali, że egzekucja była jedynym narzędziem politycznym, które rządziło amerykańską historią, bardziej niż cokolwiek innego. Od Jacka Ruby’ego do Gylana Klebolda. Kiedy kopiesz głęboko, wydaje się jakby wszystkich egzekucji dokonali Żydzi, albo ludzie służący Żydom. Rozważ to, kiedy myślisz o norweskich egzekucjach, wszystkich sześćdziesięciu ośmiu. Polityka milczenia, a większość Amerykanów obawia się rozmyślania, zawsze w końcu prowadzi do mordowania siebie. To ty masz określić, czy chcesz się bronić i uznać to, co się naprawdę dzieje. Dla Żydów jest to czas wyprowadzki. Można też nadal ulegać wpływom tych bystrych komentatorów żydowskich, którzy wciąż podkreślają, że system można naprawić, jeśli tylko zaakceptuje się ich dobrze przemyślane propozycje. A dla nie-Żydów, poważnie minął czas, żeby postawić jeszcze bardziej poważne pytanie. Teraz, kiedy wiemy, że tego zjełczałego systemu nie da się naprawić, spójrz sobie w oczy i zadaj sobie pytanie, czy ten puste, zniszczone, nieszczere, niepomne, zatrute i splądrowane szczątki tego, czym była Ameryka, jest – i mówię to szczerze – jeszcze wart ocalenia? Wszystko, czym Ameryka stała się dziś na świecie, to ogromna, zrobotyzowana żydowska machina wojenna, która bezzasadnie zabija ludzi, podczas gdy jej znarkotyzowana i oszukana ludność odwraca oczy i odmawia przyznania się do tego, że stała się bezmyślną marionetką w wielkim teleturnieju, w którym prowadzący, wybrany losowo z ogromnej puli żydowskich sayanim (z których wielu teraz jest sędziami federalnymi), decyduje o tym, kto żyje lub umiera. Jak zwykł mówić Walter Cronkite: „Jesteś tego świadkiem!”
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/
Oprawcy od “spisku w wojsku” skazani Temida dopadła wreszcie dwóch stalinowskich śledczych od słynnego “spisku w wojsku”. Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie uznał, że Zbigniew Krauze i Józef Kulak są winni znęcania się nad aresztowanymi oficerami WP. Do więzienia jednak nie trafią “z powodu podeszłego wieku” – mają dziś 86 i 84 lata. Ale przecież mogli zostać skazani 20 lat temu… Decydując o zawieszeniu kar, sąd podkreślił również, że nie można mówić o zagrożeniu “powrotem do przestępstwa”. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić, aby ponad osiemdziesięcioletni staruszkowie mieli dziś siłę, aby bić kogoś przez wiele dni kilkanaście godzin dziennie. “Niedozwolone metody śledcze” stosowali 60 lat temu, jako “oficerowie” Głównego Zarządu Informacji WP – stalinowskiego kontrwywiadu wojskowego. W 2010 r. IPN oskarżył ich, że w latach 1951-52 znęcali się nad przesłuchiwanymi więźniami: płk. Józefem Jungrawem, płk. Szczepanem Ściborem, płk. Augustem Menczakiem i ppłk. Albertem Szaadem.
Straceni 7 sierpnia 1952 Na stronie IPN czytamy, że Zbigniew Krauze “będąc funkcjonariuszem państwa komunistycznego, pełniąc zawodową służbę wojskową na stanowisku oficera śledczego Głównego Zarządu Informacji WP, działając w strukturach systemu państwa totalitarnego posługującego się na wielką skalę terrorem dla realizacji celów politycznych i społecznych, wspólnie z innymi funkcjonariuszami GZI WP, wykorzystując stosunek zależności istniejący pomiędzy oficerem śledczym, a przesłuchiwanym płk Józefem J. [Jungrawem - TMP], stosował represje wobec wymienionego z powodów politycznych, w ten sposób, że znęcał się nad nim fizycznie i moralnie, poprzez wielokrotne, trwające przez wiele godzin w dzień i w nocy, przesłuchiwanie płk Józefa J., z pozbawieniem go w tym czasie snu, zmierzając w ten sposób do spowodowania u tegoż pokrzywdzonego załamania fizycznego oraz psychicznego i do zmuszenia go do przyznania się do udziału w dywersyjno-szpiegowskiej organizacji działającej w Wojsku Polskim, do uczestniczenia w działalności agenturalnej na rzecz państw zachodnich oraz do składania wyjaśnień zgodnych z koncepcją prowadzonego przeciwko w/w pokrzywdzonemu śledztwa, przy czym czyn ten stanowi zbrodnię komunistyczną i zbrodnię przeciwko ludzkości”. Takiej samej treści zarzuty dotyczyły Józefa Kulaka, z tą różnicą, że jemu sąd udowodnił znęcanie się nad pozostałymi trzema pułkownikami: Ściborem, Menczakiem i Szaadem. Kim były ofiary “śledzi”? Józef Maksymilian Jungraw vel Jungrav to żołnierz wojny polsko-bolszewickiej i września 1939 r. Po internowaniu w Rumunii przedostał się na Zachód, gdzie służył w Polskich Siłach Zbrojnych. W 1946 r. wrócił do kraju za namową płk. Józefa Kuropieski i wstąpił do LWP. Kierował referatem lotniczym w Biurze Studiów Oddziału II. Mimo wysokich ocen Departament Personalny MON uznał, że “w odrodzonym Wojsku Polskim pozostać nie może”. Nie pozwolono mu również pracować w “Wojskowym Przeglądzie Lotniczym”. Zatrudnił się jako inspektor w spółce łowieckiej, a następnie jako kierownik bazy sprzętu Państwowego Przedsiębiorstwa Robót Komunikacyjnych nr 1 w Warszawie. Aresztowany 19 marca 1951 r. i sądzony w tzw. procesie odpryskowym od sprawy głównego “szpiega” – gen. Stanisława Tatara. W szeregu procesów przeciwko wysokim oficerom II RP i PSZ na Zachodzie, sfingowanych przez kierujących Informacją Wojskową Sowietów, wielu z nich zostało skazanych na kary śmierci i wieloletniego więzienia. Wymuszone torturami zeznania płk. Jungrawa posłużyły do skonstruowania aktu oskarżenia przeciwko gen. Kuropiesce, który z kolei “przyznał się” do “utrzymywania kontaktów wywiadowczych za pośrednictwem Józefa Jungrawa”. 13 maja 1952 r. Józef Jungraw został skazany przez NSW na karę śmierci. Zamordowany strzałem w tył głowy w więzieniu mokotowskim w Warszawie 7 sierpnia 1952 r. W 1956 r., na fali “odwilży”, wyrok uchylono, uzasadniając, że nie popełnił żadnych przestępstw. Jego symboliczny grób znajduje się w Kwaterze “Ł” Cmentarza Wojskowego w Warszawie.
W tym samym procesie KS dostał, a potem tego samego dnia został zastrzelony płk Szczepan Ścibor. Podobnie jak Jungraw po kampanii wrześniowej internowany w Rumunii. W Wielkiej Brytanii został dowódcą 1. eskadry w 305. Dywizjonie Bombowym Ziemi Wielkopolskiej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego. 6 sierpnia 1941 r. zestrzelony nad Belgią, zdołał się uratować. Wkrótce jednak, po aresztowaniu przez gestapo, trafił do obozu jenieckiego. 2 maja 1945 r. wyzwolony przez wojska brytyjskie. W marcu 1946 r. wrócił z Wielkiej Brytanii do kraju. Został dowódcą 7. pl bombowego w Łęczycy, a następnie komendantem Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Aresztowany 9 sierpnia 1951 r.
Kilka miesięcy wcześniej w ręce IW trafił trzeci z naszych bohaterów – August Aleksander Menczak, ps. Alot. Podczas wojny polsko-bolszewickiej jego eskadra wykonała 171 lotów bojowych. Podczas okupacji niemieckiej pełnił funkcję szefa wyszkolenia wojskowego i przeciwlotniczego na warszawskim Mokotowie w ramach Polskiej Armii Ludowej – organizacji zbrojnej Robotniczej Partii Polskich Socjalistów. Po Powstaniu Warszawskim wywieziony do obozu w Wolbromiu. W lutym 1945 r. wrócił do Warszawy i został przyjęty do LWP. W 1946 r. objął stanowisko szefa sztabu kwatermistrzostwa Wojsk Lotniczych, następnie kierował sekcją wyszkolenia kadr lotnictwa cywilnego. W latach 1947 – 1948 był redaktorem naczelnym “Wojskowego Przeglądu Lotniczego”. Opracowywał historię polskiego lotnictwa do 1939 r. Po aresztowaniu do niedopełnionych czynów zdrady państwa przyznał się dopiero, gdy śledczy Informacji zagrozili mu, że w więzieniu zamkną jego żonę i wychowanicę.
“Tu się kroi i tu się szyje” Ostatni z maltretowanych przez Józefa Kulaka pułkowników – Albert Szaad, prócz zawodowej służby wojskowej, był lekarzem okulistą, ordynatorem oddziału okulistycznego Szpitala Miejskiego w Toruniu.
W raporcie komisji zastępcy prokuratora generalnego PRL Mariana Mazura (powołana w 1956 r. do zbadania odpowiedzialności funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa publicznego, m.in. Głównego Zarządu Informacji WP za łamanie prawa) czytamy: “ppłk, b. aresztowany Albert Szaad wspomina Kulaka jako aktywnego uczestnika konwejerów [ciągnące się miesiącami, bezustanne przesłuchania - TMP], który osadził go w karcerze. Z akt wynika, że Szaad w trakcie śledztwa zachorował psychicznie”. Wobec Szaada wymiar “sprawiedliwości” PRL okazał się łaskawszy – skazał go na karę więzienia. Ale śledczy Kulak znęcał się w śledztwie nad wieloma innymi oficerami Wojska Polskiego (obecne zarzuty to tylko kropla w morzu jego bestialstwa). Poświadczają to m.in. zeznania, zgromadzone w raporcie Mazura: “Badania przeprowadzone przez Naczelną Prokuraturę Wojskową w sprawie Tatara i pochodnych wykazały, że na polecenie płk Skulbaszewskiego, pod którego kierownictwem pracował Kulak, stosowano nadmiernie niedopuszczalne metody śledcze, polegające na stosowaniu konwejeru i innych udręk fizycznych i psychicznych”. “mjr, b. aresztowany Eugeniusz Rękosiewicz podaje, że Kulak, prowadząc śledztwo w jego sprawie, brał udział w stosowanym konwejerze, stawiał go wielokrotnie pod ścianą na baczność, nie pozwalał mu spać, otwierał okna w zimie, wulgarnie się do niego odnosił, a także – jak zeznaje Rękosiewicz – Kulak opisywał mu sceny rozstrzelania go w razie, gdy nie będzie nadal się przyznawał”. “Agent »Szkło« w doniesieniu z dnia 27 IX 1949 r. relacjonuje, co mówi Bojanowski w celi: “zachowanie się por. Kulaka poniża jego godność ludzką, ponieważ każe mu się rozbierać do naga i bije go po członku męskim, to jednak – jak twierdzi – nie zmusi go do zeznania”. “Mam wielki żal do oficera śledczego Kulaka (Józefa), który przesłuchiwał mnie w dzień i w nocy w pozycji stojącej, przy czym skakał mi on często butami na palce u nóg, wypróbowywał na mnie chwyty, tak, że przez parę tygodni nie mogłem władać lewą ręką. (…) Poza tym Kulak znęcał się nade mną moralnie. Kazał mi rozbierać się do naga, a następnie biegać na czworakach i przysiadać co chwila, on zaś śmiał się z wykonywanych przeze mnie czynności. Gdy kiedyś zapytałem, gdy był w humorze, po co robi to wszystko, odpowiedział, że musi mnie »złamać«”. “Cywil, b. aresztowany Stefan Cichoń (…): »Kpt. Kulak, jak mówił mi, stosował wobec mnie system prof. Pawłowa. Polegał on na tym, że bił mnie rękami po twarzy, kopał mnie, deptał mi po palcach nóg, pękiem kluczy dzwonił mi nad uchem oraz bił mnie drewnianą linijką po głowie«. Dalej ob. Cichoń podaje, że Kulak i inni, kiedy zasypiał ze zmęczenia, oblewali go wodą i stawiali w przeciągu przy otwartym oknie i drzwiach. »Podczas jednego z przesłuchań oświadczyłem kpt. Kulakowi, że skoro nie wierzą mi, to po co mnie męczyć, lepiej skierować sprawę do sądu, a tam znajdę sprawiedliwość i będę uniewinniony. W odpowiedzi kpt. Kulak, wypukując ręką w biurko, oświadczył mi, że >>sądy w Polsce Ludowej to pic i fotomontaż. Tu się kroi i tu się szyje. Sądy są od tego, aby zaprasować nasz wyrok i ogłosić go<<«”.
Tylko zamordował Józef Kulak w Informacji pracował od czerwca 1947 r. (miał 22 lata), a rok później został starszym śledczym GZI MON. W czasie wojny walczył w Wogezach, Alpach i na terenie Niemiec. Do Polski wrócił ze Zgrupowaniem Piechoty Polskiej przy 1. Armii Francuskiej. Może ze względu na tę “kompromitującą” przeszłość był potem nadgorliwie bestialski Musiał się jednak nieźle zasłużyć, skoro oddelegowano go do kluczowych śledztw w “sprawach tatarowskich”. Wspomniany raport Mazura nie wnioskował o ukaranie Kulaka, gdyż toczyło się wobec niego postępowanie karne: “Prokuratura Wojskowa rozporządza już niewątpliwymi dowodami popełnienia w toku śledztwa zbrodni zabójstwa”. 13 lipca 1948 r. śledczy Kulak, razem z innym oprawcą – Jurkiewiczem dostali polecenie od szefa Oddziału Śledczego GZI, ppłk Aleksandra (Sergiusza) Malkowskiego i zastępcy szefa GZI, płk. Anatola Fejgina, by zastosowali wobec aresztowanego ppłk. Lucjana Załęskiego, szefa sztabu 3. Dywizji Piechoty w Lublinie, tzw. przesłuchania trzeciego stopnia (bicie w pięty i w plecy). Raport Mazura ustalił: “Z materiałów sprawy, jakie Naczelna Prokuratura Wojskowa przeprowadziła w sprawie śmierci ppłk. Lucjana Załęskiego, wynika, że Kulak brał udział w stosowanym przeciwko Załęskiemu konwejerze z oficerami śledczymi Lisem i Wójcikiem. Kulak przyznaje się, że w dniach 12-13 lipca 1948 r. na rozkaz płk. Malkowskiego, b. Szefa Zarządu Śledczego GZI, uderzył Załęskiego kilkakrotnie pałką gumową po pośladkach. 13 lipca 1948 r. Kulak i Jurkiewicz tak zbili pałką gumową po całym ciele ppłk. Załęskiego, a w szczególności po pośladkach i stopach, że ppłk Załęski nie wstawał z łóżka, a dnia 22 lipca 1948 r. zmarł”. Major Kulak uniknął jednak odpowiedzialności karnej. Kierownictwo GZI starało się ukryć sprawę, twierdząc że więzień umarł na skutek choroby serca. Prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej, mjr Zbigniew Domino, w związku ze śmiercią ppłk. Załęskiego, napisał: “Wyodrębnienie i pociągnięcie do odpowiedzialności karnej jedynie mjr Kulaka i płk Jurkiewicza byłoby niesłuszne, albowiem byli oni może sadystycznymi wykonawcami poleceń przełożonych ale tylko wykonawcami”. Na korzyść Kulaka świadczył też młody wiek, krótki staż pracy i “panująca w GZI atmosfera wypaczonych pojęć walki z wrogiem i daleko posuniętej izolacji oficerów Informacji od całokształtu życia społeczno-politycznego”.
Tatar zawsze ogolony 12 października 1983 r. mjr Józef Kulak został awansowany do stopnia podpułkownika. Podobny awans spotkał jego kolegę z Informacji – mjr Zbigniewa Krauzego. Stało się tak mimo, iż w 1956 r. raport Mazura – wobec “mniejszych przewinień” (nie udało mu się nikogo zabić), wnosił o “łagodniejsze konsekwencje, tj. obniżenie stopnia o jeden”. Oprawca Krauze w wolnej Polsce był już raz skazany. W kwietniu 2007 r. ten sam Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie udowodnił mu, że katował osadzonych w areszcie generałów: Stanisława Tatara, Stefana Mossora, Józefa Kuropieskę oraz płk. Mariana Utnika. W sądzie Krauze zapewniał, że pozwalał gen. Tatarowi wygodnie siedzieć na krześle z oparciem i wstawać, kiedy chciał: “Tatar zawsze przychodził na przesłuchanie nienagannie ubrany i ogolony, nie sprawiał wrażenia człowieka, na którym przesłuchanie odcisnęło piętno, w tym okresie, kiedy ja z nim rozmawiałem”. Przekonywał też, że był równie łagodny wobec Józefa Kuropieski, któremu pozwalał przechadzać się w trakcie przesłuchań, gdyż generał uskarżał się na brak ruchu. Zbigniew Krauze, jako jeden z nielicznych “oficerów” śledczych IW ukończył gimnazjum i liceum.
Za młodzi, za starzy Podczas drugiego, zakończonego właśnie procesu prokurator IPN Piotr Dąbrowski żądał dla Zbigniewa Krauzego dwóch lat więzienia bez zawieszenia, a dla Józefa Kulaka trzech lat. Byli “śledzie” i ich obrońcy chcieli uniewinnienia. Sąd podkreślił, że obaj stosowali “wyniszczającą metodę śledztwa, która niewinnych ludzi przymuszała do przyznawania się do czynów, za które skazano ich potem na śmierć”. Byli oni “gorliwymi wykonawcami poleceń i nie liczyli się ze skutkami swych działań, a skutkiem tym była śmierć niewinnych osób”. A “metoda śledcza, za której pomocą niszczy się człowieka, nie ma prawnego usprawiedliwienia”. Wyjaśnienia Krauzego i Kulaka, że ich metody śledcze nie były uciążliwe dla przesłuchiwanych, sąd uznał za “zupełnie niewiarygodne” i “bardzo wątpliwe moralnie”. Podkreślił, że bezzasadnie stawiają się w roli ofiar. Wyrok jednego roku więzienia (dla Krauzego) oraz jednego roku i 10 miesięcy (dla Kulaka) sędziowie uzasadnili tym, że kiedyś – w momencie popełniania czynów – byli “młodzi i bez doświadczenia”, a dziś – jak pisaliśmy na wstępie – są starzy. Prokurator IPN nie wykluczył apelacji.
Tadeusz M. Płużański
O wersach biblijnych, które “wypadły” Podobno, zdaniem posoborowców, Pismo Święte „oczywiście” nie jest cenzurowane, bo bo skądże by? – admin.
Kilka dni temu odebrałem list od pewnego czcigodnego księdza, który właśnie zapoznał się z moją książką “Według Boga czy według świata?”. Oto fragment:
Pisze Pan, że słowa o niegodnym przyjmowaniu Ciała Pańskiego “rzadko się pojawiają” (str. 95). One w 7 tomach lekcjonarza nigdy się nie pojawiają, mimo że wersy od 27 do 30 nie są nową myślą, z poprzednimi słowami łączy je spójnik “dlatego”. Swego czasu powiedziałem o tym p. ……., a ta Janowi Pawłowi II, który się tym bardzo strapił. To było krótko przed encykliką Ecclesia de Eucharistia. Może dlatego znalazły się w niej dramatyczne słowa Ojca Świętego o grzechu świętokradztwa. Mamy w 7 tomach lekcjonarza przeróżne często bardzo trudne teksty ze Starego Testamentu (np. nierozważny ślub Jeftego), często są to “tasiemcowe” czytania przerastające możliwości percepcji. Nie ma natomiast tak ważnego tekstu jakim jest 1 Kor 11, 27-30, choć rzeczywiście tak wielu katolików jest duchowo chorych i umarłych.
Niezwykłe, prawda? Teraz ja jestem winny kilka słów wyjaśnienia. Otóż jest prawdą, że nagrywając swój wywiad-rzekę o liturgii i wierze, powiedziałem po prostu, że tego fragmentu w nowym lekcjonarzu nie ma, że dziwnym trafem akurat on “wypadł”. Jednak gdy przyszło do ostatniej redakcji tekstu, zawahałem się – ktoś zwrócił mi uwagę, że chyba przesadziłem. Sam pomyślałem, że to chyba jednak niemożliwe – żeby Słowo Boże tak zostało ocenzurowane. Wiedziałem na pewno, że fragment ten zniknął z czytań Bożego Ciała, że nie ma go w kilku innych miejscach gdzie byłby bardzo a propos… Ale może, podobnie jak wiele innych “niewygodnych” elementów liturgii, został przesunięty gdzieś na dalszy plan? Sprawdziłem czytania niedziel i świąt – nie było… Nie miałem już czasu, aby zaglądać do szczegółowych wykazów z dni powszednich, więc nie mając absolutnej pewności zmieniłem kształt swojego zdania, osłabiłem jego kategoryczność. Widzę jednak, że pamięć mnie nie myliła – cytowany fragment listu doświadczonego duszpasterza utwierdza mnie ponadto w spostrzeżeniu, że jest to sprawa ważna. Mały fragment – a sprawa ważna! Chodzi przecież o naukę św. Pawła – bodaj jedyny fragment w Piśmie Świętym, w którym tak wyraźnie określa się warunki przystępowania do stołu Pańskiego. Na zakończenie zacytuję ten tekst św. Pawła, z podkreśleniem fragmentu, który “wypadł”: Ja bowiem otrzymałem od Pana to, co wam przekazałem*, że Pan Jezus tej nocy, kiedy został wydany, wziął chleb 24 i dzięki uczyniwszy połamał i rzekł: «To jest Ciało moje za was [wydane]. Czyńcie to na moją pamiątkę». 25 Podobnie, skończywszy wieczerzę, wziął kielich, mówiąc: «Ten kielich jest Nowym Przymierzem we Krwi mojej. Czyńcie to, ile razy pić będziecie, na moją pamiątkę»*. 26 Ilekroć bowiem spożywacie ten chleb albo pijecie kielich, śmierć Pańską głosicie, aż przyjdzie. 27 Dlatego też kto spożywa chleb lub pije kielich Pański niegodnie, winny będzie Ciała i Krwi Pańskiej*. 28 Niech przeto człowiek baczy na siebie samego, spożywając ten chleb i pijąc z tego kielicha. 29 Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało [Pańskie]*, wyrok sobie spożywa i pije. 30 Dlatego to właśnie wielu wśród was słabych i chorych i wielu też umarło. Mamy więc obecnie trzy lata czytań – zamiast cyklu jednorocznego. Mamy “czytania lepiej dobrane” przez sztab biblistów – zamiast cyklu czytań ułożonego przez wieki. Okazuje się jednak, że “więcej” i “lepiej” oznacza czasami: skasowano, deleted.
PaweŁ Milcarek
Za: http://milcarek.blogspot.com
http://www.bibula.com/?p=41248
W Europie zachodniej na nabożeństwach katolickich nagminną praktyką jest, iż wszyscy wierni przystępują do Komunii Świętej – bez spowiedzi (spowiedników nigdzie nie widać). Nie ma co komentować. – admin.
O niedocenianych zaletach ksenofobii i szowinizmu Moi Szanowni Czytelnicy wzruszają mnie niezmiennie swoją wielką wiarę w wartości postępowe. Liberalizm, tolerancja, awans spoleczny, multikulturowość, asymilacja tych czy innych mniejszości – to wszystko są wartości, które wydają się być bezdyskusyjne albo przynajmniej nie dyskutowane publicznie. Muszę przyznać, że jako straszny dziadunio chciałbym poznać jakiegoś istotnie konserwatywnego czytelnika, zdrowego antysemitę, homofoba i katolickiego fundamentalistę. Obecność takiego nurtu myślowego w dyskusjach prowadzonych na internecie wydaje się pożądana chociażby ze względu na higienę umysłową. Sytuacja bowiem, w której w przestrzeni ideologicznej fruwają wyłącznie poglądy postępowe jest nienormalna i szkodliwa nawet dla samych zwolenników postępu i lewicy (czy lewizny). Jak wiemy z praw dialektyki aby możliwa była synteza, niezbędna jest walka tezy i antytezy. Gdy jednej z nich brakuje tok myśli spolecznej robi to samo co samochód, który “złapał gumę” – czyli stacza się do rowu z jednej lub drugiej strony jezdni. Pierwsza więc sprawa, nad którą warto się zastanowić jest problem ksenofobii czyli niechęci do “obcych”. Pojęcie to pojawia się najczęściej w reakcji do przybyszów obcych rasowo, czyli w Polsce do Żydów i innych przedstawicieli ludów kolorowych. Można jednak być ksenofobicznym w stosunku do osób o innym niż Nasza Święta Wiara Katolicka wyznaniu albo do ludzi, którzy posługują się nieco lub zupełnie innym językiem niż my sami. Czy ksenofobia, w której z wymienionych wyżej postaci jest objawem pozytywnym? Oczywiście tak! Przybysze odbiegający od przyjętego w społeczeństwie standardu wywołują bowiem podobny efekt jak maki, chabry czy kąkole w zbożu. Mogą ładnie wyglądać jako urozmaicenie w oddali, ale dla rolnika są to pasożyty i utrapienie. Osoby te bowiem ogólnie zmniejszają spójność społeczeństwa i wnoszą doń myśli i idee, które są w swoim działaniu destrukcyjne. Jest tak dlatego, że na ogół ze wszystkich ludzi najbardziej cenimy samego siebie a w następnej kolejności ludzi do nas podobnych fizycznie i duchowo. Osobnicy różniący się wyraźnie kolorem skory, ksztaltem czaszki, ubraniem, temperamentem czy innymi cechami antropologicznymi wyraźnie należą do innego gatunku biologicznego, a więc automatycznie traktujemy ich z pewną, na ogół zasłużoną, rezerwą. Spotkałem się kiedyś z opinią, że dla Żydów w Polsce nie jest tak bolesny sam polski antysemityzm jak to, że spotykają się co chwila ze zdaniem: “Porządny człowiek chociaż Żyd”. Ten głęboko ugruntowany stereotyp Żyda oszusta czy sknery jest istotnie powszechny i ciągle wzmacniany doświadczeniami życia codziennego. Chociażby ostatnie zdarzenia w świecie finansowym w tym obecny kryzys z jego Madoffami, Grynszpanami, Rubinami, Goldmanami, itp mówi nam nie tylko, że jest to nacja bezwzględnych i utalentowanych wydrwigroszy finansowych, ale i to, że w pogoni za majątkiem nie znają oni żadnych hamulców. Jak mówi inne, zresztą żydowskie powiedzenie: “Żydzi są to ludzie bardzo inteligentni, których inteligencja nie sięga jednak tak daleko aby powściągnąć ich przyrodzoną chciwość.” Dlatego “asymilowanie” coraz większej liczby semitów w Naszej Umęczonej Ojczyźnie jest działaniem mającym podobny sens jak wpuszczanie coraz większej ilości wilków do owczarni w imię wzmacniania biologicznej różnorodności. Już obecnie wszystkie niemal środki ksztaltowania opinii publicznej są opanowane przez żydowską mafię, podobnie zresztą jak jest nią zdominowana polska elita polityczna. W pewnym stopni sytuacja ta jest zbliżona do tej, jaka miała miejsce w Republice Weimarskiej. Wtedy rozwiązanie siłowe zostało praktycznie zaaprobowane przez wszystkie klasy społeczne ówczesnych Niemiec. Czy podobnie potoczą się losy teraz w Unii Europejskiej, która zresztą wydaje się przeżywać swoje ostatnie chwile? Jeśli spędzam tyle czasu wspominając problem żydowski to nie dlatego, żebym czuł się w jakimś szczególnym antysemitą. Wręcz przeciwnie. Mam wielu znajomych Żydów, których cenię jako naukowców i kolegów. Niekiedy nawet wspominaliśmy o różnicach rasowych i różnych drogach życiowych ich rodzin, gdyż wielu z nich, jeśli chodzi o kolegów z Polski, miało korzenie sięgające głęboko historii ruchu komunistycznego. To co piszę odnosi się do każdej mniejszości narodowej, czy będą to Żydzi, Ukraińcy, Cyganie, Litwini, Niemcy, czy jeszcze jakiś inny a nieznany mi w tej chwili komponent narodowościowy Państwa Polskiego. Z punktu widzenia stabilności i jednolitości Narodu są oni elementem destrukcyjnym. Czynią to oni bądź świadomie, bądź mimo woli, ale efekt jest ten sam. Relatywizacja wartości narodowych, uleganie wpływom państw ościennych oraz rozbijanie jedności. Taka dzialność nie jest zreszta typowa tylko dla wymienionych wyżej grup rasowo-narodowościowych. Polacy mieszkający w państwach ościennych pełnią bądź mogą pełnić podobną destrukcyjną rolę np. na Litwie, której znaczna część prędzej czy później musi wrocić do Polski, na Bialorusi, gdzie także istnieje spora Polonia oraz na Ukrainie, która jest naturalnym teatrem dla przyszłego rozwoju terytorialnego Naszej Umęczonej Ojczyzny. Podobnie organizacje polonijne w IV Rzeszy są uważane za elementy destrukcyjne przez obecne Państwo Niemieckie. Dla nas, w chwili obecnej, bardziej istotna jest jednak dywersyjna działalność żydowska, która stanowi piątą kolumnę UE na terenie Polski. Jej głównym celem jest wynarodowienie młodzieży polskiej przez usunięcie wzorców kulturowych z kanonu literatury szkolnej, eliminację nauczania historii polski oraz ogólne ogłupienie młodych umysłów przez zmniejszenie do minimum nauczania przedmiotów ścislych i matematyki. Przedstawienie pełnego programu naprawy Rzeczpospolitej przekracza ramy felietonu. Musimy jednak napomknąć, że stosowna kuracja na owe bolączki wydaje się kultywacją innego prądu myślowego znanego pod nazwą szowinizmu. Szowinizm znowu cieszy się obecnie ponurą sławą właśnie z tego powodu, iż jest on niebezpieczny dla umysłowej lewatywy jaką aplikują nam nasi politycy poprzez media i nauczanie szkolne. Tymczasem czym jest właściwie szowinizm? Jest to patriotyzm połączony z przeświadczeniem, że nie tylko Nasz Wielki Naród jest pępkiem Wszechświata, ale także z dyrektywą, która mówi iż cele narodowe są najważniejsze oraz że dla ich osiągnięcia inne narody czy grupy etniczne mogą być położone na ołtarzu wielkości Ojczyzny. Jest to ideologia bardzo Polsce potrzebna gdyż współczesny Polak jest świadomie wpędzany przez swój rząd i media w kompleks niższosci wobec ogólnie pojętego Zachodu. Celem tego jest rzecz jasna osiągnięcie kontroli na krajem przez UE i jej wewnętrznych agentów. Kiedy widzę co się dzieje w Naszej Umęczonej Ojczyźnie natychmiast przychodzi mi na myśl strategia użyta do podboju Indii przez Kompanię Wschodnio-Indyjska a potem przez Imperium Brytyjskie. Był to podbój niemal niewidoczny dla przeciętnego Hindusa, gdyż otwarte starcia z wojskami maharadżów były wyłącznie sporadyczne. Indie, w końcu kraj olbrzymi w stosunku do Anglii, spacyfikowano pokojowo przez grę polityczną i osadzenie oficerów politycznych z SIS w otoczeniu lokalnych centrów władzy. W brytyjskich Indiach powstało też pojęcie WOG-ów (WOG=worthy oriental gentlemen), którymi byli Hindusi, z którymi w opinii oficerów politycznych “można było pracować”. Ludzie ci osadzani byli jako niższej rangi urzędnicy Imperium, podoficerowie wojsk tubylczych, itp. Z kolonialnego marazmu obudziła dopiero Hindusów propaganda “Azja dla Azjatów” prowadzona przez Cesarstwo Japonii oraz właśnie szowinizm Ghandiego. Dlatego wznoszę apel do wszystkich Szanownych Czytelników: “Propagujmy ksenofobiczny szowinizm polski!”. [...] Andrzej Bobola
Andrzej Bobola jest pseudonimem literackim profesora fizyki chemicznej, który dla odpoczynku od nieco rozrzedzonej atmosfery fizyki teoretycznej oddaje się rozważaniom na tematy humanistyczne o aktualnym znaczeniu.
Za: http://bobolowisko.blogspot.com
http://www.bibula.com/?p=41256
Wiarygodni jak MAK 29 lipca komisja rządowa, której przewodniczy szef MSWiA Jerzy Miller, upubliczni raport dotyczący wydarzeń z 10 kwietnia 2010 r. Obejrzymy więc, ostatni odcinek tego pasjonującego serialu pt. „Najdłuższe pisanie raportu w nowoczesnym neopeerelu”, powstałego według scenariusza generał Tatiany Anodiny i wytycznych premiera Rosji Władimira Putina, prezydenta Dmitrija Miedwiediewa oraz nadwiślańskich wykonawców, w tym grającego pierwszoplanową rolę niezmordowanego premiera Donalda Tuska. Mówię tu o telenoweli nieprzypadkowo, posiłkując się nota bene porównaniem eurodeputowanego Ryszarda Czarneckiego, gdyż obojętnie, w którym momencie włączyło się telewizor, to zupełnie tak, jak w przypadku południowoamerykańskich tasiemców, i tak było mniej więcej to samo co w ostatnim odcinku, czyli z ekranu słyszeliśmy zapowiedzi, że raport końcowy niedługo będzie. Małgorzata Woźniak, rzeczniczka MSWIA, zapewniała styczniu, że „komisja ministra Millera chce przedstawić raport w lutym” , że jest na ostatniej prostej i itp. Później było jeszcze tylko czekanie na zakończenie analizy nagrań rozmów samolotu i wieży kontrolnej i na przeprowadzenie eksperymentu, który miał wykazać m.in. czy załoga samolotu Tu -154 M o numerze bocznym 101, który uległ „katastrofie”, miała dość czasu na przerwanie zniżania i bezpieczne poderwanie samolotu, by odejść na drugi krąg, bądź odlecieć na lotnisko zapasowe. Pech jednak chciał, że w samolocie Tu – 154 M o numerze bocznym 102, który miał być użyty do eksperymentu, popsuł się wyświetlacz systemu TAWS i tak prace komisji przedłużyły się o kolejne sześć tygodni. Później eksperyment wykonano, a następnie powtarzano (brak danych czym te „eksperymenty” się zakończyły) i tak szczęśliwie dobrnęliśmy do końca czerwca, gdy raport trafił na biurko premiera. No ale co z tego, że trafił skoro trzeba go było jeszcze przetłumaczyć. No i tym razem, jak wiemy, na przeszkodzie publikacji raportu stanęli … tłumacze. Wyjaśnienia śmiechu warte (z dokumentem trzystustronicowym zawierającym specjalistyczne słownictwo zespół tłumaczy może się spokojnie uporać w dwa tygodnie), podobnie jak śmiechu warte były żądania PSL przyśpieszenia prac nad przedstawieniem dokumentu opinii publicznej. Wiadomo, idą wybory i Waldemar Pawlak chce ugrać kilka punktów, pokazując jak to w sprawach najważniejszych potrafi postawić się Donaldowi Tuskowi i Platformie Obywatelskiej. O wiele bardziej, niż polityczne podrygi PSL, interesujące jest jednak to, czy stwierdzenie premiera Tuska „kluczowe elementy” oznacza, że nie poznamy całości dokumentu, mimo iż 21 lipca minister Miller zapowiadał, że raport cały będzie dostępny na stronach internetowych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych? A jeśli mielibyśmy ostatecznie nie poznać całości, to co i dlaczego może zostać utajnione? I czy data publikacji „kluczowych elementów” (choć oczywiście nie wiadomo, czy znów się nie odwlecze) nie zbiegnie się przypadkiem z przyjęciem zmian w prawie do informacji publicznej? Oto bowiem do sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych wpłynął w trybie pilnym przygotowany w MSW projekt tych zmian, przy czym jeden z jego punktów może posłużyć do utajnienia przed opinią publiczną raportu komisji Millera w sprawie tzw. katastrofy smoleńskiej. Podejrzanie wyglądający zapis mówi, że „prawo do informacji publicznej w zakresie stanowisk, opinii, instrukcji lub analiz sporządzonych przez lub na zlecenie Rzeczypospolitej Polskiej (...) podlega ograniczeniu do czasu odpowiednio dokonania ostatecznego rozstrzygnięcia, złożenia oświadczenia woli w procesie gospodarowania mieniem, ostatecznego zakończenia postępowania lub zawarcia umowy międzynarodowej, ze względu na ochronę porządku publicznego, bezpieczeństwa lub ważnego interesu gospodarczego państwa”. Czy nie jest to przypadkiem przygotowywanie gruntu pod utajnienie przed społeczeństwem najważniejszych dokumentów, tzw. raportu Millera nie wyłączając? I czy nie będzie tak, że PO powie nam: bardzo chcieliśmy poinformować opinię publiczną o naszych ustaleniach w sprawie ”katastrofy smoleńskiej”, ale nasi bracia Rosjanie nie zakończyli postępowania, więc musimy poczekać… Jeśli już wprowadza się takie zmiany bez oglądania się na konstytucję, która mówi że obywatel ma prawo do informacji o działalności organów władzy publicznej (art.61), to każdy wariant może być już chyba grany, zważywszy że rząd stanął pod ścianą, a stawka w grze – utrzymanie władzy- jest wysoka.Całe więc odwlekanie opublikowania raportu a to z powodu zepsutego wyświetlacza, a to znów rzekomo ślamazarnych tłumaczy, spowodowane jest obawami o reakcję własnego elektoratu, który może tym razem okazać się nieprzewidywalny. Nieopublikowanie "raportu" spowodowałoby bowiem uzasadnione ataki opozycji, a opinia publiczna odebrałaby to tak, że rząd ma coś do ukrycia w sprawie tragedii smoleńskiej, że jednym słowem – mataczy, no i miłość do „partii miłości” może się skończyć. Z kolei podanie do publicznej wiadomości tzw. raportu Millera jest dla Tuska o tyle niebezpieczne, że uderza w czasie przedwyborczym w jego własny obóz polityczny. Jeśli bowiem w raporcie nie zostaną wskazani winni, to może to zostać odebrane tak, że premier umywa ręce od odpowiedzialności i rozpościera parasol ochronny nad swoimi. Gdyby z kolei zdecydował się na wskazanie kozła ofiarnego i zdymisjonowanie powiedzmy ministra Bogdana Klicha, czy szefa swojej kancelarii Tomasza Arabskiego, jak spekuluje prasa, to uderzyłby w Platformę Obywatelską i przyznałby tym samym rację Antoniemu Macierewiczowi, który w "Białej księdze" czarno na białym wypunktował odpowiedzialność polityczną Donalda Tuska i podległych mu służb za tragedię 10 kwietnia. Jednak o ile premier może do woli pacyfikować z pomocą sprzyjających mu mediów „Białą księgę”, to zdaje się nie pójdzie tak gładko z Najwyższą Izbą Kontroli, która przygotowuje własny raport na temat „katastrofy” pod kątem zaniedbań i odpowiedzialności ekipy Tuska. Wnioski tego raportu, jak podała „Rzeczpospolita” nie pozostawiają wątpliwości i są „porażające”. Kontrolerzy NIK byli już m.in. w Ministerstwie Obrony Narodowej, Sztabie Generalnym, kancelariach: premiera i prezydenta i w Biurze Ochrony Rządu.
Julia M. Jaskólska
Afera FOZZ/"Polisa"/BIG-Bank (obecnie Millenium)/PZU - czy tak być mogło? - wypowiedź anonimowa na grupach dyskusyjnych
Bank Inicjatyw Gospodarczych BIG, bo tak dawniej nazywał się BIG Bank Gdański, sięga swoimi korzeniami zamierzchłych czasów Okrągłego Stołu. Jeszcze w czasie obrad zwijające powoli interes komuchy powołały tzw. Komitet Powołania BIG, a już trzy dni po przegranych przez PZPR wyborach podpisano akt notarialny zakładający bank. Była to bodajże druga z kolei licencja bankowa w PRLu. Dziadek mi przypomina, że ówczesny prezes NBP - członek Biura Politycznego - W. Baka nie chciał przez jakiś czas tej licencji im udzielić - bo stwierdził, ze właścicielami banku miały zostać osoby prywatne, które jednocześnie były szefami państwowych firm (instytucjonalnych udziałowców banku). Ale przekonano go. Na początku kapitał prywatny stanowił 2 %, resztę, czyli 98 % stanowiły środki tych firm państwowych. Puśćmy więc na chwilę wodze fantazji i wyobraźmy sobie, kim mogli by być główni bohaterowie takiego serialu. Zwykle pogrzebanie po archiwach Wyborczej, czy Rzeczpospolitej pokazuje, że założycielami BIGu byli: doradca zatroskanego dziś o biednych Rakowskiego - Aleksander Borowicz, ówczesny prezes PZU Anatol Adamski, dyrektor generalny Poczty Polskiej Telegraf i Telefon Andrzej Cichy, prezes Warty Janusz Staniszewski, dyrektor Universalu (późniejszy szef Trybuny Bez Ludu) Dariusz Przywieczerski (oskarżony potem o zagarniecie blisko 1,5 mln dolarów na szkodę FOZZ), dyrektor w NBP (późniejszy szef Platformy Obywatelskiej) Andrzej Olechowski, prezes spółki Interster Stanisław Tołwinski i prezes firmy Transakcja Wiktor Pitus. Jak wspomniałam, 98 proc. udziałów w BIG objęły państwowe firmy, których szefowie byli równocześnie udziałowcami banku: PZU, PPTiT, Universal, Warta, Expolco Holding. I tu uwaga; wśród założycieli BIGu znalazły się również Fundacja Rozwoju Żeglarstwa, Fundacja Wspierania Inicjatyw Gospodarczych oraz spółki Interster i Transakcja. Fundację Rozwoju Żeglarstwa założyli miesiąc wcześniej: Mieczysław Rakowski (ówczesny premier), Bogusław Kott (współzałożyciel firmy ATS, która zajmowała się handlem bronią) i Aleksander Kwaśniewski (szef Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej). Kwaśniewski został z marszu mianowany prezesem tej fundacji. Dziś nie wiadomo, dlaczego zarządzana przez niego fundacja mająca wspierać z państwowych funduszy rozwój żeglarstwa zainwestowała w akcje nowo powstającego banku. Łańcuszek się rozwijał. Fundacja Rozwoju Żeglarstwa założyła następnie spółkę Interster. Interster korzystał z preferencyjnych, wielomiliardowych kredytów przydzielanych przez ... Urząd Kultury Fizycznej i Sportu. Prezesem innej fundacji zakładającej BIG został eks-minister i biznesmen Mieczysław Wilczek. Jednym z pierwszych nabywców akcji BIG był eksminister Jerzy Urban. Członkiem Rady Nadzorczej powstającego BIGu został przyjaciel Kwaśniewskiego, dzisiejszy szef kancelarii sejmu, mecenas Krzysztof Czeszejko-Sochacki. Był nim do 1991 r. Innym członkiem Rady Nadzorczej BIGu był późniejszy dwukrotny minister finansów prof. Marek Belka.Mam nadzieję, że docenia Pan fakt, że główne role w serialu obsadziły by same gwiazdy... Około 12 % akcji BIGu objęła spółka Transakcja. Jej prezes Wiktor Pitus był nie tylko udziałowcem banku, ale i następnym członkiem Rady Nadzorczej BIGu. Transakcję założyły: KC PZPR, ZSMP, Akademia Nauk Społecznych przy KC i RSW Prasa, Książka, Ruch. Po KC PZPR udziały w Transakcji przejęła potem SdRP. W radzie nadzorczej Transakcji zasiadał m.in.: dzisiejszy minister w kancelarii prezydenta i parodysta z Kalisza Marek Siwiec i aktualny premier Leszek Miller. Po przekształceniu Transakcji w spółkę akcyjną do jej Rady Nadzorczej dołączyli sami znajomi: dzisiejszy szef MON Jerzy Szmajdzinski, skarbnik SdRP Wieslaw Huszcza i Piotr Szynalski. Transakcja była współudziałowcem wielu firm, których głównym udziałowcem była SdRP. Kiedy pojawiło się zagrożenie, że majątek po byłej PZPR przejmie skarb państwa, Transakcja sprzedała akcje BIGu Universalowi Dariusza Przywieczerskiego. Scenariusz serialu staje się fascynujący w latach 1989-1990, kiedy BIG zawarł niezwykle ciekawe transakcje. Przykładowo: - 20 lutego 1990 roku przejął z FOZZ okrągłą sumkę 160 mld zł, - tydzień później 100 mld z tej sumy BIG przelał do PeKaO S.A. Sprawą ulokowania przez FOZZ pieniędzy w BIGu zainteresowały się jakiś czas potem: prokuratura, NIK i nadzór bankowy. Raport NIK-u stwierdzał m.in.:
Zdjęcie przez BIG z konta FOZZ kwoty 100 mld złotych było bezpodstawne. Nie wynikało ono z jakiejkolwiek umowy miedzy stronami. Lokata 100 mld złotych na rachunku w PeKaO SA nastąpiła na podstawie polecenia przelewu i zapewniła bankowi BIG SA nieuzasadnione korzyści. Według NIK, BIG zarobił na tej operacji extra ponad 1,8 mld złotych i sumę tę powinien wraz z odsetkami zwrócić FOZZ. Prokuratura jednak nie podjęła tropu i nie znalazł się nikt odważny, żeby ją do tego zachęcić przy pomocy emisji jakiegoś telewizyjnego filmu. A przecież bardzo urozmaiciłby scenariusz fakt, że mecenas Krzysztof Czeszejko-Sochacki, jak wspomniałam członek rady nadzorczej BIG-u w tamtym okresie, został później obrońcą głównego oskarżonego w procesie FOZZ niejakiego Grzegorza Zemka. Wystarczy przecież skojarzyć opublikowane w prasie fakty. Ale jest tez poboczny watek; kancelaria prawna Krzysztofa Czeszejko-Sochackiego pośredniczyła przy zawieraniu kontraktu na system informatyczny ZUS (kierowanego wówczas przez Annę Bańkowską z SLD) z Prokomem. Tu jeszcze jedna scenariuszowa perełka: Fundacja "Promocja Talentu" Ewy Czeszejko-Sochackiej (prywatnie żony mec. Krzysztofa Czeszejko-Sochackiego i przyjaciółki od serca Kwaśniewskich) była sponsorowana właśnie przez Prokom. Co również bardzo ciekawe, min. Bańkowska, która dysponowała przecież departamentem prawnym ZUS, zatrudniła do prac przy kontrakcie z Prokomem kancelarię prawną z zewnątrz (właśnie kancelarie Krzysztofa Czeszejko-Sochackiego). Prawda, że piękna kombinacja? W sam raz na film emitowany w telewizji publicznej po Wiadomościach. Kto umie szperać w starych gazetach, to i bez filmu wyszpera. Ale red. Jerzemu Morawskiemu nie chce się szperać. Na podstawie kwerendy, którą przeprowadził w prasie fachowej mój dziadek, można oszacować, że państwowe firmy w założenie BIGu włożyły dobrych kilka bilionów starych złotych. Angażowały się w BIG, pomimo że same często były w trudnej sytuacji. Kiedy w 1990 roku PZU inwestowało w akcje banku, miało bilion złotych strat. PZU powierzyło BIG 65 mld złotych jako lokatę, z której odsetki miały być dostępne dopiero po 10 latach. Na marginesie, w 1992 roku nawet "Gazeta Wyborcza" pisząc o BIGu, mnożyła od czasu do czasu wątpliwości. Pisała, że "można czasem od bankowców usłyszeć opinię, że BIG to bank od ciemnych interesów". Tymczasem BIG robił interesy z firmami uchodzącymi za sztandarowe spółki nomenklaturowe. Głośne kiedyś Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji "Polisa" SA (którego udziałowcami były m.in. Jolanta Kwaśniewska i Maria Oleksy) wydało na akcje BIG do 1994 roku blisko 100 miliardów złotych. Kiedy "Polisa" na początku 1995 roku przeżywała poważne kłopoty finansowe - uratował ją właśnie BIG. Red. Bratkowski wspominał w Rzepie, że już później, przed ogłoszeniem upadłości "Polisy" głównym bohaterom naszego filmu udało się udziałów pozbyć. BIG finansował kampanie wyborcze SLD i kampanie wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego. W okresie rządów SLD-PSL BIG przejął większy od siebie prywatyzowany Bank Gdański i stal się jednym z największych prywatnych banków w kraju. Dwa lata temu największa firma ubezpieczeniowa w Polsce - PZU przeszła w ręce konsorcjum złożonego z portugalskiej firmy Eureko i BIG Banku Gdańskiego (teraz się on trochę inaczej nazywa). Nowy inwestor strategiczny PZU (czyli holding Eureko i BIG) w umowie kupna uroczyście zobowiązał się rozwijać PZU. Jednakowoż zaraz po tej transakcji dokonał z konta PZU wypłaty pokaźnej kwoty - 2 mld 71 mln złotych. Kwotę tą przelano na konto funduszu inwestycyjnego Skarbiec Kasa II. Wysokość przelanej kwoty była tak duża, że wymagana była zgoda państwowego urzędu nadzoru ubezpieczeniowego. Dość powiedzieć, że stanowiła ona 75% środków tego funduszu (już po dokonaniu przelewu). Zaraz potem fundusz inwestycyjny Skarbiec Kasa II ulokował na koncie w BIG Banku Gdańskim jeden miliard złotych. Tak się dziwnie składa, że w tym właśnie okresie BIG Bank Gdański przeżywał poważny kryzys, i ten miliard był dla niego przysłowiowa żyła złota. Jak na polskie warunki była to kwota znaczna. I, co ciekawe, jej wysokość odpowiadała dokładnie kwocie, jaka BIG wyłożył na zakup 10% udziałów PZU. Mogłaby to być lekcja poglądowa, jak kupić przedsiębiorstwo za jego własne pieniądze. O tym pisałam już kiedyś na PL. No i na koniec informacja dość komiczna. W czasie zawirowań (tzw. wrogie przejecie BIG Banku Gdańskiego przez Deutsche Bank prawie trzy lata temu) w panikę wpadł przebywający w Davos prezydent wszystkich Polaków. Wystąpił osobiście w publicznym radio, niezwykle ostro krytykując zmiany w radzie nadzorczej BIG-Banku (usunięto wówczas z tej rady m.in. Marka Belkę). Tego jeszcze nie było, żeby prezydent osobiście i to publicznie ingerował w wewnętrzne sprawy jakiegoś prywatnego banku! No, chyba że uznał, że nie jest to taki sobie bank... O tym, że tak uznał, świadczyłby fakt natychmiastowego odesłania Marka Belki z Davos do kraju. Belka był wówczas także doradcą ekonomicznym prezydenta i do dziś nie wyjaśniono, w jakim charakterze odbywał tą nagłą podroż do raju, czy doradcy bawiącego w Davos prezydenta, czy też zdymisjonowanego w trybie nagłym członka Rady Nadzorczej prywatnego banku. Ja myślę, że w stosunku do osiągnięć red. Jerzego Morawskiego - scenarzysty i reżysera filmu o "Imperium Wdowiego Grosza", nawet średnio rozgarnięty student dziennikarstwa byłby w stanie w serialu opisującym sprawę BIG-FOZZ sformułować całkiem sporo ciekawszych pytań.
~OLAV, 2004-11-18 14:04
Nadane na PSP pt. " Trochę prawdy o PZU, warto przeczytać !":
csp1lf$rv8$1@nemesis.news.tpi.pl
NNTP-Posting-HOST: cqn136.neoplus.adsl.tpnet.pl
Trzeba z całą pewnością przyznać - że czyta się, jak dobry kryminał!
Bank Millennium zniknie z polskiego rynku? Portugalski Millennium BCP, właściciel Bank Millennium SA, wynajął Deutsche Bank i Nomurę do przeprowadzenia wyceny wartości swojego biznesu w Polsce - poinformował Millennium BCP na swojej stronie internetowej. Z komunikatu wynika, że polski rynek nie jest już traktowany przez Portugalczyków, jako aktywo strategiczne. Bank chce skupić się na Portugalii, Afryce, Azji i na Brazylii. Millennium BCP zdecydował o przeprowadzeniu analiz mających na celu oszacowanie wartości poszczególnych swoich biznesów w krajach, które nie będą już traktowane, jako rynki strategiczne dla Portugalczyków. Jedną z rozważanych opcji może być sprzedaż posiadanych aktywów. W tym kontekście w komunikacie Millennium BCP wymienia się przede wszystkim rynek polski, a także Grecję. Millennium BCP jest głównym akcjonariuszem polskiego Banku Millennium. Bank stanowi centrum Grupy Banku Millennium, w skład której wchodzą: Millennium Leasing, Millennium Dom Maklerski oraz Millennium Towarzystwo Funduszy Inwestycyjnych. News Nowy Ekran
Stalinowskie "wolności obywatelskie" Przewodnicząca sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, poseł Iwona Śledzińska-Katarasińska, dopięła w końcu swego. Bez udziału członków komisji z PiS (uznali komisję za tendencyjną) przeforsowała własną opinię adresowaną do KRRiT oraz MSWiA w sprawie "swobody wykonywania zawodu dziennikarskiego". Pretekstem do aktywności pani poseł, tak gorliwej i słusznej, jak wielkie było jej zaangażowanie w walce z syjonizmem w 1968 roku, stała się ostatnia pielgrzymka słuchaczy Radia Maryja na Jasną Górę 9 lipca br. Pani poseł uznała, że doszło podczas niej do "czynnej i słownej napaści na dziennikarzy mediów". To, że nie ma to nic wspólnego z prawdą, że było akurat odwrotnie, nie stanowiło dla pani poseł żadnego dylematu moralnego. "Napaść" na dziennikarza uznała za "ograniczenie możliwości wykonywania zawodu i pogwałcenie zasad wolności słowa". W swojej opinii Śledzińska-Katarasińska zwraca się "do władz Radia Maryja, Telewizji Trwam i współpracujących z nimi polityków o przestrzeganie prawa, stonowanie emocji budujących atmosferę nienawiści". Uważam, że jedynym właściwym adresatem tego apelu powinna być sama pani poseł i jej polityczni mocodawcy; wszyscy ci, których od lat zaślepia "syndrom wroga", za którego uważają ojca Tadeusza Rydzyka i wszystkie dzieła, jakie powstały dzięki jego energii i bezinteresownemu poświęceniu. Opinia poseł Śledzińskiej-Katarasińskiej, oprócz funkcji zwykłego donosu, który daje KRRiT dodatkową legitymację do nękania Radia Maryja kolejnymi pismami, zawiera również wniosek do MSWiA "o wprowadzenie regulacji zobowiązującej organizatorów wszelkich publicznych zgromadzeń do zapewnienia wszystkim dziennikarzom swobody wykonywania zawodu". Czy poseł Śledzińska-Katarasińska, odwracając kota ogonem, nie realizuje tu jakiegoś wymyślonego już planu na drodze do zapewnienia dalszej "demokratyzacji i postępu" naszego życia społecznego, w tym religijnego? Można się tego spodziewać, gdyż wiele już wprowadzonych przez rząd regulacji prawnych ogranicza w praktyce wolność słowa i prawa obywatelskie, a sferą dotąd jeszcze "nieuregulowaną" pozostają modlitewne zgromadzenia, w tym pielgrzymki na Jasną Górę. Niewykluczone, że rząd zamierza je podciągnąć pod własną kategorię "publicznych zgromadzeń". Podjęcie przez MSWiA prac legislacyjnych w celu uregulowania zasad odbywania modlitewnych zgromadzeń pod kątem zapewnienia do nich dostępu dziennikarzy, byłoby niewątpliwie przejawem nieuprawnionej ingerencji państwa w autonomię Kościoła i równocześnie stanowiłoby zagrożenie dla swobody wykonywania praktyk religijnych. Wielokrotnie obserwowałem brak kultury, a niekiedy wręcz pospolite chamstwo i agresję niektórych dziennikarzy telewizyjnych i operatorów kamer, przekonanych, że przysługują im jakiś specjalne prawa, gdy wykonują swoją "publiczną misję". Niestety, są też i tacy dziennikarze, nawykli do kreowania wydarzeń, a nie do ich rzetelnego relacjonowania, którzy prowokują konfliktowe sytuacje, aby w ten sposób zdobyć "dziennikarskie mięso", a nawet wykreować się na obrońców wolności słowa i ofiary swojego "ryzykownego zawodu". Zamiast regulować prawnie religijne uroczystości pod kątem ich dostępu dla dziennikarzy, należałoby raczej unormować obowiązki dziennikarzy względem uczestników religijnych zgromadzeń, którzy korzystają z konstytucyjnego prawa do publicznego sprawowania kultu religijnego. Dziennikarz obecny wśród zgromadzonych na pielgrzymce, ale nieakredytowany przez władze kościelne czy zakonne, nie miałby prawa uczestniczyć w tym religijnym zgromadzeniu. Jako nieproszony byłby persona non grata. Nie miałby prawa tam być, filmować i zadawać w czasie sprawowanej Liturgii pytań uczestnikom pielgrzymki, w tym natarczywego: "A kim pan jest?", nie mówiąc już o czynnej napaści, tak jak w Częstochowie. Regulacja zasad właściwego zachowania się dziennikarzy podczas uroczystości religijnych byłaby też dobrą okazją do przypomnienia czegoś, czego wielu zwykłych ludzi sobie nie uświadamia, że mają oni prawo domagać się od dziennikarza, aby zaprzestał ich filmowania i nagrywania, jeżeli sobie tego nie życzą. Ludzie nie wiedzą, że prawo chroni ich wizerunek (obraz i głos), które nie mogą być rejestrowane bez ich zgody. Każdy ma prawo odmówić udzielenia odpowiedzi dziennikarzowi i zażądać, by został pozostawiony w spokoju. Dotyczy to także, a może przede wszystkim, takich uroczystości jak religijne zgromadzenia czy pielgrzymki. Dziennikarze radiowi, telewizyjni, w tym operatorzy kamer, dzięki takiej właśnie regulacji mogliby się zaś dowiedzieć, że prawo do informacji i wynikająca z niego swoboda wykonywania zawodu nie jest prawem bezwzględnym. Ono również ulega ograniczeniu przez prawo zachowania wolności osobistej przez inne osoby. Ta właśnie wolność została naruszona w czasie pielgrzymki w Częstochowie przez dziennikarzy Polsatu. Więcej, wolność ta została naruszona w sposób fizyczny przez naruszenie nietykalności osobistej uczestnika pielgrzymki. Plany niektórych ludzi posługujących się od lat Śledzińską-Katarasińską, tym razem w celu narzucenia przez MSWiA prawnych regulacji zobowiązujących "organizatorów wszelkich publicznych zgromadzeń do zapewnienia wszystkim dziennikarzom swobody wykonywania zawodu", czyli także organizatorów uroczystości religijnych, to reinkarnacja stalinowskich "wolności obywatelskich". Wojciech Reszczyński
Moment zaskoczenia Jeszcze raz sprawdziło się przysłowie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wprawdzie Andrzej Behring Breivik zdetonował bombę w Oslo i zastrzelił ponad 80 osób, ale swoim czynem dostarczył tyle żeru niezależnym mediom, że kto wie, czy ogólny bilans nie wychodzi na zero tym bardziej, że i autorytety moralne zyskały mnóstwo paliwa do produkowania smrodu dydaktycznego. Oczywiście zanim zbierze myśli i przemówi „sam główny Srul”, na razie dokazują harcownicy, przerzucając się panem Breivikiem, niczym gorącym kartoflem. „Maleńcy uczeni” z „Gazety Wyborczej” piórem niezrównanego postępaka, red. Sroczyńskiego dowodzą, że jako „chrześcijański fundamentalista” pan Breivik jest „prawakiem” i to nawet „skrajnym”, podczas gdy pan red. Engelgard z „Myśli Polskiej” kładzie nacisk na przynależność pana Breivika do masonów, co wykluczałoby nie tylko jego „fundamentalizm”, ale nawet - chrześcijaństwo. Oczywiście - jak zauważył kiedyś Józef Ozga-Michalski - „w dymach bijących z wojny izraelsko-arabskiej niektórzy próbują uwędzić swoje półgęski ideowe” - ale z rzeczywistością nie ma to nic wspólnego. Nawet w tej samej „Gazecie Wyborczej” red. Pawlicki porównuje „Europejską Deklarację Niepodległości” Andrzeja Breivika do „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. Ja oczywiście wiem, że przez postępactwo Hitler uważany jest za skrajnego prawaka, ale wiadomo przecież, że był wybitnym przywódcą socjalistycznym, liderem Narodowo-Socjalistycznej Robotniczej Partii Niemiec. Zatem - albo prawak, albo socjalista. Z kolei, skoro w obecnym modelu „Kościoła otwartego” jest miejsce i to eksponowane, nawet dla ateistów, to cóż dopiero mówić o masonach, którzy w chwilach wolnych od wyciągania pierwiastka kwadratowego z wymiarów świątyni Salomona, zajmują się korupcją, nepotyzmem i skrytym manipulowaniem wielkimi masami „elektoratu”? Najwyraźniej zapanował chaos, spowodowany tym, iż czyn młodego Norwega współczesnym europejsom nie mieści się w głowie. Pan Breivik najwyraźniej zaskoczył wszystkich konsekwencją, to znaczy - postępowaniem zgodnym z poglądami. Tymczasem w dzisiejszych czasach, jeśli ludzie w ogóle mają jeszcze jakieś poglądy, to przecież nie po to, by zgodnie z nimi postępować, tylko z reguły po to, by „pięknie się różnić”, to znaczy odgrywać role zgodne z emploi, zadeklarowanym swoim oficerom prowadzącym. SM
Jest bezpiecznie, ale czujność obowiązuje Nasza chata z kraja, więc z całą pewnością nie grożą nam żadne terroryzmy, ani inne zamachy i to nie tylko dlatego, że stosowną pulę wyczerpała aż nadto katastrofa smoleńska, ale również z innych przyczyn, o których niżej. Przede wszystkim dlatego, że na czele naszego nieszczęśliwego kraju Siły Wyższe postawiły Mężów Opatrznościowych w osobach prezydenta Bronisława Komorowskiego i premiera Donalda Tuska. Pierwszy, zgodnie z przysięgą, którą złożył był podczas inauguracji swej prezydentury, chyba cum reservatio mentalis miał „strzec” i to nawet „niezłomnie godności Narodu”. Wystarczyło jednak, że Żydzi, którzy właśnie przymierzają się do wyszlamowania naszego nieszczęśliwego kraju na 65 mld dolarów i potrzebują pozorów moralnego uzasadnienia dla tego rabunku, w gronie tubylczych kolabów rocznicowe uroczystości w Jedwabnem, by pan prezydent natychmiast o uroczystej przysiędze zapomniał i nie tylko przyłączył się do oskarżeń narodu, na czele którego posługujący się Siłami Wyższymi figlarny los go postawił, ale oskarżenia te podnosił na wyższy poziom. Już nie chodzi o „bierność” w obliczu holokaustu, ani nawet „współsprawstwo” ze złymi „nazistami”. Pan prezydent Komorowski rozkazał, że nasz mniej wartościowy naród musi się przyzwyczaić, że był również sprawcą. Okazuje się, że w naszym nieszczęśliwym kraju nic nie dzieje się naprawdę, a już specjalnie nie można traktować serio uroczystych przysiąg, jakie składają nasi Umiłowani Przywódcy. Jak pokazuje zachowanie pana prezydenta Komorowskiego, w razie czego właśnie oni pierwsi nas zdradzą. Czyż w takiej sytuacji jest jakiś powód, by nasz nieszczęśliwy kraj terroryzować? Żadnego takiego powodu nie ma, zatem tylko jakiś zupełnie oderwany od rzeczywistości terrorysta mógłby się do nas pofatygować. Jest to oczywiście bardzo dobra wiadomość, zwłaszcza, że gdyby jednak jakiś taki terrorysta zapragnął trochę z nami poeksperymentować, zrobiłby to bez problemów. Zanim bowiem bezpieczniacy pochłonięci kręceniem lodów i kompletowaniem sceny politycznej spośród konfidentów i Umiłowanych Przywódców, którzy jeszcze konfidentami nie są, terrorystę złapali, to co by nawywijał, to by nawywijał. Bardzo pouczający jest w tym względzie przykład krakowskiego bombera, który skutecznie unikał wszelkich pułapek, dopóki nie ogłoszono nagrody za jego schwytanie. Wtedy został schwytany w mgnieniu oka, co nie tylko rzuca światło na modus operandi policji narzekającej na niskie płace, ale i intencje samego przestępcy. W jego działalności na plan pierwszy wysuwa się chwalebna powściągliwość. Owszem, podkładał bomby, ale przecież nie po to, by kogoś zabić, tylko by zwrócić uwagę na własne problemy, a przy tym - nikogo nie urazić. Takiego przestępcę każdy policjant nosiłby na rękach, zwłaszcza w sytuacji, gdy za jego ujęcie można dostać nagrodę jako ekstra-dostatek do mizernej pensji. W przeciwnym razie, a już specjalnie w przypadkach, gdy przestępstw dokonują albo prawdziwi gangsterzy, albo - jak to podejrzewam w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika - konfidenci którejś z tajnych służb, nikogo wykryć nie można, nawet jaki zastrzeli samego Komendanta Głównego. Zatem - całe szczęście, że - podobnie jak za czasów saskich - Polska nierządem stoi. Wszyscy terroryści o tym wiedzą i starannie nasz nieszczęśliwy kraj omijają. Dzięki temu terroryzować nas mogą bez najmniejszych ze strony terrorystów przeszkód nasi Umiłowani Przywódcy, którzy właśnie montują w Warszawie i innych miastach urządzenia do obezwładniania nas hałasem. Czegóż to się nie robi dla przychylenia nieba obywatelom, zwłaszcza, gdy tylko patrzeć, jak będą musieli złożyć się na haracz dla Żydów? Ale nie tylko samo nasze demokratyczne państwo prawne wytworzyło mechanizmy zniechęcające terrorystów do psocenia w naszym nieszczęśliwym kraju. Istnieją dodatkowo powody merytoryczne, wskazujące, że nie ma u nas warunków do pojawienia się terrorystów tubylczych. Właśnie pan dr Leszek Woszczak z Uniwersytetu Śląskiego, na podstawie analizy sylwetki norweskiego terrorysty Andrzeja Breivika oświecił nas i uspokoił. Ponieważ nikomu dzisiaj już nie mieści się w głowie, że ktoś może postępować zgodnie z wyznawanymi poglądami, pan dr Woszczak uznał pana Breivika za psychopatę. Taki psychopata jest wprawdzie pozbawiony uczuć wyższych i to byłaby raczej zła wiadomość, bo czyż „młodzi, wykształceni”, stanowiący trzon elektoratu w naszym nieszczęśliwym kraju aby tacy właśnie nie są? Owszem - ale już następne właściwości psychopaty pokazują, że takich osobników u nas szukać ze świecą. Psychopata bowiem posiada jednak na ogół bardzo wysoki wskaźnik inteligencji. Z tego co wiem, to u nas najwyższy wskaźnik inteligencji posiada Doda Elektroda, ale czyż ona wygląda na terrorystę? Nie wygląda tym bardziej, że psychopata - jak doprecyzowuje pan doktor Woszczak - jest również spokojny, opanowany, koleżeński i precyzyjny w pracy. Posługując się tym opisem nawet każde dziecko zrozumie, że takich ludzi u nas nie ma, wobec czego możemy spać spokojnie choćby i snem wiecznym tym bardziej, że pan minister Adam Rapacki zapowiedział, że jeśli tylko wyznający niezatwierdzone poglądy fiński mistrz sztuk walki piśnie choćby słówko nie tak, to w najlepszym razie zaraz zostanie odstawiony ciupasem do granicy, a kto wie, czy nie do lochu. Od razu widać, że pod kuratelą pana ministra Rapackiego ani włos nam spaść nie może z głowy, ani żadne niezatwierdzone poglądy nie będą miały tam przystępu. Bo czujność wobec wrogów narodu jest pierwszym obowiązkiem obywatela, nawet jeśli nie należy do ORMO. Przekonała się o tym celebrytka, pani Joanna Krupa, kiedy zażywając wilegiatury na Mazurach, doznała przeżycia traumatycznego z wietnamską świnią. Wiadomo, że zwierzęta, a już zwłaszcza świnie, to „istoty czujące” - zupełnie tak samo, jak ludzie. Kiedy jednak pani Joanna zapragnęła świnię nakarmić, niewdzięcznica ugryzła ją w rękę. To oczywiście bardzo nieładnie i świnia - co tu ukrywać - zachowała się jak świnia. Na jej usprawiedliwienie trzeba jednak dodać, że co kraj, to obyczaj. Zrozumiała to poniewczasie również pani Joanna wyjaśniając, że karmiąc świnię, „nie powinna pakować jej całej ręki do buzi”. To bardzo prawdopodobne, że wietnamska świnia odebrała gest pani Krupy jako początek zupełnie innych relacji, więc chociaż wiadomo, że „wszyscy ludzie będą braćmi”, no a poza tym - „jedna rasa - ludzka rasa” - pewna ostrożność w kontaktach z cudzoziemcami jest wskazana. SM
Koordynacja zbyt ostentacyjna No proszę! Kiedy tylko Jego Eminencja Stanisław kardynał Dziwisz ogłosił dekret o zasuspendowaniu ks. Piotra Natanka, natychmiast okazało się, że w Grzechyni, gdzie ks. Natanek odprawiał nabożeństwa, pustelnia stanowi samowolę budowlaną, obozy organizowane w ramach gospodarstwa agroturystycznego odbywają się bez zezwolenia sanepidu i straży pożarnej, a cała działalność jest sponsorowana przez polonijny, „" nacjonastyczny" Ruch Zapotrzebowania Wiary” z Norwegii, gdzie właśnie dokonała się zbrodnia przeciwko całej postępowej ludzkości. Jak oskarżać, to oskarżać! Najwyraźniej sojusz tronu i ołtarza jest u nas ściślejszy, niż mogłoby się wydawać na przykład tylko na podstawie liczby tajnych współpracowników - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” - wśród duchowieństwa - skoro suspensa kanoniczna powoduje natychmiastowe uruchomienie organów nadzoru budowlanego, sanepidu, straży pożarnych i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wprawdzie postępactwo tego rodzaju powiązań tronu i ołtarza nie krytykuje, bo w odróżnieniu od przedstawicieli „Kościoła otwartego”, ks. Piotr Natanek głosi rzeczy absolutnie niesłuszne, ale czy takie ostentacyjne koordynowanie działań krakowskiej Kurii z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie wzbudzi aby jakichś wątpliwości co do miejsca, z którego Jego Eminencja czerpie natchnienia do swoich aktów strzelistych? SM
Kolejna skandaliczna, antypolska wypowiedź “Radka” Sikorskiego Minister Spraw Zagranicznych, Radosław Sikorski, powiedział w Londynie, że „w Polsce nie brakuje ludzi pokroju Breivika”. Precyzując swoją wypowiedź, odniósł się do faktu, iż w naszym kraju znajdują się środowiska delegitymizujące rząd. Podobne rozważania na temat norweskiego rządu, przypisuje się sprawcy aktu terrorystycznego – Andersowi Breivik`owi. Brnąc dalej, popularny Radek stwierdził, że fakt wymienienia przez Breivika w swoim manifeście „niektórych partii politycznych w Polsce” świadczy o istnieniu, uwaga: ” ideologicznego wątku polskiego, w sprawie norweskiej masakry”. Dalecy powinniśmy być od stawania w obronie którejkolwiek z partii, w tym sporze toczącym się na poziomie szamba. Jednak trzeba jednoznacznie stwierdzić, że Radosław Sikorski sprowadził tą wypowiedzią kwestię norweskiej tragedii, do poziomu polskiej walki partyjnej. Sam ów fakt jest obrzydliwy, sytuacja zyskuje jednak jeszcze na komizmie, kiedy przypomnimy sobie komentarze politków po debacie w Parlamencie Europejskim, dotyczącej rozpoczęcia polskiej prezydencji. Na portalu Twitter, minister tłumaczy się, że spotkanie w Londynie było wyłącznie dla polskich dziennikarzy. To nie pierwsza zresztą, próba wykorzystania tego portalu do załatwiania spraw ważnych, warto przypomnieć choćby niedawny pogrzeb ostatniego bohatera Westerplatte, którego Sikorski pożegnał za pomocą właśnie Twittera, w jednym zdaniu i po angielsku. (Portal Twitter ogranicza możliwość pojedynczego wpisu, do 140 znaków.)
TP
Dorzynał watahy, teraz obraża Polaków Jeszcze niedawno Radosław Sikorski mówił o dorzynaniu watahy, a dzisiaj obraził Polaków, mówiąc, że nie brak wśród nich „ludzi myślących tak jak Behring Breivik, który strzelał do rodaków, by obalić rząd”. Zapomniał dodać, że rok temu zbrodni politycznej dokonał były członek Platformy Obywatelskiej.
– W Polsce nie brak ludzi myślących tak jak Behring Breivik, który strzelał do rodaków, by obalić rząd, ponieważ uważa, że jest on pozbawiony prawnego i politycznego tytułu do rządzenia – powiedział dziś w Londynie szef polskiego MSZ Radosław Sikorski.
– W Polsce też mamy środowiska, które uważają, że demokratycznie wybrany prezydent czy rząd to zdrajcy, którzy naprawdę nie reprezentują Polski i Polaków. To są bardzo niebezpieczne emocje i ich podsycanie może prowadzić do takich nieobliczalnych skutków – przestrzegł na spotkaniu z dziennikarzami. Ciekawe, czy miał na myśl wydarzenia z Łodzi w październiku ubiegłego roku, gdy Ryszard C., były członek Platformy Obywatelskiej – partii Radosława Sikorskiego – z pistoletem w ręku wtargnął do biura Prawa i Sprawiedliwości, po czym zamordował Marka Rosiak i ciężko zranił Pawła Kowalskiego. Sikorski zauważył, że z poglądami, jakie reprezentuje Breivik, stara się walczyć we własnym zakresie. Przypomniał swoje zawiadomienie o przestępstwie, które złożył w prokuraturze, dotyczące niektórych portali.
„Mowa nienawiści w internecie, pisanie karygodnych bzdur, takich jak „Żydzi do gazu” czy innych tego typu treści nawołujących do przemocy w internecie, uzmysławiają na przykładzie norweskim, jak blisko może być od słów do czynów – zaznaczył autor słynnego stwierdzenia o dorzynaniu watahy. Przy okazji zdradził, co myśli o internecie, który jest jedną z niewielu oaz wolnego słowa: Internet to kloaka, w której różni frustraci wylewają swoją żółć. Sikorski zapewnił, że w sprawie piątkowych ataków w Norwegii polskie służby od pierwszych chwil współpracują ze służbami innych państw.
– W sprawie zamachowca w Norwegii są niestety wątki polskie, zarówno ideologiczne – terrorysta z aprobatą wyrażał się o niektórych partiach politycznych w Polsce – jak też niestety również wątki logistyczne. (…) Atak pokazuje, jak bardzo potrzebna jest paneuropejska współpraca wymiany danych o podejrzanych transakcjach – wskazał. Minister znów zapomniał dodać, że Anders Behring Breivik w swoim manifeście pisał m.in. o Lidze Polskich Rodzin, której liderem był Roman Giertych. Ten sam, który jako adwokat obecnie reprezentuje Radosława Sikorskiego w jego walce z mediami. Za: PiS.org (28.07.2011)
Za: narodowcy (" Eksport obciachu i brak kultury")
Komorowski w aferze marszałkowej Kluczową rolę w aferze marszałkowej odegrał poseł PO, późniejszy marszałek Sejmu, a obecnie prezydent RP Bronisław Komorowski – wynika z dokumentów, do których dotarliśmy. To właśnie za jego przyczyną zaczęła się sprawa dotycząca rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej. Miała ona polegać m.in. na oferowaniu Aneksu do raportu z weryfikacji WSI. Aneks, który nadal pozostaje tajny, wzbudził tak wiele obaw Bronisława Komorowskiego, że jeszcze podczas prac Komisji Weryfikacyjnej chciał się dowiedzieć, co się w nim znajduje. Ta wiedza do dziś jest dostępna tylko nielicznym – Bronisław Komorowski jako prezydent odmówił prokuraturze udostępnienia Aneksu do celów procesowych. Dokumenty, do których dotarliśmy, pokazują operację mającą na celu skompromitowanie Komisji Weryfikacyjnej WSI oraz jej szefa Antoniego Macierewicza. Wynika z nich jednoznacznie, że sprawa dotycząca rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej WSI, polegająca na przyjęciu za łapówki do nowej służby, czyli Służby Kontrwywiadu Wojskowego, w „cudowny” sposób zamieniła się w handel tajnym Aneksem, który miał być sprzedany Agorze, wydawcy „Gazety Wyborczej”.
Komorowski wzywa Bondaryka 16 listopada 2007 r., zaledwie tydzień po tym, jak p.o. szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego został Krzysztof Bondaryk, zadzwonił do niego Paweł Graś. „(…) Zaproponował spotkanie na terenie Sejmu w tym samym dniu. (…) Minister Graś poinformował mnie w skrócie, że istnieje potrzeba – prośba ze strony Marszałka Komorowskiego, abym się udał do jego biura poselskiego, ponieważ jest u niego w tym momencie ktoś, kto ma ważne informacje dla bezpieczeństwa kraju. Minister Graś powiedział, że jest to prawdopodobnie oficer, a sprawa dot. korupcji związanej z Komisją Weryfikacyjną. Minister Graś poinformował mnie, że Marszałek tam na mnie oczekuje i żebym tam się udał i osobiście podjął czynności służbowe. (…)” – czytamy w protokole przesłuchania Krzysztofa Bondaryka z 28 listopada 2008 r. W dalszej części przesłuchania obecny szef ABW opisuje, że razem z nim do biura marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego pojechało trzech oficerów ABW, którzy – co ciekawe – nie weszli razem z Bondarykiem do środka, ale czekali na zewnątrz. Bez świadków Komorowski poinformował Bondaryka, że jest u niego oficer, który ma dowody na korupcję w Komisji Weryfikacyjnej oraz posiada informacje związane z bezpieczeństwem państwa. Komorowski przedstawił Bondarykowi Leszka Tobiasza, który opowiedział o rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej i zgodził się złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. „(…) Uznałem, że biuro Marszałka Sejmu nie jest właściwym miejscem do przyjmowania zawiadomienia o przestępstwie, że właściwym miejscem będą pomieszczenia urzędowe ABW. Zaproponowałem Leszkowi Tobiaszowi, żeby się udał ze mną do siedziby ABW i tam złożył zawiadomienie i przekazał dowody (…)” – zeznał Krzysztof Bondaryk, który osobiście zawiózł Tobiasza do siedziby Agencji.
Bondaryk zawiadamia prokuraturę Po złożeniu przez Tobiasza zawiadomienia w ABW Krzysztof Bondaryk zawiadomił prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Zawiadomienie jest datowane na 27 listopada 2007 r., czyli 11 dni po wizycie Tobiasza u Bronisława Komorowskiego i po zeznaniach w ABW. „(…) Uprzejmie informuję Pana Prokuratora, iż w dniu 23 listopada 2007 do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zgłosił się ob. RP Leszek Tobiasz (…), który oświadczył, iż jest długoletnim żołnierzem zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych, aktualnie pozostającym w dyspozycji Ministra Obrony Narodowej. (…) Leszek Tobiasz stwierdził m.in., iż w styczniu 2007 otrzymał od płk rez. Aleksandra L […] propozycję umożliwienia przejścia procesu weryfikacji oraz pomocy w zatrudnieniu w nowopowstałej Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. W zamian za kwotę – początkowo za kwotę 100 tys. PLN, a następnie 200 tys. PLN. Z wypowiedzi Leszka Tobiasza wynikało, iż Aleksander L […] sugerował, iż przedmiotowa kwota pieniędzy miała zostać przeznaczona na opłacenie przychylności niektórych członków Komisji Weryfikacyjnej powołanej w związku z likwidacją Wojskowych Służb Informacyjnych, a w szczególności Leszka Pietrzaka. W opisanym procederze mieli także uczestniczyć inni członkowie Komisji tj. Piotr Bączek, Sławomir Cenckiewicz i Piotr Woyciechowski. (…)” – napisał w zawiadomieniu Bondaryk. Pikanterii temu zawiadomieniu dodaje fakt, że Bondaryk słowem nie wspomniał ani o rozmowie z Pawłem Grasiem, ani o spotkaniu w biurze ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego.
Aneks, Agora, przeszukanie W maju 2008 r., pół roku po złożeniu zawiadomienia przez Tobiasza, doszło do przeszukania domu członków Komisji Weryfikacyjnej – Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka. Od chwili wszczęcia śledztwa do momentu przeszukania ABW prowadziła działania operacyjne, m.in. podsłuchiwała rozmowy i stosowała obserwację wobec członków Komisji Weryfikacyjnej. 12 maja 2008 r. o godz. 6 rano do domów Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka weszli funkcjonariusze ABW. „(…) po zapoznaniu się z materiałami śledztwa PR-IV-X-Ds 26/07 przeciwko A.L.[…] i W. Sumlińskiemu podejrzanym z art. 230 par. 1 kk oraz w sprawie ujawnienia pracownikom spółki akcyjnej „AGORA” informacji stanowiących tajemnicę państwową w postaci treści aneksu do Raportu w sprawie działalności Wojskowych Służb Informacyjnych (…). Zgromadzone w ww. sprawie wskazują na możliwość posiadania przez Piotra Bączka dokumentów lub nośników elektronicznych zawierających tajemnicę państwową w tym aneksu dot. raportu WSI (…)” – czytamy w „Postanowieniu o żądaniu wydania rzeczy, o przeszukaniu”. Jak już wiadomo, żadnemu z członków Komisji Weryfikacyjnej nie postawiono zarzutów, chociaż Bondaryk w zawiadomieniu do prokuratury pisał o podejrzeniu popełnienia przez nich przestępstwa. Zarówno rzekoma płatna protekcja, jak i wspomniany protokół przeszukania dotyczył tej samej sprawy, co wynika z sygnatury śledztwa zamieszczonej w dokumentach. Najbardziej zastanawiające jest to, że do tej pory nie wyjaśniono związku Agory, wydawcy „Gazety Wyborczej”, z całą sprawą. O tym, że taki związek był, świadczy chociażby protokół dotyczący Piotra Bączka.
Fałszywe zeznania Komorowskiego? Dokumenty, do których dotarliśmy, pokazują, że zeznania ówczesnego marszałka Sejmu pozostają w sprzeczności m.in. z zawiadomieniem o popełnieniu przestępstwa złożonym przez p.o. szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Komorowski w swoich zeznaniach stwierdził m.in.: „(…) płk. L […] spotkałem w listopadzie 2007 r., zgłosił się do mnie poprzez pośrednictwo gen. Józefa Buczyńskiego, swego czasu szefa departamentu kadr, a potem attaché wojskowego w Pekinie. Pan gen. Buczyński poinformował mnie, że jest taki pan pułkownik, który może mieć istotne dla mnie informacje, także osobiście mnie dotyczące. Wymienił nazwisko pułkownika L […]. Postanowiłem przyjąć go w swoim biurze poselskim przy ul. Krakowskie Przedmieście. Było to ok. 19 listopada 2007 r. L […] przyszedł sam. W rozmowie z nim nikt więcej nie uczestniczył. Pan L […] w rozmowie ze mną sugerował możliwość dotarcia albo do tekstu albo do treści całości lub fragmentu dotyczącego mojej osoby – aneksu do raportu WSI.(…)”. Tymczasem w zawiadomieniu Bondaryka nie ma ani słowa o wizycie L. u Komorowskiego. Mowa jest jedynie o Leszku Tobiaszu, i to nie w kontekście wizyty w biurze poselskim. Jak już wspominaliśmy, w zawiadomieniu w ogóle nie ma nazwiska Bronisława Komorowskiego – kluczowej postaci w całej aferze.
W 2008 r. ówczesny marszałek Sejmu zeznał:
„(…) Nie było dla mnie zaskoczeniem pojawienie się mojego nazwiska w aneksie. Wcześniej prasa sugerowała, że moja osoba ma być objęta treścią tego raportu. W rozmowie L […] nie określił wprost, ale że ma taką możliwość poprzez swoje kontakty. Nie określił żadnych żądań. Ja wyraziłem wstępnie zainteresowanie jego propozycją. Umówiliśmy się, że on odezwie się, gdy będzie na pewno miał możliwość dotarcia do tych dokumentów. Miał się wtedy do mnie odezwać poprzez telefon mojego biura. Jednak po kilku dniach pani Jadwiga Zakrzewska, poseł PO, przekazała mi, że chce się ze mną spotkać pułkownik z WSI, który jest jej sąsiadem. Spotkanie odbyło się w moim biurze poselskim. Rozmówcą okazał się nieznany mi wcześniej pułkownik Leszek Tobiasz. Według zapisów mojego kalendarza, spotkanie miało miejsce 21 listopada 2007 r. i tej daty jestem pewien, w kalendarzu niestety nie zapisano dnia spotkania z L […], ale mogło to być około dzień lub dwa przed rozmową z Tobiaszem. Płk. Tobiasz powiedział mi, że ma dowody na korupcyjną działalność Komisji Weryfikacyjnej. (…) Tobiasz chciał mi okazać zdobyte dowody w postaci nagrań i na kolejne spotkanie, 3 grudnia 2007 r. – przyniósł je (…)”. Pozostaje otwarte pytanie – skoro zawiadomienie do prokuratury zostało złożone przez Krzysztofa Bonadryka 27 listopada, a wcześniej płk Tobiasz przekazał ABW dowody na rzekomą korupcję w Komisji Weryfikacyjnej, to do czego marszałkowi Komorowskiemu były potrzebne materiały byłego funkcjonariusza WSI? Po co spotykał się z nim już po złożeniu zawiadomienia? Być może odpowiedzi na te pytania da aktualnie toczący się proces dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego oskarżonego o rzekomą płatną protekcję podczas procesu weryfikacji żołnierzy WSI. Razem z nim jest oskarżony płk Aleksander L […]. Podczas przesłuchania szef ABW Krzysztof Bondaryk był pytany, czy L […] i Tobiasz są współpracownikami ABW. „(…) Informacja o tym, że dana osoba nie jest bądź jest współpracownikiem ABW, jest objęta tajemnicą państwową (…)” – stwierdził przesłuchiwany przez prokuratora Bondaryk. Dorota Kania
Akt oskarżenia przeciwko Kazimierzowi Kutzowi Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro skierowali do sądu akt oskarżenia przeciwko Kazimierzowi Kutzowi za jego słowa na temat śmierci Barbary Blidy. “Mam nadzieję, że tak znany reżyser i intelektualista nie będzie chował się za immunitetem” – mówi Zbigniew Ziobro. W jednym z czerwcowych wywiadów Kazimierz Kutz powiedział, że Zbigniew Ziobro i Jarosław Kaczyński “zabili niewinną kobietę”. “To twierdzenie nie ma jakichkolwiek podstaw. To oszczerstwo do potęgi n-tej” – powiedział Ziobro. Podkreślił, że słowa Kutza to efekt nagonki prowadzonej od dłuższego czasu, a która w ostatnich dniach przekroczyła wszelkie granice. “Trudno nie odnieść wrażenia, że mamy do czynienia ze zbiorem pomówień i kłamstw” – powiedział Ziobro, komentując ustalenia raportu Ryszarda Kalisza. Zaznaczył, że wszystkie decyzje, jakie podejmował, pełniąc funkcje ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, były zgodne z prawem, a w sprawie Barbary Blidy istniał “bardzo mocny materiał dowodowy” wskazujący na to, że uczestniczyła w korupcji. W zeznaniach potwierdziło to 4 świadków. Te fakty nie znalazły odzwierciedlenia w raporcie Ryszarda Kalisza. “Raport ma charakter czysto wyborczy i polityczny. (…) Zarzuty nie mają potwierdzenia w materiale dowodowym” – powiedział Ziobro, odnosząc się do zarzutów pod adresem jego i byłego premiera, Jarosława Kaczyńskiego. Ziobro liczy, że Kutz wykaże “minimum cywilnej odwagi” i nie będzie chował się za immunitetem. “Trzeba mieć świadomość wypowiadanych słów i ponosić za nie odpowiedzialność” – powiedział Bartosz Kownacki, adwokat Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. Za: MyPiS.org
Chamskie zachowanie posłów PO podczas posiedzenia parlamentarnego dotyczącego tragedii smoleńskiej Spektakularnym brakiem kultury wykazali się posłowie Platformy Obywatelskiej, którzy zakłócili wczorajsze posiedzenie parlamentarnego zespołu badającego katastrofę smoleńską. Podczas gdy zainteresowani słuchali wystąpienia eksperta ze Stanów Zjednoczonych, z którym połączono się za pomocą telemostu, przedstawiciele partii rządzącej pozwalali sobie na hałaśliwe komentarze i drwiny. Grupa polskich i amerykańskich naukowców z Uniwersytetu Maryland podważa forsowane od kilkunastu miesięcy tezy MAK. Prezentacja ich ustaleń dotyczących ostatnich minut lotu do Smoleńska była wczoraj główną częścią spotkania Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku. Posłowie połączyli się za pomocą telemostu z prof. Kazimierzem Nowaczykiem, fizykiem z Uniwersytetu Maryland, zaangażowanym w prace zespołu posła Antoniego Macierewicza. Jak zaznaczył na wstępie naukowiec, analizą raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego zajął się ze względu na rozliczne niespójności, jakie zawiera dokument wytworzony pod kierunkiem Tatiany Anodiny. – Od razu pojawiło się pytanie, czy przedstawione w nim wykresy pokazują rzeczywistą sytuację. Wiele osób zwróciło bowiem uwagę, że te wykresy nie są ze sobą spójne. Jestem fizykiem doświadczalnym i największą część mojej pracy stanowi analiza danych doświadczalnych – zaznaczył prof. Nowaczyk. Jak dodał, właśnie te dane są często nieprawdziwe. – To stało się przyczyną, dla której zgodziłem się analizować te dane, gdyż jest to praca bardzo podobna do tej, którą od wielu lat wykonuję – uściślił. Badania Nowaczyka dowodzą, że zawarte w rosyjskim raporcie dane faktycznie są nieścisłe i nieprawdziwe. Profesor wytyka Rosjanom wiele przekłamań, m.in. podważa tezę, jakoby do katastrofy doszło z powodu zderzenia samolotu z brzozą. Posługując się mapkami satelitarnymi wykonanymi na miejscu katastrofy przez jedną z amerykańskich firm, wykazywał, że brzoza, o której mowa w rosyjskim raporcie, znajdowała się zbyt daleko od trajektorii lotu, by zahaczenie o nią skrzydłem mogło mieć poważny wpływ na trajektorię lotu tak dużej maszyny jak tupolew. Według profesora, samolot zahaczył o to drzewo jedynie końcówką skrzydła, a nie, jak twierdzi MAK, całym jego płatem. – Gdyby było inaczej – wyjaśnia fizyk – wówczas samolot musiałby zboczyć z trajektorii lotu, a do tego nie doszło. Według Nowaczyka, dopiero chwilę później, pomiędzy brzozą a TAWS5, “nastąpiło coś, co miało wpływ na katastrofę”. W jego przekonaniu, był to “czynnik zewnętrzny”. Profesor nie chciał jednak przesądzać, co to mogło być. Porównując amerykańskie zdjęcia z 10 i 11 kwietnia ub.r., ekspert zespołu zauważył, że w tym czasie zmieniło się położenie statecznika samolotu: dopiero dzień po katastrofie statecznik znalazł się w miejscu, które zgadza się z opisem zawartym w raporcie MAK. Dalsze wyjaśnienia prof. Nowaczyka przerwało skandaliczne zachowanie posłów PO i innych klubów poselskich, którzy zakłócili przebieg posiedzenia. Kilkudziesięciu parlamentarzystów bardzo głośno komentowało, wręcz wyśmiewało, uwagi pozostającego w łączności satelitarnej fizyka, jak również pytania zadawane przez posłów i senatorów PiS. Nie mogąc kontynuować spotkania, Antoni Macierewicz zmuszony był ostatecznie przełożyć prezentację prac polskich członków zespołu na inny termin. Marta Ziarnik
"Raport" „Raport Millera” niesie ze sobą kilka cennych dla obywatelskiego śledztwa informacji, na które poniżej pragnę zwrócić uwagę. Pominę milczeniem w tej notce kwestie podobieństwa dokumentu sygnowanego przez „komisję Millera” do ruskiego raportu komisji Burdenki 2 (np. kwestie „psychologiczne”), bo będzie jeszcze czas na zestawienie podobieństw tych dokumentów (metodologicznych, terminologicznych, propagandowych, dezinformacyjnych etc.).
Po pierwsze: niemal całkowity brak zdjęć z pobojowiska (jest ich raptem kilka), a przecież przedstawiciele „komisji” mieli być na miejscu przez kilka dni i zapewne było mnóstwo okazji do udokumentowania tego, jak wyglądało „miejsce wypadku”, zwłaszcza jeśli po to, do cholery się na Siewierynj, przyjechało w imieniu polskiego państwa. Fragmenty wraku są fotografowane głównie w tej części lotniska, gdzie został on złożony i po rusku „zrekonstruowany”. Zdjęcia te zawiera, rzecz jasna „załącznik” do przydługawego „raportu”.
Po drugie: wykorzystanie zdjęć ruskich lotniarzy oraz zdjęć satelitarnych, a więc brak jakichkolwiek zdjęć „oblotowych” znad Siewiernego. Takie zdjęcia można było zlecić komuś chociażby 11 kwietnia 2010 podczas transportowania ciała Prezydenta CASĄ.
Po trzecie: potraktowanie jako „materiału dowodowego” zdjęć z filmów moonwalkera Wiśniewskiego (jest też montaż kadrów z filmiku Fomina), mimo że filmy te budzą wiele wątpliwości i mimo że „komisja Millera” nie przesłuchiwała najważniejszego świadka smoleńskiego, czyli właśnie polskiego montażysty.
Po czwarte: na s. 51 „raportu” podane są trzy godziny połączeń z telefonu satelitarnego: 5:15, 5:46:59, 6:21:40 (UTC). Nie jest zatem uwzględnione telefonowanie śp. I. Tomaszewskiej z godz. 6:19 (UTC) – nie dzwoniła zatem z tego telefonu, lecz z innego. Czy była, zatem w tym samym samolocie?
http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/telefon-satelitarny-z-tupolewa-zniknal-rozmawiali-_139196.html
Po piąte: jest mowa o „salonkowym cudzie”, tzn. o przerobieniu 6 kwietnia 2010 jednej z salonek na 18-osobową. Ciekawe, czy jest jakaś dokumentacja na ten temat z 6.04.2010, czy też powstała ona ex post „wypadku”. Jeśliby jednak prawdą było, że w 36 splt specjalnie przerabiano naprędce wnętrze rządowego samolotu (zamiast przyszykować samolot dodatkowy), by upchać w nim dowódców (łamiąc prawo i świadomie narażając ich na niebezpieczeństwo), to już dziś powinny się zacząć zatrzymania w tymże pułku osób odpowiedzialnych za takie decyzje.
Po szóste: na s. 51 pojawia się jeszcze jedna ważna informacja o następującej, bardzo lakonicznej, treści: „Uruchomienie radiostacji awaryjno-ratunkowych nie zostało zarejestrowane”, a do niej jest przypis 35: „Zabudowana radiostacja awaryjno-ratownicza była wyłączona z powodu zakłóceń, jakie wprowadzała do pracy innych urządzeń pokładowych. Decyzję taką podjął Szef Sekcji Techniki Lotniczej 36 splt.” To zaledwie pierwsze kwiatki wychwycone przeze mnie w „raporcie Millera”, czyli glossie do raportu komisji Burdenki 2. FYM
Kto tak naprawdę jest prezesem UPR? Do redakcji papierowej wersji tygodnika Najwyższy Czas! przyszedł list od Biura Krajowego Unii Polityki Realnej datowany na 20.07.2011r. Jako adresat został wskazany “Szanowny Pan Tomasz Sommer”. Kopertę otwieraliśmy bardzo zaciekawieni, ponieważ chyba nigdy nie prowadziliśmy korespondencji z UPR / innymi partiami wolnościowymi za pośrednictwem Poczty Polskiej. Większość spraw (np. próśb o zareklamowanie spotkania z lokalnymi władzami ugrupowania, objęcia patronatem jakiegoś wydarzenia) była załatwiana telefonicznie lub nowocześnie: przez skype albo pocztę elektroniczną. Treść listu wyjaśniła, dlaczego Kierownictwo (?) /znak zapytania wyjaśnimy w dalszej części/ Unii Polityki Realnej zdecydowało się na papierową, czyli formalną drogę kontaktu…
“W związku z faktem, iż tygodnik “Najwyższy Czas!” w sposób jawny prowadzi agitację na rzecz konkurencyjnej partii “Kongres Nowej Prawicy”, zwracamy się o nieumieszczanie logo UPR na okładce tygodnika. Rzecz jasna, każda redakcja ma prawo do popierania wybranych przez nią stronnictw, ale jednoznaczne opowiedzenie się za jedną konkretną formacją ma swoje konsekwencje. Pozostajemy w szacunku do pracy Redakcji i popieramy większość głoszonych w NCZ! idei, ale nie do zaakceptowania jest dla nas sytuacja, w której symbolami UPR posługuje się pismo, promujące partię nie tylko do niej konkurencyjną, ale i częstokroć wrogo nastawioną. Z wyrazami szacunku i w nadziei, że prośba wyrażona w niniejszym liście zostanie spełniona bez kierowania sprawy na drogę sądową”. “Prośba” i czające się za nią widmo procesu sądowego z wyżej zacytowanego listu oczywiście wymaga oficjalnej odpowiedzi. Moglibyśmy np. wdać się w polemikę i zauważyć, że wsparcie Kongresu Nowej Prawicy akcją plakatową wiąże się z prostym faktem: KNP o pomoc nas poprosiła. Wielokrotnie wcześniej czyniliśmy zadość prośbom UPR i drukowaliśmy (oczywiście za darmo) anonse kierownictwa partii oraz jej lokalnych oddziałów. Moglibyśmy również wskazać na fakt, że merytoryczny rdzeń pisma stanowią idee konserwatywno – liberalne, których emanacji można się dopatrywać w różnych ugrupowaniach politycznych i stowarzyszeniach (UPR od dawna nie jest jedynym przedstawicielem koliberalnej “ortodoksji”). Wśród naszych redaktorów są sympatycy, (co prawda w mniejszości) skrzydła PiS, którego przedstawicielem jest np. p. Artur Górski (były publicysta NCZ!) a kiedyś była p. Zyta Gilowska (przez długi czas felietonistka NCZ!). Części redakcyjnych piór zdarzało się pochlebnie pisać o analogicznej (do pewnego stopnia konserwatywno-liberalnej) frakcji PO dowodzonej przez Jarosława Gowina. W naszej ekipie nie brakuje również osób sympatyzujących z nurtem narodowym, które w swoich tekstach wspierały koalicję UPR z LPR oraz partią “Libertas” (nota bene ówczesny lider Ligi Polskich Rodzin – Roman Giertych – w latach 90 regularnie pisał w NCZ!) Moglibyśmy również zauważyć, że przesłaniem przytłaczającej ilości tekstów (choćby tylko z ostatnich miesięcy!) które dotyczyły przedwyborczego bałaganu na prawicy było nie tyle wsparcie konkretnego ugrupowania roszczącego sobie prawo do koliberalnego dziedzictwa, co agitacja na rzecz zjednoczenia “prawicy na prawo od PIS” (niektórzy redaktorzy zaangażowali się do tego stopnia, że uczestniczyli w dających nadzieję na porozumienie negocjacjach). Na naszych łamach przedstawiamy różne nurty prawicy, również te „heterodoksyjne” („nieprawowierne”, ale w niektórych, istotnych punktach styczne z „ortodoksją”). Co więcej nigdy nie zamknęliśmy nczas-owych szpalt dla tekstów o narracji “anty-Korwinowskiej” (konstruktywna polemika jest pożądana!). Moglibyśmy również wskazać, że flaga UPR będąca de facto wariacją krzyża św. Jerzego zdobi okładkę NCZ! od samego początku. Oczywiście niżej podpisany ma świadomość, że część komentujących będzie zdania, że tradycja musi ulec prawu własności intelektualnej. Nie ma to jednak w tej chwili większego znaczenia. Dlaczego? Ponieważ oficjalnej odpowiedzi Biuru Krajowemu UPR redakcja NCZ! póki, co nie wyśle, a powyższy zaczątek polemiki z zarzutami Kierownictwa (?) partii to jedynie wynurzenia autora tego tekstu. Nie, dlatego, że nasz sekretariat ma zwyczaju ignorować taką korespondencję. Ale dlatego, że po prostu NIE WIEMY, komu tak naprawdę mamy odpowiedzieć! Tym samym przechodzimy do wyjaśnienia tła pytania postawionego w tytule tego wpisu. Otóż cytowany wyżej list od “Biura Krajowego UPR” został podpisany przez BOLESŁAWA WITCZAKA, jako “Prezesa Unii Polityki Realnej”! Do tej pory żyliśmy w przekonaniu, że istnieją dwa podmioty, które roszczą sobie prawo do nazwy UPR. Na skutek zawirowań statutowych po rozłamie, którego jedną z przyczyn była “niegospodarność” p. Bolesława Witczaka (m.in. przyznał sobie “pensję” stanowiącą zwrot poniesionych kosztów oraz rekompensatę w związku z zawieszeniem prowadzenia własnej działalności) wyłonił się “UPR Stanisław Żółtka” oraz (po epizodzie z p. Magdaleną Kocik) “UPR Bartosza Józwiaka”. Ponieważ na stronie internetowej UPR.ORG.PL Bartosz Józwiak widnieje, jako Prezes ugrupowania (i jako taki zawarł porozumienie z Prawicą RP Marka Jurka) dochodzimy do wniosku, że trzecie UPR (“Bolesława Witczaka”) umknęło naszej uwadze… Adam Wawrzyniec
Kłamstwo Rewolucji Francuskiej Jak co roku, 14 lipca w Paryżu odbyła się wielka defilada i uroczystości ku czci kolejnej rocznicy Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Zwykle nie oglądam fanfar dla wydarzeń, które są smutne, i dla rocznic, które symbolizują upadek cywilizacji Zachodu. Przypadkowo jednak obejrzałem dłuższą relację we francuskiej France24 i zaowocowało to kilkoma refleksjami. Zupełnie nie rozumiem, jak świat demokratyczny – jakże przywiązany do abolicji w kwestii kary śmierci, praw człowieka i praw jednostki wobec totalitaryzmu – może w ogóle czcić rocznicę wydarzenia, które było prostym zaprzeczeniem wszystkich tych zasad. Rewolucja francuska pochłonęła miliony ludzi i znaczna część z nich to nie byli żołnierze, którzy polegli na polach bitewnych, lecz zwyczajni ludzie, których uznano za „wrogów rewolucji”. Większość zgilotynowanych nie popełniła żadnego przestępstwa poza tym, że mieli nieodpowiednie pochodzenie stanowe, to znaczy należeli do szlachty lub duchowieństwa, co samo w sobie było przestępstwem. Wielu zgilotynowanych było też mieszczanami i chłopami. Wprawdzie mieli oni odpowiednie pochodzenie stanowe, ale zarzucono im albo nadmierną zamożność, albo przywiązanie do „zabobonu”, czyli wiarę w Boga. Jak można czcić rok 1789 i gadać o prawach człowieka nad grobami pomordowanych 200 tys. chłopów w Wandei, broniących kościołów przed profanacją? Jak można mówić, że rewolucja przyniosła równość wobec prawa, gdy wymordowano dziesiątki tysięcy ludzi należących do niedawna uprzywilejowanych stanów społecznych? Jak można mówić, że Rewolucja przyniosła gwarancje nienaruszalności własności prywatnej, skoro znacjonalizowano majątki szlachty i duchowieństwa tylko dlatego, że ich właściciele mieli nieodpowiednie pochodzenie stanowe? Przecież, jak pisze Danton, „lud zrobi rewolucję na koszt swoich wewnętrznych wrogów”. Jak można wreszcie mówić, że rewolucja przyniosła zasadę poszanowania prawa, skoro Maksymilian Robespierre twierdził, że w demokracji – w odróżnieniu od monarchii – nie istnieje pojęcie „nielegalnych aresztowań”, bowiem „lud, wybierając deputowanych, wszystko ratyfikował”? Pogardę dla wszelkich podstawowych zasad prawa najlepiej wyłożył właśnie Robespierre w słynnej mowie, gdy postulował zgilotynowanie Ludwika XVI: „Ludwik był królem, gdy stworzona została Republika. Cała kwestia tkwi w tych słowach. Ludwik został zdetronizowany za swoje zbrodnie; Ludwik uznał lud francuski za zbuntowany; aby go ukarać wezwał armie tyranów-wspólników. Zwycięstwo ludu zdecydowało, że to on był rebeliantem. Ludwik nie może, więc być sądzony; już jest skazany albo Republika zostanie oskarżona. Proponować proces Ludwika XVI w jakiejkolwiek formie to cofnięcie do despotyzmu królewskiego lub ministerialnego; to idea kontrrewolucyjna, to postawienie w stan oskarżenia Rewolucji. Jeśli Ludwik będzie sądzony, może zostać uniewinniony; może być niewinny. Co mówię! Jest niewinny, dopóki nie zostanie osądzony, ale jeśli Ludwika uniewinnią, jeśli Ludwik jest niewinny, to co z Rewolucją? Jeśli Ludwik jest niewinny, to wszyscy obrońcy wolności są obrazoburcami. Obrońcy prawdy i przyjaciele dyskryminowanej niewinności byliby rebeliantami, a wszystkie proklamacje zagranicznych dworów byłyby prawowite. Wszystko, co spotkało dotąd Ludwika, jest niesprawiedliwością. Federaliści, lud Paryża, wszyscy patrioci Francji są winni – i wielki proces przed trybunałem natury między zbrodnią i cnotą, wolnością i tyranią zostałby rozstrzygnięty na korzyść zbrodni i tyranii” (podkr. – A.W.). Innymi słowy: sam Robespierre przyznaje, że Ludwik XVI jest niewinny, a więc jeśli będzie miał uczciwy proces, to nie zostanie skazany za swoje rzekome zbrodnie. Czyli każdy uczciwy sąd przyzna, że to rewolucja była pogwałceniem prawa. Właśnie, dlatego ma zostać skazany na śmierć na mocy głosowania deputowanych, bez rozprawy sądowej. Ma zostać skazany – jak niegdyś Jezus – przez demokratyczne głosowanie, bowiem – podobnie jak przeszło 17 wieków wcześniej – dowodów winy brak! Nie ma wątpliwości, że prawoczłowiecza współczesna Francja wcale nie chciałaby się dziś cofnąć do roku 1791 czy 1793, bowiem jej plutokratyczne i demoliberalne elity jako pierwsze poszłyby na gilotynę jako nowi „uprzywilejowani” i „arystokracja majątku”. Dlaczego więc 14 lipca jest czczony? Przecież tak naprawdę tego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego poza tzw. zdobyciem Bastylii. Piszę „tak zwanym”, bowiem Bastylia wcale nie była broniona. Jej załogę stanowiło kilkunastu starszych wiekiem żołnierzy-emerytów. Widząc zbierający się tłum, dowódca nakazał po prostu złożyć broń i otworzyć bramy. Mimo to żołnierze-emeryci zostali zamordowani, a uciętą głowę nieszczęsnego dowódcy triumfalnie obnoszono po Paryżu przez kilka godzin. Oto demokratyczna dzicz w akcji! Miarą kłamstwa Bastylii jest i to, że „więźniów politycznych” przebywało w niej raptem trzech, z których najbardziej znanym był markiz de Sade, osadzony tam za liczne gwałty na młodych kobietach. Czy był to „więzień polityczny”? Tak, ponieważ został osadzony bez wyroku sądowego, na mocy monarszej personalnej decyzji. Dlaczego więc liberalne demokracje tak czczą rok 1789? Dlatego że to jest ich mit założycielski. Zwycięzcy piszą historię – i tak było i w tym przypadku. To, co wiemy o rewolucji, jest mieszanką zafałszowań, półprawd i zwykłych mitów. Od tego jest słynna „republikańska i laicka” szkoła, aby miliony dzieci nie dowiedziały się o rewolucji francuskiej niczego istotnego, lecz aby tylko zakuły na pamięć kilka dat i – przede wszystkich – wchłonęły w siebie mit rewolucji francuskiej jako jutrzenki wolności, tolerancji, demokracji, praw człowieka, praw obywatelskich, suwerenności ludu i podobnych pierdółek. W rzeczywistości wszystko to jest nie tyle fałszywe, co przeinaczone. Najbardziej klasycznym przykładem jest samo hasło rewolucji: „Wolność, równość, braterstwo!”. Przecież w rzeczywistości brzmiało ono nieco inaczej: „Wolność, równość, braterstwo albo śmierć!”. Z ostatnim słowem na końcu jest prawdziwie i strasznie; jeśli je obciąć, robi się sympatycznie… Adam Wielomski
PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ BANKIERÓW Nie komentuję za każdym razem gdy coś pisze lub mówi jakiś makroekonomista, analityk, czy bankier. Ale jak firmuje to coś „Polski Bank Przedsiębiorczości” to chciałoby się powiedzieć noblesse oblige. Polska przedsiębiorczość daje sobie jakoś radę i bez bankierów i z bankierami. Przypomnę, że 70% „Misi” nie ma w ogóle ekspozycji kredytowej. Niektórzy z nich mają rachunki bankowe tylko dlatego, że mieć je muszą – bo państwo tak kazało, na czym bankierzy zarabiają. Co prawda pierwszy raz o takim banku słyszę, ale jak się on mieni bankiem „przedsiębiorczości” i to jeszcze polskim, to powinien uważać z lansowaniem pomysłu na ratowanie strefy euro przez miedzy innymi polskich przedsiębiorców, polegającego „na połączeniu częściowych zmian strukturalnych w krajach peryferyjnych ze wzajemnymi gwarancjami zadłużenia udzielonymi sobie przez kraje strefy euro (…), żeby zapewnić tańsze finansowanie krajom, które podejmują wysiłek zmian, ale zmagają się z wysokimi stopami procentowymi przy pomocy”.
http://wyborcza.biz/biznes/1,100897,10022541,Euroobligacje_przeciw_euroegoistom.html
Ten pomysł to emisja euro-obligacji, które dziś zostaną sprzedane bankom, żeby pozyskać środki na pomoc dla Grecji, żeby Grecja miała na spłatę swoich własnych obligacji wyemitowanych kupionych wcześniej i kupionych przez te banki. Ja wiem, że najlepszy biznes bankowy polega na kupowaniu obligacji od państwa z gwarancją, że zedrze ono w przyszłości z przedsiębiorców podatki, żeby oddać bankom z wysokimi odsetkami to, co wcześniej od nich pożyczyło, w oparciu, o który to dług banki te udzieliły tym przedsiębiorcom wysoko oprocentowanych kredytów, które Przedsiębiorcy zaciągnęli dla ratowanie cash flow zrujnowanego przez podatki, które musieli zapłacić żeby państwo miało na wykup obligacji wcześniej kupionych przez banki. Takie euro-obligacje to „instrument, za pomocą, którego dług publiczny każdego kraju posiadałby do pewnego poziomu gwarancje wszystkich innych członków, pod warunkiem prowadzenia odpowiedniej polityki gospodarczej”. Jest to alternatywa dla polityki „euregoistycznej” opartej „de facto na skąpieniu grosza przez tych, którzy uważają się za mądrych i silnych, tym, którzy dopiero szukają swojej drogi do sukcesu”. Rozumiem, że jak moi szkolni koledzy, którzy „szukają swojej drogi do sukcesu” przyjdą do PBP po kredyt, to bank, „uważając się za mądrego” im go raczej nie udzieli. Ale jakbym to ja przyszedł razem z nimi i wziął kredyt żeby „nie skąpić im grosza” na wódkę (oczywiście pod zastaw moich własnych aktywów), to bym taki kredyt pewnie dostał. Ale ja „uważam się za mądrego”, więc tego oczywiście nie zrobię. Ale ja, według tego, co przeczytałem w rekomendacji ekonomisty PBP należę do „jastrzębi” i to takich, którzy „się mylą”. Może. Ale mylę się na swój rachunek. I to jest coś, co mnie łączy z PBP. On też się chce mylić na mój rachunek, aczkolwiek zapewnia ustami swojego ekonomisty, że co prawda „w przypadku Grecji (…) koszty poniosą albo podatnicy, albo banki”, ale „w przypadku innych krajów, (choć co do Portugalii mogą być wątpliwości), podatnicy mogą całkowicie odzyskać swoje pieniądze”. Jako „jastrząb” mam wątpliwości nie tylko, co do Portugalii, ale również Hiszpanii i nawet Włoch. I jako „jastrząb” chciałbym wiedzieć, jaki jest procent szans, że „podatnicy odzyskają swoje pieniądze”? Bo że „mogą” – to mogą. Tylko jeszcze jak? Rząd im odda za 10 lat, (bo podobno tyle potrzeba – jak stwierdził Wolfgang Schaeuble – żeby Grecja odzyskała płynność)? Żeby było jeszcze ciekawiej ten sam autor w innym miejscu napisał:” Unia Europejska jest w stanie „wciągnąć nosem„ cały dług Irlandii i Portugalii zapadający do 2015 r., a później umorzyć jego część bez większych konsekwencji politycznych. Podatnicy ponieśliby koszty, ale politycy wytłumaczyliby im, że to jedyne bezpieczne rozwiązanie.”
http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/07/29/ile-jeszcze-pieniedzy-potrzeba-eurolandowi/
To jak to w końcu jest z tymi podatnikami? No i teraz deser: „wsparcie płynnościowe oraz częściowe gwarancje, w przeciwieństwie do kredytowania bankruta, to normalny mechanizm funkcjonujący w świecie bankowym, dlaczego ma, więc nie funkcjonować między państwami? Dlaczego kraje udzielają gwarancji bankowym zobowiązaniom wobec obywateli, a nie mają udzielić częściowych gwarancji zobowiązaniom rządów wobec banków? Dlaczego kraje zasilające banki w płynność (poprzez banki centralne) mają nie zasilać w płynność poszczególnych rządów?” No właśnie, dlaczego??? Skoro „wsparcie płynnościowe oraz częściowe gwarancje to normalny mechanizm funkcjonujący w świecie bankowym” to niech go sobie banki zastosują!!! Przecież to one mają problem. No, bo nie greccy przedsiębiorcy – hotelarze czy restauratorzy! Gwiazdowski
29 lipca 2011 Paraliż praw obywatelskich Prawa obywatelskie są przeciwieństwem praw naturalnych wynikłych z istnienia naszej cywilizacji łacińskiej, która kształtowała się przez wielki, a opierała się na prawie rzymskim, umiłowaniu piękna i filozofii przez Greków i wierze chrześcijańskiej. Te trzy elementy stanowiły filary naszej cywilizacji.. Co dzisiaj pozostało po trzech filarach? Prawo naturalne do wolności, własności i do życia, Prawo Boże - jest podmywane systematycznie i likwidowane, Grecja bankrutuje wraz ze swoją filozofią i umiłowaniem piękna, a chrześcijaństwo łacińskie jest atakowane z całą stanowczością, ośmieszane i eliminowane ze struktur państw obywatelskich.. Nie można być sługą dwóch panów: albo się jest posłusznym państwu obywatelskiemu, albo Panu Bogu – poprzez dziesięć przykazań.. Współczesny” obywatel” chrześcijański staje na rozdrożu moralnym, będąc w dużej mierze własnością państwa obywatelskiego przy pomocy demokracji, która go do państwa obywatelskiego przywiązuje ustawami, plątając go niewidzialnymi nićmi prawa stanowionego w świątyniach rozumu, czyli współczesnych parlamentach demokratycznych. Katedry Notre Dame zostały pozamieniane na Demokratyczne Świątynie Rozumu, gdzie trwa ciągły proces przegłosowywanie wszystkiego jak leci, wbrew rozumowi, bo demokracja większościowa kłóci się z logiką rozumu, który oparty jest na myśleniu. Myślenie w świątyni rozumu nie jest potrzebne- jest potrzebna większość.. I przy pomocy większości w Demokratycznej Świątyni Rozumu dają nam w kość, jeszcze bardziej przywiązując do biurokratycznego państwa demokratycznego opartego na prawach obywatelskich, jako substytucie praw do wolności, własności i do życia.. Wolność zabierają, własność konfiskują, prawo do życia ograniczają.. Wszędzie się przegłosowują, nawet w trybunale - liczy się większość.. Tylko czekać jak w sądach powszechnych będzie trzech, albo więcej sędziów, którzy wydany wyrok będą przegłosowywać.. I będzie taki, na jaki wskaże większość.. Burdel będzie większy niż serdel. Jak to w demokracji, którą propaganda utożsamia z wolnością? A demokracja- tak naprawdę- jest wolności zaprzeczeniem. Można oczywiście gadać i ględzić w nieskończoność, ale trzeba się poddać tyranii demokracji.. Jako tyranii większości. Prawo stanowione przy pomocy przypadkowej większości, wchodzi w życie i „obywatele” muszą je respektować. A że gwałci ich wolność i własność? A co to, kogo w demokracji obchodzi? Niech składa skargi obywatelskie do różnych operetkowych rzeczników obywatelskich i biurokratycznych i niech się sprawy toczą latami- jak to w demokratycznym państwie prawnym, a tak naprawdę - bezprawnym. Wszystko zaczęło się od tzw. Rewolucji Francuskiej z roku 1789, gdzie pierwszy raz w epoce nowożytnej zamachnięto się na odwrócenie hierarchii.. Zamiast Pana Boga i jego prostych praw, na jego miejscy pojawił się człowiek masoński, wrogi Bogu z jego prostymi prawami opartymi na wolności i wolnej woli, z ze swoimi licznymi prawami, które nazwał obywatelskimi, a które są sprzeczne z Prawami Bożymi.. Nawet wykuł je na kamiennych tablicach, na wzór Praw Bożych otrzymanych przez Mojżesza na Górze Synaj.. Wszystko przeciw Prawu Naturalnemu, czyli Prawu Bożemu.. I po dwustu latach- z przerwami- doczekaliśmy się wielkiego prawnego burdelu panującego w całej Europie, kiedyś chrześcijańskiej, a dziś obywatelskiej, gdzie „obywatel” jest niewolnikiem państwa demokratycznego opartego o bezprawie. Prawa Boże nadał człowiekowi sam Pan Bóg - Prawa Człowieka, zwane obywatelskimi – nadało człowiekowi państwo demokratyczne.. To jest właśnie ta rewolucja, która odbyła się w roku 1789.. Mordowanie, zabijanie, ścinanie, ludzkie głowy na pikach i topienie w Sekwanie - to tylko jej znamiona zewnętrzne.. Prawdziwa rewolucja odbyła się w sferze nadbudowy, jak świadomość określał brodaty Karol Marks.. Współtwórca tego zamętu.. I jego liczni kontynuatorzy.. Również ci dzisiejsi.. I wszystko, w czym dzisiaj żyjemy, w popłuczynach po Rewolucji Antyfrancuskiej - wynika z przeszłości. Dlatego Lewica wszelaka często namawia do zapomnienia przeszłości, żeby jedynie patrzeć w przyszłość.. Zgodnie z orwellowskim twierdzeniem, że kto panuje nad przeszłością, panuje nad teraźniejszością, a kto panuje nad teraźniejszością- panuje nad przyszłością.. I tak toczy się koło historii, i wcale historia się nie powtarza- ona narasta! I tak realizują się w rzeczywistości prawa obywatelskie, sprowadzające się tak naprawdę do braku praw.. Bo jeśli w Zakopanem, państwowy Sanepid, państwowy instrument fiskalizacji państwa zrobił 23 kontrole, z czego 22 skończyły się mandatami, chodzi o sprawę oscypków góralskich - to, o co chodzi? Przez dziesiątki lat Góral robił swoje oscypki w bacówce i je sprzedawał turystom bez ingerencji państwa sanepidowsko- biurokratycznego i nic się nie działo, a teraz nasz nowy rząd- Komisja Europejska – wymyśliła sanitarne wymogi dotyczące produkcji i sprzedaży oscypków. Bo ONI w Komisji Europejskiej wiedzą lepiej jak produkować, przechowywać i sprzedawać oscypki. Każda idea ma swoje konsekwencje.. Idea sanepidowska inspirowana przez nasze państwo w posłuszeństwie do swojego nad zwierzchnika - Unii Europejskiej - ma ją również. Kontrolerzy zwrócili uwagę władzom Zakopanego na fakt, że zbyt małą wagę przywiązują do urągającego podstawowym zasadom ustalonym przez Sanepid w transmisji z Komisji Europejskie- do przestrzegania zasad sprzedaży oscypków. Zdaniem Sanepidu oscypki powinny być sprzedawane z….Lodówek (???) No pewnie - najlepiej z zamrażarek połączonych z lodówkami, albo skonstruowane na zasadzie uwzględnienia czynnika społecznego zawartego w lodówce. Śmiesznie będą wyglądali ci sprzedawcy oscypków z kasami fiskalnymi, paragonami, zaświadczeniami o certyfikacji, lodówkami za plecami, dokumentami o miejscu wyprodukowania i instrukcją mycia rąk, podczas sprzedaży. Podczas mycia rąk koniecznie należy pamiętać, o tym- tak jak w instrukcji mysia rąk jest zapisane- żeby prawy kciuk lewej dłoni dokładnie zazębiał się, zapalcowywał się z kciukiem dłoni prawej, bo w przeciwnym wypadku z mycia rąk nici. I to każdej sprzedaży. I to nie za plecami demokratycznego państwa prawnego, za plecami, którego już nie wiele się da.. Jak to w totalitaryzmie demokratycznym ma miejsce. Da się za to w podziemiu, co robią nasi rodacy nagminnie, bo już 1/3 z nas zeszła do podziemia demokratycznego państwa prawnego, gdzie, co prawda nie ma praw człowieka, ale jest wolność, między innymi od praw człowieka.. Wolność prawdziwa, uwolniona od zabobonu praw człowieka.. Co to za prawa człowieka, jak człowiek nie ma prawa być człowiekiem, żeby sobie spokojnie posprzedawać innemu człowiekowi oscypki, które ten może sobie kupić, albo nie.?. Ani jeden nie ma praw człowieka tak naprawdę- ani drugi.. Prawo ma państwowy Sanepid i zawłaszczone państwo pod hasłami praw człowieka.. Żeby człowieka prześladować i okradać.. Jak już wszyscy uliczni sprzedawcy pokupują sobie lodówki, przyjdzie czas na dalsze „ cywilizowanie” handlu, aż do całkowitego go zlikwidowania.. Bo taki jest chyba nadrzędny cel wszystkich rządzących narodami socjalistów.. Oscypki to oczywiście mała sprawa, tak jak sprawa zakupu lodówek, bo taki komendant poznańskiej policji, pan Smolarek, swojego czasu atakowany przez ludzi salonu, w tym pana redaktora Piotra Najsztuba, dostał lodówkę, jako formę łapówki za coś tam, czego nie pamiętam, i nie pamiętam jak ta sprawa się skończyła propagandowo.. W każdym razie wyszło, że komendant policji nie miał lodówki. I go odwołali, bo nie pasował do całości. Lodówki będą za to będą je mieli wszyscy sprzedawcy oscypków. Na zdrowie wszystkim kupującym oscypki z lodówek.. Bo z lodówką kojarzy się jeszcze jedna sprawa.. Przez las szedł zając i dźwigał magnetowid.. Zaczepił go niedźwiedź i pyta: skąd masz ten magnetowid? - Dostałem od lisicy - odpowiedział zajączek. - Położyła się na kanapie i mówi: ”Bierz, co najdroższe”. - No to wziąłem magnetowid.. - Szkoda, że mnie tam nie było?- powiedział zacierając ręce niedźwiedź. - Oczywiście, że szkoda.- Wzięlibyśmy jeszcze pralkę i lodówkę.. I czy to nie jest paraliż praw obywatelskich? WJR
Polskie ludobójstwo, czyli ocieplanie stosunków Polskie władze nie reagują wystarczająco na propagandę rosyjską, która lansuje fałszywą tezę o zabijaniu rosyjskich jeńców w Polsce po wojnie 1920 roku – pisze publicysta „Rzeczpospolitej” Gosfilmofond (Państwowy Filmowy Fundusz Federacji Rosyjskiej), rosyjski odpowiednik PISF, czyli państwowa instytucja zajmująca się promowaniem narodowego kina, ogłosił w tym roku scenariuszowy konkurs. Jeden z trzech tematów to „Zagłada żołnierzy Armii Czerwonej w polskiej niewoli w latach 1919 – 1922".
Zbrodnia, której nie było Polska zbrodnia to w całości wymysł rosyjskiej propagandy. Kiedy Michaił Gorbaczow zrozumiał, że nie da się dłużej trzymać pod korcem katyńskiego mordu, kazał swoim propagandystom wykreować ekwiwalentną zbrodnię strony polskiej. I stąd nagle w początkach lat 90. pojawiła się po raz pierwszy sprawa rzekomego mordu dokonanego przez Polaków na jeńcach rosyjskich 50 lat wcześniej. Co znamienne, nikt nie zająknął się o niej przez pół wieku, który upłynął od jej domniemanego popełnienia. O historii tej mówi niezwykle ciekawy film dokumentalny autorstwa Anny Ferens „Co mogą martwi jeńcy", który miał premierę niecały rok temu. Jest to precyzyjne, a jednocześnie atrakcyjne filmowo studium manipulacji na ogromną skalę: o nieistniejącej zbrodni uczą się rosyjskie dzieci w szkole, a rządowi publicyści i historycy opisują masowe rozstrzeliwania, których w ogóle nie było. W rzeczywistości żołnierze rosyjscy przetrzymywani byli w obozach jenieckich zgodnie z normami międzynarodowego prawa, otrzymywali racje żywnościowe równe racjom żołnierzy polskich i mieli zapewnioną opiekę lekarską. Oczywiście, Polska była krajem biednym i wyczerpanym po I wojnie światowej i wojnie z bolszewikami, toteż i warunki w obozach nie były komfortowe. Trafiały się praktyki okradania więźniów, a także akty agresji wobec nich, ale były one ścigane przez władze i piętnowane przez polską prasę. Wielka śmiertelność w obozach była wynikiem chorób i szalejących wówczas epidemii tyfusu oraz grypy hiszpanki. Autorka filmu zbadała wszelkie źródła, m.in. trafiła do archiwum Czerwonego Krzyża w Genewie, gdzie, jak się okazało, była pierwszą (!) osobą czytającą akta sprawy. Propagandyści rosyjscy nie przejmowali się zresztą zupełnie faktami. Kilka lat temu mieszana komisja polsko-rosyjskich historyków sporządziła opasły raport, który zadawał kłam insynuacjom na temat „polskiego Katynia". Został on opublikowany również w Moskwie, ale władze rosyjskie w ogóle się nim nie zainteresowały. Kilka dni po tragedii smoleńskiej pojawił się w prasie rosyjskiej bardzo uczciwy artykuł opisujący manipulację związaną z jeńcami rosyjskimi w Polsce. Jeden artykuł. Potem sprawa wróciła na dawne tory, a pomordowani rzekomo przez Polaków jeńcy rosyjscy zaczęli straszyć znowu.
Przemilczany film Nieco ponad rok temu Władimir Putin, przyznając – w ramach ocieplenia polsko-rosyjskich stosunków, – że polskich oficerów wymordowano na polecenie Stalina, dodał, że nie należy przy tej okazji zapomnieć o 32 tysiącach rosyjskich jeńców, którzy zginęli na terenie Polski. Zdumieni specjaliści, zastanawiając się, skąd pojawiła się ta niewystępująca nigdy wcześniej liczba, potrafili znaleźć tylko jedno wyjaśnienie: musiała być wyższa niż liczba zamordowanych oficerów polskich. Film Ferens, który odsłaniał fałsz rosyjskiej propagandy, realizował polską rację stanu. Pierwotnie patronat nad nim objęło prezydenckie Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, a Instytut Adama Mickiewicza i IPN miały go dofinansować. Po katastrofie smoleńskiej BBN wycofało się z patronatu, Instytut Adama Mickiewicza z dofinansowania, a IPN nie sfinalizował swojej umowy z twórcami filmu. Obraz, który powinien zostać maksymalnie nagłośniony, został wyemitowany o godz. 0.50 w TVP 1 i przemilczany. Okazało się, że najważniejsze jest, aby zdezawuować wszelkie przedsięwzięcia kojarzone z poprzednim rządem i prezydentem. Przecież mamy takie osiągnięcia w „ocieplaniu stosunków z Rosją". Tymczasem niedługo – w sytuacji, gdy działa propaganda rosyjska, a bierna jest strona polska – wszyscy Rosjanie przekonani będą o „polskiej zbrodni". Można być pewnym, że opinie takie trafią również na Zachód, a sprawie Katynia przeciwstawiane będzie „zabicie jeńców rosyjskich". W maju br. w porze największej oglądalności program pierwszy rosyjskiej telewizji państwowej w renomowanym programie „Wriemia" (Czas) wyemitował skrajnie stronniczy „reportaż" o zabijaniu przez Polaków rosyjskich jeńców. Polskie obozy jenieckie były tam nazywane obozami koncentracyjnymi i obozami śmierci. Autorzy programu zwrócili się do Anny Ferens, która odesłała ich do wydanego w Moskwie raportu. Wręczyła im go nawet. Tyle, że w „reportażu" nie ma o tym nawet słowa.
Wizerunek Polski Program ten obudził jednak polskie MSZ, które wystosowało oficjalny protest do władz rosyjskich. Dodatkowo ministerstwo ma przygotować oficjalną dyskusję ze stroną rosyjską na ten temat. Miejmy nadzieję, że projekt ten zostanie zrealizowany. Anna Ferens złożyła w programie TVP Historia projekt filmu o losie polskich jeńców po wojnie z bolszewikami. Ta nieznana historia była niejako ponurą zapowiedzią Katynia. Wiele lat temu osobiście rozmawiałem z Józefem Czapskim, który jako wysłannik władz polskich usiłował odnaleźć tych jeńców w porewolucyjnej Rosji. Czapski był także emisariuszem gen. Andersa, na przełomie lat 1941 – 1942 szukającym na terenie Związku Sowieckiego nieżyjących już oficerów. Dyrektor TVP Historia zaopiniował pozytywnie projekt Ferens, stwierdzając jednocześnie, że brak funduszów uniemożliwia jego realizację. Czy władze TVP, a szerzej – władze Polski nie zdają sobie sprawy, że przedsięwzięcia takie są ich obowiązkiem? O czym jak, o czym, ale o tym, że wizerunek jest ważny, nie trzeba ich chyba przekonywać. Czy jednak myślą one o wizerunku Polski? Wildstein
Gra raportem "Na nic się zdały moje trudy; jestem tak mądry, jak i wprzódy!" - te słowa Goethego (w młodzieńczym przekładzie Szpota) pasują doskonale do odwlekanej miesiącami prezentacji raportu tzw. komisji Millera. Nie chcę deprecjonować jej ustaleń, ale muszę powiedzieć, że gdyby, tak teoretycznie, ktoś przyszedł do mnie ze zleceniem: jesteś pisarz, to wymyśl teraz coś takiego, taką jakąś "narrację", żeby możliwie najwięcej ludzi mogło uznać sprawę za satysfakcjonująco zakończoną, coś tak pomiędzy pisowcami, platformersami i ruskimi, i żeby brzmiało prawdopodobnie, i w ogóle, no - to w ciemno, bez żadnych ekspertyz i szczegółowych badań sprokurowałbym mniej więcej właśnie coś takiego. Może największy pożytek z tego raportu, że przeczy on kalumniom rzucanym od pierwszych chwil po katastrofie na śp. Lecha Kaczyńskiego i inne ofiary. Od dawne było oczywiste, że tez o "naciskach", "brawurze" i "lądowaniu za wszelką cenę" nie da się w świetle faktów podtrzymać, ale medialny zgiełk wytworzony przez propagandystów wciąż żyje swoim życiem. I prawdopodobnie żyć będzie nadal, podtrzymywany półsłówkami, aluzjami, napomknieniami o locie do Gruzji, a wypadku skrajnych bydlaków palikotowymi frazami "a po co się tam pchał". Nie mam złudzeń co do tych, którzy oczerniają ofiary tragedii i nie sądzę, żeby po raporcie przestały to robić, ale zawsze dobrze, że pewne rzeczy zmuszona była przyznać nawet rządowa komisja. Choć i tu na wszelki wypadek złagodził minister Miller, dodając coś o "presji pośredniej", polegającej, jak należy rozumieć, na samym istnieniu prezydenta. A poza tym - Panu Bogu świeczkę i "Wyborczej" ogarek, załoga trochę winna, ale i rosyjski kontroler też trochę, generała Błasika być w kokpicie nie powinno, ale i na wieży był ktoś, kogo być nie powinno, pilot popełnił błąd, ale to nie jego wina, że w 36. pułku panował jeden wielki bardak i nie szkolono załóg na symulatorach... W zasadzie, dowiedzieliśmy się tego, co od dawna wiemy, i nadal nie mamy odpowiedzi na zasadnicze pytania: co ukrywają Rosjanie? Dlaczego aparatura pokładowa przestała działać 2 sekundy przed uderzeniem o ziemię, kilkanaście metrów nad ziemią? Tupolew ma ponoć 3 niezależne generatory prądu, żaden nie mieści się w skrzydle, a przecież komisje zgodnie twierdzą, że od uderzenia w brzozę samolot jeszcze się nie rozpadł, odpadł tylko fragment skrzydła - więc jak? Dlaczego Rosjanie zniszczyli wrak, którego badanie byłoby jedynym sposobem wykluczenia najdalej idących hipotez, dlaczego wycięli drzewa na podejściu lotniska, dlaczego fałszowali dokumentację medyczną i zmieniali wstecznie zeznania świadków?
Otrzymaliśmy bardzo prawdopodobną hipotezę co do przebiegu tragedii, ale wciąż nie mamy ostatecznych, przekonujących dowodów, że było właśnie tak, a nie inaczej. Przypomnijmy, że dokument komisji Millera z punktu widzenia prawa międzynarodowego ma wartość artykułu w gazecie. Premier obiecywał wprawdzie, że raport ten będzie podstawą do wystąpienia o międzynarodowe "działania", ale, po pierwsze, czego to on już nie obiecywał, a po drugie, jakie tam działania, skoro międzynarodowa organizacja lotnicza kilkakrotnie już powiedziała wyraźnie: to nie był lot cywilny, nie do nas z tym. Na wiarygodności raportu ciążą rozgrywki, które przez wiele miesięcy, do ostatniej chwili się wokół niego toczyły. Tej przysłowiowej walki buldogów pod dywanem trudno było nie zauważyć nawet nieuzbrojonym okiem. Tuż przed prezentacją raportu Millera prokuratura wojskowa nagle przypomniała sobie o zapisach tzw. polskiej czarnej skrzynki i postanowiła je publicznie zaprezentować, co jest o tyle ciekawe, że zapisy te odszyfrowane zostały już ponad rok temu. Prezentacja ta potwierdziła wszystkie tezy postawione w tzw. białej księdze, w tym tę o, jak to ujął Macierewicz, "obezwładnieniu" samolotu na wysokości 15 metrów (nawiasem; żadna z kreatur, które do bólu gardeł rechotały nad słowami Macierewicza, nie zdobyła się na konsekwencję, by stwierdzić, że "prokurator Parulski przedstawił raport o stanie swego umysłu, hłe, hłe"). Wiadomo też, bo to przeciekło do opinii publicznej, że ostatecznej wersji raportu Donald Tusk wcale nie dostał pod koniec czerwca, bo formalnie przyjęto ją dopiero w ostatnim tygodniu, a i to niektórzy członkowie komisji pozostają przy swoim zdaniu. Z tym, że to ma być zawarte dopiero w tzw. protokole prac komisji (dokumencie, który rzeczywiście kończy i podsumowuje jej pracę) a ten będzie, jeśli będzie, dopiero po wyborach. Zresztą i bez tej wiedzy chyba tylko ostatni idiota wierzył, że przedstawienie rządowej wersji wydarzeń naprawdę wstrzymują problemy z tłumaczeniem. Może i zachowałbym dla siebie to, co powiedziałem na początku, gdy nie te właśnie odgłosy spod dywanu, świadczące, że w ferajnie narasta świadomość, iż bez końca się tak duraczyć Polaków nie da, nawet przy takiej służalczości mediów; że ktoś za to będzie musiał w końcu, po jakiejś "odwilży", odpowiedzieć, i lepiej już teraz się postarać, żeby to był on, nie ja. Pamiętać też o tym musi Donald Tusk. Kiedy inni śledzili prezentację komisji, on zapewne uważnie badał reakcje, a może i pierwsze, szybkie badania - skoro robi się takie po debatach, można było zamówić i teraz. Ci, którzy znają premiera, twierdzą, że do ostatniej chwili zwleka z decyzjami, czekając, co powiedzą ludzie. Zdymisjonować kogoś, a może tylko awansować go na ambasadora w Mongolii? Zależy, co uzna za bardziej opłacalne dla swoich sondażowych słupków. A prawda? Jak mówi bohater jednego z moich ulubionych filmów: "prawda, no to kto to może wiedzieć?" RAZ
Rok prezydentury Bronisława Komorowskiego – dopełnienie reorientacji Kilka tygodni temu minął pierwszy rok prezydentury Bronisława Komorowskiego. Reorientację polityki ośrodka prezydenckiego, która zaszła w tym okresie, analizuje dr Witold Waszczykowski. Na początku lipca minęła pierwsza rocznica prezydentury Bronisława Komorowskiego. Przeszła bez większego echa, przytłoczona wydarzeniami związanymi z otwarciem polskiego przewodnictwa w Unii Europejskiej. Nie była też celebrowana przez samego prezydenta, ani jego urzędników i doradców, z racji niewielkich osiągnięć. Rocznicy tej nie odnotowały nawet prezydenckie witryny internetowe okolicznościowymi komunikatami. Komentatorzy prześcigali się natomiast w wyliczaniu – drugorzędnych dla oceny prezydentury – gaf i lapsusów językowych. Przypomniano też przy tej okazji dramatyczne warunki przejmowania obowiązków prezydenckich po śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego. Wskazywano na kontrowersyjne, pośpieszne zachowanie w dniu katastrofy smoleńskiej, czy pierwsze decyzje i wypowiedzi po inauguracji, kiedy to prezydent Komorowski szybko przenosił pamiątkowy krzyż spod pałacu i odcinał się od kontynuowania polityki zagranicznej swojego poprzednika. Nie były to działania zmierzające do realizacji wyborczego hasła: zgoda buduje. Na prezydenturze Komorowskiego cieniem położyły się wydarzenia z wcześniejszego okresu. Już w 2009 roku premier Tusk zapowiedział rezygnację z ubiegania się o prezydenturę w wyborach 2010 roku. Już sam fakt rezygnacji lidera rządzącego obozu wskazywał jak drugorzędną rolę w przyszłości planuje się dla urzędu prezydenckiego. Potwierdziło to następnie uzasadnienie wspomniane przez premiera, który wyznał, że prezydentura kojarzyła mu się z pilnowaniem żyrandoli w pałacu. Dawał tym wyraźnie sygnał, jak będzie traktował ten urząd jeśli zostanie zdobyty przez przedstawiciela jego ugrupowania.
Kontrowersyjne przejęcie obowiązków prezydenckich W obliczu niespotykanej tragedii smoleńskiej z 10 kwietnia 2010 roku, tu i ówdzie pokazały się głosy o potrzebie stworzenia technokratycznego, eksperckiego rządu jedności narodowej. Obok prezydenta zginęli również dowódcy wszystkich rodzajów sił zbrojnych i szefowie ważnych urzędów państwowych np. Narodowego Banku Polskiego. Inni komentatorzy zwracali uwagę na niezwykłą sytuację Marszałka Sejmu w kontekście wyborów prezydenckich. Po śmierci Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Marszałek Komorowski w kampanii na urząd prezydenta mógł korzystać ze wsparcia obozu rządzącego, to jest partii PO i całego zaplecza rządowego, Kancelarii Sejmu i Senatu oraz być beneficjentem podporządkowania sobie Kancelarii Prezydenta i BBN. Bezprecedensowe wsparcie otrzymał również z poza Polski, gdyż należy przypomnieć rolę Jerzego Buzka, szefa Parlamentu Europejskiego. Pojawiły się zatem zasadne sugestie o rezygnacji z jednej z tych funkcji dla dobra procesu demokratycznego i uczciwości kampanii wyborczej. Niestety w następnych tygodniach mogliśmy tylko obserwować szybkie przejmowanie centralnych urzędów państwowych przez osoby związane politycznie i towarzysko z obozem rządzącym. Nie przestrzegano zasad kadencyjności. Nie stosowano zasady kooptowania przynajmniej części kadry poprzedniego kierownictwa osieroconych instytucji państwowych, aby choć stworzyć pozory jedności klasy urzędniczej i politycznej w tym traumatycznym okresie po katastrofie. We współpracy z konglomeratem korporacji medialnych rozpętano bezprecedensową akcję propagandowo-dyskredytacyjną wobec jednego z głównych nurtów opinii publicznej: centroprawicowo-republikańskiego. Kontynuowano promowanie jedynie słusznych poglądów na rozwój i modernizację Polski. Nie było już ośrodka, który mógłby weryfikować rządowe pomysły i oceny przedstawiane społeczeństwu. W takiej sytuacji trudno uznać, iż kampania prezydencka odbyła się w atmosferze „fair play”. Jedna ze stron korzystała ze wszystkich atrybutów przejętej władzy i instytucji państwowych. Po drugiej stronie byli adwersarze wyrzuceni z urzędów, zdemonizowani i napiętnowani mianem antysystemowej opozycji. Mimo po-smoleńskiej traumy, refleksji nad niesprawiedliwym traktowaniem Lecha Kaczyńskiego i oczekiwania na zmianę dyskursu politycznego, nie zaprzestano rzucania i wtedy pod adresem rywala inwektyw, przekraczających poziom kulturalnej debaty np. oskarżenia o polityczną nekrofilię. Kampania prezydencka potwierdziła, zatem kolejny raz jaką przyszłą, pomocniczą rolę, miałby odgrywać prezydent ze zwycięskiego obozu.
Zmiana charakteru prezydentury Zdobycie prezydentury przez Bronisława Komorowskiego znacząco zmieniło charakter tego urzędu jak i zakres działania. Poprzedni prezydencji postrzegali swój urząd jako instytucję stojącą na straży konstytucji, jako instytucję monitorującą pracę centralnych urzędów państwowych, szczególnie tych, które odpowiadały za bezpieczeństwo państwa i politykę zagraniczną. Tamci prezydenci byli audytorami poczynań rządu. Obecny prezydent przyjął odmienną postawę – adoratora i admiratora rządu. Zrezygnował z zadań monitorowania kluczowych dziedzin polityki państwowej, o czym świadczy między innymi dobór współpracowników. Nie ma tam byłych ministrów czy wysokich urzędników państwowych jak to miało miejsce za poprzedników. Urząd prezydencki stał się instytucją uzupełniającą działania rządu, który to przejął pełną kontrolę nad państwem. Istotna zmiana zaszła również w samej polityce prezydenta. Nie starał się już utrzymywać, że jest prezydentem wszystkich Polaków. Taki slogan nie został wypowiedziany nawet w celu ukłonu wobec części opinii publicznej. Wiele wskazuje, iż obok pełnienia pomocniczej roli wobec rządu obecny prezydent podjął się też zadania przeprowadzenia politycznego eksperymentu. Przez przygarnięcie środowiska po byłej Unii Demokratycznej, niektórych polityków lewicowych czy przez gesty wobec środowiska post-PZPR (honory wobec gen. Jaruzelskiego) prezydent testuje możliwość kompromisu historycznego, połączenie środowisk post-komunistycznych z liberalnymi elitami post-solidarnościowymi. Być może jest to laboratorium dla przyszłej koalicji sejmowej PO-SLD. Może to jednak też być próba budowania własnego zaplecza politycznego, odrębnego od PO na wypadek jej porażki w wyborach parlamentarnych. Rezygnacja z funkcji konstytucyjnego rozliczania rządu z jednej strony oraz testy z zakresu inżynierii politycznej z drugiej oznaczają, że urząd prezydenta przestaje pełnić funkcję arbitra i strażnika narodowych interesów zdefiniowanych przez konstytucję. Co więcej wpadki sytuacyjne, jak wizyta w USA i dywagacje o bigosie, grożą, iż prezydentura ta zmierza do samo-marginalizacji na scenie politycznej. Taka sytuacja ma także miejsce w kwestiach wewnętrznych. Tu prezydent prawie nie zaistniał. Zastanawia totalny brak zaangażowania na rzecz wyjaśnienia przyczyn katastrofy swojego poprzednika. Wydawać by się mogło, że to powinno być naturalnym imperatywem, przejawem lojalności głów państwa, aby patronować procesowi wyjaśniania przyczyn śmierci jednego z prezydentów. W tym kontekście awansowanie szefa Biura Ochrony Rządu przed wyjaśnieniem jego roli w procesie zabezpieczenia wizyty delegacji państwowej na uroczystości rocznicy katyńskiej wskazuje raczej, że prezydentowi na wyjaśnieniu przyczyn katastrofy szczególnie nie zależy. Poza istotnym wetem wobec zwalniania urzędników pozostałe różnice wobec rządu miały charakter trzeciorzędny. W większości przypadków prezydent wspierał rząd jak dobitnie pokazuje to manifestacyjnie urządzona debata na temat OFE. Małym testem marginesu swobody mogło być rozstrzygnięcie w sprawie przyszłości KRRiT. Jednak ostateczna decyzja prezydent, zachowująca Radę pokazała, że nie grał tu o jakiś zrównoważony ład medialny, ale o swoich popleczników w radzie i niedopuszczenie do mediów opozycji. Zwolennicy prezydenta Komorowskiego określają jego początek kadencji w przesadnych superlatywach. Ma to być dojrzała prezydentura, harmonijnie współpracująca z rządem. W rzeczywistości jest to prezydentura realizująca rządowy scenariusz. Prezydent nie zaprezentował swojej wizji i długofalowych planów. Tę jednostronną ugodowość wobec rządu można było dostrzec w wielu sytuacjach, kiedy prezydent nie zabierał zdania w wielu kwestiach społecznych, unikał ryzyka jakiejkolwiek polemiki i mediacji między siłami politycznymi w kraju. Prezydent Komorowski zapowiadał, iż urząd prezydenta miał się stać ośrodkiem refleksji nad przyszłością wspólnej Europy. Wiemy już, że sam prezydent znawcą problematyki międzynarodowej nie był i nie rozwinął się w tym kierunku. Do tego potrzebne było silne zaplecze intelektualne i eksperckie. Jednak nominacje do Kancelarii nie napawały optymizmem. Sprawy zagraniczne powierzono osobie o bardzo małym doświadczeniu międzynarodowym i dyplomatycznym. Prezydencki minister ds. zagranicznych nie piastował nigdy żadnej funkcji kierowniczej ani w resorcie spraw zagranicznych, ani na placówkach dyplomatycznych (poza krótką przygodą na placówce w Niemczech). Toteż nic dziwnego, że minister prezydencki szybko dokooptowany został do spotkań kierownictwa MSZ, aby bezpośrednio odbierał instrukcje dla prezydenta. Niewielkim doświadczeniem mógł się też pochwalić prezydencki doradca ds. zagranicznych. Mimo statusu naukowca i teoretyka procesów globalizacyjnych, dał się też poznać, jako kontrowersyjny, a nawet skandalizujący publicysta i komentator wydarzeń w Polsce i na świecie. Międzynarodowego doświadczenia nie posiada również Szef BBN. Co więcej w kampanii prezydenckiej błysnął w tej dziedzinie antytalentem, gdy nie powstrzymał kandydata na prezydenta (i wykonującego obowiązki prezydenta) przed niepotrzebnym i szkodliwym uwikłaniem się w kwestie wycofania Polaków z Afganistanu. Co więcej, niefortunnym komunikatem BBN, bezpardonowo krytykującym strategię NATO, przyłożył się do pogłębienia niekorzystnego obrazu Polski, jako koniunkturalnego sojusznika, właśnie wtedy, gdy zabiegaliśmy o zmianę sojuszniczej koncepcji obrony nowoprzyjętych państw członkowskich. Dalsze prace BBN, szczególnie seminaryjne rozważania nad pompatycznie brzmiącym strategicznym przeglądem bezpieczeństwa narodowego, dowodzą dalszej marginalizacji tego ośrodka. Ostatnie zaś wystąpienia medialne Szefa BBN w obronie szybkiej strategii wyjścia z Afganistanu wykazują, iż nie rozumie on jak i po co państwo używa na arenie międzynarodowej takich instrumentów jak wojsko i środki pomocowo-rozwojowe. Zarzut o braku doświadczonych polityków z merytoryczną wiedzą w ważnych dziedzinach administracji państwowej można jeszcze uzupełnić wskazując na dwie nietrafne nominacje: Sławomira Nowaka i prof. Tomasza Nałęcza. Obaj pełnią raczej rolę celebrytów medialnych niż rzeczywistych doradców. Żaden z nich nie realizuje hasła: zgoda buduje. Wręcz przeciwnie, już niewiele środowisk pozostało niedotkniętych obrazami, szczególnie w wykonaniu Tomasza Nałęcza. Nie posiadając zaplecza i pomysłu na miejsce Polski w Europie nierealne jest zatem, aby ośrodek prezydencki stał się niezależną formą refleksji. Ośrodek rządowy nie pozwoli na tworzenie żadnych alternatyw. Rząd udowodnił to m.in. nie przewidując istotnej roli dla prezydenta Komorowskiego w czasie trwania naszego przewodnictwa w Unii Europejskiej. Ponadto, europejskim ośrodkiem refleksji moglibyśmy się stać prowadząc zdeterminowaną i aktywną politykę w Europie. Na tej arenie nie wygrywa się jedynie inteligencją polityków i ich błyskotliwą retoryką. Wybory najważniejszych urzędników unijnych potwierdzają to niestety. Tam decydują mocno wyartykułowane interesy i determinacja w ich obronie. A to już od lat wiemy, że nie jest to w interesie tego rządu, który pragnie jedynie utrzymywać się w głównym nurcie europejskim.
Dyplomatyczna „korona Himalajów” Współpracownicy prezydenta Komorowskiego utrzymują, że właśnie sfera polityki zagranicznej jest wielkim sukcesem tej prezydentury. Podkreślają kooperatywne i komplementarne podejście do wysiłków rządu. Szczególnie lansowany jest pogląd, że nastąpiła poprawa wizerunku Polski zagranicą. Wylicza się liczne spotkania międzynarodowe na wysokim szczeblu, wskazuje na reaktywację trójkąta weimarskiego, przyjęcie jesienią ubiegłego roku nowej koncepcji strategicznej NATO i poprawienie planów obronnych Polski. Podnosi się, że już niedługo, za sprawą Polski, nastąpi przełom w relacjach Ukrainy z Unią Europejską. Sympatycy prezydenta Komorowskiego chełpią się, że jego spotkania z przywódcami Niemiec, Francji, Rosji i USA to sukcesy dyplomatyczne porównywalne ze zdobyciem korony Himalajów. Zapomina się w tej wyliczance jednak wyjaśnić, iż wiele tych spotkań to kurtuazyjne wizyty zapoznawcze, obligatoryjne w przypadku każdego prezydenta. Wbrew natarczywej propagandzie prezydent Komorowski nie zaprezentował w tych spotkaniach jakiejkolwiek istotnej inicjatywy dyplomatycznej i nie pokazał też jakiejkolwiek niezależnej postawy w dziedzinie relacji międzynarodowych. Polityka zagraniczna prezydenta Komorowskiego stała się elementem działań rządu, polityką dyskontynuacji wobec poprzednich kanonów dyplomacji polskiej. To rzeczywiście polityka, która dopełnia reorientację rządowej dyplomacji w kierunku minimalizowania i marginalizowania pozycji Polski w świecie. Do 2008 roku priorytetami polskiej polityki zagranicznej były silne relacje transatlantyckie, utrzymanie rozwiniętej współpracy polityczno-wojskowej z USA, uzyskanie takiej pozycji w Unii Europejskiej, która pozwalałaby nam przynajmniej współkształtować główne kierunki polityki tej instytucji, szczególnie jej polityki wschodniej oraz wreszcie zapewnienie sobie mocnej pozycji w regionie Europy Środkowo- Wschodniej poprzez promowanie idei rozszerzania NATO i Unii na wschód. Relacje z USA, pozycja w Unii i regionie miały prowadzić do upodmiotowienia Polski w relacjach międzynarodowych. Przysłużyć się temu miała również polityka bezpieczeństwa energetycznego. Po 2007 roku te zasady przyświecały nadal polityce śp. Lecha Kaczyńskiego. Rząd uznał jednak wówczas, że to wręcz imperialne mrzonki, że to nieuzasadnione rozpychanie się i spolegliwie rozpoczął realizować politykę ustawienia Polski w głównym nurcie europejskim, czyli schładzania i wycofywania się z międzynarodowej aktywności. Taka była potrzeba partii rządzącej, której nadrzędnym interesem było utrzymanie wysokiego poparcia na arenie wewnętrznej. Wbrew radom prezydenta Kaczyńskiego, w latach 2008/9 koalicja rządowa skutecznie dokonała antyamerykańskiego zwrotu w naszej polityce zagranicznej. Nie zrealizowała korzystnego dla Polski porozumienia o budowie z USA tarczy antyrakietowej. Polska porzuciła też udział w operacjach wojskowych na Bliskim Wschodzie – regionie, który stanowił ważną płaszczyznę współpracy europejsko-amerykańskiej. Straciliśmy w ten sposób ważnego protektora naszych interesów w naszym regionie. Śmierć Lecha Kaczyńskiego umożliwiła obozowi rządzącemu dokonanie dalszej radykalnej zmiany w polityce zagranicznej. Rząd całkowicie zerwał z ambicjami zabiegania o podmiotową pozycję Polski w Unii i NATO. Zasadnicza zmiana nastąpiła na kierunku wschodnim. Bazując na koncepcji, iż liczy się tylko „tu i teraz” zerwano z ambitną koncepcją polityki jagiellońskiej, wspierania demokratycznych i integracyjnych ambicji państw post sowieckich. Jej zwolenników obrzucono epitetem post zimnowojennych i anty- modernizacyjnych ideologów. Zastąpiono ją rzekomo polityką piastowską, orientowaną na modernizację kraju. Na wschodzie zaś uznano, że wobec Moskwy należy zachowywać się pragmatycznie, przyjąć Rosję taką jaka jest i po prostu dogadać się i robić interesy. Wyciszono kwestie historyczne, gdyż ceną za nie były przyjazdy do Polski Putina i Miedwiediewa. Po katastrofie smoleńskiej dorzucono jeszcze rzekomą empatię rosyjskich władz, jako kolejny argument na spolegliwość wobec Moskwy, która miała przynieść szybkie i pozytywne zmiany w relacjach polsko-rosyjskich. Oczekując przez wiele miesięcy na wizytę Miedwiediewa w Warszawie, nie podejmowano wobec Moskwy jakichkolwiek starań o wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej, przyspieszenie ujawniania dokumentów katyńskich czy zawarcie realistycznej umowy gazowej.
Już w czasie grudniowej wizyty Miedwiediewa w Polsce polityka ta poniosła klęskę. Rosyjski prezydent nie przyjechał z konkretami w żadnej sprawie. Kolejny cios tej polityce zadała treść raportu MAK oraz sposób jego prezentacji i zachowanie politycznych władz Rosji. Zatem pragmatyzm i nadzieja na rosyjską empatię nie przyniosła pozytywnych rezultatów ani w sprawach historycznych, jak śledztwo katyńskie, ani gospodarczych. Obraz klęski w relacjach z Moskwą dopełnia nałożone latem br. rosyjskie embargo na polskie warzywa. Racją stanu w relacjach europejskich stał się dobry wizerunek i medialnie zorientowane wizyty. Relacje z Amerykanami zeszły na daleki plan. Prezydent Komorowski odbył pierwszą podróż europejską do Brukseli, gdzie oddał swoisty hołd urzędnikom i instytucjom europejskim, czym potwierdził, że Polska nie zamierza dopominać się o rolę współdecydującego państwa. Po latach starań władze doprowadziły do rzekomego reaktywowania współpracy w ramach trójkąta weimarskiego. Wilanowskie spotkanie trzech przywódców odbyło się w ciągu półtorej godziny. Odliczając czas na tłumaczenie, każdy z nich mógł zabrać głos przez 15-20 minut. Trudno dowodzić, że w takim czasie udało się trójkąt nasycić jakąś poważną treścią. Zaś fakt, że przywódcy uznali, że kolejne spotkanie odbędzie się z udziałem prezydenta Rosji, dla polskiego interesu zwycięstwem na pewno nie jest. Na kierunku zachodnim nieukrywaną już opcją stała się zdecydowana orientacja na podporządkowanie się naszej dyplomacji niemieckiemu punktowi postrzegania spraw europejskich. Wiele wskazuje, że to świadomy zabieg, swoiste porozumienie o programowo akceptowanej asymetryczności naszych relacji. Wydaje się, że za dobrą opinię na salonach europejskich i może w miarę korzystny przyszły budżet unijny wyzbyliśmy się wszelkich ambicji do prowadzenia samodzielnej polityki zagranicznej w regionie i poza nim. Właśnie bierność prezydenta jest szczególnie zauważalna w naszym regionie i to szczególnie na tle aktywności swojego poprzednika. Lech Kaczyński był w stanie szybko skrzyknąć kilku przywódców regionalnych i pojechać z nimi w daleką podróż w obronie Gruzji. Obecnie to dopiero Obama z dalekiej Ameryki jest w stanie zmobilizować region do wizyty w Warszawie. Nie widać też chęci prezydenta do aktywności w świecie, do dialogu z Izraelem, Arabami, czy wspierania współpracy gospodarczej z potęgami ekonomicznymi. Być może został skutecznie zniechęcony do tego przez nieudane wizyty premiera w Peru i Katarze.
Minimalizm Polska ma być poważnym krajem, wzorem do naśladowania. Państwem stabilnym, sprawnym, o utrwalonej marce, a nasze stosunki z USA powinny być dojrzałe. W takim właśnie nieprecyzyjnym, publicystycznym, chaotycznym stylu opisywane są dążenia polskiej dyplomacji w dokumentach MSZ i w wypowiedziach prezydenta Komorowskiego. W nieprecyzyjności i braku konkretnych zobowiązań jest oczywista myśl. Brak konkretów nie pozwala rozliczać rządu i prezydenta z realizacji zadań. Zaś eufemistycznie postawione cele (poważny kraj, dobra marka, poprawione relacje, wzmocniona pozycja w Europie) pozwalają władzom chwalić się czymkolwiek, przeprowadzonymi wizytami czy artykułami w prasie zagranicznej. Liczy się przecież tylko wizerunek i dobra marka. To jest racja istnienia tego obozu władzy. W Europie dobrze postrzegany jest tylko ten z naszego regionu, kto o nic nie zabiega, nie przejawia asertywnej postawy w dążeniu do realizacji swoich interesów. Oczekuje się od Polski, aby była adwokatem interesu europejskiego. A Polska odpowiada, że Polska nie będzie interesowna. Lepiej jest, więc nie precyzować celów, to nikt nie będzie przymuszał do ich realizacji i nikt nie będzie sprawdzał czy zostały wykonane. Dobrze mieć następnie wspólnotę interesów z RFN, (która wspomagała budowę rurociągu północnego), gdyż to „utoruje nam drogę ku centrum decyzyjnemu Unii” i pomoże w oddziaływaniu na Rosję. I tu jest cała filozofia działania naszej dyplomacji. Ale to nie jest postawa auto- degradacji – argumentują sympatycy obozu władzy. To rzekomo realizm i roztropność bez martyrologicznej mitologii i historycznych resentymentów.
Marginalizacja Realizacja takich założeń i myślenia o Polsce sprowadziła nas na margines życia europejskiego. Tuż po wejściu w życie oczekiwanego przez rząd traktatu lizbońskiego okazało się, że nowe stanowiska unijne zostały obsadzone bez konsultacji z Warszawą. Stara Europa uznała, że symboliczne stanowisko szefa euro-parlamentu dla Jerzego Buzka, na pół kadencji, to wystarczająca nagroda za transformację i reformy, które pozwoliły nam przystąpić do Unii. W ostatnich miesiącach rząd został wręcz upokorzony, gdy zachodni europejczycy znowu samodzielnie podejmowali decyzję w sprawie paktu konkurencyjności. Na miesiące przed naszą prezydencją kilka państw europejskich podjęło decyzje w sprawie Libii, zanim premier Tusk zdążył dojechać na Radę Europejską. Mimo entuzjazmu związanego z rozpoczęciem naszej prezydencji w Unii i buńczucznych zapowiedzi, że rządzimy Europą, Polska nie ma realnego wpływu na istotne sprawy europejskie i decyzje. Kryzys w strefie euro jest rozwiązywany bez nas, czyli państwa przewodniczącego aktualnie Unii i będącego 20 gospodarką świata. Priorytetowe dla naszej dyplomacji kwestie jak Partnerstwo Wschodnie, czy wspólna polityka obronna są marginalizowane i przesłaniane sprawami bliskowschodnimi.
Bilans reorientacji jest, zatem zdecydowanie niekorzystny. Dyplomacja rządu i wspierającego prezydenta wywołuje wrażenie wielkiej aktywności. Polska wreszcie „mówi jednym głosem”. Już „nikt nie przeszkadza” obozowi władzy. Jednak bez jasno wyartykułowanej koncepcji naszej roli w świecie i zabiegów o uzyskanie podmiotowości na arenie międzynarodowej, wszystkie te wizyty sprowadzają się jedynie do kurtuazyjnych gestów, do pozorów dyplomacji. Na żadnym z wielkich spotkań nie rozwiązano żadnej istotnej polskiej kwestii czy to historycznej, czy to bieżącej, polityczno-gospodarczej. Siedząc przez ostatnie lata w „głównym nurcie” europejskim nie rozwiązaliśmy niesłychanie szkodliwego dla naszej gospodarki pakietu klimatycznego. Bez stanowczych działań na rzecz zabezpieczenia swoich interesów możemy niedługo przegrać kolejną szansę w kwestii gazu łupkowego. Otaczający nas świat nie jest klubem altruistów. Państwa, w tym i zaprzyjaźnieni z nami sąsiedzi, rywalizują o pozycje i dobrobyt swoich społeczeństw. Dlaczego my o to nie zabiegamy, żyjąc w iluzji, iż „możemy z ufnością patrzeć w przyszłość”, bo „nikt na nas nie czyha”? Czy Polska może pozwolić sobie na rezygnację z aktywnej, ambitnej polityki zagranicznej? Czy interes partii rządzącej w najbliższych wyborach parlamentarnych wart jest tak radykalnej reorientacji polityki zagranicznej? Może warto zabrać się do pracy i zrobić coś pożytecznego dla kraju przez następne cztery lata prezydentury, Panie Prezydencie?
Witold Waszczykowski
„Cywilny” czy „Państwowy”, czyli parada oszustów Od dnia katastrofy niemal przez 16 miesięcy karmieni byliśmy kłamstwem jakoby lot rządowego samolotu należącego do wojskowego pułku, z wojskową załogą i mający ładować na wojskowym lotnisku, jest lotem cywilnym. Przez cały czas tak premier jak i jego rzecznik prasowy z premedytacją kłamali po ogłoszeniu raportu MAK, że będą odwoływać się do ICAO, czyli do Organizacji Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego. Przez telewizyjne studia z TVN24 na czele przewinęły się tabuny „ekspertów” powielających to kłamstwo, a wtórował im kwiat polskiego dziennikarstwa. Dziś dochodzi do świadomości Polaków to, co było oczywiste już w momencie startu samolotu. Był to lot państwowy i ani załącznik 13 do konwencji chicagowskiej, ani ICAO z tym lotem i wyjaśnianiem przyczyn katastrofy nie mieli i nie powinni mieć wspólnego. Tak mówią międzynarodowe przepisy. Tusk wie doskonale, że może pisać odwołania na Berdyczów, a brał w tej grze udział z pełną premedytacją.
Już w maju 2010 roku tę prawdę ujawnił niezwykle gadatliwy Edmund Klich mówiąc przed sejmową komisją infrastruktury:
“…I dostałem informację gdzieś o godzinie 14.50, że mam udać się do samolotu i mam lecieć do Smoleńska z panem premierem Tuskiem. Ale byłem trochę wcześniej i był pierwszy samolot Jak-40. I poproszono mnie – byłem na liście pana premiera Tuska tego samolotu, który potem okazał się embraerem linii cywilnych i leciał do Witebska, bo nie mógł lądować w Smoleńsku, jako cywilny. I dobrze, że poleciałem tym pierwszym” Klich mógł jakiem spokojnie lądować w Smoleńsku zaś Tusk wiedział doskonale, dlaczego musiał udać się do Witebska. Cała misterna gra z forsowaniem 13 załącznika i wielomiesięczne kłamstwa o jakoby cywilnym locie miały Polskę pozbawić możliwości odwoływania się do instytucji międzynarodowych. Jeżeli przypomnimy sobie jeszcze te wszystkie histeryczne reakcje rządzących na każdą wzmiankę o powołaniu międzynarodowej komisji czy zwrócenie się o pomoc do NATO to mamy coś, co rzuca snop światła na cyniczną i zimną grę duetu Tusk-Putin. Dzisiaj, przed jutrzejszą prezentacją raportu Millera słyszymy, iż w sposób oczywisty tragiczny lot był lotem państwowym. Dłużej tego kłamstwa umożliwiającego pozostawienie wszystkiego w rękach Kremla, nie dało się po prostu ciągnąć. A teraz przejdźmy do Jerzego Millera, który firmuje to jutrzejsze dzieło. Ten człowiek powinien już dawno być po dymisji i oddany do dyspozycji prokuratora. On w tym kłamstwie brał udział od samego początku. Oto komunikat PAP z 2010-09-24, dotyczący wywiadu, jakiego Jerzy Miller udzielił tej agencji:
„Ani Polska, ani Rosja nie ma, co do tego wątpliwości. To był lot cywilny – mówi w wywiadzie dla PAP przewodniczący komisji wyjaśniającej okoliczności katastrofy smoleńskiej, szef MSWiA Jerzy Miller. Zapowiada, że prace komisji mogą zakończyć się w tym roku. To jest badanie trudne. Biorąc pod uwagę redakcję raportu końcowego zastrzegam, że gdyby nie udało się zakończyć prac do końca roku, to nastąpi to na początku 2011. Zdaniem Millera, nigdy nie było wątpliwości, że przelot tupolewa miał charakter cywilny. “Natomiast, wywodzenie z tego tezy, że całą odpowiedzialność za przebieg lotu ponosi pilot czy załoga, jest bardzo, bardzo odważne” – podkreślił. Oni tych wyborów po prostu nie mogą przegrać. Przegrana oznacza poniesienie odpowiedzialności przynajmniej za kłamstwa, matactwa i współpracę z obcym mocarstwem wymierzoną przeciwko Polsce i w celu ukrycia prawdy. Jakiej?
Mirosław Kokoszkiewicz
Koszerna hipokryzja Ludzie rozumni powiadają, że zabawa prawdą jest oznaką słabości. Czym w takim razie jest jawne akcentowanie niechęci do poszukiwania prawdy? Czy nie tym samym, czym plucie prawdzie w twarz? Prezydencja prezydencją (swoją drogą, fetowanie przewodnictwa pozbawionego faktycznych uprawnień, cóż za obciach z perspektywy ludzi rozumnych!), ale nie wszystko da się ukryć wśród łoskotu medialnych fajerwerków. Uważni obserwatorzy nadwiślańskiej sceny politycznej przekonują, że ziemia naprawdę zaczęła palić się pod uwierającym ją obuwiem rozmaitych Zbychów, Mirów i Zdzichów. A jeszcze bardziej metaforycznie rzecz ujmując, pod buciorami różnej maści tuskokomorowskich, sawickopodobnych czy innych niesiołowskolubnych. Nie dziwota, zatem, że następuje, ponadnormatywne można powiedzieć, zwieranie pośladków we wspomnianych środowiskach i dawanie słusznego odporu wrażym siłom pisowskiego oszołomstwa.
WYKREOWAĆ PRZECIWNIKA Innymi słowy, wśród platformersów mogliśmy ostatnio zaobserwować chaos, ale oto przyszedł do nich Ziutek, postawił na taborecie pół litra, więc teraz topią już smutki pod jedno obowiązujące powszechnie hasło przewodnie, pt. „walka z widmem faszyzmu”. Metoda wspólnego hasła przewodniego pozostaje niezmienna od lat, przy czym, – o czym wspominałem tutaj całkiem niedawno – receptę obmyślono przed wiekami a jej realizację zaczyna się od wykreowania rzeczywistości. Z kolei wskazuje się przeciwnika. Następnie odczłowiecza wspominałem się wroga, pojąc tłum paliwem nienawiści. Potem wystarczy byle iskra, by nienawiść eksplodowała akcją zwalczania potwora – bojem, w którym każdy szulerski chwyt wyda się właściwy, a każda, nawet najbardziej obłudna metoda, uprawomocniona odwołaniem do „wyższej konieczności”. Zdehumanizowany przeciwnik to przeciwnik, wobec którego nie wchodzą w grę skrupuły moralne, zatem można go „eliminować” – najpierw z przestrzeni publicznej, a na kolejnych etapach również w bardziej dosłownych znaczeniach wyrażenia „eliminacja” – i to bez jakichkolwiek uszczerbków czy zadrapań na sumieniu. Przeciwnicy Prawa i Sprawiedliwości naprawdę wierzą w to, co w ich umysły wdrukowują telewizornie: zjednoczone pod sztandarami Jarosława Kaczyńskiego siły fundamentalnego nacjonalizmu, zamierzają zafundować Polsce czarną, ciemnogrodzką noc. Historia dowodzi, iż siła oddziaływania powyższego schematu bywa doprawdy zatrważająca. Dlatego nie dość powtarzania po Ewie Stankiewicz: „Propagandowa operacja zaprzyjaźnionych mediów, która każe utożsamiać PiS z najgorszym złem i zagrożeniem dla demokracji, sprawia, że obok w pełni poczytalnego zabójcy [to odniesienie do zabójstwa Marka Rosiaka] mogą się znaleźć w pełni poczytalni członkowie komisji wyborczych, którzy sfałszują wybory przekonani, że ratują Polskę przed reżimem Kaczyńskiego”.
ODDAĆ, CO WŁADZY NALEŻNE Środowiska związane z PO nie mogą lidera PiS pokonać, więc Kaczyńskiego opluwają, za nic mając sobie przyzwoitość czy wiarygodność. Zapominają, że jedno i drugie to nie jest coś, co można schować do kieszeni, a potem wyjąć, kiedy uzna się za przydatne. Jakaś upiornie koszerna medialna hipokryzja *) pozwala wiodącym na rynku mediom akcentować w swym przekazie a to pochodnie, a to uliczne transparenty i hasła skandowane przez „garstkę fanatyków”, ogłaszających Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego zdrajcami, zarazem zabraniając „przodującym dziennikarzom” odnieść się do impertynenckich czy agresywnych werbalnie poza granice rozsądku, wypowiedzi Kutza, Bartoszewskiego, Niesiołowskiego, Sikorskiego czy Grasia. Czy też skomentować kompromitujące Polskę zaniechania rządu Donalda Tuska w sprawie katastrofy smoleńskiej. Taka hipokryzja nie tylko rani dusze hipokrytów. Ona nie pozwala im racjonalnie oceniać świata ani ludzi. Cała nadzieja w milczącej większości. W tym, że – jak to ktoś celnie ujął – „wbijanie Polaków w garnitur obowiązujących wersji zdarzeń tylko potęguje ich bunt”. Bunt słuszny, bo tej władzy trzeba, więc czym prędzej oddać, co jej należne.
PSYCHOZA ANTYFASZYSTOWSKA Podsumowując: Platforma Obywatelska spaja swój elektorat strachem przed Prawem i Sprawiedliwością. Ten strach ma załgane oblicze, ale jest to oblicze autoryzowane przez sprzyjające platformersom medialne szczekaczki, posługujące się z powodzeniem goebbelsowskimi z natury trikami socjotechnicznymi. Peowska trąba propagandowa dzieli Polaków – w sposób oczywiście kłamliwy – na tych oświeconych, rodem z wielkich miast, zwolenników Platformy Obywatelskiej, oraz nienawistną moherową ciemność, która po przejęciu władzy zrobi tym pierwszym krwawe kuku. Jak sobie z tym radzić? Otóż wystarczy wiedzieć, że kiedy określona perspektywa ideologiczna zdominuje zredukowaną politycznie przestrzeń medialną, obie perspektywy zaczynają wzajemnie ekscytować się fałszywymi projekcjami. Od tej chwili obłęd coraz gwałtowniej puka do naszych drzwi. Psychoza nakręca samą siebie. I to jest właśnie ten proces, który między ujściem Świny a szczytem Rozsypańca obserwujemy ostatnio i jaki obserwować będziemy, co najmniej do dnia wyborów. Doprawdy, niewiele czasu potrzeba, by sympatycy Prawa i Sprawiedliwości okrzyknięci zostali faszystami. O to nie warto się zakładać. Natomiast warto się tego bać. Albowiem ludzie uwikłani w sidła irracjonalnego strachu ślepną, przestając dostrzegać swoje szaleństwo. Tym samym stają się groźni nie tylko dla siebie. Jak dzisiaj Platforma Obywatelska – dla Polski.
*) „upiornie koszerną medialną hipokryzję” definiuję podobnie jak „koszerną logikę” czy „koszerną moralność”. Mianowicie są one (czyjaś hipokryzja, czyjaś logika oraz czyjaś moralność) koszerne, gdy żąda się ścigania zbrodniarzy niemieckich, uczestniczących w Shoah, argumentując, że ani wiek, ani stan zdrowia nie powinny zwalniać od odpowiedzialności, a z drugiej strony „względy humanitarne” nie pozwalają przeprowadzić w Polsce dekomunizacji, ani wydać Polsce zbrodniarzy o żydowskich korzeniach etnicznych. widnokregi.blog.pl
Drogowa klapa „Nie róbmy polityki. Budujmy autostrady” – głosiły billboardy Platformy Obywatelskiej przed zeszłorocznymi wyborami samorządowymi. Okazało się – być może szybciej niż premier i jego przyboczni się spodziewali, – że owo hasło ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co zdjęcie Donalda Tuska na owych billboardach, cudownie nagle odmłodzonego. Przy pomocy photoshopa można ująć „Słońcu Peru” nawet dwadzieścia lat. Dzięki żonglerce liczbami i naciąganiu faktów da się na papierze udowodnić, że na nadrobienie olbrzymich zaległości w zakresie inwestycji drogowych wystarczy kilka lat. Niestety, rzeczywistość, mimo olbrzymich wysiłków polityków Platformy i publicystów, którzy honor zastąpili iście psią wiernością, nie da się nagiąć tak łatwo do pobożnych życzeń koalicji. Nikt zapewne nie ma już złudzeń, że szumnie ogłoszony program budowy autostrad na Euro 2012 zakończy się czymś innym niż spektakularną klęską. Teoretycznie nie powinno to dziwić, kampania budowania dróg podzieliła bowiem los innych obietnic Platformy, począwszy od laptopów dla szkół, likwidacji internetowych „białych plam”, a na sprawnej modernizacji armii skończywszy. Jednak warto się uważniej przyjrzeć drogowej klapie, ponieważ jest ona doskonałym przykładem kuglarskich mechanizmów stosowanych przez rząd Donalda Tuska.
P.o. urzędnik Budowa Via Egnatia, liczącej ok. 750 km, biegnącej przez rzymską prowincję Macedonia, trwała około 20 lat. Trakt powstał 1900 lat temu, ale porównując budowę dróg w czasach rzymskich z tempem budowy szlaków komunikacyjnych w III Rzeczypospolitej, można dojść do wniosku, że nadal tkwimy w mrokach przeszłości. W ciągu dwóch dekad, które minęły od upadku komunizmu, nie zbudowano przesadnie dużo. Oczywiście trudno twierdzić, że winni są tylko kolejni szefowie resortu infrastruktury. Kłopoty finansowe, prawny chaos, w tym permanentnie złe prawo zamówień publicznych – przyczyn jest wiele. Zamiast jednak skupić się na ich usuwaniu, obecny rząd woli postawić na promowanie pustych obietnic. I jak się tu dziwić klęsce projektu autostradowego, skoro Generalną Dyrekcją Dróg Krajowych i Autostrad (GDDKiA) kieruje człowiek, który kilka razy oblewał egzamin na urzędnika służby cywilnej. Niezbyt dobre świadectwo wystawia to urzędnikowi, który jest odpowiedzialny za realizację przedsięwzięć o kluczowym znaczeniu dla Polski. Premier i minister Cezary Grabarczyk vel „Belmondo” nie za bardzo się widać tym przejmują – pan Lech Witecki po prostu przed tytułem generalnego dyrektora dodał sobie literki „p.o.” i wszystko jest zgodne z prawem. To znaczy – z literą prawa, bo na pewno nie z duchem. Szef Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad realizuje, – czym sam się chwali – dość osobliwą politykę zarządzania Dyrekcją. Otóż zamiast specjalistów od dróg obsadził podległy mu urząd menedżerami. Być może ekipa Lecha Witeckiego dobrze by sobie poradziła, zarządzając bankiem, funduszem inwestycyjnym lub restauracją McDonald´s, natomiast w kwestii budowy dróg może się wykazać rażącą wprost niekompetencją.
Mało dróg, dużo procesów W ciągu ostatniego półrocza z placu budowy zeszło kilka firm. W lutym br. od umowy z GDDKiA odstąpiło konsorcjum NDI SA i macedońska spółka SB Granit, budujące odcinek autostrady A4 w Małopolsce. Wykonawca skierował sprawę do sądu, domaga się, bowiem od Dyrekcji 60 mln zł odszkodowania. Przedstawiciele konsorcjum podkreślają, że urzędnicy ignorowali ich wnioski i prośby o przedłużenie terminu na wykonanie inwestycji z powodu uzasadnionych przestojów w pracach. Jeden z nich był spowodowany badaniami archeologicznymi w rejonie inwestycji – a więc przyczyną dobrze udokumentowaną. GDDKiA najzwyczajniej w świecie ten fakt zignorowała, a wnioski wykonawcy lądowały w koszu. Z kolei w czerwcu było głośno o planach wycofania się z budowy innego odcinka tej samej autostrady przez grecką firmę J&P Avax. Tu również poszło o roszczenia, które urzędnicy Dyrekcji traktują, jako próby wyłudzenia dodatkowych pieniędzy. To być może wierzchołek góry lodowej. Przedstawiciele branży drogowej coraz głośniej, także na łamach mediów, krytykują praktyki urzędników GDDKiA. Zdaniem firm budujących drogi, Generalna Dyrekcja stosuje wojskowy sposób zarządzania. Jeśli pojawia się problem, nie ma mowy o tym, by usiąść do stołu rozmów ze świadomością, że na szybkim i sprawnym ukończeniu inwestycji zależy przecież obu stronom. Nic z tych rzeczy: GDDKiA hojnie szafuje karami za najmniejsze niedopatrzenia, jednak sama nie kwapi się do przestrzegania warunków kontraktowych. Nagminnie, jak twierdzą budowlańcy, ignorowane są terminy na rozpatrzenie wniosków. Zamiast odpowiedzieć w ciągu 40 dni, Generalna Dyrekcja potrafi milczeć przez pół roku, a odpowiedzi – często negatywnej – udziela tylko wówczas, gdy jest postawiona pod ścianą.
Chińska klęska GDDKiA Niezależnie od tego, co pisały platformerskie media, sprawa wycofania się chińskiego konsorcjum COVEC z budowy autostrady A2 też jest olbrzymim blamażem ministra Grabarczyka oraz GDDKiA. Jeszcze w czasie przetargu alarmowano, iż zaproponowana cena nijak się ma do rynkowych realiów. Mówiąc wprost – była to cena dumpingowa. Urzędnicy chcieli jednak bez względu na wszystko odtrąbić sukces. Urząd Zamówień Publicznych w dziwnie szybkim tempie przychylił się do wniosku GDDKiA o podpisanie umowy z Chińczykami przed rozpatrzeniem odwołań konkurentów. Co z tego wynikło, widzimy wszyscy. Ostrze krytyki medialnej ominęło Dyrekcję. Być może warto skojarzyć to z faktem, że urząd pana Witeckiego dysponuje sporym budżetem promocyjnym – i warto sprawdzić, kto z tego rogu obfitości czerpie fundusze… Polityka GDDKiA przypomina powożenie przez pijanego woźnicę. Z jednej strony lekkomyślnie podpisywany jest kontrakt z firmą deklarującą, że zbuduje autostradę za półdarmo, a z drugiej wywoływane są kolejne wojny z konsorcjami budującymi drogi. Jak dobrze pamiętamy, to właśnie Platforma zarzucała PiS, że traktuje przedsiębiorców jak z gruntu podejrzane środowisko, które chce tylko wyrwać z budżetu, ile się da. Tymczasem urzędnicy podlegli premierowi z PO uparli się, by traktować firmy budujące drogi nie jak partnerów, ale jak petentów, których należy przeczołgać. A że przez to i tak mało realny plan budowy dróg staje się zupełną abstrakcją – cóż, jakoś to będzie, najwyżej powie się, że winny jest Jarosław Kaczyński – to przecież takie oczywiste…
Kto skontroluje tiry? 3 lipca – z dwudniowym opóźnieniem – ruszył ViaToll, system automatycznego poboru opłat od samochodów ciężarowych. Zastąpił on dotychczasowe winiety. Ma być tak jak w Austrii, Czechach czy w Niemczech: właściciele tirów rozjeżdżających nasze drogi będą płacić od przejechanego kilometra, a pozyskane w ten sposób środki pójdą na budowę dróg. Zaczęło się (jakże by inaczej) od poślizgu przy przetargu. Urzędnicy GDDKiA założyli, że postępowanie na budowę kosztownego i bardzo skomplikowanego systemu zakończy się… w pół roku. Każdy, kto choć trochę orientuje się w polskim prawie zamówień publicznych, wie, że jest to termin wzięty z sufitu. Oczywiście rozstrzygnięcie przetargu, zamiast w czerwcu 2010 r. nastąpiło w październiku, a wykonawca – austriacka firma Kapsch – miała na wdrożenie e-myta osiem miesięcy. Dla porównania analogiczny system w Austrii wdrażano półtora roku. ViaToll ruszył, i to już jest sukces. Żeby był w pełni funkcjonalny, potrzeba, co najmniej dwóch miesięcy. Można zapytać, czemu nie przesunięto terminu uruchomienia systemu, skoro wiedziano, że czas na jego implementację był zbyt krótki? Cóż, skoro urzędnicy Dyrekcji niezbyt się przejęli faktem, że plan pokrycia Polski w ciągu paru lat siecią autostrad jest nierealny, to, czemu mieliby się przejmować tak „drobną” sprawą… Najciekawsze jest jednak, co innego – nawet gdyby ViaToll był w pełni gotowy 1 lipca, to założonych przez rząd wpływów do budżetu z tytułu e-myta i tak nie da się zrealizować. Powód jest banalnie prosty – brak osób, które będą kontrolowały kierowców. Oczywiste jest, że kierowcy będą woleli uciekać z płatnych tras i rozjeżdżać boczne drogi, byleby nie płacić bez potrzeby. Jak ostrożnie szacowano, żeby zapobiec takim praktykom, potrzeba około 500 kontrolerów. Tymczasem Inspekcja Transportu Drogowego nie dostała pieniędzy nawet na jeden dodatkowy etat. Już od pierwszego dnia uruchomienia systemu tiry korkują regionalne szlaki, a jedyne, co mogła zrobić Inspekcja, to przesunąć do kontroli kilkudziesięciu urzędników. Tym samym mniej osób będzie np. sprawdzać stan autokarów wiozących dzieci na wakacje. Nie liczmy, że coś się zmieni – w Polsce niezmiennie prowizorki są najtrwalsze.
Autohipnoza Obywatelska Politycy lubią roztaczać miraże, prześcigając się w wyborczych obietnicach – a politycy Platformy Obywatelskiej szczególnie w tym celują. Prawdziwy dramat rozpoczyna się w momencie, gdy rządzący ulegają autohipnozie i zaczynają wierzyć w mity stworzone na użytek elektoratu. Przed wyborami czerwcowymi w 1989 r. kierownictwo PZPR na poważnie zastanawiało się, co będzie, jeśli „Solidarność” zdobędzie mniej głosów, niż potrzeba do obsadzenia przydzielonej im w Sejmie części mandatów. Wiara, że Polacy poprą komunistów w myśl lansowanego wówczas hasła: „Głosuj na nas, bo nasze błędy już znasz”, wydaje się dziś kuriozalna. Być może za dwie dekady Polacy będą kręcili głowami, usiłując zrozumieć, jakim cudem Tusk, Rostowski, Grabarczyk i spółka uwierzyli w dane i liczby tworzone na potrzeby propagandy. Niestety, skutki tego będziemy zapewne odczuwali jeszcze przez długie lata, podziwiając rozgrzebane place budowy i tkwiąc w korkach na rozjeżdżonych, dziurawych drogach. Jakub M. Opara
Apoteoza UB w gazecie MON Żołnierze wyklęci zabili 15 tysięcy rodaków, nie licząc żołnierzy radzieckich, a ich święto nie służy niczemu dobremu – takie tezy sufluje swoim czytelnikom „Polska Zbrojna”. Wydawcą czasopisma jest Wojskowy Instytut Wydawniczy, podlegający resortowi obrony narodowej. Zbigniew Ciećkowski, autor tej wykładni, w swojej publicystyce wielokrotnie powtarza, że „kłamstwo katyńskie jest mitem”. Ustanowienie Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych „pogłębia fosy” dzielące polską wspólnotę narodową – twierdzi komandor Zbigniew Ciećkowski, autor artykułu pt. „Czas zasypywać fosy”. Dlaczego tak się dzieje? Jego zdaniem, podziemie antykomunistyczne toczyło bratobójczą wojnę i z tej racji „może należałoby ustanowić dzień pamięci tych wszystkich, którzy stracili życie w bratobójczej wojnie?”. Związany z lewicą były wojskowy skrupulatnie wylicza przy tym, jakie straty zadali żołnierze wyklęci „zwolennikom władzy ludowej”, zabijając milicjantów, funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Wojsk Ochrony Pogranicza, Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej oraz żołnierzy sowieckich. – Żołnierze wyklęci walczyli o wolność, a ich przeciwnicy, żołnierze „ludowego” Wojska Polskiego, funkcjonariusze UB, MO, ORMO, KBW i innych komunistycznych formacji mundurowych, walczyli przeciw tej wolności. Dla nich „normalna” Polska to Polska taka, jak do 1989 roku, rządzona dyktatorsko przez przedstawicieli partii komunistycznej PPR-PZPR – mówi historyk IPN Kazimierz Krajewski. – Wszystkie przytoczone przez Ciećkowskiego liczby są rezultatem „badań” i propagandowych zabiegów „specjalistów” jeszcze z okresu PRL. Tak naprawdę będą one wymagały rzetelnej weryfikacji, ponownych badań naukowych – dodaje. – To skandal, że nie było reakcji Ministerstwa Obrony Narodowej, że w ogóle redaktor naczelny puścił taki artykuł w czasopiśmie, które ma opisywać prawdę – mówi „Naszemu Dziennikowi” oburzony poseł Marek Opioła, członek sejmowej Komisji Obrony Narodowej. – W takim wypadku „Polska Zbrojna” powinna zmienić nazwę na „Żołnierz Wolności” – dodaje. – Jesteśmy gazetą na tyle otwartą, że publikujemy różne stanowiska i czekamy często na głosy polemiczne, które się ukazują – mówi nam Wojciech Kiss-Orski, zastępca dyrektora Wojskowego Instytutu Wydawniczego i sekretarz redakcji. – Jest wiele artykułów na różne tematy, również bolesne, i wśród autorów tych artykułów są ludzie, którzy niestety urodzili się przed 1989 rokiem. Nie widzę przeszkody, żeby publikować takie artykuły, wiele z nich się ukazuje – zaznacza. – Nie będę komentował prywatnych poglądów pana Ciećkowskiego – dodaje. „Polskę Zbrojną” wydaje Wojskowy Instytut Wydawniczy, który jest tzw. instytucją kultury podległą MON. Jego dyrektora mianuje minister obrony narodowej. Emerytowany marynarz Ciećkowski (swego czasu oficer polityczny w Marynarce Wojennej) znany jest z prezentowania poglądów zbieżnych z PRL-owską wersją historii Polski. Nie tak dawno, bo w 2004 r., na łamach „Trybuny” sprzeciwiał się porównywaniu niemieckiej inwazji na Polskę w 1939 roku z agresją sowiecką z 17 września. Walki powojenne antykomunistycznego, niepodległościowego podziemia z narzuconą komunistyczną władzą określa, jako „spór o rząd dusz i granice, który został rozstrzygnięty na korzyść lewicy”, który pociągnął przy tym „niemałą liczbę ofiar po obu stronach barykady”. Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, jako uhonorowanie żołnierzy antykomunistycznego i niepodległościowego podziemia został uchwalony w lutym tego roku przez Sejm. Jest obchodzony 1 marca. Jego inicjatorem był zmarły prezydent Lech Kaczyński, a jednym z pomysłodawców Janusz Kurtyka, prezes Instytutu Pamięci Narodowej. „Publicystyka” Ciećkowskiego jest niejako przedłużeniem jego profesji z okresu PRL. Emerytowany wojskowy był, bowiem oficerem politycznym w Marynarce Wojennej. Zaczynał, jak sam przyznaje w szkicu sprzed kilku lat pt. „W polskich losach”, w okresie stalinowskim, jako instruktor w paramilitarnej organizacji Służba Polsce, w której młodzież poddawana była indoktrynacji komunistycznej. „Ze względu na moje wychowawcze i morskie kwalifikacje zaproponowano mi zawodową służbę w charakterze oficera politycznego w Marynarce Wojennej” – chwali się Ciećkowski. Po latach służby w różnych jednostkach wojskowych trafił do Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego. Były politruk przyznaje:
„Przez większy okres mojej zawodowej służby wojskowej w Marynarce Wojennej i w GZPWP zajmowałem się „wojną psychologiczną”, czyli wojskowymi działaniami psychologicznymi na potencjalnego przeciwnika w przypadku wojny”. W latach osiemdziesiątych był nawet szefem tego oddziału. Ciećkowski po 1990 r. nadal głosi komunistyczną wizję historii, publikując m.in. w czasopiśmie „Dziś” założonym przez Mieczysława Rakowskiego. W swoich tekstach chwali Wojciecha Jaruzelskiego, że „sprzyjał kształceniu” żołnierzy, i broni jego decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego. Wszystkie krytyczne głosy wobec Jaruzelskiego nazywa „politycznym poniewieraniem”. Stwierdza, że nigdzie na świecie nie było komunizmu, a Józef Stalin był jedynie tworem autorytaryzmu. Co więcej, Ciećkowski zajmuje się nawet katastrofą smoleńską. Na kilkunastu stronach, sięgając głęboko do historii, stwierdza, że kłamstwo katyńskie to jeden z polskich „mitów”, a wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego była powodowanym politycznie dublowaniem uroczystości katyńskich. „Główną przyczyną tragedii były zatem motywy polityczne, a katastrofy lotnicze się zdarzają” – uważa Ciećkowski. Zenon Baranowski
Prof. Krasnodębski o rocznicy prezydentury Komorowskiego Ta prezydentura dopisuje więc kolejny rozdział do historii zaprzaństwa w Polsce Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem i filozofem, wykładowcą na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz Uniwersytecie w Bremie, rozmawia Mariusz Bober
Rok prezydentury Bronisława Komorowskiego wzbudza zażenowanie nawet w Platformie Obywatelskiej - partia, która słynie z autopromocji, nie świętuje tego wydarzenia. - Dla mnie tę prezydenturę określiły takie wydarzenia, jak: usunięcie krzyża z Krakowskiego Przedmieścia, sposób odsłonięcia tablicy na budynku Pałacu Prezydenckiego, a ostatnio - awansowanie szefa Biura Ochrony Rządu gen. Mariana Janickiego. A przecież to ten człowiek odpowiadał za ochronę śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego podczas niedoszłej wizyty w Smoleńsku. Trudno o gorszy sygnał ze strony rządu i prezydenta mówiący najwięcej o ich stosunku do poprzedniego szefa państwa i do samej katastrofy. Ten awans najlepiej pokazuje, czym ta prezydentura w rzeczywistości jest. A przecież ci ludzie - szefowie BOR, MON i MSWiA, powinni zostać odwołani ze stanowisk w pierwszych dniach po katastrofie. Tymczasem Jerzego Millera postawiono na czele komisji wyjaśniającej tragedię smoleńską... Dlatego obawiam się, że jeśli raport jego komisji będzie cokolwiek wyjaśniał, może nie ujrzeć światła dziennego...
Czyje interesy tak naprawdę reprezentuje obecny prezydent? - Komorowski zawarł sojusz zarówno ze środowiskami postkomunistycznymi, jak i dawnym środowiskiem Unii Demokratycznej. W PO był swoistym łącznikiem z tymi środowiskami.
Po zwycięstwie Komorowskiego ostatni szef WSI gen. Marek Dukaczewski otworzył z radości szampana... - Warto przypomnieć, że to właśnie Bronisław Komorowski, jako jedyny poseł PO głosował przeciw rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych. Zresztą zastanawiające jest, dlaczego wciąż jest cicho o sporządzonym przez Antoniego Macierewicza aneksie do raportu z likwidacji WSI. Skoro zarzucano temu dokumentowi, że był tak źle przygotowany, to tym bardziej Bronisław Komorowski powinien go opublikować, by pokazać, jak źle działało "państwo pisowskie". Tymczasem nie ujawnił on na ten temat żadnych informacji, a przecież jest to oficjalny dokument.
Podczas minionego roku prezydent nie napracował się zbytnio - zgłosił ledwie kilka projektów ustaw, a sam pokornie "przyklepywał" te uchwalone przez koalicję rządową. Inne stanowisko zajął tylko w trzech przypadkach: sprawozdania KRRiT, ustawy o racjonalizacji zatrudnienia w administracji - skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego, i zawetował utworzenie Akademii Lotniczej w Dęblinie. - W tym przypadku ujawniły się zapewne różnice interesów między różnymi odłamami obecnego obozu rządzącego. W PO przetrwały jeszcze jakieś liberalne idee z czasów Kongresu Liberalno-Demokratycznego dotyczące odbiurokratyzowania państwa, uwolnienia inicjatyw gospodarczych itd. Ale Komorowski nie był w KLD i reprezentuje inne poglądy i środowiska. On miał powiązania z Unią Wolności i był przez długi czas właśnie urzędnikiem, głównie w Ministerstwie Obrony Narodowej. Nigdy nie był takim liberałem, który stawia na pobudzanie gospodarki i ograniczanie biurokracji. Te decyzje pokazują właśnie zachowawczy charakter prezydentury Komorowskiego. Dlatego nawet nie wspomina on o jakichś reformach, potrzebnych Polsce zmianach itp. Nie ma też nic ważnego do powiedzenia o problemach świata czy Europy. Dba głównie o ochronę interesu biurokratyczno-wojskowego establishmentu.
Dlaczego w sprawie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Komorowski sprzeciwił się PO? Gra dla innej "drużyny" w rozgrywce o nowy podział sceny medialnej w Polsce? - Myślę, że zdecydowały o tym przede wszystkim więzi środowiskowe, zarówno z obecnym szefem KRRiT Janem Dworakiem, jak i Krzysztofem Luftem. Jego decyzja jest przykładem ścierania się różnych środowisk w ramach obozu rządzącego. Platforma do tej pory nie do końca miała wpływ na Polskie Radio i telewizję publiczną, gdzie niekiedy dominowały wpływy SLD. Odrzucając sprawozdanie rady, chciała ten wpływ zwiększyć. Ale w interesie Komorowskiego leży właśnie to, by w mediach publicznych zostały utrzymane wpływy jego ludzi oraz lewicy. Tak naprawdę jest to spór "domowy", bo PO jest w gruncie rzeczy również partią lewicową. Niepokojące było natomiast uzasadnienie decyzji Komorowskiego, że jakoby w przypadku odrzucenia sprawozdania KRRiT doszłoby do sporów politycznych przed wyborami. To pokazuje, bowiem, że ta władza chce, by w Polsce żadnych sporów politycznych już nie było... Podobna rywalizacja o zakres wpływów i władzy toczy się w ramach obozu władzy między Donaldem Tuskiem a Grzegorzem Schetyną.
W ten sposób ludzie dawnej opozycji pod płaszczykiem swoich zasług tworzą nową oligarchię w państwie? - Bronisław Komorowski rzeczywiście lubi powoływać się na swoje opozycyjne korzenie, ale też wartości rodzinne, często mówi o swojej dużej rodzinie, o arystokratycznym pochodzeniu itd. Z jednej strony powołuje się na tradycję "Solidarności", ale z drugiej - nie widać, by z tej tradycji miało dla niego cokolwiek ważnego dla dzisiejszej Polski wynikać. W jego wydaniu widzimy tylko celebrowanie tradycji i chwalenie się nią, ponieważ samochwalstwo jest cechą charakterystyczną premiera, rządu i również prezydenta. Cechuje go też swoiste samozadowolenie, że spełnił się w życiu, bo został prezydentem, choć nikt się tego nie spodziewał. Tymczasem w polityce liczy się tak naprawdę charakter człowieka. Dla mnie jego prezydentura symbolizuje koniec pewnego pokolenia. W historii Polski często było tak, że pokolenie, które buntowało się (a Bronisław Komorowski należał do takiego zbuntowanego pokolenia lat 70.), w późniejszym wieku staje się zachowawcze, ciasne, lubujące się w sprawowaniu władzy i w jakimś sensie niemoralne, wręcz reakcyjne.
Ta prezydentura dopisuje, więc kolejny rozdział do historii zaprzaństwa w Polsce? - W takim sensie, w jakim przekształciło się pokolenie napoleońskie, co możemy zobaczyć na przykładzie gen. Józefa Zajączka [brał udział w walkach w obronie Konstytucji 3 Maja, potem Insurekcji Kościuszkowskiej i wojnach napoleońskich, a pod koniec życia został namiestnikiem cara w Królestwie Polskim - red.]. Według mnie, podobnie wygląda prezydentura Komorowskiego: nastawiona na sprawowanie władzy, zachowanie status quo, cynizm i kompletny brak dbałości o dobro Rzeczypospolitej, a zamiast tego dbanie jedynie o interesy elity rządzącej. Charakteryzuje go też nielotność umysłowa, która jest dominującym rysem tej prezydentury. Widać to zwłaszcza w zestawieniu z poprzednim prezydentem Lechem Kaczyńskim, który był wybitnym intelektualistą, choć mało medialnym. Komorowski jest prezydentem, który nie jest w stanie wygłosić nawet jednego przemówienia, które warto zapamiętać...
Chyba że z gaf... - No właśnie. To również charakterystyczne sytuacje, kiedy tylko nad nim rozkładano parasol, podczas gdy jego goście mokli na deszczu, czy podawanie przez niego w wątpliwość wierności żony prezydenta USA Baracka Obamy, albo sięgnięcie po kieliszek królowej Szwecji itd. Ale ta jego nieporadność, te wszystkie kompromitujące sytuacje są mniej ważne niż zachowanie w sprawie wyjaśnienia i upamiętnienia katastrofy smoleńskiej. Znamienne było też poparcie przez obecnego prezydenta budowy pomnika czerwonoarmistów pod Ossowem. Dotychczasowy przebieg kadencji Komorowskiego określa też przemówienie wygłoszone niedawno w Jedwabnem podczas uroczystości rocznicowych. Wystarczy je porównać choćby z przemówieniem Aleksandra Kwaśniewskiego. Wszystko to pokazuje, że nie jest to prezydent, który potrafi wskazywać kierunki polskiej polityki, prezentować jakieś wizje, pomysły. To nie jest człowiek, który wyznacza kierunki rozwoju państwa. On nie spełnia nawet tej roli, którą w RFN odgrywa jego odpowiednik, choć ma znacznie mniejszy zakres władzy wykonawczej. W Niemczech prezydent wskazuje problemy w rozwoju kraju i kierunki, w których należy podążać. Minął rok, a my od Bronisława Komorowskiego nie usłyszeliśmy nic ważnego. Z Belwederu nie płyną żadne istotne słowa, nie widać też działań zmierzających do realizacji strategicznych dla Polski celów. Dlatego jest to wręcz wsteczna prezydentura.
Zwłaszcza, jeśli porównamy ten rok rządów z pierwszym okresem prezydentury Lecha Kaczyńskiego. - Widać ogromną różnicę. Przecież to właśnie śp. prezydent Kaczyński uczestniczył w wielu spotkaniach na forum NATO i Unii Europejskiej, brał aktywny udział w kształtowaniu naszych relacji z pozostałymi państwami tych organizacji. Podobnie bardzo aktywnie kształtował politykę wschodnią Polski. Lech Kaczyński miał bardzo spójną wizję tego, co mamy robić, zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Poza tym śp. prezydent miał wizję Polski solidarnej i starał się ją realizować, dysponując tymi instrumentami, które miał, albo stosując weto, albo zgłaszając własne projekty ustaw, ale także inicjując prace gremiów, które miały wytyczać kierunki rozwoju kraju, jak Narodowa Rada Rozwoju. Dziś przestała ona działać; nie widać też efektów pracy podległego prezydentowi Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Rada Bezpieczeństwa Narodowego to, zdaje się, tylko atrapa. Lech Kaczyński zrewolucjonizował też politykę pamięci w Polsce, przyznając odznaczenia zasłużonym działaczom, którzy często byli pomijani i zapomniani. Bronisław Komorowski wrócił do odznaczania przedstawicieli establishmentu. Praktycznie zerwał też z dotychczasową tradycją prowadzenia aktywnej polityki przez prezydentów RP, zachowując się po prostu biernie.
W kampanii wyborczej obiecywał Polakom "cuda" - w ciągu pierwszych 500 dni jego rządów miała rozpocząć się budowa 1000 km nowych dróg. Wyborcy to zapamiętają? - Raczej nie, bo pamięć polskiego wyborcy jest niezwykle krótka. W Polsce, niestety, jedną z największych bolączek jest to, że kampanie wyborcze stały się sztuką dla sztuki, w której nie ma żadnych związków między złożonymi obietnicami a ich realizacją w okresie sprawowania rządów. To jest głęboka choroba polskiej demokracji, a przede wszystkim wyborców, Polaków. Niedługo zacznie się kampania przed wyborami parlamentarnymi, w której znowu padnie wiele słów, ale będzie ona miała zapewne charakter głównie negatywny. Większość Polaków chce, niestety, tzw. świętego spokoju, by móc spokojnie zajmować się własnymi sprawami. Może są zmęczeni komunizmem i latami transformacji ustrojowej? Może wpływ na to ma również fakt, że dziś coraz mniej dziennikarzy śledzi poczynania prezydenta, bo widzą, że to nie służy robieniu kariery. Jak tak dalej pójdzie, już tylko "Nasz Dziennik" zostanie na placu boju...
Czego możemy się spodziewać po prezydencie w przypadku zmiany ekipy rządzącej po wyborach parlamentarnych? - Krąży anegdota, że Donald Tusk mówi do obecnego prezydenta: "Słuchaj, Bronek, możemy przegrać wybory", na co ten odpowiada: "Możecie"... To obrazuje nastawienie Komorowskiego, który jest zadowolony z tego, co ma. Gdyby po wyborach zmienił się rząd, prezydent będzie używał przysługujących mu narzędzi, by zachować swoją władzę. Zapewne wtedy skupi wokół siebie część ludzi obecnego obozu rządzącego. Dziękuję za rozmowę.
Tekst pochodzi ze strony:http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=112948
Rosjanie byliby idiotami nie wykorzystując okazji w Smoleńsku. Zawsze mnie zastanawiało, co mogłoby powstrzymać Rosjan od wykorzystania takiej okazji jaka się pojawiła w Smoleńsku Likwidacja dużej części polskiej antyrosyjskiej elity to gra o gigantyczną stawkę. Geopolityczną ekonomiczną Rosjanie byliby idiotami nie wykorzystując okazji w Smoleńsku. Zawsze mnie zastanawiało, co mogłoby powstrzymać Rosjan od wykorzystania takiej okazji, jaka się pojawiła w Smoleńsku. Rosjanie maja swój wywiad doskonale ulokowany w Polsce ,, którego obowiązkiem jest śledzenie , asystowanie wszystkim ruchom prezydenta Polski . Wszystkich prezydentów Polski, a co dopiero znienawidzonego budowniczego współczesnej polityki jagiellońskiej. Likwidacja dużej części polskiej antyrosyjskiej elity to gra o gigantyczną stawkę. Geopolityczną ekonomiczną. Pamiętajmy, że miał lecieć również Jarosław Kaczyński. W ostatniej chwili zrezygnował. Śmierć obu braci oznaczałaby walkę wewnątrz PiS o polityczna schedę po nich i rozpad. Próba rozbicia PiS przez Michała Kamińskiego zakończyłaby się bez wątpienia powodzeniem.. Likwidacja tejże elity to dla Rosjan możliwość skonfigurowania przez nich polskiej sceny politycznej. PiS i Kaczyńscy byli jedyną realną siłą polityczną, która stanowi zagrożenie dla sterowanego z zewnątrz procesu gnicia struktur politycznych i państwowych Polski. Tak to zagadnienie opisywał Jan Olszewski „Obawiałem się, że w katastrofie mogli zginąć obaj bracia Kaczyńscy „...”W rezultacie po przeszło 20 latach dominuje w naszym życiu politycznym nie tylko mentalność, ale także konkretne struktury i układy personalne z tamtego okresu. Próby zmiany tego stanu rzeczy podjęte w 1992 r. przez pierwszy rząd powołany po wolnych wyborach do parlamentu, a potem w 2005 r. po wyborze Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta RP zakończyły się niepowodzeniem. W rezultacie mamy dziś w Polsce swoistą hybrydę prawno–ustrojową, w ramach, której instytucje demokratycznego państwa prawnego współegzystują z personalnymi i organizacyjnymi układami postkomunistycznej proweniencji „ ( więcej) Oto ciekawa, świeża informacja „Przedstawiciele wywiadu USA napisali w poufnym raporcie, że oficer rosyjskiego wywiadu wojskowego może stać za serią eksplozji, do których doszło w ubiegłym roku w Gruzji, w tym za wybuchem w pobliżu amerykańskiej ambasady - pisze w piątek "New York Times". (źródło)
Co mogło powstrzymać Rosjan przed wykorzystaniem takich gratki, pchającej się w ich ręce. Wiedzieli o bezmyślności polskich służb specjalnych, które nie były w stanie zabezpieczyć na podstawowym poziomie ochrony prezydenta Polski. Praktycznie nie chroniły prezydenta, bawiły się w „bodygardów„. Rosjanie zdawali sobie sprawę z lojalności wobec nich Tuska i Układu, o którym pisał Olszewski. Co ich mogło powstrzymać? Według mnie tylko niezwykła pokojowa natura Rosji, jej polityka unikania konfliktów i wojen.. Nie mówiąc już o wstręcie rosyjskich elit politycznych do skrytobójstwa, czy ….. zamachów. Marek Mojsiewicz
Czy złotego czekają ataki spekulacyjne?
1. W ostatnich kilku dniach niezależnie od siebie Minister Finansów Jan Vincent Rostowski i Prezes NBP Marek Belka w publicznych wypowiedziach, dosyć niespodziewanie mówili o interwencjach na rynku walutowym. Minister Rostowski jak to ma w zwyczaju opowiadał jak to znakomicie panuje nad polskimi finansami publicznymi, czego wyrazem ma być zrównoważony budżet, uwaga ...W roku 2015, a więc na koniec następnej kadencji następnego rządu. Mimo tego panowania, niejako mimochodem mówił, ze jesteśmy bezpieczni, bo na II półrocze zostawiliśmy sobie realizację tylko około 20% całorocznych potrzeb pożyczkowych (około 35 mld zł), mamy również możliwość korzystania z elastycznej linii kredytowej MFW opiewającej na prawie 30 mld USD, a także wymieniamy na rynku ( a nie w NBP) każdą otrzymaną transzę środków z budżetu UE ( w całym roku 2011 będzie to około 13 mld euro). O interwencji na rynku walutowym, mówił w Sejmie na posiedzeniu Komisji Finansów Publicznych Prezes NBP, przy czym jak sugerował „interwencje te nie mają na celu osiągnięcia konkretnego kursu złotego, ale mają zapobiegać nadmiernym jego wahaniom”.
2. Co się takiego dzieje z polskim złotym, że w środku lata odpowiedzialny za kasę państwa i odpowiedzialny za stan polskiej waluty, zapowiadają nagle interwencje na rynku walutowym? To prawda, że na skutek poważnych kłopotów krajów strefy euro Grecji, Irlandii i Portugalii, do których powoli dołączają także Hiszpania i Włochy, a także zawirowań wokół powiększenia limitu pułapu długu publicznego w USA, złoty w ostatnim miesiącu wyraźnie się zdewaluował szczególnie w stosunku do szwajcarskiego franka, ale przecież byliśmy zapewniani przez sterników naszego państwa, że mimo tego, wszystko jest pod kontrolą. Czyżby doniesienia agencji Bloomberg, że złoty jest najbardziej zagrożoną walutą w UE na skutek europejskiego i amerykańskiego kryzysu, a także zapowiedzi agencji ratingowych, że obniżą po wyborach rating naszego kraju, jeżeli stan naszych finansów publicznych nie ulegnie radykalnej poprawie, były zapowiedzią tego, co może się dziać z naszym pieniądzem i naszymi obligacjami jeszcze tej jesieni?
3. Odpowiedź na te sygnały zarówno Rostowskiego jak i Belki i zapowiedzi interwencji na rynku walutowym, mogą być tylko zachętą, do spekulacyjnego zajęcia się i naszą walutą i naszymi papierami wartościowymi. A przecież nie mamy armat, a ogromny dług publiczny, który za chwilę przekroczy już 800 mld zł i związane z tym ogromne coroczne potrzeby pożyczkowe stawiają nas w wyjątkowo trudnej sytuacji zwłaszcza, że dotychczasowy główny nabywca naszych obligacji po zmniejszeniu o 5 pkt procentowych składki odprowadzanej do OFE, przestał być wielkim graczem na tym rynku. Środki z budżetu UE, jakie minister może wymienić na rynku i w ten sposób umacniać złotego, to w tym roku około 13 mld euro, zresztą spora część z nich już w ten sposób została wymieniona na złote. Z kolei rezerwy dewizowe, w oparciu, o które interwencji na rynku może dokonywać NBP, to zaledwie około 70 mld euro, i stanowią one tylko 1/3 całości naszego długu publicznego po przeliczeniu go na euro. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, ze operacje dzienne na parze euro-złoty mają wartość około 2 mld euro to widać, że te interwencje zapowiadane zarówno przez Ministra Rostowskiego jak i Prezesa Belkę mogą trwać bardzo krótko. Po co więc je zapowiadać i tym samym zachęcać spekulantów żeby rozpoczęli swoje „zabawy” z polskim złotym i naszymi obligacjami? Być może główną motywacją tych zapowiedzi jest poważna obawa, że przy słabym złotym nasz dług publiczny na koniec tego roku znacznie przekroczy 55% PKB. Spora jego część to to dług wyrażony w euro w i dolarach, więc każda dewaluacja złotego to gwałtowne jego powiększanie. A przekroczenie przez dług II progu ostrożnościowego z ustawy o finansach publicznych pokazałoby dobitnie jak Minister Rostowski „panuje” nad finansami publicznymi. Zbigniew Kuźmiuk
13 rocznica śmierci Zbigniewa Herberta Dzisiaj mija 13 rocznica śmierci jednego z najwybitniejszych polskich poetów. Zbigniew Herbert, wielki patriota i wspaniały twórca, zmarł 28 lipca 1998 roku w Warszawie.
Zbigniew Herbert Pisarz znany był nie tylko z wielkiego talentu, ale i odwagi. Urodził się we Lwowie, na kresach Rzeczpospolitej, ziemi – która wydała tak wielu bohaterów i obrońców Polski. Sam Herbert robił wszystko, by równać do magicznej legendy polskich wojowników. W czasie wojny służył w Armii Krajowej. Po niej, gdy ustały wielkie fronty a politycy przy szklaneczce koniaku podzielili świat, nie porzucił walki. Wszelako Polska w tym podziale trafiła pod sowiecką okupację. Powiadają, że pióro ostrzejsze bywa od miecza. To tym orężem Herbert miał zadać Bolszewii najcelniejsze ciosy. Zadebiutował na łamach „Dziś i Jutro”, co warte podkreślenia, bez własnej zgody. Trzy wiersze: „Napis”, „Złoty środek” i „Pożegnanie września” pokazały czytelnikom, że narodził się nowy talent. W organie prasowym PAX-u („Dziś i Jutro”) publikował do roku 1953. W 1956 ukazało się pierwsze książkowe wydanie wierszy Herberta – „Struna światła”. Poeta, dzięki swojemu tomikowi, odbił się od finansowego dna (wcześniej musiał dorabiać np.: jako płatny krwiodawca) i zdobył pewien rozgłos. Świetnie zapowiadający się literat otrzymał stypendium a pieniądze wykorzystał aby zwiedzić świat. W 1958 odwiedził Francję, Anglię i Włochy. Z zagranicznych wojaży przywiózł masę refleksji, które przekuł w eseje „Barbarzyńca w ogrodzie”. Autor szczególnie ukochał sobie podróże, w szarej i absurdalnej Polsce Ludowej było dla niego zbyt duszno. Nigdy natomiast nie porzucił Polaków. W roku 1974 stanął w obronie Polonii znajdującej się na terenie ZSRR, redagując „List 15” – broniący ich praw. Rok później poparł „Memoriał 59”, który sprzeciwiał się klakierskim zmianom w Konstytucji PRL. W latach 80 wspierał solidarnościową opozycję, będąc natchnieniem dla wielu buntujących się przeciwko czerwonemu systemowi. Był redaktorem „Zapisu” – pisma drugiego obiegu. Nie dał się złamać. Nie został pożytecznym idiotą władzy ludowej jak wielu jemu podobnych w tamtym okresie. Nie bał się krytykować obrad Okrągłego Stołu – tego zgniłego kompromisu z reżimowym moralnym bankrutem. Zbigniew Herbert był odważnym człowiekiem a patologie III RP nazywał po imieniu. Zawsze szczery. Jerzy Narbut na łamach Naszego Dziennika wspominał – „Nawet wtedy, kiedy sitwa literacka skakała wokół niego na paluszkach, miał wybuchy szczerości. Pamiętam, jak zareagował, gdy ktoś próbował obniżyć piękno akowskiego etosu. Po prostu walnął pięścią w stół i wyszedł ze mną na taras. A na tarasie huknął potężnym basem: Precz z bolszewikami!”. Ten Rycerz Słowa, pozostawił po sobie wspaniałą spuściznę. Jeśli ktoś mnie zapyta: na czyjej literaturze winne się wychowywać młode pokolenia? Nie muszę nad tym deliberować, odpowiadam od razu: na dorobku Zbigniewa Herberta, jednego z największych Polaków. Najsłynniejsze tomiki poezji to: Pan Cogito, Raport z oblężonego miasta, Elegia na odejście, Epilog burzy… A potem tak jak zawsze – łuny i wybuchy malowani chłopcy bezsenni dowódcy plecaki pełne klęski rude pola chwały krzepiąca wiedza, że jesteśmy – sami (fragment wiersza „17 IX”) Michał Zawisza Bruszewski
Zasypywać pamięć czy jednak pamiętać Z Kazimierzem Krajewskim, historykiem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Zenon Baranowski Zbigniew Ciećkowski używa pojęć takich jak “wojna domowa”, “wojna bratobójcza”, przytacza liczby ofiar, które padły z rąk podziemia. Ocenia walkę żołnierzy wyklętych, jako bezsensowną i niepotrzebną. Co Pan, jako badacz dziejów podziemia niepodległościowego sądzi o takim postawieniu sprawy? - No właśnie – użył pan sformułowania “podziemie niepodległościowe”, trafnie przypominając, iż w owych zmaganiach prowadzonych przez cały siłowy aparat państwa dyktatury komunistycznej jedni, nasi bohaterowie, tj. żołnierze wyklęci, walczyli o wolność, a ich przeciwnicy – żołnierze i oficerowie “ludowego” wojska, funkcjonariusze UB, MO, ORMO, KBW i innych komunistycznych formacji mundurowych, walczyli przeciw tej wolności. Dla nich “normalna” Polska to Polska taka jak do 1989 roku, rządzona dyktatorsko przez przedstawicieli partii komunistycznej PPR-PZPR. Partii, która jeszcze w 1956, 1970 i 1981 roku wysyłała swe “ludowe” wojsko przeciw Narodowi. A owe wojsko słuchało rozkazów komunistów i do Narodu strzelało, rozjeżdżało go czołgami. Dla nich “normalna” Polska to Polska słaba, wasalna wobec Związku Sowieckiego, to Polska, w której stoją garnizony rosyjskie, a władze państwowe zatwierdzane są w Moskwie. Żołnierze wyklęci wpisują się w ciąg naszych narodowych zmagań niepodległościowych, tak jak powstańcy z 1863 roku, żołnierze formacji z lat 1914-1918, żołnierze wojny 1919- -1920, obrońcy granic państwa w 1939 roku. Powstańcy styczniowi także nie mieli najmniejszych szans, ale czy z tego powodu nie winniśmy darzyć ich najwyższym szacunkiem? Wydaje się, że istotę ofiary żołnierzy wyklętych, sens ich ofiary, wyjaśnia wybornie fraza z pism prof. Henryka Elzenberga: “Walka beznadziejna, walka o sprawę z góry przegraną, bynajmniej nie jest poczynaniem bez sensu. (…) Wartość walki tkwi nie w szansach zwycięstwa sprawy, w imię której się ją podjęło, ale w wartości tej sprawy”. Żołnierze wyklęci walczyli o niepodległość Polski, o wolność człowieka i wiarę przodków. I za to winniśmy im dobrą pamięć, z której duchowi koledzy dr. Ciećkowskiego przez lata ich obdzierali.
Ciećkowski ma zupełnie inną wizję tego dnia. Chciałby święta dotyczącego pamięci wszystkich poległych w latach, w których komuniści niewolili Naród, narzucając mu dyktaturę jednej partii i w istocie sowiecką władzę. - To znaczy święta odnoszącego się także do zbrodniarzy z UB, do kabewiaków pacyfikujących polskie wsie, do konfidentów bezpieki i NKWD (to w większości owi bezbronni cywile dr. Ciećkowskiego) i do poległych enkawudzistów z sowieckich wojsk okupacyjnych? Dla mnie jest to pomysł chory i absurdalny. Upamiętnia się w formie święta tych, którzy Polsce służyli i dobrze jej się zasłużyli, tych, którzy poświęcili swe życie w imię wartości najwyższych. A komu służyli polscy komuniści owej doby rzuceni do zwalczania podziemia, ci ubecy, milicjanci, konfidenci, kabewiacy czy nawet żołnierze zwykłego “ludowego” WP? Przecież nie Polsce służyli, tylko Związkowi Sowieckiemu i Stalinowi. Tworzyli i umacniali najgorszy w dziejach system będący antytezą wolności, stanowiący w istocie antycywilizację. Za to Polacy mają ich dzisiaj szanować i proklamować dotyczące ich święto, jak chciałby dr Ciećkowski?
Według Ciećkowskiego, były to zdarzenia, które powinniśmy traktować jako wojnę domową, wojnę bratobójczą. - W żadnym przypadku. Gdyby nie dywizje Wojsk Wewnętrznych NKWD rzucone do niszczenia polskiego ruchu niepodległościowego, gdyby nie sowieccy doradcy w każdej placówce, od MBP poczynając, a na powiecie kończąc, gdyby nie pół miliona żołnierzy armii sowieckiej kwaterujących w 1945 r. w Polsce – komuniści zostaliby wymieceni z Polski w kilka tygodni. Walka toczyła się o wolność Polski, z sowiecką przemocą. A że po stronie rosyjskiej znalazło się tylu zdrajców polskiego Narodu? Cóż, w przeszłości bywało gorzej. W 1655 r. w obozie króla szwedzkiego znajdowało się więcej Polaków niż Szwedów, ale przecież nie nazywamy tego okresu wojną domową, tylko potopem, walką z obcym najazdem.
Autor artykułu skrupulatnie podaje liczby zabitych po stronie komunistycznej. Stwierdza także, że w latach, które sami komuniści nazywali okresem “walki o władzę ludową”, zginęło aż 25 tysięcy osób. Te dane dotyczące tak wysokich strat strony komunistycznej są w ogóle wiarygodne? - Zacznijmy od odpowiedzi na pytanie drugie. Wszystkie przytoczone przez dr. Ciećkowskiego liczby są rezultatem “badań” i propagandowych zabiegów “specjalistów” jeszcze z okresu PRL. Tak naprawdę będą one wymagały rzetelnej weryfikacji – ponownych badań naukowych. Teraz odpowiedź na pytanie drugie. Straty poniesione przez Naród Polski w okresie, w którym polscy komuniści narzucali mu sowiecką władzę, są znacznie większe. Ciećkowski zapomniał, bowiem poinformować czytelników o stratach zadanych przez komunistyczny aparat represji nie tylko żołnierzom wyklętym, ale całemu Narodowi. To, co najmniej kilkadziesiąt tysięcy zamordowanych, zakatowanych, rzadziej zabitych w walce. To także ponad 50 tysięcy wywiezionych do łagrów (sowieckich obozów koncentracyjnych), to ćwierć miliona osób pozbawionych wolności w więzieniach i obozach MBP, nie licząc dalszych tysięcy uwięzionych w obozach pracy lub zesłanych do kopalń, jako “żołnierze-górnicy”. To setki tysięcy, które musiały z kraju uciekać lub na emigracji pozostać. To także niewyobrażalny wręcz obszar moralnego spustoszenia, jakie zawdzięczamy okresowi rządów komunistycznych. A artykuł komandora Ciećkowskiego jest tu wybornym przykładem. I jeszcze jedna kwestia – to nie red. Janusz Szlaski jest twórcą pojęcia żołnierzy wyklętych. Powstało ono w środowisku młodych ludzi skupionych wokół mec. Grzegorza Wąsowskiego, którzy na początku lat siedemdziesiątych pierwsi podjęli temat antykomunistycznego podziemia niepodległościowego – tworząc wystawę zatytułowaną “Żołnierze Wyklęci” (jej pokłosiem był monumentalny album pod takim samym tytułem). Redaktor Szlaski tylko podchwycił ich pomysł, spopularyzował i nagłośnił swą świetną książką.
Dziękuję za rozmowę.