Jeremi Rogalewski
Połowa zemsty
Czarnowłosa dziewczyna zapaliła ostatnią ze świec. Wyjęła nożyczki z kieszeni fartuszka i ucięła przydługi knot. Ustawiony w rogu komnaty siedmioramienny świecznik rzucał pełne światło na kunsztowny sekretarzyk, szafę i łóżko. Na miękkiej, puchowej kołdrze leżała niebieska suknia. Pośrodku komnaty wirowała druga dziewczyna, rudowłosa, z radością oglądająca się ze wszystkich stron w dużym, kryształowym lustrze.
– Świetnie na tobie leży, pani!
W spojrzeniu czarnowłosej służki zachwyt mieszał się ze skrywaną zazdrością.
– Nasza dobra stara krawcowa! – zawołała dziewczyna przed lustrem, radośnie okręciła się, przygładzając czerwoną suknię, a jej miedziane loki zafalowały.
Zdobiony ciemnymi cętkami delikatny materiał lekko opinał pośladki i rozsuwał się ku dołowi, sięgając ciżemek z błyszczącej, czarnej skóry. Górna część falbaniastej sukni podkreślała kształtne piersi. Ale na twarzy dziewczyny dominowały znamiona dziecięcej niewinności, co podkreślał zadarty piegowaty nos i chabrowe oczy. Zerknęła na służkę.
– Może chcesz moją niebieską suknię? – spytała.
– Pani, nie śmiałabym...
– No weź, jest twoja! Jeśli miałaby nie pasować, wymierzysz ją sobie.
Służka rozpromieniała i z trudem wydusiła:
– Dziękuję ci, pani!
– Możesz już odejść.
Czarnowłosa zwlekała, stała chwilę, niepewna. W końcu przełamała opór:
– Pani... Czy chcesz nas opuścić? Naprawdę chcesz wyjechać do klasztoru?
– Ależ skąd! Co to za pytanie?
– Chodzą takie słuchy...
– Ach, to ludzkie gadanie! To... przez kłótnie z moim lubym...
Radosny nastrój uleciał, a służka przyłożyła rękę do ust, świadoma nietaktu. Raptem zdjęła z szyi srebrny łańcuszek z zawieszonym na niej drewnianym owalnym wisiorkiem.
– Pani, weź to. Niech ciebie chroni!
– Co to jest?
Ale służki już nie było, porwała suknię z łoża i wybiegła, rozpromieniona. Rudowłosa zważyła naszyjnik w dłoni. Wyglądał na tanią ozdobę, rodzaj pojemnika w kształcie amuletu. Spróbowała go rozłożyć i udało się. Trzymała w ręku cienkie ostrze, znacznie dłuższe niż wisiorek. Zdziwiona, złożyła go z powrotem.
Przez chwilę z uśmiechem patrzyła na zamknięte drzwi, ale zaraz ogarnął ją smutek. Usiadła na krześle przy sekretarzyku.
Spod łóżka wyszedł biały kotek. Bawił się frędzlami brązowego dywanu, usianego krętymi wzorami. Dziewczyna popatrzyła na zwierzątko i na moment na jej ustach znów zagościł uśmiech. Kotek, zauważywszy zainteresowanie, miauknął i wdrapał się na jej kolana, po czym wskoczył na sekretarzyk. Ocierał się o skrzyżowane dłonie, aż dziewczyna zaczęła go głaskać.
– Teraz ja jestem twoją panią, tak? Mruczek. Jeszcze na to imię nie reagujesz, ale przyzwyczaisz się.
Śnieżny kłębek przeciągał się pod delikatnym dotykiem. Łapki uzbrojone w drobne pazurki chwytały palec dziewczyny, chcąc sprowokować ją do zabawy. Nadaremnie, gdyż ona odpłynęła myślami i patrzyła w nieokreśloną dal.
Ktoś zapukał do drzwi, jednak dziewczyna nie reagowała. Dopiero słysząc stuk klamki, odwróciła głowę. Smukły, wyniosły mężczyzna wślizgnął się uchylonymi drzwiami. Służalczy uśmiech wykrzywiał się na wąskich ustach, czarne oczy patrzyły zimno.
– Pani, jesteś proszona. Namiestnik cię oczekuje i ma bardzo dobre wiadomości.
– Skąd... – zatrzymała się w pół słowa i zaraz dodała – tak szybko? Nigdy bym nie przypuszczała, Kadushu.
Podszedł do spiętej dziewczyny, w jego sztywnej postawie dało się wyczuć wielkie napięcie.
– Ma... mało czasu. I... bardzo prosi, żebyś przyszła!
– Muszę się przygotować.
Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Zbyt nachalnie. Zgromiła go spojrzeniem, na co uśmiechnął się niewinnie.
– Nie musisz, pani, wierz mi, że nie musisz. To nie potrwa długo!
– Więc idę.
Usłużnie puścił dziewczynę przodem, opierając się o sekretarzyk. Kot podbiegł do jego smukłej dłoni, szybkie ruchy markowały atak na większego przeciwnika. Mężczyzna spojrzał na stół i zacisnął usta. Unieruchomił korpus kotka w dłoni, patrząc na znikającą za drzwiami dziewczynę. Drugą ręką złapał trójkątny łepek zwierzęcia i ukręcił go. Nie patrząc na ciałko, rzucił je na blat i wyszedł z komnaty.
***
Kopyta stukotały po ubitym leśnym trakcie. Długowłosy jeździec trzymał się prosto na rumaku, który parskaniem domagał się odpoczynku.
Mężczyzna przesuwał wzrok po mijanych drzewach i zaroślach. Las się przerzedził, jednak nadal był to dziki obszar, w który Etrik nie zagłębiłby się bez potrzeby. Dojeżdżając do miejsc, gdzie ścieżka ostro zakręcała w las, odruchowo zaciskał rękę na głowicy miecza i uważnie wpatrywał się w drogę przed sobą. Czasem dobiegł go głos zwierząt, które musiały przebywać dość blisko traktu, nie odważając się jednakże wejść na terytorium często odwiedzane przez ludzi. Otulone mrokiem buki zdawały się z obu stron atakować wąski, wykarczowany ręką człowieka pasek ziemi, aby zagarnąć ją dla siebie.
Ostrzegano go przed rabunkami w tej okolicy. Niepewność jutra, uczucie równie ekscytujące, co niepokojące, przetkane zmęczeniem, przywodziło obawy, ale Etrik rzadko podupadał na duchu.
„Dobra bijatyka zabiłaby nudę” – pomyślał, szczerząc zęby.
Długa podróż obudziła wspomnienia. Obłowił się na wojnie dwóch władyków toczących spór o żyzne tereny. Zwycięstwo opijał przez pół wiosny, aż dość miał tutejszego wina i miejscowych spódnic. Gdy żegnał kompanów, szeptali miedzy sobą, że to ciąża pewnej szlachcianki sprawiła, iż zdecydował się nagle opuścić wesołe towarzystwo. Śmiał się tylko, nie widział sensu, by objaśniać, jak może skończyć się ta przygoda. Wprawdzie pobity władyka podkulił ogon i zaszył się w rodowych włościach, lecz nie zamierzał tak łatwo odpuścić przybyszowi, który zdeptał jego dumę. Etrika doszły słuchy o dużej nagrodzie za jego głowę.
Uprzedzając fakty, ruszył w podróż z mieszkiem złota u pasa. Los skierował go ku kupieckiemu miastu Reguld, leżącemu na szlaku do słonecznej Sudhorii. Nie wiedział, co go tu spotka, jak zwykle działał bez planu, jednak był przekonany, że wśród bogatych mieszkańców nie będzie narzekał na brak zajęcia.
Jedna rzecz zdecydowała o wyborze Reguld. Dowiedział się, że przygnało tam Rughira. Od lat nie widział przyjaciela. Gdy zaciągał się do wolnych kompanów, Rughir wprowadzał go w arkana najemnego Tachu. Wypili morze wina, zwiedzając przybytki zabaw i rozpusty. Rady starego wyjadacza uchroniły go przed większością kłopotów. To był czas, gdy zdobywał doświadczenie, poznawał rodzaje fechtunku i ochrony przed pamiątkami z burdelu. Brakło mu tylko życiowej mądrości, aby na głębokiej wodzie nie pójść od razu na dno.
„Złoto leży na ulicy, wystarczy je podnieść” – mówili kompani z nowego oddziału. Przystał chętnie do największych zabijaków, o których niewiele słyszano, prócz pogłosek o ich szczęściu do łupów. I tym skusił go Turkin, sypiąc do ręki królewski zadatek, Ponurooki dowódca cieszył się złą sławą. Choć niekiedy wymawiał zgłoski jak małe dziecko, Etrik nie znał nikogo, kto by się śmiał z tej przypadłości. Turkin otaczał się zawsze przyboczną ochroną, gdyż miał wielu wrogów. Mir i strach, jaki budziła jego osoba, spodobały się Etrikowi, więc przyjął kuszącą propozycję.
Rughir dawał mu wprawdzie do zrozumienia, że wchodzi w bagno, ale Etrik nie słuchał. Rabował i brał największe łupy, odważnie i bez namysłu.
Nie cofał się przed liczniejszym wrogiem i mało go interesowało, z kim przychodzi walczyć. Szybko zyskał posłuch u nowych towarzyszy, którym odpowiadała mieszanina brawury i lekkomyślności. Gdyby Turkin sobie zażyczył, Etrik stanąłby przeciwko samemu diabłu.
A pijaństwa ich oddziału, w których przysięgano sobie braterstwo, były głośne na całe pogrążone w wojnie Perth.
Moment, kiedy nie męstwem trzeba się było wykazać, okazał się największą słabością Etrika. Wieś liczyła dziesięć domów, zostali w niej starcy, kobiety i dzieci. Wychylił się, lecz tym razem nie było to po myśli dowodzącego. Turkin skrzywił się, słysząc jego wyzywające słowa:
– Czyś oszalał? Daj nam wroga godnego mężczyzn!
Etrik zawsze traktował walkę jako próbę przeżycia, ale walkę równych sobie. Nie chciał mordować bezbronnych.
Złapali go znienacka. Towarzysze, z których twarzy spod masek przyjaźni wyjrzały grymasy służalczości. Przejrzał, co znaczyło ich oddanie, teraz widział słabość utkaną ze strachu przed Turkinem. Wśród wyzwisk powalili go i tylko dwóch zdołał poturbować, zbierając za to dużo ciosów. Nic nie mógł zrobić, gdy unieruchomionego przywiązali go do drzewa, wydając na baty Turkina.
Ustawili go twarzą do wioski, aby mógł popatrzeć na krwawą zabawę kompanów. Następnego dnia on sam miał oddać ducha, powieszony na gałęzi.
Zbawienie nadeszło nocą. Więzy przecięto, woda z zimnej menażki i coś jeszcze, ciężko spływający po przełyku gorzki balsam, przywróciły go do życia. Rughir bezszelestnie i bez słów pomógł mu dosiąść konia i puścił go wolnego przed siebie, sam uchodząc w odmiennym kierunku. Etrik nie był w stanie wydusić słów podzięki z wyschniętych ust.
W myślach błogosławił przyjacielowi, a wrogowi poprzysięgał zemstę.
* * *
Wyczuwała, że nie zmierzają ku pałacowi namiestnika. Krążyli po Reguld, lecz woźnica nie prowadził koni do celu. Dziwny niepokój ogarnął Ariednę odkąd usłyszała, że ojej obawach namiestnik rozmawiał z Kadushem. Mówiła mu przecież, że boi się najbliższych osób... Oczywiste było, że nie życzy sobie, by rozmawiał o tym z zarządcą jej majątku! Czy namiestnik był głupcem?
Kadush, który jechał teraz obok na koniu, zabronił jej wychylać się z powozu. „Przecież jesteś zagrożona, pani”. Słyszała szyderstwo w usłużnej mowie. Miała czarne myśli, nawiedzały ją wątpliwości, lecz nie mogła ich rozwiać pytaniami. Bo kogóż spytać o radę? Coraz bardziej bała się Kadusha, miała nadzieję, że namiestnik jej pomoże. Ale w czym? Czy obawy, że wokoło czai się zagrożenie, nie są jej wymysłem?
Była bliska płaczu, ale powstrzymywała się ostatkiem sił.
Powóz stanął i usłyszała, że Kadush odjeżdża. Przełamała niemoc i strach, wyjrzała zza zasłony. Zapadał już mrok, widziała zarysy krzewów i drzew, połamany płot i rozpadający się, murowany budynek. W tle posępnej okolicy dojrzała człowieka, który mienił się przyjacielem ich domu. Teraz, odkąd wsiadła do tego powozu, całkowicie straciła zaufanie do Kadusha.
Ten podjechał do mężczyzny, stojącego pod drzewem. Zapadała noc, więc nie mogła dojrzeć wyglądu ani ubioru obcego. Nasłuchiwała z całych sił, lecz nie doszło jej uszu nic prócz szumu wiatru.
Kadush skłonił się:
– Przywiozłem dziewczynę.
Nawet gdyby nieznajomy stał w świetle, ciężko byłoby dojrzeć jego twarz w fałdach kaptura. Spod ciemnej peleryny wystawały blade dłonie.
– Zmieniłem zdanie.
– Co mówisz?! – zdenerwowany Kadush obrócił się ku wozowi. Ale zaraz wrócił spojrzeniem do tajemniczego rozmówcy.
– Co mam z nią zrobić? – zapytał.
Głos był całkiem pozbawiony uczuć:
– Pozbądź się jej. Natychmiast.
– Dobrze.
– Pamiętaj: niech niezwłocznie zginie! Nikt nie może znaleźć jej ciała! Ma to wyglądać, jakby wyjechała!
– Zrobię to.
– Nie zawiedź mnie.
* * *
Etrik rozdął nozdrza i skrzywił usta, gdy owiał go zapach siedziby ludzkiej. Powietrze było nieznacznie, lecz wyraźnie dla jego doskonałego węchu, przesycone dymem, wyziewami niemytych ciał i innych nieczystości, o których wolał nie myśleć. Ale szybko uśmiech okrasił mu twarz, bowiem wiatr, zmieniwszy kierunek, przyniósł wyraźny i bliski aromat ciepłej strawy. Etrik popatrzył na pierwszą gwiazdę na niebie i wspomniał, jak tłumaczono mu o poranku: ma przed sobą dzień drogi, a przed Reguld znajdzie szynk. Znęcony zapachem pieczystego, pognał konia. Za chwilę ukazał się duży, drewniany budynek.
„Karczma dobra jak każda inna” – pomyślał. Nie chciał wjeżdżać do miasta, miał pewność, że nocą nie ominie go przeprawa ze strażą.
Zeskoczył z konia i rozejrzał się. Samotna karczma otoczona była płotem, oddzielającym ją od drogi, a z drugiej strony od lasu. Przy bocznej ścianie zobaczył stajnię, jakby przyklejoną do budynku. Zamajaczyła tam ludzka sylwetka, więc gwizdnął przez zęby. Podszedł do niego zaspany i rozczochrany chłopak. Etrik wręczył mu wodze i wszedł do środka.
Wnętrze karczmy oświetlały pochodnie, umocowane w zdobnych uchwytach wbitych w ściany z ociosanych bali.
Pośrodku stało palenisko z okapem. Mięso i ryby w ziołowych przyprawach piekły się na kracie, wydzielając ten apetyczny zapach, który rozchodził się daleko od karczmy. Po prawej stronie widniał kontuar, a w dali, jak i po lewej, ustawiono stoły z ławami. W głębi dojrzał schody, prowadziły do izb gościnnych na górze.
Przyjrzał się gościom. Tylko dwa stoły, ustawione przy wejściu, były zajęte przez grupę sześciu mężczyzn. „Tutejsi” – pomyślał. Na pierwszy rzut oka byli to kupcy, średnia warstwa miasta Reguld.
Spojrzeli na niego nieufnie. Nad zblazowanymi, nijakimi postaciami wyraźnie górował chudy mężczyzna, ubrany w brązowe bryczesy i zdobioną skórzaną kurtę ze srebrnymi guzikami. Pewność siebie biła z błyszczących, ciemnych oczu, gdy ruchem głowy wskazał karczmarzowi przybysza w sposób mówiący, że nie życzy sobie jego obecności. Stęskniony odpoczynku i jadła Etrik udał, że tego nie dostrzega. Podszedł śmiało do karczmarza i zasłonił mu widok na siedzących biesiadników.
– Witajcie! Skosztuję pieczeni, co tam na kracie się uśmiecha. – Wyjąwszy sakiewkę, zaczął ją rozwiązywać. – I wina najlepszego dajcie!
Gospodarz półgębkiem odwzajemnił powitanie. Zmierzył obcego przestraszonym spojrzeniem. Duży czarny płaszcz opinał umięśnioną sylwetkę przybysza, uwypuklając masywną klatkę piersiową i szerokie barki. Spod pół wystawała mocno już zużyta kolczuga, a do pasa przytroczony był ciężki miecz. Oplecioną rzemieniem rękojeść znaczyły ślady częstego używania. Patrząc na potężne ręce obcego, karczmarz nie miał wątpliwości, że potrafią wprawić oręż w ruch.
Szaroniebieskie oczy spoglądające dziko z poznaczonej bliznami twarzy nie zachęcały do okazywania nieposłuszeństwa. Karczmarz instynktownie wyczuwał, że ma przed sobą człowieka, któremu lepiej będzie usłużyć, nie zadając zbędnych pytań. A potem czekać na jego odjazd, modląc się, by przedtem nikt z gości nie wypluł zębów, lub coś gorszego nie nadwyrężyło reputacji szynku.
Etrik pochłaniał drugi kawał smakowitej pieczeni popijając ją mocnym winem. Siedział na drugim krańcu sali, z daleka od gości, mając na wszystko oko. Nie uszło jego uwagi, że jeden z nich wstał od stołu i udał się na górę. Jego kompani jeszcze długo po tym rechotali z żartów, których nie mógł i nie chciał słyszeć.
Nie obchodzili go więcej tamci mężczyźni: pochłaniała ich dyskusja. „Byle tylko nikt nie stanął za mną z nożem w ręku, nic więcej nie zaprzątnie dziś mej uwagi” – pomyślał, nalewając sobie ciężkiego wina z oplecionej sitowiem butelki.
Napełniwszy żołądek rozparł się wygodnie na ławie, rozmyślając.
Nagle ze schodów rozległy się szybkie kroki. Obrócił głowę i zobaczył rudowłosą dziewczynę w czerwonej, falbaniastej spódnicy i fioletowej, podartej bluzce. Zatrzymała się na ostatnim schodku, lustrując salę. Jej pełna pierś falowała, oczy płonęły gniewem. Po Etriku przebiegła krótko wzrokiem, a gdy zobaczyła pozostałych, nienawiść wykrzywiła jej usta:
– Wszyscy tutaj jesteście tchórzliwe psy! – Wskazała oskarżycielsko palcem na chudego mężczyznę.
Tego, który po przybyciu Etrika przesyłał ostrzegawcze, nieprzychylne znaki w stronę karczmarza.
– Kadushu, mój ojciec niczego ci nigdy nie skąpił, a ty mu się tak odwdzięczyłeś, zdrajco?!
Etrik zauważył, że dziewczyna trzyma w ręku małe ostrze, zbrukane krwią.
Kadusha zamurowało, wypite wino uleciało z głowy.
– Co z Moriusem!?
Dziewczyna uczyniła krok w jego stronę. Zbladł, jednak szybko wziął się w garść i nie spuszczając z niej wzroku; zakrzyknął:
– Urat, durniu, śpisz!? Zbiegaj no szybko! Ariedna jest wolna!
Na górze schodów pojawił się brodacz o byczym karku. Zaciskał nerwowo grube, owłosione łapy. Wyglądał na tępego, ale sumiennego wykonawcę rozkazów. Błyskawicznie zbiegł na dół i złapał Ariednę za ręce. Na jego twarzy pojawiły się pogarda i złośliwość. Dziewczyna jęknęła z bólu i wypuściła nóż. Na próżno próbowała wyrwać się brodaczowi.
Kadush zarechotał:
– Co z Moriusem? To jego krew na nożu?
Dziewczyna zaśmiała się histerycznie.
– Nie mam czasu na twe gierki! Słyszysz?! – Obrócił się do tyłu i spojrzał po kompanach, mrużąc oczy. Wszyscy wstali i przyglądali się im z niezdrowym zaciekawieniem.
Nagle Kadush odwrócił się i spoliczkował dziewczynę.
– Co się stało na górze?! Miałaś nam usługiwać swoim ciałem! Może bym przebaczył twoją butę, ale teraz już nie będzie dla ciebie litości!
Ariedna zapłakała i spuściła głowę.
Etrik poderwał się zza stołu powodowany nagłym impulsem. Doskoczył do Kadusha i biorąc zamach, wymierzył mu cios w twarz. Siła uderzenia odrzuciła Kadusha, wylądował na podłodze i złapał się za krwawiący nos.
– Zabij go – wycharczał, wypluwając zęba.
Brodacz trzymający Ariednę odepchnął ją na bok. Zanim Etrik zdążył się obrócić, poczuł zaciśnięte na szyi dłonie. Przed oczyma zamajaczyły mu czarne plamy. Przytomnie napiął mięśnie karku; mniejszej postury mężczyzna już mógłby pożegnać się z życiem. Złapał przeciwnika za przedramiona i chciał je oderwać od szyi, ale nic nie wskórał. Straszna myśl przeszyła go jak błyskawica: nie zdoła uwolnić się ze śmiertelnego uścisku... Nie był w stanie obrócić napastnika, podciął go więc, po czym natarł na niego całą siłą nóg i barków.
Przewrócili się, poręcz schodów trzasnęła z hukiem pod plecami brodacza. Puścił na moment szyję Etrika. Ten wziął głęboki oddech, złapał za głowę przeciwnika i kciuki wbił w jego oczodoły. Brodacz ryknął, potem jego głos przeszedł w falset i urwał się, gdy palce Etrika całkowicie zagłębiły się w głowie. Gałki oczne wypłynęły na policzki i zalały się krwią. Etrik odepchnął głowę, zerwał się na nogi i wydobył miecz.
Gotowy do walki spojrzał na mężczyzn: Kadush częściowo zamroczony, podnosił się z trudem. Jego kompani nadal stali przerażeni, trzech miało sztylety w dłoniach. Byli niebezpiecznie blisko, ale teraz cofali się niepewnie. Etrika dobiegł pełen napięcia szept:
– Biegnij po brata, niech przyjdzie ze strażą...
– Stać... ! – ryknął.
Kompani Kadusha zdrętwieli ze strachu.
– I schowajcie te zabawki.
Etrik zgiął nogi i machnął ze świstem mieczem, ostrze przemknęło przed twarzami dwóch mężczyzn stojących na przedzie.
Nienawykle do wojaczki ręce pospiesznie schowały zdobne sztylety do pochew.
– A teraz zapominamy o całej sprawie... Ja się żegnam i nie wchodzimy sobie w drogę, tak?
Z satysfakcją przyjął skinienie mężczyzn. Patrzyli na niego z nienawiścią, był pewien, że taka zniewaga musi zostać pomszczona. Zyskał paru nowych wrogów, ale nie dbał o to teraz.
– Zachowujcie się grzecznie wobec niewiast!
Ostatnie swe słowa skierował do Kadusha i wymownie zwrócił ku niemu miecz. Zakrwawiony mężczyzna cofnął się z przestrachem, Etrik nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
Popatrzył na przerażoną Ariednę. Schyliła się i zagarnęła z ziemi nóż, niczym głodne zwierzę jedzenie. Uśmiechnął się do niej, na co szerzej otworzyła oczy.
Ruszył powoli do wyjścia. Gdy kładł rękę na klamce, podbiegła do niego:
– Zaczekaj!
Zatrzymał się.
– Weź mnie ze sobą!
* * *
Koń prychał niezadowolony, ale niósł pana i dodatkowy ciężar. Ariedna oplotła dłońmi brzuch wybawiciela, starającego się przebić wzrokiem ciemność. Blade światło księżyca padało na drzewa, kołyszące się na wietrze.
Teraz tylko zejść im z oczu, myślał, pogoń na pewno ruszyła. Nie był pewien, czy trafi z powrotem w miejsce, obok którego dzisiaj przejeżdżał. Wzdrygnął się na samą myśl, ale żadne inne schronienie nie przychodziło mu do głowy. Wiedział, że szukanie noclegu w mieście nie wchodzi w rachubę. Miejscowi mieliby tam oczywistą przewagę.
Stukot kopyt i szum gałęzi zlewały się w usypiającą melodię. Czuł ciepło bijące od Ariedny. Początkowe napięcie dziewczyny znikało, jednak wciąż dygotała.
Myśli kłębiły się mu w głowie: lęk był uzasadniony – zdała się na obcego człowieka. Był wielce ciekaw, co sprawiło, że piękna dziewczyna znalazła się w takiej sytuacji? W jaką to brudną grę się wplątała?
Odetchnął, widząc małą dróżkę wcinającą się w las. Skierował tam konia, a po chwili zeskoczył na ziemię i prowadził za sobą zwierzę z siedzącą na nim Ariedną.
– Jak masz na imię? Odwdzięczę ci się za ratunek! – odważyła się wreszcie odezwać.
– Potem porozmawiamy. Teraz musimy się ukryć.
Ariedna zrozumiała, że nie czas na dyskusję.
Dotarli do wrośniętej w las kamiennej ściany. Gruba i mocna, mierzyła co najmniej siedem stóp wysokości. Potężna, pordzewiała brama, sprawiająca wrażenie osadzonej na siłę w murze, przypominała wściekle zaciśnięte zęby olbrzyma. Mgła sącząca się z ziemi nie pozwalała zajrzeć w głąb ogrodzonego miejsca. Wstępu bronił tu gruby, zardzewiały łańcuch spięty wielką kłódką.
Etrik chwilę pomajstrował przy zamku i kopniakiem otworzył skrzypiącą bramę.
Złapał konia za uzdę i szybko wprowadził do środka, zamykając wejście.
Ukazały im się spowite we mgle nagrobki. Spomiędzy nich wznosiły się kopulaste grobowce.
– To stary cmentarz! – pisnęła Ariedna. – Czyś ty rozum postradał?! Tutaj czeka nas śmierć!
– Dziewczyno, masz dokąd iść?! Jeśli tak, czekam na propozycję.
Zwróciła do niego zaciętą twarz, która wydała mu się teraz jeszcze piękniejsza. Chwilę pojedynkowali się wzrokiem, w końcu dziewczyna opuściła głowę na znak zgody.
Szli główną, zarośniętą alejką. Wydobył sztylet, choć nie wyglądało, aby ktoś ostatnimi czasy przebywał na tym ogromnym, zapuszczonym terenie.
Szukał miejsca, gdzie można by spocząć. Zobaczył małą kapliczkę. Odwrócił głowę: upewnił się, że koń sprawnie stąpa między grobami. Ariedna trzymała się kurczowo wodzy, jej twarz była biała ze strachu, oczy miała zamknięte.
– Nie ma lekko – mruknął cicho do siebie i uśmiechnął się.
Kopnął w kratę kapliczki. Zardzewiały łańcuch pękł, a kute drzwi otwarły się, skrzypiąc. Wyjął z juków krzesiwo.
– Możesz zsiąść – powiedział dziewczynie. – Pewnie tutaj przenocujemy.
– Ale przecież to miejsce zmarłych...
Położył jej palec na ustach:
– Ciszej, bo ich obudzisz – mruknął.
Otworzyła szeroko oczy. A gdy dotarł do niej sens słów Etrika, chciała go kopnąć, lecz ten ze śmiechem uskoczył.
W grobowcu ujrzał zarys katafalku. Stała na nim połamana trumna. Wieko leżało roztrzaskane u stóp podwyższenia. Rozpalił mały ogień z kawałków wyschniętego drewna i liche światło ukazało owalne wnętrze, z sufitem zdobionym wyblakłymi, kwiecistymi malowidłami. „Jeszcze tylko kogoś stąd wyproszę” – pomyślał i wziął część trumny, zebrał w nią kości, po czym ruszył ku wyjściu. Niemalże wpadł na Ariednę, która sama tym razem położyła dłoń na ustach, by nie krzyknąć ze zgrozy. Połamaną trumnę wsunął do grobowca obok.
Skłonił się i zaprosił dziewczynę do środka. Zacisnęła zęby, ale nic nie mówiąc, weszła i usiadła na katafalku. Patrzyła, jak przygotowuje z nazrywanych gałęzi miejsce do spania, po czym okrywa je derką przyniesioną z juków. Ze śmiechem padł plecami na miękką powierzchnię:
– Łoże mamy królewskie! Rozgość się.
Wolno położyła się obok. Żart cisnął się mu na usta, zwrócił ku niej roześmianą twarz, na co dziewczyna gwałtownie odsunęła się. „Nie w głowie jej zabawa”. Toteż postarał się, aby jego głos zabrzmiał poważnie:
– Nie zrobię nic wbrew twojej woli, bądź o to spokojna. Opowiedz mi o sobie...
Popatrzyła z ulgą i z jej ust padły szybkie słowa:
– To, co widziałeś, musiało cię zdziwić. Ale mnie bardziej. Teraz już wiem, że chodzi o mój majątek.
Spojrzała, oczekując wsparcia, zainteresowania.
„Zawsze o to chodzi” – pomyślał i kiwnął głową, aby mówiła dalej.
– Dziś jeszcze byłam w moim pałacu, chodziłam po ogrodzie. Mamy składy towarów, jeżdżą dla nas kupcy. Samych wozów mamy pół setki, wielekroć więcej koni. Czy wiesz, jaki łakomy to kąsek?
– Niemały. Co to ma do rzeczy?
– Zaraz zrozumiesz – jej uśmiech był cierpki niczym najtańsze solaverskie wino. – Nie pochodzę stąd. Przybyliśmy z Serphanu, gdzie prześladowano nas za wiarę. Mój ojciec był kupcem. Jednym z bogatszych w mieście. Duży majątek w biżuterii, jaką udało nam się wywieźć, potroił w Reguld. Matka zmarła dwa lata temu i od tego czasu ojciec się zmienił. Zdziczał, nie wychodził do ludzi. Jedynie Kadush swymi pochlebstwami zdołał się do niego zbliżyć i on pomagał mu w handlu.
– Ten gnój z karczmy?
Skinęła głową.
– Czyli to dobrze znany ci przyjaciel – zgryźliwie zaakcentował ostatnie słowo. – Gdybym wiedział, wyprułbym mu trzewia!
– Ojciec ostrzegał przed śmiercią, że coś się kroi niedobrego. Ale dopiero wczoraj wspomniałam jego słowa – oczy Ariedny zwilgotniały. – Gdy zmarł, wszystko na mnie spadło.
– Nie masz rodzeństwa?
– Nie, to do mnie przychodzili kupcy, przewoźnicy – odparła i mówiła dalej, nie pozwalając mu zadać kolejnego pytania. – Nie wiedziałam, jak sobie radzić. Ojciec nie wtajemniczał mnie w swoje interesy, zawsze mówił, że mam jeszcze czas. Chciał, żebym miała szczęśliwą młodość, jakiej on nigdy nie zaznał.
– Ale co robiłaś w karczmie?
– Myślałam nad tym, gdy tu jechaliśmy... Oni musieli mieć wszystko zaplanowane...
– Oni? Czyli kto?
– W opiekowaniu się spuścizną po ojcu pomagali mi Kadush i mój... mój były ukochany.
– Nie pomógł ci w najważniejszym.
– Nie chcę go znać! – krzyknęła, ale zaraz wzrok jej złagodniał – On był słodki. Taki chłopięcy, delikatny...
– Tacy chłoptasie niewiele potrafią – zarechotał.
Ariednie stężała twarz:
– Nieprawda! Pomagał mi! Choć teraz już niczego nie jestem pewna... Dzisiaj służka spytała mnie, czemu wyjeżdżam do klasztoru...
– A nie zamierzałaś nigdzie jechać?
Zaśmiała się gorzko:
– Czemu inni wiedzieli takie rzeczy, a ja nie? Służka powiedziała, że chodzą takie słuchy.
– Do diabła, śmierdząca sprawa!
– Wczoraj poszłam do namiestnika księcia, który kiedyś często u nas gościł. Powiedziałam mu, że się boję. Ten człowiek jest prawem w Reguld.
– A dzisiaj o mało co nie zginęłaś...
Widział w jej oczach rozpacz. Patrzyła poprzez niego, ciężko oddychając. Strach jakby przemijał, wydawał się bez znaczenia w porównaniu ze smutkiem, jaki znaczył teraz rysy i zgarbioną sylwetkę Ariedny.
Mógł niemal czytać z jej twarzy. Przejrzała na oczy i zobaczyła, gdzie się znalazła. On sam nie wiedziałby, co robić na jej miejscu, toteż nie zdziwiły go łzy dziewczyny, cieknące po policzkach. Po chwili głośno załkała.
– No nie płacz, bo mi się serce kraje!
Nie reagowała, łzy lały się strumieniami.
Żal ścisnął go w dołku:
– Pomogę ci, tylko nie płacz.
Objęła go, a on zastygł bez ruchu, zaskoczony jej bezpośredniością. Wolno powstrzymywała się, ocierając łzy z policzków.
– A jak ty możesz mi pomóc?
– Pomagam w jeden tylko sposób – jego głos zabrzmiał zimno, aż zadrżała. – Mój miecz jest do wynajęcia.
– Więc jesteś najemnikiem... Czy mogę ci zaufać?
– Nie masz wyjścia.
– Jesteś w stanie odzyskać moją własność? Wygrasz z Kadushem? To wąż, nie człowiek... Ty jesteś silny, lecz oni są silniejsi. Co może jeden przeciwko całej zgrai?
Uśmiechnął się.
– Uważasz mnie za zwykłego osiłka? Tak. jestem człowiekiem walki. Choć trzeba czasem lisiej taktyki, to w takich sprawach liczy się siła. Rzeczy zaszły tak daleko, że wygra ten, kto przeżyje.
– Co mam według ciebie robić?
– Ja bym walczył – wzruszył ramionami. – Ale gdybym urodził się niewiastą, wyjechałbym stąd rychło, bo życia dla siebie bym tu nie widział – zerknął na nią badawczo.
– Nie będę nigdzie uciekać! Już raz uciekaliśmy! – Trzęsła się. – Odzyskaj, co moje! Dostaniesz połowę!
– Jesteś pewna tego, co mówisz?
Nic nie odrzekła, tylko spiorunowała go dzikim, twardym spojrzeniem.
„Ma charakter” – pomyślał.
– Dobrze. Nie wiem, w co się wplątuję, ale tak chce widać los.
Ucieszyła go ulga na jej twarzy.
– Muszę coś wiedzieć. Gdzie znajdę twego gacha, eee, lubego?
– Och, on jest graczem. Znajdziesz go w gospodzie Pod Białą Gęsią. Ale czego od niego chcesz?!
– Chcę z nim porozmawiać. I pozdrowić go od ciebie. I jeszcze coś. Twój dom, są na to księgi wieczyste... gdzie to jest trzymane? To ważne dokumenty.
– Ojciec trzymał wszystko w sekretarzyku... ale jest też Gubais. To bankier, który po śmierci ojca przyszedł do nas i...
– To przyjaciel ojca?
– Nie, on chyba nie jest niczyim przyjacielem. To chciwiec, jak mówił o nim ojciec, ale sumienny chciwiec.
– Odwiedzę go.
– Weź ten pierścień. To znak naszej rodziny.
Wiedział, gdzie mieszka Ariedna, jej gach i Gubais. Układał plan działania i zbierał siły z otwartymi oczyma, słuchem łowiąc odgłosy, które mogły wróżyć niebezpieczeństwo.
Świtało, gdy zamykał cmentarną bramę, zostawiając dziewczynę w głębokim śnie. Za murem usłyszał jęk. Stanął jak wryty, ale to tylko silny wiatr, który rozwiał mu włosy, zdał się przyczyną hałasu. Wzruszył ramionami, dosiadł konia i pognał w stronę Reguld.
* * *
Otarł pot z czoła i nastawił uszu. Słyszał coś jeszcze poza powiewem wiatru. Szybko zlustrował wzrokiem wąską uliczkę. „Na pewno nie straż” pomyślał i wziął się ze zdwojonym pośpiechem do roboty. Zamek w masywnych, dębowych drzwiach nie poddawał się lekko. Etrik coraz wyraźniej słyszał ciężkie kroki, więc uwijał się jak węgorz, aby niezauważonym wejść do części sypialnej gospody. „Oby nie był to żaden ork. ” Nastawiał się na zaatakowanie niechcianego świadka, ale wówczas zamek odskoczył. W tej samej chwili zza rogu wyłonił się mężczyzna w habicie, którego tusza sprawiała, że nawet stawianie kroków przychodziło mu z trudem. Ożywił się, gdy zobaczył, że ktoś poza nim wchodzi do budynku:
– Nie zamykaj! – zaskrzeczał piskliwie.
Etrik był już w środku, ale przytrzymał drzwi.
– Mieszkasz tu, synu?
– Idę odwiedzić przyjaciela – odparł i stanął w mroku, aby mężczyzna nie widział jego twarzy w świetle ogarka płonącego w sieni.
– To pewnie ten na górze. Tylko on mieszka sam – oddech mnicha cuchnął winem.
– W rzeczy samej.
Ruszył na górę, ale zatrzymał się, powstrzymany dotykiem mnicha.
– Pomóż mi wejść po tych schodkach. Masz mocarne ciało. Wstąp do mnie, porozmawiamy o wierze.
Dotyk mężczyzny nie był przyjacielski, lecz lepki.
– Może później. Tymczasem żegnaj – Etrik z obrzydzeniem strącił rękę ze swego ramienia i udał się na górę.
Wolno wchodził po wąskich schodach, czekając, aż pijany duchowny znajdzie się w izbie. Usłyszawszy na dole trzask zamykanych drzwi, zapukał do ostatniej izby. Po dłuższej chwili ze środka dobiegł przytłumiony głos:
– Kogo niesie?
– Pan Kadush mnie przysyła. Przyniosłem wam podarek – Etrik przyłożył ucho do heblowanej powierzchni.
Za drzwiami coś się ruszyło:
– Hojny jest, ostatnio przyniósł mi ziele...
Drzwi poczęły się otwierać i wyjrzała zza nich wychudzona twarz:
– No wejdź, pro... – ostatnie słowo uwięzło mówiącemu w gardle. Etrik wepchnął go do środka i zatrzasnął drzwi.
Miał przed sobą wypacykowanego młodzieńca, który kiedyś musiał przedkładać perfumy nad rześką wodę. Teraz z przestrachem wpatrywał się w potężnego intruza przekrwionymi oczkami, otoczonymi tuzinem ropiejących pryszczy.
Etrik szybko zlustrował komnatę: panował w niej zaduch i walały się puste butelki. Nikogo więcej nie było w pokoju poza krążącą wokół talerza muchą. Obok brudnego naczynia na stoliku leżał woreczek, popielniczka i fajka z osobliwym cybuchem. Etrik poznał, że pod składowiskiem szmat kryło się łóżko.
Pchnął młodzieńca na barłóg i wyjął sztylet. Chłopak chwycił się za szyję i nerwowo oddychał.
– Teraz mogę dokończyć: przysyła mnie też Ariedna. Jeszcze o niej nie zapomniałeś?
Chłopak sprawiał wrażenie niemowy, ale przystawione do gardła ostrze zadziałało jak dotyk uzdrowicielskiej różdżki:
– Ależ skąd! Jak ona się czuje?
– Bardzo dobrze, wyszła z kłopotów. Ze mną nie pójdzie wam tak łatwo.
Etrik przyjrzał mu się i znienacka uderzył chłopaka w twarz:
– Jak to miało wyglądać?
Chłopak cicho załkał. Strużka krwi wyciekła mu z ust:
– Musiałem to zrobić! Mam dług u Kadusha!
– Ciszej, bo stracisz język. Co ci kazali?
– Jestem zgubiony. Kadush i ten drugi mnie zabiją!
– Jaki drugi? Namiestnik?
– Nie wiem, jak się nazywa. To on wszystko obmyślił. Raz go widziałem: jest łysy i ma bliznę na prawej skroni.
– Wysoki jest?
– Trochę wyższy ode mnie. Sepleni.
Etrik drgnął, gdy zrozumiał, o kogo chodzi.
– Zwie się Turkin?! – wykrztusił.
Musiał mieć straszną twarz, bo chłopak skulił się w sobie i odpowiedział szybko:
– Nie znam jego imienia. Wiem tylko, że nie jest mile widziany w Reguld. Kadush nakazał mi, bym nikomu o nim nie mówił. A ja powiedziałem... hahahaha! Nie jestem własnością tej szui. Ale jestem skończony! Muszę zapalić!
Wziął ze stolika pełen woreczek, rozpruł go i ze zręcznością nałogowca napełnił cybuch. Porwał ze stołu hubkę, dmuchnął i przyłożył fajkę do żaru. Zanim Etrik zadał mu kolejne pytanie, chłopak z głodem w oczach wciągnął dym. Chwilę później białka oczu powlekły mu się czerwienią. Fajka wypadła ze zsiniałych ust, z twarzy odeszła krew. Ze skrzekiem upadł na ziemię, zamachał kończynami i stężał z grymasem rozdętej żaby.
Etrik odskoczył do drzwi. „Ziele musiało być zatrute... trzeba stąd uciekać!”
Gdy schodził na dół, usłyszał otwieranie drzwi.
– Przyjacielu...
„Znów ten mnisi glos” – pomyślał. Potrząsnął głową i zacisnął dłoń w pięść.
* * *
W czeluści ziemnej jamy coś się poruszyło. Przez chwilę pojawił się tam blask, jakby promień słoneczny odbił się od kształtu pokrytego śluzem. Ten moment nie trwał długo, gdyż zaraz potem otwór okryło wieko nieprzeniknionej czerni.
Ghomur napawał się wspomnieniami minionych czasów. Zastygł pozornie, życie tliło się w nim i czekało na moment, aby zapłonąć przebrzmiałą chwałą. A tylko nowa ofiara mogła sprawić, by znowu wstąpiły w niego dawne, potężne siły.
Póki chowano tu mieszkańców miasta, zawsze było w co wbić zęby. Rozkopywał ziemię pazurami i wydobywał zwłoki. Rósł i zyskiwał moc. Wkrótce rozbestwił się i zapomniał o ostrożności. Zaczął zabijać odwiedzających cmentarz. Sam zawlekał ich do miejsca pośmiertnego spoczynku... nie trwało to długo. Ludzie znaleźli ofiarę w jego leżu pomiędzy grobami. Zostawił ją w całości, gdyż zwłoki nie były dostatecznie nadgniłe.
Odrażający czyn rozwścieczył miejscowych. Na cmentarzu zjawił się tłum pod wodzą człowieka, który był naprawdę groźny, bowiem rozporządzał Mocą. Ghomur po raz pierwszy odczuł strach.
Jamę zalano płonącą smołą i zasypano wejście. Ghomur zdążył uciec w labirynty kryjówki i uchronić się przed śmiercią w ogniu. To był koniec uczt. Cmentarz zamknięto, mur oraz wejście naznaczono znakami nieprzyjaznymi dla Ghomura. Wyznaczały one granicę, której przekroczyć nie mógł.
Odtąd żywił się robactwem i małymi zwierzętami, ale coraz rzadziej nachodziły one cmentarz, nauczone ostrożności.
Ghomur potrzebował mięsa i wierzył, że będzie je kiedyś pożerał jak dawniej.
Wspomniał dwóch rabusiów grobów, chudych i łykowatych. Te parę pierścionków i kolczyków należących do zmarłych kosztowało ich życie. Ghomur nasycił głód, był znowu silny, lecz nie na długo. Jednak przybysze, którzy odwiedzili jego królestwo, obudzili w nim krwawe żądze... jak przez mgłę przypominał sobie zamierzchłe dzieje, kiedy przed jego pyskiem, na ołtarzach kopulowały pary; krew ich zlizywał on i jemu podobni. Co się stało później, nie umiał sobie uzmysłowić, lecz czuł, że chyba tylko on przetrwał jakiś kataklizm swego gatunku... Nie pamiętał, skąd się tu wziął, ale energia wyssana z dwóch cmentarnych złodziei ponownie ożywiła instynkty, jeszcze krwawsze i okrutniejsze, spoczywające na samym dnie jego serca.
Ghomur nienawidził iskry życia tlącej się w ciałach istot. Bawił się swymi ofiarami, gdyż chciał, aby uszło z nich życie, a strach przeszedł w ich krew i zwłoki. Tak jak ludzie lubią mięso poddane ogniu, tak on lubił je skruszone. Potrafił ryć pod ziemią, aby do niego dotrzeć. Teraz leżał bezczynnie, dopóki niewiasta, samotnie idąca pomiędzy grobami, nie obudziła jego zmysłów. „Gdyby tylko tu doszła” – marzył...
Ariedna, pozostawiona sama, przechadzała się po cmentarzu. To opuszczone i zarośnięte miejsce miało w sobie nieuchwytny czar. Drzewa okrywając cmentarz baldachimem z gałęzi zasłaniały promienie słońca. Groby zdobiły bogate ornamenty. Nierzadko tworzywem pięknych rzeźb był marmur i inne kamienie, których Ariedna nie potrafiłaby nazwać. Płyty nagrobne popękały pod wpływem czasu, większość całkiem porosła mchem. Stanęła nad małym nagrobkiem.
Mały anioł składając ręce, tęsknie patrzył ku niebu. Rzeźbiarz uchwycił moment, kiedy dusza uwalnia się z cielesnej powłoki.
Dziewczyna, nie mogąc odczytać liter na nagrobku, zastanawiała się, kim było to dziecko, jak nazywali się jego rodzice.
Ruszyłaby dalej, ale jej uwagę przykuł pewien krzew. Rósł przy dużym grobie, jakby zarastał ziejącą czernią dziurę w ziemi. Liściaste gałęzie uginały się od fioletowych kwiatów.
Ariedna nie widziała nigdy podobnej rośliny. Wolała nie dotykać jej ciemnozielonych liści z brązowymi plamkami, ale zbliżyła twarz do kwiatu i powąchała go. Słodkawa woń była tak intensywna, że lekko ją odurzyła. Nieznana mieszanina egzotycznych zapachów, obleczona nutką nieświeżości, przyciągała ją... Coś szeptało jej w środku, aby stąd odeszła. Ale ona nie mogła się powstrzymać, pragnęła wciąż powąchać kwiat, którego zapach rozgrzewał jej krew i zmysły.
Po chwili zamroczona osunęła się na ziemię.
* * *
Przysadzisty budynek z czerwonej cegły stał na obrzeżach miasta. Miejsce było ustronne i spokojne, rzadko kto kręcił się w pobliżu. Wokół pełno było zieleni i przypadkowy przechodzień mógłby pomyśleć, że jest to jeden z mieszczańskich domów. Jednak obeznanych w wojennym fachu nic nie mogło zmylić. Wiszący nad wejściem mały, okrągły szyld zdradzał przeznaczenie budynku.
Dwa skrzyżowane ze sobą topory były znakiem cechu najemników. Zrzeszał on wojowników, zapewniając im zajęcie na wojnach i w czasach, gdy zawieszano broń. Ludzie miecza byli zawsze potrzebni, czy to do ochrony kupieckich karawan czy też osobistego bezpieczeństwa bogatych mieszczan.
Mężczyzna okryty brązowymi szatami pielgrzyma, z kapturem głęboko nasuniętym na twarz, zakołatał do drzwi okutych żelazem. W uchylonym okienku obok pojawiła się twarz starszego żołnierza:
– Czego?! – głos wojaka przypominał skrzek żaby.
– Chcę widzieć Rughira!
Strażnik udał, że nie dosłyszał słów przybysza. Kostropata twarz rozluźniła się i przybrała wyraz czegoś, co jej właścicielowi mogło zdawać się uśmiechem:
– Chcesz wstąpić do cechu?
Postura Etrika odpowiadała wymaganiom werbunku, lecz jego strój wprawił mężczyznę w zakłopotanie.
Przybysz rozpiął szatę i ukazał strażnikowi znak: wytatuowane na klatce piersiowej dwa skrzyżowane topory.
– Ha, trzeba było tak od razu! Wejdź...
Mężczyzna kiwnął głową i wszedł do środka. Drugi żołnierz z krótką halabardą błyskawicznie zamknął z powrotem drzwi solidną sztabą, po czym pokazał, by przybysz udał się za nim. Etrik podążał na górę, patrząc na brudne ściany, do których przybito uchwyty na pochodnie. Strażnik zapukał do ostatnich drzwi na korytarzu i po usłyszeniu głośnego: „Wejść!” obaj wkroczyli do środka.
Komnata Rughira była skromnie urządzona. Stało w niej proste łóżko, skrzynia, szafka oraz stół, za którym teraz siedział właściciel. Oczy starego kompana Etrika patrzyły wciąż bystro, ale siwizna już osypała mu srebrem włosy. Na wąskiej, szczerej twarzy przybyło zmarszczek, lecz z sylwetki emanowała siła. Powstał na widok szczerzącego zęby Etrika, ale nie odpowiedział na jego powitanie. Popatrzył wymownie na strażnika, który szybko zrozumiał, że musi opuścić pokój. Dopiero gdy znaleźli się sami, Rughir wykrzyknął:
– Czyś zgłupiał doszczętnie! Czego tu szukasz? Chcesz naszej zguby?!
Etrik uśmiechnął się. Zanucił:
– „Służyć wiernie będziemy.
Ku chwale naszych dobrodziei.
Nigdy ich nie opuścimy, śmierć szlachetnymi nas uczyni. ”
Na twarzy Rughira pojawił się gniew. Z trudem zachowywał spokój, co w osobliwy sposób bawiło Etrika.
– Jeśli śpiewał te słowa Turkin, to czemu ja nie mogę tu bywać. Powiedz mi, druhu, czy on nadal jest kapitanem w cechu?
– Turkin jest teraz doradcą na dworze w Fertii, ale ostrzegam cię, że ma duże wpływy w...
– Ha! – Etrik przerwał mu, jakby spodziewał się takiej odpowiedzi – gdybym się wtedy nie wyrwał od jego siepaczy, już bym nie żył... to mnie wciąż boli jak razy bata na plecach, przyjacielu. Przyznasz, że pamięć tego może mi bardziej działać na nerwy niż tobie moja obecność...
– Turkin wiele dałby za twą głowę, Etriku... nierozsądnie żeś uczynił, przybywając tutaj.
– Bez powodu bym cię nie nawiedzał – Etrik mrugnął na Rughira i usiadł na skrzyni.
– Powiedz, co u ciebie?
– Żyję dość spokojnie. Zostałem kapitanem. Kiedy wstąpiłeś do cechu, ja uspokajałem się, nasze wyprawy były końcem moich szaleństw...
– Co było po mojej ucieczce?
– Turkin mówił, że nie przeżyjesz miesiąca.
– Zawsze był kłamcą, hę? – Etrik zaśmiał się. – A co ze zdrajcami, z tymi przyjaciółmi niewartymi ich własnego łajna, niech pies im mordy obesra?
– Nie mów źle o zmarłych.
– Gryzą piach? Nigdy nie byli dobrymi wojami.
– Trafiliście do niewłaściwej wioski. Turkin wydał ich katu, aby uratować własną skórę.
– Jestem ci dozgonnie wdzięczny, że uratowałeś mi życie. Chcę to wynagrodzić.
– Ach, daj spokój, też byś tak uczynił.
– Ten sam, ten sam! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę! Zanim porozmawiamy o złocie, rzeknij mi, czy masz tu jakieś wino i czy te ściany nie mają uszu?
– Mów śmiało... co jest na rzeczy? Jakie złoto. I ile?
– Rughir zaśmiał się.
– Ile warta jest dobra część składów kupieckich w mieście, całe karawany, całkiem ładny pałac i parę innych drobnostek?...
– No, fortunę. Ale co...
– Proponuję ci podział połowy tej fortuny.
Rughir uśmiechnął się, wyjmując z szafy butelkę i dwa kryształowe kielichy, prawdopodobnie pamiątkę po jakiejś obfitej w łupy wyprawie wojennej.
Etrik czekał, aż kompan naleje czerwonego trunku w zdobne naczynia, zupełnie nie pasujące do siermiężnych sprzętów w komnacie. Stuknął się z Rughirem na zdrowie, upił tęgi łyk i opowiedział mu historię Ariedny. Rughir wpierw z niedowierzaniem, potem coraz bardziej zainteresowany przysłuchiwał się jego słowom.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Pomogłem dziewczynie. Przypadek, los postawił mi ją na drodze. Miała wyjechać do klasztoru, a pewnie nie dojechałaby nawet do nędznego burdelu. Koniec czekał ją tutaj, pod Reguld. Obiecałem jej pomóc. Teraz jest bezpieczna.
– Co zamierzasz?
– Jest tu w mieście paru kurwich synów, choć najbardziej interesowałby mnie ten Kadush. Mieszka w Południowej Dzielnicy, w pałacu Ariedny.
– Kadush...
– Co to za uśmieszek? Wiesz, o kogo mi idzie?
– Powiem tak: nie ja utrzymuję z nim przyjaźń.
– To śmieć jakich mało.
Rughir uśmiechnął się kwaśno:
– Dobrze zna go Turkin.
– Co mówisz?! Ten gad?!
– Kadush to jeden z jego siatki.
Zapanowało milczenie. Przerwał je Etrik:
– Ty również potwierdzasz moje przypuszczenia. Właściwie przestałem już myśleć o Turkinie, ale podczas podróży naszły mnie wspomnienia... a może było to przeczucie, że napotkam go tutaj.
Rughir uśmiechnął się:
– Nie jego samego. Turkin jest wrogiem Reguld, za napady na granicy księstwa jego stopa nie ma prawa tu stanąć.
– A namiestnik księcia jest w zmowie z przydupasem Turkina!
– To niemożliwe...
– Ariedna poszła doń na skargę i dzień później ją porwano. Przypadek? – zaśmiał się – Ten wypierdek musiał dostać swój udział, wszak nic w Reguld nie dzieje się bez jego wiedzy.
– Jeśli jest, jak mówisz, namiestnik nie ma pewnie pojęcia, że Kadush jest prawą ręką Turkina. Wiem to bowiem tylko ja, a i to przez przypadek. Trzeba mieć uszy wszędzie, przyjacielu, jeśli chce się przeżyć w naszym cechu. Powiem ci, co o tym myślę. Sprawę trzeba ugryźć, tę fortunę można odzyskać.
– Czyli wchodzisz w to?
– Serce mi mówi, że to właściwa decyzja.
– Doskonale! Musimy się śpieszyć. Zabiję Kadusha z wielką przyjemnością!
Rughir podszedł do Etrika i położył mu rękę na ramieniu:
– Rozważmy wszystko po kolei. Wygląda na to, że Kadush jest pionkiem w tej grze. Poza tym zrobił błąd, nie zabijając Ariedny od razu i teraz długo nie pożyje. Sam wiesz, że za drobniejsze grzeszki Turkin wysyła na tamten świat.
Etrik zastanowił się. Wiedział, że rady przyjaciela są niezwykle cenne i lepiej powstrzymać się od pochopnych czynów. Potwierdzająco skinął głową.
– Osiągniemy wszystkie nasze cele, gdy uderzysz w Turkina. Tam, gdzie go najbardziej zaboli.
– Najbardziej zaboli go miecz w rzyci – Etrik zarechotał.
Rughir też się zaśmiał:
– I na to przyjdzie czas, bądź spokojny. Ale wierz mi, że pozbawienie złota zaboli tę szuję bardziej, niż wyrwanie mu serca, którego nie ma. To będzie jak... – zatrzymał się, myśląc nad dobraniem słowa.
– Połowa zemsty! – dopowiedział Etrik, – Dokładnie tak – Rugir klepnął się w uda z radości.
– Ale wracając do sprawy: jesteś pewien, że namiestnik nie wie, że to Turkin, wróg Reguld, stoi za całą intrygą?
– Na fotelu namiestnika siedzi kozi dupek. Jest zdolny do każdego szalbierstwa, ale wierny księciu Reguld. Nie wiązałby się z poplecznikiem jego największego wroga. Bałby się śmierci, książę natychmiast ściąłby go za zdradę.
– A czy świadomość, kto stoi za Kadushem, zmieniłaby coś w planach namiestnika wobec Ariedny?
– Znaczy, czy nie schyliłby się po złoto, wiedząc o Turkinie i Kadushu? Do diabła, pewnie nie! Tu chodzi o fortunę, namiestnik nie miałby nic przeciwko wzbogaceniu się na pomyśle wroga.
– Mam na to radę. Powiemy mu to, ale w odpowiedni sposób, przyjacielu. Plan rodzi mi się w głowie i jak w pełni się wyklaruje, to ci go wyjawię. Powiem teraz, co zrobisz najpierw. Pójdziesz do Gubaisa. To jest...
– Pewnie ich bankier – wszedł mu w słowo Rughir. – Mój cech ochrania przesyłki gildii bankierów. A jest co ochraniać – zachichotał.
– Bankier zawsze trzyma złoto. Coś mi się widzi, że skorzystamy z jego usług... Zarabiał na ojcu Ariedny, więc poprosisz go o pomoc. Niech ustawi spotkanie z namiestnikiem.
Rughir kiwnął głową, a Etrik dodał:
– Gdyby nie zgodził się działać z nami, zabijesz go.
* * *
Rughir opuścił budynek cechu zaraz po Etriku. Idąc rozmyślał, czy postąpił właściwie, ufając dawnemu przyjacielowi. Refleksja po zgodzie na plan Etrika przyszła dopiero teraz. Mógł jeszcze się wycofać i wciąż wahał się przed uczynieniem ostatecznego kroku. Przed laty polegał na Etriku jak na sobie samym, ale wiedział, że czas zmienia ludzi. Innego wyboru jednak nie miał. Złoto, które kiedyś płynęło między palcami, pozostało wspomnieniem. Ramiona mogły wciąż unieść miecz, ale całodzienne wojowanie było już ponad jego siły. Do cechu dołączali młodzi, drapieżni wojownicy, którzy tylko czyhali na błędy „starego”, by zająć jego miejsce.
Widział już dom bankiera, otoczony grubym murem. We wnętrzu tego budynku bogactwo aż biło po oczach, O takim życiu Rughir mógł tylko pomarzyć.
Podejmując decyzję opuszczenia najemników, myślał o Sercie, dziewczynie, którą pokochał i która spodziewała się jego dziecka. Zamierzał osiąść gdzieś na stałe, w spokojnym i bezpiecznym miejscu... teraz rodziła się ku temu możliwość. Spełnienie planu – nie mniej zuchwałego niż jego twórca, Etrik – niosło za sobą natychmiastowy, ogromny zarobek. Ryzyko też było duże, jednak ten ślepy zaułek życia, w który zabrnął Rughir, można było przeskoczyć wielkim nakładem sił... Decyzja zapadła, gdy pukał do drzwi bankiera Gubaisa.
Przepych panujący w komnacie godny był pałacu królewskiego. Stopy Rughira zapadły się w miękki, wzorzysty dywan, gdy tylko przekroczył próg. Potrafił docenić gust, a raczej ostentację Gubaisa. Same mahoniowe meble, z wykwintnymi, srebrnymi zdobieniami, musiały kosztować fortunę. Rozsiadł się na miękkiej sofie, na której można było spędzić całe życie i patrzył na uroczą służkę, wachlującą grubasa. Gubais podchwycił spojrzenie i zazdrośnie skinął na dziewczynę. Przechodząc, kręciła powabnie biodrami i puściła do Rughira oko. Od razu skupił się na sprawie, gdyż od tego zależało wspólne szczęście z Sertą. Zaczął mówić...
Tłusty jak wieprz, możny Gubais z kamiennym wyrazem twarzy słuchał Rughira. Kapitan był przygotowany do spotkania, przypomniawszy sobie wszystko, co wiedział o tym urzędniku gildii bankierów. Nie mógł bagatelizować rozmówcy, który znany był z tego, że pożyczał złoto na tak duży procent, iż często zdzierał ostatnie szaty z dłużników. Ci, którzy popadli w tarapaty, nie potrafiąc oddać rosnącej należności, doświadczali bezwzględności Gubaisa. Rughir wiedział o wielu tragediach, do których ten się przyczynił. Starał się mówić przekonywująco, jakby zależało od tego własne życie, choć wiedział, że w razie odmowy to gospodarza musiałby wysłać na tamten świat. Gdy na koniec wspomniał, ile jest w stanie mu zaoferować, zeszło zeń całe napięcie: bankier zaczął uśmiechać się swoim najsłodszym, lepkim uśmiechem.
Dobrze to wróżyło zważywszy na fakt, że przyjmując Rughira był mało wylewny.
Teraz wyjął przednie, gęste wino i rozlał je do złotych kielichów. Skwapliwie zachęcił Rughira do wypicia, czego nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Odprężony kapitan stuknął się naczyniami z bankierem.
– A więc, jako że pracujesz dla ojca Ariedny zatwierdzisz testament, który złożył on u ciebie przed śmiercią.
– Już nie, już nie pracuję. Odebrano mi to.
Po raz pierwszy Rughir zobaczył prawdziwy smutek na twarzy bankiera. „Prawie się wzruszyłem” – pomyślał.
– Ile dostałeś za odstąpienie od sprawy?
– Musiałem to zrobić. Nie chciałem tego...
– Wiem. Powiedz, ile dostałeś.
– Och, nędzne sześćdziesiąt sztuk złota...
Rughir zaśmiał się hucznie:
– Zważywszy, ile dzięki nam zarobisz, to rzeczywiście niedużo.
Twarz bankiera zapłonęła, ujawniając zadrę w sercu, ale na krótki moment:
– Ja działam tylko z mocy prawa Reguld...
– Wiem ja, jakie to prawo, prawe dla tych właściwie urodzonych.
– Jestem przedstawicielem gildii. We wszystkich królestwach i księstwach, gdzie władzy nie sprawuje dzicz, troszczymy się o dobra kupców, możnych. A Reguld... w tym mieście liczą się swoi.
– Więc nie chcesz odzyskać tego, co ci należne?
– Tego nie powiedziałem.
Na twarzy Rughira odmalowała się niecierpliwość. Wymacał ręką nóż, który miał pod koszulą i odkrył ostatnią kartę:
– Kadush jest w zmowie z Turkinem. Czy wiesz, co to oznacza?
– Na wszystkie skarby świata! Jakże to, prawa ręka kupca...
– ... i przyjaciel namiestnika. Wiesz to tylko ty. Ta wiedza jest dużo warta. Trzeba to przekazać namiestnikowi. I teraz możesz działać z mocą prawa.
Gubais zmrużył oczka:
– Rządzenie to nie moja działka. Ja jestem od Uczenia.
– Dlatego do ciebie przyszedłem. Czy skarbiec gildii jest pełen?
– Tak. Złota jest mnóstwo. Niestety, nie mojego.
Rughir wyjął sakiewkę Etrika i odmierzył trzydzieści żółtych monet:
– To na zachętę. Słuchaj, co masz zrobić. Pójdziesz do namiestnika, bo znasz go...
Gubais usłyszał od Rughira to, co Etrik mu przykazał powiedzieć. Bankier zdawał się wszystko rozumieć, bo spokojnie i z uśmieszkiem potwierdzająco kiwał głową. Kapitan był dobrej myśli i chciał już zakończyć wizytę:
– Potrzebujemy listu żelaznego, aby opuścić Reguld i granice księstwa.
– Tak, tak, to dostaniecie – machnął ręką Gubais. – Ale ta część...
Rughir walnął pięścią w stół:
– Pamiętaj, że cały gniew spada na nas! To za nami wyślą pogoń a ty będziesz siedział bezpiecznie i liczy! złoto!
Gubais spotulniał, gdy zobaczył jego wściekłość.
– Niech wam będzie. Spotykamy się więc pod wieczór.
* * *
Etrik zmienił się nie do poznania. Biała jak śnieg broda sięgała mu do piersi. Luźna, szara szata zwisała do połowy nogawek konopnych spodni. Tylko przenikliwe oczy, błyszczące spod kaptura, mogły go zdradzić. Zgarbił się i rozejrzał na boki. Jego barczyste plecy były w stanie zasłonić masywne drzwi żółtej kamienicy. Zapukał powtórnie i cierpliwie czekał, podziwiając kunszt roślinnych zdobień na gzymsach budynku. Gdy wzrok Etrika dotknął mosiężnej rynny, zwieńczonej łbem bazyliszka, drzwi uchyliły się i głowę wystawiła młoda dziewczyna:
– Czego chcecie?!
Odczekał chwilę i odrzekł drżącym głosem:
– Poratujcie niewiasto człeka w biedzie!
– A idźże pod świątynię na żebry! A bo straże wezwę zaraz!
– Dzięki ci za dobre słowo, niewiasto... – uśmiechnął się krzywo.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem a Etrik zgarbił się i odwrócił, aby wolno oddalić się od niegościnnego domu.
Był zły, gdyż zbyt długo już tutaj krążył. Według Ariedny okolica była spokojna i pusta, a straż rzadko zaglądała do tej części miasta. Spojrzał raz jeszcze na oddalony o rzut kamieniem bielony pałacyk Ariedny. Była to jedna z piękniejszych budowli w tym zaułku, gdzie otoczone ogrodami posiadłości zapewniały spokój właścicielom.
Wieńczył ją spadzisty dach, kryty czarnymi, błyszczącymi dachówkami. Z narożników budynku wyrastały cztery smukłe, okrągłe wieżyczki z białego kamienia. Teren wokół pałacyku otoczono kutym, wysokim płotem. Nie byłby żadną przeszkodą w wejściu, Etrika zniechęcili strażnicy, stojący przy bramie do budynku. Przesunął wzrokiem po ich niebiesko-zielonych pantalonach i kurtach z falbanami i zdusił przekleństwo. Szybko odwrócił wzrok, bo teraz oni poświęcili mu więcej uwagi. Zaczęli się naradzać, a jeden z nich wskazał Etrika palcem.
Wtem dostrzegł człowieka wychodzącego z pałacyku. To był Kadush. Ubrany w wytworne szaty, sprawiał osobliwe wrażenie z bandażem na nosie.
„Nic nie wskóram” – myślał Etrik, obserwując zarządcę. Wokół Kadusha kręciło się czterech uzbrojonych mężczyzn. Ich obfite szaty nie zdołały ukryć przed wzrokiem Etrika twardych węzłów mięśni. „Mocni. Ma taką ochronę, więc jest świadom powagi sytuacji”. Podążył w bezpiecznej odległości za grupą Kadusha.
Zastanawiał się nad pozostałą częścią planu. Powtórne spotkanie z Rughirem rozwiało jego niepewność, jaka ogarniała go w miarę rozwoju sytuacji. Jedno napawało otuchą: stary przyjaciel nie zmienił się, nie utracił nic ze swojej umiejętności przekonywania. Gubais przystał na ich plan, co znaczyło, że wpłącze w sprawę namiestnika.
Etrik miał teraz przed sobą dwa zadania: powrócić do miasta z Ariedną, a przedtem przekazać wiadomość Kadushowi. To była ryzykowna część planu, gdyż nie miał pewności, jak zarządca porozumiewa się z Turkinem, ale nie było wyjścia.
Musiał prowadzić tę grę do końca.
Nie wahał się wziąć wszystkiego na siebie. W razie wpadki nie miał do stracenia tyle, co Rughir.
Wkroczyli do zaniedbanej części miasta. Smród pomyj wylewanych na ulicę wwiercał się w nos. Ponure postacie stały pozornie bez celu w bramach domów. „Czekają na chodzącą sakiewkę” – pomyślał Etrik. Tylu wypowiedzianych na raz przekleństw, dobiegających z okna zniszczonej kamienicy, obok której przechodził, dawno nie słyszał. Kadush kluczył po uliczkach i Etrik o mało co go nie zgubił. W końcu zatrzymali się. Jego przeciwnik zdecydował się odwiedzić podrzędny szynk.
Etrik odczekawszy chwilę podszedł do drzwi gospody i zza pleców wchodzącego gościa zajrzał do środka: Kadush rozsiadł się wraz ze swymi ochroniarzami przy stole. Najwyraźniej na kogoś czekał. Etrik pozostał na zewnątrz. Usilnie myślał, co począć dalej.
Potrzebował posłańca i szukał wzrokiem kogoś, kto mógłby się do tego nadawać. Było tu pustawo, w oddali mignęła mu stara kobieta ciągnąca wózek, ulicą przeszło dwóch mężczyzn, pogrążonych w dyskusji. Stojący obok pijak, który przez krótką chwilę przyglądał się Etrikowi, też nie nadawał się do tego celu. Obrócił się: po drugiej stronie ulicy przechadzały się dwie ladacznice.
Opierający się o ścianę pijaczek przypatrywał się dziadowi. Pielgrzymia szata na zgarbionym ciele zdradzała osobę duchowną. Podeszły wiek znać było w trzęsących się dłoniach i powolnych ruchach.
Mężczyzna nadużywający wina zdziwił się, że dziad zatrzymuje się przed szynkiem, z którego przed chwilą on sam został wyrzucony. Czyżby chciał wejść do środka? Postanowił ostrzec pielgrzyma przed plugawością tego miejsca. Może dziad da mu miedziaka? Jednak gdy tylko puścił ścianę, przeraził się, że upadnie. Z powrotem więc oparł się o budynek z nadzieją, że rychło wytrzeźwieje i będzie w stanie jakoś zarobić na trunek. Obserwował dziada kątem oka.
W tym czasie przebrany Etrik pokuśtykał do jednej z ladacznic. Miała zawadiacki wzrok, a pod krótką bluzką z falbankami rysowały się obfite kształty.
– Co ci trzeba, ojczulku, co? – wyzywająco wydęła usta.
Etrik pozwolił, aby podeszła bliżej, po czym rzeki:
– Przysługi. Ale nie takiej, o jakiej myślisz.
Obejrzała od stóp do głów jego dziadowski ubiór i rzekła:
– No, ja bym pokazała ci coś, ale nie wiem, czy twe serce by wytrzymało.
Pijak nie słyszał, o czym dziad mówi do dziewki. Ale to, co zobaczył, sprawiło, że rozdziawił usta i przetarł oczy ze zdziwienia: „Żwawy staruszek” – wybełkotał sam do siebie.
Etrik nie cofnął dłoni z pośladka dziewczyny, ale pomiętosił go mocno:
– To ja pokazałbym ci, co mężczyzna może dać kobiecie, tu i teraz.
Otworzyła szeroko oczy i rozwarła usta, ale nie zdołała wydusić nawet słowa, bo Etrik pocałował ją.
– Słuchaj więc. Przekażesz mężczyźnie siedzącemu w szynku te słowa: „Człowiek od Turkina chce się z tobą spotkać. Czekaj dziś w domu na wiadomość”. Zrozumiałaś?
Skinęła głową.
Etrik opisał Kadusha i wetknął jej w rękę złotą monetę.
– Powtórz raz jeszcze.
Powtórzyła zapamiętane słowa i piękny uśmiech ozdobił jej twarz:
– Będziesz to miał, kotku.
* * *
Ukir łapał oddech, wycierając pot z czoła i odganiając komary. Przeklinał mile, które przeszedł, przedzierając się przez chaszcze reguldzkich lasów. Przeszkodę w postaci wysokiego, zmurszałego muru, przyjął z wdzięcznością. „Oby postój trwał jak najdłużej”, pomyślał obserwując spod oka krępego Volda i wysokiego, żylastego Feriuna. Na towarzyszach długa droga zdawała się nie wywierać wrażenia. Mężczyźni porozumiewali się spojrzeniami bez słów. Ukir otwarł usta, aby spytać, co zamierzają dalej, lecz gruby już podsadzał do muru swojego wysokiego, chudego kompana.
– Stary zarośnięty cmentarz.
– Opuszczony?
– Na pewno. – Feriun zeskoczył na ziemię. – Nic tu po nas.
Void zaklął i strząsnął brud z naramienników. Popatrzył na towarzyszy:
– Ale może ktoś dotarł tu niedawno...
Te słowa wywołały burzliwą dyskusję.
Ukir z chęcią podjął się łatwego zadania. Trochę poszukiwań i zgarnie srebrniki. A jeśli będą mieli szczęście, Kadush w złocie wynagrodzi im zaangażowanie. Za nic nie zamierzał jednak przekraczać murów cmentarza – wiedział o przekleństwie i starał się odciągnąć kompanów. Jednak oni nie pochodzili z Reguld i śmieli się z legendy o znikających ciałach.
– Chcesz, to zostań. Znajdziemy sukę i podzielimy się twoją działką!
„Wierzę” – pomyślał Ukir. Przez przypadek wplątał się w tę sprawę. Opłacony zacnie, zgodził się, jako miejscowy, przewodzić poszukiwaniom pary zagubionych podróżnych.
Szybko domyślił się, że chodzi o znalezienie uciekinierów, do których Kadush nie pała sympatią. Jak dotąd Ukir skubał głównie śpiących pijaczków i nie zajmował się poważniejszymi sprawami. Ale może nadszedł czas zgarnąć więcej... Drwiący rechot Volda i nadzieja zarobku szybko go przekonały.
Poszedł śladem towarzyszy wzdłuż muru, aż stanęli pod bramą.
– Ktoś tu niedawno był. Ślady otwierania są świeże – Feriun mocował się z zamkiem, przeklinając pod nosem.
– Miałem dobre przeczucie – Void uśmiechnął się i odpiął z pasa masywny drąg. Zakończony głownią ze szmat, przypominał dużą pochodnię.
Ukir niechętnie wszedł za nimi za bramę. Zarośnięty cmentarz roztaczał złą aurę. Poczuł, jak wraz z przekroczeniem muru niewidzialna zasłona otępia mu zmysły.
– Taak... chyba wiem, kto tu był. – Feriun wykrzywił usta w złym śmiechu.
Void pociągnął za kraniec szmaty i jednym ruchem odwinął materiał z głowicy drąga. Błysnęła osadzona na drewnie zwierzęca czaszka odlana z metalu, obita calowymi kolcami:
– Pamiętajcie, wojownik jest groźny. Trzeba go zabić. A potem dziewczyna. Możemy się z nią zabawić... – wstrzymał głos, jakby miał coś ważnego do zakomunikowania – Kadushowi wystarczy jej głowa!
Zaśmiał się, a jego oczy rozbłysły szaleństwem.
Chudy rechotał przez zaciśnięte zęby:
– Zobaczycie co jej zrobię, zobaczycie! – w zapamiętaniu naciągał kuszę, a jego gruby kompan ładował bełt w łoże.
Ukir patrzył na podniecenie mężczyzn. Wracały wątpliwości, czy naprawdę chce brać we wszystkim udział. Zauważyli, że się im przygląda. Void doskoczył doń i zamachnął się maczugą, zatrzymując metalową czaszkę o cal od głowy Reguldczyka:
– Nie cieszysz się?!
Przekrwione oczy grubasa spoglądały natarczywie spomiędzy masywnego czoła i wypukłych kości, okraszonych bliznami po ospie. Ukir spuścił wzrok i wykrzywił usta wymuszonym uśmiechem.
Bez sprzeciwu ruszył przed siebie, kiedy tylko gruby wskazał mu palcem kierunek.
Szli w odstępie dwóch kroków, rozglądając się uważnie. Ukir trzymał kurczowo wciśniętą mu przez chudego kuszę. Toczył wkoło przestraszonym wzrokiem. To tym cmentarzem straszono go, gdy był dzieckiem. Nagrobne posągi budziły lęk, nie mógł odgonić odczucia, że w figurach stojących w cieniu gałęzi życie zastygło tylko na moment. Male kapliczki musiały być siedzibą zła, to ono odpowiadało za zniknięcia mieszkańców.
– Ty, zaraz się w gacie sfajdasz! – przyciszony głos grubego pełen był jadu. Jego kompan zarżał ze śmiechu.
Wiedzieli, że się boi, a to nie wróżyło dobrze dla niego samego. Postanowił wziąć się w garść. Zaklął paskudnie, oznajmiając, co o nich myśli. Nie zwróciwszy uwagi na odpowiedź, ruszył szybko przodem. Rozglądał się, choć nie miał zamiaru zaglądać w głąb zarośniętych kapliczek. Przeszli połowę cmentarza i dotarli do dziwnego krzewu. Ukir pierwszy dostrzegł dziewczynę. Leżała bokiem, niczym pogrążone w głębokim śnie dziecko. Rude rozpuszczone włosy okrywały ją niczym płaszcz. „To ona!” – pomyślał.
– Mam ją! Mam!
Kompani pędem znaleźli się przy nim:
– Żyje?
Zauważył, że z twarzy dziewczyny odeszła krew, ale pierś unosiła się lekko:
– Tak – rozejrzał się niepewnie. – Ale co z wojem?
– Pies go jebał! – syknął Void, nie mogąc oderwać wzroku od dziewczyny. – Może zostawił ją na pastwę losu? Toż nie miała złota ni klejnotów – splunął z pogardą.
– To co, trzeba ją ocucić, nie?
– Pewnie, że tak! – Gruby wykrzywił gębę, ale zaraz potem spojrzał obok.
Trącił czubkiem miecza łodygę wiszącą nad Ariedną.
– Spójrz na ten krzak.
Z kwiatów uszedł delikatny pyłek, który wiatr poniósł w stronę mężczyzn.
– Ech, diabelskie miejsce ten cmentarz... – zamyślony wsłuchał się w ciszę – jak dziwnie pachną te kwiaty...
Stali chwilę, lekko otępiali, dziwiąc się niespotykanemu zapachowi...
– Patrzcie!
Odwrócili głowy. Void wytrzeszczał oczy na wielki grobowiec, obok którego przed chwilą przechodzili.
Tyłem do nich stała młoda kobieta. Jasny materiał błękitnych szat zdawał się być przezroczysty. Bardziej odkrywał niż zasłaniał wdzięki, podkreślał kształtne nogi i pośladki, smukłą białą kibić. Poruszyła głową, jakby dopiero teraz zauważając ich obecność. Po chwili wolno się obróciła, stając do nich przodem. Piękna twarz wyrażała ciekawość. Przywołała ich palcem, drugą ręką przeciągając wolno po swoim ciele, jakby odsłaniając przed nimi swoje skarby. Pożerali wzrokiem spiczaste piersi i trójkąt z czarnych włosów poniżej pępka.
W głowach mężczyzn pojawiło się pytanie: skąd tak nagle znalazł się tutaj ktoś poza nimi... ? Jednak ogarniające ich pożądanie stłumiło wątpliwości, a całą uwagę pochłonęła powabna postać.
Wydęte, czerwone usta zapraszały do pocałunku. Oczy miały moc przyciągania, spojrzenie niosło lubieżność, dotykającą śliską ręką karków... poczuli dreszcze, spływające do podbrzusza.
Ta twarz... zrobiło im się duszno...
Podeszli bliżej, z wzrokiem przykutym do piękności... Nagle twarz kobiety zrobiła się czarna jak smoła. Znikła i ujawniła mroczną pustkę za pociągającymi rysami. Wzdrygnęli się, resztka rozsądku ostrzegała z dna umysłu. Jednak czerń przyciągała ich ciała, bezwolnie podchodzili do wabiącej postaci. Błysnęło w powietrzu, jak podczas nocnej burzy... Kobieta stała bez ruchu, jakby trochę przestraszona, jednak oni wiedzieli, że jest chętna. Musiała być... Zaszli ją z trzech stron. Ukir doskoczył pierwszy do ofiary, bluzka pękła pod jego gwałtownym szarpnięciem.
Volt zrzucił z siebie kurtę. Rozpiął guziki spodni, jego tłusty brzuch wylał się zza pasa. Feriun stanął za kobietą i dobył noża.
Żądza zawładnęła jego umysłem. Widział na czerwono.
Ciął głęboko, buchnęła krew z kikutów rąk a dłonie opadły, zwisając na strzępie ciała.
Jęk cierpienia odebrał jak melodię. Otworzył usta i jego wrzask poniósł się echem po cmentarzu jak inwokacja kapłana.
Metaliczny zapach krwi poczuli wszyscy naraz. Zimna stal pojawiła się i w rękach wysokiego bandyty. Narastający w ich głowach krzyk, nakazujący zabijać, zapanował nad ich jaźnią. Ostrza zagłębiały się miękko w ciele klęczącym przed nimi.
Porwani w trans śmierci, poili krwią dobyte noże. Skowyt, nie zwierzęcy, ale bestialsko ludzki, rozszedł się po cmentarzu.
* * *
Chłód ogarnął bankiera. Straż przepuściła go przez bramę pałacu do środka i nakazała czekać. Drżał lekko z obawy przed niepowodzeniem.
Ostatnio to miasto nie było dla Gubaisa łaskawe. Z lekceważeniem odnoszono się do niego, przedstawiciela gildii, dzięki której Reguld zawdzięczało swój dostatek. Gubais był zły, a im mniej okazywał swój żal, tym bardziej rosło rozgoryczenie.
– O, witaj, Gubaisie. Co cię sprowadza w nasze progi?
Smukły mężczyzna, który nagle wyłonił się zza rogu, wydał się Gubaisowi znajomy. Wyrwany z zamyślenia bankier rozciągnął wargi w ceremonialnym uśmiechu i sięgnął do swej pamięci: „Ach, to ten cwany nuworysz!” Taki człowiek był mu właśnie potrzebny.
– Witaj Vusiufie. Co u ciebie? Jak sprawy w księstwie?
Glos rozmówcy tchnął chłodem:
– Czasu brak, czasu. Dlatego rzeknij mi, co cię tu sprowadza.
Gubais potrzebował chwili, aby strażnik, który szedł z przybocznym namiestnika, oddalił się. Bez ogródek sięgnął ręką za pazuchę:
– Czas twój trochę zająć sobie pozwolę, licząc na naszą przyjaźń. Zaprowadź mnie do namiestnika.
Sakiewka powędrowała z rąk do rąk.
– Chodź panie, on z chęcią cię przyjmie!
Z holu weszli w korytarz wyłożony szlifowanym kamieniem. Przez liche światło zdobne wzornictwo ścian jawiło się jako brud. Vusiuf doszedł szybko do drzwi na końcu i otworzył je:
– Panie, masz gościa.
Przytrzymał drzwi bankierowi i skłonił się mu z uśmiechem, gdy Gubais wchodził do środka.
Namiestnik miał zaczerwienione policzki, ale nie był to rumieniec zdrowia. Blada skóra czoła i podkrążone oczy na pomarszczonej, jajowatej głowie zdradzały wyczerpanie, prawdopodobnie od nadmiaru trunków. Nie wstał na widok kłaniającego się bankiera, tylko kiwnął nieznacznie głową i rozsiadł się na fotelu:
– Z czym przychodzisz, Gubaisie?
Gubais podszedł bliżej i rzucił zaaferowanym głosem:
– Panie, dowiedziałem się o spisku przeciwko tobie.
Namiestnik jakby rozbudził się z półsnu i popatrzył przytomnie na Gubaisa:
– Jakimże spisku? Ktoś chce mnie zabić?
– Mieszczanin Kadush, panie, nastaje na twe życie.
– Gubaisie... – głos namiestnika brzmiał teraz lodowato – jeśli chcesz się tak zemścić za odebranie ci praw do zajęcia się majątkiem Ariedny, to jest to zła droga. Mówiąc nieprawdę, pogrążasz się jedynie i mogą nie uratować ciebie żadne koneksje, jakie masz w gildii bankierskiej. Zapomnijmy o tej sprawie, ale...
– Panie, ja wiem to na pewno! Kadush jest w zmowie z niejakim Turkinem!
– Do diaska! Co mówisz!? – namiestnik poderwał się z fotela i dał znak dłonią, aby Gubais wstrzymał się ze słowami. Bankier kiwnął głową, a w środku napajał się satysfakcją, że rozmówca raczył wreszcie ruszyć tyłek. Namiestnik rozejrzał się po komnacie i spojrzał na drzwi. Ujął za ramię bankiera, a jego ściszony głos był pełen sztywnej protekcyjności:
– Niebezpieczna gra, niebezpieczna, Gubaisie. Zdajesz sobie sprawę, że takie oskarżenie trzeba udowodnić?
* * *
Etrik, dojeżdżając do cmentarza, miał złe przeczucie. Wewnętrzny głos nakazał mu ostrożność.
Przywiązał konie do drzewa i obejrzał zdeptaną trawę. Widząc otwarte wrota, dobył miecza. Przekroczył bramę cmentarza w gotowości do ataku, rozglądając się.
Chaszcze i wysokie trawy, porastające ścieżki, wgryzały się pomiędzy oplecione bluszczem nagrobki. Pospolite chwasty wypełniły zdobne klomby na kwiaty, a lazurowy mech pokrył ładne rzeźbienia grobów. Wśród roślinności dostrzegł ślady pozostawione przez obcych: „Co najmniej trzy osoby. Poszli w złym kierunku. Wciąż tu są”. Ruszył w stronę miejsca, gdzie zostawił dziewczynę. Wspomniał poranek: opuszczając cmentarz prosił zaspaną Ariednę, aby nie wychodziła z grobowca. Zamknął go na powrót tak, aby wyglądało, że nie był otwierany od wieków. Jeśli go nie posłuchała...
Zaklął, widząc uchyloną kratę.
Odwrócił się, rozważając, dokąd mogła pójść. Ogarnął go chłód, podskórnie odbierał czyjąś wrogą obecność na cmentarzu.
Dotknął naszyjnika. Nie rozstawał się z glinianym amuletem, podarkiem od pielgrzyma, który w podzięce za uratowanie życia wręczył go Etrikowi. Z grzeczności przyjął wisiorek w kształcie księżyca. Z czasem zorientował się, że w słowach starca, który wspomniał o wielkiej mocy podarku, mogło kryć się ziarno prawdy. Kiedy zbliżało się nieszczęście, Etrik odczuwał gorąco na piersi, w miejscu, gdzie skóra stykała się z wisiorkiem. Z początku brał amulet do ręki. ale w dłoni nigdy nie był gorący. Nauczył się odbierać ostrzeżenia. Tak i teraz nie bagatelizował narastającego pulsowania w okolicach splotu słonecznego.
Przedarł się przez zarośnięte groby i stanął jak wryty. Krew zadudniła mu w żyłach, a żołądek skurczył się na widok leżących, obnażonych mężczyzn. Rany na ciałach przypominały malowidła ze świątyni Ruupuur. Wy prute trzewia i jelita wyglądały z rozdartych brzuchów. Rozchlapana zakrzepła jucha tworzyła małe kałuże wokoło ciał, pokrywała purpurą rozrzucone ubrania.
Mężczyźni leżeli złączeni ze sobą, niczym oddający cześć wyznawcy przeklętego bożka. Ich nagość budziła w Etriku odrazę. Obejmowali się nawzajem, każdy dzierżył nóż. Etrika przeraziły wytrzeszczone, zgasłe oczy i obłęd malujący się na ich twarzach. Pokryte pianą usta zdawały się zastygnąć w momencie wyjawiania życiowych tajemnic, które powinno się zabrać ze sobą do grobu. Lekki odór śmierci przyciągnął ucztujące nad karmą muchy.
Mimo obrzydzenia ohydnymi ranami Etrik był zarazem ciekaw, kto zadał im tak straszliwą śmierć.
Na dworze książęcym oglądał kiedyś przedstawienie: w kulminacyjnym momencie aktorzy walczyli ze sobą i ich potyczka kończyła sztukę. Udający martwych żołnierzy komedianci leżeli na podłodze, a zwycięzcy triumfując, wiwatowali na cześć swego księcia.
Pierwsze skojarzenie było trafne. Wszystko wskazywało na to, że mężczyźni uśmiercili siebie nawzajem, jakby brali udział w diabelskim, plugawym przedstawieniu.
Spostrzegł Ariednę, leżała na boku, nieprzytomna. Chciał do niej podbiec, ale wstrzymał się. W dziurze w ziemi obok pochyłego nagrobku spostrzegł ruch. Zacisnął rękę na głowicy miecza: coś siedziało w grobie. Nie chciał z tym walczyć, miał wrażenie, że jest to silny przeciwnik... „Muszę tylko wyciągnąć stąd Ariednę”... Postąpił krok, potem drugi, Ariedna poruszyła się, lecz bardzo nienaturalnie. Zdał sobie sprawę, że to ziemia zadrżała w miejscu, gdzie leżała. Poruszył się leż nagrobek obok niej i z pewnością to nie wiatr powiał krzakiem, rosnącym u stóp nieprzytomnej dziewczyny. Etrik pierwszy raz widział taką roślinę.
Z fioletowych kwiatów uniósł się pyłek, który wiatr przywiał w jego stronę...
W okamgnieniu ogarnął całą sytuację: kwiaty i Ariedna.
Odskoczył jak zwierzę, które wyczuło śmiertelną pułapkę, ale w nozdrzach zdążył zagnieździć się słodkawy zapach. Nagle wyostrzyły mu się zmysły, w chwilę potem poczuł błogość i odprężenie. Jednak nie na tyle, aby nie wiedzieć, że to złuda. Ktoś zdawał się wkraczać w jego umysł. Etrik otrząsnął się i cofnął.
Z ziemi wyjrzał trójkątny łeb, zakończony okrągłym otworem gębowym z armią ostrych, długich na palec, białych zębów. Smród padliny owiał Etrika, gdy ogromne cielsko zaczęło wynurzać się z dziury. Po chwili olbrzymi jaszczur z wężowym ogonem ukazał mu się w całej krasie, wypełzając na powierzchnię. Grubą, zrogowaciałą skórę pokrywał śluz. Błyszczące jak onyks cielsko musiało ważyć tyle, co pięciu dorosłych mężczyzn.
Czerwone oczy przeszywały Etrika, jakby bestia chciała pokonać go samym wzrokiem.
Etrik uczepił się jednej myśli: „Ratować Ariednę”, lecz potwór już skupi! się na nim. Grube jak kołki, zakończone ostrymi pazurami łapy w mgnieniu oka przesunęły ciało stwora w przód.
Bestia stała na wyciągnięcie miecza, a Etrik próbował ocenić siłę emanującą z potwora, który nie pozostawił mu dużo czasu do namysłu. Stanął nagle bokiem i zaatakował ogonem, na całej długości grubym jak męskie udo.
Etrik machinalnie ciął mieczem w zrogowaciałą, ostrą narośl, lecz wężowaty korpus uciekł przed ciosem. Zanim najemnik zdołał złapać równowagę, stwór odwinął się i zaatakował łapami pierś intruza. Twarde jak żelazo pazury przeorałyby ludzkie mięśnie niczym nóż dojrzały owoc. Etrik nie mógł pozwolić sobie na bezpośrednie starcie. Padł do tyłu i przeturlał się. Potwór śledził jego uniki, nie dawał mu chwili wytchnienia. Etrik wskoczył na kolumnę podtrzymującą masywny płot grobowca i wzniósł miecz do ciosu. Balansując na ugiętych nogach, czekał na sposobny do ataku moment. Stwór zaparł się o ziemię i jego gruby ogon strzelił w górę. Moc uderzenia mogła zmiażdżyć kości, lecz Etrik nie zamierzał opuścić pola walki. Uderzył z całych sił, w ciosie upatrując jedynej obrony przed śmiercią. Zanurzył ostrze miecza w ogonie. Potwór nie wydał żadnego odgłosu, ale skurcz targnął jego ciałem. Ogon uciekł do tyłu, a Etrik nie zdołał wyszarpnąć miecza z cielska. Musiał puścić rękojeść, inaczej bestia ściągnęłaby go na dół. Zachwiał się i tracąc równowagę wpadł za płot otaczający grobowiec.
Wściekłość opętała potwora. Walił ogonem o kratę, za którą stał Etrik, a miecz wciąż tkwił w ranie. W końcu bestia naparła łbem na metalowy płot i wyrwała go ze zmurszałego muru. Etrik rzucił w potwora nożem, ale odbił się on od cielska. Nie mógł walczyć z pustymi dłońmi. Zobaczył kamienny posąg i objął go w mocnym uścisku. Jedno gwałtowne pociągnięcie wystarczyło, by wyrwać go z cokołu. Uniósł kamień nad głowę i zachwiał się. O mały włos nie upadł pod ciężarem do tyłu.
Potwór owinął ogonem jego nogi, rozwarł gardziel i przechylił łeb, aby wbić się zębami w ciało ofiary. Okrzyk bitewny wyzwolił w Etriku wszystkie siły, z całą mocą cisnął rzeźbę pod nogi. Posąg wbił się ostrą krawędzią w korpus stwora z brzydkim zgrzytnięciem. Czarna maź trysnęła Etrikowi na uda; jej fetor niemal odebrał mu zmysły.
W głowę wwiercał się mu wysoki wrzask. Ogon potwora zaciskał się na jego nogach, a rogi na łuskach przebijały twardą skórę jego butów. Etrik napiął mięśnie łydek i schylił się po miecz. Poczerwieniał z wysiłku, ale w końcu wyrwał ostrze, po czym wbijał miecz raz po raz w korpusie potwora, aż ten zastygł bez ruchu, a w głowie Etrika zgasł szaleńczy wrzask.
* * *
Etrik przebiegł uliczką, stanął pod starym wyschniętym drzewem i rozejrzał się. Cały czas musiał poprawiać atłasową czapkę, która nie chciała się trzymać głowy nad schowanymi włosami. Okolica była wyludniona, znać było ślady starego pożaru na zgliszczach dwóch domów. Roślinność porosła ruiny budynków, a pomiędzy nierównymi kamieniami uliczki wyrosły chwasty. Etrik rozpiął niebieski płaszcz. Ta część ubioru, powszednia wśród mieszczan Reguld, o mało co nie pękła mu na plecach w najmniej sprzyjającym momencie, kiedy przekraczał granicę miasta. Ogarnął wzrokiem opuszczone, drewniane domostwo, skryte w cieniu rozłożystych dębów. Uśmiechnął się i szybkim krokiem zawrócił.
Na oknie budynku leżał biały kamień. Jego brak oznaczałby, że Etrik nie ma po co wchodzić do środka. Według umowy z Rughirem, ten miał zostawić laki znak tuż przed spotkaniem, jeśli wszystko byłoby w porządku.
Po chwili tą samą drogą szli w stronę domostwa Etrik i Ariedna, oparta na jego ramieniu. Wyglądali jak mieszczańska para. Mężczyzna podtrzymywał dziewczynę. Etrikowi udało się ją ocucić, lecz była jeszcze lekko otępiała. Szybko znaleźli się w zapuszczonym ogrodzie. Przytrzymując dziewczynę, Etrik zamknął za sobą skrzypiącą furtkę.
W największym napięciu przekroczył próg. Gdy zobaczył Rughira, odprężył się. Z uśmiechem przedstawił mu Ariednę. Szczęśliwie dziewczyna zrobiła wrażenie na przyjacielu, co wprawiło Etrika w lepszy humor. Rughir szybko starł kurz z krzesła, Ariedna usiadła.
– Jeszcze jedno, panienko. To nieuniknione.
Rughir ujął jej ręce i przełożył do tyłu, po czym lekko przewiązał je sznurem. Przygasłe oczy Ariedny nagle odzyskały blask. Ale biła z nich niepewność i strach.
Etrik uśmiechnął się i położył uspokajająco dłoń na ramieniu dziewczyny:
– Poczekaj tu na nas.
Udał się z Rughirem na górę. Schody skrzypiały za każdym stąpnięciem i Etrik miał wątpliwości, czy utrzymają ich obu. W pokoju stało połamane łóżko i walały się stare szmaty. Rughir podszedł do okna, na którym leżał kamień, wziął z gzymsu zwierciadło i dwa razy nim błysnął.
Etrik postawił stopę na parapecie i pochylił się. Z okna widać było całe Reguld. Pogrążone w promieniach zachodzącego słońca pałac i świątynie wywyższały się nad spadziste dachy kamienic. Z jednego domu z prawej strony kilkakrotnie odbiło się światło, Rughir ożywił się:
– Teraz mój człowiek pośle chłopaka z wiadomością od Turkina – Rughir mrugnął – aby Kadush przyszedł tutaj do nas.
– Znaczy idzie dobrze?
Rughir wyjął zza pasa płaską butelkę, odkorkował i wręczył przyjacielowi:
– Konie i wszystko, co nam potrzeba, przygotowane.
– Bankier się spisał?
– Czeka z namiestnikiem na dole za drzwiami.
Etrik upił łyka:
– Nie nudzą się?
– Gubais rzekł, iż mogę zdać się na niego. Nie skłamał. Moja rola w tej ruderze polegała tylko na potwierdzaniu bajeczki, jaką opowiedział namiestnikowi. Kadush się wygada, wierz mi, plan jest...
Rughir przerwał nagle, gdyż ktoś puścił sygnał światłem. Jeszcze raz użył zwierciadła i po otrzymaniu odpowiedzi odwrócił się do Etrika:
– Kadush tu zmierza, ale z czterema ludźmi... miał przyjść sam.
– Dziwisz się mu? – odparł zaniepokojony Etrik. – Pewnie nie całkiem uwierzył w to, co usłyszał, albo nie ufa temu pomiotowi kozy Turkinowi... cóż, przyjmiemy go – popatrzył Rughirowi w oczy.
Przyjaciel skinął głową i zszedł na dół.
* * *
Etrik czekał na górze, ukryty przed wzrokiem wchodzących. Nie minęło dużo czasu, a zobaczył wbiegającego do domu masywnego i uzbrojonego mężczyznę. Niepokój w oczach przybysza zgasł, gdy tylko rozejrzał się wokół:
– Można wejść! Jest nasza zguba!
Zimny wzrok czterech mężczyzn pełen był nietajonej groźby. Rughir sam był krzepki i doświadczony, ale każdy z tych młodych byczków zdawał się przewyższać go siłą. Jeden fałszywy ruch i posiekają go na kawałki. Rozstąpili się przed Kadushem, który wszedł ostatni.
Dostojnie wyprostowany, patrzył na Rughira z wyższością. Przyklejony zimny uśmiech nie znikał mu z twarzy. Tylko biegające oczka wskazywały na wewnętrzne napięcie:
– Witaj... Ja ciebie znam, tyś od cechu Turkina – mówił wolno, ale znać było, że stara się trzymać nerwy na wodzy – Dziwi mnie, że tutaj jesteś, Turkin nie ufa ci za bardzo – popatrzył Rughirowi w oczy. – Tylko niech to zostanie między nami, inaczej nic ci więcej nie powiem, rozumiemy się?
– Rzecz jasna... – odrzekł Rughir pozornie odprężonym głosem.
Kadush wzniósł lekko oczy ku górze, jakby coś sobie przypomniał:
– Ale najpierw przywitam się z tą tutaj zdzirą... – odwrócił się nagle i podszedł do Ariedny. Siedziała sztywno na krześle, ręce zawiązane dla zachowania pozoru trzymała za oparciem.
– Nie teraz! – stanowczo wszedł mu w słowo Rughir. – Ona jest twoja, ale wpierw załatwmy sprawę spadku, – Więc możemy dopełnić formalności... – ucieszył się Kadush. Posłał nienawistne spojrzenie dziewczynie, po czym skupił uwagę na Rughirze.
– Tak – ten przyszedł mu w sukurs, – Podejdź tu do mnie, ale sam. To wiadomość tylko dla twoich uszu...
– Ach, im można ufać.
Kadush wciąż patrzył na Ariednę, ale dał dłonią znak swoim ludziom, aby odsunęli się. Stanęli pod ścianą, blokując wyjście, a on sam podszedł bliżej i spojrzał zmrużonymi oczyma na mówiącego Rughira.
– Namiestnika trzeba zlikwidować, już cały plan jest gotowy i Turkin na ciebie liczy...
Rughir wymówił te słowa cicho, aby nie słyszeli ich towarzysze zarządcy. To osoba stojąca za drzwiami miała być świadoma ich znaczenia. Kadush odpowiedział bez zastanowienia:
– Dobrze, spełniam wszystkie rozkazy Turkina... – przerwał w pół zdania i popatrzył na drzwi za Rughirem, otwierające się ze skrzypnięciem.
– Oto dowody, panie! – ze środka rozległ się triumfalny glos Gubaisa. W drzwiach pojawi) się namiestnik, krew w nim wrzała:
– To ja z tobą w spółki wchodzę a ty knujesz przeciw mnie!
Kadush zbaraniał:
– Skąd ty tutaj?!
– Zaraz ci pokażę, kurwi synu!
Kadushowi stężała twarz, odskoczył jak poparzony. Potknął się, tracąc równowagę.
– Zabijcie ich wszystkich!
* * *
Etrik, przysłuchujący się z góry rozmowie, teraz wkroczył do akcji. Zbiegł ze schodów z mieczem w dłoni. Widział, jak pomagier Kadusha atakuje szablą jego przyjaciela. Rughir odepchnął do tyłu namiestnika, krzycząc: „Kryj się!” po czym skrzyżował swój miecz z wygiętą stalą napastnika. Ostrza zaśpiewały, masywna szabla mężczyzny chybiła pleców namiestnika i opadła na bok. Rughir odwiódł rękę trzymającą miecz do tylu i mocnym pchnięciem przebił brzuch nieszczęśnika.
Etrik dostrzegł kątem oka, że jeden z napastników zmierza w stronę Ariedny. Rzucił się na pomoc dziewczynie. Mężczyzna poniechał jej, zmuszony parować ciosy nowego obrońcy Ariedny. Zbił uderzenie Etrika i zaatakował go szybkim pchnięciem. Etrik zablokował ostrze mknące ku swej szyi i wyprowadził cios w głowę. Napastnik schyli! się i pchnięcie chybiło celu. Etrik musiał uskoczyć przed cięciem na udo. Zdał sobie sprawę, że nie docenił asysty Kadusha. Teraz krótka chwila decydowała o przeżyciu. Etrik uniósł miecz nad głowę, jakby trzymał topór, zebrał siły i z rykiem uderzył. Przeciwnik szybko wzniósł swój miecz do góry w obronie, ale miażdżąca siła uderzenia zmiotła kruchą blokadę. Miecz zagłębił się w czaszce, która prysła jak gliniana misa.
Etrik uwolnił zbroczony czerwienią miecz z głowy trupa i rozejrzał się. Rughir bronił się przed dwoma napastnikami. Słabł, czoło miał mokre od potu. Plama krwi na rękawie jego koszuli powiększała się szybko.
Etrik skoczył przyjacielowi na pomoc. Kadush obserwował walkę zza pleców swoich ludzi. Ostrzegł krzykiem jednego z nich, nacierającego z kompanem na Rughira.
Cios Etrika był mocny i pewny, ale szybka garda uratowała żołdaka od śmierci.
Kadush widział, że tracą przewagę:
– Zabijmy dziewczynę! Podzielimy się po równo!
– Módl się o szybką śmierć! – wycharczał Etrik i skrzyżował swój miecz z pałaszem przeciwnika, który przewyższał go wzrostem. Stal zgrzytała od uderzeń oszalałych walką mężczyzn, a szanse zdawały się być wyrównane. Nagle Etrik uskoczył w bok i kopnął mężczyznę w udo. Żołdak zachwiał się, pochylił do przodu. Etrik wraził swą klingę w jego brzuch, jakby kroił bochen chleba. Wnętrzności i krew wylały się z szerokiej rany na podłogę. Mężczyzna spojrzał w dół i wrzasnął potępieńczo. Miecz wypadł mu z dłoni, ręce chciały zasklepić ranę, ale skurcz zatrzymał je w pół drogi. Ciało zwaliło się w krwawą parującą kałużę.
Rughir chwiał się z wycieńczenia. Ostatni ocalały człowiek Kadusha chciał się przedrzeć ku otwartym drzwiom. Stał w nich bankier i mdlał ze strachu.
Przyjaciel Etrika upadł, lecz złapał żołdaka za nogawkę. Ten wypluł przekleństwo i kopnął leżącego Rughira w twarz, uderzając z mieczem na skulonego Gubaisa. Etrik doskoczył i wyprowadził cięcie. Czubkiem ostrza zgruchotał nadgarstek żołdaka; miecz i strzępy dłoni opadły na ziemię, a mężczyzna ryknął z bólu i runął do przodu. Etrik ściął mu głowę. Trup przez chwilę jakby klęczał, ale po chwili jego czerep potoczył się do stóp oszalałego ze strachu Gubaisa. „Gdzie Kadush?” – pomyślał Etrik z przerażeniem. Odwrócił się i zobaczył go stojącego przed Ariedną.
Dziewczyna wiła się na krześle, próbowała wstać i rozerwać więzy. Etrik poczuł, jak odpływa mu krew z twarzy: Kadush wyjął sztylet; jedno cięcie i po Ariednie... Jego mina świadczyła o tym, że jest gotów i nawet znajdzie przyjemność w takim okrutnym morderstwie.
Spojrzał na Etrika gotującego się do skoku i uśmiechnął się złośliwie:
– No, to teraz koniec z tą zdzirą! Kiedy ona zginie, tyś na mej łasce.
Etrik zamarł. W mig uświadomił sobie, że rzeczywiście Ariedna była jego jedyną szansa na uzyskanie zapłaty. Tylko ona mogła świadczyć o czystości intencji Etrika.
Postawił wszystko na jedną kartę. Poderwał opuszczony miecz i pchnął nim, jakby ciskał oszczep. Ostrze pomknęło ku Kadushowi, a Etrik rzucił się w jego ślady.
Przeciwnik uskoczył.
Miecz wbił się w ścianę, a Kadush nadspodziewanie szybko znalazł się przy dziewczynie i pchnął ją sztyletem. Ostrze zatrzymało się dwa palce przed szyją Ariedny. To Etrik pochwycił dłoń Kadusha, uderzył go całym ciałem i razem polecieli na podłogę. Trzasnęła kość, zarządca wrzasnął z bólu. Upadli na ziemię, Etrik jednym ruchem skręcił mu kark.
* * *
Namiestnik starał się wybrnąć z niezręcznej sytuacji. W wyłysiałej głowie o rozbieganych oczkach kłębiły się tysiące myśli. Nie wątpił, że gdy spróbuje się opierać, Etrik spełni swą obietnicę i wrazi mu pod żebro nóż schowany w rękawie, jednak wciąż usiłował się targować:
– Zaklinam was. Zawrzyjmy przymierze.
– Właśnie po to idziemy.
– Nie wiecie, co robi, cie.
– Ja wiem, co zaraz zrobię. Sprawię, że zamilkniesz na zawsze. Milcz więc, do diabła!
Namiestnik pisnął, gdy Etrik zacisnął mu dłoń na ramieniu i więcej się nie odezwał. Przodem kroczył Rughir z bankierem, a Ariedna szła pośrodku. Wyglądali jak grupa przyjaciół na beztroskim spacerze.
Dotarli szybko pod dom kupca i Rughir, który miał na oku Gubaisa, rozkazał:
– Zwolnij służbę, niech mają wolne do rana.
– Ale przecież...
– Nalegam! – przerwał mu Rughir i uśmiechnął się wymownie.
Cała piątka rozgościła się w komnacie Gubaisa.
Podczas gdy Ariedna poprawiała opatrunek Rughirowi, Etrik nakazał namiestnikowi usiąść na krześle:
– Widzisz: Kadush wraz z Turkinem spiskował przeciwko tobie. Odkryliśmy ci jego zamiary. Wiem, że trochę się twe plany pokrzyżowały...
Namiestnik spojrzał do góry na Etrika. Przez twarz możnego przeszedł ślad wahania, ale zaraz przemówił z niczym nieuzasadnioną pewnością:
– Będziesz musiał odpowiedzieć przed sądem za zabójstwo w karczmie oraz wytłumaczyć się z tego, co tu zaszło... Kompani Kadusha mają wpływy w mieście...
Etrik słuchał tych targów z obrzydzeniem. Nachylił się ku niemu i syknął:
– Posłuchaj, kochasiu. Ariedna jeszcze nie wie, że to był twój pomysł, by pozbawić ją majątku... a pewnie zdajesz sobie sprawę, że taka wiedza kosztowałaby cię życie. Śmierć z ręki kobiety nie okryłaby twego rodu chwałą.
Namiestnik poczerwieniał i z niepokojem spojrzał na pozostałych, czy nie doleciały ich słowa Etrika. Ale zaraz się uspokoił, Gubais siedział daleko od nich z twarzą niewiniątka, a Ariedna w skupieniu zmieniała Rughirowi opatrunek.
– Proponuję ugodę – rzekł Etrik głośno. – Majątek zostanie podzielony sprawiedliwie – podkreślił ostatnie słowo.
Popatrzył na bankiera. Ten kiwnął tylko głową, widać było, że marzy, by zakończyć sprawę i pozbyć się wreszcie niespodziewanych gości.
– Gubais dostaje dziesiątą część majątku Ariedny i zostaje upoważniony do sprzedania majątku po kupcu. Wolą Ariedny jest zaś opuścić Reguld, a środki w złocie wziąć ze sobą.
Etrik patrzył wymownie na namiestnika, który odrzekł uprzejmie:
– Hmm, myślę, że mogę się zgodzić na taką propozycję...
Chciał coś dodać, usilnie nad czymś rozmyślał, ale Etrik nie pozwolił mu wypowiedzieć myśli:
– Mam tu list, który podpiszesz... – wyjął zza pazuchy pergamin i wręczył go namiestnikowi.
– Hmm, skąd wy macie takie pismo... – zdziwił się namiestnik.
Złożył swój podpis. Na wosku, który skapnął ze świecy odcisnął sygnet.
– A teraz potwierdźcie, że spadek po kupcu należy się jego córce.
Etrik wyjął kolejny zwój i położył go na stole. Gubais położył na nim swój podpis. Namiestnikowi zadrżała ręka, lecz poświadczył własnoręcznie zgodność dokumentu z prawem. Początkowe wahanie teraz jakby znikło i nawet trochę się odprężył. Etrik czytał w nim jak w otwartej księdze. W głowie namiestnika kołatała się jedna myśl: „Prawo mogę zmienić, to ja jestem prawem w Reguld”.
* * *
Nad ranem ujrzeli rzekę. Szeroki, ciemnozielony pas lekko wił się między łagodnymi pagórkami, porosłymi strzelistymi sosnami. Stanęli na obrzeżach lasu, w bezpiecznej odległości od kamiennej wieży strażniczej. Mężczyźni naradzali się, czy warto opuścić Reguld przy posterunku, a Ariedna pocieszała ciężarną Sertę, która źle znosiła podróż. Wyczerpane zwierzęta, objuczone worami ze złotem i biżuterią, położyły się na ziemię, skubiąc trawę. Miały krótki odpoczynek, Etrik zaraz potem dał znak do dalszej drogi. Wolno podjechali w stronę ogniska wartowników.
Wiedzieli, że muszą zachować spokój. Rughir chciał wprawić się w beztroski nastrój:
– Widziałeś wzrok namiestnika, gdy go wiązałem i kneblowałem mu usta?
Etrik zaśmiał się:
– Niech się cieszy, że żyje!
– Oczy o mało nie wyszły mu na wierzch, gdy oznajmiłeś Gubaisowi, że bierzesz teraz tę część majątku. Gubais dobrze udał zdziwienie, ale czy aby namiestnik nie domyśli się, dlaczego bankier akurat wtedy miał tyle złota u siebie...
– Nawet jakby się domyślił, i tak nic mu to nie da... musiałby nas znaleźć, aby wyrwać to złoto. Gubais może być pewien swego. Wszystko przebiegło w zgodzie z prawem – wyszczerzył zęby Etrik. – A my już przy samej granicy, za rzeką władza księstwa Reguld nie sięga.
Ostatnie zdanie wymówił prawie szeptem, gdyż zbliżali się do posterunku. Zauważono ich już wcześniej, bo czterech strażników patrzyło podejrzliwie na przybyszów.
To, co z daleka wydawało się drzewami, było pojedynczymi szubienicami. Pięćdziesiąt stóp od posterunku dyndały na nich ciała skazańców. Służyły jako postrach dla przekraczających granicę i były odbiciem surowego prawa Reguld.
Wąsaty, zwalisty żołnierz spojrzał na kobiety i okrutnie się uśmiechnął, widząc ich strach. Etrik i Rughir stali niewzruszeni, gdy żołnierz czytał list żelazny. Dał im przejść, trochę zawiedziony.
Podjechali do mola na brzegu rzeki. Trzech niskich mężczyzn popatrzyło na przybyszów. Stali przy barce, przywiązanej do grubego bala, zanurzonego w wodzie. Kolejny bal wbity był na środku rzeki, a trzeci widać było na drugim brzegu, przy siostrzanym molo. Napięta między nimi lina służyła jako nośnik kółka przyczepionego do słupa na barce. Konstrukcja pozwalała oprzeć się prądowi wodnemu i przepływać w ten sposób przez rzekę.
Etrik podszedł do najstarszego flisaka:
– Przewieź nas na drugą stronę, byle szybko.
Mężczyzna popatrzył na Etrika, pomyślał chwilę i odpowiedział, mrużąc oczka:
– Panie, nie mogę tylko was... trzeba poczekać na innych podróżnych. Ja mam dwoje dziatki – Wskazał Etrikowi dwóch pomocników, którzy istotnie go przypominali.
Etrik wręczył mu złotą monetę:
– Jak szybko przepłyniemy, to coś ci jeszcze kapnie – mrugnął.
– Wielkie dzięki, panie! Właśnie minął czas, coby ktoś miał jeszcze przybyć. Wchodźcie! Bardzo szybko was przewiozę – oświadczył skwapliwie flisak i zaczął odwiązywać barkę.
Wszyscy weszli na pokład, uwiązali konie i patrzyli na oddalający się brzeg.
Gdy znaleźli się pośrodku rzeki, z tyłu dobiegł ich zgiełk. Na brzegu stało dziesięciu konnych. Krzyczeli do siebie i wskazywali w stronę ich barki.
Etrik przysłonił ręką oczy, oślepiony przez pierwsze promienie słoneczne:
– Dworscy – wycedził.
Rughir obserwował chwilę brzeg:
– Czyli udało nam się... – uśmiech zagościł na zmęczonej twarzy – w ostatniej chwili.
– Właśnie – odparł ubawiony Etrik – udało nam się, prawda? – Dodał i wyszczerzył zęby.
Obrócił się i krzyknął w stronę brzegu:
– Ej, udało nam się! Pozdrówcie księcia tam, gdzie lubi być pozdrawiany...
Zdradziłby więcej szczegółów, ku uciesze zbiegów i większej wściekłości miotających się na brzegu żołdaków, ale Ariedna przywarła do jego ust. Stali objęci, zajęci tylko sobą. Nie dochodził do nich żaden dźwięk, nawet przekleństwa, ciskane w kierunku promu z szybko oddalającego się brzegu.