Kathe Koja
Dziwne Anioły
CZĘŚĆ PIERWSZA
GRANT
Nikt nie mówi prawdy, kiedy czegoś pragnie.
Elizabeth Bowen
Jej włosy na poduszce i pusta, biała filiżanka przy łóżku.
Granta obudził znajomy ból głowy. Odwrócił się, by jej dotknąć; długiego, pozbawionego krągłości ciała, srogiego jak stylisko siekiery, jak manekin ze stali. Stary, muzealny posąg z brązu - takie było jej piękno.
Filiżanka na notesie, jak skalny odłamek przytrzymujący papiery, a pośród zapisków dużymi, czarnymi literami wykaligrafowano STERNE-HUSEY, poniżej zaś nagryzmolone przez nią, jak kura pazurem słowa, których, patrząc pod tym kątem, nie potrafił odczytać. Miała spotkać się z kimś o czwartej.
Z klientem? Z lekarzem? Leżąc obok niego, mruknęła coś przez sen. Czy spała? Prawdopodobnie nie. Zorientował się, że mu stanął. Erekcja była widoczna nawet pod kocem - narzędzie, którego nie zdecydował się użyć.
- Która godzina? - A więc miał rację, nie spała, jej głos był zbyt ostry jak na tę chwilkę tuż po przebudzeniu. Najwyraźniej planowała już swój dzień, jedno spotkanie po drugim, krok po kroku, podparta na łokciach.
- Grant, która godzina... Zapomnij, że ci stoi. - Za dwadzieścia.
Przechyla się i spogląda ponad nim, aby samodzielnie odpowiedzieć na pytanie.
- Ósma czterdzieści jeden - jakby żadna z podanych przez niego informacji nigdy nie była dokładna, czy wręcz prawdziwa; odciśnięte ślady narzuty na piersiach. Wstaje i idzie do łazienki. Najpierw radio, potem woda. Ósma czterdzieści dwie. Nie miał dziś dokąd pójść, żadnego powodu, by wstać. Z wyjątkiem jej chłodnego uśmieszku. Wychodząc, spojrzy na niego, spowitego w kokon pościeli i powie: - To do wieczora. Jakby pomiędzy rankiem a zmierzchem mógł się stąd w ogóle nie ruszyć. A potem wyjdzie, a on wstanie. Wściekły, umyje się, ubierze i usiądzie przy stole w kuchni, dociskając zbyt mocno jedno kolano do ściany. No właśnie, i co wtedy? Zużyła resztkę kawy, i co teraz?
Nazywali to „sabatowością” wobec przyjaciół - tych, którzy zawsze wiedzieli wszystko lepiej i tych, których to nie obchodziło, nie chciało obchodzić, czy w ogóle miał pracę. Dla nich był zaledwie jeszcze jednym przedstawicielem szarego tłumu, niezależnie od tego, czy pracował czy nie. Nieważne kim był, nie był jednym z nas.
Johnna była jedną z nas. Z nich. Terapeutką, leczącą chorych sztuką. Grant spotkał kiedyś agenta literackiego, który powiedział: - Zarabiam pół miliona dolarów rocznie, a mój ojciec wciąż nie potrafi pojąć, czym się właściwie zajmuję. Tak samo było z pracą Johnny była chodzącym tytułem, lekarskim kitlem bez ciała, które by go wypełniało, bez formy.
Nie spodobała się jej historia z agentem i wcale nie oczekiwał, że zareaguje na nią lodowatym spojrzeniem i posępną miną. - Mój ojciec rozumie doskonale, co robię... Jedną dłoń kładzie na kieliszku wina, drogiego wina, droższego niż mógł sobie pozwolić, ale co tam, wciąż starał się jej zaimponować. - W gruncie rzeczy, to właśnie mój ojciec...
- Nie w tym rzecz - z lekkim uśmiechem, nieco bardziej niż to konieczne, usiłuje jej coś wytłumaczyć. -Chodzi o to, że niektóre zawody są, ee, bardzo niekonkretne, bardzo...
Odstawia kieliszek na blat stołu, brzeg szkła nosi ślad jej szminki, ciemnej, w barwie drewna, mahoniu: - Czy robienie zdjęć owocom nazywasz konkretem? - Jej wargi się zwężają, uśmiecha się następnie, albo prawie się uśmiecha. Wargi sromowe - nazwał ją kiedyś jeden z jego kumpli; potrzeba jej tylko małej bródki. Wtedy to go wkurzyło, ale teraz powiedział to na głos, do siebie.
- Wargi sromowe - zimna kawa doprawiona słodzikiem, oszukana, na blacie stołu jej magazyny i czasopisma tworzą stertę, gdzie kiedyś stały cukiernica i solniczka; nie używała ani jednego, ani drugiego; potrzebowała dużo miejsca na wszystkie swoje rzeczy, książki: Fenomenologia schizofrenii wyrażanej w sztuce, Najczęstsze motywy powtarzające się w omamach psychotycznych. I cała ta współczesna psychologia. Zrób zdjęcie, wtedy będzie to miało dłuższy żywot. Nawet zdjęcie owocu.
W rzeczy samej nie zrobił ani jednego zdjęcia - choćby nawet owocu - od dobrych dziewięciu tygodni; nie wydawało się to długim okresem, ale było takim, i jak na beztroskie próżnowanie pioruńsko się przeciągało. Bo przecież nic nie robił, to znaczy próżnował, nieprawdaż? Spanie, jedzenie, czytanie gazet, czasami nawet dwóch dziennie. Przyrządzanie obiadu - czasami bywało, że Johnna nie mogła wrócić do domu na obiad, czasami przychodziła, ale tylko siadała na sofie, nie zdejmując płaszcza, z torebką i teczką przyciśniętymi do ciała jak wyczerpane dzieci, i wyjadała z pudełka krakersy serowe. Do tego czarna kawa, ale i tak zaraz usypiała. Kochała swoją pracę - tak w każdym razie mówiła, i to często, do niego, do innych terapeutów i innych znajomych psychiatrów, kolegów po fachu, którzy od czasu do czasu wpadali na drinka, aby - uśmiechając się uprzejmie do Granta - zapytać: to jak, co właściwie robisz? A, jesteś fotografikiem, racja.
Czy kiedykolwiek kochał swoją pracę?
Fotografikę, tak, ona przynajmniej była określona; była sztuką, cudowna fotografika. Mary Ellen Mark i Joel-Peter Witkin, nigdy nie miał dość spotkań z nimi, ale przestał zabierać ze sobą Johnnę, stale zwracała uwagę tylko na powtarzające się motywy u pacjentów, mówiła o świetle jako o podświadomej metaforze, aż czasami miał ochotę wcisnąć jej dłoń do ust, aby się przymknęła. Zawsze uwielbiał fotografikę, poszedł do szkoły, aby nauczyć się kochać ją jeszcze mocniej i do niedawna przez pięć do siedmiu dni w tygodniu robił zdjęcia żywności, małych pudełek albo fragmentów maszyn. Miał kolegę, w zasadzie nie był to przyjaciel, który nic, tylko pstrykał fotki kosmetyków, przypominających muszle pudełek z cieniami, szminek, wysokich i sztywnych jak części ciała - żeńskie ekwiwalenty penisa - ale to, co robi, określił jako coś, co go wyzwala. Zarabiał u Maxa Factora dość szmalu, aby co roku móc wyprawiać się do Hiszpanii. Tymczasem czynsz za pracownię Granta podskoczył w górę, a roboty jakby ubyło. Johnna sugerowała, aby wprowadził się do niej, miała mniejsze, tańsze mieszkanie, mogła płacić lwią część czynszu. Mógłby robić zdjęcia, szukając w tym czasie pracowni dla siebie.
- Masz na myśli coś żywego - nie uśmiechnęła się, nie zrozumiała aluzji, i on również się nie rozchmurzył, miał dość. Był wypluty. Do diabła z mutrami, śrubami i owocami, kształtami w świetle lamp punktowych, które przyprawiały go o taką frustrację, że czasami miał ochotę je rozbić, spalić lub pociąć na kawałki. Jednak zamiast tego, przeniósł całą zawartość swego atelier do magazynu (pomimo wygórowanych opłat), aparaty zaś schował do lamusa.
Myje swoją filiżankę i właśnie wtedy dzwoni telefon - pozwolił odebrać automatycznej sekretarce, bądź co bądź zawsze i tak dzwoniono tylko do Johnny. Na zewnątrz padało, blade rozedrgane linie, ściekające po szkle, pociemniałe od kurzu, rozmazanych drobin i ptasich odchodów; wewnątrz też było ciemno, choć paliło się światło. Grant nałożył płaszcz, wsunął zziębnięte dłonie do kieszeni i zjechał na dół, w windzie cuchnęło jak w szafie pełnej wilgotnych szmat. Jedna z sąsiadek mocowała się ze skrzynką na listy, zapchaną na amen czasopismami - były grube, lśniące, błyszczące, pełne dostojnych, wypacykowanych twarzy - i nagle spojrzała na niego, jej usta rozchyliły się nieznacznie, jakby chciała zapytać: - Czy mógłby mi pan pomóc? Czy zechciałby mi pan to otworzyć? A on minął ją, nie aroganckim, ale szybkim krokiem, krokiem człowieka, któremu się spieszy, bo ma jakiś cel i konkretne miejsce, dokąd musi zdążyć.
W księgarni było siedem najświeższych magazynów dotyczących fotografiki i przejrzenie ich wszystkich zajęło mu większą część ranka. Kolejne śliskie kartki, kolejne zdjęcia, których nie zrobił, a nie uczynił tego, gdyż nie odkrył jeszcze pełni swego talentu. Nawiasem mówiąc, czym charakteryzował się jego talent? Co jest twoją mocną stroną? - zapytywał go stale i wciąż jego doradca z miasteczka akademickiego. Masz słomiany zapał - co cię właściwie interesuje,
Grant? Jak to co - fotografowanie owoców, ma się rozumieć. Skończył ten przegląd, kupując świerszczyka, jakieś głupie porno, i wyszczerzył się do kobiety za kontuarem, która nie odpowiedziała uśmiechem.
- Czy dla pana to już wszystko na dzisiaj?
- Tak, powinno wystarczyć - ale nie załapała dowcipu, no bo niby dlaczego? Czasopismo okazało się droższe niż przypuszczał, musiał być ostrożny. Johnna nigdy nie czepiała się forsy, ale on sam - z każdym wydanym dolarem - widział, że jego oszczędności, jak bryła lodu, topnieją, roztapiają się i nikną; kiedy to wszystko przepadnie, to co wtedy? Wracał wolnym krokiem, omijając kałuże, z czasopismem zwiniętym w rulon, zaciśniętym w ręku. W poczcie nie było dla niego nic, a na sekretarce jedna tylko wiadomość - Johnna zadzwoniła, by powiedzieć, żeby nie czekał na nią z obiadem, wróci późno, gdyż miała umówione spotkanie z klientem.
I faktycznie wróciła późno, tak późno, że już spał, obudził się ociężały i dziwnie zziębnięty na dźwięk włączonej lampki na wysięgniku. Lekarskie szczęknięcie, piersi, figi i jej miedziane włosy splecione w gruby warkocz, którego tak nie znosił; warkocz Heidi, spoczywający na jej nagich plecach jak ukośna krecha w znaku zakazu mówiącym: nie, nie dotykaj. Na czarnym fotelu bez podłokietników, stojącym przy łóżku, spoczywała sterta jej książek, gruby plik prac specjalistycznych w miękkich oprawach, jej teczka otwarta płasko jak usta, a wewnątrz niej szkice, fotokopie i zdjęcia, czerwień, czerń i inne niepokojące barwy - rysunki jej klientów. Dwie górne, ciężkie smugi rzygowinowej żółci i coś pomiędzy, co wyglądało jak plwocina albo łzy zaschnięte w brudnym bryzgu, spięte razem i oznaczone literami, wypisanymi czerwonym atramentem: R.T.
- Johnna?
Robiła notatki, ostatnie tego dnia, zapracowane palce, zapracowane czerwone pióro, i powiedział to jeszcze raz: - Johnna! - Odwróciła głowę; wydawała się bardzo zmęczona.
- Co?
Jej figi miały barwę wyblakłego, akrylowego błękitu, jedna luźna nitka elastyku zwisała szara i wiotka niczym żyłka na tle jej uda. Pod oczyma wciąż jeszcze świeciła się wilgotna, nie wchłonięta warstewka nocnego kremu.
- Nic - powiedział i odwrócił się, a potem usnął zanim zgasło światło, pogrążył się bez opamiętania w objęciach Morfeusza, odwiedzając krainę snów: deszcz, zamki, pudła, pękające w szwach od upchanych w nich fotografii, wszystkie prace, które kiedykolwiek wykona zmuszony okolicznościami, aby porzucić osobistą dumę, nagiąć się i udowodnić, że pracował tam, gdzie niekoniecznie było jego miejsce... I nagle wszystkie pudła okazały się puste, tuziny skrzyń - metalowych, kartonowych, wilgotnych, drewnianych pudeł - spaczone i potrzaskane, a każde z nich oznakowane, oznaczone słowami, których nie potrafił odczytać, w języku tak starym i tajemniczym jak ten, którym posługiwaliśmy się, rozmawiając między sobą przed dniem naszych narodzin.
Obrócił się we śnie i obudził, aby poczuć obok siebie żar, koce podciągnięte wysoko i ciężkie od potu, tłuste jak pączkujące życie. Jego oczy otwarły się w ciemności, słabe zielonkawe światło z zegara na nocnym stoliku przypominało poświatę pewnych żyjących pod ziemią, trujących grzybów; to było jak leżenie obok wielkiego insekta, ogromnej, sekretnej poczwarki, oczekującej na przemianę, i powoli, z rozmysłem, jakby płynął, przesunął się na drugą stronę łóżka, tę pozbawioną ciepła, zimną i pustą.
Rankiem kolejny ból głowy, Johnna wyszła bez śniadania, a on ze wstydliwą przyjemnością spał smacznie do południa - a niby kto miałby się o tym dowiedzieć? Kogo to obchodziło? Znów się budzi, ból głowy jest większy, wzmożony nadmiarem snu, łyknąwszy aspirynę i popiwszy kawą, staje przy umywalce, uczucie ciężkości po jednej stronie głowy - jakby posępna, zła krew odpłynęła, pozostawiając prawą półkulę puszki mózgowej pustą jak filiżanka. Nieruchomieje niczym otępiałe zwierzę, któremu każą stanąć - bez inicjatywy, bez odrobiny impetu, który pchnąłby go naprzód. Zupełnie jakby czekał, odmierzając czas, oddzielając ciało i umysł, przygotowując je na tę jedną wielką chwilę, moment przemiany. Ale to było absurdalne, prawda, mogłeś przeżyć całe życie w oczekiwaniu na upragnioną zmianę. Zmarnowane życie, ale przecież swoje i tak już zmarnował, nieprawdaż? Przyznaj się uczciwie, czy tak nie było? Żądał coraz mniej i mniej, szedł na coraz dalsze ustępstwa i ta świadomość, niewiarygodnie naostrzony klin, nieuchronnie przywierający do jego kurczącej się skóry, napierający jak szkło w popękanym lustrze, które ukazuje ci, jaki naprawdę jesteś - nie, nie wypełniony, lecz pusty. Próżny. Tylko skoro jego życie było dotąd tak miałkie, puste i nic nie znaczące - dlaczego tak bardzo cierpiał? I co dalej?
Następna wielka rzecz.
Miał tylko trzy talerze do umycia. Uporawszy się z tym, wrócił do łóżka; tego dnia w ogóle nie wystawił nosa za próg. Sny, cienkie i wiotkie jak stęchła woda i równie jak ona nie przynoszące orzeźwienia; te same stare myśli, powracające na okrągło, głowa na poduszce, twardej i grubej jak cegła, a on poruszał się wśród nich w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, igła kompasu wymierzona donikąd, ponieważ donikąd nie mógł się teraz udać.
- ...przynajmniej spróbujesz?
Trzyma w dłoni pół tosta, przygotował dla nich obojga omlety i tosty. Omlety serowe i świeża, mocna kawa, miejsce na kolanie, gdzie dotykał ściany, bolało jak oparzenie: - Co? - Odwraca się na siedzeniu, nie było sposobu, aby odsunąć się od ściany, przynajmniej nie z miejsca, w którym siedział: - Nie dosłyszałem.
- Pytałam, czy spróbujesz jutro poszukać jakiegoś miejsca na swoją pracownię.
- Nie wiem. - Znów zmienia pozycję. - Może. Niewiele jest ofert, wiesz, w ciągu paru miesięcy raczej niewiele się zmieniło.
Szept, syk przez zęby, ale nie westchnienie; Johnna nie była z tych, które wzdychają. Podnosi filiżankę, na brzegu naczynia ślad szminki, ta sama brązowa szminka, może ta, którą ten, jak mu tam, fotografował. Nowy kolor wiosny to Sraczkowaty Brąz. Bilirubin. Przypomniał sobie swoją pierwszą pracę jako najemny fotograf wielkiej kompanii fabrycznej, naprawdę wielkiej, pracował tam jego koleś i to on go ściągnął. Prosto po college’u, pogrążony w głębokiej depresji, pstrykał zdjęcia uśmiechniętych i ściskających sobie nawzajem dłonie wiceprezesów oraz speców od motywacji, a także nie uśmiechniętych brygadzistów i nowych narzędzi - we wszystkich odcieniach szarości i brązu. Czerwony krawat był wydarzeniem, mógł stworzyć całą oprawę fotografii wokół jednego czerwonego krawatu. Rzucił to w niecały rok później i pamiętał, jak siedział na parkingu, usiłując rozerwać swoją laminowaną plakietkę z nazwiskiem - okazało się to niemożliwe. W końcu po prostu ją wyrzucił, GRANT COTTO, do kosza na śmieci u McDonalda, fałszywy uśmiech zatrzymany w kadrze taniego, kiepskiego zdjęcia z automatu, porzucony na rzecz innego, krzywego uśmiechu, jaki pojawił się wówczas na jego twarzy, kiedy - pojadając frytki - odjeżdżał w siną dal. Sądził, że się uwolnił.
Teraz i on odstawia filiżankę, pustą, z fusami na ściankach, usiłując spojrzeć prosto na nią, stara się nie odwrócić wzroku.
- Fotografowanie martwej natury nie jest tym, co chcę robić przez resztę życia. - „Naprawdę, może z pańskim darem umniejszania wszystkiego mógłby pan znaleźć pracę w reklamie, sir”. Może to właściwa pora, aby przemyśleć większość spraw, może, jeśli nie dostanę...
- Wiesz - spokojnie jak widz, stojący na uboczu, ale oferujący pomocną dłoń - wydaje mi się, że sporo na ten temat rozmawialiśmy.
Jej filiżanka na stole prawie styka się z jego, ucho w ucho, jak seks pomiędzy owadami, pomiędzy istotami bez widocznych organów płciowych.
- Mam wrażenie, że drobna terapia dobrze by ci zrobiła. John Russell z Penn Gen, gdybym do niego zadzwoniła, na pewno...
- O, nie - dużo głośniej niż zamierzał, zmusza się, aby ściszyć ten wewnętrzny głos, wymyć go zupełnie, ale on go korci, jest jak igła wbijająca się w plecy, drażniąca, gniew niczym lekarstwo, tak silny. - O, nie - ciszej. - Nie zaczynaj znowu. Nie potrzebuję żadnej terapii.
- A więc czego ci potrzeba? - Wciąż spokojna, bez cienia gniewu, czy taka była również wobec swoich klientów? Oni wyją i bredzą, ciskają farbami po całym pokoju, a wśród nich Johnna, siedzi spokojnie na krześle i mówi do nich: - Przypuszczam, że byłoby dla państwa najlepiej, gdybyście spędzili pewien czas w cichym pokoju, mamy akurat odpowiedni w Penn Gen. Czy wciąż istniało coś takiego jak pokoje ciszy, izolatki? Czy wtrącali do nich ludzi, czy zrobiła to dzisiaj? Czy zrobi to samo z nim? - Grant. Czego ty chcesz?
Czego chcesz - kto po raz ostatni zadał mu to pytanie? Po pracy w firmie - kolejna, fotografowanie dla małego głupawego dwutygodnika. Początkowo miał wrażenie, że trafił do nieba, fotografia uliczna i w ogóle, ale skończyło się na kolejnych fotkach w rodzaju „uśmiech na przemian z uściskiem dłoni” - zdjęciach lokalnych polityków, obrazkach ze spotkań rady miejskiej i innych tego typu zebrań, więc rzucił również tę posadę, bynajmniej bez wielkiego żalu; nawet nie podarł na strzępy swojej plakietki z napisem PRASA, wykonanym czerwonymi, drukowanymi literami i z kolejnym zdjęciem, ale tym razem bez głupawego uśmiechu - bądź co bądź był trochę mądrzejszy.
Ale to było wciąż za mało; jako następną podjął pseudoredakcyjną pracę dla magazynu „City Lights”, gdzie fotografował, pozujących sztywno jak kołki, amatorskich modeli, a także drobne lokalne uroczystości. I chociaż nie miał do tego drygu, wmawiał sobie, że wciąż się uczy, w czym Elaine absolutnie się z nim zgadzała.
Redaktor artystyczny, toporna biżuteria i zdecydowane rozsmakowanie w awangardzie dopóty, dopóki nie zjawiała się w domu, w dzień powszedni, przed północą; otwarcie galerii, wystawy jakichś malutkich rzeźb z metalu, picie oleistego wina z plastykowych kubków stylizowanych na przyciemniane szkło, a potem - w jej mieszkaniu - seks na stojąco; pomiędzy winem a rżnięciem w pionie prawie się nie pojawiał, ale zdawała się to lubić, najwyraźniej lubiła go na tyle, że pozwalała mu na wykonywanie na boku jakiś dorywczych zajęć, był to początek jego pracy we własnym studio, ale wtedy jeszcze tego nie wiedział. „City Lights” przetrwało ponad trzy lata, ale do tego czasu dał się zupełnie ponieść wirowi pracy, robił zdjęcia fikusów, kompozycji kwiatowych, spotykał się z Johnna na obiadach, jak również pieprzył ją na stojąco, ale tym razem sprawiało mu to większą frajdę - uczył się.
I czego jeszcze później się nauczył? Jak robić nudne zajęcia, prowadzić buchalterie, załatwiać sprawy z klientami. Johnna swoich również określała mianem klientów - czy była między nimi jakaś różnica? Kiedy zaczął tego nienawidzić - swojej pracowni, atelier, woni zimnych chemikaliów i pomarszczonych dłoni? Koniec końców nie zbliżył się ani trochę do odnalezienia własnego miejsca, jego miejsca, tej części życia, którą mógł uznać za swoją. Praca, owoc w jasnym świetle, zapomnij; i miłość. Czy Johnna była miłością?
Blade oczy, kiedy siedziała tak spokojnie, czekając na jego odpowiedź. - Czego chcesz?
- Jesteś bez zajęcia - oznajmiła, ale to nie było trafne określenie, to on był brakiem zajęcia, ot co, był brakiem, i to stanowiło sedno wszystkiego, jego jądro, bijące anemicznym rytmem serce. Chciał powiedzieć „chcę czegoś więcej, chcę więcej”, ale na to, czego pragnął, brakowało stosownych określeń, brakowało słów, to nie było życzenie, jakie może mieć dorosły, spragniony mocnych wrażeń czy ekscytujących doznań, lecz był to gryzący wewnętrzny głód, jakaś część jego jaźni wiedziała bowiem, ba, nie miała wątpliwości, że to, co miał w sobie najlepszego, umierało, dogorywało właśnie tutaj, w tym mieszkaniu, w tej pustce, w tym braku. Zupełnie, jakby nicość miała nazwę, a raczej jego nazwisko, czego chcesz? Nie wiem! Wykrzyknął. Nie wiem, czego chcę. Jak gdyby jego życie było nie kończącą się walką - nie o znalezienie drzwi, ale tego, co znajdowało się za nimi, tam gdzie mieszka ogień; nie tyle o sposób na dostanie się do środka, ale o odszukanie miejsca, gdzie można przekroczyć ów próg. Czy to ma jakiś sens? Nie? Może dla ciebie nie, w końcu czemu tu się dziwić, ty znasz swoje miejsce, nie musisz go szukać, znasz swój pokój, bo tu się urodziłaś. Ciekawe, czy w ogóle zdawała sobie sprawę, jak drobnomieszczańsko wyglądała z upiętymi włosami i w luźnym szarym kostiumie. Spokojna córka Freuda z tytułem magistra sztuk pięknych i palcami rozłożonymi na blacie stołu, nie przywierała do niczego kolanem, mogła poruszać się jak tylko jej się żywnie podobało.
- Nieważne - mruknął, czując ten sam stary, wrzodowy, palący ból. - Kto by pomyślał, że takie nic mogło do tego stopnia zaboleć. - Nieważne, coś wymyślę.
Sięgnęła ponad stołem obok filiżanek, by ująć jego dłoń; trzy palce.
- Muszę już iść - powiedziała - spóźnię się. Jeszcze ani razu w życiu nigdzie się nie spóźniła, najwyraźniej była to tylko wymówka, aby mogła wyjść szybciej z mieszkania, ale nie zwrócił jej na to uwagi, nawet nie powiódł za nią wzrokiem, tylko usiadł, dopijając resztę kawy, oglądając zdjęcia w gazecie i przeglądając ogłoszenia z tym samym, palącym bólem w karku, bólem drażniącym łzami podeszłymi do oczu.
Tej nocy w łóżku jej ramiona oplecione wokół jego talii, włosy jak konstrukcja kratowa, mozaika ułożona niezdarnie i niszczona kolejnymi jej ruchami do przodu i do tyłu, jego oczy zamknięte, gniewny wzrok wpatrzony w pustkę, w nicość, kiedy ją brał, zlany ostrym potem, mięśnie ud trzęsą się, naprężone, bolą, ból poprzedzający wytrysk, a wtedy ona przesuwa się pod nim delikatnie, skrzywdzona. - Nie przerywaj - powiedziała. - Dlaczego przestałeś? - Jego członek mały i wilgotny spoczywał jak smętne przeprosiny na jej udzie; odwróciła się do niego plecami, aby sama się zaspokoić, biodra zaczęły podrygiwać w zdecydowanym, gwałtownym rytmie, jak dodawane kolumny cyfr, a kiedy było już po wszystkim, zapaliła lampę. Pstryk, pstryk, notes na nocnym stoliku, na rozchylonych lekko kolanach fotokopie rysunków jej klienta.
Chciał zapytać: „Co ty tam widzisz?” Wielkie rozmazane smugi strzałek, wskazujących na niewielką postać z kresek, jakby nakreśloną ręką dziecka, na dodatek dziecka opóźnionego w rozwoju. Co to znaczy, co to oznacza dla ciebie? Długopis w zębach, ręce uniesione, kręci włosy pogrążona w zamyśleniu; mała postać otoczona strzałkami, czy ty wiesz, co znaczy tak się czuć? A gdybym to ja zrobił ten rysunek i włożył ci go do teczki, poznałabyś się na tym? Czy postawiłabyś mi trafną diagnozę, czy wysłałabyś mnie do Penn Gen? Czy w ogóle zorientowałabyś się, że to moja robota?
- Grant?
Blade oczy, absolutnie równo ułożony jasnoniebieski koc, zakrywający jej zgięte kolana. Czy miała podobne myśli jak on? Może wszyscy je mieli, może każdy...
- Grant, przesuń się. Potrzebuję tu trochę miejsca.
Oczy znowu zamknięte, kiedy przesuwał się z ciepła w chłód, przemieszczając się tak, by jej przypadkiem nie dotknąć, jak rysowanie dwóch strzałek skierowanych w przeciwnych kierunkach, równoległych, ale skierowanych jedna w górę, a druga w dół.
Następnego dnia przy obiedzie kolejne rysunki; jasnoczerwony sos i czerwone kółka, przyniosła do domu oryginały. Papier wydawał się zadziwiająco tani, może nie stać ich było na nic lepszego. Do tego flamastry, czerwone i zielone, przesączające się przez papier jak płyny przez bandaż, ze starej, rozognionej rany. Jedząc, sporządzała notatki. Widelec i pióro, pióro i widelec.
Kawałki sera na stole, jasne i kruche jak drobiny łupieżu; zgarnął je dłonią na podłogę. Widelec, pióro i następny rysunek - żółty bohomaz, jak żółtko jajka, wielkie, wyraziste słońce. Musiałeś być w nie lada depresji, by używać tak jaskrawych kolorów. Notatki, notatki, zmarszczenie brwi, ruch szczęk - żucie i przejście do następnego, tym razem bez przebicia kolorów. Musiał zostać sporządzony ołówkiem lub kredką. Kiedy zadzwonił telefon, nie poruszył się, z kolanem przyciśniętym do ściany, a kiedy po trzecim sygnale włączyła się automatyczna sekretarka, Johnna z pełnymi ustami, rozdrażniona, rzuciła: - Czemu nie podniosłeś słuchawki?
- Bo to zawsze do ciebie.
- Siedzisz bliżej - ale nawet poirytowana, wydawała się dziwnie zdystansowana, najwyraźniej rysunki pochłonęły ją bez reszty. Widelec i pióro, a potem tylko pióro, notatki sporządzane jej brzydkim charakterem pisma; gdyby nie jej nieskazitelna szczerość i uczciwość, pomyślałby, że udawała, czyż wszyscy lekarze nie bazgrali jak kura pazurem? Racja. Dociera do końca strony i podnosi się, musiała wysłuchać wiadomości, nie mogła skończyć obiadu ani notatek, nie dowiedziawszy się, kto dzwonił.
Rysunek leżał dokładnie pomiędzy notatnikiem a talerzem i, wytarłszy ręce, podniósł go, w pierwszym rzędzie zwracając uwagę na inicjały u góry. R.T., ponownie ten czerwony długopis. Rysunek był wykonany kredkami ołówkowymi w dwóch kolorach - szarym i różowym, barwach wczesnego poranka, sekretnych odcieniach mózgu. Przysuwa go blisko twarzy jak krótkowidz, szarość i róż, dłoń, która ich używała, była subtelna, niewiarygodnie subtelna. Kreski, to tylko kreski, ale spójrz tylko, jak się przecinają, łączą, zlewają, linie jak wstęgi, jak łuki glifów, jak język, którym ciało rozmawia ze sobą samym i kontaktuje się z wrzącym umysłem, a jaki może być umysł za oczyma, które postrzegają w taki sposób? Jakaż umiejętność, prymitywna, nie obeznana ze sztuką, kryształowa czystość musiała tkwić w tym mózgu i dłoni, którą kierował - czy był geniuszem? Tak, to geniusz. A R.T. - co to mogło znaczyć? Inicjały, kryptonim, akronim, co?
Wyjęła mu rysunek z rąk - nawet nie usłyszał, kiedy podeszła.
- Oddaj to - ale bez cienia złości. - Nie powinieneś tego oglądać.
Odchyla się wstecz, trzęsą mu się ręce, dlaczego? To jest jak szok, wstrząs elektryczny, oparzenie, cień prześwietlenia rentgenowskiego, dziwne przeczucie w sercu: - Dlaczego nie?
- Bo to ściśle tajne. Ot, co. - Ponownie siada na swoim krześle, unosząc rysunek, ale nie tak, by nie mógł go dostrzec.
- To właśnie robiliśmy wczoraj w Mapie. Zazwyczaj robię fotokopie, ale nie miałam czasu. - Łyk wody, zimnej, roztopionego lodu, na brzegu szklanki ślad szminki.
- Skończyliśmy późno, a potem miałam jeszcze umówione spotkanie zjedna z rekreoterapeutek - to prawdziwa suka, aż dziw bierze, że w ogóle pozwalają jej zbliżać się do klientów. - Znów pióro w górze i otwarty notes - notatka na temat rekreoterapeutki? Terapia rekreacyjna. Wyplatanie koszyków, czy to była terapia zajęciowa?
- Najwyraźniej pracowała kiedyś w Clearwater. - Na wpół do niego, na wpół do kogo, do siebie? Do kogoś ze szpitala?
- On jest właśnie stamtąd.
- Kto?
- Robin. - Pióro znów się porusza, każda kropka nad,4” pobrzmiewa delikatnym brzękiem, melodyjnym, smukły czarny przedmiot uderza lekko o jej szklankę z wodą - czy to słyszała? Spogląda ponad nią, niezbyt ostentacyjnie, na różowoszary unikat, unikatowo smutny skądinąd. Robin z Clearwater, to wszystko brzmiało tak sielsko, że gdybyś nie znał prawdy, gdybyś nie wiedział, że Clearwater był szpitalem dla psychicznie chorych, gdybyś nie zdawał sobie sprawy, że Robin najprawdopodobniej był szalony jak Kapelusznik, mógłbyś się oszukiwać. Czy zdrowie psychiczne było ceną za tę widoczną precyzję, tak nieludzką przejrzystość i wyrazistość, czy było to frycowe płacone przy bramach świątyni umysłu, a to, co powstało, stanowiło jakąś rekompensatę? Tylko to, a ja dam ci oczy?
Po obiedzie wykonała kilka telefonów, foldery ułożone w schludny stosik, jak odpowiednik uporządkowanego umysłu; czy porządek był czymś terapeutycznym? Po terapeutce sztuki można by się spodziewać odrobiny chaosu, żywego, spontanicznego nieporządku, czy nie po tym właśnie ich się rozpoznaje?
Niektóre teczki były oznakowane: „Mapie”, „St John’s”, „M.T. Berry” - jej niedbały charakter pisma, wielkie litery, teczki w ulubionym przez psychiatrów, niebieskim kolorze. Nie schowała teczki Robina, ściślej biorąc zostawiła ją na wierzchu; może ucieszyła się, widząc, że zainteresował się czymś innym oprócz własnej osoby - czemu nie? On na pewno był zadowolony, bardziej niż zadowolony, w sposób, którego nie da się opisać słowami, czy krew w żyłach bywa szczęśliwa? Albo kość w otoczce mięśni? Ponownie uniósł rysunek, przekrzywiając go nieznacznie, niech światło spłynie po nim niczym woda, po czym przekrzywił karton w drugą stronę; te glify, jak oczy aniołów w szarych orbitach i długie, różowe soczewki, pozwalające wyjrzeć poza zaaferowaną tkankę powłoki światła i zobaczyć zasmucone mięso, które pod nim tkwi, czy to był smutek? Czy artysta koniecznie musi postrzegać we wszystkim smutek i żal, i czy pomaga w tym fakt, że jest pacjentem szpitala psychiatrycznego? Nie, klientem, nawiasem mówiąc, jakim klientem był Robin? Johnna spotykała się z wieloma rozmaitymi grupami, rozmaitymi, trudnymi problemami; zaburzenia emocjonalne, nerwice, uzależnienia, schizofrenia, kim był on, pod jakim sztandarem wędrował?
- Johnna? - ale wciąż wisiała na telefonie, toteż ponownie przekrzywił rysunek, tym razem pod kątem czterdziestu pięciu stopni, i przysunął do twarzy, do oczu, śledząc wzrokiem sposób widzenia umysłu, który wydobył te szkice ze swojej ciemności, by zamącić jak patykiem powierzchnię stojącej wody jego własnej mentalnej czerni.
Ile jeszcze rysunków wykonał Robin, ile z nich miała Johnna? Kopie, oryginały, czy miała je tutaj?
Musiał je zobaczyć i zobaczy: Johnna! - Ale ona wciąż rozmawiała przez telefon, toteż dłońmi akolity uniósł rysunek w górę. Czyniąc to ponownie, potarł bolącym kolanem o ścianę, ale nawet tego nie poczuł. Nie reagował na ból, przesuwając karton w stronę kręgu światła wysięgnikowej lampy, i studiował w jej bladym, nagim i świętym blasku treść rysunku, dopóki nie pojawiła Johnna i z uśmiechem nie wyjęła mu go z rąk.
- Dlaczego nie?
- Grant. - Dłonie po obu stronach umywalki, lustro ciągle jeszcze zaparowane; wspólnie wzięli prysznic i pieprzyli się w silnych strugach wody. Wciąż naga, ręcznik owinięty wokół szyi, marsowe czoło, włosy ciemne od wody i ociekające metronomicznie kroplami do umywalki.
- Grant - ponownie - bądź rozsądny. - Johnna potrafiła mówić, jak na rozsądną kobietę przystało, potrafiła być rozsądniej sza niż ktokolwiek inny, takiego głosu się nie nabywało, z nim trzeba się było urodzić. Odłóż ten rewolwer. Zejdź stamtąd. Bądź rozsądny.
- On nie jest artystą, lecz klientem, moim klientem, i dopiero co wyszedł ze szpitala, jest jeszcze bardzo niestabilny. Poza tym to wszystko jest wbrew tajemnicy zawodowej. A kimże ty jesteś, księdzem?
Silne, zdecydowane ruchy grzebienia, rozbryzgi wody wokoło i drobne kropelki na ścianie, a za nim, wciąż obecnym pod prysznicem: gruba, różowa rozgwiazda, jasnoczerwone zasłony, tak bardzo plastykowe, jak gorący jest zapach suszarki, rozwiewającej jej włosy Meduzy, czerwone węże, co zasłaniają jej twarz.
- Chcę tylko z nim się spotkać.
- Nie - głośno poprzez szum urządzenia. - Nie mogę tego zrobić. Nie powinieneś nawet oglądać tych rysunków.
Ale wiedział, że była w pewien sposób zadowolona, cieszyła się z jego zainteresowania i ni stąd, ni zowąd pokiwał głową, dwukrotnie, w zdecydowanie potakujący sposób.
- Prawdopodobnie masz rację - stwierdził, osuszając włosy wilgotnym, różowym ręcznikiem. - Ale stało się i je zobaczyłem. Johnna, one są niesamowite, niewiarygodne, przecież nie muszę ci tego mówić.
Spogląda w lustro i ona również potakuje - fakt, niewiarygodne, nie ma drugiego takiego jak Robin.
- Ale nie zamierzam zawracać mu głowy, nawet nie będę z nim rozmawiał, chcę go tylko zobaczyć, spotkać się z nim i to wszystko. Jasne? Może być?
Wzrok wciąż utkwiony w jej obliczu. Usta długie i zacięte, jak matka mówiąca „nie”.
- Nie - powiedziała. - Po prostu nie mogę tego zrobić.
Natychmiastowy gniew; bardzo silny, sam się zdziwił jego czerwoną, zaślepiającą mocą, ale wzruszył ramionami, a jego oblicze wyraziło tylko rozczarowanie. Unosi brwi i nie mówi ani słowa, a potem w milczenie. Wychodzi, porzucając ręcznik w sypialni. Kiedy się ubierał, jego ręce drżały, dygotały tak jak w chwili, kiedy trzymał w nich pierwszy rysunek, mapę i paszport, ale wtedy nie wiedział jeszcze, jak rozległa była rozciągająca się przed nim kraina, czarny landszaft, jak wiele zawierał niuansów i luk. I kto wiedział, gdzie leżała granica? Czy Robin to wiedział? A jeżeli tak, jak miał się tego dowiedzieć Grant, skoro stała między nimi Johnna, rozsądna i czujna, z dobytym tępym mieczem terapii?
Wiedział, gdzie znajdowały się rysunki-fotokopie, ale i tak je powyjmował i zuchwale rozłożył na nie posłanym łóżku. Pozwoliła mu na to - weszła do pokoju i zobaczyła, ale nie powiedziała ani słowa i spokojnie zaczęła się ubierać, jakby prócz niej w pokoju nie było nikogo.
Pochylił głowę, jakby opuszczając wzrok, pogrążał się w leju barw - szarości i różu, tak, a przy drugim rysunku - szarości i błękitu. Lustrował bezkresną równinę zwodniczej czystości, oczyszczonej z kształtów czy niuansów, pustą - ale nie, studiował ten szkic z namiętnością rozbitka i wiedział, że rysunek nie odzwierciedla pustki, lecz ułomność - mroczny defekt, niczym kość, anormalnie rozrastająca się wewnątrz ciała, zmiana we krwi, która natychmiastowo zwiastuje rychłą godzinę śmierci.
Potem trzeci rysunek, mniejszy, wielkości pocztówki, czarnobiały, obrazujący z brutalną prostotą ból. Twarz, fragment oblicza, stający się częścią usychającego drzewa - coraz większe cierpienie, ślepe, szczątkowe oczy i dolna warga obwieszona mocno w dół, porośnięta mchem, platforma dla pająków, towarzyszek śmierci podczas jej wieczornej przechadzki.
Trzy rysunki - ale było ich dużo więcej. Johnna nie chciała jednak zdradzić ich liczby, nie powiedziała, czy wykonywał jeden tygodniowo na sesji, a pozostałe w samotności - czy w ogóle zostawiano go samego? Czy mieszkał sam i gdzie mieszkał - nie był hospitalizowany, przynajmniej to mu zdradziła, zatem musiał znajdować się w jakimś ośrodku przejściowym, domu opieki albo czymś podobnym. Czy aby na pewno? Nie wyjawiła mu nawet, dlaczego odbywała z nim konsultacje - jeżeli konsultacje były tutaj słowem odpowiednim. Czy stanowiły one część przymusowego leczenia? Na co cierpiał, na jakie zaburzenia, jakie wewnętrzne zaburzenie przysłało go do niej, terapeutki sztuką. Zupełnie, jakby Johnna mogła tamtemu powiedzieć cokolwiek na temat sztuki. Co mu powiedziała - i co usłyszała od niego?
Figi, bluzka, przechodzi, ocierając się o niego, roztacza woń lakieru do włosów. Czy Robin był bardzo chory, czy tylko trochę? Nerwica? Depresja? Psychoza maniakalna? Skoro był hospitalizowany, istniały szanse, że nie należał do tych, których Johnna nazywała „namieszańcami”. Grant wybuchnął śmiechem, usłyszawszy to określenie po raz pierwszy, ale cóż, to nie była jego sprawa - nazewnictwo i wydawanie osądów nie leżały w jego gestii.
Gówno prawda, powiedział sobie w duchu, siląc się na nonszalancję, rozbawiony; przecież robisz to przez cały czas. Psychoza schizoafektywna, psychoza maniakalno-depresyjna, używasz tych terminów jak każdy lekarz.
Ten ostry, mocny głos; głowa, balansująca gładko na prostej szyi, niczym element doskonale zrównoważonej maszyny, łożysko kulkowe, łagodny, płynny obrót, dokonany dzięki warstewce oliwy.
- Nie jestem lekarzem - powiedziała dobitnie.
- A więc nie zachowuj się jak lekarka.
- Jestem terapeutką - jakby był głuchy i głupi. - Prowadzę terapię dla tych, którzy jej potrzebują. - Ale potrzeba jest tak szerokim pojęciem, nieprawdaż, potrzeba ma tyle rozmaitych znaczeń. Może oznaczać tak wiele. Albo nic. Czemu Robin cię potrzebuje, Johnna? A może został zmuszony, by skorzystać z twoich usług, i to mu zostało postawione jako warunek opuszczenia zakładu zamkniętego, element stałej kontroli pacjenta poza terenem szpitala; słyszał, jak mówiła kiedyś o podobnych przypadkach. Weź lekarstwo albo wrócisz do szpitala. Pójdź na spotkanie z tą piękną panią, bo jak nie, znów znajdziesz się w Clearwater.
Ale co nie dawało mu spokoju, pomimo gniewu, to świadomość, że kłamała - tego typu warunki były swoistym zabezpieczeniem, sposobem na uwalnianie klienta od stanu półzależności, na niedopuszczanie do nawrotu choroby, a tym samym miały zapobiec rychłemu powrotowi klienta do szpitala. Labilny. Powiedziała, że jego stan jest bardzo zmienny. Dopiero wyszedł ze szpitala, to oznaczało, że musiał przebywać w jakimś domu opieki, chyba że powrócił do rodziny - lub na ulicę. Bezgłośnie tłumi w sobie podziw wywołany nie tym, co, ale jak wiele wiedział - słuchanie, przez cały ten czas, długie godziny spędzone w milczeniu nad drinkami, podczas których magazynował swoją wiedzę widza jak nie używane i pozornie bezużyteczne narzędzie, czekające na odpowiedni moment, na właściwą chwilę - na chwilę obecną. Teraz jest ci to potrzebne.
- Grant. - Staje nad nim, nie uśmiecha się, nie jest również zagniewana. Czyżby było jej przykro? A może żałuje? Nie, to raczej też nie wchodziło w rachubę, niemniej zdołał wychwycić coś ulotnego, coś ukrytego pod powierzchnią, bardziej jak mgiełka niż jak rtęć, ale był zły, zbyt wściekły, zbyt zagniewany, by to, co zauważył, móc nazwać, by ująć ją za rękę.
- Muszę już iść.
- W porządku. - Jedno i tylko jedno spojrzenie, nie wykonuje najmniejszego ruchu, by zebrać rysunki, nie przysuwa się ani o cal w jej stronę. I dopiero gdy się odwróciła, uniósł wzrok, by odprowadzić ją spojrzeniem - włosy zaplecione w warkocz, szyja wyprężona, sztywna. Wyszła.
Ponownie skoncentrował się na rysunkach. Kolorowe kopie, zdumiewająco dobre, ale on potrzebował oryginałów, aby móc ująć je w dłonie i uważnie przestudiować, zajrzeć w oczy samemu artyście i powiedzieć bez ogródek: Pokaż mi. Mapy i legendy, mroczne światło, gorejące w ciemności, której nie rozjaśnia żaden inny blask; co widzisz, czy możesz mi to pokazać, czy mógłbyś mi pomóc, abym ja również to ujrzał?
R.T., Robin T.- Ilu Robinów T. miała na liście swoich klientów, ilu mogło ich być? Nie miał pojęcia, ale to nie znaczyło, że nie mógł się tego dowiedzieć.
Ósma czterdzieści pięć, tyłek ścierpnięty od siedzenia w zaparkowanym samochodzie przez ostatnie dwie godziny, ponownie przegląda czasopismo, które ze sobą zabrał - stary egzemplarz „Amerykańskiego fotografa”, sczytany od deski do deski. Dłonie wciśnięte w kieszenie są zimne jak lód, w głowie panuje pustka, przemyślał już wszystko, co miał do przemyślenia, był kompletnie wyzuty z myśli, czysty jak biała karta. Czy nie powinien tego robić? Czy to źle? Nie - odpowiedział sobie natychmiast, i potem znacznie wolniej: nie. To ona jest w błędzie, to ona się myli, wiedząc to, co wiedziała; wiedza, której się nie rozpowszechnia, ulega zepsuciu jak kwaśniejące mleko - a nawet gorzej, zanika, gnije w umyśle, podobna do egoistycznie odmawianej pożyczenia zabawki. To moje, moje, aż nie zostaje z niej nic, prócz bryły pulpy, której dotknięcie budzi wstręt i odrazę - czy tego właśnie chcesz? Tego? Obserwuje przejeżdżające i znikające samochody, granatowe i szare w gasnącym świetle, aż robi się zupełnie ciemno, światła latarni powyżej są pomarańczowe jak małe księżyce, księżyce w pełni. Dwie sylwetki kobiety, wychodzą z budynku, a on mimowolnie otwiera drzwiczki samochodu, czuje drżące ukłucia w zdrętwiałych kończynach, i żwawym krokiem wchodzi do budynku. Przechodzi w głąb korytarza, jakby dokładnie wiedział, dokąd zmierza. Faktycznie wiedział, przynajmniej częściowo - pamiętał ostry załom w korytarzu, kąt prosty, i dokładnie naprzeciw niego długi pokój, gdzie nad drzwiami migotał mętnoniebieski, słodkawy napis - SESJA W TOKU. Pocił się, pod pachami czuł wilgoć. Oparł się o ścianę i przechylił, pragnąc zajrzeć do środka - nie. Nic nie rób, tylko czekaj, nie na nią, ale nikt o tym nie wie. Oddech miał już spokojny, czuł się jak włamywacz, to dziwne, jak możesz się czuć winny, nie czyniąc niczego złego.
Jej głos za drzwiami, blisko szczeliny: no to do następnego razu, i wychodzą, wypływają na korytarz wartką falą - dwoje, troje, sześcioro; starzec, cztery kobiety, nastolatka, chłopak? Mijają go szybkim krokiem i zaraz nikną za załomem muru, na jego drodze pojawia się Johnna, jej dłoń opada mu na ramię, Johnna uśmiecha się.
- Grant? Co ty tu robisz? - Starzec powłóczący nogami i kobieta w szarym kostiumie. Ujmuje go za ramię, palce jak szczypce zaciskają się na bicepsie. Johnna, owszem, czasami tak go chwytała: - Chodźmy już do... - Cieszę się, że przyszedłeś - jej głowa lekko muska jego ramię. - Jadłeś obiad? Chcesz wyskoczyć na małe co nieco?
Rozczarowanie, kretyństwo, niech to diabli, sądziłeś, że go tu zastaniesz, myślałeś, że tak to się stanie? Jego oblicze jak światłość, albo jakby nosiło tabliczkę: CZEŚĆ, MAM NA IMIĘ... Czy naprawdę sądziłeś, że pójdzie ci tak łatwo?
- ...Fleischmanna? Albo moglibyśmy wpaść do Hunan Express, to niedaleko.
Nigdy nie uważał się za szczególnie wymyślnego łgarza, nie miał zadatków na wierutnego kłamcę, uśmiech na jego ustach, miły bo miły, był jednakże widoczny.
- Może być Fleischmann. - Kluczyki w dłoni, pod palcami sucho, zimno i kwaśno jak po uniknięciu - w ostatniej chwili - czołowego zderzenia.
- Ja poprowadzę.
Różne grupy i podgrupy, mozaika i labirynt; spokojne, rzeczowe przeglądanie książek bibliotecznych, podręczników i skryptów dla członków rodziny, dla laików. W jego mniemaniu wszystkie te książki były kompletnie bezużyteczne. Co ci dolega, Robinie, co jest z tobą nie tak? Zaburzenia cykliczności, świat z perspektywy wahadła; czy Robin cierpiał na tendencje samobójcze; czy dlatego go hospitalizowano? A może nosi szary, pozbawiony otworów na oczy kaptur depresji. Albo berło i jabłko, czarne insygnia władzy schizofrenii. Johnna miała też kilku takich. Czytanie, kawa i znowu czytanie; dzwoni telefon, niech sobie dzwoni. Johnna przynosi pocztę: Grant? - Szybko chowa książki pod stół i wychodzi do niej na korytarz, uśmiecha się, całuje ją, serce wali mu przyspieszonym rytmem, jakby dopiero co wbiegał po schodach w tę i z powrotem.
Znów czeka w korytarzu. SESJA W TOKU - ponownie, ale tym razem to inna pora i inna grupa, trzej mężczyźni, trzy kobiety; bardzo młodzi. Johnna przyodziana w brąz, uśmiech bardziej pytający, skrzywiony - zwykle nie wychodzą na obiad, ale różnie może się zdarzyć. Znów kawa u Fleischmanna, krwisty befsztyk ze ściemniałym ryżem, będziesz pracować dziś do późna? Masz jeszcze jakąś grupę? Kiedy poszła do łazienki, przejrzał jej teczki... R.T. - Jesteś tam? Robinie, szukam cię. - Ależ miała fatalny charakter pisma.
W drodze powrotnej: nie musisz ze mną wchodzić, ale i tak to zrobił, odprowadził ją do samego gabinetu, małego, schludnego pomieszczenia, sąsiadującego z innym podobnym kubikiem. Jakiś facet w czarnej, sportowej wiatrówce czekał na nią w korytarzu z teczką pod pachą: zdecydowane skinienie głową, chciałbym przekazać to, co mam do przekazania. Poczta polecona, pogrąża się w lekturze, od czasu do czasu zerka na Grania, uśmiechając się do niego półgębkiem, ale myślami jest gdzie indziej, i nie wypowiedziana wiadomość wydaje się oczywista: możesz już iść. Mija go i wychodzi na korytarz, półprzymknięte drzwi, komputer wciąż jest włączony, mrugający kursor, mały i bursztynowy, kojarzy się z ostrzegawczym światełkiem.
Usłyszał jej głos w korytarzu.
Dalej. Pospiesz się. LISTA PLIKÓW. Z drżącymi dłońmi przechyla się wpół, niezdarnie, sekretnie, w pośpiechu. Szybciej. ENTER, KLIENT #. Nie wiem, jaki numer. Próbuje jednej, dwóch, czterech cyfr. Strzela w ciemno. Nic. Głos Johnny wyraźniejszy, silniejszy niż być powinien - wyprostował się tak szybko, że aż coś strzeliło mu w krzyżu; silny, palący, nieprzyjemny ból i fałszywy alarm: szybciej. Pięć cyfr i pojawia się fala nazwisk, długi rejestr w porządku alfabetycznym: R-S-T, TANAKER, TENOSKY, TESSIEL, THOMAS, THOMPKINS, TOBIAS; Robin Tobias.
Robin.
Wiek: dwadzieścia osiem lat; stwierdzona schizofrenia; niedawno wypuszczony z Clearwater. Czwartkowa grupa wieczorna.
ESCAPE i ekran nie zdążył jeszcze wygasnąć, kiedy ponownie weszła do gabinetu, gniewnie zamykając drzwi - wszakże bez ich zatrzaskiwania, nie było to w jej stylu - i kręcąc energicznie głową.
- Uwierzyłbyś? - Robi miejsce na blacie biurka, aby ułożyć tam pliki akt, i uśmiecha się tym swoim kretyńskim uśmiechem. Wciąż kręci głową jak pływaczka po wynurzeniu się z głębiny, a on wychodzi. Gdy był już na korytarzu, o mało nie wybuchnął śmiechem, jego śmiech przypominał zduszone kaszlnięcie. W myślach raz po raz powtarzał numer klienta: 41764,41764,41764... Nie był wcale trudny. Robin Tobias, dwadzieścia osiem lat. Schizofrenik. Ciepły ból głowy, jak efekt silnego przemęczenia. Kiedy dotarł do domu, był zbyt podniecony, aby czytać, toteż zaraz wybrał się znów na miasto, spacerował, jego długie nogi pracowały energicznym, raźnym rytmem; dopiero przy pralni zawrócił, mięśnie jego ud prężyły się gładko, płuca wypełniały się i opróżniały z powietrza, plecy miał zlane potem, ale ruch i rytm sprawiły, że czuł się wręcz wyśmienicie; Robinie Tobias - wiem, kim jesteś.
Przez całą środę rozmyślał - budził się wcześnie i leżał, czuwając obok śpiącej Johnny, zamykając oczy, kiedy rozległ się dźwięk budzika. Cały dzień był taki, pełen zmyłek, oszustw i udawania Greka; miał wrażenie, że mogła wyczuć jego myśli na odległość.
Co by zrobiła, gdyby się dowiedziała? Co mogłaby uczynić? Zacząć wrzeszczeć; krzyczeć. Co jeszcze? Powiedzieć Robinowi? Ostrzec go przed nim? Tak. Ale czy na pewno? Czy faktycznie by to zrobiła? Do jakiego stopnia mogłaby wściec się na niego? To złamanie tajemnicy zawodowej - ale nie mojej... Ja nic nie robię. Nic złego. Chcę z nim tylko porozmawiać, to przecież nie boli. Nie zrobię mu krzywdy. Jakby się z nią spierał, z werwą i wigorem wyłuszczył swoje argumenty. Krążył po kuchni, gestykulując jak adwokat z telewizyjnego serialu, obrońca przegranych. Jak mógłbym go tym skrzywdzić? To niemożliwe. I tyle.
- I tyle - rzucił w głos, kiwając głową, choć w głębi duszy, gdzieś tam bardzo głęboko, czuł, że to nieprawda, że wcale to nie było takie proste, jak próbował sobie wytłumaczyć. Nic, co miało związek z osobą równie niestabilną psychicznie, cierpiącą na tak poważne zaburzenia, nie mogło obyć się bez komplikacji, których skali i rozmiarów w żaden sposób nie zdołałby oszacować. Było to jak wprowadzenie niewidomego do pomieszczenia pełnego rozmaitej maszynerii, prowadnic, kół zębatych, kabli, przekładni, długich, giętkich przewodów i wskaźników, pośród których wszędzie widniały napisy UWAGA: URZĄDZENIA MECHANICZNE. Ten sam płytki wewnętrzny głos, jak głos anioła konieczności.
- Dotykasz ludzkiego umysłu - to tak, jakbyś macał dłonią nagą gałkę oczną, wyschniętą, obnażoną i przerażoną, powieka jest odchylona do tyłu, by dopuścić cię do tego brutalnego w swej naturze aktu, który i tak stanowi naruszenie prywatności, nawet pomimo najszlachetniejszych intencji i najszczerszej dobrej woli. Czy on je miał? Czyjego intencje były szlachetne? Czego ty właściwie chcesz?
Zapytać. Zobaczyć. Ale co?
To samo, co ona.
Powieka odchylona na siłę. Obnażona gałka oczna: widzi, bo musi - czy tak właśnie jest? Czy te rysunki dają przyjemność, przynoszą ulgę, a może sprawiają ból? Chcę, by mi powiedział, chcę usiąść z nim i... I co? Chcesz go wykorzystać.
Nie.
Słońce w kuchni, stosik fusów i połówka rozerwanego papierowego filtra, pusty dzbanek do kawy w dłoniach. Nie chcę nikogo wykorzystać. Ból w żołądku, we wnętrznościach, w jelitach. Woda ciurka z kranu długą, leniwą strużką, jak mocz z członka chorego, ciepłe strumyczki spływają mu po rękach, kiedy w dzbanku się przelewa; wylał całą zawartość i napełnił go ponownie. Nie chcę nikogo skrzywdzić i nie zrobię tego. Ani jego, ani Johnnę, ani nikogo innego. Chcę po prostu zobaczyć, czy to coś złego?
Cisza.
Sięgnął po jedną z książek, zakładka tkwiła na wysokości rozdziału, mówiącego o „regule jednej czwartej”: po dziesięciu latach dwadzieścia pięć procent klientów cierpiących na schizofrenię zostało całkowicie wyleczonych, taka sama liczba osiągnęła stan zadowalający - na tyle, że można było pozostawić ich samym sobie, kolejne zaś dwadzieścia pięć procent, mimo wyraźnej poprawy, wciąż wymagało dalszego leczenia. Z ostatniej jednej czwartej, piętnaście procent wciąż było hospitalizowanych, pozostali nie żyli.
Ilu z nich widzi to samo, co Robin; co z nimi się dzieje?
Czytał dalej, przedzierając się z trudem przez kolejne strony, żargon psychiatryczny nie był zbyt trudny, a on zaczął przyswajać go sobie na tyle, że nie miał większych problemów ze zrozumieniem treści. Czas płynął: czwarta, czwarta trzydzieści, piąta, piąta trzydzieści, a on wciąż czytał, aż w końcu zadzwonił telefon. Johnna wydawała się uradowana: - Powinnam wrócić dziś punktualnie. - Na te słowa jakby coś w nim pękło, wczorajsze podniecenie gdzieś rozpłynęło się jak rozkosz po przeżytym orgazmie, kiedy ciało znów staje się ciałem.
Powrócił do lektury. - Pozytywne symptomy i badania długofalowe, spotkania kontrolne, neuroleptyki, skutki uboczne, dyskinezja. Czytał aż do szóstej, po czym otworzył dwie puszki zupy grzybowej, mały połeć wołowiny - zimny i twardy - stał się we wnętrzu mikrofalówki posępnie wilgotny i brązowy, wciąż martwy, ale teraz jakby trochę mniej. Zanim Johnna dotarła do domu, pokroił chleb na desce. Był gotów wysłuchać wszystkiego, co miała mu do powiedzenia o tym kretynie z ubezpieczalni i o debilach z banku; słuchał, uśmiechał się, kiedy to było konieczne, ale nie zarejestrował ani jednego jej słowa. Wpuszczał je jednym uchem, a drugim zaraz wypuszczał.
W łóżku jej dłonie, chłodne i lekko spocone, wsuwają się między jego nogi, by popieścić jądra, pomasować delikatnie jego członek. Zielone cyfry zegara zmieniają się z minuty na minutę; miał wrażenie, że widzi w ciemności. Ścięgna jej szyi, sposób uginania się dolnej wargi pod jej silnymi zębami, także i to, jak jego dłonie przesuwają się po jej kręgosłupie i ześlizgując się niżej, zatrzymują się po obu stronach żeber; płuca Johnny jak miechy, przepełnione wonią jej poruszającego się ciała - zapach jest ciepły i odrobinę kwaśny. Oto lekarstwo, które bierzemy nie dlatego, że musimy, ale raczej z przyzwyczajenia; nie pragnąc tego, co jest proponowane, lecz raczej przestrzegając ustalonego z dawien dawna rytuału otrzymywania tego, czego bardziej potrzebujemy dla samych dawanych rzeczy i dla nas. Zamyka oczy i zsuwa się z niego, a czyniąc to, jeszcze raz ściska go silniej; ale już powoli przysypia. Zielone cyfry zmieniają się z minuty na minutę; był już czwartek, Grant miał oczy szeroko otwarte i suche, jak ufne oko, które postrzega zbliżającą się ku niemu dłoń, przesuwającą się nieuchronnie, cal po calu - czy tego chciało, czy nie.
Czwartek. Sesja trwała od szóstej do piętnaście po ósmej; wiedział o tym, zanotował to sobie na małej, żółtej karteczce z warstewką kleju u góry, przylepionej w jego wewnętrznej kieszeni niczym skrawek skóry, który miał mu coś przypominać. Była piąta czterdzieści pięć; jeśli miał być świadkiem przybycia Robina, musiał się pospieszyć.
Piąta czterdzieści pięć. Szósta.
Powinien zaczekać do zakończenia sesji, lepiej nie pakować się tam na siłę - po co miał jeszcze bardziej zadzierać z Johnna? Siedzi w kuchni, po czym na stojąco wypija pół szklanki wody, sięga po jedną ze swoich książek i usiłuje czytać - wyruszy o siódmej czterdzieści pięć, miał jeszcze mnóstwo czasu.
Czy pracowali? Rozmawiali? Rysowali? Co robił teraz Robin? Zadręczał się, usiłując wyobrazić sobie tę nieznaną, nie widzianą dotąd dłoń, i rozłożył wokół siebie rysunki, tworząc nierówny półokrąg: granat, błękit, róż, a także szarość, czerń i biel - magiczne barwy. Na jakiej zasadzie Robin je dobierał? Czy Johnna mu w tym pomagała, sugerowała, doradzała? To tak, jakby mówiło się słońcu, żeby świeciło. Jaka była funkcja Johnny w odniesieniu do Robina? I nagle, absurdalnie, jego oblicze zmarsowiało: zazdrość? Cóż... czemu nie? To ona widziała jego rysunki - wszystkie, obserwowała go przy pracy, i co dawała w zamian? Pomagała mu, uczyła, dawała... co? Oświecenie? Stawiała kolejne kamienie milowe na jego drodze do normalności, rejestrowała uzdolnienia, potrzebne do prowadzenia zwykłego życia, uczynienia jego życia innym... Jakim?
Moim? Cholera. Pomimo iż chory, Robin był od niego lepszy, miał
o wiele lepsze życie. Ten człowiek, którego dotąd nie spotkał i nadal nie znał, był dlań istotny. Samo istnienie Robina sprawiło, że życie Granta już uległo zmianie. Szarość kolejnych dni rozmyła się, jakby poprzetykana migoczącą złotą mozaiką; płytkami, które skrzyły się kolorami, barwami Robina, nie pohamowaną przyjemnością poszukiwania go i rozmyślania na jego temat. Patrzenia, choćby tyle, nawet tyle, jeżeli nie mógł uczynić niczego więcej - zwyczajnego patrzenia na jego prace. On, Grant, zaprzestał prowadzonych na okrągło dyskusji o sobie samym, porzucił tępe wpatrywanie się w lustro i świętoszkowate modlitwy o uchronienie go od próżności - przestał zachowywać się jak zgrzybiały starzec i jeśli wciąż miał jakąś obsesję, to obecnie jej obiekt był znacznie bardziej wartościowy od niego.
Siódma trzydzieści jeden.
Zbiera rysunki i odkłada książki. - Czy powinienem mu powiedzieć, że je widziałem? Jak? Widziałem twoje rysunki. Jak jakiś idiota z galerii, puszący się, nadęty i rzucający z głupia frant - uwielbiam twoje prace. A co potem? Trzeba mieć na uwadze Johnnę, czuwającą jak jakaś podła nauczycielka, lekarka, matka. Czy w ogóle pozwoli mu z nim porozmawiać? Czy mogła go powstrzymać? Wyrzucić go? Co jeszcze? Kiedy go tam ujrzy, zrozumie, niechybnie się domyśli, że jego obecność jest czymś więcej, aniżeli niezwykłym zbiegiem okoliczności. I co wtedy zrobi?
Znów ból żołądka, nerwy, ciepły skurcz jak zapowiedź rozwolnienia. Wziął swój płaszcz, siódma pięćdziesiąt, znalazł kluczyki. Usiłował przypomnieć sobie układ sesji - czy zawsze był taki sam? Rysuj to, co czujesz. Narysuj to, co chciałbyś komuś podarować. Narysuj tajemnicę, halucynację, złudzenie, sen. Narysuj siebie i daj kartkę komuś; Boże. Dlaczego po prostu nie każecie mu wyciąć serca albo mózgu. Proszę. Oto ja. Czy zrobiłby to, oddałby się w ten szczególny sposób? Natychmiastowa odpowiedź: nie.
Dlaczego?
W łazience ten sam, przyprawiający o mdłości, smród plastyku, może to od zasłony prysznica. Czerwień, czerwień jak powłoka serca; przez to w pokoju od razu robiło się cieplej, pomieszczenie stawało się mniejsze, jakby ściany mogły być nagrzane, a gdybyś dotknął ich palcami, okazałoby się, że koniuszki są wilgotne i lekko słone. Jakaś żółta breja, przypominająca jajko w przezroczystym pojemniku, nie ze szkła, ale z plastyku, choć na oko nie zdołałbyś tego stwierdzić. LUMINACJA - na naklejce litery są duże, kształtne, dopracowane, czy w ogóle było takie słowo; ILUMINACJA - oświetlić, oświecać, dawać oświecenie. Wyjaśniać; jeśli idzie o rysunki Robina, miał do czynienia z mroczną iluminacją, subtelnie przesyconą udręką - czy to była udręka? Robin - czy zawsze odczuwasz przy tym ból? Jak to jest: widzieć oczyma szaleńca, jak to jest?
No dalej, ruszaj. Pospiesz się! Było dziesięć, jedenaście po ósmej, zielone cyfry zmieniały się jak w kalejdoskopie, co się z tobą dzieje? Co się z tobą dzieje? Wtem jakiś dźwięk, metaliczny, niepokojący; zgrzyt klucza w zamku. Johnna wróciła. Jej głos - cholera - ale bez cienia gniewu, łagodny głos, jakby o czymś zapomniała, on zaś zdjął płaszcz, szybko powiesił na drzwiach łazienki i rzucił półgłosem: - Cześć. Po czym dodał spokojnie - wcześnie dziś wróciłaś. Przy frontowych drzwiach niebieska sterta teczek, jej aktówki, płaszcz, wciąż jeszcze chłodny i wydzielający słabą woń spalin, woń świata; spieprzyłeś sprawę, stary - dałeś dupy, przerypałeś, boisz się, potrafisz narysować swój strach?
Nie.
Sięga po teczkę, pragnąc ją szybko otworzyć i obejrzeć rysunki, pół tuzina kartek wysypuje się na zewnątrz, jak zawartość sejfu opróżnianego przez zbyt zachłannego włamywacza. Jednak żaden z nich, co stwierdził przy świetle przedpokojowej lampy, drżącymi jak u żebraka dłońmi, nie był dziełem Robina; zupełnie, jakby nie było mu dane więcej już ich ujrzeć.
Znów czytanie na łóżku, przy kuchennym stole - co zrobisz? Nie zadaje tego pytania na głos, ale słyszy je, zadawane z niezwykłą zaciętością - znów spieprzysz sprawę? Tchórz. Minął tydzień, dni jak przed operacją, przemknęły niczym sen. Czas płynie szybko. Ucieka. W środę wieczorem znów miał rozwolnienie, a w czwartek do południa pościł, nic oprócz kawy, miał ochotę na papierosa. Puste dłonie - z braku innego zajęcia chwyciły książkę, ale zaraz znów ją odłożyły.
Ostatecznie jednak rozwiązanie okazało się dziecinnie proste, jak głos Johnny w słuchawce telefonu - była sfrustrowana i wściekła, spieszyło się jej, ale samochód zaczął szwankować, aż utknęła w pieprzonym warsztacie i Bóg jeden raczył wiedzieć, kiedy się stąd wyrwie; odwołała wszystkie sesje, nie ma pojęcia, o której wróci do domu, cześć! A on stoi przy telefonie, w przekrzywionej na bok głowie czuje lekkie pulsowanie, krew tętni w żyłach. Wpół do szóstej. Buty, kluczyki, światło słoneczne oślepia, sygnalizatory na skrzyżowaniach zielone - niczym omen. Miejsce do parkowania znalazł już za pierwszym razem.
Uśmiecha się wbrew sobie. W budynku zatrzymuje się przy drzwiach i oto nadchodzą, powoli, pojedynczo, nieco przed czasem: łysiejący starszy mężczyzna, młoda Murzynka, a on podchodzi do nich, uśmiechając się, spierzchnięte wargi naciągają się na zęby. Sesja... Jeszcze jeden mężczyzna, młody - zbyt młody? Podchodzi wolnym, wręcz powłóczystym krokiem paralityka; kobieta odwraca głowę, spoglądając ponad ramieniem Granta i bezbarwnym głosem rzuca: - Hej, Robin.
Robin.
Wciąż się zbliża, krok po kroku, a jego twarz - czy Grant odróżniłby go od innych, umiałby wskazać na niego i powiedzieć: tak, to on? Nie? Tak? Bladoniebieskie oczy, czerwona blizna na czole, jasnoblond włosy, ciemny podkoszulek, brudne spodnie, zatłuszczone jak u robotnika, krok skazańca z celi śmierci. Czy sądzi, że on, Grant, jest nowym terapeutą, nowym pacjentem, a może w ogóle go nie zauważył?
- Przepraszam - jego własny głos wydał mu się nagle dziwnie obcy. Wiedział, że wciąż się uśmiecha, szczerzy się, jakby nie mógł przestać; musiał wyglądać jak wariat. - Przepraszam - znowu. - Dzisiejsza sesja zostaje odwołana - zupełnie, jakby to zostało ukartowane, dar z niebios, numer. - Terapeutka miała kłopoty z wozem, poprosiła, abym was zawiadomił. Ona...
- O żesz kurwa - rzucił łysy spokojnym i wesołym tonem. Nie ruszył się z miejsca, ale młoda kobieta natychmiast pomaszerowała przed siebie, jakby jego słowa były dla niej ukrytym sygnałem. Robin milczał i nie robił nic, wzrok wbił w podłogę, potem uniósł go, skierował na zamknięte drzwi, aż w końcu nader trwożliwie na Granta.
Ten zaś w chwili napięcia poczuł, że pomiędzy nimi rozpościera się nie lodowy, lecz piaszczysty most, twór z suchego, wypłowiałego piasku, który przestanie istnieć, jeśli zostanie wypowiedziane jedno błędne słowo, toteż ostrożnie, bardzo ostrożnie, nie patrząc nawet na Robina, pyta: - Podwieźć cię do domu?
Cisza, a on zaczyna się martwić; boi się, że miast chłopaka odezwie się łysy, ale Robin tylko pokręcił głową, wzruszył delikatnie ramionami. Drobne, równoczesne ruchy. W jego bladoniebieskich oczach widać jednak coś innego, wydaje się, że w jednej chwili odpłynął gdzieś hen, w dal, a łysiejący facet lekko wysunął język z ust, jakby nagle poczuł dziwny niesmak.
- Mógłbym cię podrzucić - bardzo spokojnie, ręce w kieszeniach, dłonie zaciśnięte w pięści. Nie patrz na niego. Nie mów nic więcej.
- To woda - powiedział łysiejący facet, nie wiedzieć czemu; jego głos wprawił Granta w większe zdenerwowanie, podrażnił go jak rzęsa w oku. Głos cichy i świszczący, jak jęk, i ten wysunięty, różowy język: - Dostaje się wszędzie, a ja, szczerze mówiąc, nie lubię pływać. - Zamkniesz się wreszcie?
Robin milczy, nie patrzy na niego, na Łysola, ani na mijające ich dwie kobiety w białych fartuchach. Dziesięć po szóstej na wielkim, ciężkim zegarze ściennym z białą, brudną tarczą. W nozdrzach ma ostrą woń własnego potu, kwaśny, drażniący odór, mimowolnie cofa się o krok.
I w tej samej chwili płynnym, jakby wystylizowanym ruchem głowa Robina odwraca się, blade oczy spoglądają na niego, prosto w jego oczy. Grant odniósł w tej chwili wrażenie, jakby ujrzał w nich - co? Nie rysunki, a w każdym razie nic konkretnego, lecz coś, co wykraczało poza nie; krainę, z której owe rysunki pochodziły, równinę wypaloną wichrami tak ostrymi, że mogłyby oderwać skórę od kości; studnię wypełnioną ciepłem i ruchem, ale nie wodą, niczym płynnym. Wypełniało ją coś wilgotnego, wprawionego w ruch dotykiem - miejsce, gdzie powietrze jest czarne i ma słony smak. Robin pokiwał głową, jego wzrok ponownie zmętniał, palcem zaczął gmerać przy postrzępionej szlufce spodni, szarpać zwisającą z niej luźną nitkę.
Grant natychmiast odpowiada skinieniem, przełyka ślinę i - jeszcze ciszej i łagodniej niż dotychczas - rzuca: - W porządku. Łysiejący mężczyzna wybucha śmiechem, sztucznym, teatralnym i piskliwym: - Powiedziałem, żebyś o tym zapomniał, co nie? Zapomnij.
Robin wpatruje się teraz w podłogę między stopami, a Grant rusza przed siebie sztywno, nerwowo - zbyt szybko? Czy Łysol pójdzie za nim? A Robin? Robin ruszył w ślad za nim, zachowując mały odstęp, odległość nie większą niż na wyciągnięcie ręki. Tak musi iść więzień za strażnikiem, niby razem, a jednak osobno. Na zewnątrz - odór spalin, jakiś wóz rusza, słońce świeci jaskrawo, kluczyki tkwią dzielnie w wysuniętej do przodu dłoni Granta.
- Tam jest mój wóz. - Robin milczy, ale idzie za nim z pochyloną głową, jak na ścięcie. Wygląda jak zbity pies. Staje przy samochodzie niczym dziecko. Grant otwiera mu drzwiczki, on wsiada i natychmiast zapina pas, słychać szczęk zatrzaskiwanej klamry. Grant natychmiast zrobił to samo, a na jego wargach pojawił się nieco głupkowaty uśmiech. Robin jednak też się uśmiechnął, jakby obaj dokonali czegoś trudnego i nader sprytnego - a rozpromieniony uśmiechem Grant, wzruszywszy ramionami, nie odrywając dłoni od kierownicy, zapytał:
- Chcesz, żebyśmy wpadli gdzieś na kawę?
Włosy Robina są świetliste w promieniach zachodzącego słońca, otacza je aureola, wygląda jak boski patron ciszy.
- W porządku - rzuca od niechcenia, jakby robili to często. W porządku, jeśli chcesz.
U JAKUBA - czerwono-biały szyld ze stylizowanym wizerunkiem mężczyzny, spoglądającego z komicznym zdumieniem w głąb kubka, w którym brakowało dna. TYLKO U NAS FILIŻANKI BEZ DNA! Robin, wyraźnie zaskoczony, wodzi wzrokiem od rysunku do napisu i na odwrót. W kolejce są jeszcze trzy osoby - nastolatki ubrane na czarno. Szósta piętnaście, pora na kolację, nie na kawę. Chyba, że nie stać cię na kolację, chyba że bezdenna filiżanka kawy jest tym, czego akurat ci trzeba. Słaby przeciąg od strony frontowych okien, zacieki na plastykowych, żółtych obrusach. Po cholerę tracisz czas na te pierdoły? Spójrz raczej na niego. Pogadaj z nim.
- Chyba zamówię sobie kawę espresso - no co, czy to nie jest ciekawe, kogo to, kurwa, obchodzi? Pogadaj z nim! - Lubisz espresso?
Cisza. Słońce jest jeszcze dość silne, by końcówkom jego blond włosów ponownie dodać świetlistego odcienia; negatywna radiacja, blizna na czole wydaje się bardzo ciemna. Dłonie schowane, gmerają przy szlufce paska.
- Kiedy pracuję, zwykle dużo piję. To mnie utrzymuje na nogach, wiesz? - Bierze serwetkę z niewielkiego, srebrnego pojemnika na stole, musi coś zrobić z rękami. Może też powinien zacząć gmerać przy szlufce. - To jest najlepsze.
Jedna z nastolatek odchodzi od stolika i zbliża się do nich; ma czarne włosy, wielkie piersi i czarny podkoszulek z napisem ŚMIERTELNA RANA.
- Czego chcecie? - Pyta na poły oskarżycielskim tonem, jakby weszli tu tylko po to, by zakłócić jej spokój, przeszkodzić w pogawędce z przyjaciółkami. Dopiero po chwili Grant uświadomił sobie, że jest kelnerką. Zamówił dla siebie kawę espresso, po czym skinął na Robina, ale ten nie odezwał się słowem, nawet nie uniósł wzroku, jak więzień, którego pozbawiono języka; dziewczyna parsknęła przez nos.
- Dwa razy - rzucił Grant. Robin uniósł kciuk do ust, po czym wolno zaczął obgryzać skórkę wokół paznokcia. Oczy miał zmrużone tak, że nieomal zamknięte. Wyglądał młodziej niż na swoje dwadzieścia osiem lat, wydawał się niemal rówieśnikiem kelnerki i jej koleżanek; blade oczy o długich rzęsach i ta blizna, czerwona jak oparzenie, znamię; wyglądałoby jak znamię, gdyby nie wyraźne zgrubienie zaleczonej tkanki. Więc to jednak była rana. Ktoś musiał go zranić. Ale kto? Czy był to wypadek, kraksa samochodowa, a może coś innego? Tak wiele pytań. Mów do niego, porozmawiaj z nim, teraz.
- Lubisz sztukę? - Nic. - Johnna mówi... - Spojrzenie, wolny ruch głowy, jakby zainicjowany usłyszanym imieniem, unosi wzrok zaskoczony, dlaczego to powiedziałeś, czemu wymieniłeś to imię, dupku? Co?
- Johnna mówi, że bardzo lubi te sesje. Uważa je za ee... nader pożyteczne. - Cisza. - Ja też lubię sztukę. Jestem fotografem. - Aczkolwiek nic z tego, co zrobię, nie da się sklasyfikować jako coś, co ma rangę sztuki. - To dość ciekawa robota. - Jak pracujesz, Robinie, w jaki sposób tworzysz swoje rysunki? To mnie interesuje, muszę tego się dowiedzieć. Te poruszające się oczy, stół, ściana, kciuk przed twarzą; jak udomawianie dzikiego zwierzęcia, na dodatek mocno udręczonego - hej, kici, kici. Podano kawę, zbyt gorącą, ale Grant i tak wypił; pił, aby nie mówić i oparzył sobie usta. - Niech to szlag! - Robin na to uśmiecha się pod nosem, po czym wolno, bardzo wolno unosi swoją filiżankę, oddycha aromatycznymi oparami, unoszącymi się jak chmury nad maleńką planetą, ponad powierzchnią czarnego, kawowego morza.
Mówi, ale później już nie pamięta, co powiedział; przeskakuje z tematu na temat i choć wszystkie one są mało istotne, cały ten proces był wręcz nieodzowny, jak pierwszy krok w tańcu wykonany w ciemno, aczkolwiek z pełnym przeświadczeniem o jego słuszności. Tak. Opróżniwszy swoją filiżankę, Robin przesunął ją wolno, rozważnie, dwoma palcami na środek stołu. To również miało w sobie coś z rytuału - oto już wszystko. Na dnie znajduje się odrobina fusów i kiedy wstają, nakładając płaszcze, Grant rzuca, że któregoś razu wróżono mu z fusów, tyle tylko, że herbacianych, z gęstej, brązowej, liściastej mazi. Była z nim również Johnna, ale o tym już nie wspomniał; zamiast tego opowiedział, co mu wywróżono - podróż, pieniądze, romans i wielki dom w wielkim mieście; cóż za bzdury, mimowolnie wybuchnął śmiechem, suchym, ochrypłym i drwiącym. Robin również się zaśmiał, odwracając wzrok - wyglądnął przez okno na ulicę i obserwował ruch.
Już wpół do ósmej, siódma czterdzieści, kiedy zajechali pod dom, gdzie mieszkał Robin. Nietrudno było go znaleźć, instrukcje Robina, choć zdawkowe, były nader precyzyjne, skręć tu, teraz tu, jesteśmy na miejscu.
Dom wygląda pospolicie, czerwona cegła, wyblakłe żółte rynny.
Facet, przycinający frontowy trawnik, przerywa pracę, by im się przyjrzeć. Głowa odwrócona pod dziwnym kątem, trudno stwierdzić, czy na nich patrzył czy nie. Robin również odwrócony, na jego ustach widnieje zagadkowy półuśmiech, ostrożnie zamyka drzwi, a Grant nieśmiało, absurdalnie wychyla się ku niemu jak chłopak na randce i pyta: - Zobaczymy się jeszcze?
Robin bez słowa mija mężczyznę z kosiarką, podchodzi do siatkowych drzwi i - znalazłszy się za nimi - odwraca się, by pomachać na pożegnanie. Ruch jest zdawkowy, ot, ledwie zgięcie ręki w nadgarstku, ale Grant momentalnie się szczerzy i, wycofawszy samochód, przejeżdża wzdłuż ulicy (zapamiętuje nazwę - Omira), zmierzając w stronę domu. Powraca w uniesieniu - oto jest coś, co wygląda jak zbliżenie się i muśnięcie drzwi, za którymi znajduje się to, czego najbardziej pragniesz; otwarcie zamka będzie następnym krokiem, na razie wystarczy mu sam dotyk.
- Gdzieś się podziewał?
Siedzi na krześle przy kuchennym stole, odwraca głowę jak lufę działa, by skierować wzrok w jego stronę. Na blacie przed nią pliczek żółtych kartek, rachunek z warsztatu.
- Próbowałam zadzwonić. - Dłonie wciąż na rachunku, na jej niebieskiej spódnicy rozmazana, czarna plama smaru. - Zostawiłam cztery wiadomości.
- Przepraszam - łże ze stoickim spokojem, jest zadowolony, rozluźniony. Ulica Omira, ceglany dom. - Nie powiedziałaś, o której wrócisz.
- Bo nie wiedziałam. Ugrzęzłam w tym cholernym warsztacie na trzy godziny. - Obok rachunku kubek czegoś, co wygląda jak herbata. Zimna herbata. Rozmazany z lekka tusz pod oczami i smugi smaru. - Co robimy na kolację?
- A na co masz ochotę?
- Na coś do jedzenia - i natychmiast dorzuca: - Na litość boską, Grant, siedziałeś w domu cały dzień, nie mogłeś czegoś upitrasić? - Odwraca się na krześle, kąciki ust skierowane ku dołowi, wygląda na wściekłą i zmęczoną, byłaby jeszcze bardziej wkurzona, gdyby wiedziała, gdzie był, ale nie wiedziała, a on nie zamierzał jej powiedzieć, to mijałoby się z celem, nieprawdaż? A może nie? Siada obok niej, kładąc jedną rękę na jej ramieniu, i przekrzywia głowę jak współczująca pielęgniarka.
- Nie martw się - zaciska lekko palce. - Wyskoczę i przyniosę coś, chińszczyznę czy coś w tym guście. Może być?
Westchnienie po dłuższej chwili: - Może być. - Ciężko nabiera powietrza i mówi: - Nie uwierzyłbyś, jaki miałam parszywy dzień. Po prostu byś nie uwierzył.
Jasne włosy w promieniach słońca, skrzące się niczym aureola, błogosławieństwo sztuki, skinienie ręką na werandzie. Prawie na pewno jeszcze się spotkają.
- Rozumiem cię - ponownie nakłada płaszcz i sięga po swoje klucze: - Rozumiem cię doskonale. Wiem, co masz na myśli.
Dowiedziała się, rzecz jasna, podczas dyżuru następnego dnia; jedna z terapeutek - tych, które pozornie i zwodniczo nie zwracały na nic uwagi - opowiedziała jej o tym, a on bynajmniej nie starał się niczego ukrywać, zważywszy na to, co zamierzał. Nie byłby w stanie zatuszować całej sprawy. Początkowo nie był nawet pewien, czy była zła, gdy tak siedziała na swoim krześle przy stole, jej głos był spokojny, ale gdy tylko spojrzał jej w oczy, zrozumiał - powieki miała lekko przymrużone, wzrok wbity w jeden punkt i zogniskowany tak, jakby bez mrugnięcia chciała przepalić go na wylot jednym spojrzeniem, prześwidrować do głębi, aby dociec prawdy: - Za kogo ty się do cholery uważasz, co ty kurwa robisz? - Z każdą chwilą jej głos przybierał na sile. - Nie wierzę ci, nie wierzę; wiedziałam, że jesteś egoistą, ale nie wiedziałam, że możesz wyciąć mi taki numer.
- Jaki numer? - ścierka w jednej ręce, zwisająca luźno, bezwładnie, druga oparta swobodnie na brzegu zlewozmywaka. Brudne talerze obiadowe znikły pod wodą i pianą spiętrzoną jak kłębiaste chmury, wyglądającą tak apetycznie, że chciałoby sieją pojeść. - Zrobiłem mu krzywdę? Sama powiedz. Postawiłem mu kawę, Johnna. To wszystko.
- Nie miałeś prawa tam pojechać! To po pierwsze! A po drugie, w ogóle nie powinieneś wiedzieć, że on jest moim klientem!
- A ty nie powinnaś mi była tego powiedzieć. Zimna woda spływa po powierzchni talerza.
- Nie powinnaś była przynosić rysunków do domu. Gniewnie: - Próbowałem ci pomóc! - ale to był as z rękawa,
oboje o tym wiedzieli; mea culpa, niech krzyczy. Próba pomocy, zaangażowania...
- Zawsze mówiłeś, że nie dzielę się z tobą informacjami na temat tego, co robię - próbowałam cię zainteresować...
- No i ci się udało. Zainteresowałem się, dlaczego więc wściekasz się na mnie? - Kubek w jednym ręku, czerwień na tle bieli, jak krew na kości, HUSTON PHARMACEUTICALS, To H w HUSTON mocno już wytarte, niknące jak stara, zabliźniająca się rana. Odstawia kubek dnem do góry, tu wszystkie mają dno, a wewnątrz czuje delikatne ciepło, przyjemne choć słabe, jak promyk słońca, wyłaniający się zza chmury: - Nie możesz widywać się z Robinem, nie wolno ci się z nim spotykać. - Nie, nie, nie, czy sądziła, że go powstrzyma, czy naprawdę uważała, że jej hipokryzje miały jakąkolwiek wartość? Poufność, dobre sobie. To był egoizm, osobliwa chciwość odkrywcy. Znalezione, znaczy moje. Łapy precz.
Wciąż mówi, jej głos podnosi się i opada, a on znowu puszcza wodę. Woła, aby przerwała na chwilę, żeby mógł cokolwiek powiedzieć, a jeśli nie zechce go wysłuchać, po prostu będzie milczał. Niech patrzy i uczy się, jeśli chce się czegoś dowiedzieć. Może nawet Robin narysuje dla niej obrazek. Oktawy jej głosu są jak cyfry, biegnące w górę i w dół po górskich zboczach, a spływająca woda chłodzi skórę jego rąk. W jego myślach pojawiło się wspomnienie ceglanego domu i obraz Robina za siatkowymi drzwiami; pomyślał o tym, co pragnął uczynić. Wciąż jeszcze rozmyślał, gdy uświadomił sobie, że Johnny nie było już w pokoju.
Czwartek rano. Johnna wstała wcześnie, była zaledwie ósma, kiedy jej ciężar opuścił łóżko. Pod prysznic i z powrotem, usta wykrzywione srogim grymasem, a on patrzył, jak się ubierała, i obserwował uważnie każdy gest, wkładanie białego biustonosza, białych fig, wyciętych wysoko, bluzki o barwie starego śniegu.
Nie patrząc na niego: - Zamierzasz spróbować spotkać się z nim dzisiaj?
- Tak. - Zdecydowanie, ale bez gniewu; gniew nie jest konieczny. Wiedząc, że nie będzie chciała: - Chciałabyś, abym z tobą pojechał?
Odwraca się do niego, rajstopy na wysokości kolan, wygląda dziwnie, nogi na wpół blade, na wpół opalone, jakby liniała, albo obrastała skórą.
- Nie, nie chcę, abyś pojechał ze mną. - Sprawa jest jasna, odpowiedź na pytanie cięta i zarazem opryskliwa.
- Jak w ogóle mogłeś sugerować, że to mnie przerasta? Dlaczego miałabym patrzeć, jak mieszasz z błotem moją terapię? Czemu miałabym chcieć obserwować coś, co twoim zdaniem...
- Zaczekaj - jedna ręka w górze uniesiona dłonią w jej stronę, jak mógłby to zrobić święty albo gliniarz z drogówki. - Czemu tak się upierasz, że zamierzam go skrzywdzić?
- Już to zrobiłeś - rajstopy w górę, bluzka w dół, brzydki warkocz skrzy się piękną barwą w słabym świetle poranka. Johnna nie zawsze wyglądała pięknie, ale bywały takie osobliwe chwile, kiedy można to było o niej powiedzieć - teraz był właśnie jeden z tych momentów. Wciąż nagi na ogrzanej połowie łóżka, usiadł, pragnąc jej w sekretny, niezwykły sposób, nie mający wiele wspólnego z pożądaniem. Raczej z pragnieniem, by usiadła na minutę, by usiadła i posłuchała, opierając swoją rękę na jego dłoni pod cienką, suchą membraną prześcieradła. Delikatnie.
- Posłuchaj mnie.
Ale ona porusza się energicznie, właśnie zapięła spódnicę i włożyła do uszu kolczyki, jak szpilki wbijane w ciało lalki voodoo. Wargi ściągnięte w dół.
- Nic, co mówię, nie ma dla ciebie znaczenia - i wyszła, zamykając za sobą drzwi sypialni, a w chwilę potem wyjściowe. Zero śniadania, zero kawy, zero wszystkiego.
W łazience wciąż panował tropikalny żar; stojąc w wodzie, pozostałej po jej niedawnym prysznicu, otoczony kłębami pary masturbował się, czując w dłoni coś więcej, aniżeli tylko fragment swego ciała; myśli, niczym obrazy, ukazywały mu się poza zasłoną ciężkiego, wypukłego szkła, deformującego wszystko, co się za nim znajduje, starego szkła, jak ściany kulistego akwarium, jak antyczny, pękaty relikwiarz, pokryty od wewnątrz zeschłą krwią aniołów.
O siódmej czterdzieści wyszedł z mieszkania, okres pomiędzy spędził w krainie pustki, bez myśli; nie potrzebował myślenia. Wchodzi do kliniki, powietrze jest oleiste od woni środków dezynfekcyjnych, ale choć - jak szumowiny - zapach ten unosił się na powierzchni, nic nie było w stanie zabić obecnego pod nim odoru; był drażniący, jak smród potu i starego brudu, ale mimo to inny, odmienny. I był tam jeszcze jeden zapach, którego nie potrafił zdefiniować, ba, nawet nie próbował, ponieważ już miał przed sobą Robina - czarny dres i włosy w nieładzie, głowa wtulona między ramiona. Kiedy jednak ujrzał Granta, uśmiechnął się oczyma i ustami, jego spojrzenie było tak wygłodniałe, że Grant, choć gotów się odezwać, nie powiedział ani słowa, zabrakło mu słów, i tylko uśmiechnął się w odpowiedzi najpromienniej jak potrafił, choć nawet to było niewystarczające; wiedział, że to nie wystarczyło, nikt - spoglądając na tamtego - nie powinien wyglądać na równie szczęśliwego.
- Cześć, Robinie - i w tej samej chwili z tyłu, za nimi pojawia się Johnna, jej głowa wyrasta, jak druga, tuż nad ramieniem Robina. Czy widziała to spojrzenie? Ten uśmiech? Wyraz jej twarzy na to nie wskazuje, jest beznamiętna jak gładkie foldery, uważna i spięta, profesjonalistka w każdym calu, nie odezwie się słowem, jej obecność spowodowana jest wyłącznie względami zawodowymi. Grant wychylił się do przodu, jakby chciał ją pocałować, a ona odgięła się w tył, niczym atakujący wąż, bezgłośna chmura toksycznego gazu.
- Cześć - powiedział Robin. Pokraśniał, jego szyja i policzki spłoniły się, blizna na czole była niemal fioletowa. W dłoni trzymał zwiniętą w rulon kartkę - nowy rysunek? Nie patrz na to. Czy miał ochotę na kawę? A może był głodny?
Gniew emanował z niej jak para, jak fale silnego żaru.
- Czekają na niego w domu.
- To nie potrwa długo - rzuca, tłumiąc własny gniew, trudno mu zachować uśmiech na twarzy, ale zdołał tego dokonać; Robin wodzi wzrokiem od jednego oblicza do drugiego, rumieńce na jego twarzy bledną, czerwień przechodzi w róż, oczy ma rozbiegane i wilgotne, jeśli się teraz zmyje, nigdy ci tego nie wybaczę.
Nigdy. Mijają ich inni pacjenci, łysiejący mężczyzna z zeszłego tygodnia, młoda dziewczyna, dwie nastolatki, biała i czarna, urodziwe jak podstawki do książek, na dodatek brudne, w dżinsach i przepoconych dresach. Robin odwrócił głowę, aby na nie spojrzeć; Johnna zerknęła na Granta, a ten wyszczerzył się do niej od ucha do ucha. Nie wchodź mi w paradę, Johnna, nie teraz. Nie rób tego.
- Chodźmy - uśmiecha się lekko do Robina, który odpowiedział tym samym, nie patrząc na żadne z nich; zdaje się ich w ogóle nie dostrzegać. Idą w odległości wyciągniętej ręki, a Grant nie odwrócił się, by spojrzeć, czy Johnna podąża ich śladem, czy jedynie odprowadza wzrokiem odchodzących; patrzył tylko przed siebie, a kiedy skręcili za róg, gdy znaleźli się za drzwiami i jego pierś znów zaczęła się poruszać, odetchnął z ulgą. Wydech był długi - czyżbyś się zdenerwował? Czego się bałeś? Jej? Straże - skrócić go o głowę! I w tej samej chwili uświadomił sobie, że się uśmiechał, ulga była wręcz absurdalna i nawet zachichotał pod nosem, a Robin niepewnie, jakby zdezorientowany, znieruchomiał przy samochodzie.
- Czytałeś kiedyś Alicję w krainie czarów! - spytał Grant, pochylając się, by otworzyć drzwiczki.
Robin pokiwał głową przecząco - ruch był prawie niedostrzegalny. - Nie muszę o niej czytać - stwierdził, a trzask zapinanego pasa zawierał w sobie jakąś ciepłą, ostateczną nutę. - Dobrze ją znam.
Godzina, tylko godzina, zamknięte harmonijkowe dni, jak opadła kurtyna, Grant jest zdumiony, to wręcz nieprawdopodobne, jakby miał do czynienia z dwoma różnymi ludźmi. Ten Robin mówił, patrzył, nawet odpowiadał na pytania; ten Robin uśmiechał się i sam zamówił sobie kawę, mocną, czarną bez cukru, wypił ją jak porcję oleju silnikowego, mającego dodać mu sił, do dna, po czym przechylił filiżankę, by pokazać fusy.
- Liście herbaty - powiedział, i dodał najwspanialsze ze wszystkich słowo: - Pamiętasz? - I to było niczym hasło dla nich obu, nie, więcej, to była więź, połączenie zostało nawiązane. Pamiętasz - w herbacianych fusach widzę twoją przyszłość, także w fusach kawy czarnych i drobnych, jak miałki żwir wewnątrz bezdennej filiżanki. W uśmiechach, ukradkowych spojrzeniach, długim, niechlujnym rulonie rysunku i pomiędzy nimi, na stole - w niespokojnym, płynącym z góry blasku - kryje się pytanie: - Czy ty to widzisz? Co widzisz? Skinienie na filiżankę Granta, wskazanie palcem na czarny, błyszczący jak skorupa żółwia brzeg: - Czy zobaczyłbym coś, gdybym zajrzał w głąb twojej filiżanki?
- Co?
- To samo co ty.
Podwozi go do domu, cienka zasłona siatkowych drzwi i tym razem nieprzypadkowe już machnięcie ręki, dwa razy w górę i w dół, jak mechanizm semafora, no to cześć, a Grant naciska klakson, ciche dźwięki, słaby uśmiech, lecz ciepło w jego wnętrzu przeradza się w palący żar. Nie była to jeszcze przemiana, ale chwile tuż przed przemianą, jeden krok przed przestąpieniem progu, a wraz z żarem, w żarze, pojawia się światło - spójrz, nadchodzi czas, jest już bliski. Zupełnie tak, jakby samodzielnie, bez niczyjej pomocy, dokonał epokowego odkrycia, umiejscowienia siły ciężkości lub naszkicowania mapy zamkniętego i poruszającego się Oka Opatrzności.
Wraca do domu, do Johnny, ta siedzi na brzegu krzesła przy kuchennym stole i jest tak wściekła, że wręcz nie może mówić, w końcu się jednak odezwała, obrzuciła go całą masą inwektyw i wybuchnęła płaczem, zaczęła grozić, ale bez żadnych konkretów: - Jeśli coś się stanie, to ja... - Co? Nie zapytał jej o to, nawet nie próbował się bronić, nie musiał. Jej gniew jest niematerialny jak potop cieni, nawet łzy płyną coraz wolniej i są osobliwie chłodne, jakby pochodziły z miejsca nie tkniętego jej żarem, jakiegoś sekretnego gruczołu, tkwiącego nie w jej ciele, lecz w umyśle - wszystko to jest równie nieuniknione jak oczekiwany protest, tyleż formalny, co konieczny.
Wreszcie po północy, kładąc się do łóżka, ona odwraca się do niego plecami, być może znów płacze, ale on tego nie wie. Liście herbaciane pamiętasz? A kiedy się budzi, widzi obok siebie jej uśpione oblicze, oddalone zaledwie o kilka cali, spomiędzy rozchylonych ust napływa ciepły, z lekka kwaśny oddech.
I tak oto, raz w tygodniu, kawa. I rozmowa, z każdym spotkaniem coraz dłuższa - o pogodzie, o telewizji. W ich domu - mówił Robin, był wielki telewizor, czasami kolory przechodziły w jednolitą zieleń, ale ogólnie odbiornik był w porządku. Czekolada espresso, blizna Robina, uśmiechy, któregoś razu obaj zamówili ciastka z cynamonem, a Grant upuścił swoje na podłogę, wyłożoną czerwonymi płytkami i tak niesamowicie brudną, że strona z warstwą masła stała się popielatoszara.
- Lepiej tego nie jedz - mruknął Robin. - Widziałem kiedyś, jak facet zjadł papierosa, ale miało to swój cel.
Myślisz, że będzie lało? Jesteś głodny? Co się tam dzieje, za tą blizną, za tymi bladymi oczyma, które dziś narysowałeś? Nigdy nie wypowiadane pytania, benedyktyńska cierpliwość, ciepłe dłonie, oplatające filiżankę. Są jak wiosna, wypatrująca lata, sięgają po nią tydzień po tygodniu; są jak budowany dom, droga lub most. I każdego tygodnia Robin odpowiada na dwa, trzy, pięć pytań więcej, mówi swobodniej i dłużej; przejścia od kawy przez kawę mrożoną do mrożonej herbaty; dźwięczny, melodyjny brzęk lodu w szklankach, a pomiędzy nimi na stoliku, jak zawsze, leżą rysunki. Zwinięte w nierówne rulony, zwyczajne, kamień z Rosetty wciśnięty między drzwi, aby się nie domykały.
- Zabieram je teraz do domu - potwierdzenie głową przez Robina. - Ona mówi, że mogę.
- Wieszasz je? Znaczy się w domu...? - Wyobraża sobie jego pokój, jaskinię Alladyna oklejoną po sufit reliktami, glifami i wspomnieniami, mapami bólu zbyt subtelnego, by móc go sklasyfikować, nazwać czy zdefiniować. Jakby to było - usiąść w takim pokoju i oglądać te rysunki? Łóżko, toaletka, może nocna szafka, może buty pod łóżkiem, a na ścianie ogród ziemskich szczęśliwości.
Miesza herbatę długą, srebrną łyżeczką, jak metalowym językiem, w koło i w koło, bez próbowania, głowa pochylona w wyrazie... Czego? Zakłopotania? Smutku? Cisza trwa tak długo, że Grant otwiera już usta, aby zmienić temat, gdy jego policzek - wraz z ciepłym oddechem - omiatają wyszeptane słowa.
- Nie. Ja... je po prostu składam. Nie potrafi tego pojąć - cóż za marnotrawstwo. Ale mówi:
- Rozumiem cię doskonale. - Miesza swego drinka, mrożona kawa jest nie tyle mrożona, co lodowata, bez smaku. - Ja również nigdy nie miałem ochoty oglądać swoich zdjęć, kiedy już je zrobiłem.
- Czemu? - Autentyczne zdumienie. Łyżeczka, zapomniana, zawisa przed jego ustami. Przy drugim końcu sali ktoś się roześmiał, kobieta, osobliwy, ostry śmiech, jak chrapliwy rechot palacza. - Ja... ja nie wiem, ale chyba bym je porozwieszał. Nie lubisz ich?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo są nic niewarte. - Oschle, wargi zaciśnięte, gorzki posmak kawy, jak lekarstwa na ustach. - Wszystko jest statyczne i miałkie, ba, to nawet nie jest nudne, bo gdyby cię nudziło, znaczyłoby, że coś w nich jest. Cokolwiek. A tam nie ma nic. Nuli. Zero.
Rozrywa kolejną torebkę cukru, lawina granulek, kanciastych, nieregularnych, jak kamyki; myśli o wszystkich godzinach i dniach spędzonych w oczekiwaniu na zrobienie zdjęcia, na odpowiednie światło, na co? Po co? Przecież to nic niewarte. Równie dobrze mógłby fotografować puste pokoje, nie, nawet nie to wchodziło w rachubę, bo przecież puste pokoje są na swój sposób interesujące, kryją w sobie zwykle jakąś zagadkę, mają to coś. A on pstrykał fotki wielkich pudeł, kartonowych figur geometrycznych w swoim studiu-więzieniu, i usiłował opowiedzieć o tym Robinowi w paru prostych słowach. W krótkich, acz treściwych, ociekających goryczą zdaniach - jego dzieło, antypraca; z braku innych, bardziej adekwatnych określeń (myśli również o tym, co z tymi wyrażeniami zrobić, zaczyna coś robić, ale to już nie jest nic; nie, absolutnie, to jednak było nasycanie, zaspokajanie, odświeżanie, jak poszukiwanie wody w świecie wielkich wydm). Pięciominutowy wywód na temat jego dotychczasowych osiągnięć rozwinął się do dziesięciu, a nawet dwudziestu minut - ilu słów potrzeba, by opisać pościg za żarem, pragnieniem i światłem, by koniec końców stwierdzić, że nie osiągnęło się nic? Zupełnie nic. A najgorsze było to, że doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Drżenie w kąciku ust, dygot mięśni; milknie, pocierając twarz z zakłopotaniem, kończy monolog o przeszłości długą, nudną litanią, niewartą współczucia ani pocieszenia. Nie jest wart złamanego szeląga. Spoglądając przez rozcapierzone palce, widzi, że Robin jest bardzo blady, niepokojąco blady, jego blizna zaś jest potwornie ciemna, jakby nasycona krwią z innego źródła, ze studni w jego wnętrzu zasilanej nie przez serce, lecz przez jakąś obcą maszynę.
- Skoro tak to czujesz - nawet jego głos jest cichszy, wolniejszy - skoro ci to nie odpowiada, to dlaczego to robisz? Czemu nie fotografujesz tego, co lubisz, na przykład zwierząt albo ludzi?
- Nie mogę - odrzekł Grant, a w jego słowach zawierał się niewyczuwalny ból. To kwestia wprawy, skonstatował. Od dnia, kiedy zdobył swój pierwszy aparat, odkąd wykonał pierwsze zdjęcie, wciąż to pamiętał: mała dziewczynka z zielonym balonikiem - wysłał je do tygodniówki i nawet nie chciał honorarium.
- Nie robię tego typu zdjęć. Po prostu to nie moja działka. Nie jestem w tym dobry. - Bez nadzoru i ukierunkowania, bez kogoś, kto stałby nad nim, mówiąc: Zrób zdjęcie tego, tutaj... Bez tego był gorzej niż bezradny, gorzej niż niedoświadczony, pusty. Tak czuć się można na wiele sposobów, a on miał wrażenie, że poznał w swym życiu wszystkie.
A Robin, wciąż blady, niezmiennie patrzy, nieomal się gapi, podczas gdy kobieta na drugim końcu sali znów wybucha śmiechem; ochrypła radość i głos Robina tak cichy, że Grant prawie go nie słyszy, musi nachylić się do przodu, nad stołem, nad rysunkami, rulonem na podobieństwo drogowskazu określającego kierunek. On, przewodnik duchowy, i Robin mówiący, a może powtarzający: - To nie twoja wina. - Usta jak do modlitwy.
- To nie twoja wina - a potem milczy, przy stoliku, w samochodzie podczas krótkiej przejażdżki do domu; nie macha, nie odwraca się za cienkimi siatkowymi drzwiami; jakaś kobieta wyjrzała na zewnątrz, kiedy wchodził. Pacjentka czy terapeutka? Nie sposób tego stwierdzić, a on jest zbyt zaskoczony, by nad tym debatować - w jakiś sposób zranił Robina, albo go wystraszył, zrobił coś nie tak... Ale przecież nie skłamał, a czy to nie byłoby gorsze? Chyba tak, prawda?
W milczeniu zbliża się do Johnny, siedzącej jak posąg przy kuchennym stole; pracuje, unosi głowę tylko na chwilę, by rzucić: - Spójrz na to. - Kolorowa kopia trafia do jego ręki i w tej samej chwili, jak grom z jasnego nieba - to rysunek Robina. Długie cieniowania, monolityczne czernie, szarość, a pośród nich, nieomal ukryta, ale jednak widoczna, różowa maleńka sylwetka, jak kawałek różowego kwarcu, nierównego, różowego gruntu - człowiek. Wymachuje obiema rękami, dłonie rozłożone, palce rozczapierzone i uśmiech, szeroki, promienny, tak niesamowity, że Grant nie wiadomo dlaczego miał ochotę uronić łezkę - było w tym rysunku coś nieodparcie smutnego, co chwytało za serce, ale i radość, słodka, przejmująca radość.
- ...Robina - zgoła niepotrzebnie, jej głos jest pozbawiony cienia akcentu, profesjonalny: - Szkic ołówkowy. Zrobił go dziś wieczorem.
Napisała coś, trzy zdania, patrzył na ruch jej dłoni i stwierdził (czy aby na pewno?), że napisała jego imię.
- To dla ciebie - stwierdziła. - I to do ciebie on, ta postać, macha rękoma.
Cisza. Pionowe szarości i cienie jak burza w innym miejscu i przestrzeni - i ta żyjąca postać, machająca, uśmiechnięta. To dla ciebie: - Skąd wiesz? - Trudno było o tym mówić, odwraca się i odzywa nieco głośniej: - Skąd...
- Powiedział mi - ostro, z zawodową precyzją; oto fakty, oto diagnoza. Moja diagnoza: - To najbardziej tchnący nadzieją rysunek, jaki widziałam pośród tych, które stworzył. Śmiem twierdzić, że oznacza to, iż kontakt z tobą ma działanie terapeutyczne, popycha go, aby czynił rzeczy, jakich do tej pory unikał. Nawet w domu opieki... - Przerywa, by napisać kolejną notkę: skrob, skrob. - A teraz próbuje otworzyć się dla nieznajomego człowieka. Widać wyraźnie, że sięga ku niemu, stara się otworzyć, to dla niego całkiem nietypowe, zważywszy że chodzi o kogoś z zewnątrz, spoza kontrolowanego otoczenia.
Jakby Robin był szczurem laboratoryjnym; czy ty zdajesz sobie sprawę - zastanawia się - z tego, co mówisz? Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad własnymi słowami? Słuchałaś siebie?
- To dlatego nie podjęłam żadnych zdecydowanych kroków.
- Co to ma kurwa znaczyć? - ale bez cienia złości, krok wstecz. Wciąż patrzy na rysunek, na kopię, oryginał leży na stole, podczas ich rozmowy, zapomniany, zwinął się na powrót w rulon. Był w dłoni Robina, kiedy wchodził do domu.
To dla ciebie. To nie twoja wina.
- To znaczy, że nie będę zabraniać ci widywać się z nim. A wiesz, że mogłabym. - Czy aby na pewno? Nie sądzi, aby tak było. Może kiedyś, dawno temu, ale już nie teraz. - Wygląda na to, że twoja obecność stanowi dlań wyraźny czynnik motywacyjny, jest bodźcem nadającym jego życiu...
- Jestem jego przyjacielem. - Głośno - a chciał, by zabrzmiało to głośniej - miał chęć wykrzyczeć jej to w twarz, w twarz kobiety, która z wytrzeszczonymi oczyma gapiła się spoza siatkowych drzwi. - Jestem jego przyjacielem, jesteśmy kumplami. - I blada twarz Robina odwrócona od niego. Ale czy na pewno? Czy wciąż jeszcze nimi jesteśmy?
- Jesteśmy przyjaciółmi - z większym wysiłkiem. - Nie jestem elementem terapii, Johnna, nie jestem jak...
Ale ona już go nie słuchała, albo nie sprawiała wrażenia, że poświęca mu choć odrobinę uwagi: skulona jak czarownica nad swymi papierami i widniejącym wśród nich nazwiskiem, pospolity czarny tusz i jej pismo, niczym symbole dawno umarłej religii; miał ochotę wybiec z mieszkania, pojechać do domu Robina i zajrzawszy przez siatkowe drzwi spytać: - Jesteśmy przyjaciółmi? Robinie. Umieściłeś mnie na swoim rysunku, znasz rzeczy, o których ja nie mam pojęcia, jesteś żarem, a ja chłodem, ty jasnością, a ja mrokiem i pustką; czy jesteśmy przyjaciółmi?
No proszę.
Wszedł do sypialni i usiadł na brzegu łóżka. Siedział tak blisko godzinę, w kompletnym bezruchu, nie włączając światła. Wstał dopiero, kiedy weszła do pokoju: wtedy to wyszedł z sypialni i zajął miejsce w kuchni przy stole, po ciemku.
Minął tydzień. Grant w porze szarówki jedzie do kliniki, leje jak z cebra, do zmierzchu jeszcze dobrych parę godzin, ale jest już ciemno - i gorąco, nietypowe, zważywszy na porę roku i deszcz. Ma na sobie podkoszulek i jest cały spocony, to przez ten upał - i niepokój. Czy spotka się ze mną? Czy będzie chciał ze mną rozmawiać? Pośpiech sprawił, że przyjechał za wcześnie, dwadzieścia minut czekania w korytarzu, jak skazaniec, oczekujący na odroczenie egzekucji. Przestań, odsuń się kawałek, wycofaj się. Melodramatyczne, daj temu spokój. Zobaczy się z tobą. Zobaczy się - jak zgrzytnięcie zębami, zgrzyt trybów, mający przekonać jego samego, że tak się stanie.
Johnna otwiera drzwi, pacjenci wychodzą, powłócząc nogami - czy on jest wśród nich? Czy przyszedł? I oto go ujrzał, ze spuszczoną głową i dłonią Johnny na ramieniu, czarny podkoszulek i trzy spokojne palce, a Grant przez moment odczuwa przypływ zazdrości, gorący niczym podmuch z otwartego pieca. - Nie dotykaj go - żar jak upał na zewnątrz. Stoi tam ogłupiały - niczym absztyfikant, petent, pokutnik - i nie ma pojęcia, co powinien powiedzieć, ba, czy w ogóle powinien się odezwać. Johnna dotyka również i jego; jedno szybkie, zdawkowe spojrzenie i to wszystko, cofa się do wewnątrz, gdzie znika jak figurka z zegara po swoim krótkim występie, a przy nim zostaje tylko Robin.
Nie porusza się. Nie patrzy.
Jego własny głos nieruchomy, jak powietrze wokoło, fałszywie suche, schłodzone przez maszyny.
- Robinie? Czy chciałbyś, czy chcesz wyskoczyć gdzieś na chwilę?
Nic; głowa Robina wciąż odwrócona, ale chłopak nadal stoi w bezruchu, nie robi nawet pół kroku. Aż wreszcie kiwa głową, lekko, delikatnie - i wyciąga rękę, coś w niej tkwi. Kartka? Liścik? Nie - rysunek.
- Czy... chcesz, abym to obejrzał? - Brak odpowiedzi. Dłoń Granta drży, kartka dygocze leciutko, po czym rozwija ją; była złożona we czworo, rozłożył ją i ujrzał prosty, ołówkowy szkic - mężczyzna otoczony przez ciemność, wokół niego ukośne ściany, jak łono, strąk, muszla nieprawdopodobnych rozmiarów, a w oddali kolejna postać - mężczyzna? Z rozłożonymi rękoma, machający doń, przywołujący.
- Dla mnie?
Robin zagryza wargi, pociera jedno oko, pociera raz, drugi, trzeci; kiwa głową. Znów przygryza wargę. I nagle cichy dźwięk, jak westchnienie. Grant nachyla się do przodu.
- Co? Niedosły...
- To ty - powiedział Robin. - Ty i ja. Błogosławieństwo; wcześniej nie zrozumiał tych słów, ale teraz już tak. Osłona, przesłaniająca wszystko, jak śnieg pokrywa ziemię, albo jak tkanka łączna zarasta ranę, tworząc w jej miejscu bliznę. Jego dłonie drżały tak bardzo, że ledwie zdołał na powrót złożyć rysunek.
- Cóż - prawie bezradnie - świetnie. To jak, jedziemy? Ruch głowy, zaczerwieniona od przygryzania warga. Powietrze
na zewnątrz jest dla odmiany tak gęste, iż może się wydawać, że oddychają wodą; klimatyzacja w jego wozie szwankuje, strugi gorącego powietrza buchają im w twarze, Robin znów się odzywa, zbyt cicho, by można go usłyszeć, Grant sięga ręką i gwałtownie wyłącza urządzenie.
- Co? Przepraszam, Robinie, ale to cholerstwo... nie dosłyszałem. - Na to rozlega się głos Robina, coś w rodzaju: - Podoba ci się? Podoba?
Głowa odwraca się, samochód zwalnia: skupia uwagę na jego twarzy, bladym obliczu, przygryzionej wardze. Powoli, ostrożnie, z największą uwagą, jak podczas łączenia komórek, operacji na otwartym sercu, wóz nieomal zatrzymuje się pośrodku ulicy, deszcz bębni o szyby i...
- Tak. Podoba mi się. Uważam, że jest wspaniały. Myślę, że jesteś artystą i to kurewsko wielkim, ot co.
Robin milczy. Zraniona warga porusza się, wykrzywia. W uśmiechu? Deszcz ścieka po szybach, w wozie jest parno, docierają na miejsce, ale on się nie zatrzymuje, mija budynek i dopiero po chwili daje ostro po hamulcach; z tyłu dobiegają ryki klaksonów, ktoś mija ich, trąbiąc z wściekłością, a Robin uśmiecha się, tak, uśmiech jest niezaprzeczalny, pełny, promienny, Grant również się uśmiecha, radość spływa jak woda, a rysunek tkwi w kieszeni, tuż przy jego ciele, blisko serca.
U JAKUBA jest zimno jak w psiarni - obaj zamawiają kawę, gorącą i słodką, wilgotna skóra przywiera do plastyku stolika, do burego laminatu; Robin nachyla się do przodu, dłonie splecione wokół filiżanki, chce rozmawiać, chce mówić. Filiżanka w górę, oczy w oparach białej pary, tęczówki blade, jakby wyprane z kolorów nadmiarem łez.
- Pamiętam, co powiedziałeś - odstawia filiżankę - o byciu pustym. - I uśmiecha się, widać w tym grymasie gorycz, będącą swoistym zdziwieniem, osobliwym, smutnym zadumaniem nad rzeczami, układającymi się tak a nie inaczej, jakby po obudzeniu okazało się, że twoje sny są realne, świat rzeczywisty zaś jest jedynie dziwacznym snem - czemu tak się dzieje? Dlaczego miałoby tak być? Pomiędzy nimi na stoliku rozłożony niewielki rysunek, Robin dotyka go raz po raz, uspokajająco, i mówi: - Wykonałem go, kiedy rozmawialiśmy ostatnim razem; wróciłem do domu i narysowałem to. Ale nie chciałem - nie byłem pewny, czy powinienem ci go pokazać.
- Dlaczego? Czemu nie?
Wzrusza ramionami, nie w wyrazie wiary czy niewiary, lecz zwykłej niepewności, co Grant, zawodowy fotografik, twórca obrazów, może pomyśleć o jego dziele.
- Nie jestem artystą - szczerze, jakby chcąc uniknąć jakiejś horrendalnej pomyłki. - Nie jestem.
Nie, nie jest artystą. Jest wizjonerem. O Boże, i to jakim, Boże, jakich on musi doświadczać wizji - i natychmiast mówi:
- Chciałbym zobaczyć wszystkie, Robinie. Wszystkie twoje rysunki, wszystkie, które zechciałbyś mi pokazać.
Róż, czerwień, purpura, rumieńce: - Chcesz? Mam ich sporo. Chcesz zobaczyć wszystkie?
Filiżanka na stole: - Tak, chcę je zobaczyć. Chodźmy już, teraz, zaraz, natychmiast. - Przesuwa się na krześle, ale Robin kręci głową, nie, muszę mieć pozwolenie; abym mógł przyjmować gości, potrzebuję specjalnego pozwolenia.
- Ale poproszę. - Nieśmiało. - Poproszę ich jeszcze dziś wieczorem. Na jutro. Zgoda?
Uśmiechają się do siebie nawzajem, a Grant chciałby w tej chwili zrobić coś więcej, wyciągnąć rękę, dotknąć go, uścisnąć mu dłoń; i koniec końców stanęło właśnie na tym - dłoń Robina jest wilgotna i ciepła, paznokcie brudne jak u dziecka. Uścisk ma mocny i pewny.
- Jutro wieczorem? - spytał Grant, a Robin pokiwał głową. - Tak.
Odwozi go, potem sam jedzie do domu, i doznaje rzadko doświadczanego wrażenia antycypacji, jakby oddychał czymś więcej aniżeli powietrzem, jakimś słodszym gazem o niezwykłych właściwościach, służącym więcej niż oddychaniu, więcej niż życiu. Dopiero później, leżąc w cieple, na krawędzi snu, Grant uświadomił sobie, kto kogo oznaczał na rysunku - ta mała sylwetka, otoczona jakby ścianami grobowca, uwięziona, i druga machająca: Chodź do mnie, tędy. Pomogę ci.
Jutro wieczorem.
Dom cuchnął lizolem i dymem papierosowym, ktoś krząta się w kuchni z mopem - wielki tyłek w niebieskich, streczowych spodniach, widzi je wyraźnie od drzwi, i szczególny odór wielu ciał. A nawiasem mówiąc, ilu tu mieszkało ludzi? Kobieta otworzyła drzwi przy jego trzecim natarczywym pukaniu, które zagłuszyło nawet jazgot telewizora; najpierw zawołał głośno, potwierdzająco, starał się zrobić wszystko jak należy. Musiał nawet powiedzieć Johnnie - dziwnie nieśmiało - czy jest coś, co powinienem zrobić? Albo czego nie powinienem?
- Tak - oschle - nie jedź. - Ale na swój sposób była pomocna lub sprawiała takie wrażenie. - Nie gap się, nie zakłócaj spokoju innym. Jeśli pielęgniarki każą ci już iść, nie opieraj się. Gdybyś odniósł wrażenie, że źle działasz na Robina (i to jej spojrzenie, mogące rozłupać kamień), jeśli zacznie być nadpobudliwy, powinieneś odejść. - Jeszcze bardziej oschle. - Zawsze możesz spróbować ponownie - ale on stara się o tym nie myśleć, woli antycypować przyszłość, spotkanie z Robinem i rysunki, chcę zobaczyć wszystkie. Wszystkie.
- Tak? - Kobieta przy drzwiach, zmęczone oczy, zero uśmiechu. Obwisłe ramiona pod workowym, różowym dresem.
- Czy mogę w czymś pomóc?
- Przyszedłem zobaczyć się z Robinem - uśmiech na twarzy, ale czuje się jak inkasent.
- Nazywam się Grant Cotto. Dzwoniłem.
- Tak - otwiera drzwi, ale wolniutko, musiał przecisnąć się na drugą stronę. - Może pan zostać godzinę.
Podkręcony telewizor, zielonkawe twarze postaci z opery mydlanej; facet w podkoszulku z napisem Budweiser wyszedł z kuchni i zaczął przełączać kanały. Opera, reklamy, wiadomości, kreskówka, kreskówka, gołe cycki. Zatrzymał się przy nich. Grant stwierdził, że mu się przygląda, zastanawiając się - mieszkaniec? A może pielęgniarz? Facet zaczął drapać się pod spodniami. Kobieta w różowym dresie zawołała: - Robin - i zdecydowanym ruchem przestawiła kanał na operę mydlaną.
- Oglądałem to - zaprotestował facet z napisem na koszulce. Nawet będąc przy drzwiach, Grant widział, że tamtemu stanął.
- Możesz pooglądać później - puszczają to dwadzieścia cztery godziny na dobę - rzuciła jakby mimochodem, spoglądając na Granta, który, nieco zdeprymowany, pokiwał głową. Było mu żal tego faceta, który najwyraźniej chciał tylko w spokoju wytrzepać kapucyna, ale już po chwili zapomniał zarówno o facecie, jak i o żalu, kiedy w korytarzu pojawił się Robin w białym podkoszulku i czystych, białych spodniach. Uśmiechał się od ucha do ucha.
- Hej! - od progu - hej, Grant. Chodź za mną.
Śmiech z kuchni, wielki, niebieski, poruszający się tyłek, Grant idzie za Robinem w głąb korytarza po brudnym, żółtozłotym dywanie, wszędzie czuć dym, drzwi sypialni pomalowane farbą olejną, która odpada płatami - kolory, to pewno jakiś system segregowania, oznaczania. Niebieskie są twoje. I czerwone twoje. A te, co wyglądają jakby ktoś pociągnął żółcią po czerni, twoje, Robinie.
Wnętrze wygląda inaczej niż sobie wyobrażał, podwójne łóżko, żadnego nocnego stolika czy mebla, poza dwuszufladową komódką z ciężkiej pilśni; ściany pomalowane na blady brąz i kompletnie gołe, z wyjątkiem strony wyciętej z czasopisma i przyklejonej starannie nad kontaktem - widoczny z łóżka, starszy, nie uśmiechający się mężczyzna stoi przed płótnem, na którym oddana jest cała prawda o ludzkim krzyku.
- To Francis Bacon - objaśnił Robin. - On nie żyje. Ponieważ nie mieli innego miejsca, by usiąść, przycupnęli na
brzegu łóżka, odwróceni do siebie twarzami; to był dojrzały gest, jak wizyta w pokoju serdecznego kumpla. Hałas telewizora, głosy innych ludzi, przechodzących w tę i z powrotem korytarzem, Robin wstaje z łóżka, jeszcze bardziej nieśmiało niż dotychczas, ale jakby z podnieceniem, czy nie był zanadto poruszony? Nazbyt rozemocjonowany, nieprawdaż, Johnna?
- Masz - i wyjmuje spod łóżka karton, wielkie pudło na buty w zmatowiałe, drobne, czerwone kwiatki. - Są tutaj.
I zapomina o wszystkim innym, otwiera pudełko jak Szeherezada, i widzi w środku rysunki. Pudło jest prawie pełne. Sięga, zapominając w tej chwili nawet o Robinie, unosi gruby na cal plik kartek
i spogląda na pierwszy, złożony na jego podołku rysunek - niczym mapa wiodąca ku światłości, niczym anioł.
Woskowe linie - żółte i srebrne, długie pociągnięcia, może uczynione kredkami, ale to nie linie, och, linie skrzydeł i szaty, klasyczny anioł, głowę ma odwróconą i, o Boże, ta odwrócona głowa, ta szyja, to jej zakrzywienie, niezmierzony smutek, żal i uczucie - nie osamotnienia, lecz absolutnej ostateczności - jakby wszystko, co możliwe, zostało uczynione; jakby bólu, który przy tym powstał, nie można było ukoić ani uniknąć... Można było pokusić się jedynie o współczucie.
Smród papierosów i kurz, a w oczach łzy.
- Narysowałem to jakiś czas temu - jakby z innego pokoju. - Dla Alison.
- Kim jest... - Ale najpierw - stój, chrząknij; to bolące gardło. - Kim jest Alison?
- Moją siostrą.
Nie mógł przestać patrzeć na ten rysunek, nie mógł go odłożyć, ale Robin, jakby domyślając się, o co mu chodziło, delikatnie odebrał kartkę z jego rąk, ukazując następną w kolejności. Ta przedstawiała mężczyznę; prymitywną, narysowaną z cienkich kresek sylwetkę w błękitach i czerni, stojącą przed ogromnym, czarnym, krzywym domem - deformacja w jego głębi była tak subtelna, że aż raziła wzrok, była błędna, niewłaściwa, sama w sobie stanowiła definicję wszystkiego, co złe. Robin zaśmiał się cicho, właściwie zachichotał.
- Ten jest z Clearwater - i przechodzi do kolejnego; tym razem kobieta na podobieństwo bogini Kali z tunelami zamiast oczu, krwawiącymi piersiami i uśmiechem tak pustym jak kościół spalony do fundamentów. I następny, i następny, Grant patrzy, siedzi jak sfinks przed tymi dziełami, tą nieprawdopodobną sztuką, ujrzał już osiem, dziewięć rysunków, a w pudle mogło być ich jeszcze ze sto, naraz Robin odwrócił od niego wzrok, spojrzał na swoje dłonie z brudnymi paznokciami, i rzucił: - No i jak, do kitu, nie? - Na co Grant patrzy na niego, zdezorientowanym, rozbawionym wzrokiem - czyś ty oszalał? Nie mówi w ten sposób, oczywiście, bo nie może tak się wyrazić, brak mu tchu, więc tylko kiwa głową raz i drugi, zdecydowanie.
- Oczywiście, że nie są do ki... - pukanie do drzwi, dwa stuknięcia i otwierają się, to ta kobieta, dłoń na klamce i zdecydowane:
- Już czas, abyś pożegnał się ze swoim gościem.
To irracjonalne, miał ochotę krzyczeć jak oszukane dziecko - przecież dopiero co przyszedłem! Ale stwierdza, że jest już wpół do ósmej, spędził tu godzinę i dziesięć minut, całe dziesięć minut dłużej!
Robin zaczął już pakować swoje rysunki, niemal mechanicznie, z powrotem do pudełka, na co Grant poczuł dziką chęć zaproponowania mu: Chodź ze mną. Zabierz je i chodź. Ale dokąd? Do domu? Do jego mieszkania, do Johnny, to było bardziej niż absurdalne, ale przecież na dłuższą metę nie wchodziło w rachubę, ta kobieta tkwiła tam jak klawisz w więzieniu; Robin posłusznie wsunął pudełko pod łóżko i wstał, stanął przed Grantem, czy będzie obecna również przy ich pożegnaniu? Tak?
- No cóż, Robinie - ściska jego dłoń, znów głupawy gest, ale w jakiś sposób właściwy - dziękuję. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że mogłem zobaczyć twoje rysunki. - Robin uśmiecha się, spogląda bladymi oczyma gdzieś w dal, ale uśmiecha się od ucha do ucha. - Kolacja - rzuca kobieta, zostawia za sobą telewizor, dym (to niewiarygodne, jak ktokolwiek mógł tu oddychać, a co dopiero mówić o jedzeniu?) i wychodzi. Robin macha, tylko raz, zza siatkowych drzwi - by zaraz potem zniknąć; a on prowadzi, jakby był wewnętrznie ślepy, dociera do domu, choć nie pamięta nic z tej jazdy, dłonie na kierownicy, jest wyczerpany, aż dziwne, że jest tak skonany. Ubranie cuchnie dymem, a za jego oczyma przesuwają się zapamiętane obrazy: Kali, kreskowy ludzik, ptaki, skrzydła, budynki, anioł, ta odwrócona głowa, zgięta szyja. Narysowałem go dla Alison. Siostra. Siostra Robina. Z jego rodziny. Jego życie w szpitalu, domu opieki, Grant tak mało o nim wiedział; i znów to odczucie, ale już nie tak dzikie i niepohamowane jak wcześniej. Tym razem jest zimne niczym woda pod taflą zamarzniętego jeziora. Chodźmy. Weź rysunki i chodźmy stąd. Ale dokąd?
Znowu przy stole - Robin i Grant, naprzeciw siebie, ale bynajmniej bez odrobiny wrogości. Uśmiechają się do siebie, trzymają fason, stabilizują pozycje, ale coś dotkliwego, przejmującego niczym ostra broń, jakieś nowe uczucie zakiełkowało pomiędzy nimi - co to takiego? Znowu Grant - jakże się cieszył, widząc rysunki; pragnął ujrzeć je wszystkie, cały czas mówił, a Robin słuchał, aż nagle, zgoła niespodziewanie rozłożył swój czwartkowy rysunek, pokazując mu go. Ręka Robina pewnymi palcami rozprostowuje papier, obciąża go podstawką na serwetki i popękaną cukierniczką z różowymi i niebieskimi pakiecikami. Ruch ten jest dla Granta potwierdzeniem, że sprawy przybrały inny obrót, że sytuacja zmieniła się, przeszła na wyższy poziom; znów przełom, jakby przedostanie się poza skórę, która choć ciepła, wciąż stanowi barierę, zarazem symbol i aktualizację, odłączenie, separację, ale wystarczy zdjąć tę skórę, delikatnie, jak najbardziej delikatnie - i powiedz mi, co widzisz.
Więc Robin uczynił to, głosem bardzo cichym i jednostajnym; rysunek pomiędzy nimi, niczym mapa, opisująca drogę do miejsca, które stanowi tło opowieści: kolejne glify, długie jak na wpół przymknięte oczy, długie jak rozmazana krew, plazma - lepka i posępna, zakręcona jak cyklon postać centralna - mała i bezpłciowa, dłonie otwarte, głowa pochylona, otoczona kreskami.
Nie tyle opowieść, co nie kończący się epizod; chwila, ciągnąca się całymi latami, przez większość życia: dwadzieścia osiem lat, cykl jak u szarańczy, powolna przemiana i ból, ból. Ból za rodziców, siostrę - niczym krzyki w jednej jaskini, rozbrzmiewające gromkim echem, w innej zaś słyszalne jako zwykły jęk - ale jednak w głównej mierze za samego siebie. Ból stawania się, przemiany: w coś innego, nie w syna, brata, studenta, przyjaciela, kogoś, kogo pragnęli, nie w osobę, z którą - jak im się wydawało - razem żyli.
- Nienawidzili tego - mówi, pijąc zimną, czarną kawę (trzecią), a Grant siedzi na wprost niego, poruszają się tylko jego oczy, o swojej kawie zupełnie zapomniał.
- Wszyscy krewni wydzwaniali do niej i pytali tylko: Czy już mu się poprawiło? Co jest z nim nie tak? Moja matka...
Cisza.
- I lekarze, lekarze, bo ja wiem. W głównej mierze usiłowali się zorientować, co mi właściwie dolega.
Postać dotyka – gładzi - kreski, słupy albo żelazne nogi, może pręty. Czerń i błękit, sam papier ciemnokremowy, suchy jak ciało pozostawione wieczyście na słońcu, lecz nie ogrzane na tyle mocno, aby się spaliło.
- To nie jest tak, jak wydaje się ludziom. - Przygryza wargę, dolna jest jeszcze zaróżowiona od dopiero co zaleczonych zadraśnięć, ukąszeń, jak gdyby nocami coś mrocznego odwiedzało go, by w ciszy wysysać oddech z jego ust. - Ludziom się wydaje, że to coś pojedynczego. No wiesz, pojedyncza rzecz. Ale tak nie jest. Schizofrenia, tak się to nazywa, ale nazywają to też rakiem, wiesz? To nie jest tak, że...
- Czy podać coś jeszcze?
Kelnerka - nawet nie słyszeli, kiedy podeszła - Robin postawił oczy w słup, ale zaraz je opuścił, wbijając wzrok w swoje dłonie; ona nabiera kolorów, rumieniec pojawia się niczym brzask na niebie, jak krew na wodzie, twarz Granta zmarsowiała - to nie jej wina, ona nie ma o niczym pojęcia ani wcale jej to nie obchodzi.
- Jeszcze dwie kawy - najspokojniej jak tylko potrafi, ale Robin już zaczyna działać, odsuwa cukier i serwetki, aby ponownie zwinąć rysunek w rulon, który milczy i nie ukazuje niczego; naciąga gumkę, aby go spiąć, a Grant ma ochotę walnąć kelnerkę w twarz, może to głupie, ale chce jej przyłożyć, ta głupia pinda, co za głupia pinda. I wciąż gapi się na nich bez cienia zainteresowania, Grant zaś podnosi się od stolika.
- Hej - łagodnie, kładąc dłoń na ramieniu Robina. - Może po prostu chodźmy gdzieś indziej, dobra? W porządku?
Przeczący ruch głową, nie. - Chcę pojechać do domu. - I cisza; przez całą drogę do samochodu, do domu; ukradkowe zerknięcia Granta, jakby lękał się, że kluczyki od wozu lada moment wypadną mu z ręki, ta pieprzona kelnerka, ta durna idiotka - i nagle, na podjeździe, Robin wzdycha i uśmiecha się, acz słabo i niepewnie, jak ozdrowieniec po przezwyciężeniu ataku gorączki.
- Przepraszam - mówi, kiedy uśmiech znika z jego warg. - Ja... po prostu nie chcę, aby ludzie wiedzieli, rozumiesz? Mogą się domyślać, że coś jest ze mną nie tak, ale nie muszą wiedzieć.
Te słowa przywracają poprzedni porządek rzeczy - i ten głos, spokojny i stonowany, kolejne kroki na uniwersytecie bólu. Głowa na bok, jakby obciążona brzemieniem wspomnień, rodziców przerażonych jego chorobą, siostry, Alison, rozgoryczonej, a obecnie osamotnionej.
- Zadzwoniłem do niej w ostatnie Boże Narodzenie. Nawet nie chciała, nawet nie podeszła do telefonu - jest wściekły na wszystko, na samego siebie, na rodziców, lekarzy, szpitale, opiekunów, pomocników, pielęgniarzy i pielęgniarki. - To dzięki niej - zerka z ukosa na budynek i biegnące ukośnie rynny - ona zabierała mnie na spotkania, zawoziła, kiedy nie mogłem prowadzić. Leki, prochy, wiesz, byłem na melarilu? Wiesz, co to takiego?
Chrząkając. - Neuroleptyk. Zgadza się? - Wiedział, co to było i pragnął znać jakieś inne, mniej kliniczne określenie, ale to była jedyna znana mu nazwa.
I to: - Zgadza się. - Robin jest wyraźnie zadowolony. - Jak najbardziej. Ja nie... to akurat na mnie nie podziałało jak należy, bo oni nie zawsze wiedzą, przepisują ci różne rzeczy... Tak czy inaczej, kiedy to brałem, byłem... zmęczony, nie... zmęczenie to nie jest właściwe słowo. Miałem wrażenie, jakby podłoga nie była całkiem płaska, kapujesz? Jakbym nie mógł się na niej dostatecznie płasko ułożyć. Kręci głową, wydaje się wyczerpany samym tylko wspominaniem. Światło znikło z nieba, jego profil niknie teraz w ciemności.
- Widzisz, usiłując wyleczyć tę chorobę, dolegliwość, nieważne jak to zwać, nie da się tego zrobić obiegowymi metodami. To nie rak czy coś takiego, na co możesz wziąć byle pigułkę. To jak... jak wykrojenie połowy rzeki, rozumiesz? Jak próba wyłuskania jednej części twego umysłu z drugiej. Dlatego to nie działa, bo to sama prostota - krawędzie udręki i bólu zostają złagodzone, ale nie przytępione. Błogosławieni czystego serca, błogosławieni nieprzytomni, oni bowiem nie będą pamiętać. Wszystkie te dni spędzone w szpitalu, poczekalniach klinicznych z Alison, będącą obok, ale jednak nie z nim; przeglądanie czasopism, gdzie poszczególne słowa zlewały się ze sobą, i ze zdjęciami w jego powilgotniałych dłoniach, drżących dłoniach, kiedy to pobladła i zakłopotana Alison, ciągając go za rękę, popiskiwała.
Wzywają cię, Robinie! Już! W jeszcze większą konsternację wprawiały go badania, które wydawały mu się całkiem bez sensu, i nieuchronne pobyty w szpitalu; pamiętał zwłaszcza pierwszy.
- Miałem siedemnaście lat, ledwie skończyłem liceum. - I nagle się uśmiecha, spogląda w mroku na swoje dłonie i uśmiecha się. - Byłeś kiedyś ot, tak, w szpitalu z wizytą? - dodaje pospiesznie, a Grant kręci głową, że nie. - Nie, nie byłem.
- To nie jest tak, jak się wydaje ludziom, nie jest tak jak w filmach, że ludzie biegają w kółko i wyją. Zazwyczaj siedzą tylko i palą. W pokoju dziennym. Czasami przez prochy robisz dziwne miny. - A Grant kiwa głową, opóźniona dyskinezja, pamiętał, że o tym czytał: tiki i ruchy mięśni twarzy, wystawianie języka i grymasy jak z japońskich sztuk Noh; jak musiał przyjmować to Robin, podówczas siedemnastolatek, kruchy i wątły niczym drżący liść, ślepo posłuszny woli i nakazom lekarzy, w których rękach się znalazł; on, kompletny ignorant w kwestii medycyny? I nagle Grant czuje, jak narasta w nim gejzer gniewu i smutku. On pomógłby Robinowi, on by nie zrejterował. Tak, jak postąpiła rodzina, jak siostra - widział ją teraz oczyma duszy z ustami wykrzywionymi w grymasie skrajnej dezaprobaty, zawstydzenie malujące się na...
Ale Robin wciąż mówił, lampa na werandzie rozbłysła żółtym blaskiem, a on wciąż mówił, jak gdyby całe poprzednie, długie milczenie zaowocowało nagle osobliwą przemianą; kwaśna machina choroby i bólu, ten niezwykły, jednego rodzaju motor stał się siłą napędową dla jego obecnego monologu, dla jego mowy. Chciał podzielić się tym wszystkim z Grantem, człowiekiem z zewnątrz, z kimś, kto znał go na tyle dobrze, że chciał wysłuchać - i sam nic nie mówił.
- Siedziałem w kącie. Bałem się poruszyć. Dali mi stelazynę.
- I znów ten uśmiech, a Grant skojarzył to ze sposobem przyjmowanym przez ludzi z serwisów informacyjnych - oto kręcą głowami i wzruszają ramionami, gdy ich domy padają ofiarą pożaru, powodzi czy trzęsienia ziemi; ludzie potrafią uśmiechać się nawet w najgorszych chwilach, podczas największych kataklizmów.
- Miałem tak sucho w ustach. - Język - nieświadomie? - przesuwa się po wargach, jakby miał zetrzeć wspomnienie owej suchości. - Nie zawsze ci mówią; uważają, że skoro leki mają poprawić twój stan, to ich zażycie jest tego warte. Jak z chodziarzami, wiesz?
- Chodziarze. A co to...
- Niektórzy nazywają to przechadzką stelazynową. Akatyzja. Efekt uboczny. - I znów ten delikatny, katastroficzny uśmiech.
- Nie możesz usiedzieć w miejscu, nie potrafisz usiedzieć na fotelu czy krześle. Ja krążyłem po pokoju dziennym, w tę i z powrotem, siadałem i zaraz znów wstawałem. - Mówi, kręcąc głową, aż nagle rozlega się głośne...
- Robinie! - wprost w szybę wozu od strony pasażera uderza ostry, przenikliwy głos, a Grant podrywa się energicznie, potrącając boleśnie łokciem kierownicę.
- Robinie - już spokojniej, to ta kobieta o zmęczonej twarzy, w jasnoniebieskiej sukni, zagląda do środka i przerywa ich spotkanie.
- Już czas, abyś wrócił do domu. - A do Granta, oschle: - Jest spóźniony. - Jakby Robin był dzieckiem, do tego krnąbrnym i niekompetentnym. Robin protestuje, zakłopotany, wysiadając z samochodu. - Byliśmy cały czas tutaj. Na podjeździe.
- Kobieta obchodzi samochód, aby lekko, łagodnie położyć rękę na jego ramieniu. Granta zdumiewa delikatność tego gestu.
- Wiem - mówi. - W porządku; wiem, że byliście tutaj. Rusza z nim w kierunku werandy, wprowadza go do środka
i światła gasną - pstryk! - zapada ciemność, na podjeździe rytm serca Granta, dotąd nie ujarzmiony, zwalnia do smętnego, żałosnego pikania; ta twarz w oknie, to spojrzenie. Wraca do domu, przechodzi przez korytarz i mrok w krąg światła. Johnna jest w pokoju, czyta. Unosi wzrok i jej spojrzenie ma wyraz dokładnie taki sam, zupełnie jakby w ogóle nie przemieszczał się w przestrzeni.
Nagle eskalacja - zdaje się, że ta twarz jest wszędzie, w kuchni, przy stole, w korytarzu przed jej pokojem, w łóżku; nie kochali się od tygodni, kiedy jej dotykał - ot tak, zupełnie przez przypadek - odsuwała się mniej lub bardziej ostentacyjnie. Mogło się wydawać, że zaczęła traktować dotyk jako imperatyw, środek przymusu, wymiar kary, niemniej, jeśli do wyboru miała spotkanie z Robinem i pieprzenie, rozwiązanie wydawało mu się oczywiste. Patrzy na niego, łypie, oskarżając go o manipulację potrzebami akceptacji i ciepła chorego człowieka, w celu odnalezienia klucza do jego własnego, pełnego goryczy spełnienia; o wykorzystanie Robina w charakterze środka zastępczego, narzędzia, urządzenia eksperymentalnego i o to jeszcze, że dzięki swym subtelnym zabiegom zachęcającym czynił Robina bardziej chorym, bardziej niepewnym, bardziej zagubionym niż on sam. Z oczyma zmrużonymi nad filiżanką kawy: - Powiedz, Grant, że nie kieruje tobą wyłącznie chciwość. Po prostu powiedz to.
- Jak miałbym go krzywdzić?
Z lodowatym tchnieniem: - To nie jest zdrowe.
Skąd ty to kurwa masz wiedzieć? W jego głowie głos Robina, cichy i oschły: leczą cię, aby zorientować się, co ci dolega. I kto tu jest naprawdę winny, Johnna? Mea pierdolona culpa - jeśli to ci odpowiada, przyłącz się do mnie. Ty nie wiesz - rozlega się bezgłośny szept pod jego czaszką; tak ci się tylko wydaje, ale to nieprawda. Ten grymas ust, to spojrzenie; właściwie dlaczego wydawało mu się, że jest ładna, czemu w ogóle pozwolił jej tu się wprowadzić?
Cisza. Nalewa kawę dla siebie i wtem znów rozlega się jej głos, nosowy, mocny.
- Powiedz mi, wyjaśnij racjonalne powody, które tobą kierują, a które nie wynikają z czystego, prostego egoizmu.
Potrafisz to zrobić? Potrafisz? Ja nie...
- Jesteś zazdrosna - mówi cicho, zaciskając dłoń na filiżance, i myśli równocześnie o kawie pitej z Robinem; cóż za różnica, jaka przepaść i w ogóle...
- Zazdrosna? O co? O manipulację? O egoizm? - Jeszcze głośniej: - Gdybyś tylko był w stanie dostrzec siebie w akcji, i zobaczył, co robisz...! Gdybyś...
- Nie mam ochoty rozmawiać z tobą na ten temat, Johnna, to z tobą nie ma nic wspólnego. - Podnosi się, odchodzi od stołu, odwraca do niej plecami, a ona mówi, coraz głośniej i głośniej, w pokoju za sprawą jej głosu również robi się znacznie goręcej. Atmosfera się zaostrza. Grant zaczął zmywać naczynia, chłodna woda spływała po zatłuszczonych, brudnych talerzach z resztkami wczorajszej kolacji na wynos (meksykańskie żarełko), a ona objechała go również za to, że już nie gotował obiadów samodzielnie, nie dbał o siebie ani o swoją dietę. Racja. A na co się nie wściekała? I pogrąża się w zamyśleniu, zostawiając gdzieś za sobą gniew i wzburzenie; czy istniały jakieś podstawy świadczące o prawdziwości jej słów? Czy w tym, co mówiła, kryło się choć ziarno prawdy? No, pomyśl uczciwie, czy ona miała rację?
Być może, na pewnym poziomie, patrząc z jej perspektywy, sytuacja mogła przedstawiać się wręcz horrendalnie. W jej mniemaniu wykorzystywał Robina, być może wpędzał go w jeszcze głębszą chorobę lub - w najlepszym razie - czynił bardziej podatnym na omamy i iluzje, najbardziej typowe dla jego rodzaju choroby (aczkolwiek, w rozumieniu Granta, chory wcale nie wydawał się tu poważnie chory, był chyba nawet zdrowszy niż wielu znanych mu ludzi, jawnie wykazujących symptomy rozmaitych manii prześladowczych i paranoi); a jednak on, Grant, jeśli nawet pogodziłby się z myślą, że wyrządza chłopakowi krzywdę, nigdy nie zdecydowałby się na odejście, porzucenie go, zrejterowanie - gdzie więc podziały się przyczyny racjonalne, poza najbardziej ewidentną - chciwością?
Chciwość, ów pozbawiony twarzy pan w lustrzanej masce, z maczugą w jednej ręce, drugą ściska dźwigienkę sterującą kołem, które napędza silnik, rozgrzany do czerwoności silnik i czerwone jak krew paliwo; a jednak nigdy dotąd, w całym życiu Granta, jego własna egzystencja nie miała dlań równie wielkiego znaczenia. Bez Robina usechłby jak kwiat, zwiędłby jak zapomniana roślina, musiałby obrócić się wniwecz na arenie miałkiej szarości, z której od tak dawna rozpaczliwie usiłował się wyrwać.
Czyż jednak Robin nie otrzymywał od niego niczego w zamian, czy naprawdę ich układ był wyłącznie jednostronny? A może Grant był dla niego wymarzonym słuchaczem; kimś, kto nie był pielęgniarzem, terapeutą ani lekarzem, kto nie otrzymywał pensji ani nie był z racji swego zawodu zmuszony do tego, aby być przy nim; kimś, kto myślał o nim jako o czymś więcej aniżeli zbiorze symptomów, wymagających leczenia lub uiszczania rachunków za opiekę; kimś, kto interesował się nim jako artystą? Kimś, komu na nim zależało. Właśnie na nim.
Niech Robin mówi sam za siebie, z łatwością, z jaką przychodziło mu to w obecności Granta, niech uśmiecha się tak jak zawsze, gdy się spotykali; nawet Johnna musiała przyznać, że to nie było typowe - to sięganie na zewnątrz. Musiał istnieć jakiś powód, sam spróbuj go określić i nazwać. Rola świadka. Uczestnictwo w przyjemności, jaką sprawiało Robinowi pokazywanie Grantowi rysunków, wszystkich rysunków, aż po samo dno pudełka, od góry do dołu, uczestnictwo w wyrażaniu przez Granta swego zadowolenia, jego afirmacja dla talentu Robina, dla geniuszu Robina, tego niezwykłego, anielskiego wręcz mariażu ręki i oka; czy był jeszcze ktoś, ktokolwiek, kto podzielił się z Robinem swym uwielbieniem dla jego niesamowitych uzdolnień? Diabli tam z chorobą, czy był ktoś taki? No i jak, czy faktycznie była to jakaś chciwość? A może chodziło tylko o potrzebę i troskę? Wielką troskę, na dodatek obustronną? Tak: zdecydowanie. Tak. Robinowi na nim zależało, byli przyjaciółmi, więc odwrócił się, by ze spokojem i powagą powiedzieć to Johnnie, a ona nie odpowiedziała, rozmowa dobiegła końca. Może już nigdy nie będą ze sobą rozmawiać. Cóż, jeżeli tak, to trudno.
Tego wieczoru nie było kolacji, Johnna wróciła do domu bardzo późno i nie zadała sobie trudu, aby nie hałasować - trzaśniecie drzwiami, łomot upuszczanej aktówki, szum odkręcanej wody, a on na krawędzi świadomości, wyrwany gwałtownie ze snu, przesuwając się na łóżku, poczuł chłód prześcieradła po jej stronie, dotychczas pustej i nie ogrzanej; linii demarkacyjnej nie zatarły nawet ruchy ciała Johnny, kiedy ta w końcu wślizgnęła się, zimna i coraz zimniejsza, w ciemności łóżka.
Upał, czwartkowa sesja odwołana, Johnna wyjechała tego ranka na dwudniową konferencję O wykorzystaniu fotografii w terapii. Pomyśleć tylko, pokoje, zionące zabójczą wonią medycznego żargonu, delikatny kwiat sztuki, oczekujący na poszatkowanie skalpelem nudy - panował upał, a do południa daleko. Krztuszący się klimatyzator, tylne siedzenie chłodniejsze, zadzwonił do ośrodka dwa dni temu, co było wymogiem proceduralnym, pozwalającym zabrać Robina na plażę. Kobieta na dyżurze, Maryann - skrzywione usta i długie przerwy, jakby rozszyfrowywała prawdziwe znaczenie jego słów, ukryte podteksty, wyraziła zgodę tak opryskliwie, że Grant z trudem pohamował narastający w nim gniew. Do tego ściśle określony czas wyjazdu i powrotu, co to ma być, do cholery - więzienie? Po czym, siląc się heroicznie na łagodność:
- Przecież to nie tak, że on jest w szpitalu, no wie pani - jej oschła riposta, o tak, wiedziała doskonale.
Co wiedziała? Ale to tylko przedłużyłoby procedurę, a poza tym - czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Nie, liczyło się tylko jedno, ugruntowanie w przekonaniu, że powinien zabrać stąd Robina, wydostać go z tego miejsca, od tych ludzi. No, bo czy oni mu w jakiś sposób pomagali? Nawet Johnna, uprzedzona najbardziej ze wszystkich obserwatorów, przyznała, że przyjaźń z Grantem miała na Robina zdecydowanie pozytywny wpływ: potrzeba mu czegoś więcej aniżeli atmosfery domu opieki, mimo iż troska o pacjentów stanowiła tam rzecz nadrzędną i oczywistą. On również potrafił być bezstronny i przyznawać rację, jeżeli dostrzegał po temu należyte powody - niemniej warunki życia pozostawiały wiele do życzenia.
Nad szóstką innych dorosłych pacjentów - o różnym stopniu zaburzeń psychicznych - sprawował pieczę zmieniający się (jak sądził) personel pielęgniarek, który nie osiągał, niestety, spodziewanych rezultatów - miast tego wszystkiego Robin potrzebował przyjaciela. I właśnie go zdobył.
Punktualnie wpół do dwunastej: wjeżdża na podjazd. Roger, facet w podkoszulku z napisem Budweiser siedzi przy kosiarce do trawy. Zasępiony, jedna nogawka szortów, podciągnięta wysoko, ukazuje włochate udo. Facet nie patrzy na Granta: - Hej. Cześć.
- Cześć, Roger - zdejmuje ciemne okulary i przykuca, zniżając się do poziomu Rogera. - Co jest?
- Wiesz może, jak to działa? - Dłonie zaciśnięte na wprost niego, zmarszczki na czole, bruzdy na twarzy, wygląda jak dziecko bliskie płaczu. Przykro mi, jedyne urządzenie, które umiem obsługiwać, to aparat fotograficzny - ale Grant tego nie powiedział, pochylił się tylko nad kosiarką i odkręcił kurek wlewu, pociągając głośno nosem.
- Benzyna jest - mówi smętnie.
I nagle pojawia się Maryann w niebieskim stroju, pochyla się nad nimi, Grant nawet nie słyszał, jak otwierała siatkowe drzwi.
- Co się stało? O co chodzi? - Jakby to on musiał być powodem potencjalnego problemu.
Na co Roger: - On mi pomaga.
- Ja ci pomogę. - A Grant znów tłumi w sobie gniew, ma ochotę rzucić: pieprz się, suko, ale oto pojawia się Robin w szortach i koszuli z długimi rękawami, okulary; kapelusz wędkarski zdobią tłuste plamy brudu. Plastykowa torba w jednej ręce, w drugiej jasnoniebieska teczka. Uśmiecha się. Czerwone okulary słoneczne, opuszczone nisko na mocno opalonym nosie.
- Cześć - wsiada do wozu, zapina pas. Uśmiecha się do nich wszystkich.
- Ósma - mówi Maryann, ściskając mocno w dłoni linkę do włączania kosiarek, jakby dusiła węża. - Pamiętajcie.
- Będziemy - zapewnia Robin.
- Pamiętajcie o słońcu - i jeszcze coś, ale Grant już uruchomił samochód i wycofał, a potem wyjechał z podjazdu: zamknij się. Wszystkie okna otwarte, Robin spocony jak szczur w swojej koszuli z długimi rękawami, niemniej było to konieczne, aby zwalczyć wywołaną prochami tendencję do nadwrażliwości skóry na słońce.
- Mam dla ciebie krem ochronny - pokazuje mu buteleczkę i szczerze żałuje, że nie może pokazać jej Maryann albo widmowej Johnnie. Spójrzcie - o tym też wiem. Zależy mi na tym człowieku tak samo jak wam, a nawet bardziej.
Przymknięte oczy za szkłami okularów słonecznych, jedna ręka wystawiona przez okno i ponure: - Maryann cię nie lubi.
- Wiem.
- Boi się, że mnie zabierzesz.
Cisza, i tylko szum powietrza, wpadającego przez okna. Serce Granta zaczęło bić mocniej, przyjmując nader osobliwy rytm. Głowa Robina porusza się lekko, gdy wóz podskakuje na wybojach i omija wyrwy na drodze.
Plaża zatłoczona nawet w dzień powszedni; wspólnie wynoszą podręczną chłodziarkę, koc i kładą na nim torbę oraz teczkę. Krok Robina jest odrobinę niepewny, jakby chłopak stąpał po innym, obcym mu gruncie. Grant dostosowuje się do niego. Na spłachciu trawy, za plażą, zacienione, nie zajęte miejsce. Robin wyciąga się na postrzępionym, łososiowej barwy prostokącie koca, uśmiecha się lekko, okulary przekrzywiają mu się na nosie.
- Przyniosłem to - mówi, trzymając w dłoni teczkę. - Dla ciebie.
Podaje ją Grantowi.
- Co to takiego? - Ale już otwiera i unosi ku światłu rysunki. Trzy nowe rysunki. Szkice ołówkowe, doprawdy niezwykłe dzieła. Ich rażąca prostota była tak dojmująca i przepotężna, że - przyjrzawszy im się uważniej - mimowolnie musiałeś zacząć zgłębiać ich subtelne niuanse.
Każdy przedstawiał mężczyznę, sylwetka była mocno niewyraźna na wysokości torsu i kończyn, tylko twarz nakreślono wyjątkowo precyzyjnie i ostro. Pierwszy szkic ukazywał go śpiącego, spokojowi postawy przeczyły, wiszące powyżej, ciemne chmury;
mroczne, posępne kłęby, napęczniałe jakby od ropy i śluzu, objuczone brzemieniem, które gotowe były natychmiast uwolnić. A mężczyzna spał jak dziecko, beztrosko, głęboko i samotnie - jego twarz nie zdradzała, o czym mógł śnić w tej właśnie chwili.
Drugi przedstawiał jeszcze większe skupienie chmur, ich gęste masy znajdowały się teraz znacznie bliżej niego, a on wciąż spał, tyle, że teraz na wznak, jedną rękę miał wyciągniętą, a jedną nogę ugiętą w kolanie, jakby próbował wstać przez sen: i spójrzcie tylko, jak lekkie pociągnięcia ołówka odzwierciedliły spokój na twarzy mężczyzny; absolutny brak przejęcia wrzącym tuż nad nim żywiołem - chmury były tak blisko, że byle wietrzyk mógł przeciągnąć nimi, niczym miękką gąbką, po jego ciele.
Trzeci rysunek ukazywał mężczyznę obudzonego, dłonie otwarte, patrzy na chmury, znajdujące się teraz na wysokości jego pasa. Dostrzega w nich nie twarz, lecz coś, co dopiero ma się nią stać, jak twarzyczka dziecka w łonie matki; coś, o czym wiadomo, że ma w sobie tkanki i krew, ale czego nie sposób jeszcze sobie wyobrazić - metatwarz, nie mądrość, lecz coś, co można by określić mianem nasienia wiedzy, nie łagodność, ale siłę, która ją powoduje; i mężczyzna zarazem obejmuje i jest obejmowany przez tę chmurę, rozchylone ręce, odrzucone w stronę patrzącego, otwarte oczy, zarazem w pełni świadome,.myślące i smutne, jakby koniec końców ta siła, mądrość i łagodność nie były wystarczające.
Grant, patrząc na te rysunki, zapomina o plaży, powietrzu i wszechobecnym upale, zupełnie jakby znajdował się w zamkniętym pomieszczeniu, patrzy na oblicze w chmurze i unosi wzrok, nieomal gwałtownie, przywrócony brutalnie rzeczywistości głosem mówiącego Robina.
- Zrobiłem je wczoraj wieczorem. Na dziś. Bo dzisiaj czwartek.
Och, czwartek. Dzień sesji. Dzień Johnny i słabe, kwaśne wrażenie rozczarowania, może było to głupie odczucie, niemniej nie mógł mu zaprzeczyć. Miał wrażenie, że Johnna nie zasługiwała, by zobaczyć te rysunki, tego człowieka, tę chwilę; zasłużyła tylko na to, co dostała - O wykorzystywaniu fotografii w terapii, miała zbyt ograniczone horyzonty, aby móc objąć coś tak wielkiego.
- A więc - chrząkając - przyniesiesz je za tydzień? - Spojrzenie Robina, wyraźna konsternacja i nagłe olśnienie.
- A, o przyniesienie na sesję ci chodzi? Nie - stanowczo - nie. Te są osobiste.
Grant uśmiecha się, nie mógłby przestać, nawet gdyby chciał, a przecież nie chciał; był tego pewien na sto, dwieście, tysiąc procent. Te są osobiste. Powinny być.
- Wiem, co masz na myśli - uśmiech, uśmiech. - Dokładnie wiem.
Potem rysunki trafiają skrzętnie do teczki, a ta z kolei zostaje oparta o bok chłodziarki, zrywa się wiatr. Zjedli lunch przygotowany przez Granta - chipsy i kanapki, popijając mrożoną herbatą; zrobiło się cieplej. Robin zdjął koszulę, natarł kremem otrzymanym od Granta ramiona i klatkę piersiową, potem ręce, ale nie mógł poradzić sobie z plecami: lekko odwraca głowę, podając jedną ręką buteleczkę. W geście tym zawierało się całe jego życie pod opieką ludzi; od zawsze znajdował się we władzy innych, tak, że nawet najbardziej podstawowe potrzeby nie musiały być przezeń wyartykułowane, wystarczyło zwykłe wyciągnięcie ręki: - Wiesz, czego chcę.
A Grant, w poczuciu dziwnego zakłopotania; czy kiedykolwiek miał kontakt z ciałem innego mężczyzny? Oczywiście, pomijając bójki w dzieciństwie i gry w szkolnej drużynie sportowej? Bierze od Robina plastykową butelkę i dłonią rozmasowuje krem po jego plecach, skóra lepi się od potu, ramiona pokryte są piegami; był bardzo blady.
- Eddie mi to robił - ogląda się przez ramię, usiłując dojrzeć Granta. - A potem ja jemu.
Wciera to, co pozostało, we własne dłonie i ramiona, krem ma lekki zapach kosmetyków, słodkawy, mdlący.
- Kto to jest Eddie?
- Był... chyba można powiedzieć, że był moim przyjacielem.
- Ja... ee... - mimowolnie drapie się po nodze - nie wiedziałem.
- To było dawno temu - zerka na plażę; grube kobiety, młode dziewczyny, nastolatkowie i rozwrzeszczane dzieciaki; fale, majestatycznie i wolno toczące się w ich stronę.
- Spotkałem... poznałem go w liceum, chodził do wyższej klasy. Przez ostatni rok nauki, ja... - Milknie, spuszcza głowę, dłonie miętoszą koc, ściskają go, gniotą; skóra, pokrywająca miękkie, delikatne ciało. - No, w każdym razie był moim przyjacielem. Nigdy nie miałem dziewczyny. Szczerze mówiąc, nie potrafię ich zrozumieć.
- Ja też - mruknął Grant, i bynajmniej nie żartował.
- Naprawdę? - z zadowoleniem i zdziwieniem. - A poza tym Alison mówiła, że miałem mnóstwo kłopotów z prochami i moją rodziną...
Znów dłonie na kocu. - Kiedy spotkałem Eddiego w kinie, już się znaliśmy. - Czy w jego słowach dało się wyczuć tęsknotę? Nostalgię? Pragnienie przynależenia do kogoś?
Nie potrafię zrozumieć dziewcząt... Czy był ktoś, kto mógł pomóc ci zrozumieć cokolwiek czy kogokolwiek? Nastolatek Robin, bez przyjaciół, bez rodziny, która by go wysłuchała; nic, oprócz mrocznego, posępnego spojrzenia boga choroby; lekarstwa wypróbowywane jedno po drugim, kolejne pobyty w szpitalu i brutalna potrzeba kontaktu, tak silna, że w końcu pokonała lęk przed bólem, a co potem? Życie? Cóż to za życie - egzystencja prowadzona niejako za rękę, przemarsz przez alejkę życia, pośród cieni, niczym na wpół zapomniany ni to sen, ni to koszmar, kontrolowany przez tak długi czas i tak brutalnie nieuleczalną chorobę, że aby w ogóle żyć, musiał rozwinąć w sobie własny mechanizm radzenia sobie (lub nieradzenia) z poszczególnymi sytuacjami i dzięki temu - lub temu „na przekór” - owo osobliwe, niesamowite jądro, wnętrze, jama przeraźliwej słodyczy; ten obszar, do którego nie sposób się zbliżyć, jak do rajskiego cherubina, a zarazem jedyne miejsce, o którym Grant wiedział, że musi je odnaleźć, poznać i nauczyć się w nim być. Widział je tam, wewnątrz teczki z rysunkami, dostrzegał je w przyjętym przez Robina sposobie przekrzywiania głowy, także w tym, jak jego wzrok przesuwał się po piasku i wodzie, jak lustrował ciała przemieszczające się pomiędzy żywiołami - o czym teraz myślisz? Właśnie teraz, o czym ty myślisz?
- Gdzie - ostrożnie - gdzie jest teraz Eddie?
- Czasami myślałem, że szpital i to wszystko pozostało tylko w mojej wyobraźni. - Dłonie nieruchome na podołku. - Jak gdyby wmawianie sobie, że wymyślenie szpitala mogło uczynić go mniej realnym. To tak, jak bywa czasem z halucynacjami. - Poprawia okulary słoneczne, dłonie poruszają się ostrożnie, jak przy manipulacji przewodami pod napięciem - pogięte skrzydełka, kiedy je tylko puszcza, powracają do poprzedniej pozycji.
- Śniłem kiedyś, że leżałem w długiej, żółtej trawie, jak ta, co rośnie w Afryce, wiesz, co to takiego?
- Roślinność w Afryce? Tam, gdzie lwy...
- Tak! - Okulary spadają mu z nosa, gdy podrywa się gwałtownie, wydaje się, że jego temperatura wzrosła dwukrotnie, rytm alfa podskoczył gwałtownie.
- Lwy, widziałem je tam, leżąc w tej długiej, żółtej trawie, i czasami wydawało mi się, że sam byłem zwierzęciem, no wiesz, ale zostałem odcięty od stada, od mojego lwiego stada. - Niewiarygodna, niemożliwa do zniesienia samotność zwierzęcia, oddzielonego jakby od własnego serca, pozbawionego sensu istnienia.
- Eddie powiedział, że jestem brzydki - ciepła fala gniewu.
- Robinie, nie jesteś brzydki.
Wzruszenie ramion, głowa w dół, zielony, wędkarski kapelusz przesunął się do przodu tak, że lada chwila mógł spaść na ziemię; milczenie Robina jak świeżo wzniesiony mur, więzienie, zamknięte pomieszczenie, którego ścian - o czym Grant wiedział instynktownie - nie wolno mu było próbować burzyć. Dlatego siedział tak, milcząc; po prostu siedział i wpatrywał się w wodę, otoczony pełnią przepięknego lata, aż po dłuższej chwili Robin znów się odezwał.
Nie na swój temat, ten na dziś już wyczerpali, ale o przyjaciołach.
- Nie o „prawdziwych przyjaciołach” - rzuca niemal przepraszająco - ale takich jak Roger. No, wiesz.
- Wiem - mruknął Grant.
Wiesz, to nie jest w sumie takie złe, głos Robina brzmi teraz nieco łagodniej, to miejsce wcale nie jest takie złe.
Roger był rezydentem w domu opieki, podobnie jak on, od ponad roku; pielęgniarki były miłe - przynajmniej większość z nich, jedzenie znośne. I były wycieczki - do zoo, czasem do kina czy na łono natury. Raz pojechali nawet na farmę ze zwierzętami, wszystkim się to spodobało - a poza tym to było lepsze niż szpital, gdzie jedyne, co robisz, to siedzisz jak kołek i palisz papierosy albo, jeżeli ci wolno, oglądasz telewizję; wprawdzie robi się tam różne rzeczy, ale nie zawsze, czasami robisz coś i nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy, bywa, że robisz różne rzeczy i tego nie pamiętasz. W szpitalu też masz przyjaciół. Jak Roger. Na przykład Michael, który był gitarzystą - grał w zespole, w prawdziwej kapeli, ale musiał przestać, z powodu głosów, to one sprawiły, że utracił swój dar.
- Zaczął wszędzie łazić z walkmanem - uśmiecha się na to wspomnienie prawdziwym uśmiechem, a Grant patrzy, obserwuje go - i za każdym razem, kiedy stawały się zbyt głośne, mówił: - „Podkręcam to! Podkręcam to! Podkręcam!”
- Co się z nim stało? Nie...
- I była dziewczyna, Antonia, ona uważała, że wszyscy klowni to anioły, że każdy klown, którego ujrzała, to czyjś anioł stróż. To było... słodko-straszne, naprawdę, bo za każdym razem, kiedy widziała klowna, czy choćby jego zdjęcie, pytała: - Czy to twój? To twój? A może twój?
Głośniej: - Czy on jest twój? Jest twój? - i głowy zaczynają się odwracać, spoglądają na nich, gapią się, a Grant zwalcza w sobie chęć rzucenia: - Robinie, proszę, Robinie, ciszej - dopiero teraz w inny sposób postrzega pokrzywione okulary słoneczne Robina, jego kapelusz wędkarski i nie dobrane rzeczy, koszulę, którą miał na sobie mimo potwornego skwaru. Gdzieś w głębi duszy zaczął nienawidzić samego siebie za tę świadomość, za te odczucia i za to, że nie udało mu się od razu ich powstrzymać.
- Czy on jest twój? - I nagle znów mówi swoim głosem, swoim normalnym głosem. - W końcu przerzucili ją na haldol, ale wcale jej się to nie spodobało. Stwierdziła, że czuła się po tym, jakby tonęła, jakby zatapiała się w sobie. Powiedziała, że wolałaby raczej klownów. Ale za każdy razem, kiedy ją puszczali, przestawała brać lekarstwa i musiała wracać. Aż w końcu klowni, wszyscy, bez wyjątku, stali się diabłami, a ona większość czasu zaczęła spędzać... zaczęła spędzać... wysłali ją... - Dłonie na kocu, palce zaciśnięte z całej siły i nagle wstaje, podnosi się ponad Grantem, niczym rosnący olbrzym, jak troll z bajki. - Chcę popływać.
- A umiesz? Czy umiesz pływać? Ja nie bardzo... - ale Robina już nie było, pobiegł raźno ku wodzie, długie rozpięte rękawy powiewały na wietrze, kapelusz wędkarski spadł mu z głowy i upadł obok kobiety w głęboko wyciętym bikini, która spojrzała nań jak na coś, co - przez sam fakt, iż leżało przy niej na piasku - mogło zarazić ją jakąś wstydliwą chorobą. A Grant pobiegł za nim, schylił się, nie zwalniając, by podnieść kapelusz, złapał go i dostrzegł zaskoczone spojrzenie kobiety, po czym w dwóch susach dopadł wody i zaczął brnąć przed siebie; sięgała mu po uda, gdy ujrzał, wyłaniającą się nad powierzchnią, głowę Robina - istoty syreniej, nieprzewidywalnego człowieka-ryby. Po chwili znów się zanurzył, to oczywiste, że umiał pływać, niby dlaczego nie?
Ramiona, nogi i kompletny brak oznak zmęczenia; Grant poddał się po dwudziestu długich, uciążliwych minutach, usiadł na brzegu, na plaży pokrytej drobnymi kamykami. Obok przebiegły dzieci i przykucnęły, by zacząć grzebanie w błocku; małe rączki dzielnie i solidnie zabrały się do dzieła z tyłu, za nimi, ich matki, rozłożone na piasku, koce ułożone płasko, piersi zroszone potem. Ludzie odeszli. Robin wyszedł z wody, głowa dziarsko odchylona w tył, ciemne, ociekające włosy, rękawy koszuli przywierają do ramion niczym wylinka jakiegoś gada, gotowa w chwili najlżejszego poruszenia odpaść od jego ciała. Mieli tylko jeden ręcznik. Robin usnął na kocu, rozciągnięty wygodnie na całą długość, a Grant, przyglądając mu się, stwierdził, że chłopak bynajmniej nie wydawał się młody, lecz ponadczasowy, jakby napór choroby stępił w nim niszczycielskie skutki działania czasu; oczy zamknięte, pierś porusza się wolno: „Eddie powiedział, że jestem brzydki”. Rysunki w dłoni, wzrok na wpół błędny i myśl - chciałbym spotkać tego Eddiego, naprawdę chciałbym móc z nim porozmawiać. Jak przyjaciel Robina z drugim jego przyjacielem.
Robin spał, dopóki nie nadeszła pora powrotu. Grant uparł się, aby dotrzymać słowa i punktualnie zjawić się na miejscu; przez krótką, pełną napięcia chwilę miał kłopoty z obudzeniem go, i później, w samochodzie ponownie, jakby mieszanka wody i świeżego powietrza podziałała na Robina oszołamiająco; przespał całą drogę do domu, ale obudził się, gdy skręcili na podjazd, jak pod wpływem impulsu wewnętrznego alarmu.
Kapelusz w dłoni, koszula przepocona, śmierdząca i pomięta; zaczyna coś mówić i pojawia się Maryann, zasępiona, ale przecież z całą pewnością jej zmiana musiała już dawno dobiec końca - czy ty nigdy nie wracasz do domu? Nigdy? Mimo to uśmiecha się do niej, z wymuszeniem, nachylając się obok Robina, aby odblokować drzwiczki po jego stronie.
- Punktualnie - stwierdził.
Maryann nie odezwała się słowem, pomogła Robinowi wysiąść z wozu, chłopak ziewnął przeciągle i z zadowoleniem, pomachał do Granta, który odpowiedział równie energicznym gestem i wycofawszy wóz na podjeździe, odjechał, by powrócić do błogosławionego spokoju i ciszy, gdzie nie było Johnny, ani nie miał niczego do roboty, z wyjątkiem wzięcia prysznica i położenia się spać; usnął nagi i rozanielony na chłodnych, nieskalanych prześcieradłach pustego łóżka.
Prawdopodobnie mógł się tego spodziewać i możliwe, że nieświadomie nawet to przewidział - Johnna rozwścieczona, łzy jak lawa, spływające po jej twarzy. Robin przestał rysować na sesjach terapeutycznych.
- Nie chce już dla mnie rysować - dłonie płasko na stole, jakby miała szaleńczo rzucić się na Granta, stojącego w milczeniu plecami do zlewozmywaka.
- Mówi, że już tego nie potrzebuje, twierdzi, że ma ciebie. - Ociera twarz, oczy przekrwione, nos napuchnięty, włosy zmierzwione od ciągłego szarpania, skrobania i pociągania za warkocze.
- Grant, jeśli choć trochę zależy ci na Robinie, jeżeli zależy ci na jego terapii, pokaż mi co...
- Nie mogę - krótko i zwięźle. - Johnna, zastanów się.
I to była prawda, na dodatek dość ironiczna, choć, przynajmniej teraz, nie był w stanie dzielić się z nią tym spostrzeżeniem - nie ulegało wątpliwości, że później sama dostrzeże ową ironię. W odwróconej sytuacji, niezakłamanej i okrutnej zarazem - zachowywał przy niej głęboką prostolinijność i nie zamierzał pokazywać jej nowych rysunków; tych jasnych, kredkowanych cudowności, subtelnych głębi bólu uchwyconych w ołówku i piórze, ponieważ nie byłoby to uczciwe. Wobec Robina.
- On mi ufa - powiedział półgłosem. Może nieznacznie wychylił się do przodu, w każdym razie okazało się, że był kompletnie nie przygotowany na jej nagły krzyk, widok jej bezkrwistej twarzy i zaczerwienionych oczu, patrzących nań z tak bliska.
- On ci ufa! On ci ufa! Nikt ci nie ufa, Grant, nikt nie uważa, że choć trochę zależy ci na dobru Robina! Ani ja, ani ludzie z domu opieki, ani jego lekarz, nikt! My wszyscy...
Nie obchodzi mnie, co myślisz - ale nie powiedział tego na głos, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, by znaleźć się jak najdalej od tych wpatrzonych w niego oczu, ale ruszyła za nim, przeszła przez korytarz aż do łazienki, jedynego pokoju z zamkiem w drzwiach. Próbował przekręcić zasuwkę, lecz nie zdążył, szarpnięciem uchyliła drzwi, jej twarz w szparze, patrzy na niego i mówi: - Jak możesz żyć z samym sobą, jak możesz żyć z tym, co robisz i co chrzanisz; celowo sabotujesz terapię, niwelujesz nasz trud - użyła nawet paru słów uważanych powszechnie za obelżywe. Twarz w szparze, jak oblicze wiedźmy; wydawało się, że jej oczy wcale nie mrugały, czerwone oczy i ten czerwony, czerwony pokój; nagle, bez wyraźnej przyczyny poczuł, że nie może zaczerpnąć tchu, a z ogarniętej paniką głębi bezdechu, jak gorliwa służka, nadbiegła taka myśl: Oto jak jest, gdy się ma halucynacje.
Uspokojony nagłym olśnieniem, uchylił drzwi, otworzył je na oścież; Johnna usiłuje wedrzeć się do środka i mocno napiera, ale on przed nią już nie ucieka, już nigdy więcej nie zamierza przed nią rejterować.
- Posłuchaj - zawołał, a gdy zorientował się, że go nie słucha, ujął jej dłonie w swoje - nie mocno, bo niemal czule - i powtarzał to raz po raz, bez końca, aż wreszcie się zatrzymała, cofnęła gwałtownie ręce i znieruchomiała przed nim zapłakana, zapatrzona i zdezorientowana. - Posłuchaj - jeszcze raz, łagodnie - czy wiesz - patrząc wprost na nią, na zmierzwione włosy, wilgotne oczy, bladą służbową bluzkę pomiętą przy talii i kołnierzyku - ile jest sposobów leczenia schizofrenii?
- Nie.
Kiedy zauważył, że drgnęła, rzucił: - Poczekaj jeszcze chwilkę. Czy wiesz, jak go leczono? Poprzez modlitwy. Upuszczanie krwi. Krępowanie sznurami. Akupunkturę. Witaminy. Stosowanie szoku insulinowego, dializy, ECT - zaczekaj chwilę, prosiłem cię o to - psychoterapię, psychochirurgię - czytaj lobotomię, jak w dawnych czasach, kiedy usiłowano wykroić „kamień głupców”, czyli piłką wycinano choremu otwór w kości czołowej czaszki. Wiedziałaś o tym? Czytałaś kiedykolwiek o tym? I wiesz co? Żadna z tych metod nie okazała się skuteczna. Żadna z nich. Więc nie mów mi o terapii sztuką, on nie potrzebuje terapii przez sztukę ani nie potrzebuje ciebie. Jedyne, czego mu potrzeba, to ktoś, z kim mógłby porozmawiać, przyjaciel. I prochy - w tej kwestii też musi być uczciwy, ale teraz tego nie powie.
Czerwone oczy, gapiące się na niego bez przerwy, i naraz głos, dziwnie nie pasujący, niemal rażący w swej łagodności, płynący z ust Meduzy.
- Wiesz, dlaczego jestem tu z tobą? Aby cię obserwować. Oto dlaczego. Dlatego zamieszkałam u ciebie. - Iz tymi słowy mija go, wchodzi do łazienki, zamyka zdecydowanie drzwi i przekręca zasuwkę, cicho, delikatnie, powoli; metaliczny szczęk jak przekręcanie klucza w sercu, które właśnie teraz i na zawsze zostało przed nim zamknięte. Stał tak przez chwilę, wsłuchany w dźwięk puszczanej wody, w nie kończący się szum i plusk wody, spływającej do otworu umywalki, by wreszcie - odwróciwszy się wolno - równie powoli odejść.
Lekarz Robina nazywał się Kaiser; wiadomość od niego była krótka i lakoniczna, ale kiedy Grant oddzwonił, tamten dał istny popis nabytej elokwencji - w jego słowach brzmiała nuta zawodowej sztuczności, jak gdyby Grant był małym stworzonkiem, kalającym jego gniazdo w swej ignorancji i niekompetencji; nieświadomym nawet faktu, iż sam wymagał pomocy ze strony osób dużo bardziej wykształconych i wyszkolonych niż on.
- Cieszę się, że pan zadzwonił - powiedział doktor Kaiser. - Johnna żywi pewien niepokój związany z osobą Robina Tobiasa, o którym - jak sądzę - powinniśmy porozmawiać; szczerze mówiąc, była wielce...
Spokojnie, zachęcająco: - Często widuje pan Robina Tobiasa?
- Wydaje mi się, że to, na czym powinniśmy obecnie się skupić, jest dużo bardziej... No, powiedzmy, czy wie pan, jaką on lubi kawę? Albo kto jest jego ulubionym artystą? Wie pan, jaki kolor mają jego drzwi w domu?
- Panie Cotto, Grant, chodzi mi, szczerze mówiąc, o...
- Więc wie pan, jaki kolor mają jego drzwi? Cisza. A potem z lodowatą powagą: - Niebieski.
- Nie. - I Grant jest nieco zdumiony dźwiękiem własnego głosu, nie spodziewał się pobrzmiewającej w nim, wyraźnej zjadliwości, ale wcale tym się nie przejął, ba, nawet mu się ona spodobała.
- To drzwi Rogera. - Odkłada lekko słuchawkę, delikatny trzask widełek. Nie uśmiecha się, ale może i później wybuchnie jeszcze śmiechem, a śmiejąc się, będzie kręcił głową nad swymi rozdygotanymi rękoma - jakże był wściekły, prawie tak jak Johnna, a może czuł się dokładnie jak ona. Ten pieprzony Kaiser, co on w ogóle wiedział? Słowa i terapie, wszyscy oni byli jednakowi, stanowili odłamki większej całości i tym właśnie byli, nie połączonymi fragmentami, narzędziami bez stylisk, nikomu nie pomagali. Ja wiem - mruczy do siebie, uśmiechając się pod nosem - wiem, czego mu potrzeba.
No i był praktyczny, potrafił być taki wobec Robina i wobec siebie, a co jest najbardziej praktyczne ze wszystkiego? Pieniądze. Był to jeden z pomniejszych cudów (a może wcale nie taki mały), że Johnna mu pozwalała korzystać z jej funduszy, choć z całą pewnością nie będzie to trwać wiecznie, prawdopodobnie niezbyt długo, niemniej on miał już w tej kwestii pewne plany, nie był przecież głupcem. Poczucie winy, może powinien je odczuwać; wyrzuty sumienia, wynikające z faktu, że z nią żył i korzystał z jej pieniędzy właśnie teraz, kiedy nic już ich nie łączyło z wyjątkiem ogromnej, rozrastającej się wciąż nieufności - ale serce ani trochę z tego powodu go nie bolało. Czy to o czymś świadczyło? O czym? Na koncie bankowym wciąż jeszcze miał ponad połowę wkładu, no i rzecz jasna Robin dostawał rentę, nie było tego wiele, ale zawsze. Mimo to, będzie musiał znaleźć sobie jakąś pracę, cokolwiek, może w studiu fotograficznym, albo coś dorywczego na zasadzie wolnego strzelca. Może, dopóki Robin wciąż pozostawał w domu opieki, znalazłby sobie posadę w niepełnym wymiarze godzin? Wspominał kiedyś o tym, niemniej wszystko to, jak dotąd, nie było sprecyzowane, pozostawało w sferze mglistych i niepewnych planów. Domyślał się, że nie będzie mu łatwo się przestawić, ale bycie wolnym strzelcem dawało wiele korzyści i możliwości, oczywiście przy odpowiedniej dozie troski, dobrych chęci i planowania.
Tak, przecież Maryann miała rację, Maryann z domu opieki z jej podejrzeniami i spojrzeniami - teraz przypomina sobie Robina w samochodzie, wiatr, wiejący mu w twarz, i z powagą rzucone słowa: „Ona boi się, że mnie zabierzesz”. I zabiorę cię, Robinie. Zamierzam uczynić to już wkrótce, ale muszę jeszcze włożyć w to trochę pracy i wszystko należycie zaplanować. Gdy w grę wchodziło przejęcie opieki nad pacjentami w rodzaju Robina, istniały stosowne, ściśle określone przepisy prawne, musiał dowiedzieć się o nich jak najwięcej, ale był sprytny, mógł poświęcić trochę czasu lekturze.
I uczynił to, po kilku dniach solidnej harówki. Zrobił zakupy; kupił rzeczy, które miały mu się przydać w pracy na pół etatu, i rzeczy dla Robina - artykuły kreślarskie, pędzle, drogie kolorowe ołówki, pozbawioną okładek książkę o Baconie (za pół ceny), szampon, sznurówki, pastę do zębów. Z pełnymi torbami spieszył do domu, by odebrać wiadomości nagrane na automatyczną sekretarkę - dwie do niego i obie w odpowiedzi na jego ofertę; nie ulegało wątpliwości, że proponowane posady nie odpowiadały jego wysokim, bądź co bądź, kwalifikacjom; stanowiły kroczek w dół na szczeblach kariery, ale jakie to miało znaczenie? Praca nie była jego celem, sposobem na zbawienie; gdyby musiał, przyjąłby posadę stróża albo odźwiernego w barze szybkiej obsługi - nie miało to dla niego znaczenia.
Obecnie odbiera Robina w środy, omija wszelkie wyjazdy i zaplanowane imprezy - wydaje się, że zawsze odbywają się one - nie wiadomo dlaczego - właśnie w środy, ale dla niego nie ma żadnych przeszkód, poradzi sobie, obejdzie każdą przeszkodę, jest wiecznie uśmiechnięty, wiecznie uprzejmy, i szczerząc się do Maryann, pyta tylko: - To co, może w czwartek? - On i Robin robią wspólnie proste, zwyczajne rzeczy; dobierają ubiór, nowe dżinsy, koszulę w czerwone i różowe rybki tropikalne - była okropna, ale Robinowi bardzo się spodobała, wyszedł w niej wprost ze sklepu i nosił ją odtąd każdego dnia, aż w końcu Grant zabrał go do pobliskiej pralni samoobsługowej.
- Kolory wyblakną - powiedział delikatnie - jeśli od czasu do czasu jej nie upierzesz.
Małe pudełko z mydłem do pralek, wirująca woda i ubrania Robina - fatalnie dobrane, brudne, zaplamione. Grant kupił mu nową bieliznę, nauczył, jak ma znajdować odpowiedni dla siebie rozmiar.
- Straciłem wiele ubrań w szpitalu - mówi z lekka zasępiony.
- Miałem mnóstwo rzeczy.
- Nie potrzebujesz mnóstwa rzeczy. Teraz spójrz na te koszule
- unosi do góry dwie paczki. Fruit of the Loom. - Jaki nosisz rozmiar?
W pewnym sensie było to bardziej zabawne niż wyprawy na plażę czy do zoo - Robin zafascynowany gadami i ptakami, opowiadający długo i ze znawstwem o podobieństwach między jednymi a drugimi, koszula w ryby i odkształcone okulary słoneczne, z ust płynie potok słów o archeopteryksie, dłonie rozczapierzone i rozłożone szeroko w cieniu plastykowych palm, niebieskie i zielone kafelki, udające morze i ląd, a na ich tle on sam, hybryda - piękna i zagubiona.
Ale to już przeszłość - postanawia zdecydowanie Grant - już nie jest zagubiony: - Teraz ja tu jestem. Zajmę się tobą. Kupują żywność. Robin pcha wózek.
Siedzą w samochodzie, jedząc lody na patyku, Robin ma głowę odchyloną w tył, odwróconą do słońca, a Grant rzuca łagodnie: - Nałóż kapelusz, Robinie, włóż kapelusz, Robinie. Za każdym razem, gdy go odwozi, ma ochotę powiedzieć: Spójrz na niego. Spójrz, czy coś mu się stało? Czy przydarzyło mu się coś złego? Nie. Nie.
Spójrzcie na niego, Maryann, doktorze Kaiser, gdziekolwiek jesteś, Johnna, we czwartki, poprzez zaślepiającą cię mgiełkę nienawiści. Popatrzcie tylko, czy coś mu się stało? Nie.
A teraz zadaj to pytanie i odpowiedz uczciwie, tylko naprawdę uczciwie. Czy on jest szczęśliwy? Odpowiedzże uczciwie.
A po zakupach, wypadach i wszelkich atrakcjach, godziny spędzane w domu opieki - na wrogim terytorium; Maryann wiecznie czyhająca za węgłem, jakby tylko wypatrywała byle zaniedbania czy spodziewała się, że on wreszcie ukaże swe prawdziwe, łajdackie oblicze. Zawsze czujna jak oko cyklopa, on zaś odpowiadał uprzejmie, ze stoickim spokojem, bo wiedział, że w końcu nadejdzie chwila, gdy Robin sięgnie po swoją teczkę i czasem zrobi to z uśmiechem, a czasem nie; sięgnie po nią z powagą, by przedstawić mu swoje prace, rysunki - przepiękne, groteskowe, nie tyle stworzone, co raczej wydobyte prosto z wnętrza i proste jak sam cud, trafiające jeden po drugim do jego rąk.
Oto terapia, to też jest terapia, te rysunki trzymane w dłoniach, a potem rozmowa o wydarzeniach z ich codziennego życia, o wydarzeniach, które dla Robina niejednokrotnie zdawały się przyczyną powstania kolejnych prac: jego sposób postrzegania, myślenia i odczuwania brał się w pełni i nieodmiennie z ołówków i długopisów, atrament i grafit były tu żywe niczym krew płynąca w ludzkich żyłach. Dlatego też zadaj sobie to pytanie - czy to wszystko nie pomaga mu w jakiś sposób? I czy ci, którzy starają się to zahamować, nie powinni być uznani za egoistów? No dalej, zadaj to pytanie. I odpowiedz.
Grant zna tylko jedną odpowiedź, ma ją w rękach - owo kompendium twarzy, postaw, chwytających dłoni, budynków tak pustych, że ich widok aż rani oczy, spojrzenia rzucane bezpośrednio na patrzącego, oczy skierowane na wprost, ku oglądającemu. Co mogłyby zobaczyć takie oczy i co one faktycznie widzą? Jakże musi to być trudne - odnaleźć i uchwycić tak dojmującą, bezdenną pustkę. Narysowanie tego, co jest, należy do rzeczy prostych - teraz pokaż mi, co leży poza tym wszystkim, jak oblicze ukryte pod maską, narysuj to.
A on mógł tego dokonać, i dokonał. To właśnie był cud; fakt, że wciąż to robił, z tą samą, co wcześniej euforią, uniesieniem i natchnieniem, oraz że nie utracił zapału; ten ewenement zapierał dech w piersiach. Owe rysunki, niekiedy nazwane, innym razem nie, z większą lub mniejszą mocą, ale zawsze i niezmiennie chwytały za serce i poruszały tkwiącą w nim czułą strunę - dzikość, przewyższająca władzę lub sztukę - kto to powiedział? Milton? Dzikość, przewyższająca władzę lub sztukę; przeogromne, szczęśliwe uniesienie. Nie zabierał tych rysunków do domu, nie chciał, aby Johnna je zobaczyła, bo - choć ostatnio prawie się nie widywali - zawsze istniała pewna (acz nikła) szansa, że mogłoby do tego dojść, gdyby tylko wykazała dostateczną determinację i pomysłowość - tak jak on, kiedy próbował dotrzeć do Robina. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to, co zrobił, było właściwe, jak najbardziej właściwe; po raz pierwszy w życiu uczynił coś, co pod względem słuszności nie budziło w nim żadnych, najmniejszych nawet wątpliwości. Zrobił to, co uważał za słuszne, i okazało się, że miał rację.
Johnna już z nim nie rozmawiała, przychodziła tylko i wychodziła, jadła obiady z mikrofalówki i spała w łóżku sama; doktor Kaiser nie telefonował więcej. Maryann zadzwoniła dwukrotnie, ale kiedy oddzwaniał, nie podchodziła do telefonu, kiedy zaś zjawiał się w domu opieki, nie przyznawała się do telefonu. Jątrzenie - tak można określić to, co robiła, ale skoro tak szybko rejterowała, Grant nie zamierzał niczego jej ułatwiać.
Zrobił to Roger, kompletnie go zdumiewając - upalny zmierzch i Robin, machający od siatkowych drzwi; byli na wycieczce, jedli chińskie dania i uczyli się obsługiwać bankomat. Roger, półnagi, z obwisłymi piersiami, smutno uśmiechnięty, macha do niego.
- Hej.
Grant nie był pewien, czy Roger go rozpoznawał, czy naprawdę go rozpoznawał podczas kolejnych wizyt. - Znów zmienili mu leki - stwierdził Robin - z haldolu na melaril i wydawało się, że teraz nie miał ochoty na nic więcej, poza siedzeniem na popękanym, ogrodowym fotelu i paleniem papierosów; bywało, że papieros wypalał się aż do rozdygotanych koniuszków jego palców, czasami można było odnieść wrażenie, że w ogóle nie odczuwał bólu.
- Cześć, Roger - uśmiecha się do niego, nie oczekując odpowiedzi, ale oto rozbrzmiewa głos Rogera, suchy, płynący spomiędzy spierzchniętych warg.
- Cześć. Jesteś przyjacielem Robina. - Unosi wzrok nad fotel, te same stare niebieskie szorty, nowy, tani blaszany medal zdobi jego szyję. - Jesteś przyjacielem Robina - powtórzył.
- Tak. Grant. Nazywam się Grant. - Nie dodał: pamiętasz?
- Grant. - Cisza. - Maryann to suka - mruknął.
- Wiem. - Co chcesz przez to powiedzieć?
- Ona mi nie da, nie pozwoli mi - wznosi w górę jedną rękę, jakby przymocowany był do niej jakiś olbrzymi ciężar; wypalony cylindryczny filtr spada nie zauważony na ziemię, gdzie leży już około dwudziestu innych. - Ona mówi, że Robin zbyt często stąd wychodzi. Ja też chcę wyjść - i wzdycha, tak głęboko, że na jego tłustej, bladej piersi drży blaszany medal. - Chcę do... chcę do...
Znów cisza. Granta zaś ogarnia uczucie nie tyle bezradności, co raczej oschłego żalu, smutku, że Roger nie miał swojego przyjaciela czy rodziny, która byłaby przy nim choćby od święta, a jedynie stary fotel ogrodowy i codzienną porcję fajek. A kiedy pogoda się zmieni - na razie był jeszcze upalny sierpień, ale naprawdę będzie ciepło tylko miesiąc lub dwa - znów wróci przed telewizor, by siedzieć na kanapie sztywno i w jednej pozycji, wydając wszystkie pieniądze na papierosy; był zbyt zmęczony, aby chodzić po sprawunki do pobliskiego sklepu. I co to w ogóle za życie? Czy można w nim jeszcze mieć na coś nadzieję?
Dłoń Granta na ramieniu Rogera, lekko je ściska palcami.
- Następnym razem przyniosę ci trochę fajek, dobra? W porządku?
- Koolsy - mówi Roger. - Chcę koolsy. Mój tata pali winstony, ale już nie może prowadzić.
- Dwie paczki koolsów - kiwa głową i odwraca się, opiera głowę, jak wskutek silnego zmęczenia, jakby był ogromnie, wręcz śmiertelnie zmęczony, jakby wykorzystał całą energię swego ciała, by naznosić głazy potrzebne do wybudowania z nich własnego grobowca.
Uruchamia samochód i drzwi siatkowe uchylają się. - Robin? Nie, to Maryann, wprowadziła Rogera do środka, on mamrocze coś pod nosem, ona opiera dłonie na jego plecach i nagle odwraca się, by głośno i wyraźnie rzucić: - Zaczekaj chwilę. - Czy to do niego? Nie chciał, ale zaczekał, silnik perkotał na jałowym biegu, w wozie zrobiło się gorąco, ale uznał, że byłoby rzeczą nieodpowiednią, gdyby podkręcił wszystkie okna i włączył klimatyzację - czego ona mogła w ogóle od niego chcieć? Pewnie znów będzie się czepiała. Maryann to suka. Wredna na dodatek.
Wychodzi, wargi ściągnięte w dół; podchodzi, by stanąć obok okna od strony kierowcy i nachyla się, aby mogła zobaczyć Granta
- i aby on mógł zobaczyć ją.
- Chciałabym wiedzieć, co pan znowu kombinuje.
Ze znużeniem: - Powiedziałem, że kupię mu parę paczek fajek.
- Z trudem udaje mu się wyrugować ze swego głosu gniew i rozdrażnienie, aczkolwiek nie do końca; tak trudno mu było utrzymać przez cały czas nerwy w ryzach. - Czy to coś złego?
Jej oblicze pozbawione wyrazu, oczy jak zamknięte okna, aż nagle mruczy: - Och! - I nagłe olśnienie, rozbłysk światełka zrozumienia, kręcenie głową: - Nie, nie chodziło mi o Rogera, nie myślałam o Rogerze i dobrze pan o tym wie. Chodzi mi o to, co pan kombinuje z Robinem.
Pot na karku Granta, od niej natomiast - rozchodzący się wokoło zapach środków do zmywania naczyń, woń kuchni; tego wieczoru naprawdę nie miał ochoty z nią rozmawiać, tłumaczyć czegokolwiek, toteż nie odpowiedział, pokręcił tylko głową, dając jej do zrozumienia, że nie był zainteresowany, by ją oświecać, ale to nie załatwiło sprawy, powinien był się tego spodziewać, gdyż zaatakowała go ponownie, z impetem ekspresowego pociągu, jak stara rozklekotana lokomotywa, sunąca nań w zabójczym pędzie po rozchwierutanych, zardzewiałych torach; dłonie na szybie i rzucane zjadliwie słowa - co on sobie wyobrażał, czy w ogóle zdawał sobie sprawę, co robił, przecież to taki słaby i chwiejny chłopiec, taki niestały i kruchy! To po prostu chucherko, taki właśnie jest!
- No i pan podporządkowuje go sobie...
- Wcale nie - gniew pod otoczką znużenia, drgnienie, jak wstępny efekt działania narkotyku, pobudzenie amfetaminą.
- Nie robię ni...
- Pytałam nawet jego terapeutkę, pannę Hannen, chodziło mi o to, czy jesteś pan gejem albo co.
Gej albo co. Pytała Johnny, czy jest gejem, albo co.
Wrzenie w żyłach przybrało na sile. Trudno mu było nie podnosić głosu, ale to się udało - dla Robina, który mógł tego słuchać, dla Robina, który mógł ich obserwować ze swego pokoju.
- Czy sądzi pani, że właśnie o to mogłoby mi chodzić? - Dłonie na kierownicy; poczuł pot, jak lepką warstewkę wilgoci, oddzielającą ciało od twardego plastyku. - Co pani sobie myśli, że go pieprzę?
- Usiłuje go pan zdominować. - Teraz czuł także jej pot, stęchły, kwaśny smród starej kobiety, i zorientował się, że gniew przyćmił mu wzrok, bo już wcześniej powinien był wyczuć jej zdenerwowanie - i strach. Bała się go. Z jego też powodu bała się o Robina i choć fakt ten powinien mu ją ukazać w innym, lepszym świetle, jedyne, czego pragnął, to krzyknąć na nią, wykrzyczeć jej prosto w twarz wszystkie swoje żale i odjechać z piskiem opon.
- On nawet mówi jak pan - dłonie wciąż na szybie, palce zakrzywione niczym szpony. - Zupełnie, jakby chciał być w pana skórze. I jeszcze coś panu powiem, powiem panu to samo, co lekarzowi i terapeutce, tej pańskiej przyjaciółce - wysyczała to niczym szczególne, dodatkowe oskarżenie i czuł, że jeśli pozostanie tu jeszcze choć przez chwilę, będzie musiał coś zrobić, cokolwiek.
- Takie uzależnienie od jednej osoby wcale nie wyjdzie mu na zdrowie. To chore...
Teraz przerywa jej, odzywając się dużo głośniej niż ona; rozpala się jak w gorączce, pot ścieka mu po całym ciele, dłonie wciąż ściskają kierownicę, jakby w jednej chwili mógł przeciąć cały pas podjazdu i wjechać wprost do wnętrza domu, by porwać stamtąd Robina jak księżniczkę z bajki, by uratować go, wywieźć daleko stąd. No dobrze, już niedługo, już wkrótce... - A jeśli jest uzależniony od pani, to wszystko w porządku, tak? To jest zdrowe, zgadza się?
- I zanim Maryann ma czas zaczerpnąć powietrza, by odpowiedzieć, ciągnie dalej: - Niby czemu musi pani sobie wyobrażać, że to coś złego? Dlaczego myśli pani, że go wykorzystuję, pieprzę albo krzywdzę; czy musi pani od razu wyobrażać sobie najgorsze rzeczy? A nawiasem mówiąc, co jest kurwa z panią nie tak?
I wtedy w siatkowych drzwiach pojawia się Robin - blady, blizna płonie szkarłatem, a Grant musi użyć całej swojej siły woli, całego samozaparcia, aby od strony pasażera nie otworzyć na oścież drzwiczek i nie powiedzieć: Chodź. Bo wiedział, po prostu wiedział, że gdyby tak uczynił, Robin przyszedłby do niego, zjawiłby się tak jak stał, pobladły i milczący, przerażony niczym dziecko, obserwujące kłótnię rodziców, a to nie byłoby właściwe. To nie byłoby w porządku. Nie tak chciał to rozegrać. Gdyby zrobił to w ten sposób, skrzywdziłby Robina.
Dlatego też walczy sam ze sobą, pałając nienawiścią do Maryann, która wciąż stoi przy oknie, obramowana ciemnością nocy, i która wydziela ten fetor - ostry, kwaśny, drażniący. Kiedy się wreszcie odezwał, mówił cicho, jakby coś utkwiło mu w gardle.
- Nie pieprzę go ani nie krzywdzę. Jestem jego przyjacielem. To wszystko. Jestem jego przyjacielem. A jeżeli spróbujesz - ostrzej, wciąż cicho, ale w tych słowach zabrzmiał zgrzyt jak wizg ścierających się kości, ich ostrych krawędzi, przesuwających się pod warstwą tkanek - jeśli spróbujesz odegrać się na nim, wyładować się, ukarać go za to, jeżeli...
- Bez obawy - wciąż przygarbiona, w końcu odsuwa dłonie, cofając się o krok, aby móc go widzieć, jej twarz rozpływa się w ciemności. - Przecież ja także jestem jego przyjaciółką.
A potem oddala się powoli, jakby wszystko toczyło się zupełnie normalnie, wraca do domu i staje w siatkowych drzwiach, widoczna w świetle płynącym z wnętrza, obok Robina; powiedziała coś do niego półgłosem, a on uśmiechnął się prawie niezauważalnie, lecz był to uśmiech prawdziwy - i pomachali do niego, oboje; Maryann stała nieco z tyłu, za chłopakiem. Grant odmachał im.
I pojechał do domu, od lunchu nie miał w ustach niczego, ale nie odczuwał głodu; pragnął jedynie wejść pod prysznic, poczuć chłodną, bezbarwną kaskadę, spływającą po ramionach i plecach całymi minutami, i poczuł się bardzo zmęczony, zmęczony psychicznie i fizycznie, jak po ciężkiej walce. Wyciera ręcznikiem plecy, para na lustrze, a na umywalce jasne buteleczki, różowe i beżowe, tubka kremu do twarzy, pilnik do paznokci; patrzył na te rzeczy, należące do Johnny, z pewnym zdziwieniem, jakby nie pojmował, skąd ani dlaczego się tu wzięły; były dlań sztucznym wyobrażeniem czasów, które nie tyle dobiegły końca, ale wręcz wcale się nie zaczęły, a samo ich umieszczenie na widoku wydało mu się tyleż sprytnym, co bezużytecznym gestem.
Johnny nie było w mieszkaniu - nie wiedział, dokąd poszła. Na automatycznej sekretarce nagrana wiadomość od Johna z Cade Color; otrzymali jego resume i zapraszają go, aby pofatygował się na rozmowę. Usiłował przypomnieć sobie, co wiedział na temat Cade Color, wysłał swoją ofertę do tak wielu laboratoriów fotograficznych - stwierdził jednak, że jego myśli przepływały pod czaszką nie szybciej niż krew u gadów, sunęły leniwie przez zakamarki mózgu, jak gdyby przez długi, bardzo długi czas spał w mocno wyziębionym pomieszczeniu. Zapisał numer telefonu i położył się na łóżku, bez korzystania z pościeli, a sen naszedł go, zanim jeszcze na dobre zdążył zmrużyć powieki.
I śnił - o Robinie, o Maryann, o Johnnie; myśli miał raczej nieskładne, żadnych koszmarów, jedynie wilgotne, amorficzne odczucia, wrażenie choroby, bardzo głębokiej, wyniszczającej i strasznej. Zbudził się w środku nocy, by stwierdzić, że Johnna była w pokoju, wraz z nim. Nie zapaliła światła, a on nie odezwał się, by dać jej do zrozumienia, że nie spał, ale obserwował ją - powolne ruchy, dłonie zbierające coś, jakieś rzeczy, bluzkę, nocną koszulę, książki. Światło w korytarzu zapaliło się i zgasło, przez mgnienie oka ujrzał jej sylwetkę, metaliczny błysk; usłyszał przytłumiony zgrzyt klucza w zamku, a potem trzask otwieranych i zamykanych frontowych drzwi. Wątpił, aby tej nocy mógł jeszcze zasnąć, ale sen w końcu go zmorzył.
Szara bluza z plamami potu pod pachami, czyste dżinsy, CADE COLOR, dużymi drukowanymi literami bez szeryfów, wielki czarny stół zamiast biurka i okulary w czarnych oprawkach. John, noszący je blondyn, podnosi się, by uścisnąć mu rękę, trwa to góra dwie sekundy i przejście do rzeczy, tak, resume, hmm, całkiem obiecujące, nie ma co. Praca w laboratorium.
- Szuka pan pracy na pół etatu?
- Widzi pan - ostrożnie - pracuję nad pewnym własnym projektem. Może mi to zająć trochę czasu i chciałbym mieć...
- Jasne. Rozumiem. Sporo ludzi pracuje w charakterze wolnych strzelców. - Na stole czarny kubek z kawą. Na ściance napis KTOŚ MUSI BYĆ TYM ZŁYM. Białe litery. Slajdy na stole z podświetlarką, dłonie Johna sięgają w ich stronę, po chwili rozlega się cichy trzask, gdy twardym narożnikiem slajdu mężczyzna stuka o blat.
- Czasami mamy huk roboty, bardzo możliwe, że poprosimy cię, abyś sporządził swój grafik. Czy to wchodzi w rachubę?
- Jasne. Jasne, to nie...
- No to świetnie. Doskonale. Musisz jeszcze wypełnić kilka formularzy. - To było całkiem proste - czarne pióro, którym wpisuje swoje imię i nazwisko, numer ubezpieczenia i tyle. W gabinecie czuć dziwny zapach, jak kwaśna woń formaliny; z korytarza dobiega głos Johna, który dowcipkuje i klnie.
Trzy próby, aby dodzwonić się do domu opieki; dwa pierwsze telefony nie zostały odebrane, za trzecim razem w końcu ktoś podniósł słuchawkę - nie była to Maryann - i po chwili słyszy Robina, głos ma przygaszony; iskierka radości, spowodowana jego podejściem do telefonu, słabnie, w tle czai się coś złowieszczego, jak złamana kość, gotowa przy wtórze bólu przebić otaczającą ją skórę, choć na powierzchni, pozornie, wszystko wydaje się całkiem normalne.
- Hej! - Grant również usiłował mówić normalnym tonem, jego zapał przygasł, był wyraźnie zaniepokojony, miał ochotę zapytać: Co się stało, Robinie? Co cię dręczy? Smutek? Gniew? Czy był na niego zły z powodu kłótni z Maryann? - ale przecież rozmawiali o tym wczoraj, przegadali przez telefon całą godzinę i wszystko było w porządku. Jednak czy na pewno? Teraz w myślach stara się powrócić do tej rozmowy, przypomnieć ją sobie, a jednocześnie, zastanawiając się, odgrywać osobę skrajnie szczęśliwą.
- Wiesz, chciałem ci tylko powiedzieć nowinę. Mam pracę.
W studiu fotograficznym. Wiesz, w niepełnym wymiarze godzin, tak jak chciałem.
Nic. No cóż... Entuzjazm wypływa zeń, jak powietrze z przebitego balonu.
- No, bo chciałem, żebyśmy pojechali gdzieś i uczcili to. Niezbyt hucznie. Jeżeli chcesz.
Cisza.
- Robinie? Robinie, czy coś...
Jak kamień spadający na piasek: - Jest czwartek.
- Racja - zachodzi w głowę, co się dzieje, no to co, że dziś czwartek? I nagły lęk, zimny, drobny, dokuczliwy strach, czy Robin wziął swoje lekarstwa? Czy wszystko było z nim w porządku? W mgnieniu oka włącza się instynkt. Nie pytaj. Cokolwiek się stało, na pewno nie o to chodzi.
W tej sytuacji, miast snuć jakiekolwiek plany, usiłuje grać zadowolonego, radosnego, a więc - odbiorę cię sprzed kliniki, w porządku? W porządku? A potem może pojedziemy na kawę czy coś takiego - jakby nigdy wcześniej tego nie robili, jakby nie stało się to ich cotygodniowym rytuałem. Odkłada słuchawkę i przez resztę dnia przekonuje samego siebie, że nic się nie stało, że nie wydarzyło się nic złego. Może Robin źle się poczuł, złapał jakąś grypę czy coś podobnego, a może po prostu miał zły dzień.
Kiedy jednak zatrzymał wóz i czekał, z silnikiem na jałowym biegu na podjeździe, poczuł wyraźnie ten odór, jak fetor szerzącej się choroby; coś było nie tak, i to bardzo, rozpoznał to już po prezentowanym przez Robina sposobie wychodzenia z domu - teczka, wciśnięta pod pachę z taką siłą, że brzegi rysunków pozaginały się i niemal przylepiły do jego ciała; również jego ubiór sugerował kłopoty - brudne malarskie spodnie i kraciasta flanelowa koszula, na którą było dziś zdecydowanie za gorąco; najgorzej jednak prezentowało się jego oblicze - posępne i zasmucone, jakby odczuwał jakiś niesamowity, nieopisany, dojmujący ból - ból straty, ból odczuwania.
Maryann w siatkowych drzwiach, sposępniała twarz, dłoń przy ustach - czyżby płakała? Tak. To łzy.
Co jest, do kurwy nędzy? - ale Grant tylko uśmiechnął się do Robina niewymuszonym, lekkim uśmiechem i nie powiedział ani słowa, wycofał tylko wóz z podjazdu, wrzucił bieg i odjechali.
Wciąż milczy, myśli kotłują mu się w głowie, tak bardzo, że nie sposób odróżnić jednej od drugiej - czy to przeze mnie? Co ja zrobiłem? Powiedziałem coś? Co się stało? Prowadzi niemal na wyczucie, instynktownie pokonując kolejne zakręty, i nagle czuje na swym ramieniu dłoń Robina, palce zaciskają się mocno, a głowa kręci z boku na bok, nie, przecząco, nie, nie, nie, na co Grant natychmiast zatrzymuje wóz, staje przy poboczu, mijające ich samochody śmigają w zawrotnym pędzie - i odwraca się, by spytać Robina - o co chodzi? Co się stało?
I ta twarz, czerwona blizna nabiegła purpurą, tak ciemna, że wygląda na świeżą, jakby lada moment miała popłynąć z niej krew, spłynąć w dół do tych nie mrugających oczu, a przez to jeszcze bardziej przerażających. - O co chodzi, Robinie? Co się stało? - Ale Robin tylko kręci głową, zasłania wolną ręką oczy i wreszcie, jakby brakowało mu powietrza, cichym głosem szepcze: - Nie zawoź mnie tam.
- Dlaczego nie? - I podobnym szeptem: - Nie zrobię tego, nie mam takiego zamiaru. Tylko... ale właściwie co się stało? Stało się coś?
Cisza.
Siedzieli tak przez długi czas, całe trzy minuty, to długo jak na chwilę ciszy, ale Grant uparł się, że nie odezwie się pierwszy, nic go do tego nie nakłoni, nadeszła pora, aby to Robin przemówił, więc w końcu to uczynił; mówił wciąż szeptem, ale już nie tak ochrypłym jak przy pierwszej próbie, kiedy słowa przedzierały się niczym zwiadowcy, pełznący po bitewnym polu bólu i udręki; palcami gmerał przy nitce u flanelowej koszuli i okropnie śmierdział, jak skunks, albo jak coś, co zostało zapomniane pod łóżkiem. Obciągnął rękawy, wygładził je i oznajmił: - Już tam nie wrócę. Nigdy.
- W porządku - ostrożnie, jakby zdejmował kamień z rozdygotanej piersi, powoli, ostrożnie, delikatnie. - W porządku, już tam nie wrócimy.
Znowu cisza. Gardło Robina pracuje nieprzerwanie, ciche kaszlnięcie i oczy nabiegające łzami, wydawało się, że lada moment się rozklei, wybuchnie płaczem, ale on znów tylko zasłonił twarz ręką i rzucił: - Powiedziałem Maryann. Powiedziałem, że mam już dość, że nie chcę, to mi nie pomaga. To mi nie pomaga i nie chcę tam wracać.
- W porządku - jeszcze raz, a potem myśl, tak czysta i natychmiastowa, jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki, jak deszcz w kraju ogarniętym posuchą czy przewidzenie ślepca. Zamknij się. Po prostu się zamknij, nie musisz niczego mówić, on tego nie potrzebuje; jedyne, czego chce, to abyś go wysłuchał.
Jedna ręka na teczce, przesuwa ją o kilka cali od swego boku w stronę Granta.
- Narysowałem je - chwila przerwy - dla ciebie. Byłem tam... wyciągnąłem... zabrałem je... - i w tej samej chwili jego piersią wstrząsa gwałtowny spazm, dygoczą ramiona pod brzydką, grubą koszulą i całe jego ciało już przenika jakiś przeraźliwy, subtelny ból. Grant nieruchomieje z napięcia, zdenerwowany i rozdarty, tak bardzo pragnie wyciągnąć ręce i przygarnąć Robina do piersi, jak się przytula dziecko. Nie poruszył się jednak w tym osobliwym porażeniu całego ciała, Robin zaś dokończył:
- Powiedziała, że muszę zostać, powiedziała, że zadzwoni do mojej... do Alison. Zadzwoni do Alison i powie jej, ale ja nie chcę; oni powiedzieli, że mam trzy dni, że muszę czekać trzy dni, a oni do niej zadzwonią; nie chcę rozmawiać przez telefon, nie chcę... Głos mu się łamie i unosi, dłonie energicznie wyskakują ku górze, jak poparzone, płonące, a zesztywniały Grant - jakby jego ciało nabrało sztywności pod wodą - powoli, z rozwagą sięga je obiema rękami i ujmuje, ściskając mocno; wydaje się, że asekuruje Robina, pomaga mu zejść z krawędzi przepaści, wycofać się znad granicy, spoza której nie byłoby już odwrotu i wykorzystuje wszystkie swe siły, by nadać głosowi bardzo łagodny, spokojny i normalny ton. Przede wszystkim normalny.
- Nie musisz z nikim rozmawiać - niemal monotonnie, bez cienia nacisku. - Możesz po prostu, jeśli chcesz, pojechać ze mną do domu. Albo mogę zabrać cię, dokądkolwiek zechcesz. W porządku? W porządku, Robinie?
Ale Robin nie mógł odpowiedzieć, palce jego dłoni zaciskały się na dłoniach Granta jak szpony raptora, rodzącej kobiety albo umierającego, a Grant wciąż mówił, jego monolog był nieskładny, sens zdań rozpływał się z chwilą ich wypowiedzenia, ale najważniejsze było to, że mówił, po prostu mówił, trzymając chłopaka za ręce; mówił w nagrzanym wnętrzu samochodu, gdzie powietrze suche jak pieprz wypełniało mu nozdrza i poruszające się bez przerwy usta, aż w końcu Robin rozluźnił się, jego ramiona obwisły, a wysunąwszy dłonie z rąk Granta, oparł je o kolano, przygotowując się jakby do ponownego zrobienia z nich użytku, podczas zbliżającej się batalii z całym światem.
I nagle głuche westchnienie, po którym Robin zaczął rozpinać guziki przy mankietach koszuli. - Gorąco tu - na jego wargach wykwitł cień uśmiechu, brudne rękawy zwisały jak skórzane pasy przy bladych nadgarstkach.
I wtedy Grant poczuł coś, czego nigdy już nie zapomni, ulgę tak czystą, że wręcz przypominała miłość, była oszołamiająca i - pełna uniesienia jak zakochanie - zapierała dech w piersiach, kiedy zaś się odwrócił, jego głos zabrzmiał dziwnie oschle, żar palący go w gardle wydawał się bólem, ale nim nie był.
- O, tak - i opuściwszy szybę, ruszyli dalej. - Masz ochotę na loda? - spytał, włączając się gładko i bez najmniejszych problemów, w ruch uliczny w przeciwną stronę.
Lody o smaku czekoladowym i wiśniowym - Robin ociera palce w koszulę, wydaje się, że przeżywa jakiś osobliwy regres, i Grant w milczeniu korzystający z papierowej chusteczki w kolorze biało-zielonym, złożonej na siedzeniu, w zasięgu ręki Robina. Rozmawiali raczej niewiele, Grant opowiadał mu co nieco na temat Cade Color, wzruszając ramionami, uśmiechając się i myśląc: Trzy dni, co to mogło oznaczać?
Nagle Robin kiwa głową, podnosi się, wyciera podbródek dłońmi i stwierdza, że chce wrócić do domu opieki. Po raz pierwszy użył tej właśnie nazwy. Nie „dom”. Nie - „chcę wrócić do domu”. Bez cienia zdenerwowania, niezadowolenia czy smutku - przynajmniej takie sprawia wrażenie. Grant spogląda na niego, czerwone światła, sygnały stopu, o czym teraz myślisz? Blade oczy, spokojne dłonie, o czym teraz myślisz? Niechęć do dalszego udziału w terapii to jedno, duża sprawa, nie ma co ukrywać, ale to z pewnością nie wszystko, musiało być coś więcej, dużo więcej, tyle że nie zamierzał o to zapytać, nie miał zamiaru naciskać - trzy dni. Powiedzieli, że mam czekać trzy dni.
Zajeżdża na podjazd i widzi, że Roger obserwuje ich przez frontowe okno; Grant nie zapomniał o papierosach, dwóch paczkach koolsów, sięgnął pod siedzenie i w tej samej chwili otworzyły się drzwiczki po stronie Robina - przed nimi stała Maryann.
Niezdarnie, wciąż na wpół pochylony, usiłuje się wyprostować i uderza głową o kierownicę, ale Robin nie wydaje się poruszony, zagniewany ani nawet szczególnie zainteresowany jej obecnością; nie uśmiecha się do niej, a do Rogera - owszem; macha do niego, po czym odwraca się, by pomachać Grantowi, rękawy koszuli podrygują przy tym ruchu jak fragmenty pękniętego kokonu - jakaś poczwarka, chimera, symbol ponownych narodzin - a Maryann z ustami ściągniętymi coraz niżej w wyrazie dezaprobaty, z włosami zaczesanymi do tyłu i związanymi wstążką (a może kawałkiem bandaża) wychyla się w jego stronę przez otwarte drzwi, jak wiedźma, Baba-Jaga bez miotły, i rzuca półgłosem: - Zadzwoniłam do jego rodziny i powiedziałam im o panu.
Nie ma chwili do namysłu, jest jak ktoś ciśnięty na łeb na szyję w jakąś wilgotną i oplatającą go czeluść, ale z opresji ratuje go gniew, gniew niczym nagły skok ciśnienia; krew huczy, tętniąc w jego żyłach, docierając do najdalszych zakamarków mózgu.
- Do licha ciężkiego, co też takiego powiedziała im pani o mnie? Przecież oni nawet mnie nie znają, ja nawet, na dobrą sprawę...
- W tym właśnie rzecz. A mają prawo wiedzieć.
Jej kolano na siedzeniu, znajoma, mydlana woń, emanująca z jej ciała, i jeszcze coś - gorący zapach, kojarzący się zjedzeniem, oraz widok zaczerwienionych oczu.
- On nie chce mnie już słuchać, nie słucha nikogo, jego lekarz... - wargi kobiety zaciskają się mocno, jak opaska uciskowa. I jeszcze na wdechu: - Może oni zdołają do niego jakoś dotrzeć, może gdyby oni...
Teczka oparta o jego udo, Robin zostawił ją w samochodzie, uparł się, aby Grant zabrał ją do domu - czy ją dostrzegła? Czy wiedziała, co jest w środku? - Jeżeli chce przerwać terapię - cicho, przez zęby, bez krzyku - i jeśli uważa, że to mu nie pomaga, czemu tego po prostu nie rzuci? O co tu kurwa tak naprawdę chodzi?
- O terapię - i w tej samej chwili wybuchnęła płaczem, dostrzegł łzy, spływające po jej po twarzy, po wilgotnych policzkach; uniosła jedną rękę, aby wytrzeć nią oczy i usta.
- On chce stąd odejść, to już pan wie. Nie kto inny tylko pan, to właśnie pan...
No tak, on chce stąd odejść. Powiedzieli, że muszę odczekać trzy dni. „Jeśli chcesz, możesz pojechać ze mną do domu”. Ból pod czaszką, jakby jego mózg właśnie się rodził, wilgotny i lśniący, gotowy do natychmiastowego działania.
- Co też on sobie myśli - z goryczą w głosie; teraz już jawnie wycierała załzawione oczy. - A pan nie ma zielonego pojęcia, nie wie pan, co robi! Pan nie wie! - i po raz ostatni, energicznie otarłszy twarz obiema rękoma, jakby oczyszczała ją z krwi, której zmyć nie sposób, odwróciła się. A potem burkliwie: - Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy!
Wysiadła z samochodu, kolanem poszorowała po siedzeniu - cały ten dziwny ruch mógł przypominać cud narodzin - ceremonialnie wyszła, a Grant, przyłożywszy dłoń do głowy, poskrobał się po niej energicznie: lęki Robina, łamiący się głos, a potem spokój, zadawane przezeń pytania i stosowne odpowiedzi Granta; odpowiedzi udzielone właściwie, choć zgoła nieświadomie, bez większego pojęcia - mój Boże, a gdyby podał złą odpowiedź, gdyby... I czuje na plecach zimny dreszcz, długi, przeciągły, mimowolny, jak coś poprzedzającego atak, wizję lub osobliwe doznanie; siatkowe drzwi za Maryann zamykają się, światła na werandzie gasną.
Siedzi w ciemności i myśli - wąska strużka potu spływa po jego boku jak palec, jak badająca dłoń, a pod czaszką niezwykłe ożywienie, jakby odurzył się eterem, gazem rozweselającym, lub oparami metanu, równie rzadkimi i ciężkimi jak aromaty niebios. Czy powinien teraz udać się po niego? Już, teraz, zaraz? Przecież trzeba się spakować, zrobić to i owo. No to jak - iść czy nie iść? Po chwili namysłu - zdecydowanie nie. Nie. Musiał najpierw posprzątać w swoim mieszkaniu, czekało go mnóstwo pracy. Wszystko musiało być zrobione jak należy.
Uruchamia samochód, teczka leży bezpiecznie przy jego nodze, a obok papierosy, fajki Rogera... - Nie teraz - pomyślał Grant. Dostarczę mu następnym razem. Następnym razem, ostatnim - uśmiechnął się pod nosem, powiedział to na głos i znów się wyszczerzył: - Nigdy więcej! - Teczka przywierała do jego ciała jak zazdrosne zwierzątko; koniec z fragmentami, pora na całą resztę, pora na wszystko, czas zebrać kawałki w jedną całość, i to nie elementy jakiejś tam układanki, ale strzępy snu nie śnionego już od bardzo, bardzo dawna; stanie się to teraz, bez żadnych dodatkowych, ostatecznych wysiłków, bez opracowywania szczegółowych planów - wszystko rozegra się teraz.
Kiedy otworzył drzwi, ujrzał w nich Johnnę, stała tuż za progiem, jakby ją ktoś tam postawił - ciekawe po co? Może dla ochrony przed włamywaczami? Jej twarz przypominała odrażające oblicze harpii, a może raczej Meduzy? Miała na sobie, drogi z wyglądu, szary kostium i nową fryzurę, porzuciła warkocz na rzecz nowego ubioru, aby go podkreślić; włosy, okalające jej twarz, przypominały jakieś egzotyczne futro - nowa, gęsta, lśniąca sierść. Wyglądała olśniewająco, jego oczy pojaśniały; wydawało się, że przeniknął ją całą na wskroś. Nieco spocony, wyszczerzył zęby w uśmiechu, przycisnąwszy teczkę do ciała jak mały chłopiec, szukający osłony przed ciosem.
- Zadzwoniła do mnie kobieta z domu opieki - powiedziała. Głos miała oschły, można by odnieść wrażenie, że ostatnio sporo milczała.
- Maryann - kiwa głową i wymija ją, lub raczej usiłuje wyminąć, ale ona zastępuje mu drogę, zagradza ją własnym ciałem, i w tejże chwili - w dziwnie nagły sposób - przypomniał sobie ruchy jej ciała, gdy się kochali, a raczej gdy pieprzyli się na stojąco; wtedy także jej ciało przesuwało się podobnie. Zupełnie jakby kontrolowane było jego ruchami: gdy on w lewo, ona na prawo, bezbłędnie, zdecydowanie i pewnie.
- Powiedziała, że Robin opuszcza dom opieki. - Mięśnie jej twarzy prawie nieruchome; kiedy wypuściła powietrze, mogło się to kojarzyć z widokiem dwóch, ocierających się o siebie, kamieni. - Najpierw w odstawkę terapia - on twierdzi, że nie zamierza jej kontynuować - a teraz dom opieki. Co będzie następne, Grant? Koniec z lekarstwami?
Oczywiście, że będzie brał swoje lekarstwa, ty kretynko. Pomyślał „kretynko”, ale nie potrafił się na nią złościć - akurat teraz czuł się wręcz wyśmienicie.
- Czemu jego samego o to nie zapytasz?
- Bo on nie będzie już ze mną rozmawiać. - Coś, jak wtargnięcie zimna pod granitową powłokę ust; mówi dalej, ale nie krzyczy ani nawet nie unosi głosu; spodziewał się wybuchu wściekłości, ale to było coś zgoła odmiennego.
- Gdybyś był terapeutą - jednostajny, spokojny ton - doniosłabym na ciebie i odebrano by ci licencję. Chciałabym, żebyś zdechł. Ale wpierw chciałabym się dowiedzieć, co ci z tego wszystkiego przyjdzie, Grant, co na tym zyskasz? Rysunki?
Nie odpowiedział.
- Gdybym wiedziała, że idzie ci tylko o rysunki, oddałabym ci je, nie miałbym nawet...
Nie, nie zrobiłabyś tego - i w przekonaniu, że to prawda, powiedział na głos: - Nie, nie zrobiłabyś tego. - Zareagował z uśmiechem, nic nie mógł poradzić na ten uśmiech, i w tej samej chwili dostrzegł, że kąciki jej ust osunęły się w dół. Przypominała tym grymasem Maryann, ba, cała ta rozmowa wydawała się kontynuacją poprzedniej, ale żadna z nich nie potrafiła zrozumieć (te harde, tępo patrzące oblicza, zaczerwienione oczy), że wszystko to, co robił, było właściwe i słuszne i nawet Robin o tym wiedział, wiedział o tym doskonale; od jak dawna miał tę świadomość? Dostatecznie długo, może nawet dłużej niż on sam, a teraz Robin przybędzie tutaj, do niego... Ona teraz jak ogień, który płonie pod grubym, ciężkim szkłem, gładkim i rozjaśniającym płomienie, migotliwy ich taniec jak ruch obrotowy samej ziemi, nieodzowny, by dostarczyć ci to, czego pragnąłeś najbardziej, jedyną rzecz, jakiej potrzebowałeś - Robin jest już w drodze, niedługo się tu zjawi.
Johnna wciąż mówi - o pieniądzach i o tym, jak zamierzasz się nim zaopiekować; sądzisz, że uda się wam wyżyć z jednej renty? A może pójdziesz na zasiłek? Na co on kręci głową, nie ma w tym geście radości, tryumfu ani nawet przekory - nie ma sprawy.
- Mam pracę - rzucił krótko.
- Masz pracę - jakby teraz nic już nie było w stanie jej zaskoczyć. - I zamierzasz go przygarnąć. Chcesz go utrzymywać. Zamierzasz zaopiekować się nim, mam rację, Grant? Czy to właśnie masz zamiar zrobić?
Był zmęczony, wręcz skonany śmiertelnie, i właśnie to sobie uświadomił. Miał dość gadania po próżnicy, naprawdę, ale pozostało już tak niewiele do zrobienia i tak niewiele do powiedzenia. Johnna nigdy nie zmęczyła się mówieniem, jej problemem było słuchanie. Nowa fryzura omiatała jej twarz, dojmujące zimno, jak kropka na końcu zdania, na końcu wyroku sądowego, nieubłagane:
- Zamierzasz się nim opiekować?
- Zgadza się. - A ona mówiła dalej, jak w ogniu pod szkłem: - Gdybym tylko wiedziała, co zamierzasz z tego dla siebie wyskrobać - jej frustracja, jak płomień, który nie parzy - zależy ci na nim, czy jak? Zależy ci na nim? Kochasz go, czy jak? O to właśnie chodzi? Czy ty w ogóle umiesz i możesz kochać?
Czy możesz? Czy umiesz? Czy go kocha, a co to za różnica? Tak, zależy mi na nim, tak, zależy mi. Chcę zabierać go to tu, to tam, kupować to i owo, uczyć tego i owego. Słuchać go. Czy to była miłość? Czy aby na pewno? Myśli o tej chwili w samochodzie, niezwykłym uczuciu ulgi - właśnie wtedy szczególnie zależało mu na Robinie, pomógł mu i pragnął dalej go wspierać. Poza tym wiedział, że Robin pomoże jemu. A więc on już niedługo tu będzie.
- Chcę, żebyś się stąd wyprowadziła - spokojnie, bez cienia złości, poprzez ogień, przez szkło. - W ciągu trzech dni.
Czas łaski, łaska, spływająca z nieba jak deszcz, to była łaska, ta chwila, determinacja, to właśnie było święte, owo poczucie słuszności, nie jakaś całościowa wizja, lecz odczuwanie dojrzałego, w pełni ukształtowanego serca, doznawane jakby przez dobrotliwą mgiełkę; zadanie wykonane, coś w rodzaju przechwyconego zdumienia: oto nie tylko pierwszy krok, ale ten właśnie krok, ten jeden jedyny, bez którego nic nie mogło się rozpocząć.
- Właśnie się pakuję - stwierdziła. - Nie zostałabym tu, nawet gdybyś miał mi zapłacić, nie zostanę nawet dla Robina, teraz już nic nie mogę dla niego zrobić. Rozmawiałam z ludźmi z domu opieki. I z jego lekarzem. Muszę zatelefonować do jego siostry...
- Alison - mruknął. Wyglądała na zdumioną, że znał jej imię, drobna iskierka gniewu zapłonęła w jej oczach, jak skaza w bryle lodu albo w samym sercu drogiego kamienia, niemniej zdołała nad tym zapanować; widział, jak odepchnęła od siebie tę emocję.
- Właśnie. Nie omieszkam powiedzieć jej wszystkiego, co wiem o tobie, a także tego wszystkiego, co na twój temat podejrzewam i wszystkiego, czemu wierzę. I jeśli mi się uda, spróbuję...
Chciał powiedzieć, że Robin nienawidzi swoją siostrę, ale to wydawało się bezcelowe, nieważne - znów ta osobliwa euforia, już wkrótce Robin tu będzie. Nowa praca, nowy początek, wszystko zaczyna się od nowa... i znów sztuczka z pamięcią, ukazującą mu scenę, w której on i Johnna stoją naprzeciw siebie, w mieszkaniu, i kłócą się o coś zażarcie. O co? Nie pamiętał, zarejestrował jedynie ich postawy, widok jej poruszających się ust, jej spojrzenie i to, że starał się go unikać; głowa spuszczona w dół, nos zwieszony na kwintę, ale teraz nie próbował rejterować, nie było po temu powodu. Spokojnie, jakby całe ciało miał ze szkła, usta poruszające się delikatnie, wargi ciężkie jak przycisk do papieru i uformowane na kształt anielskiego uśmiechu.
- Pomogę ci się spakować.
- Pierdol się - i wychodzi, wpada przez korytarzyk do sypialni, w chwilę później dobiega go odgłos szuflad, otwieranych i zamykanych jak komory w sercu; szuflady wciąż otwierały się i zamykały, podczas gdy on, wciąż z teczką pod pachą, pomaszerował do kuchni.
Czysta szklanka, czysta woda, wypija duszkiem całą zawartość, jakby napełniał swoje wnętrze tym, co pochodziło z zewnątrz, a jednocześnie miało pozostać krystalicznie czyste, i pomyślał: - Tak to jest być szczęśliwym, to właśnie takie uczucie, szkło, ogień i łaska - jak gdyby pędzący wciąż przed siebie czas sprowadził go wreszcie tam, gdzie zawsze i od samego początku powinien był się znaleźć.
CZĘŚĆ DRUGA
ROBIN
Będąc jednocześnie tutaj i poza tym miejscem, staję się horyzontem.
Mark Stand
Robin zmywał, Robin szorował talerze, Robin wynosił śmieci do śmietnika, zawiązując worki wstążkami - czerwoną z opakowania na chleb, niebieską od tostów; lubił trzymać tosty w opiekaczu tak długo, że wyglądały prawie jak spalone. Zapominał o zakręceniu butelki z szamponem, nigdy nie czytał gazet. Na swoje rysunki miał całą powierzchnię blatu kuchennego stołu; walały się na nim wszędzie ołówki, cienkopisy, mazaki i wielka, miękka, brązowa gumka, wyglądająca tak, jakby została tam umieszczona za pomocą szczypiec chirurgicznych - jakiś maleńki organ, bez którego ciało swobodnie może się obejść.
Pracuje tam, głowa pochylona, nogi oplecione wokół krzesła; wygląda jak dickensowski kopista, postać ze starej ryciny; Grant omija go w milczeniu, czasami się uśmiecha, gdy chłopak unosi wzrok, a czasami nawet i bez tego. W mieszkaniu jest chłodno, Robin nie lubi, gdy jest za gorąco - Grant nie miał nic przeciwko temu, stał się niezwykle ugodowy, bądź co bądź nie żył teraz pod kloszem, to miejsce nie było kruchą bańką, mogącą pęknąć przy byle wstrząsie - zamiast bańką nazwijmy je raczej kulą, z krzywizną prostoty i zadowolenia.
Robin spał w pokoju na dwóch starych śpiworach i kocu. Gdy szło o spanie, miał upodobania dość dziwne. Czasami przez całą noc nie zmrużył oka, a niekiedy kładł się i budził dokładnie o tej samej porze, jak w zegarku. Czasami włączał telewizor, ale zawsze bez głosu - powiedział Grantowi, że lubi oglądać ludzi i mógł to robić, leżąc na kocach w bezruchu, z otwartymi oczyma, bądź też siedząc ze szkicownikiem i ołówkiem w dłoniach.
Kolana podciągnięte, wystudiowane skrzywienie szyi; Grant znajdował się w pokoju obok, niekiedy wstawał, aby zrobić sobie coś do picia lub wyjść do łazienki, ale nigdy, ani razu, nie miał choćby chwili osobliwego zawahania czy niepewności, nigdy nie budził się z myślą - kto jest tam obok? Kto mieszka w sąsiednim pokoju? Kim jest ten człowiek?
Nie wymagali żadnego okresu próbnego, zupełnie, jakby tak było od zawsze; codzienne życie dzielone przez dwóch mężczyzn, wspólne sekundy, minuty i godziny. Wszelkie zaistniałe nieporozumienia były tak drobne, że nie warto było zaprzątać sobie nimi głowy; ewentualne problemy zostały zawczasu przewidziane, a kłopoty - słyszycie, Johnna, i ty Maryann? - rozpłynęły się jak sen jaki złoty, przestały istnieć, wszystkie, bez wyjątku. Oni pomylili się. Oni się pomylili, a on miał słuszność, on i Robin, i to od samego początku. Głos Johnny, rozbrzmiewający w jego pamięci - co ty z tego będziesz miał? Jakby Robin stanowił główną nagrodę, kres jego pragnień. Bo było coś, czego ona nie pojmowała, jedna z wielu rzeczy, których nie potrafiła zrozumieć - przecież to wszystko nie było kresem; nie było żadnego końca, a jedynie zadowolenie, radość ze wspólnie odbywanej podróży. Brnąć coraz dalej, o to właśnie chodziło, na tym to polegało, to było wszystkim, a cała reszta przyjdzie w swoim czasie.
Nawiasem mówiąc, co ona w ogóle pojmowała, co naprawdę wiedziała? Ona, która nawet nie zadzwoniła, by się dowiedzieć, co słychać u Robina. Maryann, kolejna bojowniczka o lepszą sprawę, również się nie odezwała. Każdego dnia spodziewał się od nich telefonu, aż w końcu uświadomił sobie, że żadna z nich nigdy nie zadzwoni. I zrozumiał coś jeszcze, jakby niezależnie od tej pierwszej ślepej uliczki, w którą zabrnęły, świadczącej o ich kapitulacji, o tym, że z łagodnością i wdziękiem przyjęły stan obecny, przyznając się do popełnionych błędów. Nie, chodziło przecież o to, że pomimo wykonywanej profesji ich powołanie pozostawiało wiele do życzenia; wcale nie zależało im na pacjentach tak, jak powinno zależeć, nie tyle Robin wchodził w grę, co raczej to, że Grant uzurpował sobie ich kompetencje, przejmował ich władzę i autorytet. To właśnie było chore, jak stara, nie zasklepiona, jątrząca się rana. Gdyby bowiem im zależało, gdyby wiedziały, przyszłyby tu, aby zobaczyć - i zobaczyłyby, ponieważ by zrozumiały.
Oto Robin pracuje przy stole kuchennym, głowa pochylona, nogi podwinięte, przynajmniej jeden nowy rysunek na tydzień, techniki są różne - ołówek, tusz, miękka kredka; czasami mały, innym razem duży, zawsze typowy - prawdziwy Robin, nieziemski, czasami przerażający w swej ociemniałej przenikliwości. - Mapa - pomyślał Grant, mapa dla mnie, ale i rezultat eksperymentu rozpoczętego jako czysto przyczynowy, bo oto zaczął się zmieniać, podobnie jak jego postrzeganie czy idee, kiedy tylko ujrzał świat niezwykłymi oczyma Robina.
W pracy zajmuje się robieniem odbitek, Cade Color, głupia mechaniczna robota, ale miał wrażenie, że w oparach cuchnących środków chemicznych, w ciemni, gdzie nad drzwiami paliło się czerwone światełko, odnajdywał coraz więcej oczywistych oznak przemian, jakby cały świat był jakimś olśniewająco prostym rebusem, a on, koniec końców, uczył się języka jego symboli. Dłoń Robina w jego ręku, oczy Robina, jego przewodnik. Kto by pomyślał, że to może być tak proste?
Rysunki na stole, jak alfabet Boga, odpowiedź na pytanie o sposób stworzenia świata; dwaj mężczyźni przy mikrofalówce, Robin czyta napis na tylnej ściance pudełka, mrożonej lazanii, i marszczy brwi: - Tu jest napisane, że czas podgrzewania może być różny. - Grant obok niego, czyta tekst ponad jego ramieniem; musisz odpowiednio ustawić podgrzewanie - widzisz? - ustaw je na maksimum. Widzisz?
- Mikrofalówka, którą znałem, była inna - ostrożnie zmienia ustawienie. - Miała tylko dwa guziki, „podgrzewanie” i „wyłącznik”. - Wysuwa lazanię, lodowatą, zmrożoną, czerwoną bryłę na talerz; ostrożne dłonie włączają urządzenie, a następnie wędrują na blat, po lekarstwo w pomarańczowej plastykowej buteleczce, z nakrętką z zabezpieczeniem przed dziećmi; nigdy nie trzeba było go upominać, zawsze brał swój lek o wyznaczonej porze.
- Wiesz co, z ludźmi nie tak jest, jak ze mną - do Granta, opierając się o kontuar. Wyciera dłonie w zielono-brązowy ręcznik w kaczuszki i wiatraki. - Zaczynają w końcu dochodzić do wniosku, że tego nie potrzebują. Albo nie cierpią efektów ubocznych, zresztą ja też ich nie znoszę. - Spierzchnięte wargi i rozbiegane, mętne oczy; czasami bywa, że niepokój jest gorszy niż ból, ale w końcu mija, zawsze, prędzej czy później przechodzi. - To nie jest jednak najgorsze - stwierdza Robin. - Najgorsze jest uczucie, jakbyś śpiewał przez knebel, jakbyś tkwił wewnątrz worka, albo membrany, zbyt grubej, by można ją przebić. Tak musi czuć się płód - rzuca z rzadkim dlań, gorzkim uśmiechem. - Nie może się urodzić, nie może wydostać się na zewnątrz. Może tylko się wić.
W chwilach takich jak ta Grant zachowywał daleko posuniętą ostrożność, starał się nie hałasować, nie mówić i nie żądać niczego, dopóki mroczna chmura nie odpłynęła. Po pewnym czasie drzwi się otwierały i ponownie widział Robina, siedzącego jak zawsze za stołem, słuchającego radia i popijającego colę szklankami. Po takich okresach posępności rysunki napływały jak rzeka, potężną falą, czasami dwa lub trzy w ciągu paru dni; wszystkie były jasne, żywe, igrające kolorami jak ogniem; wydawało się, że Robin pragnął zawrzeć w nich całą jasność barw, utraconą w dniach szarości i mroku. Apatia i niemoc opuszczały jego ciało niczym porzucona wylinka, jak kokon, wysychający w promieniach mocy, która bierze początek w słabości. Przypina rysunki do ścian plastykowymi pinezkami, kolorowymi jak kredki lub postaci z kreskówek; kuchnia stała się krainą czystych barw, oceanem, z samotnymi wyspami zlewozmywaka, krzeseł i drobnych sprzętów w barwach bieli i beżu, z przystaniami spokoju i łaski dla oka oszołomionego kaskadami żywych, rażących kolorów.
Ten tryb wspólnego życia pozwolił Grantowi poznać Robina na wylot; dzięki ich wzajemnej bliskości osiągnął wiedzę dużo szerszą i bardziej intymną niż ta, którą dysponują osoby nie przebywające ze sobą na co dzień. Sklep spożywczy, pralnia samoobsługowa, wybór skarpetek, wspólne oczekiwanie w poczekalni doktora Kaisera; Robin odwraca się w stronę Granta, gdy zostaje wywołany po imieniu, nie wypowiedziana potrzeba: - Wejdź tam ze mną. I zrobił to, stał cicho w bezruchu, jak rodzic przed drzwiami gabinetu, cierpliwy, spokojny i niewzruszony; doktor Kaiser nie lubił go i choć tego nie okazywał, jego niechęć była wyczuwalna: Robin staje przed nim z receptą w ręku, a Grant uśmiecha się promiennie - co ty wiesz, co ty o tym wiesz? Przypomina sobie zimny półuśmieszek jednego z przyjaciół Johnny, lekarza, który siedział na tapczanie, gdzie teraz często przesiadywał Robin - miało to być później jedno z jego ulubionych miejsc - i z jedną ręką opartą na kolanie (palce miał kanciaste) perorował, kręcąc głową: „Ja bym to określił mianem syndromu rozmów z pijakami, rzecz polega na tym, że nie możesz już doczekać się wieczora, aby móc pomówić z ludźmi, których reakcje jesteś w stanie przewidzieć”. - Na to wszyscy oni kiwają głowami, potrząsają nimi zgodnie jak plastykowe ptaszki, wiecznie pijące wodę, główki opadają rytmicznie w górę i w dół, a wewnątrz Granta coś się nagle rozpada - teraz miałby ochotę zamienić parę słów z tym facetem, z tym lekarzem, odbyłby z nim długą i szczegółową rozmowę, a kto wie - gdyby tamten okazał odrobinę dobrych chęci, może czegoś by się nauczył.
A teraz sam Grant się uczy, uczy się każdego dnia - o Robinie, który uwielbiał czytać, był zdumiewająco nieśmiały w pewnych kwestiach, zawsze zamykał drzwi do łazienki, czy to odlewając się, czy też biorąc prysznic; który miewał rozmaite lęki, o nie znanym jak dotąd dla Granta podłożu (Robin nie chciał o nich opowiadać), ich skutki jednak były dostrzegalne dla każdego, nawet niewprawnego obserwatora - wszystkie okna musiały być pozamykane, podobnie jak drzwi szaf, a szklanki w kredensie musiały być ustawione dnem do góry. Czasami podrywał się gwałtownie przy najcichszym nawet odgłosie, jednak grzmoty i błyskawice po prostu uwielbiał - kiedy na zewnątrz szalała burza z piorunami, otwierał na oścież wszystkie okna i opierał mokre dłonie o metalowy parapet, by wychylić się na zewnątrz i szczerzyć zęby w strugach zacinającego deszczu; woda ściekała mu po twarzy, moczyła włosy i zlepiała je w strąki, a on krzyczał: - Tak! Taak! Zdarzało się to po każdym kolejnym grzmocie, jakby ów niebiański spektakl, jedyny w swoim rodzaju pokaz boskiej siły, przeznaczony był wyłącznie dla niego. A Grant uśmiechał się, z lekka zaniepokojony, bacząc, by nie wychylił się za daleko, lub by przynajmniej zdjął ręce z metalowego parapetu.
- Anioły walczą między sobą. Albo grają w kręgle. Czy zwykle nie tak ludzie tłumaczyli burzę?
- Grają w kręgle? - jak gdyby Grant powiedział coś tak głupiego, że aż obraźliwego; wreszcie się rozluźnia i uśmiecha leciutko. - Daj spokój, Grant, one nie grają w kręgle - ale na uśmiech Granta i jego pytający wyraz twarzy nie reaguje, nie wyjaśnia, czym wobec tego się zajmują.
Czasami Grant po powrocie z pracy zastaje go śpiącego, zwiniętego w kłębek jak dziecko, w pozycji płodowej - sam jej widok jest rażący dla oczu. Albo ślęczy nad książką; miał wielkie pudło powieści w broszurowej oprawie, aczkolwiek przymglony wzrok niekiedy bardzo utrudniał mu lekturę. Sporo czytał - jak wyjaśnił Grantowi - głównie w szpitalu, zwłaszcza podczas swoich pierwszych pobytów w tym ponurym miejscu; chciałem się dowiedzieć – stwierdził - co mi właściwie dolega.
- I czego się dowiedziałeś? - Wyobraża sobie prace naukowe, skrypty, teksty z dziedziny psychologii i psychiatrii. - Jakie zaliczyłeś lektury?
Tamten wzrusza ramionami i uśmiecha się pod nosem. - Och, no wiesz. Sylvia Plath. Anne Sexton. Woolf. Artaud. Niżyński. I ta książka pod tytułem Wewnętrzny świat chorób psychicznych. Szkoda, że już jej nie mam, była super. Na okładce miała taki bohomaz jak wir, tyle że fioletowozielony, kolory gryzły się ze sobą, kapujesz, już na pierwszy rzut oka wydawały się niedobrane. I te wszystkie teksty wariatów... - Słuchając, mimowolnie, niemal niedostrzegalnie drgnął na dźwięk tego słowa. Robin użył go zgoła naturalnie, ale mimo to Grant nie ustrzegł się przed tym instynktownym drgnięciem; zapewne efekt warunkowania Johnny. Złe słowo. A Robin uśmiecha się promiennie i przekrzywiając głowę na bok, znów przywołuje wspomnienia.
- Była tam jedna rzecz, zapomniałem jak się dokładnie nazywała, coś w rodzaju Dziennika schizofrenika. Czytałem ten tekst, raz za razem, w pokoju dziennym, tak jak niektórzy nucą pod nosem ulubioną piosenkę. Na okrągło. I czytałbym to zawsze, kiedy tylko bym mógł; ten facet wszystko opisał dokładnie, tak jak jest, prawdziwie, więc stale to sobie przypominałem, czytałem to w kółko, pamiętam zwłaszcza jedno z ostatnich zdań: „Którejś nocy Bóg wreszcie nadejdzie”. Którejś nocy Bóg wreszcie nadejdzie. Czytałem to chyba z tysiąc razy - wzdycha cichutko. - Tak bardzo chciałbym mieć tę książkę. Szkoda, że już jej nie mam.
Chce zapytać - co się z nią stało? Ale w końcu nie robi tego, więcej o tym nie wspomina - pragnie ujrzeć rysunek z tego tygodnia. I faktycznie jest na co popatrzeć, w samym środku kartki widnieje zawirowanie, na wpół fioletowe, na wpół zielone, kolory idealnie dobrane do kręgów wiru, sam rysunek jest jednym wielkim wirem rezygnacji, wyraża doznanie, które przekracza granicę wyczerpania, miejsce poza krawędzią. Robin nie przyczepił tego rysunku do ściany, Grant bynajmniej go o to nie poprosił.
Czasami wraca, by ujrzeć go siedzącego w milczeniu - jak trzyma w dłoniach ołówek i jeden ze starych rysunków; bywało, że wydawał się bardzo zmęczony, uśmiechał się tylko zdawkowo, jakby półgębkiem, ale Grant nigdy nie naciskał, nigdy nie usiłował zadawać niewłaściwych pytań; było to czasem trudne i uciążliwe, ale zawsze się starał. Niekiedy uciążliwa była też świadomość tego, co robił - fakt, iż wiedział, co ma robić, wiedział, co myśleć, ale zachowywał owo napięcie w ukryciu, nie zdradzał go choćby nawet westchnieniem czy marsową miną, nie dawał po sobie poznać, że nawet dla niego bywało to trudne do wytrzymania. Ale nic, co dobre, nie przychodzi łatwo, nieprawdaż? Nawet nie musiał o to pytać, wiedział, że taka jest prawda. To, co wymaga namiętności i pasji, ma swoją cenę, zawsze tak było.
Pewnego dnia, kiedy znużony wrócił do domu, nieco później niż zwykle, zastał Robina - po krótkich poszukiwaniach, gdyż chłopak nie odpowiadał i sam go musiał odnaleźć - skulonego, z dłońmi opartymi na kolanach odrętwiałych wskutek długiego bezruchu nóg, pod umywalką w łazience; jedno ramię oparte o płaską ściankę różowej toaletki, wzrok wbity w lustro nad umywalką. Patrzy. Obserwuje.
Co robisz? Nic, cisza.
- Na co tak patrzysz? - delikatnie; stara się, aby to zabrzmiało łagodnie i nie podchodzi zbyt blisko. Te dłonie zgięte w nadgarstkach, jak morskie stworzenia zwiotczałe z braku wody, oczy nie tyle żywe i jasne, co błyszczące, śliskie, połyskliwe, jak wywoskowane.
- Robinie? - wciąż bardzo spokojnie i łagodnie. Pół kroku do przodu. - Co widzisz?
Lekkim ruchem unosi głowę, podbródkiem wskazuje na lustro; kropelki pasty do zębów, cieniutka warstewka wody, zasychająca po wielokroć na powierzchni zwierciadła, uformowała na niej niemal nieprzejrzystą patynę.
- To - na wydechu, głos jak szum wiatru, napływający gdzieś z oddali. - Tam, w środku.
Grant nieruchomieje, jedna noga uniesiona do kolejnego kroku i naraz czuje, jak po plecach przechodzi mu dziwny ziąb, jak wówczas, kiedy obserwował Robina, podchodzącego w jego stronę przez trawnik, owego wielkiego dnia, dnia Decyzji, i choć wówczas jeszcze o tym nie wiedział, to wystarczyło mu owo głębokie, osobiste przeświadczenie, że coś było nie tak, pamiętał dokładnie swoje myśli w tamtej chwili; obraz przed oczyma miał ostry aż do bólu; coś jest nie tak, stopień nieprawidłowości sytuacji można było określić natężeniem ciemności - spróbuj teraz określić to natężenie.
Srebrny podlew lustra, plamki pasty do zębów, patyna. Tam. W środku.
Równie obce jak powierzchnia nie nazwanej planety; równie bliskie jak oddech Robina; gdyby Grant przyłożył tam rękę, poczułby jego ciepło.
Cała ta czerwień w łazience - niczym dłoń zaciśnięta wokół jego serca; dziwna drętwota w płucach, jakby nie mógł normalnie oddychać. Odejdź. Teraz.
Wchodzi do kuchni, wolno nalewa sobie filiżankę kawy, równie powoli dodaje śmietanki i miesza; pokój wokół niego jest cichy i nic się w nim nie porusza, a on nasłuchuje z uwagą, dłonie z lekka dygocą jak po niewielkiej dawce miękkiego narkotyku, strach sprawia, że odgłosy Robina, dochodzące z łazienki, wydają mu się dużo głośniejsze niż brzmią w rzeczywistości - cichy szelest, towarzyszący ruchom ciała chłopaka, a potem równie delikatny śmiech.
Dłoń zaciśnięta na filiżance, dziwne uczucie mdłości, wrażenie jakby zapadania się do własnego wnętrza. Halucynacje. Może lekarstwo Robina powinno by z tym się uporać? Może pigułki...
- Och, nie. - Robin znów wybuchnął śmiechem, a ten dźwięk, w atmosferze silnego napięcia, brzmiał wyjątkowo dziwacznie. Grant w tej samej chwili pomyślał: To nie ma nic wspólnego z pigułkami. Nic.
I nagle, zupełnie niespodziewanie, było po wszystkim, atmosfera zmieniła się, jakby powietrze wypełnił ozon, poruszenia Robina stały się głośniejsze, normalne; szum wody puszczanej w łazience. W chwilę potem Robin zajrzał do kuchni, aby uśmiechnąć się promiennie do Granta, i zaczął wyjmować talerze do obiadu - dwa białe talerze, dwa widelce, dwa noże. Szklanka dla Granta, dla Robina kubek ze stylizowanym zajączkiem, małym czarnym zajączkiem z uszami jak antenki. Nalewa mleko i wodę z lodem; wszystko wydaje się tak zwyczajne, że Grant wyraźnie się rozluźnia, jego ramiona opadają swobodnie i mówi coś do Robina, a ten odwraca się ku niemu, ogląda się przez ramię i w jego oczach widać powierzchnię lustra, mętną taflę pokrytą patyną zaschniętej wody i coś jeszcze, co kryje się tuż za nią; naraz chłopak mrugnął raz i drugi, i znów był tym samym, co zawsze, Robinem - ostrożne dłonie unoszą delikatnie dzbanek wypełniony wodą z lodem, ostrożne palce prowadzą nóż, odkrawąjący kolejne kromki chleba. A Grant, jak gdyby nigdy nic, trzyma fason i mówi o swojej pracy, o Johnie, tamtym facecie, niemożliwych rzeczach, o niewiarygodnych powrotach czasu i całej masie innych spraw, a Robin słucha - to ciepłe, wewnętrzne milczenie, zdające się mówić: Słyszę cię, cały zamieniam się w słuch, poświęcam ci pełną uwagę. Słuchając, smaruje chleb i układa serwetki, jak gdyby w domu nie było w ogóle luster, ani jednego, nigdzie, a gdyby były, z całą pewnością musiałyby być puste.
Zaraz po obiedzie Robin kładzie się spać, leży, zwinięty w swoim gniazdku, w barwach błękitu i brązu, głowa odchylona do tyłu, szyja wykrzywiona boleśnie pod kątem, całe ciało oblane zimnym potem, który zlepia i ściemnia mu włosy, blizna w kolorze lawendy, odcinająca się na tle szarej bladości jego policzków; oddech powolny i równy, może trochę zbyt powolny, jedna dłoń odsłonięta, jak gdyby w snach wolno mu było prosić o wszystko, czego zapragnął i jakby mógł otrzymać, co tylko zechciał, jedynie wyciągając przed siebie rękę, w błagalnym geście: Daj mi, potrzebuję tego. Co on zobaczył - tam, w głębi lustra?
Następnego ranka Robin był bardzo zmęczony i prawie w ogóle się nie odzywał; nie wyniósł śmieci i przez następne trzy dni niczego nie narysował.
- Które jest lepiej kupić?
Światło sklepu spożywczego nad ich głowami jest zbyt jasne, oślepia, Robin mruży oczy, ciężkim różowym kubkiem dotyka uda, porównuje.
- Ten nie markowy.
- Dokładnie - zdecydowanie potwierdza skinieniem głowy. - Bo, widzisz, ten jest o dolara tańszy i na dodatek dostajesz jeszcze gratis trzy...
- Paski - i najrzadszy z uśmiechów rozjaśnia jego oblicze; przekrzywia głowę i szerokim łukiem unosi kubek, by włożyć go do żółtego wózka. - Paski oznaczają, że to jest najtańsze, zawsze znaczą to samo - i wybucha śmiechem, jakby na przekór przeczącemu ruchowi głowy Granta i jego komicznej, rodem z burleski, konsternacji.
- Cwaniaczek - popycha wózek, w głębi duszy rozbawiony i uradowany tym żartem, ukrytą pod nim energią; ostatnio Robin był zbyt przygaszony, zbyt poważny, przemęczony. Pracował nad rysunkami, ale bez poprzedniego zapału, jakby każdy z nich w jakiś sposób go ranił, wysysał zeń żywotne soki; mimo to każdy szkic był swego rodzaju unikatem, odznaczającym się, jak wszystkie inne, bolesną perfekcją, a może nawet czymś więcej - to było porównywalne jak dusza z aniołem, brylant z perłą, było jak okna w ścianach kuchni, jak oczy, postrzegające cały ból świata i wchłaniające go do wewnątrz, po uprzednim wyłuskaniu tego, co cierpieniem porażało najbardziej; niektóre z nich były idealne do tego stopnia, że wzrok mógł to z trudem wytrzymać, gdy spoglądało się na nie w jasnym świetle sufitowej lampy. Robin porzucał rysunki tam, gdzie je akurat kończył, na tapczanie, na poduszce swego gniazda, gdzie sypiał, na brzegu umywalki w łazience; robił to późną nocą, gdy Grant jeszcze spał, by mógł odnaleźć je rankiem - pośród bolesnej szarości długie, puste ramiona wydawały się blade i jeszcze bardziej przeniknięte pustką, krąg zacieku zaschnięty niczym łza, na samym brzegu kartki, od strony drzwi.
Ale spójrzcie na niego teraz, odsuwa od wózka dłonie Granta, chce pchać go sam, przechodzi raźno obok stoiska z papierem toaletowym, wybiera dwie rolki tego, którego zawsze używali, przypomina sobie, że potrzebowali również papierowych ręczników. Nigdy nie sporządzali list zakupów, polegali na własnej pamięci; Granta była raczej wyrywkowa, Robina zdumiewająco precyzyjna:
- Nie zastanawiam się, czego nam potrzeba - i kręci głową. - Myślę o tym, gdzie są poszczególne rzeczy. Pusty pojemnik na papierowe ręczniki, pusty karton mleka, butelka po coli. Ostatnio Grant starał się go przekonać, aby pił mniej coli, a w niektórych książkach sugerowano, że kofeina nie służyła ludziom, cierpiącym na zaburzenia odczuwane przez Robina; nie służyła schizofrenikom - dlaczego tak trudno jest mu wymówić to słowo? Książki poukładane były starannie w pudełku oznaczonym napisem NEGS 82-84, Grant nie chciał ich wyrzucać, nie chciał również, aby Robin zobaczył go kiedyś podczas czytania którejś z nich. Była tam „Instrukcja obsługi albo jak masz troszczyć się o swojego schizofrenika”, a także „Choroba psychiczna i ty”. I ty też.
Soki: jabłkowy, winogronowy, z papai - niesamowicie drogi, ale Robin tego właśnie sobie zażyczył - wymuszały oszczędzanie na czymś innym, to on sam będzie musiał zaoszczędzić, pieniądze nie leżały w gestii Robina, nie zajmował się nimi, od tych rzeczy był departament spraw socjalnych, ubezpieczalnia, ZUS i pisma z innych urzędów; niektóre formularze naprawdę były diablo niezrozumiałe, choć Grant uważał się zawsze za inteligentnego faceta.
Czyta je dwukrotnie, potem jeszcze dwa razy, podczas gdy Robin gmera wśród ulotek, leżących na zakurzonych metalowych półkach UBEZPIECZENIA SPOŁECZNE, napis okolony maleńkimi wężykami, małe latające kształty, jak tłuste pszczoły lub trzmiele, coś pełznie tuż nad marginesem u dołu strony. Co musi mieć ze sobą?
Zaświadczenie o poborach? Tak, powiedziała urzędniczka. Tak, musi mieć ze sobą wszystkie te dokumenty.
- Ale on nie ma żadnych poborów - spokojnie, już wcześniej to przerabiali, czasami wydawało się, że odbywali taką rozmowę raz w miesiącu. - I nie ma żadnych osobistych dochodów, żadnej własności... Chyba, żeby zaliczyć do tego lekarstwa - ale tego ostatniego nie powiedział głośno, to nie był czas ani miejsce na drobne żarciki, nie ma w tym nic zabawnego.
- Wiem - westchnienie urzędniczki ubezpieczalni, równie spiętej i znudzonej jak on. Robin puścił bąka, ale zrobił to tak cicho i dyskretnie, że pierdnięcie zostało przez wszystkich zignorowane.
- Potrzebuję tylko stosownego zaświadczenia. Do dokumentacji.
- Znowu.
- Tak, znowu - zanim wyszli, było wpół do trzeciej, Robin znów mruży oczy, razi go światło - tłumaczy; stwierdził, że musi naprawić swoje okulary słoneczne.
- A co jest z nimi nie tak? - Grant wyciąga rękę, ale Robin uparcie kręci głową, zrobi to sam. Wsiada do samochodu i mości się w nim w nowym płaszczu, jest dużo chłodniej, jesień ustąpiła miejsca zimie. Robin obraca w dłoniach okulary słoneczne, zostawiając na nich wszędzie swoje odciski palców, wreszcie znów je nakłada, zadowolony, bo oto już widzi lepiej - wyjaśnił - teraz było dużo lepiej.
Grant zerka na wskaźnik poziomu paliwa, czy to możliwe, że bak znów był pusty? Miał wrażenie, że dopiero co go napełniał. Benzyna, artykuły spożywcze, nowe ciepłe rzeczy, papier do rysowania. Rachunek za telefon, rachunek za prąd. Pomyślał, że mógłby poprosić o wydłużenie czasu pracy, wystarczyłoby poprosić - ale nie chciał, by przez czas dłuższy Robin pozostawał sam, zwłaszcza teraz, kiedy - jak się wydawało - potrzebował go najbardziej, choć inaczej, w inny sposób.
Dla Granta ta potrzeba była prawdziwą przyjemnością, stanowiła - wraz z rysunkami - jego moc napędową, dawała mu siły, by trwać. No i do tego dochodziło, jak wizja z na wpół zapomnianego snu, wspomnienie pustki minionych dni, przeszłości, kiedy na próżno, tęsknie czegoś pragnął; och, Boże, jakże wielką udręką było to pragnienie, w chwilach wielkiego wysiłku i wytężonej pracy czyniło cię kompletnie pustym, wysysało do szczętu, choć „wysysało” nie było może odpowiednim słowem, raczej wypruwało flaki, lecz wnętrzności te były tak efemeryczne, że mogło je unicestwić byle pragnienie, nienazwana potrzeba, choć w gruncie rzeczy wymyślenie dla niej stosownego określenia nie byłoby szczególnie trudne, nieprawdaż? Bo chodziło o namiętność, o pasję, zgadza się? Zdolność odczuwania, głębokiego odczuwania, i właśnie to dał mu Robin; darem była potrzeba Robina, a wraz z nim - i zarazem obok niego - sposób jego widzenia i jego rysunki.
Ale poza tym opanowują Granta inne myśli i przeczucia, ma wrażenie, że musi być coś jeszcze, coś więcej, może niewiele więcej; jakby uczyniony został pierwszy krok, a teraz przyszła pora na następny, równie zdecydowany. Ale co i gdzie to może być? Skąd ma o tym wiedzieć? Czy to instynkt? Planowanie? Ślepy traf? Co to takiego? Odczuwanie tej potrzeby, świadomość tego, czym ona była i czemu służyła to jedno, natomiast opracowywanie planów, przewidywań, zmian, które dotkną zarówno Robina jak i jego samego, to coś zupełnie innego; będzie musiał być wyjątkowo ostrożny, zwolnić trochę tempo. Robin był bardzo słaby, kruchy, niestabilny - będą musieli postępować ze znaczną ostrożnością, może tym razem to właśnie Robin obejmie prowadzenie. A może obranie kierunku było uzależnione od nowej potrzeby, jaką Robin żywił względem niego, od jego obecności, jego przedłużającego się milczenia, które Robin wypełniał opowieściami o szpitalach, pokojach dziennych i oddziałach; opowieściami o łóżku, złamanych okularach, książkach i podkoszulku, który nosił przez sześć tygodni, przez cały jeden pobyt w zakładzie, a kiedy zeń wyszedł, własna siostra kategorycznie zabroniła mu go nosić, powiedziała, że nie zabierze Robina ze sobą, kazała mu go zdjąć w ten słoneczny, choć chłodny przecież dzień i dopiero potem pozwoliła wsiąść do samochodu - tak oto dotarł do domu rodziców półnagi i zawstydzony, a jego matka wybuchnęła płaczem, gdy ujrzała go na podjeździe; dłoń przed ustami i słowa ojca: - Na miłość boską, Robinie, gdzie masz swoją koszulę?
Jego siostra nie mówi nic, z torebką na ramieniu wygląda jak policjantka lub jak ktoś z opieki społecznej, na drugim ręku ma przewieszony złożony płaszcz. Sprawia wrażenie, jakby miała pod spodem naładowany, gotowy do strzału rewolwer, z którego natychmiast zrobiłaby użytek, gdyby na to jej tylko zezwolono.
Tamtej nocy spał na podłodze w kuchni, możliwie najdalej od zamkniętych drzwi rodzinnej sypialni, odsunął się od nich na tyle, na ile mógł, rankiem zaś, zanim ktokolwiek zdołał się obudzić, odszedł.
- A ona powiedziała: „Mama przez ciebie umrze, to ty sprawiłeś, że wygląda na sześćdziesiąt, choć nie ma jeszcze czterdziestu pięciu lat”.
Okulary przeciwsłoneczne wciąż tkwią na nosie Robina, wtulonego w róg kanapy, przywierającego do wytartego oparcia, z głową tuż przy kolanach; Grant jest blisko, tuż przy nim, tak blisko, że mógłby go dotknąć, i nie mówi ani słowa.
- I powiedziała jeszcze: „Tato nie może cię już znieść. Ja też cię nie cierpię, nikt już ciebie nie kocha”. - Nie płacze, oczy za szkłami okularów rozszerzone i suche, jak urzeczone opowieścią; trwająca w nieskończoność ekspozycja, jak widok owada zamarzniętego w suchym lodzie.
- „Wszyscy się ciebie boimy. Boimy się ciebie wszyscy”. - I nagły śmiech, oschły jak trzask pękającej kości albo łamanego serca.
- I wtedy znowu odszedłem, zabierając ze sobą jej torebkę; nie wziąłem pieniędzy, prawdę mówiąc, nie udało mi się dotrzeć zbyt daleko. Tylko do sklepu; wszedłem do sklepu, żeby kupić colę i podałem torebkę kobiecie za ladą, powiedziałem, że znalazłem ją na parkingu. A ona na to, że jestem pierwszą naprawdę uczciwą osobą, jaką kiedykolwiek spotkała; dała mi colę za darmo, wystukała cenę na kasie, ale dała mi ją za friko. To było uczciwe, prawda? - I znów się roześmiał, zakołysał nieznacznie, po czym oparł się otwartymi ustami o ugięte kolana; kiedy znów się odezwał, materiał był w tym miejscu wilgotny.
- Tamtego roku byłem w Clearwater dwa razy. - W którym roku? Nie sprecyzował. Czy wszystko dla niego istnieje w jednej, trwającej wiecznie chwili, momencie bezczasowości, bez wyraźnych podziałów na to, co było, jest i będzie? A jeżeli tak, to co? Niby czemu nie miałoby tak być? - Naraz Grant stwierdził, że z całej siły zacisnął obie dłonie na kolanach, zmusił się więc, by je rozluźnić i otwarte ułożyć wzdłuż boków, jakby w każdej chwili mogły mu się przydać do wykonania jakiejś ważnej pracy.
I wciąż głos Robina, rzeka, sucha rzeka, z której wyłaniają się nagie kości; miejsca, gdzie na zawsze ugrzęzły chore, pogruchotane istoty... - Ten facet, niejaki Dorsett, nigdy się nie dowiedziałem, czy było to jego imię, czy nazwisko. Początkowo byli przeświadczeni, że cierpiał na psychozę maniakalno-depresyjną, a przynajmniej tak mu powiedzieli, ale jeśli chodzi o mnie, uważałem, że miał po prostu świra, jak ja, a być może nawet większego. W każdym razie, gość miał coś z językiem, wszystko zaczęło się na wpół poważnie, jak jakiś żart, ale on traktował to jak najbardziej serio. No bo nie można się go pozbyć, mam rację? Wiesz, języka. On zawsze tkwi w twoich ustach, porusza się, jakby kierowany własnym umysłem, miota się i trzepocze niczym ryba, kawałek mięsa czy coś takiego, a ty nie możesz się go pozbyć, nie możesz nawet sprawić, aby przestał się poruszać, bo on poruszać się musi, abyś mógł mówić, jeść i w ogóle... Tak właśnie ten Dorsett mówił. Ba, gadał o tym, gadał i gadał, bez końca, aż wreszcie spróbowali go uciszyć, bo ludzie od jego tekstów zaczynali dostawać kręćka. Wystraszył wszystkich. Nawet pielęgniarzy.
I posępny uśmiech, podsuwa okulary wyżej na nosie, raz i drugi, rytmiczne ruchy, jakiś jakby wzorzec tworzenia się tiku. - Wreszcie zmienili mu lekarstwa, zaczęli aplikować mu inne prochy, które miały go powstrzymać, uspokoić czy coś w tym guście... A w niecały tydzień później facet odgryzł sobie język. - I dodaje: Nie cały, co prawda; wciąż mógł coś tam z siebie wykrztusić, ale odtąd cierpiał na... jak to się mówi?
- Zaburzenia wymowy? - głos przepełniony spokojem, Grant był dumny z tego spokoju, tak potwornie trudno było nawet nie drgnąć, ale udało mu się, i w głębi duszy szczycił się tym. Wypowiadając kolejne słowa, wyraźnie czuł każde, nawet najmniejsze poruszenie języka. - Coś w rodzaju seplenienia?
- Właśnie, tylko że to nie było seplenienie. Od tego wydarzenia mówił raczej niewiele, odczuwał zażenowanie. A zatem można się domyślać, że język zwyciężył, nieprawdaż?
Taak. Nie? I nie mówi nic przez długą, pustą chwilę, a potem jest już za późno, aby cokolwiek powiedzieć, więc Robin tylko wzrusza ramionami, znów opiera usta na kolanach, i kołysząc się leciutko, podsuwa opadające okulary na nosie, w górę, w górę i w górę.
Były jeszcze inne historie, opowiadane w różnych chwilach - podczas jazdy od lekarza, ze sklepu, podczas wykładania zakupów, mycia wanny. Woń środków czyszczących i niebieskiej pasty wdziera mu się do nosa; nie wszystkie opowieści były smutne, niektóre zabawne lub osobliwe, zdarzały się też takie, które doprowadzały Granta do białej gorączki, choć on sam nigdy by nie przypuszczał, że losy obcych, nierzadko nieżyjących już ludzi mogłyby przyprawić go o wściekłość. Opowieści o innych pacjentach, lekarzach, terapeutach i pielęgniarzach, opowieści o okazywanej życzliwości i tragediach, którym zapobiegło, rzucone tu czy tam, trafne słowo. Wszystkie historie zawierały w sobie niewiarygodną intensywność, żar tak szczególny i palący, iż z niesamowitej, dojmującej jego dzikości zrodził się pomysł - idea dla Granta do tego stopnia jasna i oczywista, że wyjawił ją na chwilę przed tym, zanim uświadomił sobie, jaki może mieć ona wpływ na Robina. Jednak - prawdę powiedziawszy - w ogóle nie zdążył nad tym się zastanowić, zwyczajnie zabrakło mu czasu.
- Czemu tego nie namalujesz? - filiżanka w dłoni, zatrzymuje się przed kredensem.
Robin z głową przechyloną w bok, jak zasłuchane dziecko. - Co miałbym namalować?
- Clearwater. Niczego więcej. - Robi ruch ręką, zapominając, że trzyma w niej filiżankę. - Ludzi, których tam znałeś, przyjaciół i lekarzy. Pokój dzienny, oddziały, wszystko. Aby ludzie, którzy nie wiedzą, ludzie, którzy tego nie pojmują, wreszcie zrozumieli. Ludzie jak Johnna, którym się wydaje, że już wiedzą. Ludzie jak Alison, którzy też tak uważają.
Ale Robin tylko przecząco pokręcił głową, spuścił wzrok i zaczął skubać paznokieć kciuka. Nie wiem, nie wiem... Mówienie o tamtych czasach to jedno, a przepuszczenie ich przez własny filtr sztuki, totalne obnażenie, to coś zupełnie innego. Nie wypowiedział tych słów, ale tak właśnie Grant zrozumiał zaistniały problem, usiłował zrozumieć; i próbował jakoś temu zaradzić, choć nie bez pewnego zaniepokojenia - stał za plecami Robina niczym podszeptujący duch, duch zdroworozsądkowej, dogłębnej, idealnej motywacji. Czyż bowiem nie było w tym wszystkim czegoś, co naprawdę lubiłeś?
Świadomość, że istniały takie rzeczy i takie chwile, pozwalała sądzić, że - z uwagi na ich rzadkość - były one bliższe doskonałości. Wiedząc wiele, wiesz wszystko. Wie, jak ma rozmawiać z Robinem, jakiej ma użyć wobec niego perswazji, gdy zechce posłużyć się siłą własnej wiary; przecież o to właśnie chodziło, o ten kolejny krok, którego potrzebowali, przesunięcie się naprzód na ścieżce, jaką podążali; ale razem, to oczywiste, że razem, nawet by mu się nie śniło wysyłać tam Robina samego. Tak, oczywiście wspólnie, ponieważ znowu doznawał owego poczucia słuszności, nieomylności swego działania, i ponownie, łagodnie podjął ten temat jeszcze tego wieczoru po kolacji i jeszcze raz, podczas weekendu, kiedy wracali do domu po całym dniu spędzonym na plaży; było za zimno na pływanie, toteż urządzili sobie tylko spacer wzdłuż brzegu, ciskając kamienie do wody, szarość do szarości, niczym noc zatopiona w mrocznym, posępnym poranku; pod sklepieniem chmur Robin wkulony w osłonę nowego białego płaszcza: - Ale ja nie chcę wracać, Grant. Nie chcę.
- Nie wrócisz, oczywiście że nie wrócisz - ręce w kieszeniach, pod palcami wyczuwa drobne, wyrwane nitki, drobinki żwiru i ziemi.
- To tylko taki sposób, aby... ponownie to ujrzeć, zobaczyć to w bezpieczny sposób, rozumiesz? Bo te dni należą już do przeszłości, Robinie, wiesz o tym. A na przyszłość nie pozwolę, aby ktokolwiek robił ci jeszcze tego typu rzeczy.
I odległy szept, suchy, przypominający mu, że nie miał właściwie nad chłopakiem żadnej władzy prawnej; mogli zrobić z Robinem co tylko chcieli, gdyby zaszła taka potrzeba, gdyby jego zachowanie stało się nie do przyjęcia lub budziło czyjeś sprzeciwy. Ale najpierw ktoś chyba musiałby się na niego poskarżyć, prawda? Czy nie tak?
Robin, blady, drżące ze zdenerwowania dłonie, oparte na kamieniach, szare kosmyki na ręku, jak drobne kości, nie mówi nic, ani nie odpowiada, kiedy Grant odzywa się do niego, więc daje sobie spokój; na razie. Powraca do tematu później, po kolacji, w przynoszącym wytchnienie półmroku pokoju. Robin leży w swoim gnieździe, telewizor włączony, chociaż bez dźwięku - obrazy ludzi, żyjących własnym życiem, za szybą, ścianą ze szkła - i nagle Robin wybucha płaczem, bierze do ręki kartkę i zaczyna rysować, przyciska ołówek tak mocno, że aż wygina się papier, a jego dłoń porusza się zdecydowanie i pewnie; Grant milczy, nie porusza się, trwa w bezruchu, choć czuje silne parcie na pęcherz, wytrzymuje dzielnie, stara się nawet maksymalnie spłycić oddech, bo Robin rysuje, dłoń zaciśnięta jak szpony wokół drewna ołówka, krople potu na jego czole, gorzkie, czerwone łypnięcie blizny. I tak to trwało, Grant miał wrażenie, że minęło mnóstwo czasu, ale był w błędzie; nie skończył się nawet jeden z odcinków pozbawionej dźwięku komedii sytuacyjnej, kiedy chłopak rzucił: - Masz! - i podał kartkę Grantowi. - Spójrz na to! Popatrz na to!
I wstaje, podnosi się chwiejnie, łapie równowagę i niemal powłócząc nogami, udaje się do kuchni; otwierają się drzwiczki lodówki, a z jej białym szumem łączy się teraz plusk odkręcanej wody.
Tymczasem Grant, z bolącym, pełnym pęcherzem unosi kartkę, aby zobaczyć wschód czarnego słońca; poniżej małe, ogarnięte paniką sylwetki, a ta, która znajduje się najbliżej patrzącego, to Robin, z całą pewnością Robin - patrzy jednym otwartym okiem, jest unieruchomiony jak Guliwer, a jego wyciągnięta w bok ręka obdarta ze skóry, odarta ze skóry i tkanek aż do gołej, białej kości, po sam czubek wskazującego palca. Grant wolno, jakby odkładał na bok skrzynkę z niepewnym materiałem wybuchowym, położył rysunek na ziemi, podniósł się powoli i wszedł do kuchni, gdzie Robin stał przy zlewie, myjąc ręce. Mył ręce, a mydło spływało mu po nadgarstkach niczym lepka, gęsta, żółta krew; Grant ujął go za ramiona mocnymi, zdecydowanymi dłońmi i - patrząc mu prosto w twarz - oznajmił, możliwie jak najspokojniej, najdelikatniej, z największą dozą serdeczności: - To już przeszłość, Robinie, to wszystko należy do wspomnień. Tylko wspomnienia, rozumiesz? I teraz ty nimi władasz.
Usta Robina drgają, poruszają się bezgłośnie, jego oddech omiata ciepłym podmuchem twarz Granta, jest tak ciepły, jakby całe jego wnętrze wypełniała wrząca ciecz; wspomnienia płoną jak nigdy nie gasnące ognie. Mydło spadło na podłogę - mała kostka, rozbryzgująca wokoło mydliny i białawe bańki - a Robin zaszlochał, gdy stojący przed nim Grant ponownie ścisnął dłońmi jego ramiona czułym, serdecznym gestem.
Zrobił ich więcej, rysunków z cyklu Clearwater - skulony przy kuchennym stole, już nie kopista, a bardziej niewolnik, sądząc po przygarbionej sylwetce, chudych ramionach i przekrzywionej na bok głowie. Były to wyłącznie szkice, sporządzone tanimi, drugorzędnymi ołówkami, ostrzył je energicznie, pozostawiając strużyny tam, gdzie upadły, Grantowi do posprzątania.
A on zbierał je, bez słowa skargi; był teraz bardzo ostrożny, daleko posuniętą ostrożność zachowywał od czasu tamtego pierwszego rysunku, Guliwera w sytuacji ekstremalnej; to nie była puszka Pandory, ale chirurga, otworzył ją, by wypuścić na zewnątrz cały ból, i to właśnie ból dostrzegał w oczach Robina, w jego sposobie trzymania ołówka, w tym, jak kulił się godzinami w swoim gnieździe, otulony szczelnie kocami, czytając raz po raz program telewizyjny, jak gdyby w układzie tego programu, w zestawie wiadomości, publicystyki, kreskówek i filmów z kablówki mógł odnaleźć to, czego potrzebował; odpowiedź na nigdy nie wyartykułowane modlitwy, w rodzaju tych, jakie szepczemy do siebie w najgłębszej, absolutnej ciszy, ale nigdy nie zdobywamy się na odwagę, by nasze pragnienia i obawy wypowiedzieć na głos.
Granta dręczą nie własne lęki, ale zmartwienia, nazywa je zmartwieniami, a najpoważniejszym była kwestia lekarstw Robina; był bardzo, ale to bardzo ostrożny, dokładał starań, aby Robin nie mógł się zorientować, że jest sprawdzany - ale sprawdzał go, robił to codziennie. Zatem kontrola, a potem znowu czytanie fragmentów książek schowanych w owym NEGS 82-84, podczas gdy Robin spał jak samotny obozowicz w słabym świetle późnego popołudnia. Przebrnął szybko przez rozdziały o zachwianiu mechanizmu równowagi, by dowiedzieć się, że na ogół ci pacjenci, którzy zarzucili przyjmowanie leków, jeszcze mniej więcej przez miesiąc czuli się dobrze, ciesząc się z ustania efektów ubocznych i nie przejawiając symptomów choroby dopóty, dopóki w ich ciałach znajdowała się odpowiednio duża doza odłożonych środków farmakologicznych; im byli grubsi, tym lepiej - w ich tkankach tłuszczowych pozostawała miodopłynna słodycz, niczym pocałunek anioła. Ale nieuchronnie rozpoczynało się naruszanie równowagi, a w ślad za tym postępujące stadium psychozy, głosy, dźwięki, nocne lęki; przyjazdy do szpitala na tylnym siedzeniu samochodu, niejednokrotnie policyjnego - ale z Robinem tak nie będzie. To nie przydarzy się Robinowi, nie, skoro Grant był tu, by nad nim czuwać, aby troszczyć się o niego, nie.
Dalsze sporządzanie rysunków coś wyssało z nich obu, Grant był zmęczony czuwaniem, Robin zaś wyczerpany ciężarem, rozmiarami wspomnień, które ekshumował, przez które się przedzierał; to jednak uczyniło go silniejszym, Grant wierzył w to, podobnie jak wierzył w bicie własnego serca i krążenie krwi: praca z tymi wspomnieniami, złymi wspomnieniami oznaczała ich kontrolowanie, posiadanie nad nimi władzy; czy to możliwe aby dzięki temu Robin się nie wzmocnił, czy koniec końców mógł wskutek tego ucierpieć?
Dlatego też Grant zamiatał strużyny z ołówków, wynosił śmieci, niemal zupełnie przejął obowiązki Robina, aby ten miał więcej czasu na rysowanie, na odpoczynek, na sen; ostatnimi czasy Robin sporo sypiał, często budził się z bólem głowy albo żołądka, skarżąc się, że rysunki coś z niego zabierały; twierdził, że dziwnie się czuł, kiedy nad nimi pracował.
- Jak dziwnie? - spytał Grant.
- Nie wiem - odparł Robin; nie patrzył na Granta, tylko na swoje palce, paznokcie kciuków miał obgryzione do żywego. - Po prostu dziwnie. Zabawnie.
Ale nie zarzucił tego zajęcia, spał, kiedy Grant był w pracy, i rysował, gdy ten wracał do domu - jakby fizyczna obecność Granta była mu jakoś niezbędna do działania, niczym talizman czy kotwica; nawet jeżeli Cotto tylko zmywał talerze, czytał gazetę czy pracował w błogiej ciszy, wykonując robotę papierkową, akurat przyniesioną ze studia. Któregoś razu Robin uniósł wzrok znad rysunku, aby zapytać go, co robi, a Grant, najprościej jak mógł, wyjaśnił: - Nic takiego, naprawdę nic ważnego - i uśmiechnął się pod nosem, ale Robin nie odpowiedział mu tym samym.
- A jeżeli one nie są takie, jakie powinny być?
- Co, to? - Stuka dłonią w kopertę z plikiem „pracy domowej”. - Byłoby trudno coś tutaj schrzanić, są naprawdę niezłe...
- Nie, nie o tym mówię. Mam na myśli zdjęcia. No wiesz, fotografie. - Dłonie, ułożone płasko, podkreślają jego niemożność udzielenia bardziej precyzyjnego wyjaśnienia. - No, wiesz. Jeśli to, co na nich jest, nie jest tym, co naprawdę tam się znajduje.
- Och. W tej sytuacji staramy się to jakoś naprawić, próbujemy powtórzyć wszystko jeszcze raz, jeśli to możliwe, albo dajemy...
- Nie, nie - obraca ołówek w dłoniach, obraca i obraca niczym korbę, wprawiającą w ruch kamień młyński, który miele jego myśli, zmusza je w ten sposób, aby wyszły z wnętrza jego czaszki. - Nie zakładam wcale, że praca jest schrzaniona, chodzi mi o to, co się dzieje, jeżeli okaże się, iż tego, co - jak im się wydawało - fotografowali, tak naprawdę wcale tam nie ma. Na tym zdjęciu. Wiesz, o czym mówię? Rozumiesz mnie?
Cisza. - Nie, nie - nie wiem. Czy mógłbyś - z wielką ostrożnością - czy mógłbyś mi wyjaśnić o co ci...
Ale Robin tylko kręci głową, sfrustrowany, a może zbyt zmęczony; porozmawiają o tym kiedy indziej, miał teraz sporo pracy. - Może któregoś dnia zrobię dla ciebie zdjęcie - chwyta mocno ołówek, jakby się bał, że mu wypadnie z dłoni, i ustawia go niczym wskaźnik stołka mierniczego, albo jak maleńki bagnet. - I pokażę ci, o co mi chodzi.
Grant, choć poruszony tymi tajemniczymi słowami, stara się zepchnąć je na plan dalszy, ale ta sprawa nawet we śnie nie daje mu spokoju. Tej nocy śni złożony, wielowątkowy sen o Robinie, tworzącym aparaty do fotografowania tego, co ludzie widzieli wewnątrz własnych umysłów; ich sny i koszmary uchwycone w cibachromie, ich instynkty, pragnienia i wierzenia. I płakał, płakał we śnie i przez sen, Robin również szlochał, obaj otoczeni byli obrazami, zdjęciami, przywierającymi niczym skóra do ich dłoni, i w pewnej chwili Grant obudził się z płaczem, poderwał się gwałtownie, z mokrą od łez twarzą; okazało się, że były one prawdziwe, z sąsiedniego pokoju dobiegł go szloch Robina, a gdy tam pospieszył, zastał go przykucniętego na czworakach i zarykującego się do łez tak gwałtownie, iż wydawało się, że będzie rzygał, i faktycznie zaczął wymiotować, a Grant ukląkł, objął ramionami klatkę piersiową Robina i - uniósłszy go nieznacznie - przytulił do siebie: to było dziwne uczucie, nie trzymać w ramionach kobiety, lecz mężczyznę, i to w taki sposób jak dziecko - zbite i zdezorientowane. W pewnej chwili wyszeptał: - W porządku, już w porządku Robinie. No już. Dobrze? Jest dobrze, tak? Dobrze.
A wokół nich sterty rysunków, rozrzucone wokoło, jakby podmuchem obcych wewnętrznych wiatrów, zbyt silnych, aby można je było rozpoznać czy kontrolować - wszystkie rysunki ze starego pudełka, spod łóżka Robina, stare rysunki, niczym liście, zalegające na nowych; niektóre z nowych na tyle świeże, że na dłoniach Robina pozostawały po nich szare, grafitowe smugi, ciemne ślady, a każda z kartek - bez wyjątku - była podpisana ROBIN ROBIN ROBIN, wszystkie rysunki podpisane, co do jednego. Ciało chłopaka podrygiwało w opiekuńczych ramionach, niczym targane konwulsjami, a przepełnione trwogą serce Granta zerwało się do galopu - lęk, który go ogarnął, wycisnął mu na czole krople zimnego potu, ale na szczęście były to tylko torsje; Robin zwymiotował potężnie i cieniutka nitka płynu, bardziej gęstego i lepkiego niż ślina, zawisła u jego warg, rozciągając się w stronę dywanu. Chłopak zaczął spluwać energicznie, jakby chciał pozbyć się smaku żółci i krwi, zalegającego mu w ustach.
- Już dobrze - mruczał bezradnie Grant, tuląc chłopaka, który spluwał, płakał i dygotał jak zbity pies. - Już dobrze, Robinie.
Konwulsje minęły, jak fale sejsmiczne, szloch ucichł z wolna, a ciało Robina przeszło w stan głębokiego, nienaturalnego spokoju, przywodzącego na myśl trans hipnotyczny - Grant powoli, bardzo powoli rozluźnił uchwyt na ciele chłopaka, jak gdyby opuszczał Robina na głęboką wodę, i pozostawił go na chwilę samego, aby przynieść szmatę do wytarcia dywanu i ręcznik, którym delikatnie otarł twarz Robina; policzki chłopaka były zapadnięte, oczy za wrażliwymi powiekami nieruchome. Po dokonaniu tych zabiegów Grant otulił go kocami; wokół śpiworów rozeszła się lekka woń ciała Robina. Dygocze, jego dłonie i ramiona drżą, jak po wielkim wysiłku, podchodzi i przysiada na skraju łóżka, ręce owinięte ręcznikiem jak zabandażowane, aż w końcu drżenie przechodzi.
Następnie wraca do pokoju, skąpany w słabym, stonowanym świetle, płynącym z korytarza, ostrożnie przestępuje nad śpiącym Robinem, aby pozbierać wszystkie rozrzucone wokół niego rysunki i włożyć je na powrót do bezpiecznego i mrocznego wnętrza starego pudła. Wszystkie, co do jednego - z powrotem do kartonu.
Robin zarzucił rysowanie, przez ponad tydzień nie wziął do ręki ołówka i w tym okresie ich wspólne dni wydawały się pogodniejsze, jakby szalejący nad nimi huragan przeszedł, jakby - zaledwie musnąwszy ich obydwu - oddalił się, nie powodując większych szkód. Sen Robina był spokojniejszy, uśmiechy częstsze, brał regularnie wszystkie lekarstwa, wykonywał wszelkie prace. Grant wyniósł pudło NEGS 82-84. Poza tym nie wyjmował rysunków - ani tych z cyklu Clearwater, ani innych, podpisanych, złożonych i dziwnie złowrogich w długim kartonowym pudle. Miast tego rozmawiali o świętach - Halloween mieli już za sobą, nadchodziło Święto Dziękczynienia. Robin zaproponował, że dla nich obydwu przyrządzi indyka, niezbyt dużego.
- Przyrządzałem raz indyka - powiedział Grant. Zimne światło wpada do okna, dziś ma dzień wolny w studiu. Nie ogolił się. Na twarzy czuł swędzenie i jednocześnie był dziwnie zadowolony. - Dostałem go z pracy, za darmo, i pomyślałem: co mi tam. Ale kiedy wyjąłem go z kuchni i zacząłem rozkrawać, cały mózg wypłynął na zewnątrz. - Uśmiecha się i kręci głową, przywołując to wspomnienie. - Był wilgotny, obrzydliwie obrzmiały, tak mogły wyglądać wewnętrzne narządy ofiary zabójstwa. - Wyrzuciłem wszystko w cholerę, indyka, mózg, wywaliłem to do śmieci. I wtedy ktoś mi powiedział, że to były tylko żołądki, kości szyi ze szpikiem i cała reszta owinięta w papier. Szary papier.
Na te słowa Robin wybucha śmiechem, szczerym, głośnym i perlistym. - Ja przygotuję indyka - zdecydowanie. - Zajmę się wszystkim. - I potem, wciąż się uśmiechając: - Zastanawiam się, jak wyglądałby mózg indyka, gdybyś go podsmażył. Czy tak jak ludzki?
Tej nocy, gdy już minęła północ, Grant znalazł na umywalce w łazience mały prostokącik papieru, lśniący po jednej stronie srebrzyście - opakowanie po cukierku, wciąż jeszcze czuć lekki zapach czekolady, a po wewnętrznej stronie, nakreślony z chłodną, durerowską precyzją - mózg, ludzki mózg; obie półkule błyszczą wilgotno, przedzielone tkwiącym w nich ukośnie ostrzem noża rzeźnickiego, pięknego noża z rękojeścią, o kształcie zaciśniętych palców ludzkiej dłoni. Połowa mózgu była zacieniowana na czarno, u dołu rysunku maleńkie, stylizowane „R”, brzegi litery zakrzywione niczym łagodny uśmiech.
W półmroku i słabym świetle, płynącym z korytarza, srebrna strona rysunku mrugnęła doń, kiedy składał karteczkę na pół - Grant powoli przetarł oczy, przesunął dłonią po czole i wydawało mu się, że poczuł, dochodzące spod kości, pulsowanie własnego, szarego mózgu, pogrążonego w tajemniczym milczeniu i równie obcego, równie bezbronnego jak zwierzę, czy może ptak: indyk z przygiętym łebkiem, w oczekiwaniu na spotkanie opadającego ostrza.
Były jeszcze inne rysunki, równie proste i zarazem upiornie zagmatwane; wypalony pejzaż usłany kośćmi, z której każda miała na jednym końcu numer, a na drugim jakieś imię - Grantowi nic one nie mówiły: Shirley, Michael, Sylvia, Ray. Ściana wzniesiona z książek, a każda z nich identyczna - Jak poznać swoje lęki. Rzędy książek, jak cegły albo komórki, pnące się ku górze. Kobieta o wielkich, tłustych piersiach, przymocowanych jedna do drugiej łańcuchami, które, kiedy lepiej im się przyjrzeć, okazywały się być maleńkimi rączkami, a każdej z nich brakowało przynajmniej jednego palca, niektóre miały tylko sam kciuk. I każdy z tych rysunków nigdy nie doczekał się prezentacji, nigdy nie był oficjalnie przedstawiony, a jedynie porzucony, gdzieś w kącie, jak zarodnik, który właśnie przez Granta miał być odnaleziony: w łazience, w korytarzu, na podłodze przed drzwiami. Zdarzyło się, że znalazł aż trzy w lodówce, obok kartonu z mlekiem. Nie przypominały żadnego z wcześniejszych rysunków, to również było coś dotąd nie znanego, być może objawiła się w ten sposób najnowsza potrzeba Robina - w owe mroczne, zimowe dni pragnienie jak gdyby zeszło do podziemia; zmierzch zapadał wcześnie, już o piątej robiło się ciemno, a nic nie było do roboty, poza rysowaniem, ma się rozumieć, i oczekiwaniem na powrót Granta.
Norma poboru lekarstw utrzymywała się u Robina na tym samym poziomie, gorzej było z apetytem. Grant starał się dopilnować, aby w lodówce zawsze znajdowały się świeże owoce (drogie, bo po sezonie), ale uznał, że to było ważne, chciał - najlepiej jak umiał - opiekować się Robinem, robił co w jego mocy, ale czasami zastanawiał się, co jeszcze było nie tak, bo czuł, że było coś jeszcze - jak blady korzeń, kryjący się pod osłoną wczesnego zmierzchu, długie okresy snu, półuśmieszki; było to coś, czego nie potrafił nazwać ani nawet wyczuć, nic konkretnego: ot, cień na kliszy z prześwietleniem, cień w korytarzu. I podświadome wątpliwości unoszą teraz swój rogaty łeb, nocne oczy, jak szparki, pytają: - Czy jesteś pewien? Nie mylisz się? Na pewno? Co zapoczątkowałeś rysunkami z cyklu Clearwater, jaki proces nieświadomie puściłeś w ruch? Powiedziałeś mu, że ma kontrolę nad swymi wspomnieniami, ale czy na pewno? Na pewno? Wiesz, że kiedy wychodzisz, on nie rusza się z miejsca, siedzi jak przymurowany do krzesła i ani drgnie. Wiesz o tym, prawda? Czy uważasz, że to katatonia? Czy rozpoznałbyś jej objawy, gdybyś je zobaczył, wstępne oznaki, pierwsze symptomy, macki jak rak we krwi - czy zdołałbyś się zorientować? Ostatnio on prawie nic nie je. I mało mówi. Ogląda zbyt wiele telewizji, a gdy ty śpisz, siada po ciemku i rysuje, maleńkie, wyraziste postacie martwych mężczyzn i kobiet z trójzębami, i sylwetki zwierząt, które uśmiechają się jak ludzie, wszystkie te drobne szkice, a potem zostawia je w różnych miejscach; wiesz dlaczego je wybiera, czy wiesz, co one oznaczają? Nie? Ale przecież to ty powinieneś tym wszystkim kierować; czy nie tak mówiłeś pracownikom ubezpieczalni, lekarzowi, a nawet sobie? Może Robin wie coś innego, może wie coś, czego ty nie wiesz?
Święto Dziękczynienia minęło, danie główne - indyk w plastrach, podgrzewany w mikrofalówce; Grant otwiera słoik sosu w proszku do natychmiastowego przyrządzania i w szufladzie ze sztućcami znajduje rysunek wetknięty pomiędzy zęby widelca, bardzo mały rysunek, przedstawiający dwa zęby, ubrudzone po dziąsła czymś odrażającym i białym - bardzo ostrożnie zasunął szufladę, nie wyjmując z niej szkicu; nie wspomniał o tym Robinowi. Później podczas obiadu ukradkiem znów tam zagląda - ale rysunku już nie ma. Robin siedzi w pokoju przed telewizorem, oglądając świąteczny mecz piłki nożnej, jego talerz wciąż jest pełny, a chłopak żuje, przeżuwa coś, pełne zadumy ruchy szczęk i nagle odsuwa od siebie talerz; nie odpowiada ani słowem, kiedy Grant pyta: - Nie jesteś głodny? Nie chcesz już więcej? - Kręci przecząco głową, wzrok wciąż wbity w rozmigotany ekran, na którym śmigają małe sylwetki zwinnych futbolistów - kiedy Grant wrócił po umyciu talerzy, Robin już spał, z głową opartą na rękach i z czymś drobnym i białym w kąciku ust.
To wszystko jest zaledwie fragmentem dużo większej i bardziej złożonej przemiany, jedynie zapowiedzią transformacji - jak pierwsze fale gorączki ostrzegają przed czyhającym delirium, a mimowolne drżenie rąk zapowiada czasami chorobę Parkinsona. Wiedziałeś - myśli Grant, przykładając zaciśnięte w pięści dłonie do skroni; Robin pogrążony we śnie, w telewizji reklamy - już dawno temu wiedziałeś, że trzeba zrobić kolejny krok, i on w gruncie rzeczy zrobił się sam, zabierając ze sobą Robina; czy tego właśnie chcesz? Może czegoś wielkiego, większego niż ci się zdaje; kto wie, być może jest to coś tak dużego jak zapowiedź choroby, wschód czarnego słońca - zrób coś, zrób to teraz.
Praca, prysznic, próba wysłuchania wiadomości, ale jedyne, co go naprawdę interesuje, to wieści z pokoju, z tego cielesnego labiryntu; czasami Grant nie może oprzeć się ironii - ty to zapoczątkowałeś, ty go zabrałeś, ty to zrobiłeś. I co teraz? I dokąd teraz się udasz?
Ale trzeba nad tym jakoś zapanować. Albo wszystko przepadło. Tego wieczoru musiał zostać dłużej, zbyt wielu pracowników wzięło dłuższy urlop, ze względu na święta; prawie wpół do jedenastej, ogrzewanie w samochodzie szwankuje, zero ciepła, tylko mgiełka na szybach, przecierają dłońmi w rękawiczkach i rozmazuje po szkle. Widzi nie kończące się, mrugające przystanie świateł, światła w oknach wystawowych, kręgi światła wokół ulicznych latarni, i myśli: - Tak właśnie musi być, kiedy ma się halucynacje, wszystkie te rzeczy, których nie sposób wyłączyć; nie możesz przed nimi uciec, nie zamykając oczu, a gdy to uczynisz, jesteś jak ślepiec. Jesteś ślepy.
Kiedy zatrzymał samochód i wysiadł, poślizgnął się na niewidocznym lodzie, i raz jeszcze, kiedy pochylił się, by otworzyć skrzynkę pocztową - rachunki, za telefon, za prąd, list z ubezpieczalni (o co chodziło tym razem?), pocztówka świąteczna z banku, w którym miał konto, zero pocztówek od Johnny czy Maryann, ani jednej pocztówki od rodziny Robina. Doskonale.
Brnie przez korytarz; wydał mu się mroczniejszy niż zazwyczaj, otwiera drzwi kluczem i uchyliwszy je, dostrzega Robina, leżącego na podłodze pokoju, w ciemności; skrzyżowane ramiona, jedyny jego strój stanowią skarpetki i bielizna, a w pokoju jest zimno, diabelnie zimno; w miarę jak chłodu przybywało, chłopak coraz bardziej upierał się, aby nie zamykać wszystkich okien, i uchylał je coraz to szerzej. Leży na podłodze, oświetlony światłem jednej tylko żarówki, blizna ma złowieszczą barwę, jest fioletowa jak jacaranda, a jego skóra tak lodowata, że Grant, dotknąwszy jej, mimowolnie się wzdrygnął - jest zimny jak... Jednak z chwilą, gdy ta myśl zaświtała mu w głowie, natychmiast ją od siebie odegnał.
- Hej - łagodnie; drżąca dłoń porusza ramieniem Robina. Głos też ma drżący. - Ej, Robin. Nic ci nie jest? Robin!
Blade oczy otwierają się powoli, bardzo powoli, jedna powieka unosi się w górę, usta rozchylają się leniwie - a na języku, jak wielka pigułka, prostokącik czerwieni i rysunek. Posługując się jednym palcem, Grant odwraca go i dostrzega fragment większego rysunku, ukazujący jedynie górną część ludzkiej twarzy w miniaturze, jedno oko - w tym oku było tyle ohydy, że instynktownie upuścił karteczkę, strzepnął ją z palców niczym coś zaraźliwego, podobnego do jątrzącej się, odrażającej infekcji, z którą przypadkowo można mieć styczność. Robin poruszył się nieznacznie, spróbował usiąść, ale upadł - skóra zimna jak lód, jedno oko wciąż na wpół przymknięte; próbuje coś powiedzieć. Grant podnosi go do pozycji siedzącej, zimne ciało - jak ciało topielca - przywiera do ciepłego Granta; znów usiłuje coś powiedzieć i tym razem z powodzeniem, jego usta poruszają się z nieodpowiednią prędkością, wargi wykrzywia grymas zbliżony do uśmiechu - musiał powiedzieć to dwukrotnie, aby Grant zdołał go usłyszeć, aby zrozumiał.
- Nie chcę - głowa lekko odchyla się wstecz - przez jakiś czas... niczego rysować.
- W porządku, nie ma sprawy - jego własny, bełkoczący głos dobiega jak z oddali, sięga jedną ręką po koce, aby niezdarnie zarzucić je na prymitywne legowisko; Robin siedzi oparty o tapczan, a on noga za nogą podchodzi do okna, zamyka je wszystkie, zapala więcej świateł, jakby blask lamp mógł sprawić, że w mieszkaniu zrobi się ciepło. Głowa Robina przechyla się na bok, opada ciężko jak u pijaka, w jego oddechu słodkawa woń, jak słodycz cukierka: cola, pół szklanki ciemnego napoju, wciąż stoi na kawowym stoliku.
- Grant?! - głośno, zbyt głośno, Grant jest tylko o pół kroku od niego. - Grant!
- Jestem tutaj, Robinie. - Usiłuje nadać głosowi ton spokojny, w gardle czuje suchość, jest przerażony, pot zrasza mu czoło, jakby - pływając w nieznanej wodzie - znalazł się nagle na głębinie, a toń okazała się zbyt głęboka, nazbyt zimna, wypełniona czymś więcej niż tylko wodą, i rzuca: - Robinie, jestem tutaj!
- Grant! Grant! - usiłuje się podnieść i miota się, okutany w koce, jego głowa kiwa się w tył i w przód, w przód i w tył, jakby była zbyt ciężka, by mięśnie szyi i karku mogły ją utrzymać; tak ciężka, iż byle nacisk mógł sprawić, że rozpęknie się na dwoje, a ze środka przez czerwoną szczelinę wypłynie gęsta, szkarłatnoszara i lepka maź. - Grant, Grant, Grant...
- Jestem tutaj! - krzyczy, wykrzykuje mu prosto w twarz, w to zimne oblicze o cal od jego warg, i nagle uświadamia sobie, z niemal paraliżującą wyrazistością: On mnie nie słyszy, może również nie widzi. Może.
- Grant, Grant, Grant - co on widział? Co widział właśnie w tej chwili? - I teraz Grant chwyta Robina, złapał go bardzo mocno; bezwładnie opadająca głowa i krzyczące usta, przyciska go mocno, z całej siły, koce i wijące się ciało (nie mogą robić nic więcej, jak tylko się wić - kto to powiedział, kto to powiedział?), ślina na ustach Robina, wykrzywione wargi - Grant, Grant - a Grant ściska, ściska jego ramiona i pierś: - Grant... - Ale dotyk wreszcie zrobił swoje, przeniknął w głąb chłopaka; czuł to, mimo chłodu jego skóry - Grant - bolały go ramiona, tak mocno ściskał to zziębnięte ciało; kiedy ono wreszcie się ogrzeje, czy nie powinno być już choć trochę ciepłe, tyle gwałtownych ruchów; krzyki i kołysanie: - Grant? - No i tyle tego, głowa Robina podnosi się do pionu; spogląda na Granta i prosto w jego oczy: - Grant!
- Jestem tutaj. - Pod pachami czuje wilgoć, ma mokre plecy; usiłuje zachować spokojny ton głosu, czuje, że ma kłopoty z oddechem. - Jestem tutaj, Robinie.
- Co... - Spuszczając wzrok, przygląda się sobie, okutanemu w koce, po czym zerka na Granta. - Czy coś się nam stało?
- Nie.
- Czy stało się coś złego?
Oddycha teraz trochę lepiej. Jego dłonie, oparte na ramionach Robina, dygoczą jak w febrze, wstrząsane nie kontrolowanymi dreszczami. Czy Robin to czuł? - Nie.
- Zrobiłem coś złego?
- Nie - zdecydowanie, a Robin drgnął, jakby ktoś boleśnie i złośliwie go uszczypnął.
- No to czemu mnie tak przytrzymujesz?
- Wcale cię nie przytrzymuję - rozkłada ramiona, zdumiewa go dojmujący ból mięśni; sztywność, jakby kości wewnątrz ciała zostały sprasowane. Robin zatarł ramiona i zadrżał; ziewnął przeciągle - jego oddech, przesycony słodką wonią coli, omiótł twarz Granta.
- Czemu tu jest tak zimno? Otworzyłem tylko jedno okno i... - milknie, ponownie bijąc po ramionach. - Na pewno nie zrobiłem nic złego?
- Na pewno, Robinie. - Wstaje i przez chwilę ogarniają go lekkie zawroty głowy. - Posiedź tu jeszcze minutkę, dobrze? Zaparzę nam herbaty, czy co tam mamy. - Herbatę albo kawę; czy było już za późno na kawę? Zegar, stojący w kuchni, wskazywał jedenastą dwadzieścia dwie. Czy to możliwe? Staje przed kuchenką, oczy zamknięte, dopiero po minucie zauważył, że woda się zagotowała, kłęby pary buchają w górę; podczas nalewania wody jego dłonie wciąż silnie dygoczą, nawet nie wie, kiedy lekko się oparzył. Co tam się stało do cholery, co się stało? Czy powinien zapytać Robina? Powiedzieć coś? Ale co?
Niosąc kubki, zauważa, że Robin nakłada górę od dresu, jego głowa wyłania się w postrzępionym otworze bluzy, jak główka dziecka w kanale rodnym, i uśmiecha się nieśmiało, pod nosem.
- Pamiętam, jak otwierałem okno, chciałem... Chyba chciałem zobaczyć słońce. Ostatnio dni nie są zbyt słoneczne.
Grant siada na tapczanie obok niego, mięśnie dają mu znać o sobie, ramię wydaje się diablo ciężkie; kiedy unosi kubek do ust, ma wrażenie, jakby musiał przedzierać się przez wodę, przez powietrze cięższe od ołowiu.
- I położyłem się na podłodze, odłożyłem ołówki i pomyślałem, właściwie powiedziałem: Zadzwonię do Granta, do pracy.
Cisza.
- I co było potem? - delikatnie, zupełnie jakby to nie było pytanie. Para z herbaty przesłania mu wzrok, wzruszenie ramion Robina, brwi uniesione w niewinnym geście.
- Nie pamiętam. Wiem, że było naprawdę ciemno. I że naprawdę, ale to naprawdę nic nie widziałem. Tymi moimi oczami.
- Powiedziałeś, że przez pewien czas niczego nie chcesz rysować.
Robin patrzy na niego, jakby tego nie słyszał, być może faktycznie tak było. - Czy wiesz - pyta w zamyśleniu - czym są anioły?
Anioły. Czy wiesz... Odpowiedz mu, no odpowiedz, skoro cię pyta.
- Anioły to coś w rodzaju duchów, tak? Dobrych duchów. Ale te złe nazywa się diabłami, zgadza się?
- Chyba - oczy zamykają się przy kolejnym potężnym ziewnięciu. Wypił swoją herbatę, jedna kropla widoczna na wardze, jak łza, jak kropla deszczu. Blizna była teraz bledsza. - Niektórzy ludzie mówią, że istnieje coś takiego jak anioł stróż, wiesz, twój własny, osobisty anioł, który czuwa nad tobą. - Kolejny łyk. - Naprawdę, niczego więcej nie chcę już rysować.
- Robinie, nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty. Jasne? Ani dla mnie, ani dla nikogo innego.
Usta Granta rozchylają się powoli, jakby z trudem, czuje się skonany, całodzienne zmęczenie dołożyło jeszcze jeden kamień do brzemienia wyczerpania, a dojmujący lęk wyssał zeń resztki sił. - Nie musisz się...
- Ale ja mam wrażenie, że cię zawiodłem. - Otwarte dłonie, złożone na kolanach, oblicze cherubina, blade oczy, wiążące go spojrzeniem. - Wiem, co moje rysunki... Wiem, co myślisz o moich rysunkach, wiem, że ci pomagają. Nie chcę cię ich pozbawić.
Cisza, jak przestrzeń pomiędzy jednym uderzeniem serca a następnym, między jednym zakrętem a drugim, szosą a drogą, odchodzącą w głąb ciemności. Dłonie Robina, jak rany, białe u koniuszków palców - wydaje się, że zupełnie nie ma w nich krwi; oczy bez jednego mrugnięcia, a w ich spojrzeniu światełko, które dla Granta było kolejnym krokiem w tym tańcu, właściwym sygnałem; a więc w końcu to do niego dotarło, w ten właśnie sposób, poprzez zgrozę i wyczerpanie; jako coś nawet nie zakamuflowanego w postaci idei, lecz jako uczucie.
Uczucie, takie jak miłość. Albo odkrycie. A może decyzja.
- A więc dobrze - pot na plecach i na wierzchach obu dłoni, głos starannie umiarkowany, bardzo stonowany, jak głos obcego, gładko wypływający spomiędzy warg. Czy naprawdę zaledwie przed minutą wrzeszczał i cały był rozdygotany? - „Aleja mam wrażenie, że cię zawiodłem”.
- W takim razie zrobimy coś innego, dobrze? Z rysunkami odtąd koniec, ale zrobimy coś innego.
- To znaczy co?
- Nie wiem. - A jednak blask jego oczu wyraża poczucie słusznie obranego kierunku. W pokoju wokół nich zrobiło się cieplej, zupełnie jakby martwe ciało powróciło do życia, a proces wskrzeszania był równie nieubłagany jak działanie samej śmierci. - Jeszcze nie wiem. Ale coś wymyślę. Coś dobrego.
Świąteczny blichtr, harmider i zabieganie... Wobec tego wszystkiego nabrali dystansu; teraz rozmyśla o eksperymentach z odmiennymi stanami świadomości. Z początku jest to tylko lśnienie, lekki odblask światła prawości i słuszności, odczuwanego w pobliżu Robina; zimny pokój wokół nich znów tętnił życiem, wydawało się to naturalnym efektem schizofrenicznego doświadczenia, samo w sobie było stanem odmiennym, tak niestabilnym, że mogło być traktowane jako ich udział w drobnych eksperymentach - z pewnością nie mogły im zaszkodzić. Robin całkowicie nie zarzucił rysowania, pomimo swego wcześniejszego oświadczenia, teraz jednak szkice pojawiały się niespodziewanie; były niewielkie, i choć ich istnienia nie utrzymywał w tajemnicy, zachowywał je dla siebie. Grant nie widział żadnego z nich i nie prosił o ich pokazanie; czuł, że byłoby to czymś niewłaściwym.
Pomimo iż - pod pewnymi względami - brakowało mu tych rysunków, nawet bardziej niż przypuszczał, w ich braku było coś słusznego; trudno byłoby powiedzieć dlaczego, ale oto w jakiś osobliwy sposób znalazły się poza obrębem namacalnego doznania większej tajemnicy, poczucia samej przemiany; jak legenda na mapie, jak informacja, że znajdujemy się na terytorium nowego kraju. Te rysunki wciąż będą drogowskazami, znakami, określającymi szlak, jakim mieli podążać, ale same w sobie - skonstatował - nie były już drogą. Droga była w Robinie i była samym Robinem: podążanie nią dalej oznaczało schodzenie coraz bardziej w głąb niego.
Nie powtórzyła się - jak dotąd - owa upiorna scena z pokoju; mrok, chłód i Robin w jakimś miejscu, gdzie nie był w stanie niczego widzieć ani odpowiadać, ale Grant był ostrożny i zachowywał czujność; chciał być gotowy, na wypadek, gdyby zdarzyło się to ponownie. Jak upiorny zawrót głowy, przypomina sobie owo chore wrażenie bezradności, gorzej - ignorancji; głupota, rażąca niczym złośliwość; niewiedza, która może wszystko zepsuć, obrócić w niwecz. Sądził, że wie, co należy robić w nagłej sytuacji kryzysowej, a gdy ta nastąpiła, okazało się, iż nie było na nią lekarstwa: jedyne remedium stanowiła czujność - i wiedza, skutkiem czego znów zaczął po kryjomu wertować wydobyte z dna pudła fachowe książki. Wiedział, że gdyby przyszło im żeglować po tych nowych wodach, będzie musiał przygotować się dużo solidniej niż przypuszczał i heroicznie nastawić się na spotkanie z tym, co może im się jeszcze przytrafić, jak również na rzeczy, których z tego miejsca, w którym obecnie się znajdowali, nie sposób było dostrzec ani nawet przewidzieć.
Czytaj - powiedział samemu sobie. Czytaj, czytaj, czytaj.
I czynił to nader skrzętnie; czytał tyle, ile tylko udało mu się znaleźć - zdumiał się ogromem różnorodności, kryjących się pod wspólną nazwą, odmiennych stanów świadomości. Hipnoza, terapia senna, trans, deprywacja sensoryczna, deprywacja snu, eksperymenty z opuszczaniem ciała. Chemiczną hydrę medykamentów - środki uśmierzające ból, narkotyki, halucynogeny - wykreślił od razu; weszłyby w konflikt z przyjmowanymi przez Robina środkami neuroleptycznymi, zraniłyby go, w równej mierze subtelnie jak i brutalnie - a tu nie było miejsca na ból, to pojęcie należało w ogóle wyrzucić z pamięci. Poza tym ludzki umysł był z całą pewnością dużo silniejszy od jakiegokolwiek leku; zwłaszcza umysł Robina, umysł ukryty za tymi jego oczami.
Grudzień, jest zimno i ciemno, kiedy wraca do domu, najzwyklejsze obiady i ciche wieczory. Grant czyta, sporządza notatki, Robin również czyta, albo w milczeniu ogląda telewizję; bywa też, że po prostu leży, z zamkniętymi oczami - wyjaśnił Grantowi, że gdy to robi, nigdy nie śpi.
- Tylko odpoczywasz, tak?
W pierwszej chwili Robin nie odpowiada, po czym lekko, prawie niezauważalnie wzrusza ramionami. - Chyba tak - mówi. Chyba odpoczywam. - Sięga po szklankę soku, obaj przestali pić colę, Grant zmniejszył ilość wypijanej kawy, świeże owoce i warzywa były diablo drogie, ale cóż, tak chyba odżywiają się atleci, nieprawdaż? Poza tym, a może raczej przede wszystkim, wprowadzona zmiana sprawiła, że ich wspólne doświadczenie codzienne stawało się coraz surowsze, bardziej dogłębne i pełniejsze. Jak bycie mnichem, mistykiem-wizjonerem, choć nie używał tego słowa w obecności Robina - to było zbyt bliskie halucynacji. Miast tego posługiwał się często określeniem „idea”: Będziemy... badać idee, albo - ujrzymy wiele nowych rzeczy, poznamy nowe idee. Nierzadko mówił też „my” i był z tego dumny - było to czymś, co mogli w pełni dzielić; coś, co mogli zrobić wspólnie. Razem.
- To jakby podróż, Robinie - unosi wzrok znad książki Realność snów; sześćset stron plus przypisy. Tak, jakbyśmy gdzieś się wybierali.
W dłoniach Robina Przekroczyć wodę - książka autorstwa Sylvii Plath. Blade palce-zakładki przytrzymują zagiętą stronę broszurowego wydania powieści. - Dokąd się wybieramy?
Zastanawia się i nagle przychodzi mu do głowy prostolinijna odpowiedź, rozbrajająca w swej szczerości.
- Prawdę mówiąc, nie wiem.
- Ale w jakieś dobre miejsce?
- Tak, zdecydowanie. Tak, naturalnie. Wiesz, że nie zabrałbym cię do złego miejsca.
- Och, wiem - łagodnie, jakby Grant powiedział mu właśnie, że dwa i dwa to cztery. - Nie musisz mi tego mówić.
Na dzień przed Gwiazdką zaczął padać śnieg. Robin wyszedł z domu z pustym rondlem, napełnił go i wstawił do chłodziarki.
- Śniegu nigdy za wiele - uśmiecha się, z nosa mu kapie, dżinsy od kolan w dół są po prostu czarne. - Chciałbym zachować trochę na potem.
- Też to robiłem. Kiedy byłem dzieckiem. Ale on zawsze się topi.
- Mój nie stopnieje - wsuwa go za stosik gotowych dań z mrożonek opatrzonych napisem „Zdrowe obiady”; uśmiechnięte serduszko zdobi opakowanie. - Do Nowego Roku wciąż będzie jak nowy.
W Boże Narodzenie obaj pospali do późna, a po przebudzeniu stwierdzili, że za oknem znowu śnieg i zawierucha. Pora na prezenty - od Granta dla Robina owinięty w czerwony papier, zdobiony w renifery; od Robina dla Granta w grubej, pomarszczonej cynfolii, pomalowanej czarnym flamastrem w jakieś niewiarygodnie rozmazane gryzmoły.
- Nie będziesz w stanie się doczytać - koniuszki palców uczernione, przepraszający uśmiech - ale tam jest prawdziwy napis: „Najlepsze życzenia świąteczne dla mojego najlepszego przyjaciela”.
Dla mojego najlepszego przyjaciela... - Najpierw otwórz swój - powiedział Grant. - Cynfolia miała dziwny zapach, jakby używano jej do zapakowania czegoś do jedzenia i najprawdopodobniej tak właśnie było. - No dalej, chcę zobaczyć, czy ci się spodoba.
- Wiem, że mi się spodoba. - Ostrożnie zrywa taśmę z papieru, jego ruchy są niewiarygodnie powolne i nieprawdopodobnie irytujące; Grant był jednak cierpliwy, stał w milczeniu obok Robina, obserwując, jak chłopak rozpakowuje prezent - wewnątrz gruby niebieski sweter, miękki jak kaszmir, z wyszytymi na lewej piersi inicjałami „R.T.”, wyszytymi oślepiająco białą nicią w formie misternie zdobionych zawijasów.
- Dla Robina Tobiasa, widzisz? - rozmiar ocenił „na oko”; wydawało się, że powinien pasować.
Naraz Robin zaczął nakładać sweter na rzeczy, które już miał na sobie - stary podkoszulek, starą flanelową koszulę i szlafrok; często było mu zimno, nawet wtedy, gdy w mieszkaniu utrzymywała się przyzwoita stała temperatura. Rękawy napęczniałe jak ramiona Popeye’ a, błękit rozmył bladość oczu Robina. Chłopak zerka na inicjały, delikatnie wyciąga materiał do przodu, by móc je zobaczyć, wypycha ozdobiony fragment jak pierś.
- Podoba ci się? - spytał Grant nieco zmartwiony; ten drogi prezent był ciepły - nie chciał przecież, aby Robin, w mieszkaniu czy poza nim, paradował ubrany „na cebulkę”, wyglądał wtedy jak... ulicznik, jak bezdomny, o którego nikt nie dba. A był ktoś, kto bardzo troszczył się o Robina, każdy mógł o tym się przekonać.
Robin energicznie uderzył się po ramionach i uniósł wzrok, aby Grant mógł zobaczyć jego uśmiech.
- Grant, jest naprawdę śliczny, bardzo mi się podoba. - Przerwa, ponownie przyklepuje ramiona, przesuwa po nich dłońmi w górę i w dół, w górę i w dół, jakby był zdenerwowany.
- A teraz ty otwórz swój!
Rozłożona folia bez wątpienia pachniała mięsem, ściślej mówiąc, kurczakiem - pomyślał Grant; starym, zeschłym kurczakiem, którego zapach przeszedł teraz na jego dłonie. Delikatnie odłożył folię na bok, otworzył pudełko - pozostałość po gotowych daniach („Zdrowe obiady”), lekko wypukłe pośrodku - i wyjął zeń mały przedmiot, owinięty zwojami niebieskiego papieru toaletowego. Rozwija je, a Robin patrzy - jasne oczy i niebieski papier. Dociera wreszcie do sedna: oto wewnątrz, jak mumia pod zwojami bandaży - laleczka niewielka, laleczka z różowego plastyku, z nastroszonymi po jednej stronie głowy krótkimi, żółtymi włosami, zapewne efekt statyczności, przyodziana w serwetkę sztywną od brokatu, spinaczy i kleju; twarz prawie niewidoczna pod silnym makijażem, sporządzonym za pomocą flamastrów - szerokie niebieskie cienie, wargi pomalowane na ciemnoróżowo. Na plecach coś podobnego do skrzydeł motyla, misterny wykrój z papierowego talerzyka, pokolorowany i hojnie ozdobiony brokatem, sreberkami i złotkiem; za skrzydełkami przymocowana spinaczem wstążka, jasnoczerwona wstążka świąteczna, trochę pogięta, bo mocno złożona, prosto z fabryki.
- To anioł stróż - rzuca energicznie i sięga po laleczkę drżącymi dłońmi. - Widzisz? Tu jest twoje imię, z tyłu - odwraca aniołka, by pokazać coś umieszczonego pod skrzydłem, napis GRANT COTTO, wykonany samoprzylepnymi literami kupionymi w pobliskiej drogerii; takimi literami dzieciaki ozdabiały swoje pamiętniki albo podręczniki szkolne. - Wstążka jest po to, abyś mógł nosić ją przy sobie, jeśli zechcesz. Albo - byś stale miał ją gdzieś w pobliżu, żeby mogła - no, sam wiesz. Ona będzie cię chronić. Bo to anioł stróż, rozumiesz?
- A, tak. Rozumiem. - Laleczka wisi na wstążeczce, jak ciało akrobatki na lince asekuracyjnej; złoto i brokat, żółć, róż i błękit. - Sam to zrobiłeś, prawda?
- Tak - uśmiecha się z dumą. Obraca laleczkę w dłoniach, ale delikatnie, jakby była żywą istotą, czymś, co można zranić nieostrożnym dotknięciem. Plamka zaschniętego kleju na spódniczce, słaby, lecz wyczuwalny zapach mięsa. - Zrobiłem ją dla ciebie.
Grant wziął ją od niego, owinął wstążkę wokół palca wskazującego i uniósł w dłoni tak, że zawisła w powietrzu niczym ozdoba choinkowa, jedna z ozdób wykonanych przez Robina i nadających się do powieszenia na półmetrowej wysokości drzewku, które stało na ich biurku. Były tam gwiazdy, półksiężyce, niskie i grube bałwany, wyglądające jak ułożone jeden na drugim pączki; nic dziwnego, że zużył tyle brokatu - przez cały następny tydzień Grant nie mógł go pozmiatać z dywanu. Laleczka zakołysała się, jej włosy wciąż sterczały jak szczotka, a przyozdobiona wojennymi barwami twarzyczka odwróciła się od niego - czy należycie zostaliśmy sobie przedstawieni?
- Musisz nadać jej imię - zauważył Robin. - Ona potrzebuje imienia. - Chwila przerwy. - Zabierzesz ją ze sobą do pracy?
Wyobraża sobie ludzi z Cade Color, Johna i jego dość toporne „żarciki”, wyobraża sobie małego aniołka, zawieszonego na ruchomym ramieniu lampy tak, by każdy mógł go zobaczyć. - Raczej nie - odpowiada powoli, zastanawiając się, co ma z nim zrobić i gdzie go powiesić.- No bo wiesz, to tylko praca, a nie miejsce, gdzie mieszkam.
W sypialni znajdowała się lampa z giętkim, ruchomym ramieniem, nieco mniejsza niż ta na jego biurku. W asyście Robina poszedł tam i powiesił na niej aniołka. Wstążka miała dostateczną długość, aby pod abażurem podwiesić laleczkę, która znalazła się dostatecznie nisko, by przy włączonym świetle ozdoby na jej sukience i skrzydłach lśniły niczym czyste złoto. Na ten widok Robin z niekłamanym podziwem wykrzyknął: - Ona wygląda tam naprawdę dobrze, Grant, naprawdę dobrze!
A Grant zwraca się ku Robinowi, kładzie dłoń na jego ramieniu - opiętym grubym swetrem i dziwnie teraz nabrzmiałym - i zacisnąwszy mocno palce, mówi: - Odwaliłeś kawał naprawdę dobrej roboty, mam na myśli tego aniołka. To wspaniały prezent, Robinie. Dziękuję.
- Każdy potrzebuje kogoś, kto by nad nim czuwał - uśmiecha się do Granta i do zataczającego wąskie kręgi aniołka. - Nawet ty.
Przez cały dzień sypał śnieg, grube białe płaty waliły z nieba jak oszalałe - nie było w tym nic romantycznego czy przyjemnego; w tej sytuacji nie ruszyli się z domu i zjedli świąteczny obiad - pierś indyka, ziemniaki puree - z proszku - ze zbyt dużą ilością mleka, po czym obejrzeli specjalny program świąteczny, z wyłączonym dźwiękiem. Robin usnął przed telewizorem, w ubraniu i w nowym swetrze, ma się rozumieć; Grant na tapczanie czyta Podróże do wnętrza. Twój umysł i ty. Jego umysł i ja, nasze umysły razem.
Śnieg wciąż pada, wali o szyby; Grant myśli o Robinie, wychylającym się za okno podczas nawałnicy, o swym porannym wyjeździe do pracy, o siarczystym mrozie i o jeździe pośród zimowego krajobrazu, jakby, wychodząc z domu, trafiał do całkiem innego kraju; tak na swój sposób było w tym sporo prawdy, jego praca była innym krajem, bardzo, ale to bardzo odległym, a ludzie stamtąd tak naprawdę nic dla niego nie znaczyli - John i jego drwiny, jego głupie, świńskie dowcipy, Dave i jego automat do kawy, Grace, z jej fetyszem produktywności, wszystko to było mu obojętne. Życie było tu, w tym mieszkaniu, w tym pokoju; podróż w krainę umysłu, z książką w dłoni; Robin śpiący na podłodze, aniołek w sypialni, strzegący każdego ich ruchu. Czy nie było o tym mowy w jakiejś modlitwie, może w psalmie? „One strzec cię będą na ścieżkach twego życia”. Tak. Na wszystkich ścieżkach życia, podczas każdej podróży; niezależnie od tego, jak ona będzie trudna, ani jak daleko się wybierzemy.
Nowy Rok - paraliżujące zimno, zero nadgodzin; śnieg na ziemi szary i ciężki jak ołów. Grant i Robin siedzą na kocu na podłodze pokoju, żaluzje opuszczone, by nie wpuszczały do środka chłodnego, białego światła sobotniego popołudnia.
- Tutaj jest napisane - Grant zaznacza palcem wzmiankowany fragment Prawdziwych snów - że dzięki zmianie pór przeznaczonych na spanie możesz wejść w lepszy kontakt ze swymi snami, więcej z nich zapamiętać i mieć więcej pożytku. Dlatego odtąd będziemy dłużej czuwać. Będziemy na nogach przez dwadzieścia cztery godziny, a potem spróbujemy przez całą dobę spać, albo przynajmniej nie wstawać z łóżka. Czy uważasz, że stać cię na to?
- Jasne. Chyba tak. - Poskubuje jeden rękaw niebieskiego swetra, palce zaciskają się jak nożyce. - W szpitalu sypiałem całymi dniami - Skub, skub, skub. - Ale wtedy byłem na prochach. Nie będziemy brać żadnych prochów, prawda?
- Nie - z emfazą. - Dokonamy tego wszystkiego tylko z pomocą twojego mózgu. To znaczy - naszych mózgów. - Chwila przerwy. - Nie będziemy nawet pić kawy. Herbatę tak; tu piszą, że możemy pić herbatę. Ale kawy nie.
W książce podejmowano również wiele innych kwestii, więc Robin zadawał mnóstwo pytań: A co, jeżeli nie będziemy mieć żadnych snów, czy mimo to będziemy spać, czy pojawią się koszmary? Ale przyjmował wyjaśnienia - niektóre pochodziły z książki, inne zaś niemal intuicyjnie wypływały z ust Granta, który czytał, wciąż czytał i czytał; wiedział o czym mówi, wiedział, na co się zdobyli. Później przyjdzie pora na okresy czterdziestoośmiogodzinne, a po nich na krótkie tylko drzemki, w nieograniczonych ilościach - i będą wszystko zapisywać, odczucia, myśli, treści snów, które zdołają zapamiętać; czy sny będą się zmieniać i w jaki sposób, czy będą wyrazistsze po długim śnie bądź krótkiej drzemce; ścisła dokumentacja wszelkich zmian, poszukiwanie właściwej ścieżki.
- Jak badacze - powiedział Robin. - Jak Levis i Clark. Odkrywcy nowego świata.
Grant jest bardzo zadowolony z tej pewności, z wiary Robina, w siebie samego i w Granta, w powodzenie ich dwóch jako zespołu. Wewnętrznym okiem, okiem Johnny, okiem terapeuty, które zawsze wszystko postrzega krytycznie, widzi, że jemu samemu wychodzi to na dobre i jest dla niego czymś zdrowym, czymś, co powinien był zrobić, oderwać się od zinstytucjonalizowanej mentalności, od przekonania, że tylko lekarz wie najlepiej. Lekarz, jak Kaiser, który - choć patrzy - jest ślepy; terapeutki, jak Johnna, którym wydaje się, że widziały już wszystko, co było do zobaczenia. Otwarty umysł, to było właśnie to, co posiadał Robin; i pomimo schizofrenii, której efekty uboczne czasami sprawiały, iż zastygał w bezruchu i milczał, ściskając złączone dłonie na podołku, pomimo lat bólu i chaosu - jego umysł był otwarty, szeroko otwarty i pełen gotowości, szczęśliwy, że może krystalizować w sobie nowe myśli. Oni wszyscy - myśli Grant i uśmiecha się jak dumny ojciec - powinni być tak otwarci jak Robin; i jak ja.
Tego ranka wstali o wpół do dziesiątej, wieczorem o jedenastej Robin był już gotowy, by ułożyć się na spoczynek; głowa przekrzywiona w bok, oparta o bark - wypili herbatę, grali w karty, zostawili pootwierane okna. Do pierwszej słuchali muzyki, po czym na przemian wymieniali się walkmanem - głośny pop, żadnych smętnych lub powoli granych kawałków. Znów herbata. Oczy Granta goreją, blizna Robina staje się jaśniejsza; powiedział, że zimno mu w ręce i wsunął je głębiej w rękawy - gdzie są moje ręce, w rękawie nie mam niczego! - po czym wybuchnęli śmiechem, kretyńskim, głupkowatym śmiechem; opowiadali kawały „z taaaką brodą” i śmiali się, aż ogarnęło ich zmęczenie.
Znużeni układają się pod oknem. - Policzmy gwiazdy - twarz Robina tuż przy jego policzku, oddech ma słodki i ciepły, po kolejnej wypitej herbacie. - Policzmy je wszystkie i nadajmy nazwy. - Chwila przerwy. - Nazwałeś ją już?
Kogo? No ją, tę laleczkę. Leżąc, usiłuje myśleć. - Ależ tak, nazwałem. Oczywiście. - Chłodne powietrze muska mu twarz, mózg jak stara maszyna, wilgotne tryby, brakujące części. - Nazwałem ją Angela.
- Świetne imię! - rzuca z niekłamanym zadowoleniem i niezdarnie się podnosi; po chwili wraca, trzymając zawieszoną na wstążce Angelę, unosi ją do okna, podmuch wiatru porusza laleczkę, a oni obaj siedzą i patrzą, jak aniołek kołysze się w powietrzu, mrocznym powietrzu; jej skrzydła są lśniące i kruche, na zimnie zaś wydają się jeszcze delikatniejsze, ukształtowana jak jej bezimienni bracia i siostry - owe bezpłciowe istoty, znane z mitów na całym świecie - by przemierzać bezkres eteru; eteryczne, oddychające nie powietrzem, lecz próżnią, zdolne do wzbijania się na wyżyny, gdzie pojęcie to przestaje obowiązywać - w górę. Coraz wyżej.
- Jest naprawdę fajna - zauważył Grant.
- Podoba się jej tutaj - powiedział Robin.
Anioł, o imieniu Angela, wolno i łagodnie kołysze się na wietrze; chłód rzuca na jej skrzydła mroczne refleksy.
Nie mieli snów widowiskowych; prawdę mówiąc, w ogóle im się nie przytrafiały, a w każdym razie niczego nie zapamiętywali - notesy na spiralnym drucie świeciły pustkami, ich stronice pozostawały nie zapisane. Po długim okresie czuwania długi sen nie dawał uczucia świeżości i wypoczęcia; w pracy zmęczony Grant popełniał raz po raz drobne błędy, oparzył sobie dłoń o ekspres do kawy, potrącił kubek i rozlał kawę - po prostu był wykończony. W domu zastał Robina, przysypiającego przy stole; obiad z mrożonek, poczerniały na węgiel na obrotowej tacy mikrofalówki. Grant nie miał siły, aby posprzątać ten bałagan; zjadł pół paczki salami, a Robin - krakersy w kształcie zwierzątek. Lwy, słonie, niedźwiedzie i wielbłądy, bladobrązowe, niemal bezkształtne, i nagle słowa: - Poszedłem raz do tego zoo. - Robin odezwał się z ustami pełnymi okruchów, krakersy były zleżałe. - No, wiesz, z domu opieki. Zrobili nam taką jakby wycieczkę.
Salami między zębami, włókniste, odrobinę gorzkawe, może też nieco zleżałe.
- Wyjazd w teren - mruknął.
- Właśnie. Właśnie. Było nas chyba ośmiu, i pielęgniarki, no wiesz, poszliśmy do tego ptasiego domku. Ptaszarni? Tak to się pewnie nazywa. Jeden z ptaków, siedzących na gałęzi, to znaczy za kratami, przez cały czas mi się przyglądał. - Sok z ananasa, mała szklana butelka w jego dłoni, odklejająca się nalepka. - Gapił się na mnie i gapił, aż wreszcie, kiedy już mieliśmy odchodzić, powiedział do mnie: - Jest zimno. Latać jest zimno.
Latać jest zimno. Tłusty dotyk salami, które trzymał w dłoni; kaszlnął, otarł zatłuszczone dłonie jedną o drugą; roztropnie nie zapytał, jaki to był ptak - papuga, a może tukan, jeden z tych, które można nauczyć mowy; był pewien, że ptak nie wypowiedział tych słów głośno, a jeżeli nawet, nie usłyszał ich nikt, oprócz Robina. Latać jest zimno. Świetnie. - Zapewne tak - mruknął.
- Chcesz? - podsuwa paczkę w stronę Granta. - Ja się na chwilę położę.
- Nie, chcesz, to idź. Ja tu posprzątam - zamyka paczkę krakersów, zawija resztkę salami i zastanawia się nad tym, co przed chwilą usłyszał, nad ptakiem w zoo i nad samym zoo; ośmiu pacjentów - a ile pielęgniarek? Dwie? Najwyżej trzy. Wiosna a może lato, kapelusze, szorty i być może również plakietki z imionami, niektórzy z nich oddalają się, stają się nadpobudliwi, podenerwowani, wystraszeni tłumami zwiedzających; zabierani są w inne miejsce, aby tam zjedli swój lunch, dobywany z brązowych papierowych torebek, przyniesionych w wielkiej pękatej torbie przez jedną z pielęgniarek. Siedzą na trawie, paląc papierosy, niektórzy nie jedzą - jedni nie chcą, inni nie mogą; będą stanowić obiekt zainteresowania, niezależnie od tego, jak daleko by usiedli i jak bardzo by się oddalili od centrum piknikowych terenów. Spójrzcie na nich - będą mówić ludzie, rozpoznając ich niczym stygmatyków, a oni w okamgnieniu, natychmiast się zorientują, że coś jest z nimi nie tak. Spójrzcie na nich - chleb na trawie, pomięty plastyk i pielęgniarki, zajmujące się nimi, zmarsowiałe, a może po prostu zmęczone, po nocy zakłóconej upiornym wyciem, być może działaniem efektów ubocznych; długa zła noc, a potem dzień w zoo. Mówiący ptak - głowa Robina, gwałtownie uniesiona ku górze, Grant widzi jego ruchy, zupełnie jakby tam był, jakby widział to wszystko na własne oczy; delektuje się tym widokiem, chłonie go i nagle: - Latać jest zimno.
Kręci głową, wyrywając się z zamyślenia; koncentruje swą myśl wyłącznie na Robinie - pora zajrzeć do pokoju. Pudełko krakersów pozostawia w całkowitym zapomnieniu, choć wciąż trzyma je w ręku, bo Robina nie ma w śpiworze, ani w ogóle w pokoju; Grant woła go po imieniu, niezbyt głośno; wołanie zostaje bez odpowiedzi. „Robinie” - z większym naciskiem; teraz przypomina sobie o krakersach, na dostatecznie długą chwilę, aby je odstawić, gdziekolwiek, byle gdzie - co z Robinem? Gdzie on się podział? W łazience go nie ma; ani w Granta sypialni, w kuchni też nie, przecież Grant dopiero stamtąd wyszedł, zaczyna więc nawoływać dużo głośniej, bardziej zdecydowanie, wraca do pokoju by ujrzeć to, co poprzednio przeoczył - Robin nie leżał w swoim gnieździe, o nie, ale obok tapczanu, a właściwie pod nim; oczy zamknięte, szczupłe dłonie złożone na piersiach - jak płaskorzeźba, zdobiąca płytę sarkofagu, jak milcząca postać, zatopiona w modlitwie; jasna blizna, odcinająca się na tle jego skóry.
- Robinie - bardzo cicho, zupełnie jakby mówił do siebie. Ale został usłyszany - oczy chłopaka otwierają się raptownie, wyraz uniesienia, bezsensowne dźwięki, płynące spomiędzy warg, i Grant pochyla się, wyciąga jedną rękę, wolno, delikatnie, łagodnie, nie wymawia jego imienia, nie stara się go dotknąć, ale po prostu chce być dostatecznie blisko, aby móc to zrobić, gdyby chłopak tego potrzebował, gdyby tego zechciał. Pochyla się, zastyga w niezdarnej, niewygodnej pozycji i widzi tę czerwoną, jasnoczerwoną bliznę; Robin powiedział coś jeszcze, a Grant, pochylony nad leżącym, z niepokojem uświadomił sobie, że ostatnio nie kontrolował przyjmowania przez Robina jego lekarstw. Czy było to tylko przeoczenie? Tyle ostatnio czytał i planował, w pracy był diabelnie zmęczony, ale teraz nie czuje już zmęczenia, zastygły w pochylonej pozycji, zadaje sobie raz po raz pytanie - czy sprawdzał przyjmowanie lekarstw przez Robina? Kiedy to robił ostatnio? A jeżeli...
Niezłomna logika podpowiada mu, że proces ubytku sił, które pozostały jeszcze w zapasie, nie mógł przecież się rozpocząć, niemniej samo pomyślenie o tym wystarczyło, by wzbudzić w sobie jeszcze jeden obraz: oczyma duszy ujrzał Robina pozbawionego lekarstw i nie przyjmującego żadnych pigułek, a potem jego niezwykły umysł w całej swej okazałości; nagie, rozszalałe ekstremum postrzegania i bólu; znaki, omeny, cuda - i co jeszcze? Trzy światy wytrącone z równowagi - jego, Robina, oraz świat, który wspólnie stworzyli, oba jego wizerunki, ten codzienny i ten drugi, ze snów wycyzelowany pośród nagiego, niepohamowanego, rozbuchanego szaleństwa; całość, jak w wypadku domku z kart, uzależniona od jednej szczególnej karty, owego codziennego, chemicznego błogosławieństwa w pigułce; kruchość i niestałość gruntu pod stopami, dom wzniesiony nie na piasku, ale w powietrzu, w eterze. Latać jest zimno.
A Robin mamrocze coś pod nosem, na jego wargach wykwita półuśmieszek: - Już noc? - Pyta cichutko, cały świat jest znów rozpoznawalny i nagle, jak policzek, myśl Granta: - On śni. I podnosi się z boleśnie przygarbionej pozycji, szybko przepatruje leżące na stole książki, by odnaleźć czerwony notes, swój notes; otworzyć go i uczynić pierwszy zapis.
Zarzucili sen, a następnie deprywację; to nie działa - orzekł Grant z podkrążonymi oczami, w stanie krańcowego wyczerpania; to po prostu nie działa. Robin, ze spuszczoną głową, bełkocze w dłoń przyłożoną do ust, jakby słowa były kamieniami, kośćmi, nasionami do złapania i zasiania w jakiejś żyźniejszej, dorodniejszej ziemi; mamrocze, nie unosząc wzroku; nie uśmiecha się, sprawia wrażenie, jakby zapadnięty był w siebie i chłodniejszy niż lód na szybach; lód na zewnątrz, w powietrzu, gotowy w okamgnieniu zmrozić nie spodziewające się tego płuca.
- Co? - znów łagodnie, w ostatnich dniach starał się być wobec Robina wyjątkowo delikatny; to napięcie - on również był zmęczony, wykończony podwójnymi obowiązkami, zarazem uczestnika i kierownika w jednej osobie, a poza tym nosił na swych barkach nielekkie brzemię ich codziennego życia; czy był ktoś, kto zatroszczyłby się o niego? Ale to jest konieczność - wystarczy spojrzeć na Robina oczy, obwisłe ramiona, zgarbione plecy, i na tę bliznę, która chyba nigdy nie zblednie. - Nie słyszę cię.
Długa minuta na zaczerpnięcie oddechu, po czym wolno, miękko, wraz z wypływającym oddechem: - Nie chcę już tego robić. Ja... Jest tak, że w ogóle nie jestem w stanie rysować, ani nic. Nawet tych małych. - Wzdycha w dłoń. - Ale nie chcę, żebyś się złościł, Grant. Wiem, że masz dla nas zadanie do wykonania, chcesz...
- Posłuchaj, Robinie, zapomnij o wszystkim... Nie, posłuchaj.
- Dłoń uniesiona w górę, z emfazą. Twarz Robina na wprost niego, stężała, mięśnie napięte... Czy mógł w niej dostrzec smutek? Żal?
- Jeżeli tego nie chcesz, jeżeli cokolwiek z tego, co robimy, ci nie leży, powiedz tylko, a przerwiemy to. W porządku? Po prostu to skończymy. Ponieważ to właśnie ciebie mamy obserwować, i o ciebie się troszczyć, jasne? Nie ja tu jestem artystą, ale ty. Więc, jeśli masz dosyć widziadeł i marzeń sennych, jeżeli chcesz to przerwać, powiedz, a tak się stanie. W porządku? Zgadzasz się?
Uśmiech, jak ciepła oznaka ulgi; zgadzał się, gdyby jednak zdecydował inaczej, nie byłoby żadnej dyskusji. To świadomość mocy, której Grant nie potrafił przyjąć i zaakceptować, ale były jeszcze inne rzeczy niemożliwe do przyjęcia, takie, których nie ośmielał się nawet nazywać, na które nie było jego zgody - a one były tam, jak mały czarny punkcik, plama pośrodku, rozlewająca się coraz szerzej, niczym fale, rozchodzące się pod wpływem podmuchów wiatru; ale co się stanie, jeśli wiatr przybierze na sile? Co stanie się podczas burzy? Przypomina sobie tę nieszczęsną bezradność - Robin zapatrzony w lustro, Robin wijący się, oślepiony, a w jego głowie zimny, natarczywy głos: - Czy to nie ty tym kierujesz?
Nie ty?
A co, jeśli roślina, dorastająca w ciemności, odnajdzie w sobie zamiłowanie do nocy? Czyja to będzie wina? I kto będzie za to odpowiedzialny? Kto tym pokieruje?
- Czy to już noc? - spytał Robin, pełnym zadowolenia głosem sennego marzyciela; to nie był sen. Teraz Grant miał już tego świadomość, ale była ona dlań uciążliwa jak kamień u nogi - koniec końców to nie wahanie Robina, aby kontynuować eksperyment, powstrzymało ich przed posunięciem się dalej, ale strach i niepewność samego Granta, jego wewnętrzne pragnienie, by ominąć te mroczniejsze wody, wycofać się, jak dziecko, z poskręcanego konara, który mógłby nie utrzymać takiego ciężaru. To nie był sen, lecz swoisty rodzaj transu, bynajmniej nie wywołany chorobą, o nie, co to, to nie. Przerywa sporządzanie zapisków, jego ręce dygoczą, przypomina sobie każdą chwilę z nieprawdopodobną wyrazistością, momentami czuje głębokie zawstydzenie, a niekiedy strach, aczkolwiek ten ostatni ciągnie za sobą grono innych wrażeń, rozpuszczalników, swoje własne chmury i szczeliny, jak medykamenty, przyćmiewające ostrość wspomnień, burzące krew w samym mózgu; przypływ czarnej adrenaliny zmienia odległość dziesięciu stóp w tysiąc, a jeden krzyk w cały chór wrzasków, rozcinających mrok nocy.
Ale on wiedział to, co zobaczył i usłyszał - ten mleczny uśmiech, oczy, wywracające się w oczodołach, i jedno jedyne targnięcie całym ciałem Robina, kiedy tak leżał na kanapie, a potem jego ręce - sięgające gorliwie, dziko, po coś, ale po co? To wszystko stało się tak szybko, jak uderzenie pioruna, jak mściwy atak serca, Grant upuścił swój notes z czerwoną drucianą spiralą, a kretyński długopis tkwił w jego dłoni niczym bezużyteczna strzykawka, trywialna zabawka, teraz, w obliczu tego, czymkolwiek to było - a czym właściwie to było?
No czym?
Głos Robina, usta poruszają się, jakby były pełne krwi albo zmielonych kości, porusza mocno szczękami i nagle - jego głos jest już inny, pojawia się niezwykły uśmiech, czuły i promienny, coś brązowego wypływa mu z ust, dolna warga zwisa groteskowo, odchylając się w uśmiechu, i...
- Zimno tu.
- Ja tak lubię.
I nagle wymiotuje, silnym, gorącym i niespodziewanym strumieniem, ale na ułamek sekundy przed tym powraca do normalnego stanu, znów jest sobą, oczy Robina są rozszerzone, ale świadome; chłopak w pełni wrócił do siebie i było widać, że jest przerażony; sięga rękoma w stronę Granta, by - utraciwszy równowagę - stoczyć się z tapczanu wprost w kałużę śliskich, parujących rzygowin, okrzyk obrzydzenia i kolejna fala mdłości, jeszcze gwałtowniejsza i silniejsza, jakby ostatnio jadł całymi tygodniami potężne porcje ciężko strawnych potraw; na podłogę spadają wielkie płaty wymiocin, kawałki jedzenia, większe i mniejsze, bardziej i mniej przetrawione; te pierwsze rozbryzgują się wodniście, aż wreszcie torsje dobiegają końca. Chłopak wykrztusza z siebie resztki rzygowin i ciężko, z wysiłkiem, nabiera powietrza do płuc.
- Boże - rzuca przez nos, ocierając bezradnie usta i twarz upaćkanymi dłońmi. - O Boże, Grant - i wybucha płaczem. Jego bezwładne, wiotkie dłonie ułożone są niby martwe przy całym tym upaćkanym, cuchnącym ciele, w sposobie ich ułożenia maluje się odrażająca słabość; Grant również czuje się słaby - jego dłonie dygoczą tak silnie, że aż wydaje się to komiczne. Grant w końcu pochylił się, aby posprzątać, i obaj mimowolnie wybuchnęli śmiechem, drżącym co prawda, ale było to lepsze niż nic, było to jakieś zajęcie, i na dodatek całkiem pozytywne, a pomiędzy wykonywanymi kolejno czynnościami zaprowadził Robina pod prysznic, zaś ubrania ich obu wrzucił do prania.
Grant, sam w kuchni, gorąca woda w zlewie, obmywa usta, raz, drugi i trzeci, płucze je, myje aż do bólu, aby zapomnieć, i naraz dostrzega na swoich drżących palcach drobniutkie półksiężyce - brązowe resztki wymiocin utknęły mu pod paznokciami.
Po tym zdarzeniu Robin przespał całe dwa dni, długie dni, podczas których Grant w każdej minucie zwalczał w sobie uporczywe pragnienie, by czym prędzej wrócić do domu, albo przynajmniej zatelefonować, zadzwonić tam, raz na godzinę, a opuszczając studio, przechodząc obok Johna i Grace, którzy uśmiechali się do siebie, miał ochotę odwrócić się do nich, i ze słodkim spokojem zapytać: - Co was kurwa tak cieszy? Co jest tak cholernie zabawne? Ale nie powiedział nic, siedział przy swoim biurku, przy swoim stole roboczym, sprawdzając numer wykonanej czynności, przy ciepłym blasku lampy, i przez ułamek sekundy miał wrażenie, że znów poczuł woń wymiocin, przesyconych fetorem zgnilizny jak każdy humus, jak ogród. Co w nim rośnie?
Wraca do domu, dosłownie zlany zimnym potem, szybko, aby zastać Robina, śpiącego w swoim legowisku ze śpiworów i koców; pogrążonego nie w transie, lecz w prawdziwym śnie, i być może nie mającego żadnych marzeń sennych, a jeżeli już, to wyłącznie te nieszkodliwe i przyjemne; blada twarz i blada blizna, zimne dłonie zaciśnięte w pięści, ręce przykurczone, przyciągnięte do siebie; jego wygląd przywodzi w tej chwili na myśl coś białego, ślepego i chłodnego, jak gdyby dotknęła go jakaś ciekawska dłoń... A Grant pomyślał: - Jak poczwarka, bo on tym właśnie jest. Utkany, jak kokon, żywy grobowiec - aby w jego wnętrzu mogło nastąpić przeobrażenie.
Ale jakie? W co?
I wtedy Robin odwrócił się we śnie, obrócił się łagodnie; i westchnął. A Grant przez chwilę wyobraził sobie, że chłopaka tu nie ma, że pokój jest pusty, żadnych koców, gniazda, śpiworów, książek, notesów i prócz niego jednego nie ma w domu żywej duszy, nikogo innego - a potem zadygotał, jak małe dziecko, z rozchylonymi dłońmi, i obróciwszy się na pięcie, wyszedł, aby nie kusić licha i by jego wizja się nie ziściła.
Hipnoza, jak stwierdzili, była nic niewarta - w każdym razie dla nich; przede wszystkim przyprawiała o senność, a poza tym zazwyczaj eksperyment sprawiał, że rozpoczynali bez odpowiedniej dawki humoru - umiarkowana początkowo wesołość za każdym razem zmieniała się coraz bardziej w zwykłe wygłupy. Robin zajęty strojeniem min, Grant wymachujący wyimaginowanym zegarkiem - zarzucili to bardzo szybko, we właściwym momencie, to był początek; bądź co bądź tak wczesne rozpoznanie, iż zabrnęli w ślepą uliczkę, świadczyło na ich korzyść, mówiło, że znajdowali się na właściwej drodze i nieuchronnie zmierzali ku swemu celowi.
Teraz - skonstatował Grant, podczas dywagacji pod prysznicem; poranna półerekcja została zredukowana silnym ukierunkowaniem myśli na to, by spróbować teraz deprywacji sensorycznej. Nie, zbiornik nie - już nad tym się zastanawiał; słonawe łono, wynajmowane na godziny, odpadało z wielu - zresztą niekoniecznie oczywistych - powodów. To nie mogło, nie powinno być przeprowadzanie w wodzie; ich własna mała wanna też nie była wystarczająca, a poza tym próba mogła okazać się niebezpieczna w skutkach, gdyby przez cały czas nie znajdował się blisko Robina - nie było to wszak możliwe bez łamania podstawowych zasad deprywacji. W głąb ciemności można wkroczyć jedynie samemu.
Namydlą sobie krocze, ramiona, zgięcia kolan; jeżeli nie wanna, to co? Ciemnia - stwierdził, i przez ułamek sekundy widział w myślach główną ciemnię w miejscu swej pracy, a także dużo mniejsze ciemnie zapamiętane z dawnej przeszłości; ten pokój i ta łazienka były niewielkie, ale powinny wystarczyć, można było zamienić je w ciemnię; wystarczy maleńkie okno zasłonić kartonem, w szparę pod drzwiami upchać zwinięte ręczniki, a na podłodze ułożyć koce - wprawdzie nie po to, by wytworzyć odpowiednie bodźce, gdyż żaden z koców w tym mieszkaniu nie nadawał się do tego, były zbyt stare i wyświechtane, niemniej była to jakaś warstwa, oddzielająca ludzkie ciało od podłoża, i śmiało można by na niej leżeć, po ciemku, właśnie tak. Tak.
A gdzie ty będziesz? Na to pytanie odpowiedź nasunęła mu się natychmiast: w szafie, w przedpokoju. Wyjmie stamtąd pudło z butami, znoszonymi butami, karton ze starymi prezentami, gwiazdkowymi prezentami dla niego samego i Johnny, jakąś kuchenną szpeję, służącą nie wiedzieć czemu; taka piramidka przed drzwiami, a on wewnątrz, ze swoim własnym kocem, zatyczkami do uszu i butelką wody. Przez chwilę wizja stała się tak wyrazista, że zadygotał, pomimo strug gorącej wody, obmywających jego ciało był to jednak tylko lekki dreszcz, bardziej efekt podniecenia niż jakiejkolwiek innej emocji. Na pewno nie strachu - powiedział sobie z emfazą, wycierając się energicznie. Nie boję się, i Robin też nie.
Uśmiech akceptacji na wargach Robina; jego pierwsze, naprędce rzucone sugestie okazały się lepsze niż plany Granta.
- Łazienka, jasne - unosi wzrok znad gazety, znad jej ostatniej strony, którą właśnie przeglądał; interesowała go głównie prognoza pogody. - W ten sposób będę mógł się odlewać, w razie potrzeby. Ale co ty zrobisz?
- Wstrzymam się - odrzekł Grant. - Albo skorzystam z puszki z kawą. Nie wiem.
- Powinniśmy mieć również opaski na oczy - dodał Robin. - Prawdopodobnie.
Prawdopodobnie; tak. Pod niedbale złożonym prostokątem gazety - stosik białych kartek do rysowania; Grant nie wspomniał o nich, starał się odwracać wzrok, ale Robin dostrzegł jego spojrzenie i bardzo cichym, spokojnym tonem wyjaśnił: - Wczoraj zrobiłem parę. Możesz je obejrzeć, jeżeli chcesz.
Jeżeli chce. To mieszkanie, ta jego praca, wszystkie myśli, które snuł na jawie, cała energia życiowa, wyobraźnia, forsa i czas, skupiony jak promień lasera na tej jednej, jedynej rzeczy... Na tej pasją i namiętnością napędzanej maszynie, tym silniku, który w ciągu paru zaledwie miesięcy - kto by pomyślał, że trwało to tak krótko! - zmienił diametralnie wszystko, i wszystko to bazowało właśnie na rysunkach, sztuce Robina, na samym Robinie.
Możesz je obejrzeć, jeżeli chcesz.
Oba przedstawiały ten sam widok, z różnych perspektyw: długi przedpokój, kończący się drzwiami. Spod drzwi nie płynie światło, ale raczej sugestia, delikatna aluzja słabego blasku; jakby pokój za tymi drzwiami był oświetlony, ale samo światło nie osiągnęło jeszcze pełnej jasności, albo jakby było czymś przesłonięte - jakimś materiałem, chustką, woalem? Pierwszy obrazek ukazywał drzwi i ich światło jako coś docelowego, jako obiekt może niekoniecznie pożądany, ale bez wątpienia nieunikniony. Drugi przedstawiał same drzwi z odległości zaledwie stopy, a przez ziejące w nich szpary, szczeliny, pęknięcia, przez świeży prześwit, powstały wskutek odpadnięcia długich drzazg, dostrzec było można, że za nimi wszystko było światłem, dokładnie wszystko. Samo światło było tak przenikliwe, silne i niezwykłe, że nie dało się na nie patrzeć przez dłuższą chwilę, po prostu bolały od tego oczy. Ten sam ciemny korytarz, te same szpetne drzwi: piekło i niebo.
- Możemy zrobić to jutro, jeżeli chcesz - Robin, szeleszcząc, unosi zmiętą gazetę w stronę Granta; niezbyt głośne, acz rażące dźwięki mają przykuć jego uwagę. - Grant, słyszysz? Możemy zacząć jutro.
- Och, dobra... Nie, zaczekaj! - stara się już nie patrzeć, odłożyć rysunki na blat stołu, zebrać rozpierzchnięte myśli. - Jutro mamy spotkanie w ubezpieczalni... - Znowu wizyta w biurze, znów spotkanie z tą kobietą, wypełnianie jej formularzy, zebranie całego pliku potrzebnych im dokumentów, zawsze trwało to dużo dłużej niż się spodziewali, niezależnie od wymiaru czasu poświęcanego na załatwienie tych spraw. - W czwartek muszę iść do pracy. W piątek mam tylko połowę zmiany, więc zrobimy to właśnie w piątek.
- W porządku - akceptuje z powagą, składając gazetę na pół. Poniżej rubryki sportowej, reklam i wiadomości lokalnych leżał gruby, czarny ołówek, tłusty jak ludzki palec, i mierzył w stronę jednego z rysunków; jego zaostrzona końcówka znajdowała się dokładnie na wprost naszkicowanego korytarza i drzwi, które wiodły ku ciemności, ku wrażeniu i woni oraz nieuchronnej pewności piekła. Robin niczego takiego nie zauważył, a przynajmniej Grantowi tak się zdawało - jednym, szybkim ruchem zakręcił ołówkiem; wystarczył jeden obrót, aby zaostrzony koniec skierował się ku drugiemu korytarzowi i drzwiom prowadzącym ku światłu.
W czwartek w nocy Grant miał sen, zaczął się jak zwyczajny sen erotyczny; on sam stoi w korytarzu, przygotowując się do zerżnięcia ślicznej blondynki w ciemnoniebieskiej sukience, którą Johnna zakładała na niektóre okazje, półspecjalne okazje - nie był to w każdym razie regulaminowy ubiór psychiatry. Najlepsze było w niej głębokie wycięcie dekoltu, w którym - gdy odpowiednio się nachyliłeś - wyraźnie mogłeś ujrzeć pełne wzgórki kobiecych piersi, gotowych, by je podziwiać i dotykać; dotykał ich we śnie, a kobieta uśmiechała się, zamknęła oczy i uśmiechała się, jej nieskazitelny tyłek przywierał mocno do pomalowanej na pomarańczowo ściany korytarza.
- Nie rozumiem tego do końca - powiedziała kobieta; erekcja Granta była pełna, bolesna, jego penis boleśnie wpijał się w jej udo. - Ale sądzę, że potrzeba ci okularów słonecznych, czy czegoś takiego. Tam jest dość gorąco.
- Opaski - odparł. - Użyjemy opasek. - A potem zaczęli się pieprzyć, i gdy skończyli, obciągnęła sukienkę, następnie zaprowadziła go do pokoju, aby mógł doprowadzić się do porządku, umyć; cały był usmarowany nasieniem, miał je na nogach, na spodniach, ciemnoszare plamy wydawały się wręcz ogromne - po czym z uczuciem młodzieńczego wstydu wmaszerował do pokoju. Ten pokój zaś cały zalany był światłem, i był tam Robin, pochylony nad stołem, pochylony, by rysować, ale nie robił tego (zbliżywszy się, zauważył, że tamten się uśmiecha; martwy uśmiech na zastygłych nieruchomych wargach) - to nie był jego Robin, o Boże, to nie jego Robin, ta zimna jasna twarz, i nagle: - Spójrz! - Chciał uciec, ale ponownie: - Spójrz na to!
Teraz Robin odwraca kartkę w jego stronę, wrażenie takie, jakby to był napływ gazu do płuc, napalm, płynny ogień, i papier trafia do jego rąk, nieuchronnie; wybiega przez drzwi, upuszcza kartkę, biegnie ogarnięty zgrozą, co mogłoby wydać się zabawne z uwagi na jego obwisłe spodnie i kołyszący się rytmicznie, z każdą chwilą coraz bardziej sflaczały penis; biegnie więc tak i biegnie, aż nagle stwierdza, że zaczął krwawić - lepka, śliska, krwawiąca plazma płynęła z nosa, z ust i z obu jego rąk.
No i obudził się, w pełni świadomy i rześki, jak wówczas, gdy człowiek stwierdza, że ma na gardle nóż, albo pistolet przyłożony do skroni przez włamywacza; taki mały czarny tunel, którym mkną kule. Cóż, trzeba było się zbierać. Rozdygotany wstał z łóżka, włączył lampkę - jak będzie świeciła? - po czym wszedł do korytarzyka, aby zajrzeć do pokoju, do Robina.
Ten leżał na wznak, pośrodku sterty śpiworów, gniazdko w nieładzie; śpi normalnie, spokojnie, bezgłośnie; bez uśmiechu czy marsowej miny. Obok niego małe prostokątne kartki, na nich ułożony w poprzek ołówek; nowe rysunki - pomyślał Grant. Wiedział, że nowe. Chciał podejść i obejrzeć je, odsunąć w półmrok, bezgłośnym odwróceniem kartek papieru, ale nie ruszył się z miejsca, nawet nie drgnął.
Robin wysprzątał łazienkę, wyszorował na czworakach płytki, umył wannę, pilny jak przy sporządzaniu sekretnego wywaru, eliksiru lub napoju voodoo; zbiera włosy, brud, efemeryczne drobiny ludzkich tkanek; na takich danych budowali swą wiedzę cyganie. Każdy włos zawiera w sobie całą duszę, jak hologram, kto to powiedział? Grant przeczytał o tym w jakiejś książce, brzmiało to jak fragment wiersza. Kiedy ostatni raz czytał poezję?
Siedząc przy stole kuchennym, wypełniał kolejny formularz, długi, dla pracownicy ubezpieczalni; wyglądało na to, że druki te trzeba było generować, odtwarzać co kwartał, w przeciwnym razie mogło być tak, iż z jakiegoś kretyńskiego, im tylko znanego powodu okłamywali go, może pogubili gdzieś to cholerstwo; NAZWISKO, IMIĘ, WIEK, PŁEĆ - na miłość boską. Robin śmiga obok niego, ze ścierką w dłoni - i z gąbką. Uśmiecha się. ADRES. DATA OSTATNIEJ HOSPITALIZACJI, DŁUGOŚĆ POBYTU. Całe wieki i nigdy więcej. BLISCY KREWNI - brak. Chciał napisać: Ja jestem jego najbliższą osobą, wpisać swoje nazwisko, GRANT COTTO. Zostawił puste miejsce, skrzywił się, wrócił do poprzedniego paragrafu i napisał TOBIAS. Rodzice. I siostra, nie zapomnij o siostrze.
- Możemy użyć tego - przykłada ścierki do twarzy, szalik, coś jasnego - jako opasek. W porządku? - Odchyla się nieznacznie na krześle, słaby zapach ciała; szalik Johnny, jeden jasnoniebieski, jeden fioletowy paisley, znalezione Bóg wie gdzie, uśmiech Robina, nieco zbyt promienny. - W porządku?
- Jasne - Grant kiwa głową. - Jeśli chcesz, to oczywiście. -
I Robin znów zniknął, Grant odłożył na bok ołówek; wstaje po kawę i myśli. Myśli: bardzo go to podnieca, bardziej niż zwykle, jeszcze bardziej niż mnie. Myśli i nie myśli zarazem, jego umysł działa podświadomie, skojarzenia łączą się jak mosty, jak ramiona wyciągnięte nad wodą, jak dłonie w ciemności. Podniecenie, gorliwość, niemalże szalony entuzjazm. Czyż nie? A potem - coś, co jest głębsze, starsze, bardziej wychłodzone - Robin ze snów, i jakby nie - Robin. Wreszcie chłód - skąd ten chłód? I niby z czego się wziął?
Spod powierzchni - podpowiada zespolony umysł. Spod ziemi.
Transfiguracje zaczęły się subtelnie, jak wschodzące nasienie. Kiedy? No kiedyż to? Pamięta jedynie same nieszczęścia, twarz w lustrze, miotające się ciało, konwulsje na podłodze, łuk rozbryzgniętych rzygowin; czemu te wszystkie złe rzeczy pamięta się najwyraźniej? Dlaczego? I czy są one czymś więcej? Cóż, pewnie są, ba, muszą być jakimś wzorcem, formą dostrzegalną w sytuacji kryzysowej, bo dzieje się coś jeszcze, coś innego; coś, co wykracza - jak dalece? - poza sztywne granice samokontroli, wspartej głębokim rozeznaniem, jak i kontroli Robina, dysponującego wiedzą bardziej intymną, codzienną wiedzą o przestrzeni, która przerasta wszystko, co normalne i co zgodnie z naturą danej rzeczy można zrozumieć lub przewidzieć.
Kto tu rządzi? Drwiący głos umysłu. Kto? Ty?
Filiżanka kawy w ręku; nie pamięta, kiedy ją napełniał bądź mieszał - ma sucho w gardle, czy tak właśnie wygląda zaćmienie? Głosy pod czaszką, jego własny głos, zniekształcony ironią i samooszustwem. Cholera. Niech to szlag. Robin śpiewał coś, powtarzał raz po raz tę samą frazę jak pozytywka; szaliki na stole - tak jak je zostawił, zwinięte, jak nie otwierany list, list miłosny od kogoś, kogo nienawidzisz. Szaliki, na wpół wypełnione formularze, i rolka srebrnej folii, którą miał zalepić okna w łazience, aby zaciemnić pomieszczenie, uczynić w nim wieczną noc.
Czwartkowa noc - usiłuje zasnąć, ale bez powodzenia; czy Robin też miał kłopoty z zaśnięciem? Nie wstał, aby to sprawdzić, wciąż próbował się zdrzemnąć, ale za każdym razem powraca doń wspomnienie tego przerażającego snu o korytarzu. Budzi się z trwogą, na dźwięk budzika, serce mu wali jak młot, pod czaszką kołacze się wspomnienie innego snu, nie zapamiętanego - i może tak było lepiej, bo dziś był ten Wielki Dzień.
Na temat deprywacji sensorycznej czytał sporo (w kilku książkach określano ją w skrócie jako depsens); ilość tych lektur wydawała mu się znaczna - trudno to było zresztą stwierdzić, jak również jakość książek niełatwa była do określenia. Mapa drogowa, idealny przewodnik? Nie, tu nie sposób było określić niczego ze stuprocentową pewnością; samemu musiałeś oszacowywać, za siebie i za Robina. Czytać jak najwięcej, a obraz sam się wyklaruje - i faktycznie tak było.
A teraz - jazda z pracy do domu, ostatni fragment lektury, i Robin wychodzi mu na spotkanie; jest poważny, skupiony.
Zrobiłem wszystko, co trzeba - blizna jest blada, ale jego wargi również są jaśniejsze, niemal żółte, jak kość słoniowa. - Jesteśmy całkowicie przygotowani.
- Wiesz - ciągnie w tym samym, nieco zbyt szybkim tempie - trochę się tego obawiałem (Grant właśnie zamyka drzwi i odkłada książkę Wewnętrzny spokój, czyli odnajdywanie siebie na nowo dzięki modyfikacjom sensorycznym - niektórzy nazywali to modyfikacją, być może „deprywacja” nazbyt odstraszała ludzi); sądziłem, że nie masz zbytniej ochoty na to, by spędzić czas dłuższy w odosobnieniu.
Spodnie od dresu, bose stopy, niebieski sweter z inicjałami R.T. - prezent gwiazdkowy, a w dłoniach szaliki, niebieski i fioletowy.
- Łazienka jest już gotowa - mówi. - Możemy zacząć, kiedy zechcesz.
- Robinie - wyciąga rękę, pomny troski i niepokoju, jakie okazywał w innych sytuacjach, ekstremalnych sytuacjach; dlaczego nie miałby tego zrobić teraz? - Posłuchaj, nie musimy robić tego już, teraz, od razu, możemy trochę zaczekać, jeśli...
- Och, nie - z entuzjazmem. - Chcę to zrobić, Grant. Powiedziałem ci, że się boję, bo wiesz - pomyślałem sobie, że chciałbyś to wiedzieć. Ale teraz już się nie boję. Nie przy tobie, bo ty tu będziesz. Zgadza się? No to już się nie boję.
- No dobra. W porządku. - Nie chciał okazać zwątpienia czy zawahania, nawet nie chciał tego czuć; niby czemu miałby w to wątpić, o co było kruszyć kopie? Robili wiele innych rzeczy, próbowali innych ścieżek, i koniec końców żadnemu z nich nic się nie stało; podobnie było z rysunkami, ze zdolnościami Robina do rysowania. Dlaczego zatem się martwił? Co go niepokoiło?
- Odleję się tylko i możemy zaczynać.
Wchodzi ostrożnie do łazienki, butelka z wodą, pudełko chusteczek, śpiwór Robina na podłodze, oddaje mocz uważnie, by przez nieuwagę go nie zachlapać; widzi, że lustro też zostało zalepione folią. Błyszczącą stroną do wewnątrz. Czy Robin sądził, że mogłoby w nim odbijać się światło i dlatego je zakleił? A zresztą, jakie to mogło mieć znaczenie? Starał się być skrupulatny i zrobił, co do niego należało. Spisał się na medal.
- Spójrz - Grant otwiera drzwi szafy, słysząc szum spuszczanej wody. Po czym staje w progu, a Robin gorliwie, nieomal z namaszczeniem, pragnie mu pokazać, w jaki sposób wyścielił wnętrze opróżnionej szafy kocem zdjętym z łóżka, wstawiając do środka identyczną butelkę z wodą i pusty plastykowy pojemnik na mleko.
- To lepsze od puszki na kawę - a na gałce drzwi od wewnątrz widnieje Angela; skrzydełka zgięte, aby nie spadła, jeden palec Robina wprawiają w delikatne kołysanie, chłopak uśmiecha się pod nosem. Grant również się uśmiechnął. - No to świetnie - powiedział. - Odwaliłeś kawał naprawdę dobrej roboty, Robinie. Dzięki.
Wnętrze szafy czuć było kurzem, ciepłą, wilgotną wonią i przez chwilę nie chciał tam wchodzić, nie chciał tam też usiąść, by - zamknąwszy drzwi - pogrążać się w ciemności.
- Potrzebujesz coś jeszcze? A może chcesz zacząć już teraz?
- Teraz - stwierdził natychmiast Robin. - Zróbmy to teraz. W łazience Robin delikatnie acz pewnie stanął na śpiworze, zmieniając nieznacznie układ przestrzeni - butelka, chusteczki i niewielki bloczek do rysowania (jakim cudem szkicownik i ołówek Granta mógł wcześniej przeoczyć?), po czym uniósł w dwóch rękach niebieski szalik: - Jestem gotowy, zawiąż mi oczy.
- Zobaczymy się wkrótce - Grant uśmiecha się mimo niepewności; dziwne, niewytłumaczalne odczucie skłania go, by powiedział: Nie róbmy tego teraz, zaczekajmy. - Ale to by było głupie. Co tu było nie tak? Nic.
- Będę o tobie myślał.
- Ja też - dłonie złożone na podołku, w pozycji zen, palce lekko zakrzywione; Grant zawiązał opaskę dostatecznie mocno, aby się trzymała, i na tyle luźno, by w każdej chwili można ją było zdjąć, czego nie omieszkał zademonstrować.
- Widzisz? Możesz to skończyć, kiedy tylko zechcesz, jasne?
Powieki znów przymknięte, a on nieomal przestąpił próg, zatrzaskując za sobą drzwi, przerażony widokiem odsłoniętej twarzy Robina. Jego oczy przybrały tak osobliwie nagi wyraz, że Grant natychmiast się zatrzymał: co do licha! Kiedy jednak Robin się uśmiechnął, z determinacją i ekscytacją zarazem, a potem ponownie zawiązał sobie przepaskę wokół oczu, zdecydowanym ruchem pchnął drzwi za sobą. Spróbował nie nadawać swemu głosowi tonu zaniepokojenia, nie przenosić doń lęku, który najwyraźniej trawił tylko jego wnętrze.
- Robinie? Wszystko w porządku?
- Jasne - nieco zdziwiona odpowiedź zza zamkniętych drzwi. - Czuję się dobrze.
- To świetnie - ręcznik w dłoni, wsuwa go w szczelinę pod drzwiami. - Wchodzę teraz do szafy.
I zrobił to, odcinając się od nerwowych emocji, jego oczy jakby w dwójnasób ociemniały - pomieszczenie było maleńkie i panowało w nim upiorne gorąco; usiadł. Czekał. Nie mieli ograniczeń czasowych, eksperyment należał do otwartych, a on znajdował się dostatecznie blisko, by - jak zapewniał Robina wielokrotnie - w razie najmniejszych kłopotów czy problemów móc usłyszeć jego wołanie - gdyby Robin zdecydował się próbę zakończyć.
A zatem - pomyśl o tym, co czujesz, to eksperyment ze świadomością. Uważaj bacznie.
Ciemno. Gorąco. Zapach jak z rozgrzanego pieca, i ta woń kurzu, jakby przyłożono mu do twarzy stary, zapocony, skórzany kamasz. Bolały go trochę plecy. Zmienił pozycję. Podrapał się po jajach, pomyślał o latarce, napił się z butelki. Opaska nie pachniała jak Johnna, ale jej perfumami, a zresztą mógł to być ktokolwiek, każdy mógł kupić takie perfumy. Czas zdawał się sunąć bardzo wolno, ale był to element, o którym zgodnie wspominały wszystkie książki, złudzenie elastyczności czasu: jakby pół godziny trwało połowę dnia, było to powszechne odczucie. I to dziwne spojrzenie Robina, może był zdenerwowany. Pewno tak. Znów zmienił pozycję. Przed oczyma pojawiły mu się migoczące kropki - jak je nazywano? Fosfeny? Fosfory? Powinien to wiedzieć, nie wolno mu mieć takich luk. Powinien jeszcze więcej czytać, mimo że - przygotowując się do tych eksperymentów - przeczytał całą masę książek; od lat nie poświęcił tyle czasu lekturze. A kiedyś przecież lubił czytać, czyż nie? Więc co potem się stało?
Czy Robin, w łazience, bał się? Nie. A czy on sam się bał? Nie. Pomimo niewygód nie odczuwał żadnych nieprzyjemnych sensacji; fakt, było to nieco nużące, ale nie miał żadnych wizji. Może to był głupi pomysł, wszystkie te eksperymenty, może żaden z nich nie był w stanie pomóc Robinowi i jego rysowniczemu talentowi, może on, Grant, od samego początku brnął w ślepą uliczkę. Wiedział jednak, że trzeba zrobić kolejny krok, jak z bólem, albo jak z erekcją, a może jak przy odczuciu potrzeby snu - tak było i na tym odcinku. Krok do przodu, ale pytanie, czy należało go stawiać; może wszystko toczyło się w niewłaściwym kierunku (a może właśnie to było wizją, może na to powinien zwrócić uwagę)? Może teraz Robin powinien przejąć pałeczkę i podyrygować całością - porozmawiają o tym, poważnie i na spokojnie, kiedy będzie po wszystkim, kiedy to się skończy. Niedługo.
Bolał go kark i ścierpła mu skóra z tyłu głowy; uświadomił sobie, że przysnął, z głową zwieszoną na piersi - jak długo mogło to trwać?
Czas, zegarek... Zapomnieli o tym kompletnie. Ktoś powinien mierzyć czas, ktoś na zewnątrz, ale skoro nikogo tam nie było, to obaj powinni mieć zegarki. Cholera. Jak długo to trwało? Nie sposób tego stwierdzić, dopóki eksperyment się nie zakończy, o cholera, jasna cholera. Ależ z niego drań, powinien był o tym pomyśleć.
Ależ tu ciemno. O czym myślał teraz Robin?
W końcu nie mógł tego znieść - nie ciemności, powodującej skurcze, małej, nużącej ciemności, ale uczucia ogłupienia, natłoku myśli, wrażenia, że choć planował jak oszalały, zapomniał o czymś niezmiernie ważnym, jak człowiek, który zabrał się do kopania dołu, zapomniawszy przygotować zapas tlenu. Albo jak alpinista, wspinający się boso na Mount Everest; kretyńskie błędy wydawały się jeszcze bardziej rażące w momencie ich uświadomienia, w owej krystalicznie czystej chwili, kiedy to własna głupota, niczym dżin, wypływa z butelki, i opadając w dół, oskarżycielskim palcem wytyka popełnione błędy; to że jest się głupim, nie wystarcza, trzeba jeszcze zdawać sobie z tego sprawę - ot, takie dwie, zbiegające się myśli. Zesztywniałe nogi, podnosi się powoli jak słabo zmontowana konstrukcja, w szafie nie da się swobodnie stanąć - upada z tak potężną siłą, że - nim jeszcze zdąży się zorientować, co się stało - siedzi z powrotem na tyłku, na swoim głupim tyłku i myśli: Co ty kurwa tu w ogóle kombinujesz, igrając z mózgiem schizofrenika? I twarz Robina, to dziwne spojrzenie; on naprawdę się bał, to był lęk, dojmująca zgroza, panika zżerała go do tego stopnia, że nawet nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa, zawołać o pomoc czy poprosić, aby ten eksperyment przerwali.
I oto wyszedł z szafy, zdarł z twarzy opaskę, a gdy spróbował się wyprostować, o mało nie upadł; niepotrzebnie w tej samej chwili chciał postąpić krok naprzód, nie, to nie było niepotrzebne, miał cel, wiedział co robi, najpierw musiał sprawdzić, która była godzina: jak długo to trwało?
W korytarzu panował mrok, była noc. Zegar w sypialni wskazywał pierwszą czterdzieści pięć. Spędzili w ciemnościach prawie dwanaście godzin.
Pomimo zaniepokojenia, działał powoli i z rozmysłem; nie zamierzali spędzić tam tak wiele czasu, nie sądzili, że to potrwa tak długo. Włącza światło w sypialni, aby oświetlić przedpokój - odniósł wrażenie, że to jest okropne, jak światło z jego snu; złego snu, dłoń sięga drzwi łazienki, powoli, obrót klamki nie wydawał się głośny, lecz wręcz przeciwnie, niewiarygodnie cichy; czy Robin zrobił z nią coś, aby nie skrzypiała? Czy próbował stamtąd wyjść? Zrobił krok ostrożnie, powoli, aby nie dać się pochłonąć dźwiękom czy ruchowi; światło z sypialni wciąż było zbyt jasne, gdy powiedział możliwie najciszej: - Robinie. - A potem jeszcze łagodniej: - Robinie, to ja, skończymy to teraz, dobrze?
U jego stóp ciało, zwinięte w pozycji płodowej, niewiele brakowało, by na nie nadepnął i jeszcze, o Chryste, rozrzucone rysunki, jak skóra wilgotna i zdarta z okrywanych tkanek; skok adrenaliny tak gwałtowny, że przez chwilę go oszołomił; wyciąga jedną rękę i, o Chryste, Robin zwinięty w kulę, usta otwarte - jak u debila, wilgotny podbródek, pod opaską (dłonie Granta drżały tak, że z trudem zdołał zdjąć miękki fałszywy jedwab z jego bladej twarzy) oczy Robina, na wpół przymknięte, źrenice upiornie rozszerzone i mętne, oczy martwe, trupie. O Chryste. O Jezu. Boże.
- Robinie - cicho, delikatnie, ze zgrozą; oddech gorący jak wyziew spalin z rury wydechowej; serce dudniło mu w piersi tak, że prawie nie mógł oddychać.
- Robinie, to ja. W porządku? To ja. Kończymy - jak kołysanka, jak litania za zmarłych (nie, przestań, nie mów tak), a potem osuwa się, niezdarnie, jak pijak, aby przysiąść koło niego, opada ciężko na tyłek obok Robina, na rozrzucone rysunki (co na nich jest? - dość, przestań, nie teraz), na strzępy podartej folii - lustro jest teraz odsłonięte, nagie i mroczne, a potem drżącymi ramionami tuli Robina do piersi; czuje woń własnego potu, strach, cuchnący jak psie szczyny, i powtarza: - To ja, Robinie, to ja. To ja. I tak raz po raz. Bez końca.
Robin przemówił dopiero o świcie, a jedynym słowem, jakie wypłynęło z jego ust, było: - Nie. - Ciche, wyszeptane jak przez usta pełne krwi, śliny, zmiażdżonych słodko-gorzkich kawałków kości. - Nie - wciąż jeszcze miał mętny wzrok, jego oczy błądziły w tę i z powrotem; kto wie, co nimi oglądał, kiedy przymykał powieki.
- W porządku - szept Granta; ramiona miał odrętwiałe, nieczułe. - W porządku.
Głowa Robina opada, opiera się o pierś Granta, ciężka jak główka dziecka; chłopak milczał, może nawet usnął, i Grant również się pochylił, ramiona mu obwisły, głowa zwiesiła się nisko, dłonie jak sople lodu, zaciśnięte na brzemieniu, które podtrzymywały; w chwilę potem on również usnął - skostniały, zesztywniały i pełen żalu wkroczył do krainy snów, które niczego mu nie powiedziały, tym razem w ogóle nie chciały z nim rozmawiać.
Robin nie chciał o tym mówić, a Grant nie naciskał, wolał nie budzić uśpionych wspomnień, ale nie sposób było się ich wyrzec, uciec od konsekwencji tego, co się stało, od oskarżeń po fakcie, bo i bez nich się nie obyło; każda wspólna chwila, posiłek spożywany wspólnie, każda wypowiedziana sentencja co rusz uświadamiała Grantowi, jak rozpaczliwym był głupcem - kto tu rządzi? Kto tu rządzi?
- Przez pewien czas nie chcę nic robić - Robin w śpiworze, okutany po brodę. Słowa płyną wolno, ale znaczenie jest jasne; ta martwa, uśmiechnięta twarz. - To zanadto przypomina katatonię, moment wyjścia z tego, kapujesz? - Ten sam płytki, matowy, przerażający grymas, i uśmiech; ostatnio za bardzo się uśmiechał, uśmiechy jak nie heblowane deski, poobłupywane i rozciągnięte nad czymś dużo gorszym niż bezdenna ciemność, nad czymś do tego stopnia złym i niewłaściwym, że w ostatnich dniach Grant coraz częściej czuł się tak, jakby błądził w oparach mgły niepokoju, lęku, który narastał z każdym, wypełnionym promiennymi uśmiechami dniem, aż któregoś razu w pracy - ni stąd, ni zowąd - zaszlochał, zgięty wpół w swojej ciemni, i płakał w złożone w miseczkę dłonie, z otwartymi jak do skowytu ustami - coś ty narobił? Coś ty takiego z nim zrobił?
Przestań. Poci się, ociera nos wierzchem dłoni. Przestań, co by to było, gdyby ktoś cię zobaczył, daj spokój. Woń chemikaliów, gorzka jak lekarstwo, razi jego podniebienie, wdech, wydech, jak ciężko; jest w nim strach, a także osobliwe, wewnętrzne, dręczące przeświadczenie o treści tego, co powiedziałaby Johnna - i czego by nie powiedziała, gdyby go teraz ujrzała, gdyby zobaczyła ich razem, jego i Robina; to, co mówiła, sprawiło, że poczuł niezwykły, osobliwy ból z tyłu głowy, wrażenie, które Johnna nazwałaby poczuciem winy. Stał bowiem niezmordowanie w czarnym cieniu szaleństwa, rzeczywistość choroby Robina jawiła się jakby w zwarciu z pogonią za cieniem; przypomina sobie, co na temat tych skrajnie różnych rzeczywistości powiedziała kiedyś Johnna - a może nie? Brzmiało to mniej więcej tak: - Nie należy babrać się w schizofrenii, to tak, jak babranie się z rakiem.
Ale to nie jest rak.
Pot pod pachami, pod włosami, jak cienka czerwona linia, umieszczona na rysunku: oto miejsce, gdzie tniemy. Wracał do domu zbyt szybko, zajechał drogę śmieciarce, niebezpiecznie wyprzedził autobus, na którego boku wymalowana była wydłużona twarz gwiazdy filmowej i napis OSTATNI KOCHANEK, wielkimi literami bez szeryfów - wkrótce na ekranach kin. Kiedy po raz ostatni on i Robin zrobili coś równie błahego, jak pójście do kina? Albo kiedy posiedzieli w domu przy telewizji? Poszukiwania, poszukiwania, ponura lektura, notatki, i Robin - cierpliwie rozłożony na podłodze, zajęty rysowaniem, a teraz, rzecz jasna, nie rysujący już niczego. Ale czy on sam nie poprosił o ołówek, czy sam, w odosobnieniu, nie wykonał tych rysunków, a Grant, świadomy jak nigdy dotąd własnego tchórzostwa, czyż nie poprosił, aby mógł je obejrzeć? Rysunki, jak kuszenie licha, jak budzenie śpiących demonów. Robin śpiący na jawie, nie widzące oczy - a może widzące coś innego, czy to możliwe? Ale przecież było to dla niego lepsze, lepiej że był tu niż w domu opieki, to miało mu pomóc.
Ale on prawie na pewno mu nie pomógł; jeżeli nie dochodziło do utraty ostatnich rezerw energii (sprawdź poziom jego lekarstwa, proszę; jesteś pewien, że możesz zadziałać jak należy?), to nieuchronne następowała regresja; powrót do tak idealnego, tępego stanu spokoju, że wszystkie jego poczynania, nawet najprostsze czynności, na przykład mycie zębów czy składanie gazety, dawały o sobie znać nie przez ich obecność, lecz przez jej brak; osiedli na mieliźnie, na jakimś płaskowyżu, gdzie nie tylko obaj byli zdeprywowani, pozbawieni rysunków Robina, ale samemu Robinowi brakowało katharsis, czystego uwolnienia i przyjemności rysowania, natomiast Grant cierpiał na brak wizji, jakie mu one dawały, jak również pozbawiony był czystej przyjemności patrzenia na to, co wyszło spod ołówka Robina. Ponadto obaj utracili poczucie wzajemnej więzi, choć nawet nie przyszło im do głowy o tym myśleć; nie zdawali sobie sprawy z tego, że stan ten kiedykolwiek ulegnie zmianie. Teraz byli rozdzieleni, rozłączeni, pogrążeni we własnym, odrębnym, szczególnym rozżaleniu, jakby zamknięci za szklanymi ścianami, wykonanymi z grubego szkła, które zniekształca, zmienia obraz zarówno oglądanego, jak i patrzącego - Grant znów zaszlochał pod prysznicem, pośród tych czerwonych ścian, przypominających osobliwe łono; tak rzewnie nie płakał już od lat, od wielu lat, czuł się jak pięćdziesięciolatek, albo nawet jak stuletni starzec, przeszywany w swym więdnącym ciele - niczym strzałami - wszelkim smutkiem i troskami ludzkości.
Sprawy się nie ustabilizowały, mijały dni; któregoś razu Robin zaśmiał się, oglądając coś w telewizji, i wydawało się, że to prawdziwy śmiech; następnego dnia sfajdał się, nawet o tym nie wiedząc, gdy przeglądał rubrykę pogodową w gazecie, a Grant patrzył, choć starał się nie dać tego po sobie poznać, i z niedowierzaniem obserwował coraz większą wilgotną plamę w kroczu Robina, po czym, skamieniały, jakby to przydarzyło się jemu samemu, nie odezwał się słowem, przez długich kilka godzin, aż woń amoniaku stała się zbyt silna, by ją ignorować, dlatego delikatnie, taktownie, zwrócił mu uwagę.
- Robinie - odezwał się miodopłynnym tonem, podając mu parę czystych spodni od dresu z dyskretnie włożoną w środek parą slipek. - Zamierzam zrobić pranie, mógłbyś się przebrać?
A Robin uśmiecha się, równie łagodnie, rozbiera się natychmiast (i to zaczerwienienie w jego kroczu, Grant mimowolnie je dostrzegł i pomyślał: o cholera, a to co znowu? - natychmiast przyszło mu do głowy, że może to być wysypka pieluchowa, choć na dobrą sprawę nie wiedział nawet, co to takiego) podaje spodnie Grantowi, marszcząc nos. - Masz - i ani słowem nie komentuje przykrego zapachu. Nakłada inne spodnie, w beztroskim, niebieskim kolorze, a wtedy ze środka wypadają slipki, by spocząć na podłodze, białe jak rebus, jak zagadka, kategoryczny komentarz; wreszcie Grant w milczeniu się schylił i wyniósł je do łazienki.
Je spaghetti z puszki, koniec z owocami i sokami, koniec z warzywami na parze, nie tknąłby ich już, Grant wygląda przy nim jak ojciec krnąbrnego dziecka, ale nie był ojcem, a Robin nie był jego synem. Je tortillowe chipsy z keczupem i pieprzem, je chleb posmarowany górami masła. Rytm jego snu zmienił się diametralnie, teraz tylko on, Robin potrafił go określić, wydawało się, że nie sypiał nigdy dłużej niż cztery godziny. Schudł nieznacznie, jego kości policzkowe i podbródek stały się wyraźniejsze, można było odnieść wrażenie, że ostatnio częściej mrugał powiekami, jego blizna była niemal stale różowa, jakby na dopiero co zagojonej ranie pojawiła się świeża warstewka pomarszczonej tkanki.
Najbardziej uderzającą zmianą była potrzeba światła, być może najbardziej zrozumiała spośród wszystkich nowych, posępnych niejasności - ot, jeszcze jedna spaczona pamiątka godzin spędzonych w ciemności, objawiająca się w drobiazgach czy ostrzeżeniach, jak później skonstatował Grant. Było to widoczne w pozostawianiu na całą noc zapalonego światła w łazience, podczas gdy Robin, zwinięty jak zwierzę na słońcu, czołgał się po oświetlonej posadzce, jak również w noszeniu latarki ołówkowej w kieszeni, co nie mogło być czymś nazbyt osobliwym, aż pewnego wieczoru, kiedy Grant wrócił z pracy dużo później niż zwykle i powłócząc nogami szedł wolno korytarzem, coś usłyszał - czy był to krzyk, może krzyk Robina? - i przebiegł resztę drogi wielkimi krokami, z kluczami w ręku, ale ogarnięty paniką jął dobijać się do drzwi, zgoła bez sensu wołając: - Robinie, wpuść mnie! Robinie, wpuść mnie!
Wtem uświadomił sobie, że ma klucze, i szybko otworzywszy drzwi, na oścież, z trzaskiem, ujrzał Robina obłożonego zasłonami; wszystkie zostały brutalnie zdarte - sterty materiału z plastyku, patetyczne jak potrzaskane kości, a Robin przed zasnutymi mrokiem oknami, wszystkie światła zapalone, i krzyczy, niemal jak w transie, wyrzuca z siebie słowa, jak modlitwę, jak pieśń płynącą z samego serca, skowyt: Potrzebuję tutaj światła! Dajcie mi światła! Światła! Mimowolnie staje teraz na żaluzjach, krzyczy i zgina się wpół, nisko, jakby jego ciało przeszył potworny ból, może strzały lub igły, i znów: Potrzebuję tutaj światła! W tejże chwili Grant podchodzi do niego, wolno, bardzo wolno przestępując krąg zniszczeń, kiedy mówi, od początku do końca słyszy własny głos, ten powolny monotonny głos; ten spokój wywołany szokiem: - Zaraz zrobimy tu światło, Robinie, zaraz będziemy mieli światło, dobrze?
- Potrzebuję tutaj światła! chcę światła!
- Zaraz będziemy mieli światło Robinie, w porządku?
Oczy otwarte szeroko; czy on mnie widzi - pomyślał Grant, czy on mnie teraz widzi? - Robinie - jeszcze nie odważa się go dotknąć, ale sięga nieznacznie ręką, trzask i chrzęst żaluzji pod nogami, jakby stąpał po szkle, odgłos pękającego plastyku, krzyk, i ponownie: - Potrzebuję tu światła, Grant, nic nie widzę!
Potem łzy, wilgotna twarz, nie tyle ocknięcie się czy odzyskanie świadomości, ile powrót, tu, do tego pokoju, do Granta, odnalezienie się tuż przy nim, zdyszanym jak po ciężkim biegu - co w pewien sposób było zgodne z prawdą. - Grant - szlocha, rozglądając się dookoła, ze zdumieniem w oczach; ostry, przejmujący, zawstydzony płacz. - Cholera, o cholera - dostrzega połamane żaluzje, śruby wyrwane ze ścian, sznurki obluzowane i poplątane, jak wyprute żyły.
Na ten widok osunął się ciężko, prawie upadł, tam gdzie stał, ukrywając twarz w dłoniach, a Grant obok niego nachylił się, by powiedzieć to, co zawsze mówi się wówczas, gdy dochodzi do większej lub mniejszej tragedii: - Już dobrze, będzie dobrze, Robinie, nie płacz. W porządku? Wszystko będzie dobrze.
I pukanie, jeden drobny, niepewny dźwięk (od jak dawna rozbrzmiewał?). Robin zastygł w bezruchu, ale Grant obrócił głowę, jak jabłko na patyku, by ujrzeć stojącą w progu kobietę, starszą kobietę w jasnoniebieskim dresie; jedna dłoń oparta na framudze; gapi się na nich: - Czy wszystko w porządku?
Grant czuje znużenie i gniew; nagle jest tak zmęczony, że prawie nie potrafi otworzyć ust - nie, nic nie jest w porządku, kretynko. Ale ostatecznie tylko się uśmiechnął, najbardziej fałszywym uśmiechem, na jaki zdołał kiedykolwiek się zdobyć.
- Nic się nie stało, wszystko w porządku, jasne? Mogłaby pani zamknąć łaskawie drzwi? Proszę. - Przez chwilę mogło się zdawać, że kobieta w ogóle nie drgnie, że będzie tak stała i gapiła się, ale w końcu to uczyniła - zatrzasnęła drzwi szybkim, precyzyjnym i zdecydowanym ruchem, jednak nie dość mocno, gdyż wyraźnie słychać było szczęk zapadki zamka, która nie trafiła na swoje miejsce, i drzwi znów zaczęły się otwierać. Cichy zgrzyt kluczy, jego kluczy, i w końcu drzwi zamknęły się na dobre.
Mieszanina zapachów, łez i uryny; potrzaskany plastyk, ostry jak szkło, i ciężar Robina, opierającego się o niego jak otwarta i opróżniona poczwarka bólu.
Pasja, to była pasja. Jego ręce krwawiły, drobne strużki szkarłatu z linii po wewnętrznej stronie dłoni.
Zawsze może być gorzej - i było, ich sytuacja znacznie się pogorszyła. Grant powrócił do wieczornej lektury, wybierając ukradkiem książki z pudła NEGS. I co ja teraz mam zrobić? Co? Robin na podłodze, lepiący kulki z chleba. Robin, przesiadujący godzinami W toalecie; całymi godzinami; kiedy w końcu wstawał z sedesu, miał odciśnięte na pośladkach czerwone, bolące ślady. Okłamywanie pracownicy ubezpieczalni i lekarza: - Nic mu nie jest. Po prostu dziś trochę się przemęczył i tyle.
W gabinecie zabiegowym - spojrzenie Robina, nie tyle puste, co pozbawione odrobiny zaciekawienia. Fizycznie był całkiem zdrów: lekka niedowaga - stwierdził pielęgniarz z napisem PAUL na plakietce. Włochatymi łapskami pomaga Robinowi włożyć koszulę.
- Je normalnie?
- Nie - odpowiada Grant. Mglista radość z wyznania choć części prawdy, gdy tak siedzi na krześle, nie wiedząc, co ma zrobić z rękami, ze swoimi rękami - teraz ściska w nich zwinięty w rulon egzemplarz Time’a, zabrany z poczekalni. Mogę powiedzieć ci o czasie to i owo, wiem na ten temat dużo więcej niż kiedyś.
- Wie pan, ostatnio on nie jada nic prócz spaghetti, i chleba, to znaczy samego miąższu.
- Hmm... - zapisuje coś w karcie; pielęgniarz ostatnio się nie golił, a może był jednym z tych facetów, którzy, ogoliwszy się o świcie, już w południe mają lekki zarost.
- Lekarstwa działają jak należy? Zauważył pan jakieś symptomy, niepokojące oznaki, coś niezwykłego w jego zachowaniu?
Nie - odrzekł Grant, nic z tych rzeczy. Robin zapina guziki koszuli i nie zwraca na nich uwagi, z Angelą w dłoni robi to niewłaściwie; dlatego pielęgniarz bez namysłu wyciąga rękę, aby mu pomóc, a Robin uśmiecha się do niego, jak z pokładu statku, oddalającego się coraz bardziej od brzegu: bon voyage.
- Chciałbym, abyśmy spróbowali przerzucić go na clozaril - powiedział, wzdychając, pielęgniarz. Kolejny zapis na karcie. - Chciałbym, abyśmy spróbowali przerzucić ich wszystkich na clozaril. Ale brakuje forsy, wie pan? Tak jak zawsze, mówią że po staremu jest po prostu taniej.
Kręci głową. Kolejny wpis.
- Chce pan, abym wpisał go na listę oczekujących?
- Tak, oczywiście. Proszę. - Nachyla się, by zawiązać Robinowi but, po czym prostuje się, by wyprowadzić go do poczekalni, w dłoni ma nową receptę i umawia się na kolejny termin; recepcjonistka sprawia wrażenie, jakby miała grypę, wpisuje ich nazwiska do książki, rozlewającym, niebieskim piórem. Kropki i plamy, tusz ścieka po pożółkłej ze starości stronie.
- To na razie, Robin. Do zobaczenia - powiedziała. Grant zauważył, że zawsze zwracała się do pacjenta uprzejmie i bezpośrednio, bez znienawidzonej przez niego wyższości czy manieryczności. Robin też tego nie cierpiał, a może - kto tam wie - teraz nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia. Musiał sprawdzić, czy pas Robina był zapięty jak należy i - gdy dotarli do domu - niemal na siłę zaciągnąć go do łazienki.
Poczta, w zmęczonej dłoni; wolne dni były dlań bardziej nużące niż robocze: rachunek, rachunek, śmieci, ulotka ze sklepu, rachunek. Nic dobrego. Robin wychodzi z łazienki i wczołguje się do pokoju - z Angelą; kładzie się na słońcu, w śpiworze. Oczy zamknięte. Nie śpi.
Grant staje nad nim, ostrożnie, by nie zasłonić mu światła. - Chcesz coś zjeść?
- Nie.
- A pić? Może coli? - Główka Angeli obraca się wymownie
- nie.
- Chcesz obejrzeć ze mną film, albo może porysować?
Pod zmarsowiałym czołem otwiera się zdecydowanie jedno oko.
- Nie, Grant, nie mam ochoty nic robić, po prostu chcę trochę poleżeć, dobra?
- Dobra, jasne - i wycofuje się, patrząc jak aniołek również znika w głębi śpiwora. Oczy Robina zamykają się, całowane słońcem, cała sylwetka zdaje się doskonałą imitacją spokoju. Grant w sypialni ponownie otwiera książkę Przeżyć schizofrenię. Żeby wiedzieć, jak postępować dalej, gdy w twojej rodzinie ktoś traci możliwość powrotu do równowagi. Na wpół siedzi, na wpół leży na łóżku, czując w plecach taką obolałość, jakby przemaszerował wiele mil, setki mil, bez odpoczynku czy odświeżenia, a w głębi duszy przeczuwa, że gdzieś blisko powinien znajdować się ceglany mur, dużo wyższy, aniżeli można ogarnąć wzrokiem, z mrocznymi, z lekka zabrudzonymi, cuchnącymi cegłami, które w dotyku wydają się wilgotne. Czytał, aż nadeszła pora obiadu - zupa i warzywa z puszki, groszek, jak zielone perełki, wysypujący się z białego blaszanego wnętrza - i chleb; nie zapomnij o chlebie, miękkim i bez masła, z takiego lepiej lepi się kulki, mój drogi. Na koniec dziesięć długich minut zajęło mu dobudzenie Robina - aby chłopak mógł coś zjeść.
Zero rysunków, niewiele ruchu, mało słów, co jeszcze może być gorszego? - zastanawiał się Grant; czy musi tak być, czy będzie jeszcze gorzej zanim się poprawi, a jeżeli gorzej, to jak bardzo? Czy to mnie zdąży przerosnąć? Czyta do późna fachową lekturę i pracuje, zawsze spoglądając jednym okiem na zegar - czy już pora jechać do domu? Jak długo jeszcze. I co tam zastanę. W zasadzie nic, nic nowego. Robin, śpiący w jednym ubraniu, skąpany w słońcu, ściskający w dłoni Angelę. Albo siedzący i wyglądający przez okno, jakby oczekiwał gości, jakby spodziewał się, że ktoś przyjdzie.
Grant też czegoś oczekuje - czego konkretnie? Nie ufał już własnym zdolnościom percepcyjnym; miał wrażenie, że wszystkie te zdolności z wolna fiksowały - teraz wiele rzeczy postrzegał inaczej niż kiedyś. W kontekście osobistych doświadczeń książki coraz bardziej traciły na znaczeniu, ale gdyby nie miał książek, które go prowadziły, to co by mu pozostało? Lekarz, którego tak naprawdę w ogóle nie odwiedzali? Pielęgniarki i pielęgniarze, pracownice ubezpieczalni, których okłamywali, robiąc dobrą minę do złej gry; oszukiwali po to, by żadne z nich się nie domyśliło - ale czego, no właśnie, czego? Wszystko to w tym celu, aby nie odebrali mu Robina? Swym zachowaniem nie krzywdził ani siebie, ani innych; aby do tego doszło, musiałby zrobić coś o wiele gorszego, niemniej jednak Grant martwił się - bezgłośny strach przesuwał się pod jego skórą niczym podstępna, przewlekła choroba. Teraz stale czuł się zmęczony, pusty, bał się zarówno w środku nocy, kiedy spoglądał na Robina wytrzeszczonymi, rozszerzonymi oczyma, jak i teraz, w słoneczne popołudnie, gdy zapragnął usiąść obok niego i powiedzieć: Szczerze mówiąc, Robinie, to wszystko mnie przerasta, zanurzyłem się w tym razem z głową, jeżeli wiesz, co mam na myśli; chciałem, żebyśmy zrobili eksperyment, ale teraz pragnę go zatrzymać, nie wiem jak, ale chcę to skończyć, dobrze? Zgadzasz się na to? Nie będziemy gasić świateł, ani zamykać okien, ale naprawdę, wierz mi, musimy to zakończyć. Bo nie wiem, co moglibyśmy robić dalej, nie mam pojęcia, co począć.
Nie powiedział tego jednak, nie powiedział nic, czuł się ogłupiały i niemy, jak Angela, wisząca na swojej nitce, poobklejana papierami i kompletnie pozbawiona wdzięku, ale dzięki Bogu i za nią, wyglądało na to, że pomagała Robinowi, Grant wiedział o tym, robiła dla niego dużo więcej niż on, szkoda, że nie umiała gotować. Ani mówić. Szkoda, że Robin nie mógł, tak jak ona zaniemówić (niechby nawet leżał sobie przy otwartym oknie, w słońcu i świetle lampy) szkoda, że to ty nie możesz, nie potrafisz się domyśleć, nie umiesz zdecydować, co robić dalej. Czy przez ciebie jemu się pogarsza? - zapytał siebie w myślach. I odpowiedział: Mam nadzieję, że nie.
Nadzieja to za mało, za mało, za mało... Uświadomił sobie, że pocierał kciuk, kciuk i palec wskazujący, z taką siłą i skupieniem, że starł sobie cały pasek skóry; mały skrawek zwinął się już w spiralę, a on nawet tego nie czuł, nie czuł płynącej krwi - było jej wprawdzie niewiele - ani bólu, najmniejszej odrobiny bólu.
Robin nie patrzył. Oczy miał zamknięte i gdy rozległo się głośne pukanie, nawet ich nie otworzył; usłyszeli pukanie obaj. Zareagowało jednak jego ciało, przywarło do ziemi i uformowało kłębek, zamknąwszy się w sobie jak krab w swojej skorupie; w ruchu tym zawierały się pospołu ból, pewien wdzięk i pragnienie bezpieczeństwa, a Grant się podniósł, usiłując odgadnąć, któż to mógł być, kto pukał - może ktoś, kogo nie chciałby zobaczyć, ktoś z ubezpieczalni? Nie, oni najpierw telefonowali. No to kto? Johnna? A może ktoś z domu opieki? Jakiś przyjaciel - tu Grant uśmiechnął się pod nosem, jego wargi z zaciekawieniem wykrzywiły się nieznacznie, po czym otworzył drzwi i w tym nie strzeżonym czworoboku swego zadziwienia ujrzał blade włosy, płaską twarz, jedną dłoń zaciśniętą na pasku torebki, jakby sama próbowała ją sobie wyrwać, wreszcie zarys szczęki i oczy - jakże niezwykłe, osobliwie przypominające oczy Robina.
Uderzające podobieństwo.
- Jesteś Grant - powiedziała, gdyby przypadkiem tego nie wiedział. - Ja jestem Alison Tobias.
Głowa Robina unosi się znad śpiwora, dłoń, dzierżąca Angelę, zaczyna dygotać jak w malignie: w jego oczach jest wszystko, jest w nich on cały, teraźniejszy, obecny w tym miejscu, przepełniony strachem, dojmującą zgrozą. Na chwilę, nim w powietrzu rozszedł się ostry smród, Grant wiedział już, że Robin zlał się w spodnie; najwyraźniej Alison również znała tę woń, gdyż na jej obliczu pojawiły się wyraźne bruzdy głębokiej odrazy, kiedy, opierając się o drzwi, zajrzała w głąb mieszkania, ponad ramieniem Granta, i rzuciła: - Na miłość boską, on wciąż to robi? Po czym nieco ostrzej zwróciła się do samego Robina: - Idź do łazienki i doprowadź się do porządku!
Podnosi się, z Angelą w dłoni, rusza przed siebie, powłócząc nogami jak lunatyk, owinięty śpiworem jak kokonem snu, niemal upada, ale Grant natychmiast chwyta go pewnymi, mocnymi rękoma, jego oczy są rozszerzone, podobnie jak Robina, emanują aurą bezbrzeżnej, zaraźliwej paniki. Ale - weź się w garść, Grant strofuje samego siebie; uwalnia nogi Robina z połowy śpiwora, widzi wilgoć i drżenie, weź się kurwa w garść, i delikatnie, jak nigdy dotąd - cóż za delikatny i czuły gest - układa jedną rękę na jego ramieniu, a potem z uczuciem, miłością i troską mówi: Robinie, idź do łazienki, dobrze? A potem do mojego pokoju, i zaczekaj tam na mnie. W porządku? I w tej samej chwili, gdy wypowiadał te słowa, przestąpiła próg krokiem ostrym jak cięcie noża. Była w środku.
Robin nie odpowiedział, może nawet nie słyszał, nie słyszał nic prócz tego głosu, tnącego jak trzask bicza; głowa ukochanej siostrzyczki z własnej martwej, cudownej przeszłości, a Grant w okamgnieniu - z dziwnym uciskiem w sercu - zorientował się, że owo drżenie zrodziło się z gniewu; uświadomiwszy to sobie, objął czule Robina jedną ręką, a gdy chłopak w końcu poczłapał do łazienki, sztywnym ze strachu krokiem, Grant odwrócił się - wszystko to trwało kilka sekund, zaledwie parę sekund, jak chwile spędzone we wraku samochodu, tuż po wypadku, kiedy - jak nigdy potem w życiu - wszystko toczy się niewiarygodnie wolno, na tyle wolno, że przypominasz sobie całą kraksę, szczegół po szczególe. Odwrócił się do kobiety, stojącej tam, gdzie zatrzymała się po wejściu do mieszkania, i powiedział: - Nigdy więcej nie odzywaj się do niego w ten sposób.
- To mój brat.
- A mój przyjaciel. I to jest moje mieszkanie. - Gniew sprawił, że mówił znacznie wolniej, krew pulsowała mu w gardle, skroniach; płuca wypełniły się; czuł się jednocześnie niezwyciężony i niezdarny, jakby - ni stąd, ni zowąd - stał się olbrzymem w domku dla lalek, jednopokojowym domku dla lalek z mebelkami zrobionymi z patyczków. - Jeśli chcesz to powiedzieć, powiedz to mnie.
Nie odpowiedziała, miast tego obróciła głowę miękko, jak na łożyskach, by rozejrzeć się dookoła; odniósł wrażenie, że jednym spojrzeniem ogarnęła cały pokój - nie pozbierane, połamane żaluzje; karnisz wyrwany ze ściany, gazety, otwarte paczki chipsów, krakersów i innych przekąsek, pozostawione na zachętę dla Robina, aby skusić go na coś więcej poza kulkami z chleba - i sam Grant w pomiętej koszuli, wygniecionych dżinsach, a na dodatek - jak ocet, skrapiąjący tę surówkę - wszechobecny w pomieszczeniu zapach moczu.
- Rozmawiałam z twoją dziewczyną - wciąż w bezruchu, jak gdyby najmniejszy gest był zaproszeniem do skażenia, do utraty obecnej pozycji; tak niewiele potrzebowała, by tak wiele zrozumieć.
- Z twoją byłą dziewczyną. O ile jej wiadomo, nie bardzo wiesz, co robisz. - Nie musiała rozglądać się dłużej, skupiła wzrok na nim.
- Chciałam sama się o tym przekonać. Z uwagi na moich rodziców martwię się o niego.
- Az tobą co? - lodowatym tonem do Robina.
Czy Robin to słyszał? Właściwie nie powiedziała niczego. Po co przyszła? Aby zobaczyć Robina? Zranić go? Zabrać? Znów panika, znów tętnienie krwi w żyłach, ale nie odezwał się słowem, tylko patrzył, przyglądał się jej. Zadałem ci pytanie, suko. Twój ruch. Możemy tak stać cały dzień.
Najwyraźniej ona również to zrozumiała, wzruszyła lekko ramionami, głowę przechyliła w bok.
- Już mówiłam - mruknęła. - Sama chciałam się o tym przekonać.
Wyobraża sobie Robina, nasłuchującego pod oknami, skulonego do granic możliwości i zwiniętego w sobie; głęboka cisza, wymiana spojrzeń, słowa Granta. - Co jeszcze chcesz zobaczyć? Łazienkę? A może jadalnię?
Jego głos jest stanowczy, acz chłodny, nie chciał bardziej wystraszyć Robina, nie mógł sobie pozwolić na dalszą utratę kontroli nad sytuacją, nad sobą; i tak wydarzyło się już wiele złego, cała masa złego, właśnie przez to, że utracił kontrolę, i Robin na tym ucierpiał, ale on już nie pozwoli, aby to się powtórzyło, a tym bardziej dziś. Przez nią. - Skończyłaś?
- Nie - równie zimno. - Bynajmniej. Obiecałam moim rodzicom (stale to „moim”), że dokładnie wszystko sprawdzę. I chcę porozmawiać z Robinem.
- Nie ma mowy - odparowuje; wiedział, że o to jej chodziło i nie mógł do tego dopuścić. Nic z tego. - Nie obchodzi mnie, co powiedziała ci Johnna, nie musisz z nim rozmawiać, możesz pomówić z jego lekarzem, pracownikami ubezpieczalni, a jeżeli...
- Już to zrobiłam. Zadzwoniłam do nich i...
- Jeśli chcesz, możesz do niego zadzwonić. Albo napisać list, na pewno mu przekażę. Robinie, słyszysz? Widzisz, jak cię bronię? Nic złego ci się nie stanie, przysięgam, przysięgam na Boga, że tu nic ci się nie może przydarzyć. A ty na pewno nie pomówisz z nim teraz.
Spodziewał się większego oporu, ostrych słów, ale ona bynajmniej nie oponowała, ani nie wyszła, stała tylko, patrząc na niego i ściskając w dłoni torebkę, miał ochotę ją wyrwać, powiedzieć - na miłość Boską, odłóż to wreszcie, dobra? Te oczy tak podobne i niepodobne zarazem do oczu Robina, chyba odrobina czegoś mocniejszego dobrze by jej zrobiła, odrobina człowieczeństwa, clozarilu, czegokolwiek. Nie poruszyła się - on również; Robin, gdzieś w łazience, prawdopodobnie również trwał w bezruchu. Światło, wpadające przez okna, zaczynała go boleć głowa, przypływ adrenaliny, aż w końcu się odezwała, wciąż pozostając w tej samej pozycji.
- W takim razie będę musiała pomówić z tobą.
- W porządku - nie chce odetchnąć głębiej, odetchnąć z ulgą? Być może. Ale oto - chyba z lekkim rozczarowaniem - ona tylko pokręciła głową, i, rozglądając się, powiedziała zdecydowanie: - Ale nie tutaj. Nie mogłabym tu rozmawiać. Nie znoszę tego smrodu. - Chwila przerwy. - Możemy pozostać na korytarzu albo usiąść w moim samochodzie.
Nie chciał zostawiać Robina samego, nie chciał wychodzić z mieszkania.
- Poczekaj chwilę - podchodzi do drzwi łazienki i puka delikatnie, jakby drzwi były przedłużeniem ciała Robina, ucieleśnieniem jego zgrozy.
- Robinie? - półgłosem. - To ja. Zabieram... - Nie chciał powiedzieć „twoją siostrę” ani wymówić jej imienia. - Zabieram ją stąd, dobrze? Możesz wyjść stamtąd, kiedy zechcesz. Albo zostać, jeśli tego zapragniesz. Dobrze? Ja zaraz wracam. Cisza.
- Robinie, czy nic ci...
- Słyszę cię - tuż przy drzwiach, głos tak bliski, realny i przerażający zarazem, że Grant mimowolnie drgnął, cofnął się energicznie, jak oparzony ogniem, albo lodem tak zimnym, że aż palącym; oparzony czymś, przed czym odruchowo zrejterował jego autonomiczny system nerwowy; on sam również to zrobił - wycofał się, wrócił do pokoju, do Alison Tobias i jej postawy uniwersalnej odrazy i antypatii.
- Dobrze, możemy iść. Ale tylko na parę minut.
Bez obawy - mówiło jej oblicze, ona sama nie powiedziała ani słowa, wyszła z mieszkania i ruszyła korytarzem szybciej niż się spodziewał, musiał przyspieszyć kroku, by z nią się zrównać; zjechali windą (stojąc naprzeciw siebie) i wyszli na zewnątrz - ukośne promienie słońca obmywały kremowy subcompact z politycznymi naklejkami na zderzaku, na tylnym siedzeniu aktówka i skrypty.
Najpierw otworzyła swoje drzwiczki - głośny, zdecydowany szczęk blokady zamka, unoszonej dwoma palcami, aby mógł wsiąść do auta. Siedzenie było podwójne, usiedli możliwie najdalej od siebie.
- Posłuchaj - zwrócił się do niej bez ogródek, nie ukrywając swej wrogości. - Masz czelność zjawiać się tu bez uprzedzenia, bez jednego choćby...
- Ja? - ale bez przekonania, nic się nie zmieniła, była taka sama jak na górze. Miała więcej czasu, aby to przygotować, na pewno o tym myślała, już w drodze do nich, nieważne, skąd przyjechała; mieszkała - jak uznał - z rodzicami, gdziekolwiek to było. Robin nigdy o nich nie wspominał, ignorował, jak tylko mógł najlepiej, niezmienny fakt ich istnienia, a w każdym razie stwarzał takie pozory - jednak musiało być coś jeszcze, coś dużo głębszego, czego nie sposób zignorować, w przeciwnym razie Robin nie kuliłby się teraz jak pies, na podłodze łazienki, z twarzą przy szparze progowej, aby, Boże broń, nie zabrakło mu powietrza.
- A co z tobą? - spytała. - Zabrałeś go z grupy, gdzie odbywał terapię przez sztukę, ty...
- Chwileczkę. On to zrobił sam, bo chciał, to była jego...
- Zabrałeś go z domu opieki i sprowadziłeś tu, do swojego mieszkania. Twoja dziewczyna sądzi, że chodzi o coś więcej, że...
- Po pierwsze - moja była dziewczyna... - Ale to prowadziło donikąd, toteż nieco głośniejszym tonem postanowił spróbować ponownie - im szybciej zatkasz jej dziób, tym szybciej sobie pojedzie. Skoś ją i spław.
I znów spokojnym, rozsądnym, acz lodowatym tonem: - Jeśli zastanowisz się przez chwilę, stwierdzisz, że Johnna, moja „eks”, ma wyraźne powody, by robić mi koło pióra; bądź co bądź została spławiona, utraciła pacjenta, dla którego, nie oszukujmy się, nie robiła absolutnie nic dobrego, a jeśli mi nie wierzysz, spytaj o to jego lekarza; w aktach stoi czarno na białym, że...
- Powiedziałam ci - głęboki oddech i kolory na policzkach, słaba barwa twarzy, a więc dotarł do niej, wreszcie do niej przemówił. - Rozmawiałam z lekarzem. I z pracownicą ubezpieczalni. Starałam się skontaktować również z tobą, abym nie musiała tu przyjeżdżać.
- W takim razie czemu to zrobiłaś?
- Bo obiecałam to moim rodzicom.
- Ale są przecież również jego rodzicami, prawda? I zanim zdążyła odpowiedzieć, powiedział: - Nic o nim nie wiedzą, ty też nic o nim nie wiesz, nie masz pojęcia, jaki jest teraz, i niewiele cię to obchodzi, prawda? Prawda? Nie obchodzi cię los brata, którego powinnaś kochać?
Jej oblicze zapłonęło eksplozją emocji, tak silną, że na moment zaparło mu dech, zabrakło mu słów, i z odrazą, tak głęboką, że czuł jej woń jak zleżały odór krwi, powiedziała: - Nie kocham go. - Już nie.
Patrzą na siebie, odwróceni plecami do drzwiczek.
- Nie jestem już do tego zdolna, nie rozumiesz. Od jak dawna go znasz? Pół roku? Rok? No właśnie, a on jest moim bratem, był nim przez całe moje życie i już nie mogę tego znieść. Jestem wypalona. Zupełnie. Promienie słońca padły jej na twarz i zamrugała, dziwnym, nerwowym gestem; przez chwilę rodzinne podobieństwo było tak wielkie, tak przeraźliwe i czyste, że Grant poczuł pod sercem bolesne, dojmujące ukłucie żalu, miał wrażenie, jakby siedział naprzeciw Robina, i momentalnie upomniał samego siebie: - Bądź ostrożny, uważaj. Było mu przykro, jakże potwornie i zabójczo przykro; żałował tej kobiety, którą jeszcze dwie sekundy temu miał ochotę zrzucić ze schodów, bo w tym widocznym bólu była Robinem, jego Robinem, który znaczył dlań więcej, niż ktokolwiek inny na świecie.
A potem to minęło. Powiedziała coś, czego nie usłyszał, a potem:
- Byłeś z nim kiedyś w restauracji, kinie czy jakimś innym lokalu? Może w sklepie. Na pewno w poczekalni u lekarza. Musieliście bywać tam często, widziałeś, jak patrzą na ciebie ludzie, kiedy on robi coś dziwnego? Nie na niego. Na ciebie. Najpierw patrzą, po czym odwracają wzrok i odchodzą, jakby to było zaraźliwe, albo Bóg wie co jeszcze.
Chciał powiedzieć, że inni ludzie go nie obchodzą. Ale nie zrobił tego; pozwól jej mówić - upomniał się w duchu. No dalej, mów.
- To prawie zabiło mego ojca - powiedziała, zwracając się jakby nie do niego, lecz w pustkę. - Oboje o mało nie umarli. Są starzy i wystraszeni. Boją się swego szalonego syna! Boją się, że ja oszaleję - z mroczną, sekretną goryczą, jakby ułożoną warstwami, mówi do niego, a zarazem tylko do siebie, a może, kto to wie, zwraca się także do Robina, niewidocznego Robina, ukrywającego się powyżej, w łazience; przerażonego, lecz bezpiecznego w swym schronieniu.
- Nie jestem obłąkana - stwierdziła. - Nie mam w sobie ani krzty szaleństwa.
W tych słowach usłyszał fragment typowo podręcznikowej wypowiedzi: istnieje możliwość, co prawda niewielka, ale zawsze, że jeśli jedno dziecko w rodzinie jest schizofrenikiem, choroba ta dotknie również następne; szanse na to były nikłe, ale były, jak cień kata za plecami skazańca, jak bliska obecność mrocznego oprawcy, nigdy nie wznoszącego topora i nigdy go nie opuszczającego - kiedyś to już oni przechodzili, cała ta rodzina, wiedzieli, co to oznaczało, w tej sytuacji nie trzeba było nawet pokazywać morderczej broni.
Wystarczyło spojrzeć na Robina, na Alison i jej brata w gabinecie zabiegowym, i na lekarza, jakiegoś tam lekarza, który mówi: Schizofrenia to choroba dziedziczna. Ma podstawy genetyczne. Alison, początkowo reagująca na te słowa odrzuceniem, a potem lodowatym chłodem - jakby oskarżono ją o coś irracjonalnego i obrzydliwego zarazem - zareagowała następnie histerią; w jej umyśle zakiełkowała idea, przeradzająca się w wirusa, gotowego pochłonąć ją w momencie najdrobniejszego zapomnienia, a potem rozległy się przeraźliwe wrzaski i pokrzykiwania na lekarza; na Robina, na pokój i wreszcie na jej rodziców, w których obecności spadła na nią ta mroczna groźba, posępna możliwość, defekt genetyczny.
- Wszystko jest ze mną w porządku! Wszystko ze mną w porządku! A potem, skierowując swój gniew przeciwko Robinowi, wyłącznie przeciw niemu, wykrzykiwała: - To ty jesteś chory, tylko ty jesteś chory! I wyrzucała z siebie długą listę oskarżeń, historii prawdziwych i na wpół zmyślonych, jak gdyby opowieści te mogły zredukować jej brata do poziomu zbiorowiska symptomów, manier czy zachowań; z pięścią przy ustach Robin zaszlochał, a lekarz wyprowadził Alison, aby ją uspokoić i by pomówić z nią na osobności; prowadzili rozmowę bardzo długo, a kiedy Alison otworzyła drzwi gabinetu, Robin skulił się w sobie, porażony instynktem, zdjęty zgrozą, i skulił się ponownie, kiedy powiedziała: - Chodź, idziemy.
Chodź już.
A teraz zamknij się, pozwól jej mówić.
Słońce na szybie. Minął ich jakiś samochód, w nim radio, ryczące na cały regulator, potem ciężarówka, para dzieciaków na trzykołowych motorach z długimi, elastycznymi tyczkami z tyłu, na których trzepotały niewielkie, jaskrawe flagi.
- Mówiłam już, że skontaktowałam się z pozostałymi, kiedy terapeutka opowiedziała nam, co się wydarzyło. Może więc teraz ty byś mi wyjaśnił, co chcesz z tym zrobić? - Głowa pod kątem, patrzy na niego jak przez szkło, sterylna odmiana mikroskopu. - Jesteś jego chłopakiem, czy jak? Jesteście kochankami?
- Jestem przyjacielem Robina - z lodowatą wyniosłością; zero zaczepienia, zero przyczepności dla jej przemieszczających się stóp; wrażenie żalu prysło, spoglądał na nią, emanując całą gamą swych odczuć, w tej jednej jedynej krótkiej chwili nie ukrywał niczego, pozwolił dojrzeć jej wszystko, działać jak promień lasera, jak ogień czy ostrze noża, mierzące przed siebie, prosto w serce, właśnie w to, a nie inne serce.
- Próbuję mu pomóc, pomagam mu.
- Wszyscy tak mówią - z osobliwym uśmieszkiem, niezmiennym, mimo okazanej przez niego pogardy. - Wszyscy lekarze, terapeuci, każdy tak mówił, nawet doradca w liceum. W liceum! Wszyscy zawsze chcą pomóc Robinowi, biednemu Robinowi, jakże wielki ma on w sobie potencjał! - Jak wąż, jak zły czar; jej oddech ma lekki zapach goryczy, obie dłonie puste, nieruchomo złożone na podołku, jak zwierzęta gotujące się do skoku. Na niego. - Wszyscy zawsze chcą mu pomóc, ale nikt tego nie robi.
Cisza, jego potencjał obronny wyczerpał się, nie pozostało nic prócz nagiej, niepohamowanej determinacji, aby zdołała przejrzeć na oczy, aby zamknąć jej usta i spławić stąd, aby nie skrzywdziła Robina i więcej go nie straszyła: patrzy na nią i zastanawia się, co powiedzieć. Pieprzę cię, pieprzę twoich rodziców i Johnnę, że cię na mnie napuściła, ty pieprzona, zimna, sztywna suko. Nigdy więcej go nie ujrzysz, jeśli tylko będę mógł temu zapobiec, jeżeli będzie trzeba, przeprowadzimy się, załatwię nakaz sądowy, zrobię coś. Coś. Cokolwiek.
Jakby go usłyszała. - No dobrze, powiem coś panu, panie Cotto. Najgorsze, co mogę zrobić, to pozwolić panu postępować tak dalej, zgodnie z pańskim planem, jakkolwiek by on wyglądał, po to, by kontynuował pan obecną terapię, niezależnie od tego, czym ona faktycznie jest, ale powiem tylko, że to wszystko już było, wiem sama najlepiej, bo widziałam to na własne oczy. I wie pan co? Właśnie tak uczynię. Niech pan robi swoje. - Nie pochyla się do przodu, ale jemu tak się właśnie wydaje; ma wrażenie, że Alison przybliża się do niego. - Niech pan robi, co pan robić musi. Ale gdyby pan spróbował do nas zadzwonić, choćby jeden raz, gdyby spróbował pan skontaktować się ze mną albo z moimi rodzicami (znów to „moimi” - teraz byli tylko jej i nie zamierzała pozwolić na zmianę tej formuły), podejmę przeciw panu odpowiednie kroki prawne i być może nawet podam pana do sądu. Niech pan o tym pamięta.
Płakała.
Łzy ściekały jej po twarzy, jak woda wyżymana ze ścierki, ale to była jedyna widoczna oznaka jej płaczu; nie wiedział nawet, czy zdawała sobie z tego sprawę. Jak gdyby łzy były deszczem z nieba, szczynami gołębi, wodą z przedziurawionej, acz niewidocznej rury; jej głos, jego tembr i spojrzenie nie zmieniły się ani odrobinę, nawet nie uniosła ręki, aby otrzeć łzy.
- Proszę o tym pamiętać - przypomniała.
Łzy; te usta, dłonie, które zobaczył, paznokcie - obgryzione do żywego, w taki sposób, że palce wydawały się niemal zdeformowane, subtelny defekt zauważalny dopiero w dotyku. Jak musiała się czuć każdego dnia, że w ten sposób kaleczyła własne ciało? Moje dłonie, moje paznokcie, moi rodzice. Mój brat, Robin.
- Doskonale - mruknął. Czuł, że nadeszła ta chwila. Pora iść. - No to świetnie. Nie potrzebujemy niczyjej pomocy. O nic cię nie prosimy. Ani twoich rodziców. Nie...
- Dobrze - przytaknęła i bez zwłoki uruchomiła samochód, jakby chciała natychmiast odjechać i zmusić go do wyskoczenia na chodnik; wyszedł błyskawicznie, odwrócił się w stronę budynku i momentalnie uniósł wzrok; reakcja wyszkolona, skinneryzm, spojrzenie w okno, gdzie kulił się Robin. Nawet stąd Grant widział, że chłopak płakał; jego usta - jedno wielkie O, krzyk jak u Muncha, zawodzenie z głębi serca. Najszybciej jak mógł, Grant wrócił na górę, otworzył drzwi i podszedł doń; przykucnął obok niego tam, gdzie siedział, skulony przy oknie, z Angelą w dłoni, wpatrzony w ulicę i w pustkę, jaka pozostała po odjeździe małego, kremowego samochodu.
- Alison - szlocha, smarki na górnej wardze, niczym osobliwa magma; palce rytmicznie ściskają malutką Angelę i łka, jakby pękło mu serce, rozdzierane czystym, fizycznym naporem wewnętrznych katuszy, przybierających jak poziom wody w starej, zbyt małej studni, ściśniętych jak stłoczone w zamknięciu gazy, które potrafią rozedrzeć stal.
- Alison odeszła. - Do Angeli, do Granta, do siebie: - Po prostu odeszła.
Nie będzie nas już więcej niepokoić, ale wiedział, że nie powinien tego mówić, byłoby to niewłaściwe, więc milczał, kucając obok niego; w nogach czuł ból, jak ukłucia igieł i szpilek, a w zasięgu jego pocieszającej ręki - Angela, kołysząca się w rytm smutku Robina. Łzy i słowa, niewyczerpane, niezrozumiałe, nie cichnące ani na chwilę, jak czarna i pusta fontanna najgłębszego żalu.
Teraz cisza. Jeśli wcześniej Grant wierzył, że Robin utknął w jakiejś rozpadlinie, wykopie czy rynsztoku, który sam sobie stworzył, obecnie ujrzał nie napotkane dotąd umocnienia, jak mur, a raczej rząd murów, więzienie wzniesione cegła po cegle i zarządzane tak sprytnie, że żadna siła nie mogłaby go otworzyć; nie było klucza, który uporałby się z tutejszymi zamkami, nigdy, przenigdy. Robin nie chciał nawet słuchać o rysowaniu, zrezygnował z czytania, a wypowiadane przezeń słowa były jak rzadkie, małe wysepki pośród białego jeziora ciszy; nie był ani uparty, ani oporny, jakby całkiem zapomniał, dlaczego miałby się tak zachowywać, i jak gdyby mowa przestała być dla niego konieczna czy też pożądana. Prace domowe, a także stare obowiązki nie wchodziły już w rachubę, nawet te czynności, które wcześniej uwielbiał, jak czytanie gazet czy drobne próby kulinarne; obecnie prawie nic już nie jadł, więc Grant, choć trapiony niepokojem i wyczerpaniem, musiał go namawiać - no dalej, Robinie, musisz coś zjeść.
- Nie chcę - mawiał, mrużąc z lekka powieki w świetle, którego teraz potrzebował bez przerwy; sypiał niewiele, ale - gdy już mu się zdarzało - robił to zawsze przy świetle; zwinięty w kłębek; twarz z głębokimi bruzdami, jakby postarzała, włosy dłuższe, ale czyste, wciąż jeszcze zachowywał higienę, mył zęby, od czasu do czasu zmieniał ubranie; przestał się moczyć, co Grant uznał za oznakę poprawy i nadziei - bardzo tego potrzebował, zwłaszcza teraz, w nowej sytuacji.
- Nie jestem głodny, Grant. Naprawdę. Nie chcę pizzy.
- Nie każ mi zjadać tego świństwa samemu - wciąż starał się nie zmuszać go do jedzenia, tłumił w sobie frustrację bądź gniew, ale Robin znów zaczął tracić na wadze, potrzebował jedzenia, aby zrównoważyć działanie pigułek - dzięki Bogu, wciąż brał te pigułki.
- A zresztą, lepiej dać sobie spokój, ta surowizna jest jak klej albo karton, popatrz... - Ale Robin już nie patrzył, oczy otwarte, lecz nie widzące, znów odpływał; z powrotem w kuchni, nie zjedzona pizza w ręku, Grant cisnął ją do zlewu, dziwnie ciche plaśnięcie wilgotnego o mokre, przyłożył rękę do głowy i potarł mocno skórę, jakby - docierając do kości - mógł znaleźć rozwiązanie swojego problemu; kość - czysta, mocna, kołyska logiki. Uważał się za logicznego faceta, rozważnego jak sama natura, słyszał, jak kiedyś ktoś określił czaszkę mianem potężnego pudła z kości, a teraz potrzebował narzędzi, aby otworzyć skrzynkę Robina, nie podczas eksperymentu, nie, miał to już za sobą, i tak posunął się za daleko, być może na zawsze stracił złoty kruszec, ale musiał przynajmniej spróbować naprawić szkody, koniecznie coś z tym zrobić; od czasów nawiedzenia przez Alison (nawiedzenia, jak wówczas, gdy zaatakuje zaraza) sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła, i dlatego musiał to powstrzymać.
Trzeba było położyć temu kres.
- Pamiętasz Lewisa i Clarka? - Robin stoi nad nim, w słońcu, w ciepłych objęciach ostatnich promieni gasnącego zachodu; złożone ramiona, oparte na parapecie - unosząc wzrok, spogląda na Granta i uśmiecha się pod nosem. - Pamiętasz? - powtórzył Grant.
- Pamiętaj o Alamo - Angela, przybrudzona, kołysze się w podmuchach wiatru, to w jedną, to w drugą stronę. - Pamiętaj o Maine.
Nie możemy tak dalej. - Przecież pamiętam. - Ale musiał spasować, to nie miało sensu, łzy prawie napływały mu do oczu, nie zapłakał jednak (i czy Alison tam, w samochodzie, nie miała całej mokrej twarzy, choć jej oczy w jakiś dziwny, nieznany sposób były suche, suche, suche jak pieprz, jak kość, pamiętasz?). Wstał, wrócił do sypialni, nie spojrzał na pudło z napisem NEGS ani na książki wewnątrz, tylko usiadł, kryjąc twarz w dłoniach, i spróbował pomyśleć.
W pracy John zauważył zmianę w zachowaniu Granta, a może ją sobie po prostu wmówił, niemniej jedno i drugie miało taki sam sens - siedzi przy swoim stole, blask bijący od blatu, naświetlarka jak z kryształowej kuli; jeszcze jeden kwadrans i wyjawię ci twoją przyszłość. - Jaki masz problem, Grant? Co ci jest? Wyglądasz okropnie.
Dzięki, dupku. - A nic, nic takiego. - Odwrócony wzrok, ramiona ściągnięte, pije kawę, która smakuje jak szambo. - Nic, naprawdę. Ostatnio kiepsko sypiam.
- Znów kłopoty z lokatorem?
Powiedział Johnowi, powiedział im wszystkim, że mieszka z lokatorem narwanym; wydawało się to zgrabnym wybiegiem, na wypadek gdyby Robin zadzwonił - ale nigdy nie zadzwonił ani nie zadzwoni, obecnie prawie nie pamiętał, jak się korzysta z telefonu; zapomniał, też, co w ogóle należy mówić w sytuacji, gdy coś nie zostało zrobione, to dlaczego żadne działania nie zostały podjęte? A, nawiasem mówiąc, kto tu rządzi? Czyim to było pomysłem...
Ale John wciąż gadał, mówił coś, machając przy tym kubkiem, a Grant zorientował się, że potakuje głową; potakiwał, pił i potakiwał, i podnosił się z krzesła; właśnie zgodził się na parę dni wolnego, parę dni, naturalnie za friko, bez zapłaty, ale to powinno sporo zmienić. - Grant, wiem, że potem wszystko wróci do normy. Zresztą i tak teraz nie mamy zbyt wielu zleceń, nie ma sprawy, weź trzy dni wolnego, jeśli chcesz - wciąż kiwał przy tym głową, ruchem, który raz przyswojony wydawał się teraz niemożliwy do odrzucenia.
Wychodzi z gabinetu Johna i wchodzi do swego pokoju, swego gabinetu, naświetlarka wciąż jest włączona. Odstawił swój kubek, z dala od siebie, na sekretarce nagrana była wiadomość, stara, sprzed paru godzin. Całe pomieszczenie czuć było z lekka papierem fotograficznym i suchą wonią rozkładu, jakby cały budynek któregoś dnia miał się obrócić w perzynę w chmurze rdzy i cuchnącego kurzu - jego wóz śmierdział wilgocią, starym olejem i ziemią, jak dziedziniec kamienicy czynszowej.
W poczcie były same rachunki, pismo ze sklepu, do skrzynki przylepiona była ulotka; zresztą wisiały na wszystkich skrzynkach - KOŚCIÓŁ ALLELUJA, głosił czarny napis na pomarańczowej buźce. Papier był szorstki, tani, byle jaki, jak sama ulotka. Poniżej na dole kartki napis: „Witamy wiernych wszystkich wyznań”.
Wyrzucił ulotkę wraz z innymi śmieciami, wolno wsiadł do windy, gdzie dziewczynka i chłopiec, niespełna czternasto - może trzynasto - albo nawet dwunastoletni całowali się z werwą, przynoszącą największą radość, gdy robi się to w miejscu publicznym, zaś im bardziej ponuro wygląda ktoś, kto ich przyuważy, tym lepiej. Dziewczyna miała małe cycki, prztynki, ledwie rysujące się pod obcisłym stanikiem; podbródek i policzki chłopaka zdobiły nader dojrzałe i liczne w swej okazałości pryszcze - ta dziewczyna musiała go naprawdę kochać, skoro do tego stopnia odważyła się do niego zbliżyć, ryzykując, że ją zarazi. Kiedy wyszedł z windy, wciąż jeszcze się całowali; wolny krok i jeszcze wolniejsze myśli - kiedy ostatnio się kochał? Z Johnna? Mimowolnie się uśmiechnął, nawet z tej odległości Johnna nie wyglądała zbyt dobrze, choć w łóżku układało im się całkiem nieźle; pamiętał jej włosy, piersi, wydawane przez nią dźwięki, i wszystko to, razem wzięte, w jakiś sposób mocno go przygnębiło, jak gdyby przez swoje nowe szkła, soczewki, owe popękane, złożone filtry zaczął postrzegać świat niczym pszczoła, kalejdoskopowo; widział teraz więcej, niż odważyłby się przyznać, wszystko to było w sumie dość praktyczne (zawsze istniały dwie strony medalu, czyż nie, wszystko dało się opowiedzieć z dwóch perspektyw, każda historia, każde wspomnienie, a także pragnienie dwojga, by zatańczyć tango, walczyć czy kochać się) i być może stanowiło wytwór jego spaczonej perspektywy. Oczywiście zmienił się, i to znacznie, dzięki długiemu przebywaniu w towarzystwie Robina, dzięki próbie ujrzenia rzeczy inaczej, w odmienny sposób; może to była regresja, powrót do poprzedniego, starego stanu, do marazmu, tyle że teraz ten wewnętrzny stan był przesycony nowym okropieństwem, nowym wrażeniem pustki - to pasja i namiętność, więc dokąd to wszystko zmierza? Ciekawe, jak to się skończy. Widzisz? Czy przypuszczałeś, że tak będzie? Chciałeś odczuwać, nieprawdaż? No to poczuj to.
Palce dłoni zimne jak lód, Robin śpiący na podłodze; Grant w kuchni stoi przy kontuarze, niezmordowanie przeglądając pocztę, patrzy uważnie, przygląda się, czyta, choć zdawałoby się, że nie rozumie słów. KOŚCIÓŁ ALLELUJA. Witamy wiernych wszystkich wyznań. Nawet ateistów, nawet znużonych; tych, którzy nie potrafią wejrzeć poza zasłonę bólu w ich czaszkach, poza własne mieszkania. A co z nami? Właśnie, co? Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz był w kościele? Mnóstwo. Od dzieciństwa? Czy rodzice do kościoła go zabierali? Pewno tak, ludzie tak robią. Usiłował wydobyć z siebie wspomnienia, ale bezskutecznie, znów zerknął na ulotkę.
Robin w pokoju, śpiący. Alleluja.
- Robinie - ściszonym głosem - to było głupie. - Obudź się, Robinie. Robinie? Pójdziemy gdzieś.
Impuls - dlaczego by nie? Filtry pękają, soczewki są zniekształcone tak, że prawie bezużyteczne; płyń z prądem, spróbuj czegoś nowego. Nim się polepszy, zawsze się spieprzy, jak żar, gorączka, ukrop, jak ropień w sekretnej oddechowej komorze twego serca, twojego ciała; musisz pozwolić mu dojrzeć, nim będzie cię mógł pożreć żywcem. Ruszaj więc, zaryzykuj. Czemu nie?
- Robinie - tym razem głośniej, wchodząc do pokoju; twarz śpiącego na podłodze. - Dalej, Robinie, wstawaj.
Dogorywające słońce świeci przez okno, ostatnie promienie przenikają przez przechylone po pijacku i wciąż nie naprawione, połamane żaluzje, plama na dywanie w kształcie nerki; dłonie Robina trzepoczące przez sen, coś jak gdyby sen, usta otwarte leciutko, jakby oddech wystarczał za opłatę, aby dowieźć go tam, dokąd zamierzał się dostać, dokąd przez cały czas zmierzał i gdzie pragnął po prostu być, istnieć; ręka Granta na jego ramieniu, potrząsa nim delikatnie, budzi, dotyka go jak ojciec syna, jak matka dziecko, owoc jej ciała, które oddycha, krwawi, odczuwa ból - Robinie, no wstawajże, Robinie.
CZĘŚĆ TRZECIA
SASKIA
W piekle słyszałem wiele rzeczy. Jakże więc, czy jestem szalony?
Poe
Wyglądało to jak spotkanie klubu AA, zebranie, sobór cierpiących, wyniszczonych i utrudzonych. To będzie fajne - zapewnił Grant. Zaspany Robin w windzie, zjeżdżającej w dół, jego głowa oparta o rozedrgane ściany, jak u człowieka, który zmierza do tego, by przeprowadzić własną, bezbolesną sekcję - to ci się spodoba. Nie musimy nic robić, nawet nie musimy z nikim rozmawiać, będziemy tylko patrzeć.
Marsowa mina Robina, zaspany wzrok, dlaczego nie możemy pójść po prostu do kina, ale ostatecznie słowa Granta nikną w hałasie zjeżdżającej windy, w szczęku otwieranych drzwi; to było dobre - pomyślał. Ruszyć się stąd, poddać się ruchowi; gorączka odkrywania ponownie ożyła w nich obu, ożywiła uśpioną więź, świadomość nowej przygody i obopólnie dzielonego doświadczenia. Na swój sposób cudem było samo wyciągnięcie go z mieszkania i nakłonienie, aby ruszył się gdzieś, choćby na jeden dzień, niemniej jednak coś uległo zmianie, także w sposobie poruszania się Robina, w tym, jak jego stopy dotykały podłoża, a oczy wędrowały w tę i z powrotem, w tył i w przód, jakby przemierzając eter intymnych niebios jego czaszki; ale przynajmniej tego wieczoru był świadomy i nie spał, szedł o własnych siłach, z Angelą w jednej dłoni, wetkniętej w zamyśleniu do kieszeni.
Padało, krótkimi, siarczystymi ulewami, chodnik raczej nie był mokry, ale na pewno wilgotny, powietrze jak w plażowym domku jesienią. Odnaleźli budynek bez trudu, spotkania zielonoświątkowców odbywały się na parterze, schody do piwnic zasłaniała przed ich oczyma wielka, czarna tablica z nakładanymi białymi literami, układającymi się obecnie w napis POSŁUGA 6.30.
PO CO JEST MIŁOŚĆ (Ez 4, 7). Po co jest miłość? A przede wszystkim - czym ona jest? Ale nie ma czasu na zastanawianie się nad tymi pytaniami, schodzi więc za Robinem, którego włosy falują pod wpływem przeciągu i ruchu, jak wodorosty pod wodą: Angela w jego zaciśniętej pięści niczym bilet do stanu oświecenia; żeton, karta, obol - proszę tego nie zgubić, wszystko jedno, co pan jeszcze zamierza zrobić.
Pomieszczenie piwniczne (rzecz jasna dobrze oświetlone, a jakże, zielonymi neonikami, ich biały szum słyszalny nagląco, jakby z oddali); dlaczego wydawało się, że wszystkie tego typu rzeczy odbywały się w piwnicach, w podziemiach kościołów - bo to przecież był kościół, nieprawdaż? Składane krzesła, magnetofon, zaiste szkaradny krucyfiks z chudym Chrystusem, pomalowanym na biało-czerwono, z dłońmi i stopami ociekającymi czerwienią - nikt nie mógł utracić tyle krwi i przeżyć, ale nie o to wszak chodziło, czyż nie? Zajęli miejsca na końcu sali - dym papierosowy i zgnieciona plastykowa miska, coś lepkiego na bezpoślizgowych płytkach podłogi, w brązie i beżu, być może wylana kawa. Robin siedział jak galareta, bez kości - plecy wygięte w pałąk, włosy zakrywają policzki i sięgają podbródka; sprawia wrażenie, jakby się ukrywał. Może faktycznie tak było - zostaw go, pomyślał Grant, daj mu spokój. Grunt, że wyszedł z domu, to już duży plus.
W sali jest teraz około dwadzieścia, może trzydzieści osób - wciąż przychodzą nowi, cisi i hałaśliwi; kobieta w stroju kelnerki, z narzuconym pośpiesznie płaszczem, facet w markowym garniturze. Dwie dziewczyny ubrane jak dziwki, do tak krańcowej przesady, że nimi nie mogły być. Potem kobieta i dziecko - niemowlę tłuściutkie i nieruchome, jak owoc w plastykowym pojemniku ze zdejmowaną uprzężą.
Zaczęło się - a przynajmniej tak wyglądało - bez żadnej zapowiedzi czy wstępu, głośna muzyka z taśmy; kto by pomyślał, że te małe głośniczki miały tak wielką moc, potężny ryk muzyki gospel, zbyt ostry i ze zbyt dużą różnicą basów. Człowiek wyłania się z tłumu; w prostym, szarym garniturze i z lekko przerzedzonymi włosami wydaje się zdumiewająco pokorny. Zaczyna mówić, a jego głos bez trudu przenika muzykę, dym, westchnienia i głosy czterdziestu, a może - w tym momencie - czterdziestu pięciu nawet osób.
Grant nie dosłyszał dokładnie jego słów, bo nie słuchał, nie chciał słuchać, niewiele go to obchodziło, z wyjątkiem efektu, jaki ów eksperyment wywrze na Robinie; a ten przynajmniej był czujny i uważny, miętosił Angelę w jednej spokojnej, rozważnej dłoni, nie wiercił się, nie kręcił, nie kulił w sobie, nie wyglądał na przerażonego ani nie chciał uciec - czy pragnął stąd uciekać? Minęło sporo czasu, więcej niż Grant był w stanie ogarnąć pamięcią, odkąd Robin bywał w różnych miejscach, poza gabinetem lekarskim czy biurem ubezpieczalni, choć ostatnio prawie nie wychodził z domu. A wszędzie było światło, to światło było wolnością, ono było w domu, i właśnie w domu, zawinięty w swoim gnieździe, z podciągniętym pod oślinioną brodę śpiworem Robin czuł się u siebie - dom dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Ale tego wieczoru przebywał tutaj i przypuszczalnie był zasłuchany, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie.
- ...dla miłości Bożej - mówił mężczyzna. - Szarość jest połączeniem wszystkich barw, czerni i bieli i tego wszystkiego, co jest pomiędzy nimi. A czerwień tutaj - uniósł swój krawat w chłopięcym geście - ta czerwień to krew aniołów.
Usta Robina poruszają się - coś mówił, ale co? Grant przysuwa się bliżej, nasłuchuje, choć nie podsłuchuje; słyszy, jak Robin szepce do siebie, do Angeli: krew Aniołów wcale nie jest czerwona. Nie jest nawet...
Ale reszta tych słów gdzieś milknie, natomiast facet mówi coś o błękicie, o nieskończonych łaskach Boga i jego aniołów oraz że każdy anioł to dusza czekająca, aby się narodzić, czy coś w tym guście. Grant jął wiercić się nieznacznie na swoim krześle, a ponieważ Robin w oczywisty sposób uważał, to może byłoby lepiej, gdyby i on zaczął słuchać - bądź co bądź, kto w końcu tu rządzi? Nie przegap nawet słowa, możesz tego kiedyś gorzko pożałować.
Dwa krzesła na lewo od nich płakała pewna kobieta - wydawało się, że trochę za szybko, ale tak się stało, cóż robić, szlochała jak bóbr z dłońmi przy ustach; była młoda, jakieś dwadzieścia pięć lat, krótkie włosy, nie nosiła stanika, i płakała w złożone dłonie: chwalmy Pana! Wierząca? Wszyscy chcieli w coś wierzyć. Grant chciał wierzyć w wiele rzeczy: że Robin znów zacznie mówić, jeść, rysować, że mu się poprawi, że będzie mu się polepszało do tego stopnia, iż być może, któregoś dnia, na przekór wszystkim lekarzom, pielęgniarkom i książkom, wbrew wszystkiemu - całej zebranej dotąd wiedzy medycznej, gromadzonej przez wieki wieków (amen, skoro tu byli, to czemu nie) - nastąpi znacząca poprawa, i odtąd będzie mógł się obyć bez lekarzy, pielęgniarek, książek, a nawet lekarstw. Jest jasne, że możesz to powiedzieć diabetykom albo facetowi z nadciśnieniem, którego krew skrzy się fontanną pod ziemistą powłoką jego skóry - ma to coś z wiedzy o tektonice - ale czegoś takiego nigdy nie mów facetowi z tego rodzaju kłopotami, kapujesz? Zostaw to dla siebie, jasne? Gość i tak ma dość problemów, bez nadziei, nadzieja jest nic nie warta. Jest nic nie warta, nigdy o tym nie zapominaj; on nie może żyć bez lekarstw, i nie takim życiem, jakie chciałbyś, aby wiódł.
A teraz ten facet, prowadzący kaznodzieja, mówił o pragnieniu pomocy wszystkim obecnym na tej sali, każdemu, bo Bóg kocha nas wszystkich. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, albo przekręceniem przełącznika, zawitała litania głosów, wznoszonych ku górze jeden po drugim, jak otwierające się o świcie kwiaty: pomóż mi, uzdrów mnie, módl się za mnie, alleluja, ale bez uniesienia, bez chwały i potęgi, z nutą porażki - alleluja, umieram; pomóż mi, uzdrów, zespól w jedną całość. Mam chore serce. Moje dziecko jest chore. Moja córka ma AIDS, mój syn siedzi w więzieniu, mój mąż pieprzy swoją siostrę, a ja nie mogę już tego znieść, nie wytrzymam dłużej, nie dam rady, nie zdzierżę...
Grant patrzy bez słowa, osłupiały i z lekka przerażony, nawet Robin (obok niego, podobnie zagapiony, pochłonięty bez reszty) zostaje przezeń zapomniany w tej otchłani bezradności, smutku i beznadziei; Jezu, o Boże, ci ludzie mieli tyle problemów, było ich tak wiele, przecież to nie tylko on i jego problemy z Robinem, nie tylko jego własne troski, zmartwienia i smutki: o tak, wszystkie te osobiste kłopoty były zaledwie kroplą w morzu, jedną drobną kroplą w niezmierzonym oceanie krwi.
Słowa przerodziły się w świadectwa, wyznania, rzucane podniesionymi, przyspieszonymi głosami, a potem nastąpiła ekstaza - poruszenia, okrzyki, wypowiedzi w różnych językach, Grant zaś, teraz mocno wstrząśnięty, niemal o krok od ucieczki, opuszczenia tego miejsca i wyjścia stąd, odwrócił się ku Robinowi, by dać sygnał do odwrotu, ale w końcu nie powiedział nic, tylko do siebie - zamilcz, siedź cicho, zamknij się, bo Robin słuchał jak urzeczony z Angelą w dłoni, pochylony do przodu, zgięty w pasie jak bokser podczas mistrzowskiej walki, jak w wielkim pojedynku życiowej szansy - wrzawa nie napawała go niepokojem ani niczego się nie bał, mimo że histeria narastała niczym klej wyciskany z tubki; odwrócił się do Granta, pragnąc z własnej woli rzucić jakąś uwagę, i zrobił to z uśmiechem, wyszczerzywszy się promiennie (i zgoła irracjonalnie):
- Tu jest jak w szpitalu - stwierdził. - Tylko że wszyscy świetnie się bawią.
A pośród wiru okrzyków i muzyki - nieartykułowane jęki; facet w szarym garniturze uniósł obie ręce w górę, jakby oczekiwał błogosławieństwa z niebios, deszczu łask Boga Wszechmogącego, i gdy wokoło szalał ten niezwykły, pełen uniesienia i mistycznych doznań chaos, jęli zwracać uwagę - dostrzegać - kobietę stojącą nieco na uboczu, choć nie nieruchomo, o jakieś dziesięć stóp od stołu z magnetofonem, po drugiej stronie pomieszczenia. Być może dopiero co przyszła, Grant nie zauważył jej wcześniej, z całą zaś pewnością była to kobieta godna uwagi. Młoda i brudna, w dwuwzorzystym stroju, którego barwy (zielona i złota, czerwona i jasnoniebieska), najdelikatniej mówiąc, nie pasowały do siebie, wręcz bezlitośnie się gryzły; długie blond włosy, związane w luźny, niechlujny półwarkocz, małe, rozedrgane dłonie, które, dygocząc, zaciskały się jak łapy śpiącego kota, dogorywającego owada, zwierzęcia wijącego się mimowolnie, trawionego wilczym głodem. Patrzy na nią, zwyczajnie się gapi, a Grant myśli o niepohamowanej energii, ucieleśnieniu tego, czym musi być światło, i nagle - jakby w jakiś sposób zdołała przeniknąć jego myśli, pragnąc natychmiast udowodnić, że miał rację - bez zważania na ryzyko upadku jednym susem wskoczyła na stolik, po czym krzyknęła - ochryple, głosem starszym niż po niej można by się tego spodziewać: - Hej! Hej! Teraz ja chcę dać świadectwo, chcę coś powiedzieć! Chcę opowiedzieć o szpitalu Clearwater!
W tejże chwili całe ciało Robina zesztywniało - jeden przeciągły dreszcz, uciszony w ekstatycznej, zelektryzowanej sekundzie; Angela spazmatycznie ściśnięta w pięści, oczy rozszerzone, jak gdyby ta kobieta nagle wypowiedziała na głos jego prawdziwe, sekretne imię, w taki sposób, by wszyscy mogli je usłyszeć.
- Chcę o tym pomówić, to szpital zamknięty dla chorych ludzi. Rozumiecie? - Nachyla się lekko, zbyt lekko, nad kobietą stojącą z przodu, ta uchyla się jak oparzona, świadomie lub nieświadomie. Blondynka przyjęła ten gest jako swego rodzaju obrazę i nachylała się coraz bardziej, aż w końcu spadła, ale natychmiast, zwinna jak żywe srebro, poderwała się z podłogi, gibka, prężna, płynna; woda, płyn w tubce, napierający coraz wyżej; spojrzała prosto w twarz kobiecie, mężczyźnie obok niej, wszyscy jak jeden mąż zapomnieli o kaznodziei w szarym garniturze, uciszeni jej nagłym pojawieniem się i żywą, dziką, niepohamowaną żywiołowością - dłonie uniesione w powietrze, jakby tworzyły w przestrzeni wymiar czystego teatru, teatru bolesnych snów i jeszcze bardziej bolesnych przebudzeń; mówi, wykrzywiając usta w długim grymasie, rodem ze sztuk kabuki.
- Dlaczego nazywacie nas schizofrenikami? Ludzi chorych na raka nie nazywacie „rakowcami”, prawda? Wydzwaniali do mnie dwa razy na tydzień, ale wiecie, co zrobiłam? Wyrwałam telefon ze ściany, ot co! I zrobiłabym to jeszcze raz. Przed moim domem stoi figurka świętego, dostaję listy ze wszystkich szpitali w całym kraju i z Clearwater też, kurwa go mać. Czy mam jakieś koperty z Clearwater, czyja...
- Chwalmy Pana - rzekł kaznodzieja, wyraźnie wstrząśnięty, zbity z tropu jej atakiem. - Chwalmy Pana, a On nas uzdrowi.
- Ja nie chcę być uzdrowiona - i uśmiechnęła się do niego tak, jak mógłby uśmiechać się rosomak, albo nóż w środku nocy.
- Lubię to. Lubię być taka. Nie jestem lekarką, ani pieprzoną pacjentką, w ogóle nie jestem pacjentką! Wiecie, kim jest Prokofiew; Ognisty anioł, znasz to? Cholera. Nazywasz siebie kaznodzieją, a w ogóle o tym nie słyszałeś? Ej, panowie, w Clearwater roi się od rozmaitych dziwolągów, a każdy z nich, bez wyjątku, wie wszystko o...
- Ee, chwalmy Pana - już jakby z wahaniem; dłonie uniesione w niepewnym geście niespełnionego błogosławieństwa. Grant sądził, że facet rozpaczliwie poszukiwał sposobu na zamknięcie ust tej kobiety, i nie szło mu zapewne o sposób najłatwiejszy czy ostateczny, ale, niech to szlag, w ogóle nie było o tym mowy - o nie, nie, dopóki sama nie skończy, nie zanosiło się na to; każdy to widział, wystarczyło na nią spojrzeć (a widząc ją, kątem oka dostrzegł również twarz Robina, zastygłą, martwą maskę człowieka zaaferowanego, jakby był świadkiem własnych narodzin).
- Teraz uwaga! - ręce na biodrach, głowa przechylona w bok niczym u sprytnie wyszkolonego psa, na moment przed tym, jak podda się - trawiącej jego wnętrze - wściekliźnie, i ugryzie karmiącą go dłoń; jej głos, warczący, gniewny - słuchaj pan, w Clearwater mamy ni mniej, ni więcej tylko czterech Chrystusów, czterech, o jednego więcej niż Ypsilanti, i z wyjątkiem Eddiego Chrystusa, który słucha tylko big bandu, wszyscy wiedzą wszystko o Prokofiewie. Oni wszyscy są Ognistymi Aniołami, wiesz pan?
I wszyscy biorą stelazynę, wszyscy są na liście oczekujących, i wszyscy potrafią przepowiadać przyszłość z dłoni. Więc nie mów mi pan o uzdrawianiu, gówno mnie to obchodzi, chcę być taka, jaka jestem - i jeżeli się to komuś nie podoba, musi mnie najpierw złapać! Kurwa!
Muzyka wciąż gra, dłonie dziewczyny po bokach głowy, jak gdyby bez balastu mogła oderwać się od szyi i ulecieć w górę. Robin patrzy i patrzy, pochłonięty; dla Granta, przez tę jedną, czystą, pełną spokoju chwilę - natchniony; jeżeli tak, jeżeli ona nie była katalizatorem, to jak można by ją określić inaczej? Spójrz na niego, na jego twarz, na sposób, w jaki trzymał Angelę, i to było tam - żywe, płonące w tej chwili, jak płonęło wówczas, kiedy tworzył swoje rysunki, jak gorzało na samych rysunkach, spójrz na niego teraz. Nic nie jest ukryte, nic nie zostało utracone; sama światłość, czysta światłość.
A kaznodzieja mówi coś o oddaniu się boskiemu planowi, ale ona już skończyła, przynajmniej na razie, i z całą pewnością nie słuchała pastora, a z kolei ten niezwłocznie przejął po niej pałeczkę i pospiesznie zakończył posługę. Ci, którzy mieli coś do powiedzenia bądź chcieli podzielić się swymi troskami, już to zrobili (w każdym razie dziewczyna na pewno); muzyka ucichła, po czym rozbrzmiała jeszcze jedna, pospieszna, mało ambitna modlitwa, w której udział wzięły niespełna dwa pierwsze rzędy.
I nagle ktoś powiedział: - Pączki! - Była to kobieta, stojąca z przodu w czerwonym podkoszulku z napisem DZIĘKI WIERZE NIE BYWA WSZYSTKO JEDNO, widoczna ponad statycznym uśmiechem i twarzyczką przytępego dziecka. - Pączki i kawa, moglibyśmy...
Blondynka tymczasem wzrusza ramionami, jak dziecko, dające w ten sposób do zrozumienia, że nic go to nie obchodzi, po czym przesuwa się w stronę drzwi, jej krok jest równie specyficzny, jak cała reszta jej osoby: dziwny, kołyszący chód, podrygujące kroki, niemal potyka się o własne stopy, jak gdyby stale znajdowała się na skraju jakiejś cienkiej, nie kończącej się linii; nerwowe, urywane stąpnięcia, którym towarzyszy prowokujący ruch bioder, płynny i zmysłowy, dotąd przez Granta nigdy nie widywany. Muszę z nią pomówić – skonstatował - muszę do niej podejść. - I wstaje, podnosi się niezdarnie, po czym sunie jak po sznurku, podchodzi, by ująć ją za rękę (choć tego nie robi, ma dość oleju w głowie, by wiedzieć, że posunąłby się za daleko) i mówi: - Przepraszam, przepraszam...
Gdy odwróciła się do niego, nagle znalazł się w tunelu jej spojrzenia - jeszcze nigdy nikt tak na niego nie patrzył. Brązowe oczy, wielkie, okolone lawendą, szaropopielate podkowy poniżej, jakby spała równie krótko jak Robin (a sądząc po jej szaleńczym tańcu, nawet mniej, naturalnie nie miał co do tego pewności, aczkolwiek ostatnio coraz lepiej potrafił wyciągać wnioski na podstawie drobnych szczegółów), oczy z lekka zwilgotniałe, jakby podrażnione dymem, lub - co bardziej prawdopodobne - jej własnym, wewnętrznym żarem; gapi się na niego.
- Co? - rzuciła. - Kim pan jest? Znam cię, czy jak? Może jesteś lekarzem?
- Nie - z zakłopotaniem. - Nie. - Speszony stwierdził, że nie wie, co ma powiedzieć, zabrakło mu słów, pochylił głowę i z wysiłkiem uniósł ją ponownie; wysilił się na uśmiech, aczkolwiek czuł, że musi wyglądać sztucznie, i powiedział: - Nie, ja chciałem tylko... słyszałem, co powiedziałaś i...
- Nie słyszę - burknęła z rozdrażnieniem; mocne, gniewne zbliżenie i ten zapach, najwyraźniej od jakiegoś czasu się nie myła, smród włosów albo całego ciała. Boże, spójrz na te oczy...
- Próbujesz mnie stąd wyprosić, czy jak? Bo nie zamierzam z nikim wychodzić, chyba że jest to ktoś, o kim wiem, że dam sobie z nim radę. Tobie też pewnie bym nakopała - mierzy go wzrokiem, zastanawia się, czy nie spróbować. - Miałam w szkole biologię.
- Nie - ponownie, i znowu kretyńsko. No, co jest z tobą, przejdź do rzeczy, ona za chwilę sobie pójdzie. I przez jedną chwilę poczuł się mocno przejęty i zarazem przerażony, jak wówczas, gdy jako czternastolatek próbował rozmawiać z dziewczętami, poszukując chwytnego, magicznego słowa, na które się złapią, i dzięki któremu zdoła je sobą zainteresować. Drobna krecha potu na czole pod włosami. - Nie o to chodzi; chciałbym cię zapytać, czy mogłabyś zobaczyć się z moim przyjacielem, przyszliśmy tu i...
Nagle, zaskoczony, słyszy głos Robina nad swoim ramieniem, głos Anioła Stróża, anioła przewodnika: - Chodź, wypijemy razem kawę. - Powiedziawszy to - co jeszcze bardziej zadziwiające - postąpił naprzód, wyciągnął rękę i ujął jej dłoń: brudną, małą rozdygotaną dłoń w swoją. - Chodź z nami - powtórzył. - Jak ci na imię?
- Saskia - odpowiedziała.
Wspomnienie kolejnej kafejki, towarzystwo Robina, nieskończona ostrożność i troska, a także rozbawienie. Pamiętasz? Prawie jak zakochanie, spalanie się bez tlenu, uczucie niewiarygodnego podniecenia i nakładające się na to - pamiętasz? Siedzi naprzeciw Robina, zajmującego miejsce naprzeciw Saskii, która nie siedzi, bo nie chciała usiąść; wolała postać, pijąc kawę i łypiąc na kelnerkę, która udaje, że nie patrzy, a jednak gapi się na potęgę. Je sernik z nieposkromioną żarłocznością dziecka, okruchy na policzkach i podbródku, delikatna dłoń na serwetce, ociera wargi jak księżniczka.
- Cztery lata - mówi z pełnymi ustami. - Mam kurwa dwadzieścia dziewięć lat. Cztery lata, cały ten czas. Policz sobie, jeśli chcesz.
Robin wymieszał kawę, uśmiechnął się; uśmiechał się, odkąd wyszli z kościoła, uśmiechał się w ciemnościach na zewnątrz (w mroku - pełen niedowierzania uśmiech Granta, uśmiech w mroku...); Angela na stoliku, jak przekrzywiona piasta koła; ona i Saskia spotkały się, Saskia ją zaaprobowała.
- Nie muszę - powiedział do niej Robin, ze spokojem, którego na pewno nie mógł udawać, a który nawiedził go przed godziną. - Już wiem, że nie muszę.
- Wiesz - mruknęła w zamyśleniu, ale bez odrobiny niezadowolenia. - A czy wiesz, że linie papilarne moich dłoni mówią o przyszłości innych ludzi? - Rozluźnione, brudne palce rozczapierzają się jak maska, zasłaniająca jej luźny i swobodny uśmiech. - Każdy palec mówi o innym losie, odciski palców różnią się od tych, które mają inni ludzie.
- Wszyscy to mają - zauważył Robin, nie zaprzeczając. - To dlatego gliny zawsze chcą... Słyszałaś kiedyś - znów ten uśmiech - o dermatoglifice?
Białe zęby w drapieżnym uśmiechu, z ostatniego kawałka placka została już połowa.
- Wiesz, w Clearwater próbowałam prowadzić na ten temat wykłady. Wielka klapa. - Zamyślona, żuje kęs sernika. - Wiesz, oni potrzebują ludzi bez wyobraźni, aby mogli zajmować się takimi jak my; dzięki temu udaje im się zachować równowagę. Jeśli tego chcesz i lubisz.
- A ty? Lubisz równowagę? - znów Robin; Grant siada wygodniej, nie mówi nic, tylko patrzy, obserwuje ich, jak mógłby obserwować dziwy natury, deszcz meteorów, parzenie się dinozaurów, zorzę, spowijającą bezkres nieba, które zdaje się płonąć żywym ogniem - nie rób nic, w ogóle się nie wtrącaj, tylko patrz. Ucz się, jeśli możesz; słuchaj. Słuchaj: poprzez bicie twego serca, jej zapach, poprzez te oczy i ich lustra, oczy Robina - rozszerzone, oddające własne światło.
- Równowaga - powtórzył Robin. - Lubisz ją? Masz ją?
- Nie znoszę - z prawdziwym rozgoryczeniem; jej oczy są przez chwilę zmętniałe, jakby uwolniła w sobie wewnętrzne spojrzenie, inny rodzaj postrzegania, światło pamięci, paradę poniżających zachowań większego i mniejszego kalibru, odnawianych przywilejów, wstrzykiwanych dawek, podcieranego tyłka, zimnej kaczki, ogumowanych palców i szmaty.
- Pierdoleni idioci, połowa z nich nie mogłaby dostać normalnej roboty, więc zajmowali się nami. Oni nie rozumieją, chcą jedynie umyć ręce, dobrze o tym wiesz. Ty też możesz to wiedzieć - do Granta, obracając głowę jak lufę działa w jego stronę; posępna broń, gotowa do strzału? - Wygląda na to, że możesz. W przeciwnym razie okazałbyś się dupkiem.
- Och, nie - Robin łagodnie broni Granta, którego twarz z wolna nabiega krwią, jego skrzyżowane dłonie napierają nieco mocniej na dość śliską, zatłuszczoną powierzchnię stolika.
- Grant zabrał mnie z domu opieki, pomógł mi uwolnić się od lekarzy i w ogóle. Mieszkamy razem.
Do Granta: - Pomogłeś mu się zabrać, co? - I nie czeka na odpowiedź, reszta sernika w ustach, okruchy na dolnej wardze, a tuż za nią kelnerka z dzbankiem kawy; osobliwy, suchy odór, jakby kawa parzyła się od dobrych paru dni.
- Dolać? - ale bez entuzjazmu, czy nawet fałszywej uprzejmości; cofa się o jeden, dwa, trzy kroki, staje, podpierając biodro ręką, i gapi się; Grant - choć nie on był głównym obiektem zainteresowania kelnerki i w najbezpieczniejszy, najbardziej normalny sposób znajdował się na skraju jej pola widzenia - poczuł znajome wrażenie, gniew i smutek, a jeśli on tego doznawał, inni musieli odczuwać podobnie. Dla Robina i Saskii owo spojrzenie było równie stałe i niezmienne jak oddychanie, było ich codzienną ścieżką pomiędzy uciekającymi spojrzeniami i wytrzeszczaniem oczu spotykanym na pokazach cyrkowych dziwolągów - ej, spójrzcie na to! - gdzie nieuprzejmość nosi miano łagodności, oczy odwracają się na widok jawnych oznak choroby, dziwnych ubrań, zmierzwionych włosów, brudnego, małego, domowej roboty aniołka na stoliku; kelnerka patrzyła na to wszystko, gapiła się, obserwowała, ale nie zdobyła się na żaden komentarz; odezwała się do Saskii, nawet nie dbając o pozory, by ukryć swój głęboki niesmak:
- Musi pani usiąść i zniżyć ton, tu jest restauracja.
Grant, głośniej niż przypuszczał, słowa jak żołnierze wymaszerowują z jego ust:
- Ej, może by tak pani...
Na ułamek sekundy Saskia przeniosła wzrok na niego, przeszyła go tak morderczym spojrzeniem, że o mało nie obrócił się w kupkę popiołu, po czym tym samym, palącym łypnięciem poczęstowała wścibską kelnerkę.
- Pierdol się, jak będę chciała to usiądę, a jak nie, to będę tak stała, idź w chuj!
- Posłuchaj, paniusiu - odezwała się kelnerka, i nagle ucichła, najwyraźniej ją zatkało, dzbanek z kawą wciąż trzymała w ręku; Robin zadziwił ich wszystkich, podnosząc się gwałtownie z Angelą w ręku, wyraźnie zakłopotany.
- Przestań, dobrze? Po prostu przestań! - opuszcza miejsce przy stoliku i wychodzi z restauracji; Grant wstaje, rzuca pieniądze na stolik, odwraca się do Saskii, chcąc powiedzieć: „Chodźmy!” albo „Ruszajmy już!”, ale obawia się tego zabójczego spojrzenia, słów, które mogłyby mu towarzyszyć, i po prostu podąża za Robinem, który był tak szczęśliwy, za Robinem, który nareszcie był zadowolony, po raz pierwszy prawdziwie szczęśliwy; wydostaje się na ulicę, nie odchodząc daleko. Opiera się o zamknięte drzwi piekarni, HALGENSTEIN - milczący, ciemny, wykręcony neon, jego ciało tuż poniżej tej ciszy, jak gdyby samą mocą pragnienia mógł wtopić się w litery. Saskia poruszała się tak szybko jak woda, jak rtęć, Grant nie czuł nawet, kiedy go minęła - już była przy Robinie, szepcąc mu coś do ucha; kiedy Grant do nich dotarł, umilkła, spojrzała na niego, jakby była przyjaciółką Robina, a on kimś nowym, przybyszem z zewnątrz, niewtajemniczonym, niemile widzianym w tych kręgach i obszarach. To spojrzenie mówiło: Wiem to, co wiem, i on też wie, a ty nie.
- Robinie - miękko, nie starając się jej ominąć, nie usiłując
wyciągnąć do niego ręki (choć po części Grant bardzo tego pragnął). - Posłuchaj, Robinie, co chcesz teraz zrobić?
Niezrozumiały bełkot - głos, wtapiający się w jego ramię; pochylona głowa przywiera do jego rękawa, jak stara kobieta, szlochająca w chustkę. Oczy Saskii nagle bardzo pojaśniały, jak oczy zwierzęcia, albo ptaka; w głębi duszy, gdzieś podświadomie, ta kobieta przerażała Granta, jej usta przy uchu Robina, słowa szeptane jak oddech, ale w chwilę później już jej nie było, minęła ich i podążyła w dół ulicy, bez pośpiechu, ale na tyle szybko, że kiedy Grant spojrzał na Robina, a następnie obejrzał się przez ramię, już stracił ją z oczu, niczym dziwny obiekt, który zauważasz kątem oka, i nim zdołasz się zdziwić, ów obiekt zdąży już zniknąć. I nie ma go. Tak jak jej nie było.
Robin opuszcza swą wewnętrzną przestrzeń, oddala się też od drzwi, wyciągu i szyby - teraz uśmiechał się w ciemności, uśmiechał się i wyglądał na zasmuconego, a Grant pomyślał o magii, prawdziwej magii, okrutnej i niespokojnej jak elektryczność, jak potężny puls światła. Mówi do Granta: - Chodźmy teraz do domu, dobrze? Chcę wrócić do domu.
- W porządku - zgodził się Grant. - Jasne. W porządku. Chodźmy.
Ruszają przed siebie cichym, długim chodnikiem. Mijając restaurację, żaden z nich nie spojrzał w jej stronę; przeszli obok kościoła (w środku było ciemno, zero zielonoświątkowców, nie pokazał się też żaden ze zdumionych gości piwnicznych spotkań) i dotarli do samochodu, a potem jazda do domu, jak przecinanie pojedynczej, ciągłej ciemności, nie zajmującej jednak więcej miejsca niż pojedynczy pokój, ciemności słodkiej, usypiającej i mrocznej jak szpitalna sala. Dłonie, które koją cię i przytrzymują, ciepło otulającego cię koca i wilgoć w zamykających się oczach - tu nie ma nic złego, nic ci nie grozi, nic ci się nie stanie. Jest bezpiecznie. Światła uliczne jak setki migoczących świec, tysiąc zielonych ogników, głowa Robina oparta spokojnie o okno, ręce Granta na kierownicy, a pomiędzy nimi dwoma - Angela. Jej spódniczce wieczorne ekscesy nie wyszły raczej na zdrowie, włosy odgarnięte na jedną stronę, druga połowa głowy łysa, małe, plastykowe ciałko przechylone stale w bok, jakby pod wpływem silnych podmuchów wiatru, tym bardziej pochłaniających, nieodpartych i wszechpotężnych, bo płynących spoza otwartych bram Niebios.
Katalizator; kataklizm, Armagedon. Zapach jej brudnych włosów, wygląd jej twarzy, gdy dziewczyna wskoczyła na stolik, kiedy szeptała do Robina; jej oczy, te oczy. Schizofreniczka, jak Robin, ale jaki pod tym baldachimem, pod tym samym płótnem cyrkowego namiotu zdecydowała się obrać obecny kurs, jaką błędną etykietkę jej przypięli?
Coś szczególnego - pomyślał Grant, mieszając kawę w cichy poranek; Robin wciąż jeszcze leżał w swoim grajdołku i prawdopodobnie spał, to musiało być coś szczególnego, jak przekształcanie ołowiu w złoto, ta sytuacja wymagała nowych słów, nowych określeń, nowych narzędzi, nowych metod terapii i planowania. Może stąd właśnie to jej stwierdzenie, że tak bardzo nienawidziła lekarzy; zapewne presja faktu, że ona była inna, pozwoliła im wytworzyć kilka własnych metod - przykładem mogłaby tu być suponowana wyobraźnia. W systemie opieki nad zdrowiem psychicznym z prawdziwą wyobraźnią Grant miał dopiero się spotkać; skądinąd w tym właśnie tkwił główny problem, to był system zdrowia psychicznego, nie chorób psychicznych. Jak nazywała ich Johnna? Namieszańcy, tak. Dzięki temu łatwiej wydawać diagnozy, leczyć, to bardziej normalne, sensowne, uładzone, no i szaleństwo odsuwa się w cień. Nie, żeby całkiem negował wyobraźnię lekarzy, pielęgniarzy i terapeutów, którzy - jak Johnna - zdawali się posługiwać wyłącznie zatroskaniem i przesłankami dydaktycznymi; on po prostu musiał sądzić na podstawie tego, co zobaczył, zaś to, co oglądał, nie należało do sfery czystej wyobraźni. Oni mieli własne zasady i procedury, własne reguły postępowania i opieki w tym „biznesie”, ale był jeszcze Robin ze swymi rysunkami, a teraz pojawiła się Saskia.
Powiedziała, że była w Clearwater, że ma 29 lat i nie zamierza kontynuować terapii; nie myła się, jadła tak, jakby naprawdę była wygłodniała. Jak dawała sobie radę bez lekarstw? Czy mieszkała na ulicy? Prawdopodobnie. Wielu tak robiło, nazywano to deinstytucjonalizacją. Spryciarz - mruknął ironicznie w duchu; kawa, zimna i brązowa. Teraz znasz wszystkie słowa, terminy, wiesz, kogo winić, wiesz dużo więcej niż przedtem. To dlaczego, kiedy pojawia się ona, w dwie minuty robi więcej dobrego niż ty przez wiele miesięcy? Tak, tak, miesięcy. Poklep się po plecach nieco mocniej, cwaniaczku, kretynie, a skoro jesteś tak cholernie sprytny, wymyśl jakąś sztuczkę, i spraw, by dziewczyna wróciła.
Ale ona już się tym zajęła: była mądrzejsza od niego, nieskończenie mądrzejsza i szybsza, stała pewniej na swych mentalnych stopach; miała być szalona, nieprawdaż? A jednak była niczym najczystsza magia, nie ukrywała niczego w rękawach. Kucnęła, przygarbiona, przy drzwiach wyjściowych, uśmiechając się w popołudniowym deszczu. Spacer do sklepu, kasa, szare chodniki i ona pośród kłębowiska kończyn i kraciastych koszul; pokrzywione statyczne łokcie i kolana, i te jej oczy, żwawe niczym pociski; brudne włosy ułożone w jakąś skomplikowaną koronę, i: - Hej! - do Robina, który bynajmniej nie zdziwił się, ale ucieszył na jej widok; natychmiast też wyciągnął ręce, aby pomóc jej wstać.
- Hej, hej, hej. Masz papierosy?
- Nie... Nie mam. Nie palę. - Wciąż trzymają za ręce, a Grant stoi z tyłu, za nimi, osłupiały; brakuje słowa innego, lepiej określającego jego stan. Kiedy przyglądał się tej więzi, łatwości, z jaką została nawiązana, zastanawiał się: skąd ona wiedziała? Przecież, z wyjątkiem paru sekund, był z nimi przez cały czas, czyż nie? Głupi cwaniaczek na chodniku, z obwisłą plastykową reklamówką butelek zwrotnych, wrzynającą się bezboleśnie w tkanki zgiętych jak szpony palców - łypał na nich, gdy przyglądali się sobie w wilgotnym wietrze i strugach zacinającego deszczu.
- Ach, więc to ty - uśmiechając się do Robina. - Jedyny wariat na świecie, który nie pali. Co w takim razie robiłeś w pokoju dziennym? Oglądałeś telewizję? Seriale?
- Nie wiem. Rysowałem. Czytałem. - Uśmiecha się, wzrusza ramionami, aż Angela podryguje energicznie, Angela zawieszona na guziku jego kurtki; deszcz niszczy ją powoli, acz systematycznie, obnażając jej prawdziwą naturę. - Rozmawiałem sam ze sobą. Z Bogiem.
- Założę się, że nie odpowiadał. Chcesz zobaczyć, gdzie mieszkam?
Butelki trafiają na tylne siedzenie, obok Robina i Saskii (i Angeli, którą Saskia potraktowała równie poważnie, jak Granta, ale z nieco mniejszą dozą podejrzliwości i antypatii), wycieraczki przesuwają się w prawo i w lewo, a polecenia Saskii, służące wskazaniu mu właściwej drogi, miały równie mało wspólnego z otoczeniem, w jakim się znajdowali, jak dygresje podczas rozmowy czy dialogu podsłuchanego przez Granta - ale on, rzecz jasna, od początku był na przegranej pozycji, on, ofiara logicznego myślenia, w ogóle nie brał udziału w tej grze. Wypadł z niej.
- Skręć w lewo. Skręć tutaj, w lewo, powiedziałam!
- Przecież skręciłem, ja...
- To drzewo. Pamiętasz je?
- Z tą małą furtką? Z siatką? Z terenem do...
- Taa, taa, taa... Przywileje gruntowe, cholera. Musiałam wziąć wszystko, tutaj, właśnie tak, stój, stop. Stop! - prześwidrowała go spojrzeniem, które Grant poczuł aż przez oparcie fotela. Zatrzymał wóz: cztery narożniki, sklepik, skrzynka pocztowa, pusty parking, szary, piętrowy ceglany budynek z czerwoną toyotą na podjeździe i dwoma śniegołazami na platformie z dech.
- Skręć tutaj - z wyniosłością, jakby wydawała rozkazy małpom, aby udawały psy. Bezdomne psy. - Skręć tu i podjedź do połowy przecznicy. Błękitny dom. Słyszałeś - jej ton zmienia się raptownie, jest teraz słodki i rozochocony - o tym ptaku?
Ulica nosiła nazwę Regent. Większość domów stanowiły nie pierwszej młodości bungalowy, ot, okolica, gdzie wszyscy od dawna mieszkali w tych samych domkach i stan ten w najbliższym czasie bynajmniej nie miał ulec poważniejszej zmianie. Jego oczy poruszają się żwawo i zatrzymuje wóz, nie czekając na polecenie, nie wyczekując, aż Saskia powie: - To tutaj. - Podjeżdża pod budynek, który może kiedyś był błękitny, ale barwa ta znikła obecnie pod warstwami innych barw i dodatków; nie było chyba cala, który nie zostałby w jakiś sposób ozdobiony, odświętnie i zgoła chaotycznie, bez jakiejś ogólnej koncepcji czy pomyślunku. Na wpół uśmiechnięte plastykowe wesołki, czerwone serduszka, wielkanocne zajączki, nadmuchiwane halloweenowe szkielety, teraz sflaczałe i furkoczące na wietrze, dożynkowe kolby kukurydzy, zbrązowiałe, zeschnięte, bezlitośnie doświadczone przez upał i chłody, obdrapani Mikołajowie, zielone elfy i brązowy renifer - wszystko to wisiało w oknach i na werandzie, przywiązane mocno jak zakładnicy do furtki i, najprawdopodobniej, również do siatki, aczkolwiek z miejsca, gdzie stał, Grant nie był w stanie tego dostrzec; cały zresztą budynek wydawał się niemożliwy do objęcia wzrokiem, zupełnie, jakby istniał zawieszony w próżni wiecznych świąt, gdzie każda odrębność i inność jest tolerowana, wszelkie wybryki ulegają wybaczeniu, i gdzie przez ten jeden dzień zajączki umieją mówić, szkielety tańczą, każda dziewczyna jest twoją walentynką, a na ziemi panuje nie zmącony spokój.
- Ho, ho, ho - powiedziała Saskia, jakby czytając w jego myślach; może to potrafiła, może aż tak łatwo można go było przejrzeć? Jakże musiał jej się wydawać nudny - drobny, prostolinijny facecik, ze swym prostolinijnym umysłem i całą resztą, dokładnie taką, jaka być powinna, bez niespodzianek, lęków, nocnych niepokojów; żadnego spaczonego piękna, żadnego bólu. W ogóle nic z tych rzeczy, gdyż to wszystko stanowiło domenę Robina i jej własną, krainę schizofreników, ujednolicone terytorium, obce jak powierzchnia księżyca, po której mógł stąpać, którą mógł odnaleźć, może potrafił nauczyć się odczytywać tamtejsze drogowskazy i znaki, może mógł tu jakiś czas zabawić, ale żyć w tej przestrzeni nie mógłby nigdy - nic, żaden ból, cierpienie ani brutalny wysiłek nie uczyniłby zeń rodowitego mieszkańca tych okolic, i nikt tutejszy nie dałby się na to nabrać. Człowiek z zewnątrz, obcy, przybysz, nie skażony logiką tamtejszych mieszkańców, logiką Saskii, czystą logiką Z, która nie tylko akceptuje dożywotnie oderwanie od tak zwanego normalnego życia, normalnych ludzi i normalnego zdrowia, ale samorzutnie dokonuje wyboru, z dziką rozkoszą pławiąc się w tym świecie, odrzucając zarazem niepewną nadzieję wczesnego stadium choroby - kiedy to możliwe jest wyleczenie i powrót do normalności - jak również szarą, mroczną, pełną rozpaczy pustkę chronicznie chorego pacjenta. Pustkę pacjenta zapominającego, gdzie znajdują się granice, gdzie jest linia, którą przestąpiwszy, dokonał owego najtrudniejszego i najdłuższego kroku. Oto był triumf logiki Z - każde skrzyżowanie, każda odnoga, każde objawienie odmienności: nie jesteśmy tacy jak wy - mówił ten dom, każdy jego cal, każdy skrawek, każde cacuszko; nie jestem taki jak wy, i pieprzę was, was wszystkich i każdego z osobna, którzy gapicie się na nas codziennie. Mamy to gdzieś. Bo to jest mój dom.
- Chodź - Robin łagodnie do Granta, który wciąż stał w bezruchu, patrząc jak otępiały (jak turyści, pomyślał, i natychmiast skarcił się w duchu), i idą w kierunku drzwi, mijają kolby kukurydzy, aniołki, których laminowane oczy oślepły już tak dawno, że - dobiegłszy końca cyklu - znajdowały się o krok od ponownego odzyskania wzroku; wchodzą do środka, do wnętrza mrocznego domu, tak strasznie cuchnącego moczem, iż Grant na chwilę stracił oddech, czknął i mimowolnie przyłożył dłoń do ust, a Saskia zaklęła w głos, przedzierając się brutalnie przez panujący wewnątrz okropny bałagan - przez gazety, czasopisma, torby z ubraniami albo szmatami - w niewidoczną dal, skąd dobiegł Granta trzask zamykanych drzwi, i ponownie siarczyste przekleństwa dziewczyny, coraz to mocniejsze i bardziej intensywne - jej oblicze pobladło teraz zdecydowanie, że wydawała się bliska jakiegoś ostrego ataku, padaczki, udaru mózgu, a może nawet zawału, nikt nie mógł tak wyglądać, i nie przypłacić tego uszczerbkiem na zdrowiu. - Pierdolone psy, ot, co, ta pierdolona dziwka Regina, jebana kurwa i jej popierdolone psy, pozwala, żeby tu szczały, moja matka jej nie znosiła, moja matka ją nienawidziła - i dalej tak, z wielką pasją i wyniosłością na bladej jak mąka twarzy. Grant stanął jak wryty, dokładnie tak samo, jak podczas spektakularnych eksplozji bólu u Robina, ale Robin już wziął się do dzieła, nie mówiąc ani słowa otworzył okno, kuchenne okno, aby wpuścić świeże powietrze i deszcz, po czym spokojnie podszedł do drzwi, aby je również uchylić; przytrzymał je otwarte, a Saskia - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - znalazła się obok niego; uśmiech, w równie czarodziejski sposób, wykwitł na jej wargach, aczkolwiek wydawał się odrobinę wymuszony, jakby zadziałały tu jakieś wewnętrzne formy nacisku, nie znane przybyszowi z zewnątrz o imieniu Grant.
- Dobra, do dzieła - zadysponowała. - Dość tego. Chcesz coś do picia? Weź sobie. Mnie też.
Lodówka była koloru migdałowego, prawie nowa. Robin wyjął z niej trzy nieskazitelne puszki coli, które zaraz otworzyli i wypili, stojąc w pokoju, pośród śmieci i sięgających do kostek stert rozmaitych rzeczy, jakby w przygotowaniu do spełnienia trudnego, choć odrobinę posępnego obowiązku. Saskia usiadła, robiąc sobie miejsce łokciami i tyłkiem, po czym przyciągnęła do siebie jedną z toreb i odwróciła, aż ze środka na jej podołek wypadła zbita bryła ubrań. Zagiętym palcem dziewczyna wyłowiła z niej bluzkę z długimi rękawami, w niebieskie i białe kwiatki.
- Jak sądzisz? - do Robina, który stał z puszką w dłoni i przekrzywioną głową, jak zawsze, gdy był czymś urzeczony - czy coś z tego dałoby się włożyć na Angelę?
W końcu zostali, aby pić jedną colę za drugą, odlewać się w wielkiej, niebieskiej łazience i przeglądać worek z ciuchami (ręczniki dla gości zakurzone i nietknięte, jeden wielki ręcznik plażowy, którego zapewne używała Saskia, zero pigułek, żadnych lekarstw, o ile Grant zdążył pospiesznie się zorientować; no i co, czego się spodziewałeś, zapytał sam siebie, spójrz tylko na nią). - Regina dostaje to z Opieki, jakieś pięć dolców za worek, a czasami za darmo, bądź co bądź, to przecież społecznicy. - Sukienki, buty nie od pary, stare rajstopy, rozciągnięte jak wylinka, sfilcowany zielony dres z napisem „PECH SIĘ ZDARZA - zwłaszcza mnie!”, i z filuternym uśmiechem do Robina, a nawet do Granta: dziękuję, pani Dives, za okruchy z pani stołu. Zatrzymała dres i kilka par skarpet, biustonosz bez pasków, a całą resztę upchała do worków, które Robin poustawiał następnie pod drzwiami, a potem ułożył się na starej sofie, gdzie znieruchomiał jak zaczarowany, obserwując, jak się poruszała i jak paplała w typowy dla siebie, nieskrępowany sposób. Patrzył na jej brudne włosy, na oczy, które raz po raz zwracały się ku niemu, i wodził za nią wzrokiem, gdy przeszła przez pokój, by wygodnie zasiąść w ogrodowym fotelu z wiklinowym oparciem. Grant, nie tyle urzeczony, co w nieco prostszy sposób ogarnięty zdumieniem, przyglądał się jej, a w myślach zastanawiał się nad efektem, wywieranym przez nią na Robinie.
Przygotowała obiad - zjedli mocno posolone macaroni na papierowych talerzykach; w kredensie było tego ze trzydzieści pudełek. Znudzone, wyjaśniające wzruszenie ramion dziewczyny.
- Regina uważa, że jestem za głupia, by przygotować coś innego.
Robin zjadł bardzo mało. Grant wyczyścił dokładnie swój talerzyk, macaroni było dziwnie pozbawione smaku, acz przesolone, widelec tkwił niezgrabnie w jego dłoni, znów cola i głos Saskii, nitka i kontrapunkt, przekrzywiona głowa, poruszające się palce i oczy, oczy, oczy. Postrzegany niejako miejsce, w którym się mieszka - teraz, kiedy woń moczu już się rozwiała - sam dom nie wydawał się niegościnny i kojarzył się z gniazdkiem dla swego jedynego mieszkańca, podobnie jak rozłożone w pokoju poduszki i śpiwory Robina (poza tym żadnych połamanych żaluzji).
Jedząc, mówiła - nie o szpitalu, czego spodziewał się Grant, ale o swojej matce; raz po raz używała soli i pieprzu, niemal przy każdym kęsie. Solniczka i pieprzniczka, para małych szklanych krasnali - jeden w białej, drugi w czarnej czapeczce; oba uśmiechały się szeroko.
- Ona zmarła przed paroma laty. Regina jest jej przyjaciółką. Nie chcieli wypuścić mnie ze szpitala aż do dnia pogrzebu, ubrali ją w jakąś starą, brzydką sukienkę Reginy i zrobili makijaż na całej twarzy. Starłam go. - Bez cienia uśmiechu, ale Grant był w stanie wyobrazić sobie całą tę scenę, i stwierdził, że wtedy prawie na pewno musiała się uśmiechać, szeroko, promiennie z triumfem. Znowu jej odbija - mówili pewno krewni z niesmakiem, antypatią i dyskomfortem, a niewidzialna Regina pałała z wściekłości, a może tylko milczała i płakała.
- To moje mieszkanie. Regina ma samochód. Ja i tak nie mam prawa jazdy. A ty?
- Nie - odrzekł Robin. Macaroni zastygło na jego talerzu, głowa przekrzywiła się marzycielsko.
- Zresztą wcale nie chcę prowadzić.
- Pamiętam... - znów solniczka w ruch, białe kryształki, jak śnieg - jak trzymałam się za głowę i mówiłam jej: Mamo, z moją głową jest coś nie tak, naprawdę. A ona dała mi aspirynę. - Bez goryczy w głosie, ale z odrobiną zagniewania; błędne odczucie, zbliżone do niezrozumienia. I nagle szeroki, krokodyli uśmiech. Ociera usta. - Naturalnie, miała po uszy roboty ze starym. Był świrnięty jak ja. To rodzinne. Tak mówią.
Przez godzinę, może dwie, siedzieli przy stole po obiedzie. Robin chciał zostać na noc i sarkał jak dziecko, kiedy Grant jął go ponaglać, że już pora iść: - Jutro masz wizytę u lekarza. - Skutecznie stłumił w sobie opiekuńczą chęć powiedzenia „my mamy wizytę”, ale zdusił w sobie i inne pragnienia, niektóre zakamuflowane tak głęboko, że na dobrą sprawę nawet ich nie pojmował, a co więcej, nie chciał tracić czasu na ich zrozumienie i nie zamierzał tego robić. Nigdy. Był uprzystępniaczem, opiekunem, przyjacielem, tak, przyjacielem z zewnątrz - tym, który miał do czynienia z przepisami, konsultacjami, który przygotowywał posiłki i płacił rachunki. No i był też szoferem, nie wolno o tym zapominać; zresztą wcale nie chcę prowadzić.
To zdumiewające, ale Saskia zgodziła się z nim, szturchając Robina wyprężonym palcem. - Ma rację - stwierdziła. - Musisz iść do lekarza, wziąć swoje lekarstwa. Nawet jeśli oni wszyscy są porąbani, a przecież są, te pieprzone sukinsyny, jak ten stary Johnson, pamiętasz go? Doktor Johnson - mówili o nim jak o jakimś świętym, wybudowali wokół niego warownię. A to był kutas - i uśmiech Robina, szeroki, promienny, skinienie głowy. Angela, podrygująca w górę i w dół, i posępne, dręczące wspomnienie Saskii; jej Clearwater było również jego Clearwater, choć może w nieco mniejszym stopniu; wydawało się, że pobyt w szpitalu przysporzył jej więcej nieprzemijającego bólu, a może było tak dlatego, że stanowiła przypadek ekstremalny, i tym również ekstremalna była zastosowana wobec niej terapia. Zresztą kto wie, może Robin cierpiał tak samo jak ona, a on, Grant, zwyczajnie nie zdawał sobie z tego sprawy, wszystko możliwe. Śmiech Robina, Grant (znowu) coś przeoczył, jakiś komentarz, Saskia też się roześmiała - narastający chichot zza ułożonej pionowo dłoni, na której zaschła niteczka macaroni, głowa do tyłu; jeden z jej warkoczy rozplótł się i pasemka włosów dotykały jej szyi i policzka; brudnoblond włosy, naprawdę brudne i zaniedbane, kto wie, jak wyglądała, gdy była czysta? Może nie byłaby ładniejsza, brud mógł być jej urokiem, matową warstwą ochronną, maskującą - przez nałożenie na ciało - oznaki jej choroby, piętna wrodzone bądź te, które sama sobie zadała. Z drugiej strony, wprost przeciwnie, mogła okazać się piękniejsza - dziwka Botticellego, umyta do czysta, różowa, z długimi puklami włosów dookoła twarzy, opadającymi na plecy i niknącymi między piersiami. - Robin wstaje, dotyka jej dłoni i mówi:
- Przyjdziesz do nas, odwiedzisz nas, prawda? - A ona kiwa głową - jasne, naturalnie; żadne z nich nie patrzy na Granta, który z zawstydzeniem i zdumieniem stwierdza, że mu stanął. Myśli o Saskii, nie tyle czystej, ale nagiej - stożkowate drobne piersi, długie włosy, oczy, wywracające się w ekstazie w oczodołach. To dlatego
- powiedział sobie - że już tak dawno nie miał kobiety, nie kochał się z żadną, skoro tylko odszedł od Johnny, a to przecież było już wieki temu.
Całe wieki temu. Naturalnie nie miał ochoty na seks z Saskią, coś takiego nie wchodziło w rachubę, i to ze zbyt wielu, niemożliwych do wyliczenia powodów; według jednego z nich - gdyby ktokolwiek miał rżnąć tę dziewczynę, to raczej Robin. A on pochylił się właśnie, aby szepnąć jej coś do ucha. Nie uśmiechnęła się, tylko skinęła głową, po czym Grant podziękował jej za obiad, to było całkiem normalne, jak turysta, dziękujący tubylcowi za wspaniały taniec ognia i rytualną ofiarę. Na werandzie luźno zwisał wielkanocny zajączek sflaczały, jak skóra w strugach rześkiego deszczu; róż spłowiał, pokrywając się brzydkimi plamami. Saskia powiedziała:
- Mój ojciec przyniósł to do domu ze stacji benzynowej, nadmuchiwał na trawniku pompką od roweru, a choć moja matka sygnalizowała, że dość już, wystarczy, stop, on nie przestał, dopóki to cholerstwo nie pękło. I uleciało w górę, wysoko. - Obok wozu Granta inny samochód, mały granatowy subcompact - siedząca w nim kobieta obserwowała ich, była w podeszłym wieku, miała na sobie czerwono-niebieski płaszcz przeciwdeszczowy, z kapturem opuszczonym na plecy. Na jej twarzy malowała się dezaprobata.
Może to nie znana z wyglądu Regina zjawiła się, aby posprzątać, czy co tam miała do załatwienia.
Nie poruszyła się, a Saskia jej nie rozpoznała; zwykłe trzaśniecie drzwi i najpierw Robin, a za nim Grant przeszli przez śliski podjazd do ich samochodu. Odczekali w środku dostatecznie długo, aby odparowały szyby, a Grant zobaczył, że kobieta z drugiego samochodu wysiadła, aby wejść do sąsiedniego domu. A więc to wścibska sąsiadka.
W drodze do domu Robin usnął. Grant cicho włączył radio, smętna piosenka zdawała się nie mieć końca; elektryczne skrzypce, z basowym podkładem, rozbrzmiewały jak rytm serca, jak szum rzeki, jak nie mający końca przepływ lekarstw w ciałach Robina i Saskii (może jednak je brała?), w ciałach tych wszystkich, dla których leki stanowiły coś więcej aniżeli linię życia, a zarazem pozbawione były mocy uzdrawiania. Rozbrzmiewały dla pacjentów w zakładach typu Clearwater - dźwięki płynęły teraz niczym bezbarwna, wezbrana, wiążąca ich ze sobą, ale nigdy nie uzdrawiająca, spowolniona w swym biegu rzeka nieskończoności i bolesnych ran.
Korki, klnie w żywy kamień, schody, brak windy, powrót od lekarza. Robin zaspany i milczący na sofie, on z pośpiechem i irytacją sortuje listy, a potem coś jak kot, jak ciekawskie, nie znane z nazwy zwierzę - słyszy skrobanie. Jej skrobanie, bo zaskrobała zamiast zapukać, a zapukałby każdy (powiedz to) normalny człowiek, a gdy tylko weszła do środka, zaczęła szperać i zerkać, to tu, to tam, niczym oficer policji albo detektyw, wyraźnie skonsternowana porządkiem; a może takie było tylko odczucie Granta - gdy się pojawiła, aura mieszkania momentalnie uległa zmianie. Ona zmieniała rzeczy. Robin na sofie, patrzy na nią, po prostu patrzy, ręce na podołku, uśmiecha się rzadkim uśmiechem, jakby obserwował zmianę pogody, zmianę klimatu, kierunku wiatru, opadów, zachmurzenia.
To, co przyciągnęło jej uwagę, pochłonęło ją w zupełności. Lubiła książki o snach i odmiennych stanach, lubiła je tak jak Angelę, ale mniej niż rysunki Robina, wszystkie rysunki - pokazał jej wszystkie. Oboje na podłodze, na wpół przykryci w jego gniazdku, rysunki rozłożone przed nią, pokaz piękna i niewypowiedzianego bólu, lecz - jak przypuszczał Grant - dla niej nie było rzeczy niewypowiedzianych, żadnych niedozwolonych chwytów, żadnych zamkniętych drzwi. Gdy już znalazłeś się w środku, nie było rzeczy nie do powiedzenia, niczego, co mógłbyś pominąć; żaden temat nie był zbyt trudny lub nazbyt bolesny, aby go podjąć i przedyskutować. Leżą na podłodze, szepcząc; głowy kiwają potakująco, jakby z pewnym namysłem połączeni więzami, których Grant - mimo całej swej troski, oddania i chwil pełnych cierpienia - nigdy nie zdołał wytworzyć; nie, żeby mu czegoś wzbraniano - po prostu nie było to możliwe, tak jak dla ryby, która obserwuje majestatyczny lot ptaka, widocznego wysoko na niebie, nie może być dostępny żywioł powietrzny, bo tylko w wodnym może się pławić podobnie.
W kuchni przygotowuje obiad (chili, zupa z puszki i fasola, wrzuca ją na patelnię, kroi paprykę i cebulę szybkimi ruchami długiego, ostrego noża, zbyt dużego jak na tę czynność) i słyszy, specjalnie nie nasłuchując (nie, na pewno nie podsłuchiwał, nie zrobiłby tego Robinowi) ich słowa i ciche dźwięki, od czasu do czasu chichot; był szczęśliwy z powodu tego, co działo się z Robinem; to niewiarygodne, że był on w stanie - w tak szybkim tempie - nawiązać aż do tego stopnia zażyłą więź; to stało się natychmiastowo i, co było najbardziej zdumiewające, stanowiło kwestię dni, żeby nie powiedzieć - godzin, podczas gdy Grantowi przerzucenie choćby paru chwiejnych mostów zajęło całe tygodnie. I zaufanie to opierało się na wyjątkowo kruchych podstawach - niezależnie jak bardzo się starał, w ostateczności nikt inny, tylko ta dziewczyna osiągnęła poziom bliskości i dostępu, którego on... teraz... on...
Saskia wykrzykuje coś o dorosłych dzieciach psychotyków i alkoholików: - Jestem dorosłym potworem, co ty na to?
Śmiech Robina, łagodny, delikatny, potwierdzający - dwoje zgodnych ludzi; skwierczenie papryki na patelni, błysk tłuszczu i ogień, dym i ogień. Grant niezdarnie miesza łyżką na patelni, usiłuje ugasić ogień, i: „Cholera!”, bo oto tłuszcz, parząc, pryska mu na nadgarstki, bólu nie koi nawet zimna woda; Robin wpada do kuchni, pytając: - W porządku, Grant? - Na co on odpowiada warknięciem: - Tak, nic mi nie jest. - Ale natychmiast się mityguje i, próbując zatrzeć złe wrażenie, dodaje: - Oparzyłem się i tyle, w porządku. - Robin jednak spuszcza wzrok i wychodzi z kuchni, zostawiając Granta własnym myślom - woda ścieka mu po ręku, ledwie obmywając miejsce oparzenia.
Ty kretynie. Jesteś o nią zwyczajnie zazdrosny. Zazdrosny. O nią. O nich oboje. Trzecia noga, piąte koło u wozu. Ty dupku, niczego nie potrafisz zrobić porządnie?
Ogarnia go wstyd i robi mu się gorąco; żar silniejszy niż byle oparzenie, nieskończenie głębszy, rani go w jednej, trwającej jak mgnienie oka chwili. Grant czuł bieżącą wodę, która - nie przynosząc spokoju ani ulgi - spływała coraz zimniejszymi strugami po jego ręku, aż w końcu przestał doznawać czegokolwiek - tak, jakby pozbył się oparzenia, a nawet własnego ciała.
Nic. Był kompletnie odcięty.
Na kuchence chili kompletnie się przypaliło, kawałki papryki w przypalonym oleju wydawały się smętne i półprzejrzyste. Wyskrobał patelnię do czysta i zaczął od nowa.
Została na noc. Na sofie. Przypuszczalnie na sofie, choć Grant zamknął drzwi do swego pokoju i - jak przez cały wieczór - zachowywał się z dystansem. Przy obiedzie długa, zażarta dyskusja, na temat zdrowia psychicznego; dwoje ludzi z wewnątrz i jeden zaciekły przybysz z zewnątrz, zrozpaczony i zdołowany. Saskia najostrzej obeszła się z tematyką dotyczącą różnic płci.
- Estrogen jest antypsychotyczny? Zaczekaj na menopauzę! -
I on sam, usiłujący wykrztusić coś pojednawczego i naukowego zarazem, na co ona reaguje w podobnie zgodny sposób: - Och nie - wydyma wargi - to przypadek podręcznikowy. - Potem dłuższe oglądanie dzieł Robina (przynajmniej pod jednym względem byli zgodni), a około północy Grant wyjął dla Saskii pościel i zostawił ich tam oboje, razem. Jest już ranek, a oni wciąż tam są, ciągle razem; przez całą noc starał się nie nasłuchiwać odgłosu rozmów i (powiedz to) pieprzenia, nie węszył za podejrzanymi zapachami; zadaj sobie pokutę izolacji, odpuść sobie - postanowił. I zrobił to.
Szum wody, dobiegający z łazienki, to musiał być Robin, mył się (mył sobie małego? - zamknij się), po czym wychodzi z pokoju w spodniach od dresu i w podkoszulku, by ujrzeć Robina, wciąż jednak śpiącego w swoim gniazdku, a na kanapie zmięte koce i poduszka Saskii (a więc nie spali razem - ciche zadowolenie, stłumione w jednej chwili, acz niewybaczalne). Nie hałasując, robi sobie kawę, woda gotuje się długo, i nagle Robin budzi się, by wraz z Saskią znaleźć się w kuchni. Dziewczyna ma mokre, pozlepiane włosy i ubranie - to samo, co wczoraj; Robin uśmiecha się nieśmiało. Grant nalewa kawę do trzech kubków, ustawionych na blacie kuchni, trzech różnych kubków, stojących nierównym rzędem.
To był Świąteczny Dom - tak go Robin nazywał. Spędzony tam czas faktycznie przypominał święta; na pewno nie urlop, gdyż zabrakło do tego aury planowanego rozleniwienia i próżnowania. Inne były również, towarzyszące temu miejscu, przyjemności - stąd skojarzenia bliższe raczej świętom, gdzie konieczne jest powtarzanie pewnych ustalonych rytuałów, pewnych czynności i gestów, na które niczym woal nakładało się poczucie czasu. Czas był tu namacalną istotą, czwartym do brydża, niewidzialnym obserwatorem, którego obecność wywiera na wszystko głęboki wpływ.
Dla Granta, jedynego, którego życie codziennie zbiegało się ze światem rzeczywistym; jedynego, którego standardy i nastawienie pod wieloma względami pozostawały w sprzeczności z obydwoma znanymi mu światami, Świąteczny Dom zawsze będzie nosił sekretną i najprawdziwszą nazwę Domu Saskii - był miejscem, w którym mieszkała od lat, przez prawie całe swe dorosłe życie, dorastanie w szaleństwie, z uśmiechem modliszki na ustach. Schizofrenia dopadła ją wcześnie, ale nie bez zapowiedzi. - Mam to we krwi - powiedziała. We krwi, po ojcu, ojciec był tak samo świrnięty jak ona. - Bałam się tego, no wiesz, bałam się go - siedząc przy stole kuchennym, leniwe palce kładzie na krasnalu w czarnym kapeluszu, obraca go w tę i z powrotem. - Robił różne dziwne rzeczy, kompletnie porypane, a ja, no wiesz, zastanawiałem się, czy to samo spotka również mnie? Czy tak jak on będę próbowała udusić kota? Czy będę wyruszać w tango, aż po paru dniach przywiozą mnie do domu gliniarze?
Krasnal kołysze się w przód i w tył, jej palce jak metronom napierają, napierają, a Grant ostrożnie, bardzo ostrożnie: - No i co się stało?
- Ja sama - odparła. - Oto, co się stało. Cholera, Grant, czasami jesteś taki głupi. To przeszło na mnie, jestem tak samo kopnięta jak on; sąsiedzi i Regina stwierdzili, że właśnie to zabiło moją matkę.
Robin krzywi się, widząc ich oboje, usta Granta otwierają się, by powiedzieć coś przyjemnego, ale Saskia uprzedza go, ostrzej, gwałtowniej. - Pieprzyć to. Wiem, co myślisz. Jeśli oni umierają, to jest to tylko i wyłącznie ich własna, jebana wina. Chodź, Robinie. Jeśli chcą nas za to winić, to my zrzućmy na nich winę za to, że jesteśmy porypani, bo to oni nas takimi uczynili. I kółko się zamyka. - Po czym, ostentacyjnie do Granta, a raczej do czwartego do brydża, owego uchwytnego wrażenia czasu, z niezgłębioną goryczą: - Nie zdajesz sobie sprawy, jak to z nami jest, ta cała masa energii, którą wyemanowujemy, aby żyć. Każde z nas jest lepsze niż dziesięciu takich jak ty. Ciężko jest żyć naszym życiem, zdajesz sobie z tego sprawę? I jeszcze jedno. - Teraz ciszej, unosi palce, a krasnal pochyla się i upada na bok, obok stożka zużytych kuponów i zwiniętej ulotki ze spożywczego: - Nikt tego nie rozumie, ale to jest piękne, naprawdę piękne, jak na twoich rysunkach.
Te ostatnie słowa zaadresowała do Robina, który się nie uśmiechnął, choć jego oblicze wyrażało udawaną ulgę; był jak symboliczne uosobienie innych domostw, jak zastępczy obraz czyichś rodziców i czyjejś choroby, nakrywający ich wszystkich - chore dzieciaki, chore rodziny, tych, którzy krążyli na orbicie własnych schorzeń, przyciągani przez nie przepotężną siłą grawitacji.
- Wiesz, że kiedy byłam małą dziewczynką, na chodniku widniały ślady, układające się w moje imię? Wzorce interferencyjne. - Nie z rozmarzeniem, ale jakby mówiła innym językiem, używając słów i znaczeń, których Grant nie znał ani nie rozumiał, a które w jakiś sposób, wychodząc z jej ust, przekładane były na proste i jasne wyrażenia; wyglądało to trochę inaczej niż próby jej zrozumienia poprzez Robina, przez palce i przez spojrzenia, niemniej wystarczało, całkiem nieźle, aby jakoś dał sobie radę.
Przechodząc jak wiatr obok spokojnej twarzy Granta, schwyciła równocześnie solniczkę i pieprzniczkę, i cisnęła na podłogę - kupony, porwane podmuchem, wzbiły się w górę jak spłoszone ptaki, a w chwilę potem jęła rzucać wszystkim, co wpadło jej w ręce; w powietrze, o ziemię, o ścianę, krzycząc przy tym niezrozumiale. Grant znieruchomiał, podczas gdy Robin podniósł się zasmucony i tym razem po prostu wyszedł z pokoju, przeszedł do pomieszczenia obok, a zaraz za nim Grant, niepewny własnej reakcji, odpowiedzi udzielonych i nie udzielonych; stoją obok siebie ramię w ramię, by - wyglądając przez okno - znów ujrzeć sąsiadkę, gapiącą się na dom, sterczącą jak słup na chodniku; Grant w przypływie radości (puszczając w niepamięć wrzaski i miotanie przedmiotami) uświadamia sobie ponownie, z większą niż dotąd przenikliwością, że istniało mnóstwo obszarów do przemierzenia, a on znajdował się bliżej wejścia do jednego z nich, niż dotąd mu się wydawało. Nie, był tutaj, w wewnętrznym kręgu, lub przynajmniej w przedsionku, gdzie przedmioty się tłuką, ludzie krzyczą, a ból jest wszechobecny, jak zawsze - ból, siostra czasu w płaszczu z kapturem, z dłońmi pozbawionymi tkanek, nagimi jak czaszka, te dłonie zajęte, poruszające się bez przerwy, przerażająco, niczym narzędzia, których nazwy i historię każdy człowiek zna mimowolnie, w głębi duszy, choć wcale by sobie tego nie życzył.
Odgłosy tłuczonych przedmiotów ucichły. Saskia wyszła do kuchni, aby usiąść przed milczącym telewizorem i liczyć na palcach, chudych i drżących, a gdy kończyła, natychmiast zaczynała od nowa. Po chwili Robin podszedł, by usiąść obok i pomóc jej w rachunkach.
- Pięknie - powiedziała łamiącym się głosem. - Tu jest pięknie. Robin potakująco kiwnął głową: - Tak - ruch głowy - tak,
masz rację. Faktycznie. Jest naprawdę pięknie. - Tak jak piękne są jego rysunki, sztuka wyrosła z cierpienia; jak piękne jest wydarte z ciała, przebite i wciąż bijące ludzkie serce, zmuszone do nieustannego pulsowania, jakby w zgodzie ze świadomością, że zanik tego ruchu spowodowałby ból jeszcze silniejszy. Tu jest pięknie. O tak. Rzeczywiście.
Bez konkretnych ustaleń wyklarował się pewien wzorzec; trzy razy w tygodniu, w zależności od godzin pracy Granta, o różnej porze i z różnych przyczyn, choć powód był wciąż ten sam - Robin w świetle, Saskia w cieniu, Grant pomiędzy nimi; alchemia tej potrójnej obecności była dla Granta sama w sobie nowym wariantem, bardziej topornym i mrocznym rodzajem eksperymentu, którego wszelako, ku własnemu zadowoleniu nie miał kontrolować, prowadzić ani aranżować. On był tylko obserwatorem, resztą zajmowali się oni. Oni mówili do Angeli i rozprawiali o Clearwater. Oni rozmawiali o telewizji albo, siedząc na werandzie, wymieniali nazwy ptaków. To oni milczeli posępnie - przy czym Robin miał więcej cichych chwil niż Saskia. Oboje krzyczeli, zwłaszcza Saskia, jak gdyby w jej wnętrzu znajdował się, nie mający końca, tunel - z niego to ciemność wypuszczała swe wapory i groźby; to w nim obecny był złowrogi, pełen nacisku wpływ, znaczący w jej życiu stałą obecność władcy bólu, anioła ciemności, który czyhał - niekiedy skulony - niczym trucizna w jej piersi; który spał, śnił i mamrotał. Jeśli wówczas, gdy śpi rozum, rodzą się potwory, to co powstaje ze snu aniołów i z przetworzenia owych snów? Coś, co nieprzetłumaczalne, ale obecne w jej krzykach, gniewie, w jej łzach i opowieściach.
Opowiadała wiele historii, lubiła to. Dzika karta, królowa dżokerów, Szeherezada z własnym, nieskończenie pojemnym grafikiem; kto wie, dlaczego wybierała takie, a nie inne opowieści, aby się nimi podzielić? O szaleństwie, jako domenie absolutu, o czerni i bieli, pomiędzy którymi nie ma nic pośredniego, a jedynie martwe przestrzenie nieświadomości. O leżeniu nago, w skowycie, w izolatce, z obecnością cierpienia, którego nie sposób wyrazić słowami, wykraczającego poza granice postrzegania; wrażenia dotykowe i koniec świata, obudzenie po trzech dniach (niczym Łazarz, niczym Chrystus), w samą porę, by wstać, umyć się, ubrać, i to osłabienie, potworne, nieomal zwalające z nóg wyczerpanie; a potem na obiad z rodzicami, do restauracji, gdzie zachowywała się jak księżniczka, a jej ojciec bez powodzenia usiłował ustalić, jaką truciznę dosypano mu do jedzenia.
- To było kompletnie ponad siły dla mojej matki - rozsiada się na sofie, głowa na ramieniu Robina, który nieruchomo tkwi w załamującym się świetle - to teraz właśnie Robin potrzebował światła bardziej niż kiedykolwiek, ale - jak stwierdził Grant - chyba z innych powodów. Taką miał nadzieję.
- Dwoje szaleńców. Regina nigdy się z tym nie pogodziła. On potrafił odczytywać myśli innych ludzi, oprócz własnych. I moich. Zawsze twierdził, że nie jest w stanie przeniknąć w głąb mojej głowy, i to go wkurzało.
We dwoje, wspólnie, wymyślali opowieści dla Angeli - uwięziona księżniczka, człowiek z księżyca; sypiali jak dzieci, na podłodze, w złocistych promieniach popołudniowego słońca; Grant czuwa i w milczeniu przegląda pismo „Outdoors”, zastanawiając się, dlaczego takie rzeczy, jak kanioning i wspinaczka wysokogórska nie wydawały mu się już ryzykowne czy niebezpieczne.
Ale realne ryzyko zagościło u nich na podłodze. Jej brudne włosy i jego pociągła twarz, nogi splecione w wyrazie aseksualnej niewinności, tyleż oczywistej, co krótkotrwałej: niedługo zaczną się pieprzyć, pomyślał Grant, obserwując ich we śnie, poczuwszy słaby nacisk własnej, nabrzmiewającej erekcji - to w zasadzie konieczność. Było to jasne dla wszystkich, a przynajmniej dla niego, że Robin się zakochał; absolutnie stracił głowę, zadurzył się - mruknął w duchu i uśmiechnął się pod nosem, ignorując sztywność w kroczu, po czym powrócił do lektury czasopisma. „Outdoors”, czyli „Na zewnątrz”; czemu nie było pisma o nazwie „Inside”, badającego ludzkie wnętrze, zwodniczość i niezmierzone obszary umysłu, owe najbardziej przerażające spośród wszystkich terytoriów, najsłabiej pojmowane i wymagające najdłuższego leczenia? Mógł podjąć pracę zagranicznego korespondenta, przesyłającego meldunki z frontowego zaplecza. Jak to jest być normalnym. Dlaczego jestem taki, jaki jestem. Saskia usiłowała wytłumaczyć mu to niejeden raz, z różnym poziomem irytacji i powodzenia. To jest jak z okularami, powiedziała tego ranka (nie oparła głowy na jego ramieniu, przekrzywiła ją tylko jak ptak), jak z różnicą pomiędzy ich noszeniem, i nie noszeniem - wtedy, kiedy jest to konieczne. Rozumiesz?
Oczy, same oczy, wpatrzone w jego własne; brak uśmiechu, ale i rozdrażnienia; nie wątpi w to, co usłyszał, tylko milczy. A on kiwa głową: - Rozumiem. Rozumiem. Różnica leży w perspektywie, to...
- Nie! - podniesiony głos, ale jeszcze nie krzyk, nie wrzask, jeszcze nie. - Nie, nie, nie, nie, to zupełnie nie tak. - I znika w kuchni, jego kuchni, by patrzeć, jak Robin kąpie Angelę w kropelce śliny i wyciera papierowym ręcznikiem; ignoruje Granta, kiedy ten później wszedł do środka, by przygotować obiad, i zanim zacznie jeść, potraktuje posiłek nadmierną dawką soli oraz keczupu.
Pomimo nieporozumień i faktu, że Grant czuł się przez nią jak obcy w domu, jak turysta, człowiek z zewnątrz, bierny obserwator; pomimo całej gamy innych odczuć, jakie w nim budziła - a teraz niespecjalnie cieszył się z jej obecności - był jednak taki czas, kiedy całą trójką zasiadali razem w kuchni (u niego lub u niej), w pokoju, na werandzie, i rozmawiali, słuchali, śmiali się, a niekiedy udawało im się osiągnąć stan, który - w mniemaniu Granta (miał nadzieję, że się nie mylił - aczkolwiek nie miał pewności, ostatnimi czasy niczego nie był już pewien) - był niedostępny dla każdego z nich z osobna; pojawił się wtedy rodzaj współpracy pomiędzy smutkiem, szaleństwem, szczęściem, mrokiem, strachem, ale i chwilami ciszy i spokoju, jej śmiechem, podobnie jak jej krzykiem. I okresami milczenia Robina. A także jego rysunkami.
I teraz zaczęło się to od nowa, bez cienia wysiłku, jakby nigdy nie zostało zahamowane, z siłą tak wielką, że Grant nawet nie zazdrościł Saskii, jako inicjatorce tego procesu; mógł jedynie stać na uboczu i z wdzięcznością obserwować ów wartko płynący nurt. Nie mniej mroczne niż światło, w którym się rodziły, nie mniej raniące niż uśmiech Robina, kiedy je tworzył i pokazywał, nie mniej bolesne, kiedy się na nie patrzyło i pojmowało - cierpiące niemowlęta, galaretowate oczy na dłoniach dotkniętych stygmatami, cienie i martwe pokoje, skąd z pewnością nie mogło wywodzić się nic dobrego; było ich coraz to więcej, wypływały z niego, aby wirować, skrzyć się i falować, niby płyn, nie poddający się prawu grawitacji, niczym szczęśliwa krew, sperma, ciągnące się w powietrzu długie, lepkie nitki; na ich widok Saskia klaskała w dłonie, albo pohukiwała radośnie, a czasami - bardzo rzadko - płakała, ukrywając twarz w dłoniach. - Widzisz wszystko - zwróciła się do Robina; oczy rozszerzone i wilgotne, przepełnione wściekłością i wspomnieniami.
- Kurwa, ty widzisz wszystko, co jest na tym cholernym świecie, i wiesz, co trzeba z tym robić, prawda? Czyż nie tak? - To nie było pytanie, raczej wypowiedź oznajmująca; wątpliwe, aby tych dwoje mogło zadawać sobie wzajem jakieś pytania. Robin nie uśmiechnął się ani nie wzruszył ramionami, sprawiał wrażenie, jakby jej w ogóle nie słyszał - ale słuchał i słyszał, o tak, słuchał i słyszał. Grant czuł, że tak się dzieje, nawet z drugiego końca pokoju, widział to w napięciu mięśni na plecach Robina, wygięciu jego szyi, rozciągniętej jakby na strunach widocznego upodobania niczym mysz na sznurku; był jak przybity szpilką, ukrzyżowany owad, skąpany ostrym, białym, laboratoryjnym światłem; słyszał każde jej słowo, ale - jak skonstatował Grant - najlepiej odbierał wszystko to, czego nie wymówiła na głos. To miłość - pomyślał, obserwując ich oboje; miłość otworzy drzwi, miłość odnajdzie drogę. Znajdzie wejście. Drogę do wnętrza. Do samego końca. A ty zignoruj to - ze szczególną surowością do siebie.
Od tego dnia w kuchni, od paskudnego wybuchu zazdrości i zdradzieckiego wyczekiwania po wszystkim, a potem dzikiej wewnętrznej uniżoności, jak u psa z nie zaleczoną raną, ze wstydem i obrzydzeniem do samego siebie usiłował zignorować jej piękno, oczywiste, jawne oznaki miłości Robina, jego uzależnienie, zaślepienie, nazwij to jak chcesz, ale to rzeczywiście tam było, jak ogień, flara, jak pękająca żyła lub wytrysk spermy, a gdy dojdzie do wzajemności - bo było to nieuniknione, musiała to odwzajemnić, ten proces już się zaczął, odwzajemniała jego uczucia w przechyleniu głowy, dotknięciu ręki i spojrzeniach oczu, och, jakich oczu - wtedy wszystko potoczy się swoim torem.
A co później? Zapytywał sam siebie, obserwując jej palce, zajęte miętoszeniem okładki żurnalu mody, rwące na kawałki każde ogłoszenie z wizerunkiem kobiecej twarzy; zajęte drobne palce, wokół niej zaś poszarpane strzępki włosów, ust i oczu, niczym konfetti z suchych, ludzkich twarzy - i oto niespodziewanie unosi wzrok, spogląda wprost w jego oczy, a on odnosi wrażenie, jakby zajrzał w głąb bliźniaczych luf jakiejś niesamowitej broni: chcesz tego, to masz. Weź. Weź.
Robin śpi, tak blisko, że jej zajęte dłonie w każdej chwili mogą go dotknąć; śpi skąpany w słońcu, kolejna z jego drzemek. Ostatnio było ich sporo - być może to skutek wyczerpania, nieprawdopodobnego znużenia, wywołanego wzmożoną pracą (i to jaką pracą, te dzieła, Robinie, och, są niesamowite), a także, zapewne miłością. Śpi na słońcu, z dwoma swoimi totemami, szmacianą Angelą - owiniętą wokół nadgarstka - i cichą Saskią, rozszarpującą twarze i oczy; jego palce poruszają się przez sen, jakby łapał i sięgał, jakby w niegasnących promieniach słońca krainy snów znalazł i pochwycił coś, czego dotąd nie pojmował, jako obiektu swych pragnień, dopóki nie ujrzał go przesyconego pozłotą spokojnego, wiecznego światła. I uśmiech, niezwykły, egzotyczny uśmiech, rozjaśniający tę bladą twarz; oczy, poruszające się jak w przypływie rozkoszy pod rozedrganymi powiekami, obciążonymi bólem, ale teraz ból ten pierzchnął dzięki połączonemu wpływowi Saskii, sztuki i snu - Robin in excelsis, Robin odnowiony, odbudowany, przeniesiony do miejsca, którego Grant - mimo podejmowanych wysiłków, planowania, eksperymentów i przeczytanych prac naukowych - nawet nie zaczął postrzegać, a co dopiero mówić o drodze, którą miałby tam dotrzeć; był to swego rodzaju cud, że Grant w swoim zaślepieniu, zachłanności i krótkowzroczności nie wyrządził mu większej krzywdy, krzywdy nieodwracalnej i niewyobrażalnej, dużo straszniejszej niż to, co mogło go spotkać (i spotkało) w szpitalach ze strony lekarzy, pielęgniarek, pielęgniarzy, oraz w domu opieki, od Johnny i Alison. Może czaiło się większe nawet zło niż sama zabójcza choroba - powinien być Saskii stokrotnie wdzięczny za to, że te różne rzeczy, które teraz się działy, okazywały się cudowne. I że to wszystko w ogóle się działo.
To znaczy co?
Saskia odłożyła pismo, rozrzucając strzępki ogłoszeń; Robin drgnął lekko przez sen. Światło przesunęło się po podłodze.
- Wyjdź ze mną na werandę - powiedziała Saskia. - Mam ochotę na papierosa.
Grant, cichy za jej plecami, brudne włosy dziewczyny, upięte w niechlujne, sterczące warkoczyki, za mały, obcisły podkoszulek na jej drobnych piersiach. Nie lubił, gdy paliła, bywało, że się oparzyła, przez nieostrożność; wypalała fajki do samego filtra albo trzymała, przez zapomnienie, gorejący ogarek pomiędzy palcami, drobnymi, delikatnymi palcami, twierdząc, iż nie odczuwa bólu. Szpetne fioletowe oparzenie na środkowym palcu - to nie boli. Z irytacją. Powiedziałam, że nie boli. Łagodnie wypowiedziane przez Robina wspomnienie kobiety z domu opieki, cierpiącej na potworne schorzenie piersi. Lekarz, do którego ją przyprowadzono (naturalnie wbrew jej woli, Robin nawet o tym nie wspomniał, że to oczywiste jego zachowanie sugerowało; jasne - zrobili to wbrew jej woli, przecież nie mogło być inaczej; jeżeli chciała umrzeć wskutek stwierdzonej infekcji, powinni pozwolić, by powoli, bardzo powoli i zarazem systematycznie rozprzestrzeniała się w jej ciele, niczym gmerające na oślep palce schizofrenii; po jakie licho ją powstrzymali - czyż to nie proste i oczywiste?), lekarz ten klął, sarkał i wściekał się na przybyłego wraz z nią pielęgniarza, a gdy już wprowadzono ją do sali zabiegowej, dał jej zastrzyk (działanie tego specyfiku w najmniejszym stopniu nie przypadło jej do gustu) i przez cały czas warczał jak pies, że przecież ta kobieta musi niewiarygodnie cierpieć, i co się z nimi kurwa działo, dlaczego do cholery tak długo zwlekali z rozpoczęciem leczenia. Naturalnie kobieta zapewniła ich, że niczego nie czuła i nic ją nie bolało, ale nikt jej nie słuchał. Robin, opowiadając tę historię, stwierdził, że wcale go to nie zdziwiło. Tak już po prostu było, gdy miałeś świra; na litość boską - kto chciałby tracić czas na wysłuchiwanie twoich wynurzeń? Zwłaszcza jeśli dotyczyły rzeczy o takiej doniosłości, jak ból czy stosowanie leków.
Teraz - kłęby dymu wydmuchiwane nosem przez Saskie; lubiła to, lubiła bawić się zapalniczką, ale głównie, pomyślał Grant, chciała się z nim drażnić (a może to wyłącznie sprawka jej ego, może nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo denerwują go jej małe gierki - ogień i dym, dym i lustra, lustra i srebrne spojrzenie pustych oczu). Odchyliła głowę do tyłu, usta wydęła w półuśmiechu: - Regina spytała mnie wczoraj, czy jesteś świrnięty.
Zastanów się, nim odpowiesz. Zrobił to. - I co ty na to? - zapytał.
To ją ucieszyło, ale jeszcze bardziej jego, wywołał bowiem na jej twarzy uśmiech, (coś podobnego!) i to w pojedynkę, bez pomocy Robina.
- Powiedziałam, że znałam cię już wcześniej, że jesteś w porządku gość, a jeśli jej się to nie podoba, to niech spierdala.
- No to dzięki - łuk dłoni i papierosa, rozpraszająca się chmura dymu. Jej oczy. Aby cokolwiek powiedzieć: - Była tu wczoraj?
- W moich snach. Ze swymi pieprzonymi psami, a ja powiedziałam, że usmażę te ścierwa na mikrofali, jeśli nie będzie trzymać ich z dala od tego domu; mam już dość zmywania zaszczanych podłóg. Wszędzie szczyny. Lanie, sranie, całowanie. Pocałuj mnie, Grant.
Przemyślany brak reakcji z jego strony, jak echo słowa „sałatka”, które było jedynie słowem, dopóki... Dopóki jej twarz nie znalazła się tuż przed jego twarzą - jej wargi dotykają ust Granta, oddech przesycony wonią papierosów, delikatna bladość warg na styku z jego ciałem; krew wrze mu w żyłach, czuje ją w koniuszkach palców i w członku, docierającą wszędzie, podczas gdy ona cofa się bezgłośnie o krok, jedna ręka wciąż spoczywa na jego ramieniu: - Lubisz mnie - mówi.
- Ja... ee... jasne, że cię lubię, ja...
- Widziałam, jak na mnie patrzysz. Na moje cycki. - I nagle spogląda na niego lubieżnie. Oskarżająco? Zapraszająco? W jego ciele szaleje wir zakłopotania, niepewności i pożądania, zdrada i żądza mieszają się ze sobą; jego dłonie dotykają teraz jej bioder, lekko, leciutko, delikatnie. Za nimi, za oknem, Robin w bladożółtym prostokącie światła śpi spokojnie, niewinnie i ufnie, i nagle jej głos - oschły, rzeczowy („On potrafi wejrzeć do głów wszystkich ludzi, za wyjątkiem mnie”) - Nie martw się. Pauza. - Kocham Robina.
- Mnie też na nim zależy, jestem jego przyjacielem - wybąkuje; pod krążącymi kciukami czuje gule jej bioder. Połączenie zostało nawiązane i narastało z każdą chwilą, ciało do ciała; znów go pocałowała, słońce, jej brudne włosy, woń jej ciała pod świeższym odorem brudu, w chwilę później wymknęła się z powrotem do domu; siatkowe drzwi zamykają się powoli, a kiedy - jak zdradzony mąż - zagląda przez okno do środka, dostrzega ją, rozciągniętą na podłodze, obok Robina, z otwartymi ślepymi oczyma, które nie widzą napływających doń strug słonecznych promieni.
Teraz, gdy zasypiał, śnił o niej, budził się obolały, stwardniały, i trzepał konia pod prysznicem, wspominając ten pocałunek, dotyk jej bioder, wyobrażalny smak sutków, włosów umytych na siłę i przesuwających się pod jego palcami - wygięta kość miednicy, ocierająca się o niego, zarys jej twarzy, jej spojrzenia, a także inne wspomnienia i obrazy. Robin, śpiący obok niej, i ona sama, drzemiąca w jego nogach, niczym ulubione domowe zwierzątko, dziki stwór, udający udomowionego. Robi mu kanapkę, dziwnie wyglądające mięso, coś, co sama przygotowała; Robin - je jak dziecko, jedną ręką, i uśmiecha się, uśmiecha się do niej. Brudny podkoszulek, napięty do granic wytrzymałości, ręce sięgające wysoko, by przypiąć pinezkami kolejne rysunki, zawiesić je na lodówce magnesikami zaopatrzonymi w hasła: ŻYJ DZIEŃ PO DNIU I BÓG NIE TWORZY ŚMIECI! Usta wykrzywione grymasem mimowolnej rozkoszy, kiedy Robin drapie ją po plecach, jego palce zagięte w szpony przesuwają się w górę i w dół, w górę i w dół. Robin, którego smukłe dłonie wydawały się w ciągłym ruchu, Robin, który nigdy nie przespał nocy - czy budził się teraz z własnych, intymnych snów, z nabrzmiałym członkiem, ogarnięty dygotem, pożądaniem, czym jeszcze? A jeżeli tak? Grant patrzy na niego, ta bladość, niezwykła bladość, włosy dłuższe i chyba trochę jaśniejsze, blizna na czole wydaje się pozbawiona krwi, pozbawiona tkanek, nie jest już ciemna, przestała pełnić rolę barometru. Jedna ze zmian, jedna z oczywistych oznak, dzieło... czego? Czasu? Chwili? Saskii? Może Saskii.
Kiedy Grant miał chwilę czasu, wziąwszy w pracy wolny dzień, podejmował nowe zajęcie, polegające na obserwowaniu Saskii (i Robina - ich obojga, nie zapominaj o tym, ani na chwilę nie wolno ci zapomnieć o ich zjednoczeniu, owej unikatowej, niezwykłej więzi, której osiągnięcie nigdy nie będzie dane tobie, Panie Normalny, Panie Zdrowy Psychicznie; ona jest z nim zestrojona, bardziej wyczulona, niż ty kiedykolwiek mógłbyś być, na takie drobiazgi, jak zmiany w mowie, gestach, ruchach i mimice, okresy ciszy i wrzaski, a - co więcej - dodatkowym bodźcem z jej strony jest fakt, że w sekretny sposób dzielą tajemnicę choroby - to coś, czego ty nigdy nie będziesz w stanie zgłębić; wynika to z pospolitości i normalności twojego mózgu, zostałeś wykluczony z ich ligi, na własną prośbę, przez twoje własne ciało, twoje emocje, twoją percepcję dzielonej więzi, szaleństwa, owej dzikiej krainy czarnego słońca i nieba o barwie rtęci) - gdyby miał odhaczyć i ponumerować wszystkie zmiany w Robinie, co by otrzymał, jak długa byłaby ta lista? Saskia, jak zawsze, była czynnikiem przyspieszającym, wpływała być może na nich obu, a jeśli chodzi o niego, to jej wpływ wypaczał jego zdolność postrzegania, ich percepcję, sposób widzenia całej trójki, tych złożonych puzzli, układanki, smacznego kąska, którego nie sposób przełknąć. Młotek zawsze znajdzie ludzki palec - kto to powiedział? Jego matka, a może ojciec? Młotek zawsze znajdzie ludzki palec. Aforyzmy, znaki, omeny, sygnały: tego ranka wysoko po niebie dziwnie szybko przemykają kłębiaste, osobliwe chmury. Wpatruje się w upstrzoną ptasim guanem przednią szybę wozu jak w taflę czarodziejskiego zwierciadła: w nocy padało - deszcz przed północą, jak żywcem wyjęty z bajek opowiadanych przed zaśnięciem; w drodze do domu wizyta w sklepie spożywczym, zakupy dla trzech osób, a przy krawężniku, kiedy opuszczał parking supermarketu, małe truchło rozjechanego zwierzątka, zwinięte w kłębek, jak znak zapytania, jakby śmierć stawiała w ten sposób pytania, na które nie potrafiło odpowiedzieć życie. Zobacz swoją przyszłość w wyschniętych wzorach jego futerka, w liściach powyżej i wietrze, który je unosi; zobacz to w oczach Robina, bystrych i żywych, acz odległych, obdarzonych jakimś nowym, niezwykłym blaskiem, nie widzących nawet wtedy, gdy z miłością wpatrywał się w Saskie. Dostrzeż to u niego w sposobie trzymania Angeli, totemu, talizmanu, powierniczki, kuli; zwróć uwagę na jawne zerwanie ze wszystkimi przyjętymi wzorcami snów, kilkugodzinne okresy czuwania i wielodniowe okresy snu. Zważ na ciągłą, nie słabnącą potrzebę światła, która nie traciła, ale wręcz przybierała na sile, narastała, stawała się coraz wyrazistsza, jakby łaknął światła wszystkimi porami skóry - spał, pławiąc się w jego barwach; w deszczowe dni, nocami, leżał w sztucznym złocistym kręgu, blask lamp był dlań jak życiodajny tlen; i zwróć wreszcie uwagę na jego prace - rozrzedzony mrok, przepalony, rozdarty, przebity jak świetlistymi strzałami; białe światło.
Biały żar i uśmiech Saskii, i dłoń Robina z ołówkiem; porusza się, przesuwa po mniejszej bieli kartki. Jak chmury, przesłaniające księżyc, odgłos kołujących ptaków, zapach kawy, zastygłej na dnie kubka. Piersi Saskii nagie pod materiałem podkoszulka, jej mętne, zamyślone spojrzenie; jego powiększająca się erekcja, członek ciepły i gruby jak lufa rewolweru, przywierająca do rozporka.
Nie dotknął jej od tamtego dnia na werandzie, nie powiedział ani słowa, nie wykonał najmniejszego gestu, nie rzucił nawet spojrzenia, w każdym razie nie wówczas, kiedy patrzyła; a zresztą, pomyślał, kto wie, co naprawdę widziała? Przez cały czas razem, we troje, nie było go z nimi tylko w tym czasie, gdy przebywał w pracy (a ostatnio znów skrócili mu godziny, mniej kontraktów, kiepski okres, bardzo kiepski, szkoda, chociaż on wcale się tym nie przejmował, w gruncie rzeczy nawet się z tego cieszył - któż miałby ochotę tam siedzieć, słuchając Johna i jego okrutnych, kretyńskich żarcików, czy oglądać zdjęcia o tak fatalnej jakości, że patrzenie na nie sprawiałoby fizyczny ból, gdyby tylko raczył poświęcić im więcej troski i serca; mniej pieniędzy, fakt, to nie było dobre, będzie musiał gruntownie przemyśleć ten problem, ale z drugiej strony spędzali ostatnio mnóstwo czasu u Saskii w Świątecznym Domu; zapalone światła, gotowe posiłki, jakiś dom z dala od domu i wszystko to za darmo; nie wolno mu było o tym zapominać, poza tym mniej pracy oznaczało mniej czasu spędzanego w pracowni, sprawa była prosta i jasna), a kiedy już był w domu, no cóż...
Co prawda osobno, ale jakoś sobie radzili. Może i był „tym trzecim”, lecz zachowywał się jak należy. Oglądał rysunki, nie zwracając uwagi na to, jak pochylała się nad Robinem, jak ściskała jego dłoń, przeczesywała włosy (ani na to, jak wyglądał Robin, ze zmierzwionymi włosami, trzymający ją za rękę; istniało wiele sposobów, aby okazać, że był dobrym chłopcem i potrafił zachowywać się należycie, czyż nie?) Przeglądał gazetę, nie dostrzegając płynnej kaskady jej włosów, lisiego, zmysłowego spojrzenia, grymasu ust, kiedy Robin drapał ją po plecach; jego dłonie pod jej podkoszulkiem, sutki sterczące, nabrzmiałe pod wpływem dotyku jego paznokci na skórze. Nie patrzył na to, nie zauważał, był dobrym chłopcem. I dobrym przyjacielem. Czyż nie tak? Nie tak? Czy nie tak zachowuje się dobry przyjaciel?
Ale czy nie pocałowałeś jej wtedy, na werandzie? - natarczywe wspomnienie, przemawiające doń własnym głosem, i z nie znaną mu dotąd mocą - jeszcze chwila i byś ją przerżnął, tam, na oczach Boga i słońca, w biały dzień zdjąłbyś jej majtki i w mgnieniu oka znalazłbyś się w jej wnętrzu, wszedłbyś w nią raz-dwa, bez wahania. Przyznaj to, sam wobec siebie, przyznaj też, że zrobiłbyś to teraz, chcesz to zrobić, pragniesz jej, gdy uśmiecha się do Robina, gdy podziwia jego sztukę (którą ty również podziwiasz, którą ty podziwiałeś pierwszy, ale nie wspominaj o tym, nie, dobry przyjaciel nie utrzymywałby: Ja Byłem Tu Pierwszy), kiedy częstuje go - choć rzadko - papierosem, kiedy opowiada mu o szpitalu, lekarzach, pieprzonych pielęgniarkach i kretyńskich terapeutkach, sarka na Reginę i jej psy, opłakuje rodziców, zwłaszcza matkę, a czasami również zmarłego ojca.
Teraz płacze, właściwie pochlipuje, dłoń przy ustach; Grant niepewny, czy ona słyszy swój szloch, czy czuje słone strużki na skórze - mówiła, że czasami nie zdaje sobie sprawy z tego, że łzy płyną jej po policzkach; raz rozbeczała się w sklepie spożywczym, pchając wózek obok stoiska z ciasteczkami i krakersami, a kiedy zwrócił jej na to uwagę, wrzasnęła na niego, po czym wtuliła twarz w pierś Robina i na kilka godzin pogrążyła się w milczeniu. A Robin poklepuje ją, pociesza, przesuwa dłonią po jej włosach, tak jak teraz; nie pyta tak, jak zapytałby Grant: - Co się stało? Co ci jest? - Czy to dlatego, że już wiedział? A może zdawał sobie sprawę, że nie była w stanie mu odpowiedzieć, że nie potrafiłaby tego wysłowić?
Światło spływa po jej twarzy, sztuczne dotknięcie; dłoń Robina w jej włosach. W drugim ręku ołówek, a przed nim na kartce inna twarz, jakieś cierpiące bóstwo, jak przesycona smutkiem cierpliwość samej śmierci. Na połowie kartki ołówkowe smugi, drobne szare kreski. Patrzy na Granta, podczas gdy ten przygląda się Robinowi i Saskii; obraz jak żywy, i jej łzy, szorstki głos, dziwny, suchy, nietypowy: - Czerwone sznurówki, czerwone włosy, czerwone ręce, czerwona głowa. Trupia głowa. Pierdolony, jebany, wredny skurwysyn, to ty mnie takim uczyniłeś, to przez ciebie jestem taka, jaka jestem! Nie prosiłam się o to. Chcę być taka, jestem taka i chcę taka być. Chcę być tym, kim jestem i jaka jestem.
Cierpiący bóg. Otwarte usta, kiedy płakała, włosy, brud, oczy.
- Moja matka nie żyje, och - jakby to właśnie się stało, jakby wciąż się powtarzało, z każdą mijającą sekundą, w zwężonym oku boga na kartce.
- Moja matka nie żyje, zmarła na anewryzm, zmarła na zawał i nawet nie pozwolili mi jej zobaczyć, nie pozwolili mi pójść, abym ją zobaczyła. Ona mnie kochała. Kochała mnie. Dała mi aspirynę, uderzyła Koslowskiego, uderzyła go cegłą, bo była biegłą, bo coś w niej zległo - bełkocze, szlochając w dłonie.
Angela pomiędzy nimi, jak ich dziecko, nieme, samotne dziecko w dzielonym z nimi prostokącie słonecznego światła. - Gryzła go i uderzała, gryzła go i uderzała, och, Robinie, ona nie żyje. Nie żyje.
- Ona nie żyje - mruknął Robin. - Tak, to fakt. - Gładzi ją powolnymi ruchami, wystudiowanymi, jakby jego dłoń dotykała szprych, obracających kołem świata. On również płakał. Czy o tym wiedział?
Ja wiem - pomyślał Grant - kiedy płaczę.
Czuwali przez całą noc, płacząc i mamrocząc; on usnął około drugiej, obudził się deszczowym świtem, słysząc jej głos, wciąż jeszcze silny, lecz z wolna słabnący, powłóczący jak stopy chorych albo więźniów, zakutych w kajdany; ponownie obudził się po wpół do dziesiątej, wstał i ruszył do łazienki. Bolał go pęcherz i serce. Widzi ich, leżących na podłodze w pokoju, częściowo w gnieździe, częściowo poza gniazdem, nowe rysunki rozrzucone bezceremonialnie wokoło, jego dłonie na jej włosach, jej głowa na jego podołku, usta otwarte i Angela przyciśnięta ich złączonymi, uśpionymi ciałami. Spali oboje, Jaś i Małgosia, dzieci w lesie, kochankowie w swoim łóżku.
A Grant czuje, jak coś wzbiera w jego wnętrzu, żal, palący żal i zawód, pożerający niczym orgazm, smutny, samotny i ostateczny - ta głupia zabawka znaczy dla nich więcej niż ja, czy oni kompletnie niczego nie rozumieją? Czyżby im nie zależało? Jak im się zdaje, kto tu wszystko robi, hę? Kto pichci w kuchni, pracuje, płaci rachunki, spławia lekarzy, kogo to obchodzi? Nie ich. Oni są wolni, wolno im być szurniętymi, świrniętymi, kopniętymi, szalonymi jak Kapelusznik, a kto odwala za nich całą robotę i wcale go to nie bawi? Ja. Ja. To ja, dobry przyjaciel, obecnie zapomniany, ale kogo to obchodzi? Nikogo.
Zdawać się mogło, że w łazience odlewa się chyba godzinę, a kiedy skończył, wyprostował się; dłoń na członku, kąciki ust opuszczone jak u zawałowca, jak u nieżyjącej matki Saskii, nie chciał, aby to się powtórzyło, nie chciał wracać do swego pustego łóżka; poczuł, że niejako mimowolnie mu stanął, przyszła mu na myśl Saskia, miał ochotę tam wejść, teraz, zaraz; Robin znikł, jak sen jaki złoty, a przed nim pojawiła się Saskia, te piersi, te włosy, te oczy, rozłożone nogi, rozchylone usta, jego głowa odchylona w tył i teraz - chrapliwy, przyspieszony oddech, trujący jak zabójczy gaz... Wtem drzwi otworzyły się i stanęła w nich Saskia, by ujrzeć go,
z członkiem w dłoni; wcale jej to nie zaskoczyło, spojrzała nań, mrużąc z lekka zaspane oczy, i wyciągnęła rękę, aby go dotknąć.
- Chodź - nie uśmiechając się. Patrzy nań oczyma lunatyczki, katatoniczki, a on stwardniał tak bardzo, że aż zabolało, i ujęła członek w dłoń, zacisnęła na nim smukłe, chude palce, a kiedy zaczęła go pobudzać powolnymi ruchami w górę i w dół, po niecałej minucie doszedł; sperma opryskała skórę jej dłoni jak balsam, jak krem nawilżający, i rozluźniła dłoń, odwróciła się, wyszła z łazienki i weszła do pokoju. - Chodź - nie, aby go ponaglić, ale niejako z konieczności. I zrobił to, poszedł za nią niczym w głąb tunelu stworzonego z jej ciała, do pokoju, powłócząc nogami, w przekrzywionych komicznie gatkach; Robin obudził się, ale jeszcze nie wstał, zerkał tylko na nich oboje, jakby nie pojmował, skąd wzięli się w tym pokoju, obok, dosłownie obok niego; Saskia wpełzła na tapczan, zdejmując podkoszulek, małe piersi, zdumiewająco duże sutki, nie stwardniałe, lecz miękkie jak u dziewczynki, miękkie, tak, miękkie. Ściągnęła figi i rozłożyła się wygodnie - przed Grantem, dla Granta. - Chodź - powtórzyła, po czym odwróciła się do Robina, który teraz już z całą pewnością, i tak jak ona, nie mrugając powiekami, obserwował ją. Położyła dłoń na jego podudziu, gestem o nieomal mistycznej czułości, gdy tymczasem Grant - zdjęty zakłopotaniem wywołanym bólem, pożądaniem i rozmarzeniem - pozbył się spiesznie slipów, ukląkł między jej ugiętymi udami i usłyszał: - Żebyś nigdy więcej nie musiał się zastanawiać - powiedziała Saskia.
- Żebyś już nie był zazdrosny. - Jej głos jak lekarstwo na ciężką dolegliwość, na chorobę, jej dłoń na członku Granta, przyciąga go, nakierowuje, wprowadza całego. Do samego końca. A Robin trzymają za rękę, za tę, która dotyka jego twarzy, jakby skóra pod nią mogła ulec przemianie, pokryć się bąblami, wypalić albo obrócić w metal, ale nic takiego nie nastąpiło; Grant na nic nie patrzył i w niedługim czasie było po wszystkim, dwa, trzy pchnięcia i wytrysk, jedno ciche, psie zaskomlenie i wychodzi z niej, zdyszany jak po maratonie, jakby w nieskończoność biegał po górach, docierając na nieznane szczyty, by potem zbiec w niepojętą, nieobejmowalną umysłem czeluść mrocznej kotliny. Zaznał wstydu i zgrozy, jakich dotąd nawet sobie nie wyobrażał, bo jego wnętrze nie było zdolne, by pomieścić w sobie taki bezmiar doznań; zwinął się w kłębek na zbezczeszczonym tapczanie, jedna judaszowa kropelka na żołędzi opróżnionego członka - tymczasem Saskia i Robin wyglądają, jakby znajdowali się w jakimś zupełnie innym miejscu, w pokoju, do którego nie tyle nie mógł wejść, co nawet zajrzeć do środka, jej ramiona oplatają szyję Robina, przyciskają jego twarz do małych, drobnych piersi. - Wszystko - powtarzała raz po raz - to wszystko tylko dla ciebie. Wyłącznie dla ciebie. Wszystko dla ciebie. - Jakby właśnie pokonała kolejny etap wyjątkowo trudnej i groźnej operacji, przedłużyła noc, oszukała niebezpieczeństwo, jakby dokonała czegoś skomplikowanego i przerażającego, by wyjść zwycięsko, z jego imieniem na ustach, z imieniem swego bohatera na rozchylonych wargach, na których lada chwila miał złożyć gorący pocałunek.
Grant niezdarnie podniósł się i poszedł do łazienki. Umył się starannie, nawet o tym nie myśląc, był kompletnie wyłączony. Nie miał ochoty na rozmyślania. Wrócił do łóżka i przespał trzy godziny, jak pijak, jak facet, który po wyjściu z więzienia wraca do domu i natychmiast kładzie się spać, aby po raz pierwszy od lat wyleżeć się we własnym łóżku. Kiedy się obudził, w drugim pokoju panowała cisza, a myśl, jaka przyszła mu do głowy, była równie zimna i beznamiętna jak rentgenowskie zdjęcie, ukazujące raka przycupniętego w ciepłym kątku obok ludzkiego serca - zrobiła to wszystko dla Robina, aby wzbudzić w nim ciekawość i zazdrość; dokonała tego, aby zapewnić Robinowi spokój, bezpieczeństwo i uwolnić od cudzej zazdrości - z całą pewnością nie chodziło jej o dobro Granta, ani tym bardziej o własne.
Jakby to, co się stało, było z dawna oczekiwanym sygnałem do rozpoczęcia kolejnego etapu, Robin i Saskia zostali kochankami; byli kochankami nader żarliwymi i hałaśliwymi, ale cechowała ich osobliwa, nieomal przesadna skromność - Grant nigdy nie przyłapał ich na pieprzeniu, nigdy nie widział ich nagich, ale nasłuchał się sporo, o tak, aż nadto. Pełne zdumienia „och, och” Robina, jęki Saskii, jej krzyki, pełne uniesienia wołania. - Kiedy się pieprzymy, słyszę anioły, naprawdę je słyszę. - Nie było w tych słowach przesady, jedynie proste stwierdzenie żywego, palącego faktu - skoro mówiła, że słyszała anioły, to tak właśnie było; gdy rozwijała myśl o aniołach, sama była jak anioł, nie spotykany poza tym bardzo intymnym, maleńkim niebem, poza niebiosami oddziałów zamkniętych, niebieskich ścian izolatek, komór; coraz bardziej pogrążona w rażącym, żarłocznym milczeniu, w ciszy, którą Grant - równie cichy jak ona - słyszał, kiedy, siedząc w swym pokoju na łóżku, wypełniał czeki i rachunki. Noc i dzień. Palenie światła w domu, całymi dniami, na okrągło, kosztuje fortunę. Przypominały mu o tym nie tylko rachunki za prąd, ale i osławiona straszna Regina, którą spotkał w końcu na podjeździe; był wtedy sam, wywoził śmieci do pojemników, a miał tego sporo, śmieci i gazet. Regina wracała ze swymi pieskami z „lanego spacerku”. Psy cuchnęły, miały chore, brązowe ślepia i zmierzwioną sierść wokół pysków i odbytów, jakby nikt się nimi specjalnie nie zajmował. Szarpały smycze, węsząc i obnażając w warkocie pożółkłe kły, podczas gdy Regina oznajmiła: - Jesteś jej przyjacielem. - Powiedziała to przyjemnym dla ucha półgłosem, kompletnie nie pasującym do jej zaniedbanego wyglądu, podobnego do wyglądu jej psów. Krótko mówiąc, przypominała starą, złą czarownicę.
- Ty i ten drugi facet.
- Tak - potwierdził Grant, z zadowoleniem; zadzieranie z sąsiadami mijało się z celem, zwłaszcza z tą Reginą, która była przyjaciółką rodziny już od dłuższego czasu, od dziecinnych lat Saskii, okresu dorastania, szaleństwa ojca, a potem jej własnego, które te czujne oczy obserwowały równie bacznie jak teraz Granta na podjeździe, ze stertą gazet i greckim chórem psów, plączących mu się między nogami.
- On nazywa się Robin, ja jestem Grant. - Pauza; wciąż się uśmiechał, co jeszcze miał powiedzieć? Jeśli to możliwe, powiedz coś miłego, jeżeli nie, wykombinuj coś. - Ee... ty jesteś - Regina, tak? Saskia mówi, że...
- To wariatka - mruknęła Regina bez ogródek, jakby Grant nie domyślał się tego, choć powinien wiedzieć. - Tak jak jej ojciec. Chyba to panu mówiła. Tak, to był prawdziwy świr. Spójrz pan na ten dom.
Były tam szmaty, stare rzeczy, wstęgi, ozdobniki, sflaczały renifer, długie kaczany, kruche jak pancerzyki wielkich owadów, wielkie, puste kokony poczwarek tu i tam, wiatr z szumem poruszający nimi, jakby zwiastował powtórne nadejście istot, które z nich się wykluły.
- Nie chce tego pozdejmować. Niczego. Raz nawet sama spróbowałam. Inni sąsiedzi się skarżyli, wezwali gliny. - Jeden z psiaków, rozciągnąwszy smycz na całą długość, oddał mocz na drzewko Reginy, młode jeszcze, ale już krzywe, jak chory kręgosłup, kość opierająca się leczeniu; ruchem zdecydowanym, choć pozbawionym gniewu, przyciągnęła zwierzę z powrotem. - To niebezpieczne, stwarza zagrożenie pożarowe. A jeśli coś się zapali... Tyle tu przecież tego plastyku.
Patrzy na niego, jakby mógł mieć inne zdanie na temat łatwopalności plastyku. Grant nie odezwał się słowem, ręka na bagażniku, wewnątrz stos zawilgoconych gazet.
- Powiedzieli, że wniosą skargę, że wyrzucają stąd na siłę, ale sprzeciwiłam się temu. Powiedziałam - możecie to zrobić, ale nie zdołacie postawić jej przed sądem ani jej nie wyeksmitujecie. Powiedziałam, że znałam jej matkę, niechaj Bóg ją ma w swojej opiece, to był anioł, nie kobieta. Dwoje świrusów w domu, ojciec i córka, wie pan, w końcu zabrali go do zakładu. Ona przeżyła to wszystko, a potem pobyt Sassy w szpitalu, czternaście lat, próbowała podciąć sobie żyły szkłem z butelki po coli, ze stłuczonej butelki, o tu, na tylnej werandzie; zawiozłam ją do szpitala i tam już została, potem przywiozłam jej matkę do domu, usiadłyśmy u mnie w kuchni i obie się popłakałyśmy. Płakałam razem z nią - z ponurą emfazą, jakby to była puenta, którą nie do końca zrozumiał, a która była konieczna, w razie gdyby miała kontynuować swoją opowieść.
- Płakałyśmy we dwie ponownie, kiedy zabrali Sassy do Clearwater; byłam z nią w Clearwater tyle razy, że straciłam już rachubę. A kiedy powalił ją zawał i umarła w szpitalu - z kącikami ust ściągniętymi w dół, jakby w nieustającym szlochu - wie pan, co mi powiedziała przed samą śmiercią? Miej oko na Sassy - poprosiła. Miej na nią oko, może sobie zrobić krzywdę, a tak bardzo ją kocham. Oto, co powiedziała. Tak bardzo ją kocham. I umarła. Ot tak, po prostu. Na serce.
Grant wciąż na nią patrzył, na tę posępną twarz, zaciśnięte usta, aż w końcu odwrócił wzrok. Zlustrował pobieżnie chodnik, dom i gazety w kufrze. Kiedy znów spojrzał na Reginę, ta skinęła głową, ściągając mocno podwójną smycz.
- Dom został spłacony wiele lat temu, ja płacę podatki, wszystko zostało prawnie dopilnowane, jak należy. Miała pieniądze. - I naraz uśmiechnęła się pod nosem, jakby wspólnie zdołali odnaleźć coś optymistycznego w tej, ogólnie rzecz biorąc, ponurej i nieprzyjemnej sytuacji. - To było jedyne, co miała. Dlatego Sassy nie musi mieszkać na ulicy. Pana to spotkało?
- Co takiego? Ee, nie - z wyraźnym zakłopotaniem, jakby znalazł się nagle u wylotu tunelu, przed drzwiami zaopatrzonymi w tabliczkę z jego nazwiskiem. - Nie - oświadcza. - Jestem fotografikiem.
- A on jest jej chłopakiem? Znaczy, ten drugi jej kolega, ten dzieciak. To taki sam świr jak ona, prawda? Poznała go w szpitalu czy jak?
- Nie - znowu zaprzecza, słyszy wiatr i psy, czuje ich woń i jej spojrzenie na sobie; niezależnie od tego, kim naprawdę była i z kim wspólnie popłakiwała, miała w sobie jakąś cząstkę starej, złej wiedźmy, wielki, wychłodzony silnik ciekawości i zła; skierowane nań spojrzenie było jak światło, dochodzące z pokoju, do którego nie miał ochoty wchodzić, i w końcu - wzruszywszy ramionami - zatrzasnął klapę bagażnika. Uśmiechnął się, ostatnim, pełnym rezerwy uśmiechem.
- To na razie - mruknął i ruszył przed siebie, ukośnie mijając trzepoczący plastyk, płaskie renifery, kolby kukurydzy i zapomnianą dynię, nadzianą na barierkę werandy, gdzie zgniła, a kiedy znalazł się w środku i zamknął drzwi, woń starych szmat, którą poczuł w nozdrzach, wzbudziła w nim niespodziewane uczucie nostalgii. Zwłaszcza tu, pod nieobecność Saskii.
Świąteczny Dom, jego drugi dom.
Tam też się pieprzyli, Robin i Saskia, rżnęli się jak króliki w pokoju, obu sypialniach, w piwnicy, a kiedy Grant, nieco zakłopotany, podjął z Robinem temat bezpiecznego seksu, zabezpieczenia, chłopak spojrzał na niego jak na dziecko i rzucił półgłosem: - Ależ, Grant, my używamy gumek. Na litość boską, masz nas za świrów czy jak?
- No, wiesz - wzruszenie ramion i blade, świdrujące spojrzenie Robina, podczas gdy Grant znów wzruszył ramionami - musicie być zabezpieczeni. Kiedy Robin się odwraca, Grant myśli o tej nocy marzeń - dłoni Saskii na jego członku, zerżnął ją jak sukę, bez chwili namysłu, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia; masz nas za świrów czy jak? Jedno z nas było tej nocy nienormalne i nie była to ona. Pamiętał to tak, jakby znajdował się na pokładzie okrętu, odbijającego od brzegu krainy gorączki, wypływającego na morze syren.
Chodź - powiedziała - chodź, a on skoczyłby za nią w ogień, w wodę, w przepaść, zrobiłby wszystko, aby stało się to, co się stało. To wydawało się tak ważne, jak życie i śmierć - wejść w nią, zdobyć ją. Zerżnąć. Teraz zaś miał wrażenie, jakby ów impuls, który mógł pchnąć go w ogień, wodę lub przepaść, prysnął gdzieś, rozpłynął się w powietrzu. Mógł na nią patrzeć, po prostu patrzył, nie dostrzegając; nie pragnął jej, nie chciał zobaczyć jej nagiej, i coraz bardziej drażniła go, denerwowała; ze zniecierpliwieniem przyjmował jej wybuchy gniewu, obserwował, jak spała, jadła, całowała Robina i oglądała telewizję - ale nie czuł już nawet cienia tego upiornego pożądania, jakie go opętało, odczuwał jedynie łagodność, życzliwość i zatroskanie, które mogą składać się na miłość; podobne uczucia żywił już wcześniej względem Robina, pozbawione owej intensywności, która w samym środku serca goreje jak słup ognia.
Nigdy o tym nie rozmawiali, o tej nocy marzeń, o ich trojgu na kanapie; żadne z nich nie podjęło tego tematu, choć - przynajmniej dla Granta - nie stanowił on bynajmniej tabu, nie cuchnął, nie był czymś, czego należy unikać i co mogło między nimi wywołać niesnaski. Po prostu było tak, jakby to zdarzenie w ogóle nie miało miejsca. Nie, żeby je akceptowano i przemilczano, jak rodzina może godzić się z problemem alkoholowym czy innego rodzaju nałogiem u jednego ze swych członków - po prostu o nim nie rozmawiano, uznając ów incydent za sen na jawie, w którym wszyscy uczestniczyli; rodzaj niemego kina, gdzie każde z nich miało do odegrania swoją rolę, a teraz, gdy rzecz już się dokonała, stanowiła część ich historii. Co było, to było, i koniec.
Dużo ważniejsze były obecnie rachunki, duże wydatki i niewielkie przychody, pozostawianie zapalonych świateł w domu - jak w latarni morskiej, światło paliło się dzień i noc - i, rzecz jasna, sztuka Robina. Ważne były takie rzeczy, jak twarz Robina - jego blizna była nieomal biała, Angela, wisząca jak szmata na jego szyi, kiedy skupiony rysował, a także jego poruszające się dłonie, blade i żwawe jak odnóża mrocznego nocnego owada - coś, co zrodziło się i dorastało w ciemnościach, a teraz ostrożnie rozkoszowało się blaskiem wiecznego dnia.
Sztuczne światło - i Saskia obok niego, drzemiąca, jej głowa oparta na kolanach chłopaka; czyta gazety, wycina teraz całe zdjęcia modelek, kobiet z ogłoszeń o modzie; albo ogląda telewizję, zagraniczne programy, całymi godzinami, przeskakuje z kanału na kanał, aby odnaleźć ten właściwy - a im bardziej niezrozumiały wydawał się język, tym lepiej. Grant był poirytowany i zaintrygowany tym nawykiem. Saskia również jego obserwowała uważnie, wiedziała, że ją obserwował, i przyglądała mu się z niezmierzonym, złowrogim rozbawieniem; głowa przechylona w bok w geście nasłuchiwania, kobieta na ekranie, paplająca coś śpiewnym arabskim dialektem, i: - Czemu to oglądacie? - Starał się ukryć rozdrażnienie, rozdrażniony był bardzo. - Często zdarza się, że nie rozumiecie nawet, jak się do was mówi po angielsku. I jej uśmiech, nawet nie ironiczne wydęcie warg: - Ja rozumiem sporo. - No cóż, może faktycznie tak było. Kto to wie? Nie on.
Zdrowie psychiczne zamknęło przed nimi kolejne drzwi do krainy światłości, ale może ona miała dar zrozumienia, może rozumiała wszystko, może w duchu potrafiła posługiwać się innymi językami, wszystkimi językami świata, każdym słowem utworzonym i używanym przez istoty ludzkie i nieludzkie; kiedy się pieprzymy, słyszę anioły, anioły. Uśmiecha się do niego jak anielica, szczególna, niezwykła anielica, ociera się głową o kolano Robina, jak zwierzątko, na wpół udomowiony rosomak, coś jasnego i szorstkiego niczym pilnik, ząbkowane ostrze noża do krojenia mięsa.
I Robin, na wpół uważny, na wpół nasłuchujący, niezupełnie obecny, ale i nie nieobecny, a w każdym razie nieobecny w inny, nowy sposób, nie mający nic wspólnego z chorobą, tą czerwoną, przerażającą drogą rozkładu; nie, to był nowy szlak, wiodący do krainy, gdzie światło jest na porządku dziennym; Saskia o tym miejscu mówiła, czy to ona je wymyśliła? A może Robin? Grant nie wiedział, a nie chciał o to pytać, przyjął to za pewnik. Robin, śpiący w świetle trzech różnych lamp - ich blask jak niebiańska łaska spływała na jego twarz - i Saskia, szepcząca do Granta: - On ma swój własny kompas, wie, dokąd zmierza. I wie, dokąd chce dotrzeć. W swoich rysunkach. - Gładzi to uśpione oblicze, które pod jej dotykiem nawet nie drgnęło, tak dziwne jak woda, wygładzająca się po zaprzestaniu mącenia.
- On jest mostem, wiesz? Mostem wiodącym do domu, może mi pokazać drogę, może mnie tam zabrać. - Może ją zabrać, ale dokąd? Dokąd? Gdzie chciała się znaleźć, dokąd pragnęła dotrzeć, aby mogła tam istnieć? Bez cienia gniewu: - Może mnie zabrać tam, gdzie mój tok myślenia uznawany jest za normalny. Tam, gdzie mój sposób myślenia rzeczywiście jest myśleniem, gdzie wszyscy są tacy sami jak ja - stwierdziła.
Czy to nie Clearwater? Ale nie powiedział tego na głos i wcale nie zamierzał, ponieważ na swój sposób, jako człowiek z zewnątrz, wiedział, co miała na myśli. Clearwater wcale nie było jej domem, podobnie jak cały świat zewnętrzny, nawet Świąteczny Dom nie był, tak naprawdę, właściwym dla niej miejscem. Bo jej dom znajdował się w rysunkach Robina - być może, gdyby Robin bez bólu mógł narysować owo miejsce wiedzy... Ale ona mówiła już coś innego, szeptała do śpiącego Robina, którego oblicze było ściągnięte milczeniem i skupione - zdawało się, że słyszał każde jej słowo i wszystko rozumiał, podczas gdy Grant chwytał jedynie drobne strzępki, ulotne, jak zasłyszany przez przypadek szept czy fragment zdania, jak echo dobiegające z najdalszych zakamarków mózgu. - ...Jakby to przydarzało się mnie, ale beze mnie, rozumiesz? - jej pochylona głowa, szepczące usta nad obliczem piety, uśpiony Robin z piórem w dłoni, uśpiony Robin, śpiący w świetle i przesypiający całe godziny nocnych ciemności, przypuszczalnie w towarzystwie Saskii. Grant w drugiej sypialni, drzemiący przy wtórze szumów i monotonnego buczenia małego telewizorka, obok niego trzy nowe rysunki Robina: karzeł w pudełku, martwy mężczyzna, uśmiechający się spod warstwy przezroczystej ziemi, oraz kobieta, kopulująca z dinozaurem: te trzy szkice cechowała niesamowita, rażąca wręcz pustka, a także czystość, prostota linii i form, tyleż transcendentalna, co przerażająca; jeżeli jest w stanie oddać aż tyle, tak oszczędną i prymitywną kreską, co mógłby zrobić z nicością? I kiedy zdecyduje się spróbować? Kiedy to zrobi?
- Azrael - powiedziała Saskia - to Anioł Śmierci.
- Sądziłem, że to ty byłaś Aniołem Śmierci - mruknął Grant, uśmiechając się, na znak, że żartuje, ale mówił serio. Wypakowuje torby z zakupami, artykuły spożywcze, tanie napoje gazowane, nie markowe chusteczki higieniczne; kolejny kiepski tydzień, kolejny tydzień niewielkich zarobków i niewielu zamówień. Jeśli pójdzie tak dalej, zaczną się kłopoty, zmiany - Grant nie chciał im o tym mówić, wszystkie godziny spędzane w pracy ciążą mu brzemieniem niepokoju i oburzenia. Wiedział, co się działo - coraz bardziej złośliwe uwagi Johna, nie zapłacone zamówienia, nie spłaceni dostawcy, brak pieniędzy w dziale wypłat, jak przejażdżka na rodeo, jak metalowa rampa, którą bydło w rzeźni zmierza na miejsce uboju, ale cóż mógł z tym począć? Nic. Przestać myśleć. Wypakowuje zakupy, pomaga Saskii je ułożyć, wedle życzenia, słucha jej wywodu o Aniele Śmierci; anioły to jej nowy temat, przechodziła - jak sama stwierdziła - okres oczarowania, przecież anioły mogły nas tak wiele nauczyć. Tak wiele. Jeżeli Robin podzielał ten entuzjazm, bynajmniej o tym nie wspomniał; obecnie cały swój czas spędzał zgodnie z ustalonym rytuałem - rysował albo drzemał w kącie, gdzie słońce grzało i świeciło najjaśniej. Brudne dłonie Saskii na śliskim kartonie mleka, brudne dłonie drżą lekko, leciutko, jej głos jest dziwnie bezosobowy i miałki. - To muzułmański odpowiednik judeochrześcijańskiego anioła Rafaela - stwierdziła, jakby cytowała fragment książki; może faktycznie tak było. Jakiej książki?
- Całe jego ciało jest pokryte oczami. - Uśmiechnęła się pod nosem; mogło się wydawać, jakby zobaczyła coś, co tylko ona była w stanie dostrzec, i może rzeczywiście - któż to wie? Najlepiej wierzyć we wszystko, dosłownie we wszystko; wierzyć własnym oczom i całej reszcie. Grant czeka, ściskając w dłoni słoik z tanim masłem orzechowym, śpiący Robin i rozgadana Saskia: - A za każdym razem, kiedy któreś z nich mrugnie, umiera jedno stworzenie.
- Jakie? - spytał Grant. - Człowiek, czy może raczej zwierzę?
Wzrusza ramionami, jakby to jej nie obchodziło. - Nie wiem. Po prostu stworzenie. Kiedy Azrael mruga, umiera jedno stworzenie, gdzieś na świecie. Za każdym razem, kiedy mrugnie okiem...
Wtem Robin siada, podnosi się energicznie i prostuje, jakby pękł mu kręgosłup; papier i ołówek lądują na ziemi, oczy chłopaka są rozszerzone, głos podniesiony i oschły, modlitwa, przekleństwo, inkantacja. - Wszystkie jego oczy mrugają, właśnie teraz, wszystkie jego oczy mrugają!
Saskia zastyga w bezruchu, jak zwierzątko pochwycone światłem jego głosu; plastykowy słoik, niczym cegła, wypada z dłoni Granta.
- Mrugają - potwierdził Robin - raz za razem. - I w pełni rozbudzony spogląda na nich - łagodny uśmiech, a potem spomiędzy tych uśmiechniętych warg bucha struga bezbarwnego płynu, gęsta, potężna, jak strumień tętniczej krwi, by rozbryznąć się na podłodze.
Krzyk Saskii, jak płomień, wypełnia wnętrze kuchni, dziewczyna skacze w stronę Robina, rzuca się na niego, jakby próbowała osłonić go przed pędzącym samochodem, obronić, uratować, ochronić; uderza bokiem w krzesło, przewraca i jego, i mebel. Płyn, wyglądający jak plazma, na jego piersi - nie krew, nie rzygowiny, coś innego, gorszego. I wciąż uśmiechając się wilgotnymi, ociekającymi ustami, pyta: - Nie widzicie ich? Tych oczu? - A potem tylko do Saskii: - Masz je na całym ciele!
Znowu zaczyna przeciągle krzyczeć, jej dłonie, śmigające dziko po jego nietkniętej piersi, jakby próbowały zamknąć rozległą, otwartą ranę, otwór, wyjście, skąd znów bucha strumień płynu, odrażającego, bladego, prawie białego. Robin kaszlnął delikatnie, przytykając dłoń do ust, i kolejna struga plazmy, a może czegoś innego, gęstego jak smarki, pociekła na jej brudne włosy, na jej brudne ręce, które wciąż dotykały jego klatki piersiowej. Grant był jak sparaliżowany, nieomal zapomniał o oddychaniu, aż w końcu ocknąwszy się, nabrał powietrza przez ściśnięte gardło i znalazł się obok Robina, na klęczkach; dłonie trzęsły mu się tak strasznie, że z trudem zdołał ująć palcami podbródek chłopaka i odwrócić mu twarz do światła: - Pozwól mi zobaczyć - poprosił. - Robinie, pozwól mi... muszę...
Robin ponownie kaszlnął. - Nabrudziłem - powiedział cichym, miękkim tonem. Blada twarz, biała blizna, przezroczysty śluz wszędzie wokoło, na ciele, na rysunkach; formy i kształty przesłonięte woalem wilgoci, nieodwracalnie zniszczone, nawilżone, przemoczone.
- Ale to nic - jakby był kimś innym, jakby mówił do siebie i do Robina, który nabałaganił: - Posprzątamy to.
A Saskia, wciąż przykucając, patrzy; jej dłonie przesuwają się po jego piersi w tę i z powrotem, jakby nigdy nie musiały robić nic innego; słoik z masłem orzechowym w kałuży na podłodze; Grant podnosi się i, powłócząc nogami, idzie po papierowe ręczniki, zwija pół rolki drżącymi dłońmi. Ręczniki do wytarcia podłogi i uśmiech Robina, pełny, piękny, wilgotny, promienny, jak uśmiech przejedzonego lwa, jak gorący, sycący uśmiech Azraela, szczerzącego zęby, patrzącego i mrugającego tysiącem swoich oczu.
CZĘŚĆ CZWARTA
BOGOWIE NIEBA I ZIEMI
Ścieżka nie iluminacji, ale niewoli. Stać się w końcu tym, co się postrzega - i nie ważyć się dostrzegać różnicy.
Barry N. Malzberg
Ludzie będą aniołami, aniołowie będą bogami
Pope
- Kochasz go? - Zaczerwienione oczy Saskii, twarde jak bryłki marmuru, jedna dłoń na ścianie. - Gliniarski gest, gest sędziego podczas ostatniego przesłuchania, włosy, sterczące dziko spośród chmury dymu; odpalała jednego papierosa od drugiego. - Kochasz go?
- Co to ma...
- Kochasz go!
- Tak! - szepcze Grant gniewnie, bolą go oczy; nie spał od wielu, bardzo wielu godzin, siedział sztywno, wstrząśnięty i przerażony. Robin doprowadził się do porządku, był czysty i nie wyglądało, aby - przynajmniej fizycznie - coś mu dolegało. W każdym razie Grant niczego takiego nie dostrzegał. Byle drgnięcie, lekkie poruszenie Robina sprawiało, że Grant podrywał się z miejsca: ta maź, ten śluz rozbryznięty dokoła, zalewający wszystko, i łagodny śmiech chłopaka - płyn jak krew na rysunkach, te wszystkie jego oczy mrugają, właśnie teraz. - Tak, kocham go - zjadliwie do Saskii, osłabiony ze strachu i braku snu. - Czy to z czymkolwiek ma coś wspólnego?
- Jeżeli go kochasz - zimno, wręcz lodowato, i Grant dostrzegł jej własny strach; a więc jednak było coś, czemu nawet ona nie umiała sprostać, co przerastało jej własne, szalone i mroczne koszmary - wiedziała, czego się bać, ale to, to było coś zupełnie innego. - Nie odprawiaj go. Nie odsyłaj go do...
- Na miłość boską, Saskia, on powinien skontaktować się z lekarzem! - Boże! Co to była za substancja, nawet krew byłaby lepsza, krew była czymś, co Grant potrafił zrozumieć. - On potrzebuje badań, powinien...
- Co? Pójść do szpitala? Wymaga opieki? - Kolejny papieros, przypala z niewłaściwego końca, odwraca i zapala ponownie. Pstryk, klik, ogień. - Wiesz, dokąd go odeślą. Do puszki Pandory.
Opiera się o drzwi, oczy zamknięte, dłonie w kieszeniach, jak kamienie samobójcy; to już prawie siedem godzin, nic się nie wydarzyło. Robin spał, obudził się tylko raz, by się wysikać - uspokajający jasny mocz, zwyczajny, żadnych dziwnych płynów. Grant pochylony nad sedesem, niczym kapłan wieszczący ze zwierzęcych wnętrzności - czeka cię pomyślny okres, masz przed sobą długą podróż... Po czym Robin wolnym lunatycznym krokiem wrócił do łóżka, by ponownie usiąść. Nie pytał o Saskie; nie zauważał Granta, który stał teraz w kłębach cuchnącego dymu, z głową odchyloną w tył, oczyma zamglonymi i suchymi, trawiony grozą faktycznej odpowiedzialności, lękiem samotności i egoizmu - na odpowiedzialność jest miejsce tam, gdzie miłość ugina się przed mocą i władzą, gdzie serca znajdują się w okowach, a otwarte dłonie są puste; to przestrzeń, w której się mówi: będę służyć, zastanowię się i ostatecznie podejmę decyzję. A zatem cóż robić - dokonać wyboru, podjąć decyzję, bo Saskia nie jest do tego zdolna, albo raczej jest aż nazbyt zdolna; tak wiele spraw stanęło na głowie - lekarze, szpitale, ból, smutek - i pójście jej śladem mijałoby się z celem; nie mógł liczyć, że znajdzie tam oparcie, którego szukał, bezpieczną przystań - zupełnie jak w gabinecie luster: w którą by tu pójść stronę? Dokąd teraz? Wybieraj - szpital? A może nie? Lekarze? A może nie? Lekarstwa? A może nie? Co bardziej pomoże, niż zaszkodzi?
Saskia patrzy na niego od progu, światło i dym, a Grant jak ojciec, nad łóżkiem Robina, twarz chłopaka blada niczym płótno, i tylko przemoczona Angela na jego szyi, jedyna oznaka niedawnego ataku; nie pozwolił jej sobie odebrać. Nie zniósłby tego. Pragnął dotknąć jej twarzy, ale - jeszcze bardziej niż żyć - pragnął, by ktoś mu powiedział, co teraz powinien zrobić.
Przez kolejną godzinę nic się nie wydarzyło. Saskia wreszcie usnęła, schował jej zapalniczkę i usnął przy niej, na podłodze w przedpokoju; chciał wiedzieć, kiedy i jaki zrobi kolejny ruch. Pójdzie do Robina, a może będzie chciała go zabrać? Czy mogła to zrobić? Co jeszcze mogła sobie wymyślić?
A co ty zrobisz?
Nie wiem - jak deszczowe chmury, jak cichy dźwięk komórek rakowych, rozrastających się pod niewinną, nieświadomą, nieskalaną skórą. Nie wiem, nie wiem, nie wiem.
Robin obudził się, niczego nie zjadł, odlał się parę razy; nie chciał nic mówić na temat płynu ani odpowiadać na pytania, uśmiechał się. Powiedział tylko: - Nic mi nie jest. - Najpierw do Granta, po czym wielokrotnie powtórzył to Saskii, która bacznie przyglądała się im obu; jak dotąd, nie udało jej się znaleźć zapalniczki, papierosy zapalała od kuchenki, omal nie tracąc przy tym włosów i parząc sobie palce. Grant zadzwonił do pracy, powiedział, że jest chory, upichcił na obiad jarzynową, a nalawszy sobie zupy do kubka z napisem: seksowny senior, wypił ją prawie całą.
Robin nie tknął pożywienia. Saskia wylała resztę do toalety, patrząc, jak woda spłukuje drobno pokrojone warzywa; Grantowi widok ten kojarzył się z wymiocinami, zrobiło mu się niedobrze, miał ochotę puścić pawia. Za kwadrans piąta lunęło jak z cebra, strugi deszczu spłukały chodniki, a Grant ubrał Robina w płaszcz i odprowadził do domu.
Spać i spać. Kto by przypuszczał, że można robić to tak długo? Czy znów zwymiotuje tak jak przedtem (ale to nie były mdłości, wiesz, że tak, przecież nikt czymś takim nie rzyga)? Czy powinienem zabrać go do szpitala? Co teraz powinienem zrobić?
Godzina ósma - głosił wpis w notesie, naniesiony jednym z ołówków Robina - piwo imbirowe. Dziewiąta - sen. Północ - sen. Dziewiąta rano - woda. Wpół do jedenastej - sen. Z każdym kolejnym wpisem coraz bardziej bazgrał. Saskia zadzwoniła dziesięć razy - każdy kolejny telefon był bardziej zajadły i podlejszy od poprzedniego; Regina zatelefonowała tylko raz, aby powiedzieć, że Saskia prosiła ją o podwiezienie do ich mieszkania - spotkała się z odmową. Grant widział oczyma duszy Reginę, kręcącą przecząco głową, widział odpowiedź oczu Saskii, jej gniew, jej bezradność, niemniej cieszył się, że nie było jej tutaj, że został sam na sam z Robinem, aby go obserwować, czuwać przy nim i myśleć. Myśleć, myśleć, myśleć.
Od ich powrotu do domu Robin nie odezwał się słowem; wpełzł do gniazda, by tworzyć jeden rysunek za drugim; cieniutkie kreski, tak blade, że prawie niedostrzegalne - twarz, przepełniona cierpieniem.
Cierpiąca twarz. Gdy na nią patrzyłeś, czułeś ból, jakby ból powodowały twoje spojrzenia. I znów to samo. Druga - piwo imbirowe, czwarta - sen. Piąta - sen. Szósta - sen. Robin nie chciał nic jeść, przyjmował wyłącznie płyny, klarowne płyny. I, pomijając rysowanie, w ogóle się nie poruszał. Nie mówił.
Grant wziął wolne również na dzień następny; mówi wolno i precyzyjnie, jakby język codziennego świata stał się walutą, którą należycie nie potrafił się posługiwać, ścieżką zbyt wyraźną, aby można ją było dostrzec (to dlatego - wyjaśnił jego umysł, że spędzasz cały swój czas w towarzystwie świrów, kto wie, może tobie także odbiło i nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy; możesz być szalony jak Kapelusznik, ale skąd masz to wiedzieć?). Głos Johna w słuchawce, zbyt podniesiony i przyspieszony, jakby łajał Granta od co najmniej paru godzin: - W zasadzie mógłbym cię wylać. Wiesz za co?
- Taa - mruknął Grant, był zmęczony, nie spał od Bóg wie ilu godzin, nie wiedział, która może być godzina. O zerknięciu na tarczę zegarka nie było mowy. Nic by z niej nie odczytał. - Mógłbyś.
- Co się kurwa z tobą dzieje? Jesteś chory?
- Tak - burknął Grant. - Jestem chory jak skurwysyn. Właśnie wyrzygałem całą puszkę jarzynowej.
- Daj kurwa spokój. Nie jestem lekarzem, oszczędź mi szczegółów.
Powiedział coś jeszcze, czego Grant nie usłyszał, po czym się rozłączył. Grant miał przez chwilę trudności z odłożeniem słuchawki na miejsce, ale zaraz telefon zadzwonił ponownie - Saskia.
Robin znów rysował. Jeden rysunek po drugim.
- Pozwól mi z nim mówić, Grunt. Grunt, grunt, grunt, ty skurwysynu, daj go do telefonu!
- Saskia - i nagle zapomniał, co chciał powiedzieć; zbolały, wysączony do cna wyczerpaniem, nie potrafił nawet zebrać w sobie energii, by wyrazić wzbierający w nim gniew, słuszny gniew, przecież miał prawo na nią się wkurzać, gdy krzyczała do słuchawki, że ją odsunął, bo to nie było fair, zwłaszcza teraz, kiedy znalazła swoją zapalniczkę. Dokładnie tam, gdzie ją zostawił.
- Saskia, on nie chce z nikim mówić. Nie rozmawia nawet ze mną. W ogóle nic nie mówi.
- Ze mną będzie, ty sukinsynu, daj go do telefonu, daj go...
I tak stale, bez ustanku, aż wreszcie zaniósł aparat Robinowi. Chłopak przyłożył słuchawkę do ucha, nie przerywając rysowania; Angela na jego szyi zaczęła już cuchnąć - sucha żelazista woń, przywodząca na myśl starą krew, i to upiorne milczenie. Nie powiedział ani słowa. Kiedy Grant odłożył słuchawkę, telefon zaraz rozdzwonił się ponownie.
Siódma - woda. Ósma - sen.
Dłoń Robina na ołówku, jak na główce klucza. Wszędzie ta sama twarz, w całym pokoju, zbolałe, cierpiące oblicze, trawione potwornym bólem - kto cię skrzywdził? Kto ci to zrobił? Twarz Robina zbielała, od czego? Od obrażeń wewnętrznych? To, co z siebie wyrzucił, strasznie śmierdziało. Co to miało oznaczać? Powinien trafić do szpitala czy nie? Kobieta czy tygrys?
Pomóż mi, Boże, o Boże, nie wiem, co robić. Wszystko zależy ode mnie, a ja nie wiem, co robić. Czy Johnna czuła się kiedyś tak samo? Johnna - imię tak obce, jakby pochodziło z zamierzchłej przeszłości, samo jego wspomnienie wydało mu się równie formalne i odległe co modlitwa: Johnna, pomóż mi, nie wiem, co robić.
Kiedy znów zadzwonił telefon, pozwolił, by włączyła się automatyczna sekretarka. Nie dzwoniła Johnna, lecz John - z informacją, że wylewa go z pracy.
- Chcę porozmawiać z Alison - powiedział Robin.
Zero słów, przez tyle godzin łączących się w dni, i tyle dni złożonych z pojedynczych godzin; Angela na jego szyi śmierdziała jak kubeł starych śmieci, wydawała odór zatrutej krwi; woda i napoje gazowane, klarowne płyny, żadnych innych posiłków, podczas gdy Grant, odrętwiały i wyczerpany, zdołał wreszcie usnąć, przespał całe sześć godzin, z podwiniętymi pod siebie nogami i twarzą ukrytą w dłoniach, a Robin - zajęty, potwornie, strasznie zajęty - tworzył nowe rysunki, przyklejał je wszędzie, gdzie się dało, na drzwiach, na ścianach, szafkach, na podłodze (przy czym nie wolno było na nie, rzecz jasna, nastąpić) - ta twarz, wszędzie ta twarz, była niczym obsesja, która ożyła, by objawić się na każdym skrawku wolnej przestrzeni, gdzie tylko mogło ją dostrzec przerażone, wstrząśnięte oko. To nic, że próbowałeś odwrócić wzrok, spójrz tu. A teraz tutaj. I tam, jest również tam, jak ból; nie sposób go uniknąć, nie da się go spławić. Niezależnie od tego, jak bardzo tego pragniesz, niezależnie od tego, jak mocno się starasz.
- Chcę pomówić z Alison.
Głos nieco oschły, ale zrozumiały. Grant zdziwił się, jak zdychające zwierzę, które budzi się, i - nieco skonfundowane - stwierdza, że żyje. Ręce zgrabiałe aż po łokcie, pozbawione czucia, nogi - kiedy spróbował wstać - prawie jak sparaliżowane. Blizna Robina blada, niemal niewidoczna na żółtawej powierzchni jego skóry, wyglądał, jakby miał żółtaczkę; czym była żółtaczka? Skąd się brała? Chyba z wątroby. Ale czy na pewno? Czy to wątroba wytwarza żółć? Powinien to wiedzieć, prawda? Krew i żółć. Krew i woda. Ktoś odwiesił słuchawkę telefonu. Automatyczna sekretarka, mrugając światełkiem, oznajmiła, że nagrało się dziewiętnaście wiadomości, cała taśma - zgadnij, kto dzwonił.
- Chcę - jeszcze raz, łagodnie, bardzo łagodnie - pomówić z Alison.
- Dobra. - Grant stwierdził, że z jego własnym głosem było coś nie tak; wydawał się cichy, ochrypły, piskliwy jak u nastolatka przed mutacją.
- Ale wiesz, Robinie, że ona może... nie chcieć teraz z tobą rozmawiać. Może być zbyt...
- Wiem, że ona nie chce rozmawiać ze mną - stwierdził Robin. - Nigdy nie chciała. Ale to ja chcę z nią pomówić.
A więc to tak. Co teraz? Po raz pierwszy nie okazało się to trudne: miał numer, wybrał go dla Robina i podał mu słuchawkę. Odsunął się na bok (dyskretnie, powoli, spójrz na tę twarz), uginając się na nogach tak, jakby nosiły go po raz pierwszy; wszedł do kuchni, aby napić się wody, zjeść cokolwiek i przyrządzić coś dla Robina - jeżeli w ogóle będzie chciał jeść. Czy zechce? Zrób coś, to się przekonasz. Coś prostego, durniu.
Miesza w garnku zupę - rosół z puszki, oka tłuszczu na jej powierzchni, kawałki kurczaka jak strzępy gumowej myszki; zupa się nie gotowała, zapomniał włączyć kuchenkę gazową. Gaz, gaz. Czy Robin rozmawiał teraz z Alison? Czy ona rozmawiała z nim? Czy go słuchała? Wszędzie to cierpiące oblicze. Zupa na łyżce. Zerka przez chwilę na Robina, chłopak trzyma w ręku Angelę, ściskają - ściska, ale nie za mocno, nie tak, aby zniszczyć lub zmiażdżyć, lecz raczej jak talizman, jak koniec liny ratunkowej, łączącej go z drugą stroną, z domem. Gdzie był dom Robina? Nie u rodziców ani u Alison, nie w szpitalu ani nie w domu opieki. U niego? A może u Saskii? Saskia nazwała go mostem. Dzwoniła dziewiętnaście razy. Czy tu przyjedzie, może już była w drodze? A może już była tutaj, ale Grant spał tak twardo, że jej nie usłyszał? Nie, nie mógłby przeoczyć jej obecności w mieszkaniu. Nie przyjechała. Na razie. Co mówił Robin? Bulgot gotującej się zupy, białe bąble, piana. Grant oparzył się, nalewając zupę do filiżanek; nie ufał sobie, że doniósłby ją na miejsce w miseczkach. W pokoju Robin leżał z zamkniętymi oczami, ze sznurem telefonu, owiniętym wokół szyi i naprężonym jak drut - plastykowe końcówki niczym główki kości, sztucznej kości, jakiegoś niewyobrażalnego ciała, nowego ciała, ciała z plastyku i światła. Grant, zapatrzony, stanął z filiżankami w dłoniach, gapiąc się jak lekarz na pacjenta, który ni stąd, ni zowąd zmarł, rezygnując z wszelkiej, możliwej pomocy medycznej.
- Robinie?
Ściska Angelę. Raz po raz.
- Robinie - mocno trzyma filiżanki z gorącą zupą. Odnosi wrażenie, że ma potwornie grube palce.
- Robinie, nic ci nie jest? - Pewnie, że nic, spójrz tylko.
- Robinie. - Podchodzi bliżej, nachyla się. Oczy Robina są rozszerzone i - gdy tak się przygląda - patrzą na niego, jakby z jakiejś niezmierzonej przestrzeni, oddalając się z każdą chwilą coraz bardziej; jego usta otwierają się, wargi rozłączają i rozciągają coraz szerzej i szerzej, a Grant, zdjęty nagłą zgrozą, upuszcza filiżanki, zupa rozpryskuje się wokoło; spodziewa się kolejnego potoku plazmy, buchającej przezroczystej strugi, ale z ust chłopaka płynie tylko głos, dźwięczny, silny głos: - Ona nie chce ze mną rozmawiać. Powiedziała, że umarłem.
Cisza. Przemoczona nogawka, palący ból, dojmujący niczym żywa barwa. Oparzył się zupą, kluski na podłodze, małe białe robaczki i przecinki, białe kawałki kurczaka - Robin wziął jeden w dwa palce, usiłuje nakarmić Angelę. Sznur na jego szyi jak łańcuch, jak różaniec - cicha pobożność.
Oczy chłopaka chyba w ogóle nie mrugały. - Alison powiedziała, że umarłem.
- Nie umarłeś - zaprzeczył Grant.
- Skąd wiesz? - I zaraz potem: - Angela też tak nie uważa. Ani tak, ani tak. Ona tak nie uważa. Ani tak, ani tak.
- Czy... dobrze się czujesz? Jesteś zły? A może głodny? Wciera kluskę w pokrytą zaschniętą krwią buźkę Angeli.
- Nie, dziękuję - uprzejmie, bardzo uprzejmie. - Nie teraz. Wiotka biała kluska między jego palcami. Zapach zupy i tłuszczu
i strach, jak porywista wichura, gwałtowny podmuch, niosący ze sobą potencjalne możliwości, tragedie i gniew. Grant wstaje z łyżką w dłoni i w tej samej chwili, jak na zawołanie, rozlega się pukanie do drzwi - Saskia.
- Wpuść mnie.
Cicho, na razie.
- Grant, wpuść mnie. Robinie, wpuść mnie!
Wyglądała, jakby od ich rozstania nie zmrużyła oka - brudna, sponiewierana, dzika i wojownicza, nie jak śmierć, ale jak towarzyszący jej lęk. Paliła papierosa, nie wyjmując go z ust, popiół wisiał na nim nie strząśnięty. Okropnie śmierdziała. Wyjaśniła, że całą drogę przeszła pieszo.
- Regina nie chciała mnie podwieźć - przez zaciśnięte zęby i papierosa. - Stwierdziła, że jestem zbyt zdenerwowana, aby dokądkolwiek się wybierać. Pomyśl o twojej matce - powiedziała; o mojej matce, a co, kurwa, moja matka ma z tym wspólnego, co do cholery moja pieprzona, nieżyjąca matka może...
- Robin zadzwonił do swojej siostry - mruknął Grant, aby powiedzieć cokolwiek, aby wedrzeć się w jej monolog, zanim jak ogień rozpali się jeszcze bardziej; zbolała twarz na ścianach - na podłodze zdawała się mu potakiwać, zdawała się wirować i pławić dokoła we wdzięcznej aprobacie; może teraz on też był niespełna rozumu, może jego percepcja zmieniła się nieodwracalnie, może ten stan odmiennej świadomości pozostanie już z nim na zawsze. Zbyt często przekraczałeś granicę i kto wie, czy uda ci się wrócić. Być może to się nie stanie. Już nigdy. Niezależnie od tego, jak bardzo byś tego chciał, jak często i żarliwie błagał: Mam już dość, proszę, chcę do domu. Koniec z domem, wszystko jest tu i teraz, to miejsce, gdzie musisz pozostać; jakby ktoś obdarzony drugą szansą powiedział sobie: czas zacząć żyć od nowa, wstań i idź - ale tylko po to, by ów nowy stan nieubłaganie doprowadził go do rychłego upadku. Nie możesz już tak żyć, twoje atuty przestały istnieć, zmieniłeś się. To nieodwracalne. Koniec ze starym życiem, koniec ze wszystkim, teraz jest tylko ten wyraz oczu Saskii, jej woń i smród papierosa, i Robin z przewodem od telefonu na szyi, Robin, Angela i ołówek w zasięgu ręki.
- Do siostry? - spytała Saskia z podejrzliwym zadowoleniem. - Co, do Alison? Do Królowej Śniegu? Królewny Śnieżki? Wiem wszystko o Alison, widywałam ją stale w Clearwater. Prawda, Robinie? Prawda? - Bez odpowiedzi. Robin patrzył tylko na Angelę, pochylona głowa, blizna zatraca swoją bladość, nabierając odcienia świeżego i słodkiego jak pokraśniała brzoskwinia, barwy, której Grant nigdy dotąd nie widział; rzecz jasna, ten świat jest pełen nowych rzeczy, nowych doświadczeń - czyż nie był to świat jakby poza granicą, ów permanentnie odmienny stan świadomości? Naturalnie, że tak.
- Widziałam ją w pokoju dziennym, siedzącą tak, by przez przypadek nie dotknąć swego brata, pacjenta, siostry, której nienawidziła, ojca i dzieciaka, widziałam ją kurwa cały czas. Czyścioszka, kolana zawsze razem. Kiedy ją zapytać o ćmika, zaraz bierze nogi za pas. Nie chce patrzeć na świrów, pojebów, o tak, wiem wszystko o Alison, ja i moja matka śmiałyśmy się z niej, ja i moja matka siadywałyśmy tam i śmiałyśmy się, aż...
- Przestań - powiedział Grant. - Przestań, Saskia. Gdyby Robin...
- To ty przestań. Zamknij się, to ty gadasz bzdury. Niczego nie kapujesz. Co ty w ogóle o tym wiesz?
Nie potrafił odpowiedzieć, nawet tu, w przerażającym nowym świecie, toteż wcale nie próbował; miast tego, z filiżankami w ręku, poszedł do kuchni po ścierkę, aby wytrzeć rozlaną zupę, zrobić coś pozytywnego, coś zrozumiałego, i podczas gdy usiłował sobie przypomnieć, gdzie są ścierki, poczuł w tle jej obecność, poczuł, że stanęła za nim, niczym zabójczyni z siekierą lub innym, równie skutecznym narzędziem do mordowania. Odwróć się. Odwróć się – I zrobił to, by ujrzeć jej zapłakane oczy i smarki pod nosem; papieros dopalił się już do filtra.
- Nie chce ze mną rozmawiać - stwierdziła. - Będzie rozmawiał z Alison, ale ze mną już nie.
- Spoko, zwolnij trochę. Dobra? Proszę. - Jej płacz sprawił, że i jemu w oczach zakręciły się łzy; to zdumiewające, nie płakał od tak dawna, tak bardzo, bardzo dawna.
- Przystopuj na chwilę, daj mi pomyśleć. Coś jest nie tak, i to bardzo. - Spojrzeli na siebie nawzajem, poprzez łzy, w zatrważającym świetle prawdy wypowiedzianych właśnie słów. Coś faktycznie było nie tak, gdzieś nastąpił zwrot, może stało się to wraz z pojawieniem się dziwnego płynu albo długich okresów snu, a teraz podążali już dalej tym torem, napotykając po drodze całkiem inne zjawiska; mieli styczność z siłami, którym należało stawić czoło, ale on już się wypalił, nie był w stanie sprostać nowym próbom, zmiana zredukowała go do poziomu czysto elementarnego, jeszcze niższego niż Saskii i o wiele niższego od Robina, nie pozostało mu nic znajomego czy trwałego, co zapewniłoby mu równowagę, nie miał się czego uchwycić, nie miał na czym się wesprzeć. Zero. Prócz Saskii, płaczącej z wściekłości, z zazdrości, szlochającej i walącej pięścią w blat - leżący na nim niedopałek papierosa podskakiwał przy każdym uderzeniu.
- W porządku - powiedział. - W porządku. Przestań na chwilę.
- Kurwa - szlochając. - I do tego Regina nie chciała mnie podwieźć, pieprzona cipa, cholerna dziwka. Nie chciała mi zrobić kawy. Powiedziała, że kawa źle podziałałaby na moje nerwy, kapujesz? I kto tu jest porypany, na miłość boską, przecież to jej brak piątej klepki, to ona musi mieć nie po kolei w głowie, skoro twierdzi, że filiżanka kawy źle wpłynie na moje nerwy. - Wali pięścią raz po raz, a Robin w pokoju - jak gdyby nigdy nic, cichutki, milczący - wydaje się kompletnie nieobecny. Grant wciąż balansuje w labiryncie niepamięci; utrata umiejętności racjonalnego myślenia, niepokój i ogólne zagubienie nie wróżyły mu najlepiej w tej nowej i całkiem dyskusyjnej sytuacji, w tym procesie rozkładu i upadku, rozciągniętym w przedziale kilku dni, bo przecież trwało to już parę dni - a nawiasem mówiąc, jaki był dziś dzień? Pytanie jej o to mijało się z celem, a poza tym to ona go o coś pytała, czyż nie? Jej słowa brzmiały jak zapytanie, ale po ich wypowiedzeniu nie było już mowy o powtórkach, o drugiej szansie, bo właśnie zaczęła krążyć po kuchni, otwierając szafki, wyciągając szuflady i trzaskając nimi. Wyjęła puszkę z kawą, odkręciła kran z zimną wodą i pstryknęła ekspres, nalała wody i potknęła się. - O cholera! - ogarnięta frustracją; jej łzy i przepotworny gniew, Grant usiłuje jej pomóc, próbuje ją podnieść, odstawia ekspres, i wtedy ona odwraca się gniewnie ku niemu, obnażone zęby, paląca furia, wściekłość jakby narosła przez całe lata rozgoryczenia, jak trucizna, przesączająca się z dawien dawna przez szczeliny, a teraz wykorzystująca całą moc swego skumulowanego jadu. Saskia nieomal eksplodowała na jego oczach: - Nie mów mi, jak to się robi. Nie mów mi, jak to się robi!
Robin z tyłu za nimi, nie zauważyli go, być może nadpłynął właśnie jak słońce na horyzont, ponad taflą wody, albo jak Anioł z Biblii - nie lękajcie się. Zero słów, blizna różowa i delikatna niczym wonna róża; gładzi jej twarz koniuszkami palców, pieści pozlepiane kędziory brudnych włosów, szept z jego ust jak szum wiatru: Szszsz, szszszsz. Szept powolny, świszczący - szszszsz szszsz szszsz - i choć było to jak dolewanie oliwy do ognia, Grant nie zauważył, aby jej gniew przybrał na sile, po tej drugiej stronie granicy, ale w dalszym ciągu daleko od serca, wielkiego dudniącego silnika; bractwo szaleńców - jego baczne i uważne oczy dostrzegły, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, teraz mógł bezpiecznie zrobić swoje, dokończyć, co zaczął, nalać wody do dzbanka i zrobić kawę. Mógł poruszać się bezpiecznie i uświadomiwszy to sobie, nawet pomimo tego woalu, tej nieodłącznej zasłony bezradności, był w stanie osiągnąć dla niej, dla siebie i - co najważniejsze - dla Robina odmienny rodzaj bezpieczeństwa, jak zakreślony krąg, miejsce zaniechania...
- Pieprzony chuj!
- Nie! - i głos Robina, niemal zachęcający do rozmowy.
- Pierdolona, w dupę jebana dziwka, dzwoniłam do ciebie ze sto razy, ze sto razy, Robinie, i nie chciałeś ze mną gadać, to nie tylko Grunt, nie tylko on tego nie chciał, ale i ty także, to ty, właśnie ty nie chciałeś ze mną rozmawiać, a ona nie chciała mi zrobić kawy, a potem ty do niej zadzwoniłeś, rozmawiałeś z nią, z nią, ty...
- Nie - znowu, mocniej, blizna pociemniała, nabierając czystego, bolesnego odcienia, barwy złamanego serca.
- Wolałeś Alison niż mnie, a ona cię nienawidzi, Robinie, ona cię nie cierpi, zawsze cię nienawidziła, bo bała się ciebie, bała się, ty jesteś jej nienormalnym bratem, a ona boi się ciebie!
- Nie!
Grant patrzy na nich, palce zaciśnięte na wilgotnym uchwycie ekspresu, patrzy, jakby w jednej chwili przebyli dystans wielu mil;
ich twarze i postacie falują, to efekt jego przemęczenia, wzrok go zawodził; usiłuje odezwać się dostatecznie głośno, by go usłyszano:
- Ej, przestańcie no, dajcie spokój! - Tak jak mógłby przemawiać do walącego się budynku, gmachu, będącego w takim stanie, że byle podmuch wiatru obróci go w perzynę, a cegły, kamienie i tynk posypią się zabójczym gradem na ulicę poniżej; pod czaszą cienkiego, kretyńskiego parasola jego słów kryło się także inne przesłanie, informacja - przestańcie, przestańcie, dajcie spokój, błagam was, och, proszę, przestańcie, bo dłużej tego nie zniosę, po prostu mam dość, wszyscy mamy dość, powinniśmy teraz...
- Nie jest taka, jak moja matka, bo moja matka mnie kocha, przychodziła codziennie i nie bała się, dawała im fajki, każdemu, kto tylko zechciał, rozdawała koolsy całymi paczkami i nikogo się nie bała, nie bała się mnie i nie...
- Zamknij się, Saskia, zamknij się, zamknij się, zamknij się...
- Ona mnie kochała, kochała mnie, Robinie, ale Alison cię nie kocha.
- Nie - ani krzyk, ani szloch. Pchnął ją jedną ręką długim, zdecydowanym ruchem, nie tak, aby skrzywdzić, lecz by odsunąć, jakby stała na drodze rozpędzonego samochodu, a on chciał ją w ten sposób ocalić, po czym obrócił się energicznie, uderzając dłońmi o szafki, blaty i półki; walił nimi z całej siły, tłukł raz po raz, jakby płonęły, a on za wszelką cenę próbował ugasić ogień; grzmocił nimi tak, że Grant, zastygły jak słup soli, słyszał trzask pękających kości, tkanek i skóry, a pośród tych odgłosów, jęków i przyspieszonego oddechu wrzask Saskii, tnący powietrze niczym ryk strażackiej syreny. Potem rozdzwonił się telefon, dzwonił i dzwonił bez końca, na co Robin jeszcze raz huknął rękoma o blat stołu, a jego twarz zastygła w grymasie, takim przerażającym, odległym i obcym, jaki zdarza się u człowieka, który wykonuje znienawidzone obowiązki, aczkolwiek jest na tyle sumienny, że nie przerwie tej czynności, dopóki jej nie wypełni - solidnie, gorliwie, do końca.
Znowu dźwięk telefonu i krzyk Saskii: - Robinie, przestań, przestań; Robinie, nie, Robinie, nieee!
On jednak ponownie zaczął łomotać obiema dłońmi; rozległ się dźwięk jak przy trzaśnięciu deską o podłogę.
Grant w końcu znalazł się przy nim, schwycił go, oplótł ramionami w słabym, drżącym, niepewnym uścisku, choć jego mięśnie - wykonując ten ruch - nieomal zawyły, jęknęły pod wpływem siły, jaką weń włożył. Wtem Robin odsunął się od niego, ręce zwisały mu wzdłuż boków, przerażająco wiotkie, niesprawne, uszkodzone, ale wcale się tym nie przejął i zaczął w perzynę obracać całą kuchnię, używając do tego celu całego ciała, torsu, nóg i stóp - tłukł, kopał, przewracał, miażdżył i rozbijał jak oszalały bóg, przy wtórze brzęku szkła, dzwoniącego nieustannie telefonu i przeraźliwych wrzasków Saskii. A potem rozległo się walenie do drzwi, głośne, coraz głośniejsze, i z całego tego harmidru wybił się głos Granta; od jak dawna już krzyczał, co mówił? O Boże, o Jezu, o Boże - schwyciwszy Saskie, popchnął ją w stronę pokoju, w stronę drzwi, do których się dobijano, a potem - z gwałtownością, o jaką nigdy by siebie nie podejrzewał - złapał Robina od tyłu za szyję; stosując duszący chwyt przedramieniem, odciągnął chłopaka od lodówki, a potem bezceremonialnie wywlókł go z kuchni. Pociągnął go w stronę drzwi, do których ktoś walił i które Saskia zaczęła już otwierać, aby wpuścić policję; czy to były gliny czy tylko ochrona budynku? Ktoś w mundurze, i tylko dwie osoby, a tyle hałasu; Grant jednak nie zatrzymał się przy nich, minął ich i wpadł jak burza do windy - panika, szał, szybko, szybko; Saskia wali na oślep w guziki, Robin usiłuje się uwolnić, i nagle znaleźli się na zewnątrz, ruszają chwiejnie w kierunku parkingu, słychać tylko: - Moje kluczyki, weź moje cholerne kluczyki. - Jakby walczyli z jakąś boską bestią, zdyszani, zmęczeni, wyczerpani; pośród ciepłego, słonecznego, pięknego dnia brną do jego samochodu, stojącego nieopodal; Saskia, znalazłszy kluczyki, uruchamia go; głośny, przeciągły ryk, Grant wpycha Robina na tylne siedzenie, przygniata go, unieruchamia swoim ciężarem, rzucając jednocześnie:
- Jedź, jedź. Ruszaj, Saskia. Jedź!
I jej szloch - samochodem targa gwałtownie, kiedy wrzuca wsteczny, a zaraz potem jedynkę, i rusza wolno, bardzo wolno, trzydziestką, podczas gdy Robin przechyla głowę pod sporym i coraz bardziej powiększającym się kątem; płacze, łzy, nie widzące oczy, głowa wyżej - unosi wzrok w górę, w górę, w górę. I zaczyna krzyczeć. Krzyczy, skowycze, wyje.
- Saskia? - Grant.
Trudno mu było mówić, bolało go gardło, bolały go wszystkie mięśnie ramion i pleców. Robin spał w kącie, rozdygotany i skąpany w słońcu; Angela niemal w cudowny sposób pojawiła się na jego szyi, upstrzonej siniakami w miejscach, gdzie Grant go dusił. Miał na sobie podartą koszulę. Jego dłonie napuchły tak groteskowo, że utraciły swój normalny kształt, nie wyglądały już jak ręce, a raczej jak ich upiorna karykatura z kreskówki. Spał, tuląc je teraz do piersi, niczym zranione dzieci, które - dzięki kontaktowi z jego ciałem - w znacznym stopniu mogły czuć się uspokojone. Saskia, stojąca obok niego, uniosła wzrok, a jej spojrzenie było tak puste, że przez jedną, długą chwilę Grant miał ochotę zwyczajnie podnieść się i wyjść, opuścić ten dom i ich oboje, raz na zawsze, aby nigdy, przenigdy tu już nie wrócić.
- Co? - rzuciła w odpowiedzi. Głos miała beznamiętny, wyzuty z wszelkich ludzkich uczuć, może ona również zastanawiała się nad możliwością ucieczki.
- Co? - powtórzyła, nie doczekawszy się reakcji.
- Wydaje mi się - mruknął Grant - że obie jego dłonie są pogruchotane.
- Chyba masz rację.
Patrzyli na siebie nawzajem, w milczeniu. Światło wpadało przez okna, złocąc twarz Robina, jego ręce, jego żałosne, udręczone, cierpiące dłonie. Światło skąpywało wszystko na swej słonecznej drodze, wirujące drobinki kurzu, miękkość i ostrość mebli, podkreślało wrażenie zastoju i oczekiwania, które zdawało się wisieć w powietrzu. Nie sposób było stwierdzić, co miało się wydarzyć, ale wszystko wskazywało, iż to coś stanie się niebawem.
Wiedział, że musiał wrócić. Nie miał pieniędzy, nic oprócz kluczy, musiał zabrać swój portfel, książeczkę czekową, ubrania, numer medicaid, rzeczy Robina; przyjdzie mu stawić czoło gospodarzowi domu, ochronie, a może nawet glinom. Rozmyślny wandalizm. Zakłócanie spokoju. Czy będą próbowali go aresztować? Nie, nie.
- Na pewno dasz sobie radę? - po raz piąty, dziesiąty... Saskia jak gargulec, przykucnęła obok śpiącego Robina, krew na jej policzku, siniak, jak pozostałość po jakiejś zapomnianej ceremonii.
- Tak - odparła.
- To nie potrwa długo.
- Idź już.
Obmył twarz, przeczesał włosy, założył świeżą, wymiętą koszulę, podwędzoną z jednego z worków z używanymi rzeczami - anonimowy dżins, trochę przyciasna w ramionach. Drżące dłonie z trudem radzą sobie z guzikami z fałszywej macicy perłowej, ma kłopoty ze znalezieniem kluczyków, tak trudno jest mu zostawić ich samych, Saskia zapatrzona w Robina, i Robin, o Boże, jego dłonie, proszę, Boże, niech się nie budzi, żeby nie czuł bólu. Ból - tym razem będą musieli zabrać go do szpitala, będą musieli coś zrobić. Tak, coś. I lekarstw zostało tylko na... jak długo? Czterdzieści osiem godzin? Więcej? Pęknięcia w lodzie, powolny proces rozkładu. Lekarstwa znajdowały się w pomarańczowej, plastykowej buteleczce, stojącej w łazience. Mógł zatrzymać się przy aptece i dokupić. Mógł kupić aspirynę o podwyższonej mocy; w domu nie było żadnej aspiryny, tylko syrop na kaszel. Regina święcie wierzyła w zdrowe odżywianie i jedynymi tu medykamentami były neuroleptyki Saskii, które - jak dziewczyna spokojnie wyznała Grantowi (sama, bez pytania) - wciąż przyjmowała regularnie, zgodnie z zaleceniami lekarza.
- Ja nie mogę odejść - powiedziała. - Nie teraz.
I rozpłakała się, łzy pociekły jej z oczu, mięśnie twarzy napięły się jak puszczone w ruch tryby machiny bólu; Grant miał ochotę ją pocieszyć, przytulić, powiedzieć coś, ale tylko znieruchomiał, z pustymi, rozłożonymi rękoma, ogarnięty własnym smutkiem i żalem Brudna, pokonana Saskia szlochała, aż jej chude ciało zgięło się wpół jak scyzoryk, szlochała, aż się porzygała. W sąsiednim pokoju leżał Robin, śpiący, być może nieprzytomny, z pogruchotanymi dłońmi, przyciśniętymi do ciała, i z Angelą na szyi. A nad tym wszystkim czuwał Grant, bo to on tutaj rządził.
Chciałeś to poczuć - rozległ się upominający głos w jego myślach. Głos ze wspomnień. Chciałeś poczuć prawdziwe emocje, zrozumieć, co znaczą prawdziwe doznania, czyż nie tak? Kto by pomyślał, że takie nic, jak ty, może doświadczyć tak wielkiego bólu? Przekroczyć granicę, tak jak to uczyniłeś. Czyż to nie jest coś? Czy to nie jest coś szczególnego? Coś innego?
- To nie potrwa długo - powtórzył i po raz ostatni spojrzał na Robina. - Nie otwieraj drzwi - dodał.
- A ja myślałam, że urządzę tu balangę - z nutą sarkazmu w głosie; ale i ona była nazbyt przygnębiona, ironia ledwie przezierała z jej tonu. Kiedy dziewczyna przycupnęła obok Robina, wyglądała jak postać z zupełnie innej bajki, jak modelowa uciekinierka, prawdziwe ucieleśnienie zranionej, zagubionej ofiary, zmiażdżonej bezlitośnie w trybach bezosobowej machiny historii i świata; była obca w obcym kraju, samotna i pusta - nie uniosła wzroku, kiedy delikatnie zamknął za sobą drzwi.
W mieszkaniu poszło mu zarazem trudniej i łatwiej, niż się spodziewał; szefa nie było, zastał jedynie zastępcę, szczupłego zaspanego faceta, który na widok Granta - co go tak ruszyło, czyjego wygląd, zapach, a może postawa, sposób, w jaki się poruszał albo próbował uśmiechać? - starał się załatwić całą sprawę możliwie jak najszybciej i tak polubownie, jak to tylko możliwe. Jadąc windą na górę, przez cały czas trajkotał jak nakręcony i zachowywał - rzecz dziwna - osobliwie usłużną postawę: - No i te uszkodzenia, wie pan, jest ich sporo, masa połamanych sprzętów, lodówka cała powgniatana, a drzwiczki jednej z szafek...
- Wypiszę panu czek - zaproponował Grant. - Czy to załatwi sprawę?
- Chyba tak - mruknął mężczyzna. - Pewno...
Od czasu ich pospiesznej ewakuacji nikt nie wchodził do mieszkania, wszystkie rzeczy wyglądały tak, jak je pozostawili - połamane, powgniatane, powywracane. Boże. Mężczyzna czekał, podczas gdy Grant cicho i pospiesznie kręcił się po mieszkaniu, pakując potrzebne rzeczy, zgarniając wszystko, co niezbędne; szybko, szybko, bóg wojny już tu jest, nadciąga zaraza, czołgi na wzgórzach. Pigułki, szczoteczka do zębów, ciuchy spakowane na chybił trafił.
Jego sprzęt fotograficzny - o Boże, kiedy ostatni raz o nim myślał, kiedy choć przez chwilę myślał o robieniu zdjęć? Obecnie cały sprzęt miał dla niego znaczenie czysto symboliczne - ale, rzecz jasna, nie mógł go tu zostawić; zniósł zebrane rzeczy do samochodu, a co z resztą? Nie miał teraz czasu, by nad tym debatować. Co jeszcze? Płaszcz dla Robina. Przybory do rysowania (ale jak Robin ma rysować takimi dłońmi, czy zastanawiałeś się nad tym; przecież myślisz o wszystkim, dlaczego nie pomyślałeś o tym?). Portfel i książeczka czekowa; zastępca kierownika podał mu numer, Grant wypisał czek, choć był prawie pewien, że nie ma nań pokrycia.
- Co chce pan zrobić z meblami? - zapytał mężczyzna.
Jak na pokładzie „Titanica”: dokąd to mamy wysłać pańską walizkę?
- Skontaktuję się - skłamał i to nieco złagodziło jego poczucie winy w związku z lewym czekiem; mogli zatrzymać jego stół kuchenny i łóżko (w którym leżał, martwiąc się o Robina, czytał po kryjomu książki i jeszcze dawniej, w zamierzchłej przeszłości, uprawiał z Johnna akrobatykę, uchodzącą w ich mniemaniu za seks z figurami); mogli sprzedać jego garnitury i puste portfolio, fotografie ze ścian, te w ramach i te bez, jego oeuvre, jego testament. Nie. Jego testament leżał - z pogruchotanymi dłońmi i złamanym sercem - na podłodze Świątecznego Domu, a obok niego Saskia, trawiona bezsennością, pustką i bólem; to były jedynie zdjęcia, głupie fotografie, i nawet nie pamiętał, kiedy je wykonał.
Myślał o swojej pracy jako o czymś potencjalnie ważnym, chciał wykorzystać swoje - co? „Talent” było zbyt mocnym słowem, a zatem - swoje uzdolnienie; chciał zrobić zeń właściwy użytek, i do czego to go doprowadziło? Co osiągnął? Nic. Mniej niż nic. Przypomniała mu się kłótnia, tu w tej kuchni, w tym zdemolowanym, obróconym w perzynę pomieszczeniu, kłótnia z Johnna na temat odpowiedzialności artysty, i jej zagmatwany, złożony wywód, dotyczący idei postrzegania artysty przez niewłaściwy koniec leja. Mały otwór u dołu jest sztuką - powiedziała, i tak ją właśnie postrzegasz, podczas gdy artysta widzi także ten drugi koniec; otóż jeśli mały otwór jest sztuką, to szerszy koniec leja oznacza odpowiedzialność. Gdy to powiedziała, wybuchnął śmiechem, naturalnym i szczerym, choć w gruncie rzeczy wcale nie chciał jej zranić ani urazić; cisnęła swoją filiżankę do zlewu z taką siłą, że aż ją stłukła - cienka jak włos rysa w butelkowozielonej ściance - i wrzasnęła na całe gardło: - Wydaje ci się, że taki z ciebie mądrala, co?
Skądinąd miała rację, naprawdę tak mu się wydawało, ale teraz wiedział już, że się mylił, choć, jak na ironię, był dużo mądrzejszy niż przedtem. Wydaje ci się, że jesteś taki mądry, co? Nie, wcale nie. A więc w takim razie tobie się tak zdaje - może ona również o sobie w ten sposób myślała. Kłócił się tu również z Saskią; dwie kobiety, dwa piskliwe głosy, ale jakże odmienne, jakże różne; szkolony głos Johnny - psychiatry zastąpiło wspomnienie spojrzenia Saskii, lśniącego anioła boskiego obłędu, mierzącego go wzrokiem, przeszywającego na wskroś, jakby w ogóle nie istniał, jakby miejsce, gdzie się znajdował, wypełniała jedynie światłość.
- To nie z nami jest coś nie w porządku - zimno, lodowato i krótko. - To wy jesteście odcięci. Nie widzicie tego, co my. Nie wiecie tego, co my.
Pod tym względem miała rację, niezaprzeczalną, niezbitą rację. Zastępca kierownika mówił coś, zapewne zwracał się do niego, tonem, jakiego używa się wobec krnąbrnych nastolatków albo podchmielonych pijaczków, a Grant ich zadziwił, rzucając oschle i bezceremonialnie: - Nie mam teraz na to czasu.
To było jak krótka piłka - po jej odbiciu facet nawet nie próbował go zatrzymywać, nie był w stanie; być może to zetknięcie i poddanie się nieuniknionemu, owemu osobliwemu procesowi obdarzyło go tą nową, krótkotrwałą mocą, ale kto wie, czy ta moc nie opuści go na dobre, kiedy wróci tam, gdzie było jego miejsce, do domu Saskii, do Robina, do Robina patrzącego nie widzącym wzrokiem, skąpanego w strugach nie gasnącego wiecznego światła.
Po drodze rozmyśla, samochód jest pełen, jeden z aparatów fotograficznych dźga go dość boleśnie w biodro, naciska jak naprzykrzająca się kochanka, kole i szturcha, niczym jakaś zołza, wiedźma, harpia; jego myśli są jak harpie, śpiewają i wyją, a w głowie świta klarowna, mroczna świadomość: - Oni są nienormalni, Saskia i Robin, medycyna ma dla nich jasne określenie, to ludzie chorzy umysłowo, jedyni przyjaciele, jakich mam, i jak to świadczy o mnie?
Przypomina sobie lodowate spojrzenie Saskii w kuchni; możesz się od nich zarazić, no tak, i nawet nie zdawałbyś sobie z tego sprawy; czy ona miała rację? Nie, jeżeli chodziło o złapanie tego samego, przecież to absurd, i oboje o tym wiedzieli, były jeszcze predylekcje i podobne zjawiska notowane już wcześniej, ale żadne jakoś nie pasowało do niego; niemniej istniały inne sposoby, kojarzące się nie tyle z podatnością na zarażenie, co ze zmową. To, co normalne, wydawało mu się osobliwe, a co dla niego normalne, było dziwaczne dla reszty świata, niezwykłe, jak płyn i światło Robina, jak powolne, cmokające ruchy warg Saskii, kiedy drżącymi szczypczykami kładła kolejną pocztówkę na grubą stertę kart wielkanocnych.
Nie widzisz tego, co my, nie wiesz tego, co my. Odmienne stany świadomości, i to jak bardzo odmienne - różnica tkwiła w związkach i w stopniach. Może pragnąłeś tego tak bardzo, że stało się to elementem twoich genów, i może musiałeś wyzbyć się lęków. A może strach był niezbędny, jako mechanizm ewolucji, przepustka na drogę przez krainę żyjących, krainę ludzi zdrowych na ciele i umyśle.
Wjeżdżając na podjazd, spostrzegł Reginę, psy na smyczach i wargi ściągnięte w wąziutką białawą kreskę, a jego ciało momentalnie zalała gorąca fala przerażenia - mdłości podeszły mu do gardła. Zbliżyła się do jego samochodu; stanęła przy nim, kiedy opuszczał szybę bez wyłączania silnika; psy cuchnęły wilgotną sierścią, brudem, ziemią i moczem.
- Ten chłopak ma połamane ręce - stwierdziła, jakby to on był za to odpowiedzialny. - Wszystkie palce. Zaoferowałam się, że zawiozę go do szpitala, powiedziałam, że zaraz odwiozę go z powrotem, ale ona stwierdziła, że nie, o nie, tylko nie szpital, szpital to pierwszy krok na drodze powrotnej do domu wariatów, nie pozwoli nigdzie go zabrać. A potem on zaczął rzygać, zapaskudził wszystko tą białą, obrzydliwą mazią, a ona...
Jakiś dźwięk, półjęk; wyłączył silnik, wrzucił hamulec i otworzył drzwiczki, uderzając Reginę w nogi, o mało nie upadła. Wbiegł do domu, by zastać ich oboje w pokoju, w promieniach gasnącego słońca; Robin nie spał, był przytomny, leżał na podłodze między torbami ze starą odzieżą i zwiniętym kocem, a Saskia oklejała mu dłonie; wyglądały jak ręce mumii, dwa białe pękate kokony. Posklejana taśma przylepiała się do opadających strąków Saskii, brudnych, lepkich i cuchnących, a spojrzenie, jakim obdarzyła go przez ich zasłonę, było odrażające w swojej wściekłości.
- Nie spieszyło ci się, co?
- Saskia... - ale zrejterował bez walki, obecnie było to pozbawione sensu. Robin miał wzrok jak człowiek, który nie posługuje się językiem mówionym, jak ktoś, kto musi nadawać rzeczywistości kształt przy uwzględnianiu implikacji i potrzeby własnego sposobu pojmowania. Starasz się mi pomóc - mówił jego wzrok, gdy Saskia klęła w głos, rwąc taśmę i opatrując nabrzmiałe dłonie, z pewnością będące teraz siedliskiem żywego bólu, obecnego w pogruchotanych palcach, połamanych kościach i zdruzgotanych stawach. Ja wiem - mówiły jego oczy. Ja wiem.
- Robinie... - Grant stwierdził teraz, że mimowolnie zapłakał, rozbeczał się jak dziecko. Bo było mu smutno. I cierpiał. Łzy mu ściekały po brodzie, smarki gęste jak krew dławiły go w gardle. - Och, Robinie, tak mi przykro. Tak mi przykro. - Miał ochotę go dotknąć, położyć na nim ręce, ale bał się, że to sprawi mu ból, znów ten ból. Och, Robinie, o Jezu, tak mi przykro - ale Robin tylko pokręcił głową, nieznacznie uniósł jedną rękę, jakby chciał dotknąć Granta, pocieszyć go.
- Jest dobrze - mruknął. - To tylko tak wygląda. Wcale nie jest aż tak źle.
- Była tu Regina - syknęła Saskia przez zęby. - Chciała zawieźć go do szpitala. Ale...
- A ty... znów zwymiotowałeś - zauważył Grant. Robin skinął głową. Sińce na jego szyi wyglądały gorzej niż dotychczas, były ciemniejsze, paskudniejsze. - Tak jak poprzednio?
- Nie - odpowiedź Saskii. Cisnęła taśmą o ścianę, stłumiony odgłos uderzenia, kiedy odbiła się od niej, by wylądować za telewizorem. - Wszystko białe. Sama biel. Biel, biel, biel, wszędzie. Zostawiłam sprzątanie tobie.
Smarki pod nosem, palący ból w plecach, kiedy wstaje, aby pójść do kuchni i by ujrzeć biały śluz, zalegający - niczym krew - podłogę, krzesło, skraj stołu; wymiocinę, nie przypominającą takiej, która mogłaby wypłynąć z wnętrza ludzkiego ciała - nie kojarzyła się z niczym, co, choćby w wyobraźni, mogło pochodzić od niego.
Rolka papierowych ręczników kończyła się, wyjął następną z paczki pod zlewem - biały papier w niebieskie kwiatki, całe metry kwiatków; wzorek przemiękł i zszarzał, kiedy ołowianymi rękoma, wolno, jak w letargu, wycierał do czysta podłogę, krzesło i stół; towarzyszyło mu nie cichnące zawodzenie Saskii, pozbawione słów mamrotanie, przywodzące na myśl pole bitwy, szpital albo kostnicę. Odbiorca zaś owych dźwięków, Robin, przez cały czas milczał jak grób.
- Nie chcę żadnych szpitali - powiedział spokojnie Robin, niczym ojciec, przynoszący dziecku złą nowinę, łamiący obietnicę. - Już to powiedziałem Reginie. Saskia opatrzyła mi ręce. Nie potrzebuję żadnych lekarzy.
Grant wyczerpany, z przeświadczeniem, jakby nigdy już nie dane mu było zasnąć, siada, podkuliwszy nogi obok Robina, który leży teraz na kanapie, wraz z cuchnącymi wilgocią, zjadliwie utkanymi afganami; pomiędzy nimi na podłodze - nie tknięta szklaneczka z wodą. Jak Robin sam stwierdził, nie chciało mu się pić ani nie był głodny. Czyste płyny, klarowne płyny, i to tylko wtedy, gdy popijał pigułki; łyknął kilka aspiryn, mających z założenia złagodzić niewątpliwie upiorny ból jego potrzaskanych dłoni.
Cały pokój skąpany wokół w ostrym, silnym świetle; wszystkie lampy, w tym sufitowe, roztaczają miodowy blask, rywalizujący z żółcią promieni słońca, wpadających przez okno. Dochodziło południe. Saskia była w sypialni, pracowała. Tworzyła coś dla Robina, jak sama oznajmiła, i nie chciała zdradzić nic więcej; zniknęła ze zszywaczem i torbą złożonych zasłon, pojawiła się tylko raz, aby się wysikać i powiedzieć Grantowi, co ma mówić Reginie, gdyby się zjawiła.
- Powiedz jej - była naprawdę strasznie brudna, koszulkę miała przepoconą i pobrudzoną plamami wymiocin, nie myła się bowiem, nie spała, nie zmieniała ubrania od wielu już dni (choć myła zęby, zużyła do tego pół tubki pasty, Grant przyuważył ją, kiedy przygotowywał pigułki dla Robina) - powiedz, niech się pierdoli, stara jędza. I dodaj, że to ja tak powiedziałam.
- Nie - mruknął Grant, ale tak drewnianym głosem, że Saskia aż wybuchnęła śmiechem, prawdziwym, szczerym; jej twarz w tej bolesnej sekundzie przemogła strach, ból i niechlujny wygląd, by ukazać mu po raz pierwszy całe jej piękno - Botticelli i Bosch, połączenie wyjątkowej subtelności i brutalnej siły.
- Taniec w suterenie kościoła, i jej wołanie, do niego, do Robina.
Do Robina, jej ukochanego, leżącego jak w śpiączce, w sąsiednim pokoju. Robina, dla którego teraz pracowała, tworząc coś, budując - jak sama wyjawiła - nowe gniazdo, mające zastąpić to, które opuścił; miejsce bezpieczeństwa i spokoju.
- Będzie dobrze - rzuciła, ni to w kierunku Granta, stojącego obok niej, w łazience, ni to do swego odbicia w lustrze. - Będzie dobrze.
Ruch dłoni Granta, delikatnie dotykającego jej zmierzwionych jak futro włosów, gładzącego ją po policzku. Nocą ostro się pokłócili, około północy, podczas gdy Robin jęczał przez sen, miotając się w blasku lamp; uparł się, aby światło padało wprost na niego, na jego twarz, a gdy ustawili już wszystko tak, jak sobie tego zażyczył, i gdy zajęli miejsca w drugim końcu pokoju, gdzie panował przyjemny półmrok, natłok myśli Granta zwolnił tempo; dopiero teraz miał czas rozważyć wiele spraw, zlustrować baczniej nową sytuację, w której wszystko, w niezmiernie krótkim czasie, uległo radykalnym zmianom; bo przecież wątpliwe było, aby Robin znów zaczął rysować, na pewno nie nastąpi to szybko, jeżeli w ogóle nastąpi; uszkodził sobie dłonie i wydawało się, że nie da się ich już uratować, obrażenia były zbyt poważne, niemniej, pomijając sam akt owej destrukcji, wydarzyło się jeszcze coś, coś zaczynało narastać, cały proces, w przerażający sposób, przyspieszył tempo, jak choroba w ostatnim stadium rozwoju, jak katastrofa, a wśród tych myśli, niczym popękane kamienie, niczym odpryski betonu, nowe objawienie: długie, monotonne zwierzenia Saskii o tym, jak przekonała Robina, że wszystkie zmiany wewnętrzne, jego umiłowanie światła, jego przywiązanie i miłość do Angeli, do tematów prac, które wybierał (a raczej, jak stwierdziła, które wybierały jego), wszystkie te elementy działały docelowo w jednym kierunku, wszystkie one - razem wzięte - przekształcały go w anioła. Wiedziałam, że on jest aniołem - oznajmiła Grantowi, gdy wstrząśnięty i zdezorientowany siedział obok niej; czułam to w zapachu jego ciała, w jego oddechu, wiedziałam to, wiedziałam, wiedziałam; dłonie na jego policzkach, wdycha powietrze, wypływające spomiędzy bladych warg, jakby jego twarz była płomieniem świecy.
A Grant w milczeniu, a potem w ciszy wywołanej gwałtownym gniewem, ma ochotę powiedzieć: - Skoro wiedziałaś, to czemu mi nie powiedziałaś, co? Dlaczego żadne z was nie było łaskawe powiadomić mnie o tym? Ale wiedział dlaczego - bo był normalnym facetem, człowiekiem z zewnątrz, tym, który przytyka twarz do szyby, do bramy, zawsze zaglądającym do środka od zewnątrz - ty mu powiedz; nie, to ty mu powiedz... Nie. Niech poczeka, niech się domyśli, niech sam się tego dowie; cóż, był tego bliski, z całą pewnością znajdował się na właściwym tropie, bo cóż w tym trudnego - nawet on dostrzegał, jak wszystko się waliło, obracało w gruzy, spadało na nich, niczym pocisk artyleryjski z czystego, błękitnego nieba. Ich wszystkich czekał upadek, jak Lucyfera, gwiazdę poranną, anioła, księcia ptaków; było to jak trajektoria gwiazdy, jak wykres na karcie chorego.
Więc znacznie ciszej, jakby przygnębiony faktem ostatecznego poznania prawdy (ale za późno, o wiele za późno), zwraca się do niej:
- Saskia, dlaczego mi nie powiedziałaś? Na miłość boską, czemu?...
- Chciałam, aby do tego doszedł - stwierdziła, wpatrując się w przestrzeń; jej dłonie splecione, palce poruszają się jak robaki. - Chciałam, aby tego dostąpił, aby się dowiedział, ale, Grant, ja go tracę, tracę go.
Wydaje się protestować przeciw faktowi samej śmierci; uparty, przerażony gniew, wywołany własną porażką, własną niemocą, nieuchronną, nadchodzącą stratą. I nawet ogarnięty gniewem, nie był już w stanie dłużej hołubić w sobie wrażenia zdrady, wszak ona traciła więcej od niego, zawsze miała więcej do oddania, w życiu tak obfitującym w straty. Nie rozpłakała się, nie objął jej, nie przytulił, nie dotknął, nie próbował pomóc, ale w półmroku oboje patrzyli na siebie nawzajem, podczas gdy Robin obrócił się przez sen, jego głowa poruszyła się w przód i w tył, ręce zatrzepotały przy zapadniętej piersi, zakolebały się w swych kokonach, jak niezdarne owady, wydające na świat nowe życie; patrzyli, a Saskia odezwała się do nich obojga, z typową dla wyroczni bezstronnością wobec dobra i zła.
- To nie potrwa długo - oznajmiła.
I odgłos jej poruszenia, gwałtowne ożywienie, w tę i z powrotem wewnątrz niewidocznego pokoju; a Robin uśmiechnął się do Granta, uśmiechał się słabiutko, gdy Grant z beznadziejną czułością ponownie zaproponował mu szklaneczkę z wodą; przeczący ruch głowy Robina i odgłos chodzącej Saskii, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem.
Wszędzie panowała biel, śnieżna, oślepiająca, zasłony z grubej bawełny przymocowane zostały haczykami do ścian, biały papier na szybach, na podłodze; u lampy sufitowej zabrakło teraz abażura, aby stuwatowa żarówka dawała możliwie jak najwięcej światła; jeden rysunek - cierpiąca twarz, skąd ona go wzięła? - przyklejony na drzwiach tak, że kiedy się je zaniknęło, szkic tworzył pojedynczy wyłom w nieskazitelnym, bezkresnym morzu bieli (ujrzawszy go, Robin uśmiechnął się słodko do Saskii), odcinający się jak plama atramentu na białym prześcieradle. Uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, oczy miała pełne łez.
- Podoba ci się? - spytała.
- O, tak - wchodzi, kolebiąc się dziwnie, jakby bez pomocy rąk miał trudności z utrzymaniem równowagi - ramieniem dotknął ściany i otarł się o wiszący na niej materiał. - Tu jest tak biało. Sama biel - wyszeptał. - Wszędzie biel. Tylko biel.
- Wiem - powiedziała, jakby już kiedyś rozmawiali na ten temat. Granta znów potraktowano jak outsidera, ale on bynajmniej się nie obraził, nie było na to czasu, coś się tu działo i szło o znacznie więcej niż o nowy pokój dla Robina; przypomniał sobie jego słowa, jak linijkę tekstu z książki, powróciły doń z upiorną, dojmującą wyrazistością; ta linijka, te słowa, które - rzucone w pustkę pojmowania - określają jasno, jakie odtąd będzie twoje życie - potrzebuję tu światła, chcę, żeby tu było światło, chcę światła. Światło, domena dnia, światło, domena aniołów, czy to faktycznie zaczęło się aż tak dawno? Angela zawieszona na jego szyi, anioł stróż, powierniczka, jego odmowa przyjmowania posiłków, upór co do przyjmowania tylko ciepłych, bezbarwnych płynów, barwa płynu, który potem zwracał, a teraz nic, zero przyjmowania czegokolwiek, tylko energia zmagazynowana w jego ciele - ale gdzie? W tych pogruchotanych dłoniach? W jego złamanym sercu? Na tle bieli był zaledwie drobnym, małym strachem na wróble; jak to możliwe, że Grant tego nie zauważył, czy to możliwe, że jego zdolność postrzegania była aż tak ograniczona? Mały strach na wróble z brudnymi włosami i rękoma oblepionymi plastrem, przypominającymi wielkie kokony; uśmiechnięty chudzielec, teraz zwinięty pośrodku pokoju w zadowolony z siebie kłębek, ułożony dokładnie pod samą lampą; w pozycji takiej, jaką przyjmował kiedyś, zwijając się w swoim śpiworze, by odpoczywać, niczym w obozie przejściowym, przed dalszą, dłuższą podróżą - dokąd? Dokąd się wybierał?
- Tu światłem jest wszystko - rzekł Robin.
Saskia płakała.
Biały pokój, jeden wymęczony rysunek, jego potrzaskane dłonie. Światłość, pośród światłości światłość, światło przez dwadzieścia cztery godziny na dobę; wszystko staje się bielą, jak kość, jak gwiazda, blizna; blizna w twoim sercu, gdzie - co prawda - nie widzisz jej, ale czujesz przy każdym poruszeniu, każdym wdechu i wydechu, aż do ostatniego tchnienia, które wypływa z ciebie niczym boski duch, sunący ponad gładzią wód; bolesne ciepło i prastare oblicze twojej własnej ludzkiej, piekielnej czaszki - jaki to proces, co spowodowało jego zaistnienie? Choroba? Pożądanie? A może jakaś wewnętrzna moc, udręczona i wykorzystana do granic możliwości, jakby choroba Robina stanowiła jedynie przygotowanie, coś w rodzaju cichego hartowania, nieodzownego dla kolejnego etapu większej całości; jakby gąsienica mogła w końcu pojąć naturę poczwarki, a uwięzienie we wnętrzu kokonu nie było okrutnym, lecz, na Boga, nieodzownym aktem, jakby kruche, człowiecze ciało musiało ustąpić miejsca temu, co nastanie po nim - w nieodwracalnym trybie postępującej transformacji, stawania się, przemiany w coś innego.
To wszystko jest światłem.
Zadzwoń po lekarza, pomyślał Grant pośród tej świętej ciszy, wewnątrz pokoju, przywodzącego na myśl katedrę, albo raczej prezbiterium - dla obecnego w nim ołtarza ognia, czystości i śmierci. Sprowadź tu jakiegoś pieprzonego lekarza. I zrób to już teraz, natychmiast.
Nie może z tego wyniknąć nic dobrego.
Siedzi w jedynym w całym domu miejscu spowitym ciemnością. Robin przebywa w swoim nowym pokoju, w swoim sanktuarium; Saskia waruje jak pies przed jego drzwiami, a on trwa w mroku; rozmowa z lekarzem wywołała ból jak migrena, był wobec niego otwarty, nie kłamał, byłoby nie w porządku, gdyby teraz skłamał, w tej przerażającej atmosferze, w tej rażącej, nowej światłości, toteż powiedział o tym im obojgu, zwłaszcza zaś Robinowi, spoglądając mu przy tym głęboko w oczy: - Dzwonię do lekarza - oznajmił. Musiał o tym komuś powiedzieć. To niebezpieczne, coś tu się dzieje i sam nie dam sobie z tym rady (Otóż to - podpowiedział głos w jego wnętrzu; rozdygotane dłonie i pole widzenia jakby zawężone znużeniem, tak dojmującym, że być może nigdy nie zdoła go przezwyciężyć; ślady, jak rak, pozostające w jego kieszeniach, ograniczenia Ciała, bolące oczy na zawsze skazane na patrzenie; otóż to, właśnie tak, teraz - przyznałeś to, i wcale nie było tak źle, jak sądziłeś, prawda? Prawda? Czy nie byłoby łatwiej, gdybyś zrobił to parę miesięcy temu, miast puścić wszystko na żywioł i tworzyć, tworzyć, tworzyć; widzisz, do czego cię to doprowadziło? Widzisz, co osiągnąłeś? Johnna miała rację, wiesz o tym, Johnna, Maryann i inni w domu opieki, oni wiedzieli lepiej niż ty, postrzegali wszystko wyraźniej, ich obawy nie były bezpodstawne. Oni mieli rację, a ty - cóż - wiesz, jak to z tobą było, wiesz, czym byłeś, i wiesz, czym jesteś obecnie).
- Po prostu sobie z tym nie radzę - powiedział krótko, a oni spojrzeli na niego; Saskia, spod półprzymkniętych powiek, jakby patrzyła na zdrajcę, a Robin z bladym uśmieszkiem na ustach. Powiedział, że dziś bardzo bolały go dłonie, ale to jeszcze nie jest powód, by trzeba było wzywać lekarza.
- Nie o to mi chodzi - powiedział Grant, a Saskia wy buchnęła: - Nie, jemu chodzi o lekarza od świrów, o psychiatrę. Głównego klowna w domu wariatów. Największego świra spośród nich wszystkich.
- Wiem, o kogo mu chodzi - mruknął Robin, i to był w zasadzie koniec dyskusji, potem mówił już tylko lekarz, mówił wprost do ucha Granta, przez słuchawkę telefonu, powtarzając wszystko, co było łatwe do przewidzenia; nie pomagał mu, wcale nie próbował, nawet opowieść o dziwnym bezbarwnym płynie i tajemniczych wymiotach nie zmieniła jego nastawienia, nawet wtedy, gdy Grant, zdesperowany, rzucił: - Ale ja wiem, że tu coś się dzieje. Mówię panu, to nie jest normalne. Proszę mi wierzyć, on się w coś zmienia, czego ja...
- Schizofrenia - spokojnie, rzeczowo - to jest proces. Musi pan zrozumieć, że choroba wnętrza może objawiać się na wiele różnych sposobów, mogą nastąpić zmiany osobowości - tak że pacjent będzie sprawiał wrażenie, iż jest zupełnie kimś innym. - I tu nastąpiła cała litania przykładów, dotyczących nawrotów, zmian we wzorcach snu, w poziomie aktywności. Zmian w zachowaniu, odbiorze bodźców, w higienie, stopniu koncentracji.
- Mówi pan, że on wciąż przyjmuje leki?
- Tak. - Połykał je jak wiatyk, Grant sam kładł mu je na języku. - Dopilnowuję tego osobiście.
- Zatem z całą pewnością nie mamy tu do czynienia z dekompensacją, z nieodwracalnym ubytkiem energii. No, chyba że pacjent nabiera odporności na leki, a to raczej rzadki...
- Kurwa mać, doktorze - w przypływie paniki i frustracji, słuchawka jak lufa rewolweru przytknięta do jego czaszki; stara się nie krzyczeć, nie wyć, nie przeklinać. - Mieszkam z nim już od bardzo dawna, wiedziałbym, czy to dekompensacja, i wiem, że to coś innego; wiem, że on przyjmuje leki i że nie jest...
- Jedyne, co mogę panu zasugerować - znów przejmuje kontrolę nad rozmową łagodnie, ale nieco inaczej - to metody postępowania z histerykiem, które w części wstępnej obejmują konsultację. Zatem jedyne, co mogę panu zasugerować, to przywiezienie go...
- Nie pojedzie - krótko, rzeczowo.
- Czy miały miejsce jawne...
- Nie ma żadnych podstaw - ucina. Ale, kto wie, może są? A gdyby były, czy powiedziałby o nich lekarzowi? Czy wyznałby to lekarzowi, glinom, sędziemu? Wysoki Sądzie, on całe dnie spędza w białym pokoju. Wysoki Sądzie, on zmienia się w anioła. Wysoki Sądzie, on nic nie je. Nie mógł im tego powiedzieć - Robin w sądzie, Robin w szpitalu... Wyraz jego oczu, kroplówka w przedramieniu, jego własny głos, mówiący do Robina - na podjeździe przy domu opieki, te obietnice - czy wszystko to były kłamstwa? Zajmę się tobą. Nie pozwolę, aby ci to zrobili. Nie pozwolę, aby cię zabrali. Silnik na jałowym biegu - jego kłamliwe usta. Anioł Robin w pokoju pełnym światła.
- To za dużo, jak dla jednego człowieka - stwierdził doktor, który przez cały czas perorował; jego wywody przyprawiły Granta, mimo posępnego nastroju, o dzikie rozbawienie i spomiędzy jego napiętych warg popłynął śmiech, zduszony chichot, jak zwykłe kaszlnięcie, jak odgłos zakrztuszenia; doktor powiedział coś jeszcze, a Grant rzucił: - Dziękuję - najspokojniej, jak tylko umiał. Po czym podziękował raz jeszcze, odłożył słuchawkę i zapłakał w złożone dłonie, z głową przy ścianie; szlochał, podczas gdy Saskia spała, a Robin leżał w swoim nowym kokonie, łkał, ponieważ był głupi i bezradny, płakał, gdyż nikt nie mógł mu pomóc; w szpitalu nie byli w stanie tego zatrzymać, a żaden z lekarzy nie znał stosownego lekarstwa. Mogli wyleczyć jego dłonie, zmienić mu leki, zrobiliby wszystko, co potrafili, i co wtedy? Co wtedy? Czy to poprawiłoby jego stan, czy to by go uzdrowiło? Czy zahamowaliby jego metamorfozę, zmieniając go jednocześnie w... w co? W pacjenta? Pacjenta dochodzącego? Jednego z ludzi w pokoju dziennym, który jednak nie odwiedzałby żadnego innego pokoju i nie spędzał tam całych dni? Czy tak właśnie by było?
Nieco się uspokoił, oczyma duszy widział teraz samego siebie - zaniedbanego, niedomytego, ze smarkami na rękach i w poplamionym ubraniu, z oczyma poczerwieniałymi od płaczu i braku snu; do jakiego stopnia obecnie był normalny, jak racjonalne były jego myśli? Może to się skończy - skonstatował, może to jest coś, co po prostu musi przejść, i może mu się polepszy. Nie tyle wyzdrowieje, co trochę mu się polepszy, a wtedy będziemy mogli to odwrócić, zawrócić, powrócić w przeszłość; do tego, jak było kiedyś, do początku, bez żadnych innych eksperymentów. Ale ty chciałeś poznać - przypomniał mu głos wewnętrzny - odmienne stany świadomości, chciałeś wiedzieć, jak to jest, gdy zmienia się sposób postrzegania, gdy dociera ono do najodleglejszych granic i przekracza je; to ty chciałeś wiedzieć. I teraz wszystko zupełnie wyrwało się spod kontroli, ale jeśli mieliby dość czasu, gdyby dać im trochę czasu, wówczas może... Jednak wygląda na to, że dostałeś, czego chciałeś, prawda? Szkoda tylko, że kosztem Robina, nie pomyślałeś o tym, prawda? Nie zastanawiałeś się nad ceną, czyż nie tak?
Może wówczas byliby bezpieczni, ale jest za późno.
Oni obaj, oni wszyscy; bezpieczni w ciszy i ciemności. Przyjazny mrok, który skrywa kosy, ostrza i załamanie światła; ukochany mrok, maskujący błędy, ból, cierpienie; oskarżający jak naga, wyszczerzona czaszka. Płakał, aż zabrakło mu łez, po czym wstał, obmył brudną, zmęczoną twarz, aby przygotować coś do jedzenia, posiłek, który Robin zignoruje, podobnie jak Saskia, chyba że ją do tego zmusi, i zrobi to, powie: - To, że ty nie jesz, nic mu przecież nie da, nie nasyci go ani nie pomoże; musisz być silna. Musisz być silna.
- Tracę go - oznajmiła. - Grant, ja go tracę.
Saskia - mógłby rzec, ale nie zrobił tego - ja także go tracę. Tak jak tracę ciebie. Tracimy wszystko, co mamy, każdego dnia, stale, przez cały czas.
Pełen talerz, lepkie, kleiste macaroni; jadła jak więźniarka, musiała zachowywać się tak samo w Clearwater; widelec w jednej ręce, solniczka w drugiej; mechaniczne ruchy. Z miejsca, gdzie siedzieli, widać było - kojarzące się z ogonem komety - światło jego pokoju, gdzie leżał z otwartymi ustami; blada blizna wyglądała inaczej, miała nowy, ziemisty odcień, powietrze przesycała dziwna woń, nie tyle zabójczego głodu - czy człowiek w parę dni może zagłodzić się na śmierć, jak długo to jeszcze potrwa? - co raczej...oczyszczenia, opróżnienia ludzkiego ciała. Nie dla jego własnego dobra, lecz w celu ustąpienia miejsca temu, co je wypełni. Grant spróbował ponownie, i jeszcze raz, bezskutecznie usiłując coś w niego wmusić, zupę, krakersy; w końcu namówił go na parę łyków soku, klarownego, słodkiego soku jabłkowego, smakującego - jak powiedział Robin, sącząc napój przez słomkę - niczym anielskie łzy. Nie ulegało wątpliwości, że czeka go wkrótce przejażdżka ambulansem; Grant patrzył na kluskę przylepioną do stołu i podniósł ją zębami widelca: Nie pozwolę mu umrzeć, o nie, nie pozwolę mu umrzeć, nie pozwolę...
- ...do kurwy nędzy - jej piskliwy głos; czy mówiła do niego?
- Że co?
- Mówiłam, żebyś patrzył, co robisz, do kurwy nędzy - to powiedziawszy, znów zalała się łzami; jej wargi obwisły, a widelec wypadł z dłoni, kiedy oparła się obiema rękami o stół i, pochylając się nad talerzem, zaszlochała. Grant, z głębszą niż u kochanka tęsknotą, zapragnął nagle nie tyle śmierci, co zwyczajnej ciszy, ciszy, pustego pokoju i spokojnej, długiej, niczym nie zmąconej nocy. Światło w pokoju Robina i absolutna cisza - zero odgłosów. Czy właśnie umierał, czy umierał tam, z uśmiechem na ustach? W końcu Grant zmusił go, by zjadł odrobinę wodnistej zupy, bulionu z puszki
- karmił go jak dziecko, łyżeczka po łyżeczce. Z trudem tłumił w sobie chęć wybuchnięcia płaczem lub wrzaśnięcia na całe gardło; miał bowiem chęć zawołać do Robina: - Nie rób mi tego, nie rób mi tego! Ale niby czemu miałby go posłuchać? Dlaczego nie miałby ci tego zrobić, dla siebie samego; bądź co bądź, zrobiłeś dla niego sporo, nieprawdaż? Czy nie zrobiłeś...
- Zdechnąć - mówi z pełnymi ustami i z nosem zatkanym smarkami, unosząc wzrok; oczy ma wypełnione łzami, gniewem i grozą. - Chciałabym zdechnąć, Grant. Chciałabym umrzeć, aby już na niego nie patrzeć, nie chcę widzieć, co się stanie.
- Powiem ci, co się stanie - stwierdził. Bez trudu zniżył głos.
- Kiedy jeszcze bardziej wychudnie i jego stan się pogorszy, zadzwonię po pieprzony ambulans, a oni przyjadą, wetkną mu w przedramię kroplówkę i nakarmią jak trzeba; oto, co się stanie. A jeżeli wyrwie sobie igłę, dopilnuję, aby ponownie mu ją wkłuli. Albo umieszczą go w szpitalu, a kiedy mu się polepszy i już stamtąd wyjdzie, to - jeśli zechce - będzie mógł zacząć wszystko od początku; nie oczekuj jednak, że będę tu siedział i patrzył, jak chłopak zagładzą się na śmierć, nie pozwolę...
- Och, Grant - zza jego pleców. Grant odwraca się, by ujrzeć Robina, kołyszącego się w progu; nie płacze, ale w jego oczach widać ogrom opuszczenia, jak w oczach tonącego dziecka, wpatrującego się w wodę, która je pochłania.
- Powiedziałeś, że do tego nie dopuścisz. Że nie pozwolisz, aby mnie zabrali.
I co miał na to powiedzieć? Skłamałem? Kocham cię? Nie zniosę tego dłużej?
- Kocham cię - powiedział Grant. - Kocham cię, Robinie, i nie pozwolę ci umrzeć.
- Ależ ja nie umrę - stwierdził Robin. - To, co się ze mną dzieje, z umieraniem nie ma nic wspólnego. - Cisza. - Chciałbym, abyś mi uwierzył.
- Ja ci wierzę - odezwała się Saskia, odsuwając się od stołu, aby stanąć obok niego, aby go podtrzymać, gdyż chwiał się na nogach, kręciło mu się w głowie z niedożywienia; czy jego blizna, teraz blada, skurczy się i zniknie zupełnie, czy może stanie się wyraźniejsza? Czy już wkrótce zaczną wypadać mu włosy i czyjego łysiejąca czaszka zacznie świecić, jakby otaczała ją aureola zimnego światła - jak lśniąca skóra gwiazdy? Gwiazda poranna. Lucyfer. Rafael. Michał. Gabriel. Azrael. Izrafel. Był nawet taki wierszyk, pamiętał go do dziś: Nikt nie śpiewa tak do wtóru, jak Izrafel, anioł z chóru.
A wszystkie gwiazdy są nieme. Nieme i milczące ciszą śmierci.
- Nie pozwolę ci umrzeć, Robinie, nie dam ci umrzeć.
- Ja nie umieram - powiedział Robin. Był bardzo blady; Grant miał wrażenie, że widzi światło, przebijające przez jego owinięte plastrem dłonie. - Chodź, to zobaczysz.
Pokój jest biały. Powietrze czuć kurzem. Robin leży na środku pokoju, owinięty w biały niegdyś koc, dygocze, ale jest pogodny i spokojny. Saskia czuwa przy drzwiach, jak pies łańcuchowy, leży na podłodze ze zmrużonymi mocno powiekami; jak sama stwierdziła, nie chce tego widzieć - służka Saskia, która potrafi odmienić swój umysł bez zbędnych cierpień, potrafi być aniołem. Ale zaraz, stop! Nie widzi w tym żadnych sprzeczności, żadnego konfliktu; gdybyż tylko faktycznie mogło tak być, myśli Grant, gdybym i ja mógł być taki jak ona, bo jeżeli nie będę...
Robin sięga właśnie w stronę Granta i mówi: - Weź mnie za rękę!
Grant robi to, czuje dziko walący rytm serca, szaleńcze, obłędne dudnienie; skóra nadgarstka drga pod wpływem tych potężnych skurczów. Kurz i biel; cisza, a potem hałas, szept i szum, dźwięk, jakby ktoś nazbyt długo pozostawił włączone jakieś urządzenie elektryczne, palące buczenie, śpiew kabli, odgłos, pozostający na granicy słyszalności wyraźnie odbierany tylko przez zwierzęta. Ten dźwięk płynie z ust Robina, bezszmerowo, narastająco, rozciąga się wzdłuż krawędzi potencjału; jego oczy są otwarte, lecz nie ulega wątpliwości, że nie widzą niczego - teraz całe ciało chłopaka dygocze w rytm pulsowania serca. Jego dłoń, ściskana przez Granta, jest spocona, podobnie zresztą jak sam Grant, ogarnięty zgrozą, zdezorientowany, sparaliżowany; patrzy, nie odrywając ani na chwilę wzroku. Wydaje się, że pokój wypełnia coraz większa jasność i biel; dźwięk, dochodzący z ust chłopaka, przybiera na sile, ledwie może się tam pomieścić, wypływa spomiędzy tych rozchylonych ust, a Grant koncentruje się na nich i widzi światło; to sama światłość, wewnątrz. Światło w jego wnętrzu. Światło jest w głębi za jego oczami; sztuczne kule, pławiące się w orbitach bieli, światło wewnątrz.
Hałas cichnie niespodziewanie, a Robin poci się obficie, całe jego ciało ocieka wilgocią, włosy ma mokre jak po deszczu, zamyka usta jednym kłapnięciem, jak żółw, jak wieko skrzyni, kładzie się w rozedrganej ciszy, ponownie w ciemności, podczas gdy Grant, obok niego, usiłuje zrozumieć: czyżby to oczy płatały mu figle, czyżby miał zaburzenia percepcji i zobaczył to, co pragnął ujrzeć, a może to zdarzyło się naprawdę? I co tak naprawdę zobaczył? Światło w ustach Robina, z tyłu, za jego oczami, gorejące tam, gdzie nie powinno go być. Co się tu dzieje? Co tutaj się dzieje?
A Robin uśmiecha się i mówi coś, czego Grant nie jest w stanie usłyszeć - ale jakimś cudownym sposobem udaje się to Saskii, trwającej na posterunku przy drzwiach; słyszy go i rozumie, a potem zwraca się do Granta z dziwną, nieomal potworną mieszaniną cierpienia, bólu i niezmierzonej dumy: - On mówi, że jest już prawie u celu. Twierdzi, że to już wkrótce. Już niedługo.
To wszystko jest jak powietrze i kurz obecne w tym pokoju. Zupełnie jakby trwało zaledwie krótką chwilę. To wszystko jest równie ulotne i przerażające jak sen, jak koszmar - budzisz się z niego ogarnięty niemożliwą do okiełznania emocją, doznaniem, którego pragniesz nigdy więcej nie doświadczyć; w gwałtownym przypływie wspomnień Grant przypomina sobie ten sen, palący i pełen niepokoju, sen o drzwiach i o świetle po drugiej ich stronie.
Minęła północ, zbliża się okrucieństwo świtu; Grant - okutany ciemnością - nie tyle usnął, co został znokautowany promieniującą dawką zabójczego wyczerpania. Naraz - głos Saskii. Czy rozbrzmiewał wewnątrz jego czaszki? W jego snach? Nie. To jej prawdziwy głos. Prawdziwy głos i ton, którego dotąd nie słyszał, jakby zawodzenie, co prawda niezbyt głośne, ale przejmujące, przesycone prawdziwym bólem; poderwał się w jednej chwili, uderzył w coś i, potykając się, dotarł korytarzykiem do pokoju Robina - ona siedziała u jego boku, nie tuliła go, nie obejmowała; dotykała go tylko, jak można by dotykać świętej relikwii albo ciała nieżyjącego świętego.
- Patrz. - To było to słowo, dźwięk, wypływający z jej ust.
- Patrz - jej ekstatyczny jęk, powtarzany raz po raz w przesyconym kurzem powietrzu. - Patrz. - Tymczasem on odsunął ją delikatnie na bok, aby ujrzeć, jak gałki oczne Robina wywracają się w oczodołach, jak sztywnieją mu wargi, jego drętwiejące ręce były rozpalone i budziły przerażenie niczym ciało trawione przez ogień. - Patrz. - Jego usta, rozchylane drżącymi palcami, były puste, wypełnione jedynie ciemnym powietrzem, język tak suchy, że na jego widok ciarki przechodziły człowieka. Serce Robina pulsowało rytmem, którego nie byłby w stanie znieść żaden mięsień. W korytarzu znajdował się telefon; Grant, rozmawiając z kimś, nie był pewien, jak to się stało, ale powtarzał adres, zapewniał, że nie mogą nie trafić. Cały dom jest otoczony Mikołajami, błyskotkami i rozmaitym szajsem, nie sposób tego przeoczyć. To Świąteczny Dom. Na pewno traficie. I znów: - Patrz. - Serce Robina, dudniące, rozedrgane; jego ręce niczym płomienie świec. Grant przytulił go do piersi jak lalkę, ukochane zwierzątko, ulubioną zabawkę; jak dziecko, kochanka. Saskia powtarzała swoją kwestię, klucz do królestwa światła, ona, córa głębi i płomiennych czeluści, których on nigdy nie poznał; któż wiedział, czy nie dołączy do Robina, kto wie, czy już nie wyruszyła mu na spotkanie? Może była w drodze. To ciało w jego ramionach, ten ciężar; nie wyglądał na konającego z głodu, ale był wyraźnie chudszy, zauważą to - sanitariusze z ambulansu będą wiedzieć, co mają robić. Wkrótce tu dotrą. Może nawet już tu przybyli.
Ostatecznie to Saskia ich wpuściła, przez cały czas mamrocząc, jęcząc i postękując, Saskia, powtarzająca jak mantrę pojedyncze słowo. To ona wpuściła do mieszkania coś więcej niż ludzi w fartuchach, jej inwokacja zatraciła się gdzieś pośród szczęku rozkładanych noszy, odgłosów poruszających się żwawo ludzi, brzęku butelek i skrzypienia plastykowych woreczków; światła ambulansu były jasne, bardzo jasne, ale nie były czyste ani święte, jarzyły się błękitem i czerwienią, rzucając przy każdym obrocie jaskrawe, lunaparkowe reklamy i rozbłyskując w tęczówkach oczu gapiów z sąsiedztwa.
- Może pan pojechać z nami - powiedział jeden z sanitariuszy do Granta, kiedy - wyminąwszy go - kierowali się w stronę otwartych drzwiczek ambulansu; ruchomy ołtarz z przytroczonym doń mocno Robinem, chłopak miał oczy otwarte i zamknięte usta.
- Jedziemy do pierwszego szpitala metodystów, to najbliżej. Ryk silnika; Saskia na werandzie, po raz pierwszy kompletnie o niej zapomniał, nie wyciągnął ręki, aby ująć jej dłoń, aby ją przytulić czy objąć; zostawił ją tam, jak jednego z licznych Mikołajów, wielkanocnych zajączków czy flag targanych w zależności od słabszych bądź silniejszych podmuchów wiatru. Wsiada do wozu
i rusza za karetką, mknąc ulicami, w świetle fiołkowego świtu; parkuje w miejscu do tego nie przeznaczonym (a przynajmniej tak mu się wydaje), zostawia kluczyki w stacyjce, by wbiec jak burza na ostry dyżur, siada w poczekalni wśród pijaczków, facetów ociekających krwią, wyjców i naprutych ćpunów. Wydaje się, że pierwszy szpital metodystów pęka w szwach w ten sztuczny poranek, rozjaśniony blaskiem fałszywego, aseptycznego światła; siedzi w poczekalni i czeka, aż mniej więcej po godzinie zjawia się ktoś, by powiedzieć mu, że w drodze do szpitala serce Robina przestało bić; po prostu stanęło - powiedzieli, i nic nie dało się już zrobić.
Woń amoniaku, porządki, sprzątanie w Świątecznym Domu, biały pokój Robina przywrócony do poprzedniego stanu - żółta tapeta, jaskrawy dywan. Regina dała mu czas do przedpołudnia, aby mógł dojść do siebie, posprzątać i zrobić wszystko, co było niezbędne, ale wyraz jej oczu świadczył niezbicie, że skrupulatnie przeliczy całą srebrną zastawę; a niech sobie rachuje. Jakże mógł się tym przejąć, skoro cały świat wokoło wydawał się szary i beznadziejny, jakże mógł o tym myśleć owego ranka po pogrzebie; ona także się pojawiła, w charakterze opiekunki Saskii, bo Saskia znów wróciła do Clearwater; niedługo ją odwiedzi, kiedy tylko skończy tutaj z tym wszystkim. Nie, żeby miał wiele do zrobienia, ot, pozbierać i poskładać to i owo, niedużo; Angela zniknęła gdzieś w szpitalu, w kostnicy, a może w domu pogrzebowym, po prostu przepadła. Brudna, mała laleczka, która gdzieś się zagubiła, podobnie jak szkic cierpiącego oblicza na ścianie; kto go mógł zabrać? Żałował, że nie zatrzymał go dla siebie, miał nadzieję, że szkic trafił do rąk Saskii. Coś, co mogłaby zatrzymać, na co mogłaby patrzeć, obserwować.
Ja nie umieram; chodź i patrz.
Alison nawet nie zadała sobie trudu, aby wnieść przeciw niemu oskarżenie o zabójstwo brata; może nie wierzyła, że stało się to z jego winy. Na ostrym dyżurze udało mu się pomówić z lekarzem, który okazał mu odrobinę zawodowej życzliwości: - Ustanie akcji serca - wyjaśnił, naturalnie, wydobędziemy jego kartę zdrowia, ale taka była właśnie zasadnicza przyczyna zgonu. Były pewne przesłanki... chcieliśmy przeprowadzić sekcję, niemniej rodzina nie wyraziła zgody. Może to i lepiej. Jak rozumiem, był schizofrenikiem? Odbywał terapię? - Grant nie odpowiedział na te pytania, a lekarz bynajmniej nie naciskał. - Czy pan jest członkiem rodziny?
- Nie - odparł Grant, przeciągając odpowiedź w nieskończoność; miał wrażenie, że trwało to całe wieki. - Nie, jestem przyjacielem.
Tylko przyjacielem, nie członkiem rodziny, nikim bliskim; podał im numer Alison, miał go wciąż w portfelu: to prawdziwy cud, ostatnia czarodziejska sztuczka. Powiedziała: - Nie podawaj mego imienia, gdyby pytano o jego najbliższą rodzinę. - Czy faktycznie tak powiedziała?
Samotna w domu pogrzebowym, dziwnie ładna w granatowym komplecie; oczy miała zaczerwienione, tak że wyglądały jak przekrwione; nie płakała ani podczas ostatniego pożegnania, ani wcześniej, lecz dla Granta jej smutek był równie bezgłośny jak oczywisty; może teraz mogła pozwolić sobie na wyrażenie prawdziwych uczuć, jakie zawsze żywiła wobec brata, na opłakiwanie go i wspominanie jego imienia.
Rodzice nie przyszli na pogrzeb; usłyszał, jak Alison mówiła jakiemuś przyjacielowi, chciwemu krewnemu w szarym garniturze, że oboje byli na środkach uspokajających, lekarz odradzał im uczestnictwo w ceremonii. Czy rzeczywiście tak było? Skąd miał to wiedzieć? On sam był na środkach uspokajających, nabytych bez recepty; kupił dwie garście pigułek od faceta z ostrego dyżuru, chudzielca, któremu ciekło z nosa i który zagadnął go na parkingu przed szpitalem, prosząc o parę groszy; najwyraźniej nie pamiętał, że zaledwie przed chwilą ubili całkiem niezły interes. Pigułki, choć małe, były mocne - brał jedną co cztery, pięć godzin. Niezupełnie mu pomogły, ale zdawało się, że utrzymują go przy życiu, dzięki nim mógł znieść widok Robina w trumnie, Robina w okropnym, granatowym garniturze, Robina z włosami zaczesanymi do tyłu, odsłaniającymi przypudrowaną fałdę bladej blizny. Jego ręce były niewidoczne, ukryte pod gładzią polerowanego drewna; Grant przypuszczał, że nikt nie miał ochoty ich oglądać, stanowiły dowód na coś, czego nikt nie pragnął zgłębiać ani rozważać; zresztą, jakie to miało teraz znaczenie? Dłonie zamienione w skrzydła, światło, które przeszło w oślepiający blask - czy był teraz aniołem, czy może po prostu nie żył? Kwiaty, równie jasne i sztuczne jak światło w szpitalu; niełatwo było łyknąć „na sucho” kolejną pigułkę, ale Grant jakoś sobie poradził. Mdłości podeszły mu do gardła, lecz i z tym dał sobie radę. Stwierdził, że odtąd nie będzie się zbytnio przejmował swoim ciałem.
Po wizycie w domu pogrzebowym i bezwyznaniowej ostatniej posłudze, odprawionej przez bezwyznaniowego urzędasa, który ani razu nie wspomniał Robina z imienia - a jedynie on to, on tamto - i rzecz jasna, nawet słowem nie pisnął o Clearwater czy o anielskiej naturze Robina - nie było tam nikogo, kto mógłby o tym nadmienić; nastąpiła kremacja, ceremonia, z której Grant został wyłączony. Robin, odchodzący w świetle i dymie, w blasku i płomieniach. Spalający się. Gwiazda Poranna. Kiedy przestały działać środki uspokajające, postanowił rozpalić własny ogień, przeprowadzić pewien eksperyment. Oto zamierzał osiągnąć taki stan odmiennej świadomości, który wykraczałby poza wszelkie możliwe sposoby poznania; byłby zajęciem pewnej wewnętrznej pozycji, stanowiącej nie tyle dogodną wymówkę przed bólem, lecz takiej, w której ból byłby gościem jeszcze rzadszym niż on sam. Dla której cierpienie byłoby czymś obcym. Mógł tam się dostać, był tego prawie pewien, tak jak był pewny gorzkiej woni amoniaku i tego, że gazety w kioskach układane są w piramidki. Było to tak pewne, jak mały pojemnik Robina z przyborami do rysowania, jego rysunki zabrane z mieszkania, pozostałości odzieży i leków. Spytał Alison, czy chciała wziąć te rzeczy (z wyjątkiem rysunków, bo tych nigdy nie zamierzał jej oddać), a ona spojrzała na niego jak na wariata.
Może faktycznie był nienormalny.
Dochodziło południe, do Clearwater miał samochodem dwadzieścia pięć minut. Papier, smród i złocista jasność, spokój i niezmierzona dal, to wszystko zdawało się zwiastować piękną przygodę, zapowiadać bezpieczne podróże do odległych miejsc. Zaniósł walizki z odzieżą osobistą, z rysunkami i rzeczami Robina do samochodu, z kółka z kluczami zdjął ten od domu i zostawił go, jak liścik, na dziwnie ciepłym stole kuchennym. Pigułka w jego ustach była gładka jak plastyk i słodka jak miód. Zacznie, kiedy połknie ostatnią. Zostały mu jeszcze trzy.