30 lat w niewoli Strażnicy
W.J.Schnell
Spis Treści
Przedmowa autora …………………………..
Wczesne przeżycia …………………………..
Początek intrygi …………………………….
Pobity w niewolę „Strażnicy” ………….
Judge Rutheford w Niemczech …………..
Przesiewanie …………………………………
„Organizacja Boża” ………………………...
Od zachwytu do rozczarowań …………..
Pionierzy, pionierzy ………………………
Rozwój doktrynalny ruchu „Świadków Jehowy”
Początki nowej strategii ………………..
Moja służba w Nowym Jorku ……………
Siedmiostopniowy program …………….
Moja rola w New Jersey ………………….
Teokracja o zasięgu światowym ………..
Teokracja roku 1938 ……………………...
Kto jest tym złym, Żelaznym Wilkiem …
Wyjście z labiryntu ………………………..
Do moich byłych braci …………..………..
Ostrzeżenie ………………………………….
Przedmowa autora
Z łaski Bożej znów stałem się chrześcijaninem. Bóg znalazł mnie w mojej wczesnej młodości. Niedługo potem zostałem wciągnięty do Organizacji Strażnicy (Watch Tower Organisation) i stopniowo stałem się jej niewolnikiem. Gdy moje duchowe życie zamierało, czyniłem rozpaczliwe próby wyzwolenia się, lecz każda taka próba kończyła się jeszcze silniejszą niewolą. Dwukrotnie wydawało się, że już jestem wolny, po to tylko, aby stoczyć się z powrotem w ten sam dół. Aż nareszcie teraz przyszła wolność!
Z łaski Bożej stałem się wolnym, gdy On podniósł mnie po całonocnej modlitwie uczyniłem ślub Bogu. Pisząc te dzieje mojej 30-letniej niewoli, spełniam właśnie ślub, za cenę którego uzyskałem wolność. Nie przedkładam wam do czytania rozprawy naukowej, lecz odczute sercem wyznanie o niewoli tak głębokiej, że wyrwanie się z niej kosztowało mnie 30 lat zmagań. W ujawnieniu tych sposobów zniewalania przyświeca mi cel chrześcijański: jeżeli znajdujesz się w tej niewoli jako jeden ze świadków Jehowy, jestem pewny, że wyznanie moje pomoże Ci ocenić Twoje położenie, abyś, zamiast dalej brnąć w ciemność, mógł wydostać się na światło własną drogą, którą ja znalazłem głębokim pragnieniem serca po wielu błędach i doświadczeniach; jeśli nie jesteś jednym ze świadków Jehowy, wówczas przeczytanie wyznania o mojej 30-letniej niewoli będzie dla Ciebie przestrogą. Słowa tej opowieści stają się widoczne na papierze dzięki farbie drukarskiej, ale ich treść duchowa i myśli w nich zawarte, pisane są krwią mojego życia, uczuciem męki i tortur przeżytych w piekle bardziej dla mnie realnym niż "piekło" Dantego.
Nie żywię nienawiści do moich byłych braci i nie pragnę zemsty, pisząc te słowa; po prostu wypełniam swój ślub, który uczyniłem Bogu, gdy pomógł mi uwolnić się i stać się na powrót chrześcijaninem.
W.J.Schnell
Youngstown,
Ohio
Wczesne przeżycia
Moje powołanie
Pewnego niedzielnego poranka, w lipcu 1917 roku, na lekcji szkółki niedzielnej w kościele ewangelickim, zostałem głęboko poruszony postacią Jezusa, jako Zbawiciela, w wykładzie przypowieści o Miłosiernym Samarytaninie. Słowa nauczyciela wywołały we mnie pragnienie poznania Jezusa, przeczytania o Nim wszystkiego, co tylko było możliwe. Miałem wówczas 12 lat. Bóg mnie wołał.
Powróciwszy do domu tego dnia w południe rozpocząłem czytanie czterech Ewangelii, później całego Nowego Testamentu, następnie całego Pisma Świętego. To, co czytałem, przeżywałem bardzo głęboko. Dopiero w późniejszych latach zrozumiałem, że to Ojciec przyciągał mnie, zgodnie ze słowami Jezusa: "Nikt nie przychodzi do mnie, jeśli go nie pociągnie Ojciec mój" (Jan 6,44). Istotnie, przez czytanie Pisma Świętego wzrosło we mnie przekonanie o potrzebie Zbawiciela.
To, co czynił i czego uczył Jezus o potrzebie miłości i współczucia, było jaskrawym przeciwieństwem tego, co działo się wówczas wokół mnie, jeśli weźmiemy pod uwagę, że był to trzeci rok pierwszej wojny światowej. Za wzrastającym poznaniem mojego rzeczywistego stanu oraz tego, co Bóg przedsięwziął dla mojego zbawienia w Jezusie, przyszła w moim sercu wiara w grzech i zbawienie. Z radością zrozumiałem, że Jezus umarł na krzyżu za takich grzeszników jak ja, że Jego krew zmyła moje grzechy i że w Jego zmartwychwstaniu śmierć została zwyciężona dla mnie i dla wszystkich tych, którzy przyjmują Go z wiarą. Tak nastąpiło moje odrodzenie w 14-tym roku życia.
Krótki życiorys.
Urodziłem się w Stanach Zjednoczonych, w Jersey City w 1905 roku, lecz w dziewiątym roku mego życia rodzice przenieśli się wczesną wiosną 1914 roku na powrót do Europy, do Niemiec. Zaraz po tym wybuchła pierwsza wojna światowa i ojca wzięto do wojska, a nas osiedlono w pobliżu rosyjskiej granicy w okolicach Poznania. Dopiero w 1915 roku otrzymaliśmy pierwszą wieść od ojca, który był rzucany losami wojny po wszystkich frontach od Przemyśla do Węgier.
W grudniu 1918 roku, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, powitaliśmy ojca w naszym domu. Co za radość! Lecz spokój był krótki. W styczniu 1919 roku chwycili za broń powstańcy polscy, staczając walki ze stacjonującymi wojskami niemieckimi. Wreszcie Niemcy skapitulowały, a ojciec mój, jako niemiecki oficer, został internowany.
Na początku 1921 roku, załadowani w wagony towarowe, zostaliśmy przewiezieni do Niemiec w nowych granicach i osiedleni w Berlinie w obozie przesiedleńczym. Na ulicach toczyły się walki republikanów z organizacją Spartakusa, wszystko było chwiejne i tymczasowe, lecz wreszcie zapanował względny spokój.
Spotkanie z Badaczami Pisma Świętego.
Z wdzięczności Bogu za Jego cudowną opiekę, ja i mój ojciec, który był człowiekiem religijnym, postanowiliśmy służyć Bogu w taki lub inny sposób. Pewnego dnia odwiedzili nas, zagubionych w wielkim Berlinie, 'Badacze', pozostawiając niektóre książki. Nie mieliśmy żadnych znajomości w mieście i szybko zaprzyjaźniliśmy się z badaczami. Ich zbór okazał nam wiele braterskiego współczucia i czuliśmy się wśród nich dobrze. Właśnie kończyłem 16 lat i począłem dojrzewać duchowo.
Tu trzeba wyjaśnić, że ówczesne zbory badaczy Pisma Świętego nie mają nic wspólnego z dzisiejszymi miejscami zebrań świadków Jehowy, zwanymi "salami królestwa". Zupełnie niezależni od ośrodków kierowniczych wybierali spośród siebie starszych, zgodnie z poleceniem Pawła w Listach do Tymoteusza i Tytusa. Ludzie, z którymi zetknęliśmy się, byli chrześcijanami, prowadzącymi uświęcone życie, przedkładającymi Panu swoje myśli, swoje zachowanie i swoją pracę codziennego życia. Zbieraliśmy się w niedzielę na rozważania Pisma Świętego i we środę wieczór na modlitwę. Praktykowali odwiedzanie chorych, pomaganie biednym i z radością witali każdego gościa w swoim gronie. Niech mi wolno będzie jeszcze raz powtórzyć, że nie miało to nic wspólnego z dzisiejszymi praktykami świadków Jehowy, u których wszystkie wizyty mają charakter propagandowy u obcych, a dyscyplinarny u swoich.
Jak stałem się aktywistą.
Wzrastając w środowisku badaczy, często opowiadałem o swoim nawróceniu i o Łasce Bożej. W latach 1921 do 1924 miałem okazję studiowania, zdobywając akademickie wykształcenie. Ale wolny czas po południu mogłem zużytkować na odwiedzanie ludzi pragnących słuchać Ewangelii. Odczuwałem, że nasze odwiedziny przynosiły radość tym, którzy nas zapraszali w tych niepewnych, ciemnych czasach i to był pierwszy powód mojego czynnego zaangażowania się. Nigdy nie zapomnę pewnej niewiasty, która opowieścią o swoich torturach, powodowanych chorobą psychiczną, przykuła mnie do krzesła. Twierdziła, że jest opanowana przez złe moce. Jej twarz była blada, a oczy pałające. Byłem tak przygnębiony, że nie mogąc wstać, osunąłem się na kolana i w serdecznej modlitwie przedłożyłem Panu niedolę tej niewiasty, prosząc o Jego pomoc. Gdy podnieśliśmy się z kolan, ze łzami w oczach prosiła, abym ją odwiedzał. O wiele później wyznała, że choroba jej poczęła ustępować właśnie wtedy, podczas tej pierwszej modlitwy.
Przez te trzy lata, gdy chodziłem na studia i pracowałem w Berlinie, Bóg użył mnie, abym pomógł siedemnastu osobom stać się chrześcijanami, w tym trzem ateistom i jednemu anarchiście. Nie chciałbym, aby ktoś mylnie zrozumiał ten rozdział jako pochwałę lub popieranie nauk i zasad badaczy Pisma Świętego. Chciałem tylko wytłumaczyć, co pociągnęło mnie do ich grona. Jest to konieczne, aby zrozumieć, jak i dlaczego pozwoliłem się wciągnąć, a potem zniewolić jednemu z najbardziej dyktatorskich i autokratycznych systemów świata.
Początek intrygi
W tym samym czasie, o którym pisałem, na naszym duchowym horyzoncie poczęły gromadzić się ciemne chmury. Daleko, w Brooklynie nastało nowe kierownictwo Towarzystwa Strażnicy (The Watch Tower Society). Przywódcy gwałtownie przeorganizowali swą pracę, pragnąc równocześnie odzyskać dawne pozycje w środowisku Badaczy Pisma Świętego, założonych przez poprzednika Karola Russella.
Nowy, ambitny przywódca Judge Rutherford, który był więziony w czasie wojny i miał o to pretensję do duchowieństwa, pałał żądzą odwetu. Postanowił on wykorzystać nieustabilizowane warunki na całym świecie dla zbudowania drugiego piętra "Strażnicy" ponad budową Karola Russella.
Kierownictwo "Strażnicy" wiedziało, że chrześcijaństwo zawiera miliony nominalnych wyznawców, nieugruntowanych w prawdzie, które mogą stać się łatwym łupem dla nowej Organizacji Strażnicy, która z łatwością oderwie te masy od Kościołów, jeżeli przeprowadzi mądry atak, odpowiednio upozorowany i podtrzymany. W ten sposób powstał właśnie plan zaatakowania chrześcijaństwa zorganizowanego w kościoły. Religie zostały przedstawione jako przyczyna wszelkiego zła, a fakt ich zorganizowania przedstawiono jako dowód ich słabości.
"Płukanie mózgów"
Ten nowy atak został zainicjowany broszurą zatytułowaną Upadek Wielkiego Babilonu (1919). Pretendowała ona do wyczerpującego sformułowania podstawowych zarzutów przeciwko zorganizowanemu chrześcijaństwu. W broszurze tej nazwano chrześcijaństwo Wielkim Babilonem, z Objawienia św. Jana, za stosowanie zasad organizacyjnych. Była to chyba pierwsza od czasów inkwizycji hiszpańskiej próba "płukania mózgów", polegająca na zburzeniu starych pojęć, dość luźno i płytko ugruntowanych w umysłach milionów ludzi asymilowanych przez kościoły. Było to zarówno w tamtych czasach, jak i dzisiaj, zadanie dość łatwe, jeśli zważyć, że nominalni chrześcijanie nie potrafią uzasadnić swoich przekonań, ani tym bardziej obronić ich.
Ale w miejsce zburzonych pojęć trzeba zaszczepić jakąś nową myśl, gdyż tylko wtedy "płukanie mózgów" jest skuteczne. Broszura Upadek wielkiego Babilonu taką myśl zawierała. Jezus, jako zwycięzca nad śmiercią, miał prawo powiedzieć: ""Kto wierzy we mnie, żyć będzie na wieki"" oraz ""Kto wierzy w Syna ma żywot wieczny"" (Jan 8,51). Tę właśnie prawdę, starą jak samo chrześcijaństwo, wyznawaną przez żywych chrześcijan na całym świecie, Towarzystwo Strażnicy ogłaszało, jako odkryte przez siebie "nowe światło". I rzeczywiście, chociaż prawda była stara, to jednak wyłuskano tę perłę z całości nauki chrześcijańskiej i dano jej sztuczną oprawę ludzkich słów. "Strażnica" ogłosiła mianowicie w 1920 roku, że "Miliony, żyjących dziś ludzi, nigdy nie umrą".
Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywierało takie hasło po wojnie światowej, podczas której zginęły miliony ludzi w czasach głodu i niepewności. Obietnica życia wiecznego miała być, według "Strażnicy", zrealizowana po raz pierwszy w tym pokoleniu, pod warunkiem oczywiście, że te miliony porzucą chrześcijaństwo i przyłączą się do Organizacji Strażnicy. Porównajmy teraz, co mówi Pismo Święte, a co "Strażnica". W Ewangelii św. Jana 11,25.26 Pan Jezus mówi: "Ja jestem zmartwychwstanie i życie; kto we mnie wierzy, i choćby i umarł, żyć będzie. A kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki"." Natomiast "Strażnica" głosiła: ""Każdy kto żyje i uwierzy w Organizację Strażnicy i przyłączy się do nas, i będzie roznosił nasze książki, broszury i czasopisma, i będzie składał sprawozdania z użytego na ten cel czasu, i będzie uczęszczał na nasze zgromadzenia, nie umrze na wieki"". Taką treść podano jako słowa Pisma Świętego, słusznie przypuszczając, że tysiące ludzi nie zauważy tej przewrotności.
W ten sposób rozpoczęto wdrażać nowych i dawnych wyznawców do przyjmowania sposobu rozumowania "Strażnicy" zamiast treści Pisma Świętego. Był to pierwszy etap "płukania mózgów", a w ślad za tym szły następne, tj. wzrastająca nietolerancja i ograniczoność umysłowa wyznawców. Kulminacyjnym punktem tego procesu miało być, i rzeczywiście do 1938 roku zostało osiągnięte, zupełne zniweczenie indywidualności, tj. samodzielnego myślenia. W to miejsce wprowadzono 'teokratyczny' sposób myślenia, podany ze szczytu Brooklynu. jako podstawa akcji masowych.
Oczywiście, cel ten był na razie dalekim od osiągnięcia, ale w miarę rozwoju opowiedzianej w tej książce historii sami będziecie mogli podziwiać, z jakim uporem dążono do niego, dopóki "teokratyczne" myślenie, ślepe posłuszeństwo i gęsim szeregiem przeprowadzane akcje masowe nie stały się powszechne.
My w Berlinie, oczywiście, nie zdawaliśmy sobie sprawy z istotnych celów broszur: Upadek wielkiego Babilonu i Miliony żyjących obecnie ludzi nigdy nie umrą.. Właściwie powinniśmy być tego świadomi, gdyż sklecony przez Towarzystwo Strażnicy slogan w ogóle nie pasował do Pisma Świętego. Pomimo to, rozdliśmy na ślepo miliony egzemplarzy obydwóch tych utworów. Ja sam rozpowszechniłem nie mniej niż tysiąc egzemplarzy Miliony żyjących obecnie ludzi nigdy nie umrą. Przez całą sobotę jeździłem berlińską kolejką Ring Bahn dookoła miasta, stojąc w zatłoczonych przedziałach trzeciej klasy, świadcząc o tym, że Miliony... nigdy nie umrą i sprzedając broszury po 25 pfenigów. W niektóre soboty udawało mi się spieniężyć do trzystu broszur, co dawało ok. 75 marek zysku, odprowadzanego przeze mnie dla Towarzystwa Strażnicy. W ten sposób sami kuliśmy na siebie kajdany, które później nam narzucono.
"Przez chciwość, pięknymi słówkami kupią was"
Słowa z 2 Listu Ap. Piotra 2,3 przychodzą na myśl każdemu, kto zetknie się z historią i literaturą Towarzystwa Strażnicy. Bez przerwy w koło cytują oni słowa Pisma Świętego, wyjęte z kontekstu, przystosowując je do własnych celów. Przy tej okazji, sprzedają książki, zbierają pieniądze na budowę ogólnoświatowej Organizacji Strażnicy. Ten sposób okazał się tak skuteczny, że do dnia dzisiejszego jest stosowany z powodzeniem. Ich pisma zawierają zawsze cząstkę prawdy, zazwyczaj na początku, jako przynętę. Natomiast całość była przesycona żargonem organizacyjnym i naciągnięta tak, że w głowie czytelnika z reguły powstawał zamęt. Zanim ofiara się spostrzegła, została pozbawiona zdolności własnego myślenia, podejmowania własnej inicjatywy i w ogóle całej samodzielności. Całe to postępowanie miało na celu doprowadzenie tych, którzy słuchali do takiego stanu, w którym mogliby czytać jedynie książki, broszury i czasopisma Towarzystwa Strażnicy. Osobnik z tak "wypłukanym mózgiem" nie tylko wierzył ślepo w każde słowo "Strażnicy", ale też jako ZWIASTUN KRÓLESTWA roznosił je od drzwi do drzwi, jako prawdziwą Ewangelię. Czy może być lepszy przykład "człowieka kupionego pięknymi słówkami"?
Ogłaszajcie!
Do zbudowania organizacji wszechświatowej, którą właśnie pragnął uczynić Towarzystwo Strażnicy jej obecny przywódca Judge Rutherford, potrzeba było dużo pieniędzy. Większość badaczy Pisma Świętego była biedna, a obecne nowe nauki bynajmniej nie były popularne, aby zdobyć poparcie ludzi zasobnych. W ten sposób pomiędzy rokiem 1919 a 1922 pośród przywódców powstała myśl, na skalę amerykańskich biznesmenów, rozpoczęcia olbrzymiej, o światowym zasięgu, kampanii głosicieli przez sprzedaż książek i broszur, wydawanych i drukowanych przez Towarzystwo Strażnicy, a za uzyskane w ten sposób pieniądze zbudować wymarzoną wszechświatową organizację.
Ale co głosić? Propagować samo Towarzystwo Strażnicy byłoby ryzykowne, gdyż w Ameryce było ono niepopularne, skompromitowane sprzeciwianiem się przystąpieniu do wojny z Niemcami i swego czasu rozwiązane dekretem prezydenta Stanów Zjednoczonych, a przywódcy osadzeni w areszcie. Za głoszenie takich nowin, na pewno nie uzbieracie w Ameryce pieniędzy! Co więc głosić? Same książki? Nie, przez piękne słówka zaczęli kupczyć Słowem Bożym i ludźmi, którzy dali się nabrać na roznoszenie ich sfałszowanego poselstwa.
Mianowicie: zdecydowali się nawiązać swoją głosicielską kampanię do starodawnej nadziei chrześcijaństwa na przyjście Królestwa Bożego, w połączeniu z poleceniem Pana Jezusa: ""Idźcie na cały świat, czyńcie uczniami wszystkie narody..."" (Mat 28,19). Czy w słowach tych nie było wszystkiego, co potrzebne do powodzenia takiej kampanii? Było tam spojrzenie w przyszłość na czasy ostateczne, była mowa o wybraniu do głoszenia Ewangelii na całym świecie.
W 1922 roku uczestnicy wielkiej konwencji "Strażnicy" w Cedar Point ujrzeli olbrzymi napis na z wolna opuszczającym się zwoju. Był tam elektryzujący slogan: "Ogłaszajcie, ogłaszajcie, ogłaszajcie Króla i Królestwo!"
Chrześcijanie wiedzą, że głoszenie Ewangelii o Królestwie rozpoczęło się już w roku 33 i bez przerwy było kontynuowane przez naśladowców Chrystusa po całym świecie przez dwa tysiące lat. Co prawda nie zawsze to głoszenie było wierne i nie zawsze chrześcijanie wykazywali entuzjazm godny tej wielkiej sprawy. To właśnie miała wykorzystać "Strażnica" do stworzenia kontrastu, potrzebnego do uzasadnienia wielkiej kampanii.
Podbity w niewolę "Strażnicy"
Badacze Pisma Świętego zapłacili wysoką cenę za przyjęcie programu kampanii głosicielskiej z 1922 roku. Z biegiem czasu ci, którzy rozpowszechniali największą liczbę książek i broszur, spędzili największą ilość godzin miesięcznie przy ich sprzedaży, przekazali największą ilość pieniędzy do Towarzystwa, byli faworytami, pod każdym względem wywyższani; ci natomiast, którzy wykupywali czas, przynosząc owoce ducha, uczynki miłosierdzia, byli coraz bardziej pogardzani, aż wreszcie napiętnowani jako "źli słudzy".
W tym samym czasie i Towarzystwo przechodziło wielkie przemiany organizacyjne. Zakładano biura, drukarnie, wydawnictwa, budując fundamenty wielkiej głosicielskiej kampanii. Zamówienia napływały. U nas, w Niemczech, trzeba było przenieść biura Towarzystwa z zachodniej części kraju, do Magdeburga, gdzie właśnie zakupiono za uzyskane pieniądze ze sprzedaży książek wielką własność ziemską. Kierownik Oddziału Niemieckiego rozpoczął rekrutację pracowników do nowej siedziby. 18 sierpnia 1924 roku przekroczyłem bramę Betel - głównej kwatery Niemieckiego Oddziału Towarzystwa Strażnicy w Magdeburgu. Nie przypuszczałem wówczas, że oddaję się w niewolę tak głęboką, że dopiero po trzydziestu latach będę mógł podnieść się na powrót jako chrześcijanin.
W nowym otoczeniu czułem się skrajnie inaczej niż w Berlinie, gdzie istniały wówczas zbory przepojone duchem braterstwa i wolności. W Magdeburgu odwrotnie, od razu wpadłem w atmosferę organizacyjną centrali "Strażnicy". Zamiast społecznością, cieszyliśmy się sprawozdaniami, zajmowaliśmy się organizacją produkcji i zestawianiem kosztów. Zamiast poprzednich doświadczeń, w których "Duch Święty świadczy Duchowi naszemu, że jesteśmy dziećmi Bożym", teraz słuchaliśmy, jak przedstawiciel Towarzystwa świadczył świadkom Jehowy, że jesteśmy dobrymi Zwiastunami Królestwa, gdyż zebraliśmy przypadającą na nas kwotę.
Jednak największy kontrast istniał pomiędzy poziomem duchowym członków dawnych zborów berlińskich, a obecną społecznością magdeburską. Mianowicie: przestano w ogóle zwracać uwagę na odrodzenie duchowe i utworzono klasy członkowskie, jak w dawnych synagogach izraelskich. Były to klasy zwane Mardocheusz-Noemi (klasa kierująca), Ruth-Ester (klasa posłusznych) i Jonadabów (klasa ludzi dobrej woli), sprzyjających Towarzystwu Strażnicy, szukających u niego schronienia przed gniewem Bożym. Ten stan jest dziś powszechny wśród świadków Jehowy, lecz wówczas była w całych Niemczech tylko jedna taka społeczność i do tej właśnie dobrowolnie wstąpiłem.
Jako 19-letni chłopiec szybko przystosowałem się do nowej sytuacji, której niezwykłość imponowała mi. Jako urodzony i wychowany wśród Niemców, byłem posłusznym chłopcem, przyzwyczajonym do słuchania zarządzeń i rozkazów przełożonych. Nosiłem w sobie niemieckie zamiłowanie do organizacji i porządku z którego słyniemy zarówno w dobrym jak i złym. Wkrótce pochłonięty zostałem pracą przy zakładaniu czasopisma Das Goldene Zeitalter (Złoty Wiek). Rezultatem naszej pracy był wzrost nakładu czasopisma z 50 tys. egz. w 1925r. do 325 tys. egz. w roku 1927. W wirze tego zajęcia straciłem rychło swoją "pierwszą miłość". Coraz mniej czasu znajdowałem na rozmyślania, czytanie Pisma Świętego i osobistą religię. Wizja "Wszechświatowego Związku" (której wówczas nie rozumiałem jeszcze jako wizji związku niewolników), na wzór wielkich Niemiec, zastąpiła mi rzeczywistość życia w Jezusie Chrystusie.
Przepowiednie końca świata
Towarzystwo Strażnicy zawsze było w jakimś stopniu ekscentryczne. Zwłaszcza lubowało się w wyznaczaniu dat końca świata. Pierwsza przepowiednia wyznaczała rok 1914. Wielu badaczy Pisma Świętego, którzy uwierzyli tej przepowiedni, czuło zawód, gdy obiecane Królestwo nie zjawiło się.
Towarzystwo Strażnicy w swoich znanych ulotkach Upadek Wielkiego Babilonu i Miliony obecnie żyjących nigdy nie umrą przesunęło po prostu datę na rok 1925. Tę datę rozgłaszano jako rok ukazania się książąt Starego Testamentu pośród badaczy i rok ustanowienia Królestwa. Oczekiwanie podsycane było specjalnymi artykułami i pozostawiło głęboki ślad w naszych umysłach. Pamiętam, jak w 1924 roku ojciec namawiał mnie do kupna nowego ubrania. Odpowiedziałem, że przecież tylko kilka miesięcy pozostało do 1925 roku i oczywiście odmówiłem.
Dziś przekonany jestem, że przywódcy Towarzystwa Strażnicy nie wierzyli w swoje przepowiednie. Chcieli tylko wytworzyć nastrój oczekiwania, aby tym bardziej zbudować w tym czasie upragnioną organizację przez kampanię głosicielską. Już wtedy wielu badaczy Pisma Świętego wskazywało na niekonsekwencję kierownictwa "Strażnicy", które nie bacząc na zbliżający się koniec świata, coraz więcej kupowało domów, parcel, zakładało nowe wydawnictwa, a wszystko to na wyrost.
Nowy Naród - poczęty w "Strażnicy"!
Na początku 1925 roku ukazał się w czasopiśmie "Strażnica" artykuł "Narodziny Narodu", odkrywający tym razem już w formie nie zamaskowanej prawdziwe plany Towarzystwa. Ponieważ koniec świata nie nastąpił, ani nie zjawili się oczekiwani książęta Starego Testamentu, ogłoszono coś zastępczego: teokrację. Jak zwykle użyto do tego celu Pisma Świętego, tym razem Listu Ap. Piotra, w którym nazywa on wierzących chrześcijan narodem wybranym, królewskim kapłaństwem. "Strażnica" zarezerwowała tę prawdę dla siebie. To oni są królewskim kapłaństwem!
Wspomniany artykuł roztoczył przed czytelnikami następującą wizję przyszłego Królestwa. Na szczycie znajduje się klasa Wiernych i Mądrych Sług jako złota głowa posągu z proroctwa Daniela. Ta klasa rządzi teokratycznie klasą "Jonadabów", która wprawdzie nie ma udziału w Królestwie, ale jest niezbędna do jego budowy. Ta koncepcja, jak zobaczymy później, była konsekwentnie realizowana (ta niewolnicza teokracja miała trwać tysiąc lat).
Drugim artykułem w "Strażnicy" z roku 1925, który miał podstawowe znaczenie był: Przymierze, czy ofiara? Jego sens był taki, że wszyscy badacze Pisma Świętego powinni zrzec się samodzielnego myślenia i inspiracji osobistej na korzyść ślepego wykonywania zarządzeń Towarzystwa Strażnicy i bezkrytycznego realizowania jej polityki. Ci, którzy ośmielają się dyskutować, lub krytykować instrukcje z Brooklynu, zostali nazwani złymi sługami. Godziło to w starszych członków zborów, cieszących się zaufaniem.
Judge Rutherford w Niemczech
Jak już wspomniałem, ośrodek Niemieckiego Oddziału Towarzystwa Strażnicy został przeniesiony do Magdeburga w celu zapewnienia lepszej, bardziej nowoczesnej organizacji. Było to jedno z posunięć na większą skalę nowego kierownictwa "Strażnicy" z Judge (czyt. Dżadż) Rutherfordem na czele.
W attyce nowo nabytego budynku, który poprzednio nazywano "Kryształowym Pałacem", urządziliśmy sypialnie, w piwnicach natomiast założono nowoczesną drukarnię. Schody nie były jeszcze odbudowane, więc do naszych sypialni wchodziliśmy po drabinie przez okno. Niektórzy nazywali to żartobliwie "zstępowaniem po drabinie Jakubowej do piekła Strażnicy".
Na początku 1925 roku wydrukowaliśmy tu milion egzemplarzy książki "Harfa Boża" w języku niemieckim, pracując od świtu do zmierzchu przez siedem dni w tygodniu. Przecież prowadziliśmy walkę, a ta wymaga ofiar, rozumowaliśmy wówczas. Moim pierwszym zajęciem było miejsce przy obrotowym stole ze stosami arkuszy i składanie z poszczególnych arkuszy drukarskich całej książki oraz przekazywanie jej do oprawy. Pomimo braku wprawy wypuściliśmy w świat olbrzymie ilości dobrze wykonanych książek.
Zamiast książąt
Na wiosnę 1925 roku oczekiwaliśmy zapowiadanego przez "Strażnicę" końca świata i ukazania się proroków i książąt Starego Testamentu. Zamiast nich jednak ukazał się Judge Rutherford, przywódca Towarzystwa Strażnicy z kieszenią pełną amerykańskich dolarów, uzyskanych ze sprzedaży drukowanych przez nas książek i natychmiast rozpoczął zakupywanie nowych terenów, budynków i maszyn drukarskich. Otrzymaliśmy maszynę rotacyjną i w ten chytry sposób odwrócono naszą uwagę od zapowiadanego końca świata na korzyść rozwoju naszej centrali.
Wizyta Rutherforda miała być połączona z wielkim trzydniowym zjazdem w Magdeburgu. Na zgłoszonych 12 tysięcy uczestników przybyło 15 tysięcy. Musieliśmy wynająć olbrzymi namiot cyrkowy i zorganizowaliśmy normalnie płatną restaurację, która okazała się tak rentowna, że od tego czasu Towarzystwo przyjęło to jako regułę. Osobiście zajęty byłem organizowaniem 14 specjalnych pociągów ze wszystkich stron Niemiec i nabijaniem kasy Towarzystwa, sprzedawaniem kart kwaterunkowych przybyłym gościom. Na tej konferencji Judge Rutherford usiłował sprzedać 15 tysiącom Badaczy Pisma Świętego zgromadzonym z całej Europy, swoją ideę światowej kampanii głosicielskiej, ideę rozbudowy poszczególnych central oraz ideę składania Towarzystwu pisemnych sprawozdań z ilości i sposobu zużytego dla "Strażnicy" czasu przez wszystkich jego członków. Sam Dżadż zdobył się przy tym na ewangeliczny gest nakarmienia 15 tys. zgromadzonych, zakupując dla każdego uczestnika porcję bigosu i sałatki.
W czasie moich późniejszych podróży stwierdziłem, że delegaci nie pamiętali wielu ważnych rzeczy, które zaszły w czasie konferencji magdeburskiej, takich jak utrata osobowości członków, utrata samodzielności zborów, wymuszenie sprawozdawczości czasu i książek, natomiast wszyscy doskonale pamiętali bezpłatną porcję bigosu i sałatki. Mądry Dżadż!
W czasie pożegnalnej kolacji, którą spożywał w gronie personelu centrali magdeburskiej, Judge wygłosił do nas krótkie przemówienie. Uprzedzając nasze pytania na temat zapowiadanego końca świata, upominał nas, że nie powinniśmy być na tyle samolubni, aby chcieć koniecznie iść do nieba już teraz, gdy jeszcze tyle jest na świecie do zrobienia. Aby zrównoważyć nasze rozczarowanie, roztoczył przed naszą wyobraźnią wizję wszechświatowej organizacji, przez którą tysiące milionów ludzi ze wszystkich państw i królestw szereg za szeregiem, klasa za klasą przychodzą do "Strażnicy" uczyć się Królestwa. Zapowiedział całe góry książek, które trzeba wydać i wydrukować.
Wszystko to wzbudziło zamęt w mojej głowie i zwątpienie w moim sercu. Wspominałem wigilię nowego 1925 roku spędzoną w modlitewnym nastroju spotykania roku zakończenia świata; a już na wiosnę rozesłaliśmy po całych Niemczech zapotrzebowanie na cieśli, murarzy i innych rzemieślników dla rozbudowy naszej centrali w Magdeburgu na wzór nowoczesnych fabryk.
Często w nocy budziłem się, aby rozmyślać, co się stało z moim ewangelicznym ideałem Nowego Stworzenia? Dawniej, w okresie mojej "wiosny duchowej", kończyłem każdy dzień modlitwą, przedkładając Panu wszystkie wydarzenia i postępki dnia. Obecnie przejmowałem się jedynie wykonaniem organizacyjnych zadań i złożeniem z nich sprawozdań.
Czyżbym stając się członkiem wszechświatowej organizacji ""pozyskał cały świat, a poniósł szkodę na mojej duszy""? (Mat 16,26). W każdym razie ani duchowych, ani materialnych, ani żadnych innych korzyści z mojej przynależności nie odniosłem. Zupełnie jasno zdałem sobie z tego sprawę dopiero 15 lutego 1951 roku, pisząc sprawozdanie ze swojej 22-letniej nieprzerwanej i cały mój czas pochłaniającej pracy w Organizacji Strażnicy.
Przesiewanie
Niedługo po opisanych powyżej wypadkach miałem okazję wrócić do Berlina i odwiedzić moich rodziców i przyjaciół. Od razu spostrzegłem, że i tutaj, ja i wszędzie, polityka Towarzystwa Strażnicy wyrządziła w zborach wielkie spustoszenia. Wielu czcigodnych i starszych braci zostało zmuszonych do ustąpienia, wielu innych odsunięto w ciemny kąt. Na ich miejsce kierownictwo zborów obejmowała, przy pomocy Towarzystwa, grupa młodych, niedoświadczonych, a za to pewnych siebie ludzi. Jako pretekstu używano odmowy starszych składania Towarzystwu pisemnych sprawozdań ze sposobu wykorzystania swego osobistego czasu i ilości sprzedanych książek. Tę politykę pozbawiania zborów Badaczy Pisma Świętego samodzielności i autonomii Towarzystwo realizowało praktycznie w ten sposób, że obok wybranych przez zbór starszych, Towarzystwo mianowało swojego "kierownika zebrań" (service director), jako siłę pomocniczą. Ten pomocnik stawał się wkrótce faktycznym kierownikiem zboru i jego reprezentantem na zewnątrz.
Ten proces spychania do kąta starszych badaczy i stopniowego przechodzenia od samodzielności do centralnego zarządzania wszystkimi zborami badaczy przez zaufanych przedstawicieli Towarzystwa, trwał do roku 1927. Młodzi, agresywni i posłuszni pracownicy, tacy jak ja, byli najlepszym materiałem na "kierowników zebrań", przeznaczonych do rozbijania zborów i podporządkowania ich nowej polityce. W ten też sposób użyto mnie do podbicia w niewolę Organizacji jednego ze zborów w Niemczech Środkowych. Było tam 175 członków, którzy odmówili przyjęcia, mianowanego przez Towarzystwo, "kierownika zebrań" i składania sprawozdań, jak też przyjęcia innych instrukcji organizacyjnych. Tam właśnie wysłano mnie, 21-letniego młokosa, z poleceniem podporządkowania lub rozbicia tej grupy.
Jak się okazało, spotkałem starszych, szlachetnych ludzi, którzy lepiej ode mnie rozumieli sytuację. Po godzinnej dyskusji, omijając starszych, sam zwróciłem się do sali z zapytaniem: "Kto jest za Towarzystwem Strażnicy?" Wobec braku odpowiedzi napiętnowałem ich jako złe sługi i wezwałem wszystkich, którzy sprzyjają Towarzystwu do opuszczenia sali i podążenia za mną. Wyszło 8 osób i w domu jednego z nich założyliśmy nowy zbór, którego zostałem, oczywiście "kierownikiem zebrań". Na te zebrania zwoziliśmy uczestników samochodami z innych posłusznych zborów. W ten sposób, obok zboru cichych i szlachetnych chrześcijan, powstał drugi zbór agitatorów i hałaśliwych sprzedawców bibuły propagandowej.
Ten sposób postępowania praktykowany był w całym kraju, aż wszędzie powstał nowy typ zborów. Również w naszej centrali "Betel" w Magdeburgu zostało w tym okresie wymienionych 75% osób z personelu.
"Organizacja Boża"
W 1926 r. działalność organizacyjna "Strażnicy" nabrała pełnego rozmachu, w ten sposób powstała wyraźna sprzeczność pomiędzy zaciekłymi atakami na całe chrześcijaństwo z racji jego zorganizowania, a obecnymi dążeniami do przekształcenia Towarzystwa w wysoko wydajną, nowoczesną organizację i stosowaniem na każdym kroku metod organizacyjnych. Kierownictwo w Brooklynie zapowiedziało, że sprzeczność ta zostanie wyjaśniona na Zjeździe Londyńskim, przygotowywanym na 1926 rok. Miało to być coś wielkiego, toteż z niecierpliwością oczekiwaliśmy objawienia tej nowej prawdy.
I rzeczywiście, bogactwo jej zostało przedstawione w całej swej krasie. Oto jak Judge Rutherford wybrnął ze stworzonej przez siebie sprzeczności: "Bóg stworzył od początku organizację, ale szatan ukradł tę myśl Bożą i stworzył organizację dla siebie. Wszystkie kościoły i organizacje są organizacjami szatana. Natomiast Towarzystwo Strażnicy i wszyscy jej zwolennicy stanowią organizację Bożą. Jest ona "małżonką Bożą".
W ten sposób "Strażnica" nadawała ezoteryczny akcent wszystkim praktykom Towarzystwa, nie zawsze zgodnym z zasadami moralnymi, jak to zobaczymy w dalszym ciągu. Poszczególne organizacje zostały odpowiednio podzielone i nazwane. A więc polityczne i przemysłowe organizacje, to był Egipt, organizacje kościelne to - Moab, Edom, itd., itd. Ten pomysł Rutherforda zaważył znacząco na całości ruchu świadków Jehowy, a w szczególności na ich stosunku do bliźnich. Zamiast szlachetnych wysiłków głoszenia ludziom Chrystusa i udzielania chrztu tym, którzy uwierzyli, rozpoczęło się nachalne nagabywanie "Egipcjan".
Celem samym w sobie stało się tylko wyrwanie człowieka z "organizacji szatana" i wciągnięcie go do "Organizacji Bożej". Wyłudzanie jak największej ilości pieniędzy od "Egipcjan" za literaturę stało się cnotą. Państwowe władze, sądy, prawa, jako organizacje szatana stały się godne pogardy, i przestały krępować sumienie Świadków Jehowy. Sprzedając książki wbrew prawu. bez licencji (pozwolenia), narażali się czasami na grzywny i więzienie. Nazywali to prześladowaniem dla imienia Bożego. Oddawanie honoru flagom państwowym i hymnom narodowym było dla nich "kłanianiem się obrazowi bestii".
Noszenie broni świadkowie dopuszczają jedynie w wypadku, gdy do wojska powoła ich "Strażnica". Nie są bynajmniej pacyfistami. Wierzą np., że wszyscy źli zostaną pozabijani, przy czym źli, to są wszyscy, którzy nie należą do Organizacji Strażnicy. W czasie "Armagedonu" również małe dzieci tych złych zostaną pozabijane. Na pytanie, jak postąpią oni z tymi, którzy, będąc niegdyś członkami "Strażnicy", odeszli od niej, odpowiadają, że obecne prawa nie pozwalają takich "zdrajców" zabijać. Gdy nastąpią jednak prawa Boże, tj. prawa "Strażnicy", zostaną oni pozabijani bezwzględnie. Na razie trzeba ich traktować jako nieżyjących (tak właśnie traktuje mnie moja rodzina, odkąd odszedłem od Świadków Jehowy).
Jednym z ważniejszych zagadnień Konferencji Londyńskiej był problem zwiększenia sprzedaży książek "Strażnicy". Każdego roku ukazywała się nowa pozycja, napisana przez Rutherforda i potrzebne były nowe metody sprzedawania tej masy książkowej. W tym celu Dżadż zaproponował nam, tj. pracownikom centrali "Betel" w Magdeburgu, nowe, próbne zasady rozliczania się, mianowicie: za każdą sprzedaną książkę otrzymywaliśmy prenumeratę w postaci dwóch bezpłatnych egzemplarzy.
Zawsze byłem dobrym sprzedawcą i wykorzystując tylko niedziele, potrafiłem rozprzedać 25 książek, otrzymując 50 egzemplarzy dla siebie. Gdy jednak zostaliśmy aresztowani za handel książkami bez licencji (pozwolenia), przełożeni polecali nam kłamliwie tłumaczyć się, że my nie handlujemy, lecz w ten sposób głosimy Ewangelię. A przecież nasz zysk wynosił 200% (!) To było dla mnie zawsze źródłem wyrzutów sumienia, gdyż ciągle uważałem się za chrześcijanina.
Do dzisiaj jeszcze świadkowie Jehowy otrzymują książki po 5 centów, aby je sprzedawać po 25 centów, uzyskując 400% prowizji i do dziś pociągani do odpowiedzialności za niepłacenie podatków tłumaczą się, że uprawiają kaznodziejstwo, a nie handel. Nowa metoda rozliczania okazała się niespodziewanie skuteczna. Sprawozdania z ilości sprzedanych książek skoczyły w górę. Wkrótce drukarnie nie mogły nadążyć za zamówieniami nadchodzącymi z całego kraju.
Od zachwytu do rozczarowań
Obecnie nadszedł czas wcielenia w życie nowych pomysłów "Strażnicy", pomysłów w rodzaju "Organizacji Bożej". Na dany sygnał ruszyliśmy do pracy z typowo teutońską zawziętością. Całe nasze postępowanie nabrało obecnie innego charakteru. Przecież znajdowaliśmy się wewnątrz Organizacji. Teraz już nie przyświecało nam przykazanie Jezusa z Ewangelii Mateusza 28, 19-20, aby wszystkie narody czynić uczniami Jego, to jest chrześcijanami. O nie! To było zbyt mdłe i mało interesujące. Teraz my byliśmy górą. Wszyscy inni, znajdujący się na zewnątrz "Organizacji Bożej" mieli do wyboru przyłączyć się do nas lub zginąć w Armagedonie wraz z "Organizacją szatana".
Nie do wiary, czym może stać się takie przekonanie dla człowieka! Jak dawni faryzeusze i saduceusze uważali się za jedynie wybrany naród. Z pokornych chrześcijan przemieniliśmy się w wojowników i zdobywców. Czuliśmy się powołani do przejścia pośrodku chrześcijaństwa, które zawiodło, położenia pieczęci na tych, którzy wejrzą na nas i wprowadzenia ich do zbawiennej organizacji.
Obecnie przyszedł też czas na usunięcie w cień imienia Jezusa, od którego całe chrześcijaństwo wywodziło swą nazwę i zastąpienia go imieniem Jehowy. Chcieliśmy za wszelką cenę odróżnić się od chrześcijan. Ale odrzucając imię Chrystusa, równocześnie odrzucaliśmy zasadę żywej społeczności z Bogiem, jaka jest udziałem chrześcijanina w Chrystusie oraz samą myśl zbawienia przez krew Jezusa Chrystusa, a nie przez uczynki spełniane przez organizację. Staliśmy się Organizacją Jehowy i uczono nas lekceważenia w słowach i uczynkach Jezusa, ""jedyne imię dane ludziom, przez które możemy być zbawieni"" Na wzór teokratycznych Żydów nadużywaliśmy imienia Jehowy dla proklamowania naszej organizacji jako "Bożej Organizacji". Przecież małżonka nosi nazwisko męża, a nasza organizacja była "Małżonką Bożą".
DO WALKI!
Naszym zadaniem, jako Organizacji Bożej, było zdobycie dla Boga całej ziemi. Z tym przeświadczeniem atakowaliśmy na każdym kroku: w salach, w świadectwach masowych, w małych miasteczkach, gdy ludzie szli do kościołów, w pukaniu od domu do domu, w rozpowszechnianiu gazet i ulotek, w rozrzucaniu haseł.
Oczywiście, wywołało to kary, upomnienia, aresztowania w miastach i wsiach, ale stawszy się fanatykami, chętnie płaciliśmy każdą cenę. Przecież byliśmy żołnierzami, a chrześcijaństwo było naszym wrogiem. Walka kładzie koniec dyskusjom. Tak właśnie, z podniesioną głową i poczuciem dumy, stawiliśmy czoło opozycji.
W tym czasie, tu i ówdzie, zaczęły pojawiać się grupy szturmowe hitlerowców (SS). Politycznie nie stanowiły jeszcze siły, a program swój opierały na przemocy. Zaczęły one nas wytykać jako propagandystów amerykańskich, kierowanych przez USA. Nie pozostając dłużni, atakowaliśmy ich na każdym kroku w naszych wystąpieniach. Pamiętam, że jedno z moich zebrań zostało przerwane przez bojówkę SS w czasie mojego przemówienia, a sam zostałem pobity ciężkim dębowym Krzesłem. Wielu z nas zostało aresztowanych, a tu i ówdzie staliśmy się ofiarami napaści ze strony tłumu.
Kościół protestancki zarzucał nam bluźnierstwo Bogu. W sądzie najwyższym Saksonii odbył się siedmiodniowy proces z tego powodu, który jednak wygraliśmy. Również Kościół Katolicki usiłował nas przepędzić z Bawarii, szczególnie z rejonu Fuldy, jednak bezskutecznie.
Przez aresztowania i procesy nasi przeciwnicy oddawali nam niemałą przysługę. W ten sposób nasze szeregi zacieśniały się i nabierały rozgłosu. Staliśmy się znani powszechnie i ludzie niezadowoleni z ogólnego stanu rzeczy w Niemczech widzieli w nas męczenników. Nade wszystko jednak wzrósł ogromnie popyt na nasze książki. Produkowana przez nas bibuła szła od ręki jak świeże bułeczki, osiągając milionowe nakłady, a liczebność nasza wzrastała tysiącami. "Organizacja Boża" była w pełnym marszu.
Łowienie ryb w mętnych wodach. W Niemczech Republiki Weimarskiej wszystko szło ku gorszemu. Bezrobocie osiągało niespotykane rozmiary. Masy ludzkie były zdezorientowane jak błędne owce. W skrajnej lewicy komuniści liczyli miliony zwolenników, po przeciwnej stronie szybko zdobywali pole hitlerowcy, a umiarkowane centrum było bezwładne. Po środku znajdowała się reszta narodu, której przedstawialiśmy się jako "Organizacja Boża", stworzona dla nich właśnie, nieustraszona, silna, obiecująca zaprowadzić nowy porządek. Łatwo staliśmy się ich pionierami.
Gdyby nie dojście Hitlera do władzy, kto wie, czy Niemcy nie stałyby się pierwszym państwem Świadków Jehowy. Zrozumieli to i hitlerowcy i rozpoczęli zwalczać nas jako trzecią siłę polityczną. Gwałtowny koniec naszej pracy w Niemczech położył Hitler natychmiast po uchwyceniu władzy. Doświadczenia nasze tego okresu zostały później wykorzystane w Ameryce przez centralę w Brooklynie.
Produkcja masowa
W tym czasie została ukończona rozbudowa naszej centrali w Magdeburgu i Towarzystwo Strażnicy przysłało do nas eksperta ze Stanów Zjednoczonych, który miał nas wprowadzić w zasady nowoczesnej organizacji produkcji taśmowej (system Taylora) w drukarni i wydawnictwie. Polegało to na odpowiednim rozmieszczeniu ludzi i ograniczania ich ruchów do najbardziej niezbędnych i celowych. Doszliśmy do takiej perfekcji, że koszt własny produkcji książki za jedną markę wynosił tylko 12 fenigów. Odpadał koszt sprzedaży, gdyż kolporterzy utrzymywali się z własnych zarobków. Te wysokie zyski Towarzystwa były otoczone ścisłą tajemnicą, aby zachować pozory biednej organizacji religijnej.
W nagrodę za osiągnięte przez nas wyniki centrala w Brooklynie obdarzyła nas zadaniem objęcia swą działalnością również Polski, Czechosłowacji, Rumunii, Austrii. Byliśmy również nominalnie wydawnictwem dla krajów skandynawskich. Do Polski wysyłaliśmy nieoprawione książki (Harfa Boża). Były one zszywane na miejscu. Pamiętam, że do Polski właśnie wysyłaliśmy bardzo dużą ilość książek. Moim zdaniem, religia Towarzystwa Strażnicy byłaby dziś w Europie najgłośniejszą religią, gdyby nie wybuch II wojny światowej w 1939 roku. Jeszcze dzisiaj, gdyby nie drastyczne środki stosowane przez władze świeckie, świadkowie mieliby szansę stać się główną religią Stanów Zjednoczonych, a następnie Afryki, Południowej Ameryki, a na końcu Europy i Azji. Procentowy ich wzrost jest dziś (1954) ponad dziesięciokrotnie wyższy, aniżeli w Niemczech w okresie przed wybuchem drugiej wojny światowej. Tam byliśmy już bliscy zdobycia całego narodu dla świadków Jehowy. Innym razem, w jakimś innym kraju może się stać to rzeczywistością.
Kłopoty i niepokoje w Betel
Byłem zawsze przyzwyczajony wypowiadać na głos swoje zdanie, jednak rychło zauważyłem, że w naszej centrali lepiej jest milczeć przy stole. Tym bardziej, że coraz częściej przyłapywałem się na używaniu wytartych sloganów "Strażnicy" i żargonu organizacyjnego, za co sam siebie nienawidziłem. Zapanowała u nas atmosfera powszechnej podejrzliwości. Pewnego razu zostałem wezwany do dyrektora. Okazało się, że jeden z jego szpiegów doniósł o mojej nielojalności, którą okazałem przed rokiem. miałem wówczas za zadanie zebrać podpisy pod deklaracją pozostania w "Betel" od wszystkich pracowników centrali.
Niektórzy jednak odmówili podpisania deklaracji, a ja nie ujawniłem ich nazwisk wobec dyrektora. ""Ja wiem o wszystkim, cokolwiek robicie zarówno w biurze, jak i w terenie"" - grzmiał dyrektor. Jestem pewny, że dyrektorowi zdawało się, że zna on również nasze myśli. Personel centrali naszpikowany był szpiegami, a donosicielstwo było cnotą. A chociaż rządy świeckie pozwalały zwalniać obywateli od niektórych obowiązków ze względu na sumienia, to pracownicy Towarzystwa Strażnicy nie cieszyli się takim przywilejem. Do dziś jeszcze, jeśli członek "Organizacji Bożej" wyrazi zastrzeżenie do jakiegokolwiek posunięcia Towarzystwa w Brooklynie, zostanie z miejsca napiętnowany jako zły sługa.
Żadnego miłosierdzia, żadnego szacunku dla cudzych przekonań. Gdybym skądinąd nie był przodującym, wydajnym pracownikiem, z pewnością zostałbym zwolniony z miejsca i potępiony za ukrywanie braci. Wszystkie donosy pod adresem pracowników były skrzętnie notowane i każdy z nas miał swoją rubrykę. Zapisane w niej "grzechy" wykorzystywane były w chwili, gdy ktoś z nas wychylał się z szeregu. Wówczas, wezwany do dyrektora, był ogłuszony esencją swoich "przestępstw" i zazwyczaj przestraszony wracał czym prędzej do zaprzęgu.
Wprawdzie udało się naszemu dyrektorowi uczynić z nas dobre sługi, sam jednak bynajmniej nie należał do takich. W czasach powszechnej biedy ubierał się kosztownie i żył wystawnie, przedsiębiorąc kosztowne i niepotrzebne podróże najdroższym środkiem lokomocji.
Cała organizacja nasza, chociaż groźna na zewnątrz, od wnętrza była chora, jak żydowska teokracja czasów Nowego Testamentu, o której Pan Jezus mówił: ""Biada wam faryzeusze i uczeni w piśmie, obłudnicy! Jesteście jak groby bielone, piękne na zewnątrz, lecz pełne nieczystości i kości umarłych wewnątrz"".
W 1927 r. stan rzeczy w Betel stał się tego rodzaju, że miałem do wyboru cierpieć wieczne wyrzuty sumienia lub usunąć się. Wybrałem to drugie. Korzystając ze swego obywatelstwa, wyjechałem do Stanów Zjednoczonych.
Pionierzy, pionierzy
Po przybyciu do Nowego Jorku w lipcu 1927 r. nastąpiła przerwa w mojej aktywności na rzecz Towarzystwa Strażnicy. Skończył się bezpowrotnie okres mojego podziwu i bezkrytycznego oddania każdemu skinieniu "Strażnicy". Stałem z boku i przyglądałem się sceptycznie. A jeżeli dałem się powtórnie zaangażować do pracy, to zawdzięczam to mojej rodzinie, którą udało mi się sprowadzić z Berlina do Nowego Jorku. Przewidywałem, że w Niemczech sprawy będą układały się coraz gorzej, że wszyscy, którzy chcą zachować swoją indywidualność niezależnie od "Das deutsche Wesen", którzy wyznają odrębny światopogląd, ściągną na siebie nienawiść nacjonalistów niemieckich. Dotyczyło to także Towarzystwa Strażnicy.
Rodzina moja przyłączyła się do niemieckiego zgromadzenia w Brooklynie i rozpoczęła wywierać na mnie nacisk w kierunku ponownego wciągnięcia mnie w wir pracy organizacyjnej. Moje zniechęcenie, wywołane przeżyciami w Niemczech, starano się przezwyciężyć twierdzeniem, że tutaj w Ameryce stosunki w "Strażnicy" nie były tak dyktatorskie jak w magdeburskiej centrali. Nie wiedzieli oni, że wkrótce, w 1929 roku, wszystkie metody wypróbowane w Niemczech zostaną przeniesione na teren amerykański.
Amerykańskie wydawnictwo "Strażnicy" w 1927 roku stało daleko w tyle za naszym, w Magdeburgu, pod względem sprawności i wydajności. Ich organizacja również nie nadążała za niemiecką. Zbory ich znajdowały się w tym stadium, z którego my wyszliśmy w roku 1924. Domyśliłem się, że działo się tak ze względu na odmienny charakter ludzi amerykańskich. Odrzucali oni wszelki przymus i komenderowanie, przyzwyczajeni do demokratycznych stosunków społecznych, nie poddawali się tak łatwo teokratycznym koncepcjom "Strażnicy". Nie przeżywali też okropności pierwszej wojny światowej tak, jak my w Europie. "Strażnica" musiała więc oczekiwać sposobności zdobycia i wykształcenia odpowiednich kadr. Wkrótce sposobność taka nadeszła w postaci wielkiego kryzysu 1929 roku. Ludzie stracili pewność pracy i jutra, stracili oparcie ekonomiczne i nigdy już nie odzyskali zupełnego spokoju. Widmo kryzysu prześladowało odtąd miliony ludzi przez długie, długie lata. To właśnie była woda na młyn "Strażnicy": potężna klasa ludzi niezadowolonych z istniejącego stanu rzeczy.
W celu zdobycia kadr wyćwiczonych pracowników "Strażnica" zapoczątkowała służbę "pionierów", którzy byli następcami russellowskich kolporterów. Ci ludzie, oddani całym sercem i duszą sprawie "Strażnicy", byli oczkiem w głowie Judge Rutherforda. Z chwilą nastania wielkiego kryzysu szeregi "Strażnicy" gwałtownie wzrosły. Oczywiście, wielu nowicjuszy garnęło się do służby pionierskiej. Mój ojciec, siostra i jej mąż sprzedawali swoje majętności, kupili samochód, zbudowali przyczepę mieszkalną do samochodu i w lecie 1931 roku rozpoczęli wędrowną pracę pionierską w powiatach wokół Nowego Jorku. Ja sam opierałem się długo namowom rodziny, aż w końcu po dwu latach uległem. W 1933 roku kupiłem "Forda" i wyruszyłem również na pionierską pracę w powiecie Clark, aby towarzyszyć mojej rodzinie.
Zawsze byłem dobrym sprzedawcą i w niedługim czasie osiągnąłem trzydzieści do trzydzieści pięć książek dziennie. Jednak zorientowałem się łatwo, że w terenie było raczej mało pieniędzy. Wówczas stosowaliśmy czysto handlowe metody, sprzedając książki za towary. Pamiętam pewną okolicę w stanie Georgia, w której "nawet lisy mówiły dobranoc", gdzie nie było najmniejszych widoków sprzedania nawet jednej książki za pieniądze. Prawie wszyscy otrzymywali zapomogi od państwa i żyli z nich. Przejeżdżając przez miasteczko, zauważyłem jednak na każdym podwórzu wrak samochodu. Nawiązałem kontakty z warsztatem samochodowym i zacząłem sprzedawać książki za stare akumulatory i chłodnice, które odstawialiśmy za pieniądze do warsztatu.
W rezultacie zbywaliśmy do dwudziestu pięciu egzemplarzy dziennie. Takich jak ja było wielu. Pionierzy ci, byli prawdziwymi, oddanymi i ofiarnymi pionierami, wprawdzie nie chrześcijaństwa, ale teokracji "Strażnicy", ogłoszonej w 1938 r. Oni kładli podwaliny pod najbardziej totalitarną organizację, jaka kiedykolwiek powstała w miłującej wolność Ameryce.
W 1935 roku nastąpił kryzys w sprzedaży literatury "Strażnicy" w Ameryce. Po prostu zamówienia przestały napływać, a ludzie przestali kupować nasze książki. Odkryliśmy prawdę wyrażoną kiedyś przez Abrahama Lincolna: ""Można ogłupiać pewnych ludzi przez cały czas, lub wszystkich ludzi przez pewien czas, ale nie da się ogłupiać wszystkich ludzi przez cały czas"." Nawet ludzie we wioskach i małych miasteczkach odkrywali powoli prawdziwe motywy naszej akcji sprzedawania książek, zwłaszcza gdy znajdywali w nich niewybredne ataki na religię; wówczas po prostu odmawiali dalszego kupna. Coraz mniej liczni, przyjmujący nadal naszą literaturę, byli skrupulatnie notowani w wykazach wykorzystanych później w tworzeniu grup świadków Jehowy.
W 1938 roku nastąpił również zmierzch pionierów, spowodowany spadkiem popularności literatury "Strażnicy". Wielu z nich zostało mianowanych sługami okręgowymi, innych skierowano do seminarium Gilead, inni zostali specjalnymi pionierami Świadków Jehowy w czasie drugiej wojny światowej.
Gdy finanse z kampanii sprzedaży literatury zmalały, Towarzystwo musiało wynaleźć jakieś nadzwyczajne środki zainteresowania opinii publicznej swoimi ludźmi i zdobycia popularności. Obrano drogę niezwykłą: wzbudzono falę prześladowań przeciw sobie, aby na tej fali wypływać na wierzch życia w Ameryce. Później zobaczymy, jak ten cel został osiągnięty.
Rozwój doktrynalny Towarzystwa Strażnicy w Ameryce w okresie od 1927 do 1931 roku był w dużym stopniu powtórzeniem tego procesu w Niemczech w okresie wcześniejszym. Doskonale oddają to słowa Pisma Świętego z Listu Ap. Piotra: ""A wielu pójdzie za ich zgubą, z powodu których droga prawdy za bluźnierstwo wystawiona będzie, i przez chciwość pięknymi słówkami kupią was sobie..."(2 Piotra 2,2-3)." Poznawanie czystego Słowa Bożego zastąpione zostało komentarzami ogłaszanymi jako "Nowe Prawdy". Istotny, bezpośredni sens Pisma był systematycznie odwracany, określany jako przeszły i zastąpiony nowym tłumaczeniem w żargonie stworzonym przez "Strażnicę". Ten nie zrozumiały dla normalnego człowieka żargon nazwany został później "czystym językiem" lub "czystymi wargami". Z chwilą gdy ta paplanina i przewrotne tłumaczenia wyparły z serca i umysłu człowieka bezpośrednie słowo prawdy Bożej, ukończona została pożądana przemiana chrześcijanina na Świadka Jehowy. Zasada odrodzenia duchowego przez pośrednictwo Pisma Świętego zastąpiona została zasadą przyjęcia nowej wiary, opartej na prawdach "Strażnicy". Ciągły napór świeżej literatury "Strażnicy" powodował nieuchronnie przemianę umysłu, objawiającą się w wygłaszaniu mętnych zdań, zwanych "Zwiastowaniem Królestwa".
Wszyscy przerobieni w ten sposób powtarzali jednakowe slogany, myśleli jednakowo, mówili jednakowo i świadczyli jednakowo. Było to głównie dziełem czasopisma "Strażnica". Bez jego regularnego ukazywania się ruch świadków Jehowy wkrótce umarłby śmiercią naturalną. Słusznie więc przywódcy Towarzystwa, wydający czasopismo, uważali się za "...wierne sługi, dostarczające czeladzi pokarm słuszny czasu swego".
Program Towarzystwa i jego cele na następny okres zawierała wydana w tym czasie (1928) książka Rząd (ukazała się też w polskim języku, drukowana prawdopodobnie w Niemczech. - Przyp. tłum.) Jej język i argumenty były tak samo mętne jak w innych książkach. Jednak trafnie opisano tam powstanie "doktryny teokracji" i przyszły rozwój sytuacji w szeregach świadków Jehowy.
Rozwój doktrynalny ruchu "Świadków Jehowy"
W tym odcinku moich wspomnień chciałbym dać wam przegląd teologicznego systemu "Strażnicy". To oszczędzi wam błądzenia po labiryntach wywodów w literaturze "Strażnicy" oraz ukaże, co uczyniono w celu przełamania prawdy chrześcijańskiej i zbudowania na to miejsce systemu nauk "Strażnicy".
Obraz bestii
Jeżeli czytaliście 13 rozdział księgi Objawienia Jana, pamiętacie z pewnością przedstawioną tam bestię, która wygłasza bluźnierstwa, walczy ze świętymi i wydaje dekret, mocą którego nikt nie może sprzedawać ani kupować, kto nie przyjmie znamienia bestii na swoje czoło i prawą rękę. Istnieje wiele tłumaczeń tego rozdziału, a "Strażnica" również posiada swoje tłumaczenie.
Świadkowie Jehowy utrzymują i głoszą, że tą bestią jest chrześcijaństwo, a w szczególności katolicy, protestanci oraz Żydzi, sprzymierzeni z władzą świecką. Cały ten kompleks ma być zniszczony w strasznej, oczyszczającej bitwie pod Armagedonem. Jest to bardzo ciekawe tłumaczenie i sam byłem kiedyś jego zwolennikiem. Jednak obecnie oczy moje otworzyły się i doszedłem do wniosku wręcz odwrotnego: czyż obraz bestii nie pasuje o wiele lepiej do Towarzystwa Strażnicy? Organizacja ta była zraniona na śmierć po zgonie Karola Russella, w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy to oficjalnie ją rozwiązano, a przywódców osadzono w więzieniu.
Jednak jej śmiertelna rana została uleczona wraz z objęciem kierownictwa przez Judge Rutherforda w 1919 roku. Natomiast z chwilą ogłoszenia teokracji w 1938 roku Organizacja była tak potężna, że mogła ""ogień sprowadzić z nieba na ziemię"", ferując wyroki plag na "religionistów" na łamach czasopisma "Strażnica". Nikt nie może pozostać w szeregach świadków, kto nie myśli tak, jak każe "Strażnica" (piętno na czole) i nie postępuje według szablonu podanego przez "Strażnicę" (piętno na ręce). To podobieństwo jest tak zadziwiające dla mnie, który przez trzydzieści lat żyłem w łączności z Organizacją Strażnicy, że do dzisiaj nie mogę się od niego uwolnić. Oto, dlaczego często powtarzają się w moich wspomnieniach aluzje do Organizacji, gdy wspominam o bestii z Objawienia i jej obrazie.
Książka "Życie"
Pamiętacie zapewne oczekiwanie Badaczy Pisma Świętego na zjawienie się książąt Starego Testamentu w 1925 roku. Począwszy od 1922 roku artykuły czasopisma "Strażnica" rozpalały do białości ten nastrój oczekiwania. Jego celem było oczywiście skupienie sił do przyszłej ekspansji. Aby częściowo podtrzymać tamte nastroje, zwrócono zaraz po 1925 roku uwagę na fakt powrotu Żydów do Palestyny. Jeden z przedstawicieli, po swoim powrocie, opowiadał cudowne rzeczy o powrocie narodu do swojej Ziemi Obiecanej. Są one właśnie zawarte w książce Życie (1929), z której wynikało, że koniec jest naprawdę bliski, jeżeli Żydzi powracają do Palestyny. Jak można było się domyślać po czerwonych okładkach książki, była to przysłowiowa "gruszka na wierzbie". Jego prawdziwe zadanie polegało na nagięciu dotychczasowych nauk "Strażnicy" do obecnych praktyk, na przypieczętowaniu śmierci badaczy Pisma Świętego i narodzin świadków Jehowy. Już po roku zaszła konieczność odwrócenia uwagi od powrotu Izraela do Palestyny i odrzucenia faktów, które były podstawą napisania książki "Życie". Ogłoszono, że prawdziwym Izraelem są świadkowie Jehowy. Począwszy od tego czasu Organizacja Strażnicy przywłaszczała sobie wszystkie duchowe zalety Izraela i skierowała do siebie wszystkie proroctwa dotyczące Żydów. Poszczególne wydania "Strażnicy" przepełnione były odtąd ustępami Starego Testamentu w żargonie "Strażnicy" i dowodami wypełnienia proroctw Starego Testamentu właśnie w ruchu Świadków Jehowy.
Przez przejęcie tych proroctw, przez adaptowanie ustroju teokracji żydowskiej, a nawet w przyjęciu nazwy świadków Jehowy (którą to nazwę Izajasz w 43:10 podaje jako nazwę Izraela) "Strażnica" odwróciła cały rozwój prawdy biblijnej, powracając do spraw przeżytych i przebrzmiałych. Od tej chwili Świadkowie Jehowy uważali się za "Izraela Bożego", za naród wybrany, znajdujący się "wewnątrz" organizacji Bożej, tak, jak kiedyś naród żydowski. Ich stosunek do ludzi z "zewnątrz" był początkowo współczujący, a następnie pogardliwy i potępiający. Znalazło to swój wyraz w niekulturalnym i nieobywatelskim postępowaniu świadków Jehowy na całym świecie. Przypisując sobie wszystkie zalety i przywileje Izraela czasów starożytnych, rzeczywiście zdobyli wszystkie wady tamtych czasów, jak krótkowzroczność, bigoteria, upór "twardego karku" i wiele innych cech ujemnych.
Usprawiedliwienie istnienia klas
W 1932 roku ukazała się następna książka rozwijająca nauki świadków Jehowy, pt. Zabezpieczenie. W książce tej "Strażnica" usiłuje uzasadnić podział na klasy wiernych wbrew nauce Pisma Świętego o konieczności osobistego przynoszenia owoców ducha.
Uzasadnienie to miało następujący przebieg: tylko niewielu byłych Badaczy Pisma Świętego sprzed 1919 roku pozostało wiernymi Towarzystwu Strażnicy w czasie budowy jej drugiego piętra. Reszta ta miała obecnie stanowić 144.000 wiernych z Objawienia Jana, stanowiących, według "Strażnicy", ciało Chrystusa. Oni to mieli być tymi wprowadzającymi zastępy nowych, młodych członków, nową klasę wiernych, tak jak kiedyś biblijna Noemi wprowadziła Rut, a Mardochaj wprowadził Esterę do koła wiernych Izraela. W związku z tym porównaniem klasę starszych członków byłych badaczy nazwano klasą "Mardochaj-Noemi", a klasę świeżych członków ochrzczono mianem klasy "Ruth-Ester".
Wkrótce jednak okazało się, że większość nowych zwolenników nie odpowiada warunkom przynależności ani do jednej, ani do drugiej klasy, gdyż nie wykazywała żadnego zainteresowania dla spraw duchowych, zadawalając się organizacyjną przynależnością. Było to naturalne żniwo polityki Towarzystwa od 1925 roku, od którego to czasu za najważniejsze uznano sprzedawanie książek i składanie sprawozdań, a szykanowano owoce ducha, rozwój charakteru, odrodzenie duchowe, wiarę w Chrystusa. Dzisiaj każdy mógł być głosicielem "Strażnicy". Wystarczyło spełnienie warunków zupełnie powierzchownych, jak wypełnienie sprawozdań, sprzedawanie książek i uczęszczanie na zebrania. Dawni badacze wierzyli, że ci, którzy nie pozostali wierni swojemu powołaniu pomimo odrodzenia duchowego, otrzymują jeszcze jedną szansę nawrócenia się w czasie wielkiego ucisku. Jednak nie będą królować z Chrystusem, a miejsce ich będzie przed tronem. Obecnie "Strażnica" zmieniła to tłumaczenie. Czyż Psalmista nie głosi, że "ziemia" jest podnóżkiem nóg Twoich"? Ci przed tronem muszą być ziemscy i to właśnie będzie ta klasa zwolenników Organizacji Strażnicy, którzy nie wykazują żadnych duchowo - moralnych kwalifikacji. Nazwano ich klasą "Jonadabów". Każdy, kto zechce uważnie przeczytać VII rozdział Apokalipsy, przekona się, że tłumaczenie takie jest zwyczajnym bluźnierstwem i przekręcaniem słów. Czy jednak jest choćby jedno ich tłumaczenie Pisma Świętego, które nie było by przekręcone i naciągnięte wbrew istotnej treści?
Zadaniem książek Przygotowanie (1934) i Bogactwa (1933) było nie tylko wytłumaczyć i usprawiedliwić spadek poziomu całego ruchu, ale uczynić z tego jeszcze przedmiot dumy przyszłych świadków Jehowy. GIBEONICI. Pozostało jeszcze sklasyfikować rzeszę ludzi, którzy nie należąc oficjalnie do ruchu "Strażnicy", sprzyjali mu, nabywali książki "Strażnicy" i przyjmowali wizyty ich głosicieli. Wyznaczono im rolę biblijnych Gibeonitów, którzy, chcąc uniknąć zagłady, zawarli przymierze z Izraelitami i chociaż poganie, mieszkali pośród Izraela jako słudzy i niewolnicy. Taki też "błogi" los spotka biernych sympatyków "Strażnicy", czyli obecnie ruchu świadków Jehowy. Zdołają oni ujść gniewu Bożego, ale pozostaną niewolnikami świadków Jehowy w czasie teokracji. Zaiste piękna ilustracja panów i niewolników.
Odrzucenie chrześcijaństwa
Towarzystwo Strażnicy doszło teraz do punktu, w którym nie mogło się już zatrzymać. Przyszedł czas na zrzucenie płaszczyka chrześcijaństwa, pod którym tak długo się maskowało. Było to nawet konieczne dla uzyskania dalszego powodzenia w niezadowolonych masach chrześcijan obecnie i nienawidzących chrześcijaństwa pogan w przyszłości. Towarzystwo Strażnicy uznało, że "jedyne Imię dane ludziom, przez które możemy być zbawieni", stało się obecnie przeszkodą na drodze postępu Towarzystwa Nowego Świata. Cele takie, jak narzucanie swych nauk wszystkim ludziom i zdobycie władzy nad światem, wymagały nazwy bardziej uniwersalnej. Użyto do tego Imienia Bożego: Jehowy - stąd świadkowie Jehowy.
W 1932 roku upłynęło 12 lat od chwili wznowienia pracy Towarzystwa pod nowym kierownictwem Judge Rutherforda. Towarzystwo postanowiło upamiętnić ten fakt wydaniem książki Wywyższenie, w której, jak zwykle, nadużywa się Pisma Świętego do swych celów. W tym wypadku ofiarą padła przypowieść ewangeliczna o gospodarzu, zwołującym robotników do pracy w winnicy. Dwanaście godzin pracy, to właśnie dwanaście lat pracy Towarzystwa na nowych zasadach. A wszystkim starym i młodym, zasłużonym i nowicjuszom przypadnie jedna zapłata. Jaka? Cudowne imię Świadków Jehowy. W ten sposób podciągnięto, czyli wywyższono klasy "Jonadabów" do reszty doświadczonych członków, odrzucając ostatecznie wszelkie kwalifikacje duchowe właściwe Kościołowi Chrystusowemu. Świadkowie Jehowy przestali być chrześcijanami zarówno w nazwie, jak i w treści.
Początki nowej strategii
Konieczność zmiany dotychczasowej strategii kierownictwa "Strażnicy" wynikła z dwóch przyczyn. Po pierwsze ludzie przestali kupować naszą literaturę. Chodząc od domu do domu, spotykaliśmy się z odmową prawie zawsze. Potrzebny był jakiś nowy bodziec. Po drugie należało w jakiś nowy sposób rozgłosić i spopularyzować nową nazwę świadków Jehowy. Wybrano do tego celu niezwykłą drogę wzbudzenia przeciw sobie fali prześladowań, pozorując prześladowanie za religię. W Ameryce, gdzie ludzie byli czuli na wolność wyznania, nie było to rzeczą łatwą, pomimo to, ta wieloletnia akcja uwieńczona została pełnym sukcesem. Jak się to zaczęło, posłuchajcie.
Na początek obrano teren możliwie blisko centrali w Brooklynie, a więc stan New Jersey. Ten naszpikowany małymi, półmiejskimi osiedlami kraj najlepiej nadawał się do zaczepki. Jego mieszkańcy lubili spędzać niedzielę w błogim spokoju, próżniactwie i bezruchu. Na nich to postanowiono nasłać "niedzielne grupy świadków", nagabujące ludzi na ulicach, przed kościołami i w domach, narzucające się ze swoją literaturą i naukami.
Przedtem wpojono "świadkom" ich zadanie. Mieli oni atakować każdą religię, wszelkie świętości, zwyczaje i obyczaje, posługując się rzekomo Pismem Świętym. Np. płacenie podatków, zdejmowanie kapelusza wobec starszych i kobiet, flagi i hymny państwowe, wszystko to było przedmiotem napaści. Zwłaszcza skuteczna była metoda nachodzenia ludzi właśnie wtedy, gdy najbardziej potrzebują oni odpoczynku.
W rezultacie setki i tysiące skarg napłynęły do policji i sądów, zmuszając władze do reakcji. Policja zażądała pozwolenia na sprzedaż książek i zatrzymała sporo osób, które, oczywiście, nie mogły się wykazać opłaceniem odpowiedniego podatku. W ten sposób władze wstąpiły w sidła zręcznie zastawione - rzucono tam oddziały rezerwowe świadków, sprowokowano wielkie widowisko z maszerującymi oddziałami, okrzykami i transparentami, dopóki wszystkie więzienia danego miasteczka nie zostały zapełnione i policja bezradna musiała ustąpić.
Na drugą niedzielę obrano inne miasteczko. Oczywiście, przez cały następny tydzień ludzie mówili tylko o niedzielnych rozruchach i stawaliśmy się głośni. Tu i ówdzie żałowano nas, jako prześladowanych za wyznanie. Ale prawdziwego rozgłosu przysparzały nam dopiero procesy, wynikłe wskutek tych akcji. Pisała o nich prasa, śledziła publiczność. Obrona na procesach była z góry zaplanowana - z reguły odwoływaliśmy się do wolności wyznania. Oskarżeni o handel książkami bez opłacenia podatków obstawaliśmy, że jest to nasza forma nabożeństwa, względnie kaznodziejstwa, które było dozwolone. Powoli udało nam się stworzyć nastrój prześladowania mniejszości wyznaniowej i pozyskać rozgłos, a nawet sympatię pewnych kół ludności. Znów wielu ludzi zainteresowało się naszymi przekonaniami i zaczęło czytać nasze książki. I chociaż kpili z nas, to jednak sympatia dla prześladowanej mniejszości brała górę i zaczęli brać nas w obronę.
Ale znaleźli się i tacy, których nasz rozgłos skłonił do zainteresowania się istotnymi celami Towarzystwa jako całości, a szczególnie kierownictwa w Brooklynie. Władze zaczęły podejrzewać, że pod pokrywką nowej religii kryje się po prostu jakiś olbrzymi interes handlu literaturą bez pozwolenia. Raz po raz artykuły w prasie podnosiły ten problem, np. w "Saturday Evening Post" w 1940 roku zatytułowany "Armagedon, Spółka Akcyjna" itp.
Ta akcja zmusiła naczelne dowództwo "Strażnicy" do przeciwdziałania. Oskarżeni o używanie religii jako zasłony, nie mogąc zaprzeczyć faktom nadzwyczajnych korzyści finansowych, ciągniętych ze sprzedaży literatury bez podatków, "Strażnica" rozpoczęła oskarżać religie innych ludzi o czerpanie korzyści materialnych z praktyk religijnych. "Wasza religia jest tylko zasłoną do bogacenia się księży" wołali na ulicach do ludzi. Akcja ta przynosiła częściowo skutek, odwracając uwagę ludzi od sedna sprawy.
Coraz liczniej powtarzające się sprawy sądowe przeciwko Świadkom Jehowy domagały się jakiegoś oficjalnego rozwiązania ze strony władz. Zasądzeni na więzienia i grzywny w jednej instancji z reguły odwoływaliśmy się do wyższej, wygrywając sprawę. Jednak w przypadku miasta Griffin w stanie Georgia "Strażnica" przegrała sprawę również w sądzie stanowym i odwołała się do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Tutaj przedstawiono sprawę w ten sposób, że świadkowie Jehowy są biednymi ludźmi, których nie stać na kosztowne środki propagandy, jak prasa i radio, więc szerzą swoje poglądy przy pomocy traktatów i ulotek.
Powołano na przykłady znanych w Ameryce działaczy, jak Tomasz Paine, którzy również przy pomocy ulotek dobrze zasłużyli się krajowi. Sąd Najwyższy przyjął to tłumaczenie, uznał, że literatura świadków jest wolna od opłat, więc jej rozpowszechnianie podlega pod ochronę konstytucji USA. Począwszy od 1936 r. czasopismo "Strażnica" roi się od opisów zwycięstw w poszczególnych miastach czy okręgach. Najdziwniejsze dla mnie w tym wszystkim jest to, że naczelnicy policji, ojcowie miasta, sędziowie pokoju a nawet Sąd Najwyższy dali się chytrze użyć dla celów postawionych przez kierownictwo Towarzystwa Strażnicy.
Te zwycięstwa polityczne uzyskane przez warstwę rządzącą (tzw. Mądrych i Wiernych Sług) na zewnątrz, umocniły niepomiernie jej pozycję wewnątrz organizacji i postawiły ponad wszelką krytykę. Była to okoliczność wprost opatrznościowa dla teokratycznych koncepcji "Strażnicy". Odtąd świadek Jehowy, który nie współpracował w 100% w przyjmowaniu "prawd" "Strażnicy", nie liczył się w ogóle. Po prostu nie zajmowano się nim.
Moja służba w Nowym Jorku
W roku 1936 byłem w domu moich rodziców, w New York City, w trakcie przygotowań do wyjazdu na Południe, gdzie miałem objąć nowy pionierski teren. Wówczas zostałem wezwany do "Service Departament"(Wydział Służby, zajmujący się organizacją zgromadzeń. Przyp. tłum.), gdzie zaproponowano mi stanowisko sługi jednostki Manhattan. Z przyjęciem tej funkcji ociągałem się, będąc świadomy daleko idących zmian w moim stosunku do Towarzystwa Strażnicy. Opuszczenie Betelu w Magdeburgu nie pomogło mi, niestety, odzyskać utraconą pozycję chrześcijanina, jako nowego stworzenia, którą straciłem po zaangażowaniu się w pracy Towarzystwa w dniu 18.08.1924 r.
Obecnie jest dla mnie jasne, dlaczego tak było. Po prostu nie czytałem, nie studiowałem Pisma Świętego, jako podstawę prawdy, a zastąpiłem je czasopismem "Strażnica" i książkami wydawanymi przez towarzystwo o tej samej nazwie. Stopniowo mój umysł zapełnił się podawanymi tam wymysłami ludzkimi, a potem nie mogłem wyzwolić się od organizacyjnego sposobu myślenia. Jednak jakaś odporniejsza warstwa osobowości pozostała we mnie niezniszczalna i ta dawała znać o sobie od czasu do czasu.
Propozycja pozostania w Nowym Jorku odpowiadała mi wówczas. Poza tym ciekaw byłem wejrzeć do wnętrza organizacji w Brooklynie i dlatego wyraziłem zgodę, z góry postanawiając zachować wewnętrzną niezależność. Dla czytelników z grona świadków Jehowy musi to brzmieć jak straszna herezja. Ale wierzcie mi, jest to pierwszy krok w kierunku uwolnienia się z teokratycznych sideł "Strażnicy". Potrzebny jest stan umysłu, w którym przyjmuje się tylko rzeczy słuszne, naszym zdaniem, i pożyteczne.
Tak więc zdobyłem arcywygodne stanowisko obserwatora sceny centrali w Brooklynie. Po nabraniu rutyny w moich nowych zajęciach, zdolny byłem naprzód przewidzieć pociągnięcia organizacji. Przysporzyło mi to wiele kłopotu, ale też przez to dostąpiłem zaszczytu osobistej wizyty u "wodza", Judge Rutherforda, mianowicie: w pewnym przemówieniu w jednostce Manhattan podałem propozycje usprawnienia, które pamiętałem jeszcze z okresu pracy w Niemczech. Skutki nie dały na siebie długo czekać.
W czerwcu 1937 r. zostałem wezwany do prezesa. Wizyta ta była dla mnie prawdziwą torturą. Czułem się jak żywa ofiara w objęciach ognistego Molocha organizacji. "Chcielibyśmy widzieć Was tutaj, pośród nas. Jesteście nam potrzebni, gdyż posiadacie doświadczenie" - powiedział po kilku słowach wstępu. W mojej duszy krzyczało "nie!", ale nie miałem siły przeciwstawić się. Na mojej twarzy odbiła się widocznie wewnętrzna rozterka, a Judge źle ją zrozumiał. Sądząc prawdopodobnie, że żal mi porzucić pracę w terenie, powiedział: "Oczywiście, gdy nadejdzie odpowiedni czas, mianujemy was sługą zgrupowania Nowego Jorku. A gdybyście nie czuli się w tym położeniu dobrze - pozwolimy Wam odejść" Tej właśnie nadziei chwyciłem się z całej siły. Wyraziłem zgodę. Nie przypuszczałem, że w ten sposób niewola moja przedłuży się o dalszych 18 lat, aż do roku 1954.
Życie w Betel.
W cztery dni po tej rozmowie z Rutherfordem przybyłem do Betelu, czyli centrali "Strażnicy". Otrzymałem do pracy pokój na pierwszym piętrze, który dzieliłem z jeszcze jednym pracownikiem. Porządek panował tu podobny jak w centrali magdeburskiej. W okresie posiłków cała "rodzina" zbierała się przy stole. Rano, przy śniadaniu, czytano "codzienną mannę", zadawano pytania i żądano odpowiedzi. Ponieważ całe śniadanie trwało 30 minut, należało porządnie się śpieszyć, aby oprócz tego programu mówionego, jeszcze coś zjeść. Posiłki w porze obiadu przeplatane były opowiadaniem doświadczeń, po których znów następowały pytania i odpowiedzi. Tylko wieczór był wolny, gdyż większość "rodziny" rozchodziła się na liczne wieczorne zebrania.
Zauważyłem, że zgromadzenia przy stole nie były tak często wykorzystywane do wytykania błędów poszczególnych pracowników, jak miało to miejsce w Magdeburgu. Załatwiano to w bardziej finezyjny sposób. Tylko od czasu do czasu zjawiał się przy stole Dżadż. Wówczas drżeli wszyscy kierownicy wydziałów, gdyż znany był jego sarkazm i ironia. Byłem świadkiem, jak pewnego razu wziął na tapetę jednego z agentów sprzedaży. Biedny chłopak czerwienił się jak burak, gdyż prezes nie tylko zrobił z niego pachołka, ale wprost wychłostał go ze wszystkich stron słowami.
Od samego początku mojej pracy w Nowym Jorku, byłem ciekawy, czy stosuje się tu szpiegowania i donosicielstwa, jak to miało miejsce w Niemczech. Przez kilka dni bacznie obserwowałem swoje otoczenie, aby odszukać ludzi o szczerych, otwartych charakterach. Jakżeż byli zdziwieni, gdy zacząłem z nimi rozmawiać na temat, kto spośród naszego personelu może być szpiegiem i donosicielem. W ich oczach malował się strach, gdyż początkowo byli pewni, że ja sam jestem szpiegiem, a moje pytania, to zwykła prowokacja. Wytłumaczyłem im, że znam te sprawy z poprzedniej mojej pracy i po prostu nie chciałbym wypowiadać wobec donosicieli niczego, co później sprawiłoby mi kłopot.
Ku memu zdziwieniu obdarzono mnie bardzo odpowiednią pracą w Wydziale Służby w Referacie Pionierów. Do moich obowiązków należały przydziały terenów, skierowania, zebrania, odpowiedzi na pytania z terenu, rozwiązywanie problemów. "Sługa biura" zaraz na początku przedstawił mnie "słudze wydziału", który był najwyższą instancją. Ten świdrował mnie dłuższy czas oczami, badając, jakie to robi na mnie wrażenie. Ja również patrzyłem się na niego ciekawie, gdyż wprowadzający mnie oświadczył, że "sługa wydziału" jest człowiekiem, który "wszystko wie", a dotychczas nie spotkałem człowieka, który by wiedział wszystko. Ku jego zadowoleniu pierwszy odwróciłem ciekawy wzrok i dalsza rozmowa potoczyła się gładko.
Zadanie swoje opanowałem łatwo i wkrótce dawałem sobie doskonale radę ze wszystkimi problemami. Mój najbliższy sąsiad musiał być donosicielem. Czułem to instynktownie. Aby sprawdzić swoje podejrzenia, powiedziałem do niego, że uważam organizację naszego biura za przestarzałą. Praca nasza byłaby wydajniejsza, gdybyśmy mieli wspólnego sekretarza piszącego dyktowane listy, zamiast samemu pisać wszystkie listy oddzielnie. Zaraz na drugi dzień zostałem wezwany do sanktuarium "sługi biura", który wyjaśnił mi, że organizacja naszego biura została opracowana na podstawie doświadczeń i jest najlepiej przystosowana do naszych zadań.
W przyszłości powinienem, jako nowy pracownik, zgłaszać swoje uwagi jemu osobiście, a nie wobec personelu. W ten sposób przekonałem się, że mój sąsiad rzeczywiście jest donosicielem. W podobny sposób wypróbowałem wszystkich swoich współpracowników. Po dwóch miesiącach doszedłem do wniosku, że stosunki w Nowym Jorku są tak samo nie do zniesienia jak w Magdeburgu. Napisałem więc do Rutherforda prośbę o zwolnienie, powołując się na naszą wstępną rozmowę. Zwolnienie nie było jednak łatwe. Staliśmy właśnie wobec zbliżającej się Konwencji roku 1937 i polecono mi zostać aż do jej ukończenia, mianowicie; miałem zająć się organizacją specjalnych pociągów na tę konwencję i innych środków lokomocji.
W międzyczasie przekonałem się niezbicie, że jestem pod stałą obserwacją. Często śledzono trasy moich przejazdów, aby przekonać się, czy rzeczywiście udaję się tam, gdzie oficjalnie wybierałem się. Z poprzednich doświadczeń wiedziałem już, że centrala zbiera materiał do mojej "czarnej księgi", który zostanie wykorzystany przy najbliższej próbie wyłamania się z szeregu, jako środek utrzymania w cuglach niesfornego pracownika. Z całą premedytacją starałem się dostarczać szpiegom takiego materiału, który by pomógł w zwolnieniu mnie. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu pozwolono mi odejść niedługo po zakończeniu konwencji 1937.
Pozostawiono mnie na poprzednim stanowisku sługi jednostki Manhattan. Pracowałem tam do sierpnia 1938, tj. do czasu ogłoszenia teokracji. Potem dostałem nominację na rzecznika, czyli sługę okręgu północno-wschodniego Ohio i północno-zachodniej Pensylwanii. Po otrzymaniu przydziału udzielono mi szczegółowych instrukcji, dotyczących braków i błędów istniejących tam ugrupowań. Liczono na mnie, że potrafię doprowadzić do całkowitego podporządkowania tych grup centrali.
Siedmiostopniowy program
Mniej więcej w tym czasie, który teraz opisuję rozpoczęło się w Ameryce używanie fonografu. Świadkowie od razu wpadli na pomysł wykorzystania tego wynalazku dla swojej propagandy. Krótkie, sześciominutowe przemówienia Judge Rutherforda już poprzednio były utrwalone na płytach i wykorzystywane przez radiostację Ameryki każdej niedzieli. Jednak na skutek ataków na chrześcijaństwo oraz nachalnych metod propagandy świadków, sytuacja zmieniła się. Wpływowe osobistości Stanów Zjednoczonych skłoniły wszystkie większe i poważniejsze radiostacje do odmawiania przyjmowania do swego programu audycji dostarczanych przez "Strażnicę". Tylko małe, prowincjonalne radiostacje, które ciągle miały kłopot z zapełnieniem programu, sprzedawały swój czas Świadkom Jehowy. W ten sposób radio, jako środek propagandy, przestało być skuteczne w wielkomiejskich środowiskach, gdzie "Strażnica" pragnęła ugruntować swoje wpływy. Jej celem była przecież organizacja masowa, musiała więc szukać drogi do wielkich skupisk ludności.
Stojąc wobec faktu niemożności wykorzystywania masowych środków propagandy oraz wobec zarzutów uprawiania handlu książkami, Towarzystwo Strażnicy zdecydowało się na ogłoszenie manifestu stwierdzającego, że zbojkotowanie "Poselstwa Królestwa" przez radiostacje amerykańskie zmusza Towarzystwo Strażnicy do wysłania posłów wprost do ludności. Pieniądze, płacone niegdyś radiostacjom zostaną obecnie obrócone na użycie fonografów.
Oczywiście, stwierdzenie, że towarzystwo "zakupywało" audycje było o tyle nieścisłe, że bardzo rzadko płaciło przysłane rachunki, zrzucając ten ciężar na barki poszczególnych ugrupowań Świadków Jehowy. Towarzystwo bowiem było założone po to aby brać, a nie dawać.
Wspomniana deklaracja dawała świetny pretekst do odwiedzania ludzi w ich domach. Mówiliśmy gospodarzom, że przychodzimy odegrać im "za darmo" z fonografu program, który radio nie chciało nadać dla słuchaczy. To otwierało nam wiele drzwi dla przemówień Rutherforda. Kilka minut posłuchano przemówienia, następnie podyskutowano trochę na poruszony temat, potem ofiarowano zakup książek kontynuujących przemówienie. Pierwsze wrażenie ofiarowania słuchowiska "za darmo" było zwyczajnym podstępem, który momentalnie podwyższał sprzedaż książek "Strażnicy" i drukowanych egzemplarzy słuchanych przemówień. Cenzura, indeks, były zawsze najlepszą reklamą dla książki. Ale akcja ta przyniosła nam jeszcze inną korzyść: zdjęła z nas piętno handlarzy książek i pozwoliła skutecznie maskować się pod postacią kaznodziejstwa. Zaraz po tym opracowano i wprowadzono w życie tzw. siedmiostopniowy program wtajemniczenia, który był programem płukania mózgów, nieodzownego procesu przekształcania normalnego człowieka w tzw. "głosiciela królestwa".
Pierwszy stopień polegał na włożeniu człowiekowi do ręki książki. Każdy sposób osiągnięcia tego celu był dobry. Nie był trudny do osiągnięcia. Mieliśmy przeważnie do czynienia z ludźmi, którzy wyznawali chrześcijaństwo, ale bardzo niedokładnie znali podstawowe prawdy zawarte w Piśmie Świętym. Tym bardziej uspakajali swe sumienia kupowaniem książek religijnych traktujące ten fakt jako pewnego rodzaju wsparcie dla religii, gdyż w wielu kościołach dochód ze sprzedaży Biblii i literatury obracany był na wynagrodzenia dla kaznodziejów duchownych. Fakt prześladowania nas zwiększał jeszcze sympatię ludności.
Drugim stopniem było uzyskanie zgody na powtórzenie odwiedzin. Jego celem było zachęcenie nabywcy książki do jej przeczytania. W czasie powtórnej wizyty kładziono już większy nacisk na kupowanie książek. Specjalne sprawozdanie pozwalało budować systematycznie na tym, co już osiągnięto, z ostatecznym celem, którym był stopień trzeci.
Polegał on na uzyskaniu zgody na regularne, cotygodniowe studiowanie książek razem z wyznaczonym do tego celu głosicielem. Nazywało się to "domowe studium biblijne", ale nazwa ta była zwyczajnym oszustwem, gdyż kurs ten miał do czynienia z Biblią tylko w minimalnym stopniu. Podstawę stanowiła książka wydana przez "Strażnicę". Zgodnie z ustaloną już praktyką, książka taka zawierała niewielką ilość tekstów biblijnych, poprzekręcanych zresztą zgodnie z celami "Strażnicy" przez tłumaczenia zwane "Nowym światłem ze świątyni".
To był dopiero właściwy początek nauczania, wtajemniczenia. Jego celem było usunięcie rozluźnionych poprzednio dotychczasowych pojęć i praktyk religijnych. Następna książka będzie już służyła zaszczepianiu nowych idei. Człowiek, który nabył ten "bilet", stawał się, w nomenklaturze "Strażnicy", "człowiekiem dobrej woli". Był stopniowo zaopatrywany we wszystkie książki wydawane przez "Strażnicę", w miarę ich ukazywania się, a także nakłaniano go do zaprenumerowania czasopism "Strażnica" i "Przebudźcie się!". To właśnie było owo "Studium biblijne". Jeżeli taki "Zwiastun Królestwa" miał do przeprowadzenia dwie lekcje w tygodniu (lub więcej), wówczas przez dwu-trzykrotne powtarzanie tych samych sloganów, uczył się ich na pamięć jak automat. W ten sposób wytwarzał się klasyczny typ świadka Jehowy z umysłem przepełnionym "prawdami Strażnicy". Tym skuteczniejsza była praca nad nowym zwolennikiem, czyli uczniem. W ten sposób tworzyło się to, co "Strażnica" nazwała pierwotnie "myśleniem organizacyjnym", a następnie "myśleniem teokratycznym".
Po kilku wizytach z programu trzeciego stopnia, obiekt był nakłaniany do uczynienia czwartego kroku. Tym czwartym stopniem był udział w grupowym studiowaniu książek. Takie zebrania miały zazwyczaj miejsce w piątek. Były urządzane bezpośrednio przez miejscową jednostkę organizacji.
Do stosowanego dotychczas nauczania książkowego dochodzi teraz nowy czynnik: nauczanie przez pytania i odpowiedzi, czyli dyskusje. To źródło "nowego światła" było dostosowane do poziomu nowych uczestników, którym poświęcono dużo uwagi na zebraniach. Przewodnik zebrań był mianowany bezpośrednio przez Towarzystwo i współpracował z miejscową jednostką. W czasie tych studiów osiągano stopniowo teokratyczne myślenie i przedstawiano teokratyczne postępowanie. Przede wszystkim posługiwano się znanymi powszechnie wydarzeniami w celu zastąpienia normalnego obrazu człowieka fatalistycznymi ideami końca świata. Wszystko było przedstawiane w czarnych barwach pod kątem widzenia rychłej zagłady świata. Ten rys uczynił Świadków Jehowy największymi w świecie ponurakami. Specjalizują się oni w stawianiu przepowiedni, w dopatrywaniu się we wszystkim znaków, zapowiedzi i innych przesądach. Stali się podobni faryzeuszom wyglądającym znaku z nieba. Ale znak nie będzie im dany, chyba że "znamię Syna Człowieczego, przychodzącego na obłokach" w które zresztą nie wierzą.
Na każdą okazję mieliśmy specjalne zarzuty oczerniające normalnych ludzi. W okresie Bożego Narodzenia ogłaszaliśmy i demonstrowaliśmy ostentacyjnie, że Jezus urodził się w październiku. W okresie Wielkiej Nocy dowodziliśmy, że było to pogańskie święto wiosny, a jajko, zajączek itp.- to pogańskie symbole. I tak przez cały okrągły rok obrzydzaliśmy ludziom życie.
Każdego tygodnia w czasie studium obwodowego zatrzymywaliśmy się, aby zwrócić uwagę na zachowanie się nowych kandydatów. Ich wzdychania tłumaczyliśmy jako tęsknotę za Królestwem. Kiedy płukanie mózgu osiągnie już wystarczający stopień, dana osoba czuje, że nie należy już więcej do dawnej społeczności, że z ludźmi, z którymi poprzednio współżyła, może obecnie tylko walczyć i sprzeczać się. To właśnie jest moment, w którym kandydat nadaje się do nowej społeczności, do przyjęcia linii organizacyjnej i do zamiany starych pojęć na nowe działanie.
Przy końcu każdego zebrania studium obwodowego, przewodnik studium rezerwował pięć minut na ogłoszenia o terminach studiowania "Strażnicy", o zebraniach w tzw. "salach królestwa" oraz wyznaczał grupy świadczących.
W czasie studium obwodowego, prowadzonego metodą pytań i odpowiedzi, zadawano pytania dotyczące poszczególnych rozdziałów przerabianej książki, uczono sprawnego wynajdywania odpowiednich cytatów w Piśmie Świętym, polecano odczytywać na głos ważniejsze urywki z książek. Wszystko to było nowością dla świeżego przybysza i stanowiło silny kontrast z dotychczasową postawą członka kościoła chrześcijańskiego. Ambicja nakazywała im przygotować się do najbliższej lekcji i czytać ją w domu.
Dopiero bliższe zapoznanie się ze świadkami pozwoli uważnemu obserwatorowi odkryć, jakim złudzeniem jest ich znajomość Pisma Świętego, polegająca w praktyce na umiejętności sprawnego wyszukiwania niektórych tekstów! To wertowanie książek w czasie studium skutecznie przesłania fakt, że tylko sześć i pół procent treści Pisma Świętego zawierały książki "Strażnicy" i to w formie zupełnie oderwanej od całości. Nawet te sześć i pół procent były skutecznie zniekształcone i unicestwione przez resztę dziewięćdziesiąt trzy i pół procent żargonu "Strażnicy". W ten sposób zniszczone zostało dane od Boga przeznaczenie Pisma Świętego dla indywidualnego zbudowania duchowego i zastąpione systemem organizacyjnym.
Piątym stopniem było wprowadzenie człowieka dobrej woli w szerszy zakres nauk "Strażnicy". Polegało to na udziale w niedzielnych zgromadzeniach, studiowania czasopisma "Strażnica", zazwyczaj w tzw. "salach królestwa". Jako podstawę służyły pytania drukowane na okładce "Strażnicy". Nowicjuszom, ludziom dobrej woli, poświęcano na tych zebraniach najwyższy stopień uwagi. Czyniono wszystko, aby mogli czuć się jak u siebie w domu. Wskazywano na prawa przechodniów w starożytnym Izraelu, którzy według zakonu byli traktowani na równi z domownikami. Obiecano, że już wkrótce mogą stać się pełnowartościowymi świadkami Jehowy, głoszącymi innym to, czego sami nauczyli się.
Oczywiście nic nie uczono o Jezusie, ani o zbawieniu. Raczej przekonywano, że Armagedon stoi już u drzwi i tylko ci, wewnątrz miasta ucieczki, którym była Organizacja Boża, mieli szansę uratowania się. Zauważcie, że zanim ci ludzie zaczęli kupować książki "Strażnicy", zanim wyrazili zgodę na powtórne odwiedziny, zanim przeszli domowe studium i zaczęli uczestniczyć w studium obwodu, mieli, wprawdzie bardzo słabe, wyobrażenie o zbawieniu od grzechu przez Jezusa Chrystusa. Obecnie wszelka myśl o Jezusie jako Odkupicielu została wymazana z ich pamięci, a duszą, umysłem i ciałem przeszczepieni zostali do sal królestwa świadków Jehowy. Kościoły i inne ugrupowania, z których ich oderwano, stały się obecnie w ich przekonaniu "organizacjami szatana", które wkrótce zostaną zniszczone. Armagedon zgotuje jednakowy los dla "religionistów" i dla osób świeckich. Dzięki temu, ludzie ci stanowili zwartą grupę. Spoiwem, które ich łączyło w poczuciu bezpieczeństwa, był sposób myślenia i instrukcje dostarczane przez "Strażnicę".
Ostatecznym wynikiem piątego stopnia wtajemniczenia były więc
1) myślenie i postępowanie według masowych wzorców,
2) atmosfera zamkniętego klanu i nietolerancja wobec wszystkich innych ludzi,
3) poczucie bezpieczeństwa, zbawienia nie przez Jezusa Chrystusa, a przez Organizację, przez pozostawanie wewnątrz niej.
Tak przygotowany człowiek gotowy był do szóstego stopnia, do głoszenia. Jeżeli bowiem był zbawiony przez pozostanie wewnątrz Organizacji, to wszyscy inni w jego przekonaniu byli potępieni i trzeba było ich ratować. "Idź, czyń i ty podobnie" mówiono im, jak zwykle nadużywając Pisma Świętego.
Szóstym stopniem było więc specjalne szkolenie do głoszenia innym "prawd Strażnicy". Służyły temu celowi specjalne zebrania, na których uczono używania odpowiednich książek i literatury, metod świadczenia, grupowego zdobywania słuchaczy w domach, skłaniania ich do powtórnych zaproszeń, a nade wszystko zbierania pieniędzy dla Towarzystwa Strażnicy. Natomiast niczego nie uczono o życiu duchowym, o modlitwie. Wystarczyła umiejętność sporządzania sprawozdań z czasu użytego dla "Strażnicy" i uzbieranych pieniędzy.
Siódmy stopień był przypieczętowaniem całej "pracy" wtajemniczenia przez przyjęcie chrztu. Następowało to po stwierdzeniu, że kandydat, czyli "człowiek dobrej woli" uczęszcza regularnie na odpowiednie zebrania i jest sprawnym "głosicielem królestwa".
Aktu tego dokonują zazwyczaj w czasie zebrania okręgu. Jest to rodzaj publicznego świadectwa, ostatni stopień wtajemniczenia. Chrzest ten nie ma nic wspólnego z analogicznym obrządkiem chrześcijańskim, jako że Świadkowie Jehowy nie wierzą w odrodzenie duchowe. Takim, jakim praktykują go świadkowie, był już stosowany przed chrześcijaństwem w misteriach babilońskich. Był on pożegnaniem z własną osobowością, z niezależnością myśli, z religią Jezusa i przyrzeczeniem zostania dobrym głosicielem Królestwa. Według instrukcji Towarzystwa, miana tego nie wolno nadawać nikomu, kto nie przyjął chrztu. Śmiało można powiedzieć, że człowiek taki stracił swoją duszę, aby pozyskać cały Świat przez miano członka Towarzystwa Nowego Świata, jak nazywało się Towarzystwo Strażnicy w tym okresie.
Jeżeli w przyszłości będzie wiernym, otwierają się przed nim rożne możliwości. Może otrzymać urząd sługi miejscowej grupy, może dostąpić zaszczytu pracy w Betel. Może stać się "pionierem" lub dostać się do szkoły Biblijnej Strażnicy i stać się misjonarzem, albo specjalnym pracownikiem. Za szczególne zasługi może stać się księciem "Strażnicy", a nawet dyrektorem Towarzystwa. Czy wszystkie te godności nadawane przez ludzi mogą równać się z zaszczytem, jaki przez Słowo Boże otrzymuje wierzący w Jezusa chrześcijanin>? "Ale wy jesteście królami i kapłanami Bożymi" - pisze Apostoł Piotr w swoim liście.
W 1938 roku Towarzystwo ogłosiło teokrację. Wszystkie grupy świadków Jehowy składały przyrzeczenia, że odtąd będą bez zastrzeżeń i dyskusji przyjmowały wszelkie zalecenia i instrukcje wysyłane przez Towarzystwo Strażnicy. Wszelka, teoretyczna choćby możliwość niezależności znikła ostatecznie. Powstała ostatecznie nowa światowa organizacja oparta na bezmyślnym posłuszeństwie robotów i odtąd będzie rozszerzała się, aż stanie się Towarzystwem Nowego Świata. Świadkowie Jehowy nazywają to Bożą Organizacją lub Królestwem. W rzeczywistości jest to tylko dyktatura "Klasy Mądrych i Wiernych Sług" z Brooklynu.
Ze wstydem przyznaję, że brałem czynny udział w przygotowaniu i utrwaleniu tego stanu rzeczy przez moją pracę w Magdeburgu, a następnie w Ameryce. W szczególności, jako sługa ugrupowań Nowego Jorku, pomogłem Betelitom w opracowaniu systemu studium książek, powtórnych zaproszeń, używania fonografów, całego programu siedmiu stopni rozwoju organizacji ludzkich robotów.
Moja rola w New Jersey
W dalszym ciągu pozostawałem w służbie "Strażnicy", służąc rękami, sercem i umysłem. Stałem się niewolnikiem w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Czyniłem to, czego nie chciałem, o czym wiedziałem, że jest złe i przewrotne. Byłem świadomy, że gromadzę ciężar, który kiedyś spadnie na mnie i zniszczy mnie. Jednak okoliczności i bieg spraw zmuszały mnie do prowadzenia takiej działalności nadal. Obecnie rozumiem, że pozwoliłem się zniewolić, ponieważ nie studiowałem Słowa Bożego bez pomocy niszczącego wpływu "Strażnicy". Gdy w 1943 roku zdałem sobie sprawę z tego stanu, zacząłem stopniowo wzrastać w siłę duchową, aby ostatecznie wyzwolić się w 1954 roku.
Jak już wspomniałem, w lecie 1938 roku dostałem skierowanie do Atlantic City z polecenia wywołania tam rozruchów, które by zwróciły uwagę publiczności. Była to wówczas jedna z normalnych metod naszej "pracy". W tym wypadku taktyka nasza polegała na wykorzystaniu dla propagandy słynnego Nadbrzeża, uczęszczanego w letnim sezonie przez miliony ludzi. Zdarzyło się, że w tym właśnie czasie burmistrz miasta wydał pozwolenie Armii Zbawienia na urządzanie zbiórki pieniężnej właśnie na Nadbrzeżu. Wykorzystując to, świadkowie zaczęli tam głosić swoje kazania bez żadnego pytania o pozwolenie. Ostrzegano nas, aby zaprzestać, a gdy to nie skutkowało, zatrzymano kilku świadków w areszcie. Wtedy dopiero zwróciliśmy się o pozwolenie, lecz burmistrz odmówił, tłumacząc, że Armia Zbawienia jest znana na całym świecie jako instytucja charytatywna i żaden z gości Atlantic City nie poczuje się urażony ani dotknięty wystąpieniami ich członków na Nadbrzeżu. Niestety, nie można było tego powiedzieć o Świadkach Jehowy, którzy już od pięciu lat powodują liczne zamieszki w całym okręgu New Jersey. Ich obecne pojawienie się na Nadbrzeżu mogło powodować tarcia i niezadowolenie gości miasta.
Przystąpiliśmy do akcji. Zmobilizowano oddziały świadków z Filadelfii i Trenton, które miały być użyte do akcji masowej. Akcja ta miała polegać na całodziennych demonstracjach w Atlantic City ze specjalnym zebraniem końcowym na placu Nadbrzeża, jako punktem kulminacyjnym akcji, wbrew wyraźnemu zakazowi burmistrza. Wydrukowano ulotki z podaniem dokładnego czasu i miejsca zebrania oraz co jest jego przyczyną. Mnie właśnie wyznaczono na kozła ofiarnego, tj. miałem wygłosić przemówienie na tym zebraniu końcowym. Po otrzymaniu zadania popadłem w przygnębiający nastrój. Nie dlatego, abym miał się bać aresztowania. Nie była to dla mnie nowość. W ciągu działalności w Niemczech i w Ameryce szesnaście razy aresztowano mnie dla sprawy "Strażnicy". Wielekroć zwracał się przeciwko mnie wzburzony tłum, dwa razy obrzucono mnie kamieniami, raz rozbito mi głowę. Ale tym razem ogarnęły mnie liczne wątpliwości, o których opowiem później.
Dokładnie o siódmej wieczorem, w wyznaczoną niedzielę, wstąpiłem na mównicę ustawioną na Nadbrzeżu zgodnie z ogłoszeniem i zacząłem przemawiać. Zebrał się olbrzymi tłum około 25 tys. ludzi, z których tylko nieliczni byli w stanie mnie słyszeć. Zaledwie wypowiedziałem jakieś dziesięć słów, gdy dwóch gentelmenów wezwało mnie abym zszedł, gdyż jestem aresztowany. Wezwałem do działania przygotowanych na to głosicieli. Ich zadaniem było przejść przez cały tłum i rozdać przygotowane ulotki o przyczynie mego aresztowania. Zadanie swoje wypełnili doskonale. Około siedemnastu z nich zostało za to aresztowanych, w tym kobiety i młodociani.
Zanim przybyła więźniarka, staliśmy się publicznym widowiskiem, a na tym właśnie najbardziej nam zależało. Była to bowiem najlepsza reklama. Jako chrześcijanin byłem przepełniony uczuciem wstydu w ten niedzielny wieczór. Aresztowano mnie przecież za pogwałcenie praw miasta, w którym byłem gościem. Przez cały czas byłem świadomy tego, że nie cierpię, bynajmniej, za głoszenie Ewangelii jak utrzymywaliśmy w ulotkach.
Przywieziono mnie do więzienia, pobrano odciski palców. Zjawiło się dwóch reporterów miejscowych dzienników, z którymi pozwolono mi rozmawiać. Powiedziałem im, że jestem przedstawicielem Towarzystwa Strażnicy w Nowym Jorku, skąd przybyłem , aby przeciwstawić się zarządzeniom tutejszego burmistrza White'a. Ponieważ właśnie w tym czasie burmistrz żył w kiepskich stosunkach z prasą, cała sprawa ukazała się w dziennikach na pierwszej stronie pod olbrzymimi nagłówkami, zwracając na nas uwagę opinii.
Pozostawiony własnym myślom w celi więziennej, nie mogłem w ogóle zasnąć. Po pierwsze, cela była wypełniona szumowinami. Ale o wiele gorsza (niż zawartość celi) była treść moich myśli. Oto jestem ja "chrześcijanin" we własnym przekonaniu, ukarany jak najgorszego typu agitator za wystąpienia przeciwko ludziom, którzy mi niczym nie zaszkodzili, przeciwko którym nie miałem żadnych zarzutów. Było to postępowanie zupełnie niepodobne do mojego Mistrza, o którym prorocy powiedzieli, że ""On nigdy nie podniósł głosu na ulicach"". Formalnie przybyłem tutaj aby wygłosić kazanie na Nadbrzeżu. Ale dobrze wiedziałem, że nie kazanie było celem lecz to właśnie, co nastąpiło po tym. Spowodowałem aresztowanie siedemnastu osób, w tym kobiety i dzieci. Obecnie wcale nie czułem się dumny ze swoich osiągnięć. Po prostu wstydziłem się i byłem najnędzniejszym stworzeniem na świecie.
Rano pozwolono nam opuścić celę aby umyć się i przygotować do śniadania. Inni "współlokatorzy" zaczęli rozmawiać ze mną. Jakiś opryszek, którego przyprowadzono w nocy kompletnie pijanego, zapytał: "Za cóż to siedzisz, kolego?". "Za głoszenie Ewangelii" - odpowiedziałem. Ten obejrzał mnie od stóp do głów i pokiwał z niedowierzaniem głową. "Tego oni nie mogli zrobić" - powiedział i wyszedł. Uważali mnie za kłamcę i mieli rację. Nie przyjechałem głosić Ewangelię, lecz doprowadzić do zamieszek na polecenie moich teokratycznych panów.
W Brooklynie przyjęto mnie jak bohatera. Właśnie rozdzielano przydziały dla sług okręgowych między najbardziej wartościowych pracowników. Wydarzenia w Atlantic City musiały podnieść moją pozycję w Betel, gdyż i mnie spotkało to wyróżnienie. Dostałem przydział na okręgowego sługę północno-zachodniej Pensylwani i północno-wschodniego Ohio. Równocześnie z przydziałem otrzymałem szczegółowe zadania, a zwłaszcza dwa, od których miałem zacząć: po pierwsze miałem usunąć kliki, które niepokoiły największe z tamtejszych ugrupowań świadków Jehowy; po drugie, zorientować się, dlaczego grupy tamtejsze nie wywołały dotychczas żadnych rozruchów publicznych, chociaż kilkakrotnie już nadarzały się ku temu okazje. Miałem więc, jak najszybciej doprowadzić do takich publicznych wystąpień, których finał rozegrałby się przed Sądem Najwyższym Stanów Zjednoczonych. Teraz zrozumiałem, dlaczego wysłano mnie do Atlantic City. Była to po prostu próba mojej przydatności dla nowego terenu pracy.
Teokracja o zasięgu światowym
Swoją pracę na powierzonym mi terenie rozpocząłem od likwidowania wewnętrznych konfliktów w istniejących tam ugrupowaniach. Ludzie tracili zbyt wiele czasu na spory, zamiast pracować wśród tamtejszych obywateli. Postarałem się izolować od siebie zwaśnione grupy przez usamodzielnienie ich i zachęcić do pracy według siedmiostopniowego programu, którego byłem entuzjastą. Udało mi się to w końcu, chociaż nie mogę powiedzieć, abym zyskał przez to sympatię tamtejszych grup. Posypały się pod moim adresem skargi i donosy do centrali w Brooklynie. Gdy wreszcie uporałem się z pierwszą częścią mego zadania, mogłem przystąpić do drugiej, do spowodowania nas rozruchów.
W miejscowości Hubbard poleciłem tamtejszej grupie świadków, zbierającej się dotychczas w prywatnym mieszkaniu, wynająć salę miejską, na tzw. "salę królestwa". Około setki świadków z pobliskiego Youngstown rozpoczęło kampanię ogłoszeniową, podając adres sali i nosząc prowokacyjne transparenty przeciw religii: "Religia jest sidłem i dymną świecą" powtarzały napisy utarty slogan Świadków Jehowy. Ludność została wzburzona, zatrzymano kilku świadków ale burmistrz chciał załatwić sprawę polubownie i wezwał mnie na pertraktacje. Chciał nam dać wszelkie uprawnienia w zamian za zaprzestanie noszenia obraźliwych napisów.
Zgodnie z instrukcjami odmówiłem i w następną sobotę znów pojawiły się na ulicach nasze szturmówki. Aresztowano około 22 osób, co było dla mnie hasłem do działania. Na drugi dzień, w niedzielę po południu ogłosiłem zebranie protestacyjne. Prywatna drukarnia przez całą noc drukowała ulotki, w których informowałem mieszkańców miasta, że "W Hubbard aresztowano chrześcijan". Niedziela rano zeszła na roznoszeniu tych ulotek, w których zapraszaliśmy na protestacyjny wiec do naszej "sali królestwa", w której zainstalowaliśmy głośniki. Zszedł się olbrzymi tłum, ale gdy tylko zacząłem przemawiać, zjawił się szef policji i odciął nam głośniki. W odpowiedzi wyszedłem na ulicę i stojąc na dachu przygotowanego samochodu, kontynuowałem przemówienie. Ludzie, rozdrażnieni naszymi poprzednimi wystąpieniami, zaczęli się złościć. Posypały się zgniłe pomidory i inne jarzyny. Jednak i na to byliśmy przygotowani przez zmobilizowanie specjalnych grup szturmowych, utrzymujących porządek. Dłuższy czas trwało zamieszanie i kotłowanina, aż w końcu nie było innej rady, jak wycofać się do sali i tam oczekiwać pomocy policji. Doszło do procesu, w czasie którego dwóch z nas otrzymało wyroki skazujące, oprócz 25 dolarów, które mieliśmy zapłacić jako koszty. Oczywiście wnieśliśmy apelację.
Najbardziej zachwycony całym przebiegiem sprawy był Judge Rutherford. Zapewnił mnie o swoim całkowitym poparciu, co nie podobało się innym zazdrosnym pracownikom centrali, szczególnie klice w Adams Street, która szykowała się do objęcia władzy po Rutherfordzie. Kiedy przy innej okazji zorganizowałem skuteczną akcję likwidację groźby przerwania przemówienia Judge Rutherforda w olbrzymim Madison Squar Garden w Nowym Jorku w 1939 r., Dżadż zaprosił mnie na przyjacielską pogawędkę, spodziewając się, że poproszę go o pracę w centrali. Kiedy to nie nastąpiło, pożartował trochę na temat mojej rubryki w jego czarnej księdze, gdzie figurowały wszystkie donosy na mnie i na tym się skończyło.
Po zwycięskim zakończeniu akcji w mieście Hubbard, w którym doszło do zaskarżenia przez nas do sądu władz miejskich i policji za pobicie naszych członków, przeniosłem swoją działalność na drugi koniec mojego okręgu, do miasta Struthers. Pomimo naszych uporczywych demonstracji, władze miasta wciąż odmawiały nam pozwolenia na chodzenie po domach w niedzielę tłumacząc, że w mieście obowiązuje prawo niedzielnego spokoju, czyli zakaz budzenia mieszkańców w niedzielę rano. Wysyłając pikiety z obraźliwymi dla miasta hasłami, napastując w niewybredny sposób obywateli, doprowadziliśmy ich wreszcie do białej gorączki, gdy ogłosiliśmy najazd na miasto świadków Jehowy aż z dwóch okręgów.
Doszło do olbrzymich rozruchów, zapełniono po brzegi miejskie więzienia, sprawa oparła się o Sąd Najwyższy, gdzie byliśmy pewni wygranej, mając przygotowany jeden tylko atut: każdej niedzieli dzwony kościołów miasta Struthers naruszają bezkarnie ciszę poranną i nikt temu nie sprzeciwia się, dlaczego tylko nam nie wolno dzwonić... do drzwi? Sprawę oczywiście wygraliśmy.
Po wybuchu wojny Towarzystwo Strażnicy postanowiło zabezpieczyć się przed konsekwencjami antywojennej polityki, która w czasie pierwszej wojny światowej doprowadziła do rozwiązania Towarzystwa przez delegację. Chodziło o to, by etatowi pracownicy Towarzystwa, przez swoje wystąpienia antywojenne nie narazili władzom całego Towarzystwa. Z tego względu wszyscy słudzy okręgowi otrzymali wypowiedzenia z terminem 30 listopada 1941 roku.
Tak więc z dniem 1 grudnia 1941 roku byłem zwolniony z obowiązków. Pozostawało tylko wrócić do pracy pionierskiej i żyć ze sprzedaży książek. Poprosiłem o przydział na Florydę, ale odmówiono mi, polecając przyłączyć się do grupy w Youngstown. Tam jednak, jak już wspomniałem, byłem nie lubiany przez kliki, które pozbawiłem ongiś władzy i dziś zaczęły działać przeciwko mnie rozsiewając oszczerstwa. Moja uporczywa praca nie dawała rezultatu. W tym czasie Ameryka przystąpiła do wojny i moją osobą zainteresowało się FBI (tajna policja USA), a to z racji mojego pobytu w Niemczech i opinii miejscowych władz, które nie zapomniały rozruchów, jakie urządzałem w imieniu Towarzystwa. Ten podwójny nadzór, tj. ze strony kliki z Youngstown i przez FBI doprowadził mnie do wyczerpania nerwowego. Jak już wcześniej wspomniałem, w samej organizacji ruchu nastąpiły daleko idące zmiany. Towarzystwo zostało ograniczone do niewielkiej liczby członków i zarejestrowane jako "Biblijne i Traktatowe Towarzystwo Strażnicy" w stanie Nowy Jork, oparte na dobrowolnych składkach. Grupy świadków Jehowy zostały pozostawione samym sobie. Ilość członków Towarzystwa wynosiła od sześciu do ośmiu z każdego stanu. Członkowie nie byli wybierani, lecz mianowani przez zarząd. Fakt, że Towarzystwo miało odtąd składać się wyłącznie z Amerykanów, nabrał pełnego znaczenia dopiero po wojnie, gdy potęga Stanów Zjednoczonych otworzyła drogę ich obywatelom do wszystkich krajów zachodnich i neutralistycznych. Tym częściowo tłumaczy się również nagły wzrost świadków Jehowy bezpośrednio po wojnie, zwłaszcza w Azji i Afryce. Dla mnie, to sprzęgnięcie losów ruchu z potęgą gospodarczą i polityczną, przypomina żywo obraz niewiasty siedzącej na bestii z Objawienia św. Jana.
Wszystko to działo się w czasie wojny. Poprzednie metody pracy przy pomocy gwałtów i przemocy, były teraz nie do pomyślenia. Towarzystwo ogłosiło, że skończył się wojowniczy okres Dawida, a teraz rozpocznie się pokojowy okres budowy Salomona. Ale do tego trzeba było szkoły misyjnej. Konieczność ta narzucała się już wcześniej. Metody propagandy skuteczne wobec ludzi ograniczonych umysłowo zupełnie zawodziły przy zetknięciu z ludźmi wykształconymi lub tymi, którzy znali Pismo Święte. Ciemnota świadków Jehowy była zastraszająca. Podczas wojny w Stanach Zjednoczonych istniały specjalne komisje badające tych obywateli, którzy odmawiali służby wojskowej na podstawie przekonań religijnych. Te egzaminy zawsze napawały mnie wstydem, jak np. wówczas, gdy przewodniczący pytał: "Twierdzi pan, że jest kaznodzieją, a nie umie pan znaleźć w Biblii Piątej Księgi Mojżeszowej?". Młody człowiek rzeczywiście nie umiał odszukać tej księgi. Tak więc powstał "Teokratyczny Kurs Kaznodziejski". W naszych umysłach kurs kaznodziejski zawsze łączy się z nauką Pisma Świętego. W tym wypadku nic takiego nie miało miejsca. Ten kurs, który obowiązkowo przechodzą pracownicy misyjni Świadków Jehowy, dotyczy metod propagandy i argumentacji.
Seminarium w Gilead. W latach trzydziestych Towarzystwo nabyło sporą farmę w celu zaopatrzenia w żywność pracowników centrali w Brooklynie. Był to znakomity pomysł. Gospodarka pokrywała zapotrzebowanie z nadwyżką, a nadwyżka była sprzedawana świadkom z Nowego Jorku po podwyższonych cenach, oczywiście jako tzw. "żywność królestwa". W czasie wojny Towarzystwo postanowiło na terenie farmy wybudować wielki dom, którego przeznaczeniem początkowo było przeniesienie centrali z Nowego Jorku w wypadku zbombardowania. Tymczasowo jednak miał być wykorzystany jako seminarium kształcące misjonarzy do pracy zagranicznej. Ten kompleks budynków został następnie powiększony i nazwany "Seminarium Biblijne w Gileadzie". Naukę tam mieli pobierać misjonarze, a także wszyscy pracownicy całkowicie poświęceni pracy religijno-propagandowej. Po ukończeniu kursu otrzymywało się świadectwa. Praca misyjna. Misjonarze w czasie wojny, która obejmowała całą Azję, wysyłani byli głównie do Południowej Ameryki i krajów sąsiadujących z USA. Już pierwsze doświadczenia wykazały, że poziom życia w Porto Rico, na Kubie i innych krajach, był tak niski, że normalny misjonarz nie potrafił nigdy przystosować się do niego, aby nie utracić zdrowia. Zaczęto więc budować domy misyjne w tych krajach, zorganizowane na wzór central "Betel". Oczywiście, zgodnie ze zwyczajami Towarzystwa, misjonarze nie otrzymywali pieniędzy, tylko książki i traktaty, ze sprzedaży których musieli żyć. Motywy misyjne. Jezus pozostawił uczniom polecenie, aby szli na cały świat i pozyskiwali uczniów ze wszystkich narodów. Celem pracy misyjnej "Strażnicy" nie było bynajmniej przyprowadzanie ludzi do Chrystusa. Według ich programu rozmnażali oni klasę Jonadabów, czyli sług, gruntując prestiż organizacji i realizując Organizację Nowego Świata, czyli Teokrację - panowanie nad sumieniami poddanych.
Teokracja roku 1938
Wspomniałem już poprzednio, że Judge Rutherford użył historii Izraela Starego Testamentu do zilustrowania dotychczasowego i koncepcji dalszego rozwoju ruchu świadków Jehowy. Okres 1919 do 1931 roku porównywany był do okresu wędrówki po pustyni, otrzymania zakonu od Mojżesza i wprowadzenia Izraela do Kanaanu. Rozwój klasy Ruth-Ester, to okres Sędziów. Rok 1931, to rok przełomowy. W tym roku ruch "Strażnicy", dawniej badacze Pisma Świętego, przyjął nazwę świadków Jehowy. Okres 1931-1938 utożsamiano z ustanowieniem Królestwa Izraelskiego od Saula do Dawida. Rok 1938 był drugim rokiem przełomowym, rokiem ustanowienia teokracji. Modelem budowy teokracji miała być budowa świątyni Salomona.
W miarę jak Judge Rutherford starzał się i choroba odsuwała go coraz częściej od pracy, do głosu dochodziła grupa młodszych współpracowników, którzy pamiętając, co stało się z królestwem izraelskim po śmierci Salomona, postanowili uniknąć tego smutnego losu przez poprawienie historii, mianowicie: następcą Rutherforda po jego śmierci (która nastąpiła w 1942 roku) miała być nie jakaś jedna osoba, a komitet siedmiu wybranych z listy członków, obecnie tworzących Towarzystwo Strażnicy.
Każdy ze stanów Ameryki Płn. wysłał sześciu do ośmiu delegatów, spośród których mianowano zarząd z prezesem, zastępcą, sekretarzem i skarbnikiem. Tak więc kierownictwo całego ruchu na przyszłość zapewniono wyłącznie Amerykanom USA. Budowa teokracji była trzecim piętrem "Strażnicy".
Również i ja brałem udział w jego budowie. Zaraz po otrzymaniu nowego przydziału pracy, zostałem wyznaczony do komitetu organizacyjnego obchodów związanych z Konwencją Londyńską 1938 r. Przygotowaliśmy miejsca dla 17 tys. ludzi, w największej hali miasta Cleveland i tam zorganizowaliśmy transmisję konwencji z Londynu. Punktami kulminacyjnymi były dwa przemówienia Judge Rutherforda, które teraz omówimy, jako program dalszej działalności Towarzystwa.
Spójrzmy faktom w oczy - oto tytuł przemówienia pierwszego, dotyczącego zagadnień najbardziej aktualnych politycznie, tj. faszyzmu i wolności. Licząc się z tym, że odrębność doktrynalna świadków Jehowy zmusza ich do odmawiania przyjmowania broni, Rutherford głosił, że teokracja opowiada się za wolnością, a przeciw dyktaturze. My jednak wiedzieliśmy doskonale, że żadna wolność nie miała miejsca wewnątrz naszych szeregów. Totalitarna polityka organizacyjna świadków Jehowy w istocie nie różniła się od faszyzmu i nazizmu. Przemówienie Spójrzmy faktom w oczy zostało wydrukowane jako broszura w milionach egzemplarzy i była częścią składową całej serii, zakończonej książeczką Neutralność w 1941 r. Wydawnictwa te stanowiły prawną podstawę odmowy służby wojskowej przez świadków, a w najgorszych wypadkach powołały wyroki najwyżej pięciu lat. Antywojenne deklaracje były jednym z najważniejszych czynników gwałtownego wzrostu liczby świadków Jehowy po wojnie.
Napełniajcie ziemię - to temat drugiego przemówienia, w którym Dżadż zwracał się do wszystkich młodych świadków Jehowy, żyjących w wolnym stanie, aby wstrzymywali się od związków małżeńskich i płodzenia dzieci. To dziwne polecenie miało swoje uzasadnienie pozornie w zbliżającym się końcu świata (atmosfera rychłej wojny sprzyjała tym nastrojom), a rzeczywiście w chęci zdobycia jak największej ilości swobodnych, nieskrępowanych więzami rodzinnymi misjonarzy. "Wstrzymajcie się aż do Armagedonu" - wołał Rutherford w swoim przemówieniu. "Lepiej będzie jeżeli założycie rodziny w Tysiącletnim Królestwie". W 1940 r. ukazała się na ten temat książeczka Dzieci, opowiadająca dzieje dwojga młodych świadków Jehowy, którzy kochając się postanawiają być sobie wierni aż do Armagedonu i wówczas dopiero pobrać się.
Realizacja tego hasła przyniosła świadkom wiele korzyści w postaci wzmożonej działalności młodych misjonarzy i kolporterów. Po kilku latach, gdy cel ten został osiągnięty, przywódcy ruchu, sami chcąc wstąpić w związki małżeńskie, otworzyli prawdziwy pochód do arki Noego, przystępując para za parą do ślubu w tzw. "salach królestwa". Książeczka Dzieci poszła w zapomnienie i dzisiaj jest już nie do zdobycia, skrzętnie ukryta wraz z innymi dowodami głupoty, żeby wspomnieć tylko owe słynne przepowiednie końca świata, zjawienia się książąt itd., itp.
Towarzystwo specjalizuje się w takich sensacjach przeznaczonych dla wywołania okresowych nastrojów w szeregach. Przykładem dalszych takich publikacji mogą być: Baczność na ONZ lub Patrzcie na Rosję. Sensacje te po spełnieniu swojego zadania idą w zapomnienie, ustępując miejsca następnym.
Kto jest tym złym, Żelaznym Wilkiem?
Poczucie sprawiedliwości, miłości braterskiej i miłości nawet do nieprzyjaciół, wpojone w moje serce jako skutek nauk Jezusa Chrystusa, zawsze sprzeciwiało się nienawistnym, gwałtownym i kłamliwym atakom na religie, duchowieństwo, zarówno protestantów jak i katolików, zawartym w literaturze rozpowszechnianej przez świadków. Nawet zakładając, że wymienione osoby i instytucje rzeczywiście są naszymi nieprzyjaciółmi, Ewangelia uczy nas postępowania innego niż praktyka świadków. W liście do Rzymian 12,18 i dalszych czytamy: "Jeśli można, o ile to od was zależy, ze wszystkimi ludźmi pokój miejcie. Nie mścijcie się sami, najmilsi... nie dajcie się zwyciężać złemu, ale złe dobrem zwyciężaj." W młodości uczono mnie, że człowiek ma tylko jednego wroga: szatana. Ale "Strażnica" uczyła mnie wciąż o nowych wrogach. Oto kilka przykładów wybranych z ich literatury.
Religia jest narzędziem szatana!
Aby z chrześcijanina uczynić Świadka Jehowy, należy wpierw obrzydzić mu jego własną religię. W tym kierunku "Strażnica" uczyniła bardzo wiele i osiągnęła swój cel: wpoiła świadkom nienawiść i pogardę dla religii w takim stopniu, że nie mogą już stać się znów chrześcijanami. Ideologia pretendująca do opanowania mas musi umieścić w swym programie walkę z religią. W jaki sposób "Strażnica" potrafiła zohydzić religię w umysłach czytelników jej literatury? Wystarczy przejrzeć książki Wrogowie, Religia, Wywyższenie I,II,III i wiele innych, aby poznać subtelne konstrukcje logiczne służące temu celowi. Najczęstszym trikiem "Strażnicy" jest przyklejanie wrogom odpowiedniej etykiety. W wypadku religii taką etykietą jest słowo "Babilon". Brzmi wystarczająco tajemniczo, aby wywołać podziw prostaków. Jeżeli się powie, bez żadnych dowodów zresztą, że Babilon symbolizuje wszystkie religie świata, to reszta jest już prosta. Babilon jest na usługach szatana, więc i religie są religiami szatana. A ponieważ szatan jest najgorszym wrogiem Boga i człowieka, więc i religia jest najgorszym wrogiem Boga i człowieka.
W ten sposób wywraca się kota do góry nogami, gdyż słowo religia zawsze i wszędzie oznacza stosunek do Boga i to stosunek czci. Lista zarzutów i oszczerstw rzucanych na religię jest wprost fantastyczna: wielka nierządnica, diabelska religia, narzędzie szatana, nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego, sidło, grzech opętania, diabelskie nabożeństwo, zapoczątkowana przez diabła, używana przez diabła itd., itd. - wszystko znajdziecie w publikacjach Towarzystwa Strażnicy.
Kościół Rzymskokatolicki jest narzędziem szatana.
Zarzuty przeciwko kościołowi czy religii rzymsko-katolickiej dadzą się sprowadzić do następujących: pogański Rzym przekształcił się w Rzym papieski. Używano strachu dla nawracania pogan na katolicyzm. Powstała hierarchia, która rządziła ludem. Praktykowano i rozpowszechniano fałszywe nauki. Użyto metod organizacyjnych dla wzrostu liczebnego i bogactw. Wymyślono czyściec dla zdobywania pieniędzy. Ceremonie sprowadziły nabożeństwa do formalności. Wprowadzono cześć obrazów, jako środek zorganizowania nabożeństw. Zbudowano kościoły dla zwodzenia ludzi. Nie mam zamiaru kwestionować w tej chwili słuszności tych zarzutów, natomiast uderzające dla mnie jest to, że wszystkie te błędy popełniają Świadkowie Jehowy, nie widząc tego.
Od samego początku świadkowie używali i nadal używają strachu przed końcem świata dla pozyskiwania członków. Wytworzyli system hierarchiczny, hierarchią najwyższą jest u nich "klasa Wiernych i Mądrych Sług" w Nowym Jorku. Zastosowali system organizacyjny i to właśnie po to, aby zdobyć liczebność i bogactwa. Ustalili nabożeństwa sprzedawania książek, będące czystą formalnością, z takimi praktykami, jak wypełnianie sprawozdań i formalną księgowością przedsiębiorstw. Tak samo zaczęli budować kościoły, zwane przez nich "salami królestwa" na całym świecie, aby uprawiać swą religię sprzedawania i kupowania. Duchowieństwo - to synowie szatana. Już na początku książki wspomniałem, że Judge Rutherford oskarżał duchowieństwo o swoje aresztowanie w czasie pierwszej wojny światowej i tchnął niespotykaną nienawiścią przeciwko niemu.
Oto epitety, którymi obdarzył wszelkich duchownych wszystkich wyznań w książkach Rząd i Proroctwo:"gonią za korzyścią, okazali się dziećmi złego, winni krwi, czynią Boga kłamcą, są ustami szatana, są przestępcami wobec Boga." Już na początku mojej pracy w Ameryce doszedłem do wniosku, że duchowieństwo, zwłaszcza protestanckie, odpłaca świadkom dobrem za złe, postępując właśnie w duchu chrześcijańskiej miłości wobec nas. Kontrast do nienawistnych napaści kierownictwa "Strażnicy" był tak uderzający, że wtedy już wzmógł ciężar moich wątpliwości.
Szczególnie ciężkie oskarżenia spadły na duchowieństwo za wpływ na radiostacje, by odmawiały sprzedaży czasu programów dla Świadków Jehowy. Przyklejono wówczas duchowieństwu etykietę biblijnego Hamana. Haman nienawidził Żydów i pragnął ich zniszczyć. Zachodzi tylko pytanie, dlaczego duchowieństwo, jeżeli rzeczywiście dysponowało taką władzą i pałało nienawiścią, nie zniszczyło Towarzystwa Strażnicy w Ameryce? Okazji było bardzo dużo. W praktyce okazało się, że Towarzystwo Strażnicy było najgorszego typu duchowieństwem panującym nad sumieniami świadków, bez litości pchając ich do zaczepnych akcji wobec spokojnych obywateli, narażając na więzienia i kary pieniężne. Właśnie zrozumienie tych sprzeczności pomogło mi przejrzeć na oczy. Dopiero teraz zaczynałem widzieć dużo rzeczy, ale widzenie to jeszcze nie wolność. Widziałem głębię niewolnictwa, w które wpadłem, a w następnym rozdziale opiszę, jak się z niego wydostałem.
Wyjście z labiryntu
Fakt, że wyszedłem na wolność z niewoli "Strażnicy" i mogę dziś opowiadać o tym, jest cudem. Jest to niezbity dowód łaski Bożej. To, że przez trzydzieści lat byłem w niewoli, a potem wyrwałem się z niej, świadczy, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Jest to również dowód, że tysiące innych niewolników "Strażnicy" mogą znaleźć drogę do Boga. Myślę, że wyznanie to wskazuje im nawet drogę wyjścia.
Od dawna wiedziałem, że Bóg oczekuje ode mnie raczej poświęcenia dla Niego, aniżeli zniewolenia dla ludzkiej organizacji. Ale jestem tylko słabym człowiekiem i Towarzystwo wiedziało o tym dobrze. Oni znali moją przeszłość, moje motywy, moje słabości i obawy. Posiadało szczegółowy wykaz wszystkich popełnionych przeze mnie błędów. Wiedzieli jak mnie dotknąć, urazić i jak zagrać na urazach, jakie sami we mnie wytworzyli. A ja wiedziałem, że oni to wszystko wiedzą.
Jeżeli mam odwagę napisać tę książkę i dać ją do druku, zdając sobie sprawę, co to oznacza dla mojej przyszłości, osobistego bezpieczeństwa, osobistego zarobkowania, to tylko dlatego, że ciąży na mnie uczyniony ślub w modlitwie wobec Boga.
Kiedy skończył się mój przydział sługi okręgu w 1941 r. i rozpocząłem pracę pioniera w Campbell, musiałem rozglądnąć się za jakimś dodatkowym źródłem zarobkowania, aby uzupełnić dochody uzyskane ze sprzedaży książek i "Strażnicy". Mając wielkie doświadczenie w operowaniu książkami, postanowiłem założyć własną księgarnię, przez którą chciałem rozszerzyć nieco horyzont myślowy Świadków Jehowy, zaopatrując ich w odpowiednie książki, a także w teksty biblijne i inne pomoce. Prowadząc sprzedaż przez dwa lata, nie zdołałem zrobić na tym większego interesu.
W 1943 r. otrzymałem pismo z Towarzystwa Strażnicy, abym zaniechał sprzedawania książek, gdyż mogą one stać w sprzeczności z wiedzą teokratyczną. W istocie chodziło im o to, by nikt inny nie wchodził w paradę w możliwościach zbierania pieniędzy i w kontrolowaniu tego, co świadkowie czytają i sprzedają. Oczywiście odmówiłem, powołując się na konieczność uzupełnienia moich dochodów dla pokrycia wydatków związanych z pracą pioniera.
Jednakże użyto wszelkich starań, aby mnie złamać. Świadkowie ciągle nachodzili moją księgarnię, nie w celu zakupu książek, lecz by mnie szpiegować. Roztoczono wokół mnie atmosferę najpodlejszych insynuacji, pomawiając o chęć wzbogacenia się kosztem "Strażnicy". Ostatecznie w roku 1949 byłem już tak zmęczony ciągłym szpiegowaniem, przejawami złej woli i podkopywaniem gruntu pod moimi stopami, że postanowiłem zrezygnować z funkcji pioniera specjalnego, na jakiego byłem wyznaczony. Oznaczało to przeniesienie na inny teren lub pozostanie na miejscu jako pionier zwyczajny. Towarzystwo oczywiście wybrało to pierwsze wyjście, ale teraz ja nie mogłem się na to zgodzić.
Od 1946 roku zainicjowałem interesujące wydawnictwo, informujące o ukazujących się książkach religijnych, pt. "Nowości książkowe". Liczba stałych klientów mojej księgarni wzrosła na skutek tego do trzech tysięcy nazwisk, przeważnie Świadków Jehowy. Stan moich interesów poprawił się. Byłem w stanie wysyłać po dwie książki rocznie wszystkim moim czytelnikom. Z końcem 1949 roku skończyła się moja specjalna służba pionierska i powoli budziłem się z hipnozy "Strażnicy". Przyczyniło się do tego czytanie bez pomocy "Strażnicy" Biblii i wielkiej ilości innych książek. Musiało to znaleźć odbicie w moich "Nowościach książkowych", gdyż około 1951 roku rozpoczęły się perturbacje.
15 lutego 1951 r. otrzymałem od Towarzystwa pismo, że zostałem zdjęty z listy pionierów za to, że nie poświęcam odpowiednio dużo czasu na przeznaczoną mi pracę, że publikuję "Nowości książkowe" i że wysyłam książki do Świadków Jehowy. Towarzystwo sądziło, że tylko ono jedno ma prawo wysyłać książki i zarabiać na tym. Napisano też, że mogę wrócić na stanowisko pioniera, jeżeli zaprzestanę swojej niezależnej działalności i zacznę sprzedawać ich książki w sposób ustalony przez Towarzystwo, odsyłając odpowiednie sumy.
Tak więc przyszedł koniec mojej nieprzerwanej, pochłaniającej cały czas, dwadzieścia jeden lat trwającej służby, z której byłem tak dumny. Przez te wszystkie lata wiernie wypełniałem i wysyłałem wymagane przez Towarzystwo sprawozdania. Przez cały czas mojej duchowej ślepoty wyrzekłem się dla Towarzystwa wszystkich osobistych planów, wszelkich życzeń. Obecnie wszystko to leżało w gruzach. Zrozumiałem, że przez cały ten czas budowałem na piasku. Przyszła burza i wszystko runęło. Czułem wewnętrzną pustkę. Nie pozostało we mnie nic, czemu mógłbym oddać cześć. Kiedyś, dawno temu zacząłem budować na prawdziwej opoce, którą jest Jezus Chrystus, ale czy potrafię teraz wrócić do tych szczęśliwych dni?
Od razu po tym poznałem, czym jest bojkot. Zakupiłem właśnie wiele książek u wydawców, gdy wszyscy świadkowie wypowiedzieli mi prenumeratę. Moje zadłużenie było olbrzymie i gdyby wydawcy byli Świadkami Jehowy, nastąpiłoby bankructwo. Nie mieliby dla mnie litości. Na szczęście byli to ludzie z sercem i zrozumieli moje położenie.
Byłem na tyle nierozsądny, że poszedłem na częściowe ustępstwo, zaprzestając wydawania "Nowości książkowych". To w niczym nie poprawiło mego położenia, odwrotnie, bojkot trwał i przybierał formy pogróżek, anonimowych telefonów i listów. Ciągle zjawiali się szpiedzy, badający stan moich interesów pod przykrywką wizyt braterskich. W rezultacie mój kredyt był systematycznie podkopywany. Ten stan rzeczy zrujnował moje zdrowie, dostałem ataku serca.
Posłuszeństwo Bogu.
W miarę czytania Słowa Bożego bez "Strażnicy" odzyskiwałem równowagę duchową. Im bardziej odczuwałem miłość Bożą objawioną w Jezusie Chrystusie, tym mocniejsze było przekonanie, że dla ratowania niewolników "Strażnicy" powinienem opublikować jakieś ostrzeżenie, opis rzeczywistej drogi Świadków Jehowy, którą teraz zaczynałem rozumieć. Ale nie było to łatwe. Byłem po prostu tchórzem. Właśnie doświadczyłem, czego potrafią dopuścić się moi dawni bracia. Przeżywałem okropne tortury duchowe. Popadłem w nałóg pijaństwa, aby zagłuszyć głos Boży w moim sercu. Niektórzy "przyjaciele" zauważyli to i zatroszczyli się o to, aby na ten cel nie zabrakło mi pieniędzy. Popadłem w nałóg ciągłego strachu przed Towarzystwem. Stało się to rodzajem urazu. Na każdym kroku węszyłem jakiś podstęp z ich strony. Przestałem sobie radzić w interesach. Nie potrafiłem w żaden inny sposób zarobić pieniądze, gdyż całe życie kupowałem i sprzedawałem książki. Wypełniony strachem, opanowany skłonnością do alkoholu, chory fizycznie i psychicznie, byłem już na drodze do śmierci.
Aż pewnej nocy, gdy żona odjechała do rodziców i zostałem w domu sam, upadłem na kolana z mocnym postanowieniem szukania ratunku. Przez całą noc spowiadałem się Bogu z całego mojego dotychczasowego życia, ze wszystkiego zła, które czyniłem jako niewolnik "Strażnicy". Gdy przeglądam to, co napisałem w tej książce widzę, że jest to dokładne powtórzenie mojego wyznania Bogu w tamtą noc. Wczesnym rankiem ślubowałem Bogu, że jeśli uwolni mnie od pijaństwa i strachu przed Towarzystwem, napiszę i opublikuję to wyznanie, opisując cała moją drogę.
Wraz z pierwszym brzaskiem na wschodzie powstałem z kolan. Bóg wysłuchał moje modlitwy. Oto stałem jako wolny człowiek. Wiedziałem, że już nigdy nie będę się bał świadków, ani Towarzystwa. Wiedziałem, że jestem wolny od nałogu pijaństwa. Bóg odpuścił moje grzechy i pierwszy raz od trzydziestu lat odczułem w sercu prawdziwy pokój, przekraczający ludzkie pojęcie.
Wszystko to zdarzyło się w kwietniu 1952 roku, a tę książkę kończę w kwietniu 1956 roku. Cudowną rzeczą jest, że przez cały ten czas nigdy nie odczułem najmniejszego pociągu do alkoholu, ani też cienia strachu przed świadkami czy Towarzystwem. Jak to wytłumaczyć? To Pan odpowiedział na moją modlitwę. To jest cudowne!
Od tego czasu nie przerwałem pracy, nie odstąpiłem ani na krok od wytyczonego planu. Szpiedzy "Strażnicy" nadal mnie nachodzili, ale nie wiedzieli nic o tym, co stało się w moim sercu i w moim życiu. Pewnej niedzieli 1954 roku wyszedłem zdecydowanie z "sali królestwa", aby więcej tam nie wrócić. Początkowo świadkowie odwiedzali mnie. Przyjmowałem ich przyjaźnie i nie czyniłem żadnych wymówek. Ale też nie wspominałem ani słowem o stanie moich interesów, co wkrótce skłoniło ich do zaprzestania swoich wizyt.
Bardzo lubiłem zebrania. Nigdy nie opuszczałem okazji uczestniczenia w nich. Ale z chwilą, gdy Pan uwolnił mnie z hipnozy, uwolnił mnie również od wszelkiego pragnienia chodzenia do "sal królestwa", od ciężkiego, mętnego wina "Strażnicy". W sierpniu 1954 roku, dokładnie trzydzieści lat od czasu, gdy wpadłem w sieci "Strażnicy", wysłałem pierwsze zawiadomienia o zamiarze publikowania "Zeszytów Społeczności Chrześcijańskiej", które będą przeciwstawiały się Organizacji Strażnicy. Otrzymałem po tym wiele pogróżek, wrogich wystąpień, ale to nie przestraszyło mnie. Wyszedłem z labiryntu "Strażnicy" w "cudowną wolność dzieci Bożych" (Rz 8,21). Po raz pierwszy oparłem się na poznaniu prawdy Słowa Bożego i prawda ta wyzwoliła mnie.
Do moich byłych braci.
A teraz kilka słów do was, z którymi kiedyś byłem związany. Wiem, że tysiące z was tęskni za wolnością, tak jak ja tęskniłem swego czasu. Moje serce współczuje wam w pełni. Jak możecie uzyskać wolność?
1) Po pierwsze zwróćcie wasze serca do Pana i pozwólcie, by zajął miejsce "Strażnicy".
2) Nastawcie się na czytanie Słowa Bożego, aby ono zastąpiło książki, broszury i czasopisma "Strażnicy". Dla uniknięcia pokusy wyrzućcie je nawet z mieszkania. Jest to bowiem owo ciężkie wino Babilonu Towarzystwa Strażnicy. Działają one na świadka jak widok butelki na pijaka.
3) Zaprzestańcie waszej bieganiny związanej ze sprzedażą książek i zbierania pieniędzy dla Towarzystwa. W rzeczywistości jest to bowiem czas ukradziony waszemu życiu i Bogu. A wy jeszcze chwalicie się tym w sprawozdaniach.
4) Więcej czasu poświęcajcie modlitwie do Pana. Nawiążcie społeczność z ludźmi, którzy kochają Pana Jezusa. Miejsce nie gra roli, ale unikajcie bliskości "sal królestwa". Tam bowiem nie ma społeczności, tam będą was nakłaniali do religii "kupowania i sprzedawania książek".
5) Starajcie się nie myśleć teokratycznie, uwolnijcie się od organizacyjnego sposobu myślenia.
Z chwilą, gdy podejmiecie te kroki, będziecie stopniowo wzrastać i dojrzewać. Wkrótce, drogi Świadku Jehowy, zaczniesz żyć duchem, dążąc do celu wskazanego przez Jezusa Chrystusa, zamiast niemądrze chodzić drogami "Strażnicy", która nie wie, dokąd ciebie prowadzi.
Co za wolność wówczas nastanie! Nie będziesz więcej zmuszony do wykazywania i chwalenia się tym, co uczyniłeś, do składania sprawozdań słudze jednostki, słudze okręgu, ani Wiernemu i Mądremu Słudze w Brooklynie! Nie będziesz za to krytykowany i sądzony przez niego. Będąc sługą twego Pana i Zbawiciela, będziesz stał lub upadał dla Niego.
Nie będziesz śledzony i szpiegowany, ale będziesz chodził w nowości życia. Nie będziesz więcej ofiarą składaną w rozpalone objęcia Molocha "Strażnicy". Ale będziesz, jak mówi apostoł Paweł w Liście do Rzymian "stawiał ciało swoje jako ofiarę żywą, świętą, przyjemną Bogu". Bądź pewny, że twój Pan wie dobrze, co uczyniłeś, a czego nie uczyniłeś. Nie musisz wypełniać w tym celu raportu dziennego, aby później przeczytać o tym w "Strażnicy".
Będziesz rozwijał umysł Chrystusowy zamiast umysłu teokratycznego religii "Strażnicy", polegającej na kupowaniu i sprzedawaniu książek. Chrześcijaństwo stanie się w tobie siłą ku dobremu i będziesz chodził wolny, nie będąc nikomu nic dłużny, oprócz miłości, jak pisze apostoł: "Tym, którzy miłują Pana, wszystkie rzeczy służą do dobrego" i to bez wypełniania sprawozdań.
Co za cudowny dzień nastanie dla ciebie, gdy z twoich ramion opadną łańcuchy "Strażnicy" i staniesz na powrót w szeregach wolnych ludzi!
Ostrzeżenie
Chrześcijanie! Wśród was w ciągu ostatnich trzech pokoleń wyrosła "teokracja" - totalitarna forma nabożeństwa. Ten nowotwór nie tylko opanował Amerykę, ale też wyciągnął swoje macki do niemal wszystkich krajów świata. Wypłukał całkowicie wszelkie ślady osobistej religii Jezusa z serc swoich niewolników. Klasa "Wiernych Sług", zwana Towarzystwem Strażnicy, rezerwuje dla siebie wyłączne prawo tłumaczenia Pisma Świętego, nazywając je "nowym światłem", twierdząc, że Pan powierzył im wszelkie dobra w całym Domu Swoim. W ten sposób przypisują sobie znaczenie Ducha Świętego i odsuwają na bok samego Pana Jezusa Chrystusa. Chrześcijan zastąpili głosicielami Królestwa, a łaskę, którą Bóg daje darmo wszystkim wierzącym w Jezusa Chrystusa zamienili na system praktyk, które mają zastąpić zbawienie w Jezusie Chrystusie. Te praktyki to sprzedawanie książek, składanie sprawozdań itp.
W stosunku do ludzi "zewnętrznych", tj. spoza ich organizacji, uprawiają prozelityzm, czyli pozyskiwanie. W tym mają wielką wprawę i używają wypróbowanych metod przekształcania chrześcijanina na głosiciela Królestwa. System ten polega na:
1) sprzedawaniu książek,
2) powtórnych odwiedzin tych, którzy nabywają ich książki,
3) organizowaniu domowego studiowania książek,
4) prowadzeniu swych ofiar na zespołowe studiowanie,
5) przyprowadzeniu ich na niedzielne studiowanie "Strażnicy" zamiast Pisma Świętego,
6) nakłanianie do przyjęcia obowiązków głosiciela,
7) zamknięcie całego procesu w chrzcie.
Ci, którzy zostali poddani takiej obróbce, rzeczywiście umarli dla siebie, ale równocześnie umarła ich nadzieja w Jezusie Chrystusie i Jego odkupieniu. Chrześcijanie, którzy wyznajecie i czcicie Boga według waszego własnego sumienia! Gdy kupujecie książkę od Świadka Jehowy i dajecie mu pieniądze za nią, przez to samo uruchamiacie reakcję łańcuchową. Spójrzcie na błysk w oczach waszego gościa, błysk nadziei na powtórne odwiedziny, na domowe studium, na pozyskanie całej waszej rodziny.
Może kupując ich książki, wydaje się wam, że wspieracie w ten sposób jakąś religijną sprawę. Nie mylcie się! Świadkowie Jehowy wcale nie rozumieją tego w ten sposób. Według ich teorii jesteście tylko obrzydliwymi, nieobrzezanymi Egipcjanami, których wyzyskiwanie i oszukiwanie jest cnotą! Kupując książkę, wchodzisz do grupy "ludzi dobrej woli", do kandydatów, w razie powodzenia misji, na Jonadabów. Bowiem według teorii świadków Jehowy teraz jest już za późno na wejście do klas uduchowionych. Wasze przeznaczenie w Królestwie - to funkcje Jonadabów - nosicieli drew i wody dla narodu panów.
Ludzie modlili się do kamieni, do bożków, do ognia, uprawiali swoją religię przez obrzędy, przez jedzenie i picie, ale Towarzystwo Strażnicy wynalazło nową formę religii - przez kupowanie i sprzedawanie książek. Jest to ich bałwan, którego jeszcze w dziejach ludzkości tak nie czczono. Bądźcie więc mądrzy. Piętą Achillesową teokracji "Strażnicy", jest zamieszczana w niej nauka. Strażnica. Głosiciele Królestwa, podobni są do mieszaniny żelaza z gliną z postaci w proroctwie Daniela. Uderzcie w te nogi, a cały posąg runie. Argumentujcie Słowem Bożym, gdy głosiciele wejdą do waszego domu. Jeżeli nie potraficie tego zrobić, to uwolnijcie się przez odmowę nabycia (lub pożyczenia) zaraz pierwszej książki. Strzeżcie się wywołania reakcji łańcuchowej programu siedmiu stopni, bo zupełnie nieświadomie możecie wpaść w niewolę.
Niech ta historia mego życia będzie ostrzeżeniem dla was! Trzydzieści lat trwało, zanim uwolniłem się z niej. Ze smutkiem stwierdzam, że w służbie "Strażnicy" straciłem najlepsze lata życia, moją młodość, otrzymując w zamian złość i pogardę. Powierzając swoje życie Jezusowi Chrystusowi, ochronisz siebie przed tym, co ja przeżyłem.
NIE DAJ SIĘ ZNIEWOLIĆ PRZEZ STRAŻNICĘ!