Czas niewoli i zaniedbania
Rozpoczęty przez ~Gość~ , kwi 03 2012 08:24:08
Goście
Napisano 03 kwiecień 2012 - 08:24:08
W miesiącu czerwcu mija 63 lata od niezwykłych wydarzeń, które wstrząsnęły nie tylko powiatem kolbuszowskim, ale całą ówczesną Rzeszowszczyzną. Na łąkach wsi Mazury objawiła się Matka Boska. Spokojna dotąd, mało znana wieś zyskała miano „Małej Fatimy Rzeszowszczyzny”.
ROK 1949
W Polsce, po wojnie miało miejsce kilkadziesiąt nadzwyczajnych wydarzeń, potocznie zwanych cudami. W 1949 roku było ich kilka. W maju na polach wsi Lipnica, w gminie Dzikowiec Matka Boska ukazała się w XIX – wiecznej „cudownej studzience”, w czerwcu w Mazurach, w gminie Raniżów objawiła się kilkunastoletniej dziewczynie, w lipcu na obrazie M. B. Częstochowskiej w katedrze w Lublinie pojawiły się łzy, także w lipcu tego roku w Jastkowie koło Lublina, Pruszkowie pod Warszawą i w Wyszkowie, podobnie „zapłakały” obrazy Matki Boskiej.
O mazurskich objawieniach mówiło się w każdym domu. Bezpośrednio, lub pośrednio uczestniczyło w nich kilkanaście tysięcy osób-mieszkańców naszego regionu, w tym ówczesne władze partyjne i kościelne. Przez kilka tygodni na mazurskie pastwiska położone między rzeką Turką, a polami wioski Korczowiska przybywały tłumy pielgrzymów. Przychodzili pieszo, ze śpiewem, w kompaniach. Przyjeżdżali na rowerach, motocyklach i na furmankach. Śpiewali i modlili się. Przybywali żeby zobaczyć „cud”, „cudowną Marysię”, zadać jej choć jedno pytanie i uzyskać na nie odpowiedź. Większość z nich szukała być może sensacji, mniejszość zapewne żywej wiary i nadziei. Za nimi ciągnęli milicjanci i ubowcy, żeby im tę wiarę i nadzieję odebrać, żeby przeszkadzać, ośmieszać, następnie rozganiać i strzelać. Potem nastąpiła cisza, która trwała przez kilkadziesiąt lat. Nie wolno było na ten temat głośno mówić, a tym bardziej pisać. Aż do 1980 roku. Przypomnijmy więc co się tam wtedy naprawdę działo.
Obraz Matki Boskiej z Pastwisk namalowany przez malarza Albina Osetka w 1949 r.
Był rok 1949. Minęły cztery lata od zakończenia wojny i zaprzedania przez anglo-amerykanów polskiego narodu stalinowskiej Rosji Sowieckiej. Trwał i nasilał się z każdym dniem terror komunistyczny. Polscy i sowieccy stalinowcy robili rewolucję. Toczyli zaciekłą walkę z Bogiem (tak, z Panem Bogiem!), z Kościołem, ze wszystkim co wolne, demokratyczne i normalne. Budowali swój wymarzony komunizm wszędzie, w każdej miejscowości, także i w Mazurach, gdzie przy pomocy kobuszowskiego UB opanowli już wszystkie demokratyczne instytucje, jak samorząd, straż pożarną i spółdzielnię społemoswką „Przyszłość”. Po rozprawieniu się z AK-owcami w 1944-45., PSL-owcami w 1946-47r., w styczniu 1949 roku uwięzili ks. Proboszcza Stanisława Bąka z dwoma WiN-owcami – Jakubem Balem i Wojciechem Smolakiem, w czerwcu przenieśli nauczycielkę Janinę Coufal i kierownika szkoły Władysława Wolińskiego – znanego z antykomunistycznego, patriotycznego wychowania młodzieży, a w lipcu aresztowali i zamordowali zasłużonego sołtysa Wawrzyńca Suskiego.
W takiej oto atmosferze propagandy bolszewickiej omamiającej chłopów, atmosferze celowego skłócania wsi stała się rzecz niezwykła. Wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał. Coś co było nie na rękę zarówno władzom państwowym, jak i kościelnym.
OBJAWIENIA
W sobotę 11 czerwca 1949 roku, po wiosce rozniosła się wieść, że czternastoletniej pastuszce Marysi Boguń ukazuje się Matka Boska. Ma to miejsce na pastwiskach podczas pasienia krów. Początkowo informacji tej nikt nie traktował poważnie, zwłaszcza, że pochodziła od dzieci. Niemniej jednak w poniedziałek 13 czerwca kilku gospodarzy – rodziców dzieci pasących z Marysią krowy – na czele z Janem Boguniem, stryjem i opiekunem Marysi, poszło zobaczyć co się tam dzieje.
- Zajechali my na pastwiska – wspomina Wojciech Popek, jeden z tych gospodarzy – wyprzęgli konie i pasiemy. Dziewczyna lata koło bydła, no pasie krowy. Kiedy nadeszła godzina, ona poleciała na taką górkę, zrobiła znak krzyża, przewróciła się na plecy i zasnęła. My podlecieli do niej, a ona leży, jak nieżywa, coś mówi po łacinie i jakby śpi. Później jak się przebudziła, to ja się jej pytam – coś ty mówiła? Z kim rozmawiałaś tak po łacinie? Pytam – ty umiesz po łacinie?, – Nie ja nie umię, ale wtenczas z Matką Boską po łacinie rozmawiałam. Ja się pytam – to co Matka Boska do ciebie mówiła? – Mówiła, żeby ludzie różaniec odmawiali, żeby się modlili to minie kara. Jak ona tak powiedziała, to my wszyscy poklękali i zmówili część różańca w tej intencji i litanię. Następnego dnia na pastwiska ściągnęły tłumy ludzi z Mazurów, Korczowisk, Markowizny, Zielonki, Woli Raniżowskiej i innych pobliskich wiosek. Przyjechała milicja z Raniżowa. Około godziny osiemnastej tak, jak w poprzedni dzień Marysia zrobiła znak krzyża, złożyła ręce i upadła na plecy. Widzenie z Matką Boską trwało godzinę i piętnaście minut. Przez ten czas rozmawiała po łacinie, chwilami jej twarz promieniowała radością, widać było, że bardzo się cieszyła, chwilami smutniała i płakała.
Mieszkańcy w Mazurach stryj Marysi, wówczas 33-letni gospodarz – Jan Boguń pamięta doskonale każdy szczegół, z każdego dnia objawień. – Marysia opowiadała mi, jak takie objawienie wygląda. Matka Boska przychodziła na pastwiska, nie zjawiała się. Przychodziła, stawała przed nią, tak metr nad ziemią i rozmawiały ze sobą. W pierwszym dni powiedziała Marysi, że Ona będzie mówiła z nią po polsku, a Marysia po łacinie, żeby ludzie nie rozumieli o czym rozmawiają.
Jak Marysia zapytała się z skąd Ona umie mówić tak ładnie po polsku, to odpowiedziała – „ja bardzo umiłowałam polską mowę. Jeśli ludzie będą mi wierni to rozszerzę polską mowę na cały świat”.
Ludzie, którzy tam byli słyszeli tylko Marysię. Matka Boska mówiła o miłości, o modlitwie, o pokucie. Mówiła, że najważniejsza jest miłość między ludźmi. Na pierwszym miejscu kazała odmawiać różanie, oprócz tego litanię do Matki Boskiej i do Serca Pana Jezusa. Mszy Świętej nie wolno opuszczać.
W czasie widzenia Marysia pytała się o różne rzeczy, o co ją ludzie prosili. Ona jej na wszystko odpowiadała. Po każdym objawieniu, jak Marysia wstała, to mówiła do tłumu to, co Matka Boska chciała przekazać, o miłości, o modlitwie i odpowiadała ludziom pojedynczo na pytania, które wcześniej zadawali. Matka Boska była ubrana cała na biało, biała suknia, biały płaszcz przykrywający głowę. Kraje płaszcza były ozłocone. W rękach trzymała czarny różaniec ze złotym krzyżem. Twarz, ręce i stopy były tak piękne, że nie do opowiedzenia ani nie do opisania. Choćby człowiek cały czas patrzył, to by się nie na wierzył. Tak mi Marysia opowiadała. Pamiętam, jak raz po objawieniu Marysia wstała i kazała mi patrzeć jak Matka Boska odchodzi. Pokazywała mi ręką, palcem i mówiła – patrz tu, o tu jest, idzie do nieba… Ja nic nie widziałem.
Zdjęcie na górze: Marysia podczas nawiedzenia Matki Boskiej
Zdjęcie na dole: Marysia wśród dzieci z którymi pasła razem krowy a z tyłu tłumy pielgrzymów
CUD SŁOŃCA
Wieść o objawieniach na łąkach wsi Mazury rozniosła się po regionie jak błyskawica. We środę 15 czerwca na pastwiskach było już kilka tysięcy osób. Szły kompanie polnymi drogami, ze śpiewem, ze wszystkich stron, z okolic Mielca, Niska, Rzeszowa, a nawet Leżajska. Wszyscy chcieli widzieć Marysię, każdy ją chciał o coś zapytać.
Marysia tymczasem przebywała na posterunku MO w Raniżowie. Po kilkugodzinnym przesłuchaniu i spisaniu protokołu przywieziona została samochodem na pastwiska. Razem z nią przyjechali oficerowie MO, UB i lekarze z zamiarem przeprowadzenia badań.
- Tu już było ich chyba ze czternastu, po obstawianych z bronią, po cywilnemu i kilku w mundurach – wspomina dalej Jan Boguń. Odgrażali, że tych ludzi porozganiają i poaresztują. Nie żartowali. Wtedy przywieźli też doktorów. Mianowali się za doktorów. Może i doktorzy. Kiedy ona tak jak zawsze upadła, to wszyscy chcieli widzieć. Ja byłem najbliżej przy tym i widziałem wszystko dokładnie. Przyszedł jeden, niby doktor, wziął ją za rękę, popatrzył na zegarek i mówi, że zupełnie normalnie. Ramionami poruszył i usunął się. Drugi wziął szpilki sosnowe i widziałem, że tak po oczach kłuł ją tymi szpilkami, czy nie mrugnie. Ona miała oczy zawsze otwarte, bo patrzyła do góry. Ale nic, rzucił to i poruszał ramionami. Trzeci wziął wrzosu gałązkę, wraził jej do nosa, do jednej dziurki, do drugiej, tak jej wiercił, no i nic, rzucił, poruszał ramionami. Tyle było tego badania. Więcej tam nic nie badali. Potem tak mówi – dziewczyna jest chora, bierzemy ją do szpitala! A ojciec jej był wtedy i gada – kto będzie szpital płacił? – My będziemy płacić. – Ja jej samej nie puszczę! – To ojciec pojedzie. A ona się śmiała. Ojciec gada – śmiejesz się Maryś ty głupiaku… – Ja się śmieję, bo wiem z czego.
Ledwo to powiedziała, a tu ludzie się drą, krzyczą – cud! Cud! Paczta na słonko…, ludzie…, widzę to…, a ja to… Ja też się patrzę na słońce, co się stało, co ono…, a ono tak wiruje, widać kolory rozmaite na wszystkie strony. Tak mi się widziało, że słońce leci z góry na ziemię i to z dużą różnicą, nie tak, żeby w miejscu. Ono nie leciało jak kula, ale wirowało. Kręciło się wkoło i spadało do dołu. Ludzie bali się, że spadnie na ziemię i zaczęli krzyczeć, piszczeć ze strachu, z przerażenia. Słońce dawało różne kolory, takie promienie cienkie, długie jak od gwiazdy. Nawet nie trzeba było się
na słońce patrzeć, bo te kolory były na ziemi, na lesie, na trawie. Kolory się zmieniały, zielone, ciemno zielone, żółte, pomarańczowe, fioletowe i rozmaite, podobnie jak na tęczy. To trwało dość długo, przez kilkanaście minut, to nie było szybko.
Ja obserwuję to słońce, nareszcie patrzę czy jej nie porwali, ona przy mnie stoi, a ci już w tym czasie uciekli do samochodu i odjechali. Moja baba pasła krowy tam koło nich i słyszała jak biegli do samochodu i mówili, że rzeczywiście coś jest.
Jak to wszystko się uspokoiło to wszyscy chcieli ją widzieć. Chłopy wzięli ją na ramiona i podnieśli do góry. Wtedy ukazał się nad nią jasny obłok. Był on tak wielki, że przykrywał wszystkich ludzi. Znajdował się bardzo nisko, na wysokości wierzchołków drzew, a może niżej. Następnie obłok wzbił się do góry i nie wiadomo było, gdzie się podział, aż potem ktoś zauważył, że obją wieżę kościelną i cały dach mazurskiego kościoła. Wyglądało to tak, jakby się kościół palił. Blacha na kościele dostała taki blask, jakby była ze złota. To też trwało kilka minut. Jeden drugiemu pokazywał – widzisz, widzisz. To wszystko widziało dużo ludzi. Każdy mówił, że widział. Nie wiem czy pamiętają to do dzisiaj, czy tą pamięć stracili, czy wtedy udawali, że to widzą. Stanisława S. z Mazurów, wówczas osiemnastoletnia dziewczyna cud słońca widziała podobnie. – Zaczęły się dziać niesamowite, nienormalne rzeczy. Na początku wydawało mi się, że było jakby lekkie przyćmienie słońca. Nie dawało żadnych promieni, tak jakoś zrobiło się szaro. W powietrzu było jakoś dziwnie. Można było patrzeć na słońce i w oczy nie raziło, tylko tak wirowało. Zaraz potem wydawało mi się, że stoimy w kolorach tęczy. Falowało różnymi tęczowymi kolorami, żółto, zielono, różowo. Te tęcze były tak piękne, że nie da się nawet opowiedzieć. Dla kogoś kto tego nie widział, to jest nie do wyobrażenia. To sięgało od pastwisk po kościół. Cały kościół był w tęczy. Dzisiaj kościoła z pastwisk nie widać bo zasłonił go las, ale wtedy był dobrze widoczny. Wszyscy ludzie krzyczeli – cud, cud, cud… Co do tego blasku, tych tęczowych kolorów to gotowa jestem przysięgać, że widziałam.
Cud słońca we środę 15 czerwca oglądali ludzie zgromadzeni wokół Marysi, ale nie wszyscy. Nie widzieli także ci, którzy byli oddaleni od tego miejsca, paśli krowy na pastwiskach, albo pracowali przy sianie. Niektórzy na przykład, jak wspomniany już Wojciech Popek, wówczas 48-letni gospodarz, widzieli tylko wirowanie słońca. – Ja wtenczas widziałem, jak to słońce wirowało, do góry i na dół,do góry szło parę metrów i na dół. Tak kilka razy chodziło, unosiło się i wirowało. Było o barwie czerwonej. Inni mówią, że jasność widzieli, kolory, ja więcej nic nie widziałem nic. Moja żona też to widziała. Widziała koło tego słońca kolory, jakie są tylko na świecie.
CUD SŁOŃCA PO RAZ DRUGI
We czwartek 16 czerwca, w święto Boże Ciało w miejscu objawień było już osiem tysięcy ludzi. Wśród nich był również 27 letni Jakub Matuła, późniejszy sołtys wsi Mazury. – Ona już pasła krowy, jak zwykle latała koło tych krów, nawracała, i co chwilę popatrywała na zachód, na słońce. Wnet poleciała w to miejsce i nawet nie zauważyłem, jak się kładła. Wtedy zrobiliśmy dookoła niej taki pierścień, koło o średnicy sześciu metrów. Wzięliśmy się chłopy mocno za ręce, pod pachy
i trzymaliśmy się jeden drugiego, żeby jej nie zatratowali. Narodu było okropnie dużo. Ludzie parli z tyłu, bo każdy chciał widzieć co się będzie działo. Ja byłem blisko niej. Jak się już położyła, to za chwilę zobaczyłem nad nią niebieską mgłę. Nie mogłem sobie uzmysłowić co to się stało, co to jest, przecież to nie był wieczór. Była to piękna chmurka jasno-niebieska, koloru błękitu nieba. Wisiała ona tak niewiele ponad metr nad Marysią i była prawie takiej wielkości jak ona. Utrzymywała się przez całe jej zaśnięcie. Takiej mgły nie widziałem nigdy i nie zobaczę. Jak Marysia się obudziła to wtenczas mgła zginęła i było normalne powietrze. Innych rzeczy wtedy nie widziałem, ani ze słońcem, ani z kolorami. Wtenczas mocno uwierzyłem. Nie wiem czy ktoś więcej widział tę mgłę, czy nie.
Wtedy jak ona leżała przedostał się do niej ksiądz Gołdasz, proboszcz raniżowski, który zastępował w Mazurach aresztowanego przez UB księdza Bąka. Przykucnął i badał ją. Brał za ręce, macał po oczach, po rękach. Później jak się obudziła ksiądz wstał i powiedział – ludzie rozejdźcie się, tu nic nie ma. Więcej nic nie mówił, ani źle, ani dobrze. Wstał i poszedł.
W tym czasie ludzie już zaczęli krzyczeć głośno na cały głos – paczta się, jak się słońce kołysze! Podobno słońce dostawało różnych kolorów i wirowało. To widziało bardzo dużo ludzi. Według mojego szacunku około trzecia część zgromadzonych. Ja patrzyłem się chwilę na słońce i nic nie widziałem.
Cud słońca, który powtórzył się po raz drugi oglądały masy ludzi. Jednak i tym razem nie wszystkim tam obecnym dane było go oglądać. Pogoda we środę, jak i we czwartek była piękna, słoneczna, niebo czyste bezchmurne. Codziennie w porze objawień pogoda była słoneczna. W innych porach dnia często padał deszcz, nie raz ludziom siano zamokło, ale na tedy zawsze się wypogodziło.
Przez całe dnie, wieczory i noce rosła w ludziach wiara. Rosła chwała Boża. Przez mazurskie łąki niosły się słowa różańca. Nieustannie rozbrzmiewały pieśni do Matki Boskiej, nie ważne czy Leżajskiej, Częstochowskiej, Anielskiej, czy Nieustającej Pomocy. Tam była jedna Matka Boska, nie ważne w jakim stroju. Jedna, tak bardzo ukochana przez lud. (cdn.)
Oficerowie UB i MO, którzy we środę uciekli z pastwisk, we czwartek, ku zdziwieniu pątników nie powrócili. Nie mieli czasu. Odbywali ważne spotkania i narady. Ustalali z Rzeszowem
i Warszawą co dalej robić. Uzgadniali ostatnie szczegóły przed rozpoczęciem ofensywy. Mazurskie objawienia traktowali jako swego rodzaju zamach na nową „władzę ludową”. Dziś to może wydawać się śmieszne, ale wtedy było niezwykle groźne w konsekwencjach.
PRZEPOWIEDNIE
W piątek rano 17 czerwca, jeszcze przed wschodem słońca Marysia Boguń została zabrana
z domu i osadzona w areszcie Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Kolbuszowej. Przesłuchania, najczęściej nocne trwały do niedzieli. Były niezwykle wyczerpujące, jak dla 14-letniej dziewczyny. Stalinowcy wymuszali zeznania. Tam, w piwnicy więziennej, gdzie była przetrzymywana, usłyszała od Matki Boskiej, żeby się im nie sprzeciwiała i uczyniła tak jak chcą. – Nie przyszłam do was po to, aby robić rozlew krwi, ale przyszłam by ludzi upomnieć i oznajmić o wielkich strasznościach, które czekają świat jeśli ludzie się nie upokorzą i nie będą modlić. Powiedziała też, żeby się nie bać, bo z powodu Jej mazurskich objawień nikt nie pójdzie do więzienia.
W niedzielę po południu Marysia została warunkowo zwolniona z aresztu i odwieziona
do Raniżowa. Warunkiem odzyskania wolności było podpisanie przez nią oświadczenia, że nie pójdzie na miejsce objawień i publicznie nie pokaże się na pastwiskach. Powiedziano jej również, że jeśli nie wykona polecenia, to zostanie wywieziona razem z rodziną do ZSRR na „białe niedźwiedzie”. To samo powiedziano jej rodzicom w Staniszewskim, oraz stryjowi w Mazurach, u którego tymczasowo mieszkała. Nad rodziną Boguniów zawisło poważne niebezpieczeństwo. Odtąd Marysia nigdy więcej na pastwiskach się już nie pojawiła.
Tłumy ludzi nadal gromadziły się w miejscu objawień, jednak z każdym dniem było ich coraz mniej. Natomiast coraz więcej ludzi przybywało na podwórko Jana Bogunia. Według relacji sąsiadów – przez ponad miesiąc codziennie zapełniali podwórko, Byli wszędzie, w stodole, koło domu,
w domu, izbie i w kuchni. Teraz tylko w domu mogli zobaczyć „Cudowną Marysię” i dowiedzieć się czegoś bardzo ważnego. No i dowiadywali się. A pytali o najróżniejsze rzeczy: o swoich zmarłych, czy są zbawieni, o krewnych, którzy zaginęli na wojnie, itp. Matki pytały się o córki, czy wyjdą za mąż i czy dostaną dobrych chłopów, albo np. czy syn będzie księdzem. Marysia to wiedziała i w następnym dniu każdemu opowiadała. Z czasem wszystko się sprawdzało. Przyjechała również siostra aresztowanego ks. Bąka, by zapytać czy wytrzyma osiemnaście lat więzienia, czy będzie jeszcze księdzem. Marysia odpowiedziała, że za pięć lat wróci i będzie księdzem, żeby się za niego modlić. To także się sprawdziło.
Zdjęcie drugie: Marysia ze stryjem Janem Boguniem ( od prawej) jego córką Janiną żoną Balbiną i jej bratem Władysławem Decem , sierpień 1949 r.
Z osób, które przybywały w tym czasie do Marysi Jan Boguń zapamiętał szczególnie ks. Prałata z kurii w Przemyślu. – Przyszedł tu, do niej i pytał się jak będzie dalej z wiarą, co z Kościołem w Polsce … Ona mówi – Kościół w Polsce się utrzyma. Wiara będzie jeszcze silniejsza. W kościele nastąpią duże zmiany. – A jakie będą te zmiany? – Będzie taka zmiana, że w kościele wszystkie msze i nabożeństwa będzie się odprawiać po polsku, nie po łacinie. Post przed Komunią Świętą będzie skrócony do jednej godziny, ludzie będą masowo przystępować do Komunii, ale będą dziesięć razy gorsi niż teraz. We Wielki Tydzień w kościele będzie odprawiać się wieczorem… Ksiądz zdenerwował się, podarł te wszystkie papiery co spisał i stwierdził, że jest niepoczytalna. – Dziewczyna jest poważnie chora, trzeba ją leczyć. Tylu było papieży, kardynałów i nie znieśli postu, nie zaprowadzili mszy po polsku, ona, ona to zrobi… Marysia się rozpłakała.
Agnieszka Sikora z Mazurów, wówczas 45-letnia gospodyni zapytała Marysię – Maryś, powiedz co ci Matka Boska mówiła? – Matka Boska mówiła, że zejdzie z nieba i będzie chodzić
po domach i że będą tacy ludzie, którzy jej nie przyjmą… Wtedy zarówno Sikorzynej, jaki i wielu osobom tam obecnym wydawało się to nieprawdopodobne. – Co by to trzeba za grzeszników, żeby Matka Boska chodziła i jej nie przyjęli. Czy ta Marysia już plecie, czy co… Dopiero po kilkunastu latach, gdy m.in. „świeżo upieczona” komunistka Agnieszka Zięba nie przyjęła nawiedzającego mazurskie rodziny obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej przypomnieli słowa Marysi.
Duże poruszenie w Mazurach i okolicy nastąpiło, gdy Marysia powiedziała: - Przyjdzie taki czas, że nastaną trzy dni ciemności. Wyginą ludzie źli. Ziemia będzie się miejscami zapadać, nawet całe miasta i państwa… Wiele domów w Mazurach zostanie zniszczonych. Żadne światło nie będzie się świecić tylko gromnica poświęcona i zapałki. Gromnica będzie się świecić i przez te trzy dni jej nie ubędzie. Świece i zapałki trzeba mieć przygotowane. Ludzie odebrali, że to już się będzie działo.
W okolicznych miastach wykupili wszystkie gromnice.
CUDOWNA STUDZIENKA
Po 16-tym czerwca, gdy skończyły się publiczne objawienia, w miejscu gdzie Marysia upadała, wyrósł mirt. Nikt z modlących się tam ciągle ludzi nie potrafił wyjaśnić kiedy to się stało. Kto nie wierzył w naturalne, aczkolwiek cudowne wyrośnięcie mirtu – a takich było wielu – sprawdzał zarówno mirt jak i glebę wokół niego, i stwierdzał, że faktycznie nie został posadzony.
W dniu odpustu, w czasie Sumy odprawianej przez księdza prymicjanta Bronisława Filę mirt został spalony przez „nieznanych sprawców”. Zofia Krudysz z Korczowisk, która podczas procesji szła obok Marysi, słyszała jak mówiła do sióstr zakonnych, że – taki piękny mirt wyrósł na pastwiskach,
i zły człowiek go podpalił. Już się mój mirt pali.
Wkrótce potem Marysia poleciła brać z tego miejsca po garści ziemi i obsypywać nią swoje budynki, oraz pola orne. Miało to uchronić zbiory przed gradobiciem i innymi klęskami, a domy ocalić przed zniszczeniem. Ludzie biorąc po garści ziemi wybrali dołek, z którego wytrysło najprawdziwsze źródło. Zaskoczenie było ogromne. Nikt się przecież na pagórku, akurat w tym miejscu źródła nie spodziewał. Osób, które obsypywały swoje gospodarstwa ziemią z miejsca objawień musiało być bardzo dużo, skoro w ciągu kilkunastu dni powstał dół o średnicy trzech metrów i głębokości ok. jednego metra. Jan Boguń musiał nawieźć ziemi i dół zasypać. Pozostawił jednak pierwotny dołek ze źródłem. Tak oto powstała studzienka, która zyskała miano cudownej.
Którejś nocy – z obawy przed „władzą ludową”, przy studzience stanął wysoki, okazały krzyż, wykonany przez Mazurzan. Niedaleko od niego stanął też drugi, mniejszy krzyż, wykonany przez mieszkańców Woli Raniżowskiej. Za tydzień, również w nocy obok krzyża stanął płotek ogradzający studzienkę. Milicjanci raniżowscy natychmiast rozpoczęli śledztwo. Kto postawił krzyż?! Przez kilka tygodni prowadzili dochodzenie, wypytywali, węszyli, przesłuchiwali świadków. Oczywiście głównym podejrzanym był Jan Boguń – Kilka razy ściągali mnie na milicję do Raniżowa i przesłuchiwali. Było trzech śledczych z UB i całymi nocami musiałem się męczyć i uganiać z nimi. Kazali powiedzieć kto postawił ten krzyż. Ja mówiłem, że nie wiem, to kazali się dowiedzieć, bo jeśli nie, to ja będę za to odpowiadał. Bez przerwy odgrażali, że wywiozą mnie na „białe niedźwiedzie”. No, ale nie doszli kto ten krzyż postawił.
Odtąd ludzie przychodzący na mazurskie pastwiska modlili się już przy studzience i krzyżu.
Z dna studzienki wydobywały się bąbelki powietrza. Wiele grup modlących się tam zauważyło,
że bąbelki pozostające na wodzie układają się w kształt różańca, ale tylko wtedy, gdy oni się na różańcu modlą. Gdy rozpoczynali modlitwę, to różaniec się tworzył i nabierał właściwego kształtu. Był krzyżyk, odpowiednia ilość paciorków i przerw. Jeśli ktoś ciekawy zanurzył rękę w wodzie i chciał go dotknąć, wówczas się przerwał, po czym tworzył od nowa. Gdy kończyli się modlić, różaniec się deformował.
Czternastoletnia Bronisława Surdyka (obecnie Partka) z Markowizny widziała w studzience coś, czego nie potrafi pojąć do dnia dzisiejszego. – Jak się już wszystkie te objawienia skończyły
i ludzie tam już coraz mniej chodzili, w niedzielę do południa wybrały my się we cztery, dwie starsze kobiety i ja z koleżanką. Wszystkie my były z Markowizny Małej, z tego kawałka – „Cegielni”. Wtedy jeszcze krzyż był i studzienka. Woda w niej była bardzo mętna i brudna. Stanęły my przy studzience
i wtedy ta woda, tak silnie mętna nagle zrobiła się czysta jak kryształ. Takie było odbicie, jakby ktoś na dnie położył szary koc, a na tym kocu płynęła czysta woda. Na wodzie odbijały się postacie. Najpierw leciały trzy Aniołki z rekami złożonymi i długimi skrzydłami. Kolor był tylko szary. Później
z powrotem leciały trzy Aniołki, ale tylko same głowy i skrzydełka. Następnie wyszły litery, duże drukowane. Jedna litera przesuwała się za drugą i przedstawiały druk bardzo duży. Z jednego miejsca wychodziły, w drugim ginęły.
Nie wiem co to było pisane, czy po polsku czy nie. Wtedy się mocno zalękłam, uciekłam szybko w tył i rozpłakałam się. One te litery też widziały, ale choć były dużo starsze nie odczytały, bo to takie proste, wiejskie kobiety. Gdyby na tym miejscu był ktoś mądry to by to wszystko odczytał. Później doszłam z powrotem i dalej to samo było, takie same litery. Oprócz czterech nas nikogo tam więcej przy studzience nie było.
OFENSYWA STALINOWCÓW
W normalnym kraju, czyli kraju wolnym, rządzonym przez normalnych ludzi, czyli takich, którzy nie są komunistami, obywatele mogą się modlić gdzie chcą, np. w kościele, w szkole,
w zakładzie pracy, w lesie, polu i na łące. Gdy z jakiegoś powodu ludzie chcą się zgromadzić w jakimś miejscu, to mogą się gromadzić. Nie jest to żadne przestępstwo. Co to kogo obchodzi. Mają prawo się poruszać po własnym kraju i odwiedzać miejsca jakie chcą, choćby to dla kogoś wydawało się nie uzasadnione. Takich rzeczy się im nie zabrania, nie szuka na nich paragrafów i nie karze. Również nie lży się i nie ośmiesza w środkach masowego przekazu. „Polska ludowa” nie była normalnym krajem, szczególnie za rządów Bolesława Bieruta, Jakuba Bermana i jego bandy zbirów. Ponieważ mazurskie objawienia nie zaistniały z woli ówczesnej „władzy ludowej”, nie służyły tej „władzy”, to znaczy że były przeciw „władzy”, i „władza” musiała je zwalczyć.
Po upływie około trzech tygodni od warunkowego zwolnienia Marysi z aresztu UB
w Kolbuszowej, stalinowcy ruszyli do ostatecznej rozprawy z mazurskimi objawieniami. Akcje prowadzili zgodnie z wojskową taktyką – rozpoznać przeciwnika, otoczyć go, rozeznać jego możliwości obrony, uderzyć ze wszystkich stron i zniszczyć. Do walki z objawieniami włączyli siły własne, czyli funkcjonariuszy UB, MO, ORMO i aktywistów PZPR, a także siły „sprzymierzone”, jak ówczesny samorząd, organizacje społeczne, urzędników, i niestety niektórych księży.
Zaczęli od zorganizowania specjalnego biura śledczego w domu Jana Zapaska w Mazurach. Tam do tego biura – twierdzi Jan Boguń – milicja i UB ściągało ludzi i każdego pytali czy wierzy
w objawienia, w cuda na pastwiskach, prawda to, czy nie prawda. Ściągali m.in. tych, którzy mówili, że tam coś widzieli, albo że woda ze studzienki im pomogła. Ziębina mówiła im, że zebrali 150 podpisów ludzi, którzy powiedzieli że nie wierzą, i 4 że wierzą. Ludzie się wyrzekli i na tym się władze opierały. Potem niektórzy gadali, że – będą mnie tam włóczyć po milicjach, po sądach, a może nawet po więzieniach. Dopiero jak mieli te podpisy, to zabronili kategorycznie modlić się na pastwiskach
i rozganiali.
Po pierwszym piątku lipca milicja wydała rozkaz, w który ostro zabroniła gromadzenia się
na pastwiskach. Od tej pory prawie codziennie przyjeżdżało UB, rozganiało ludzi, biło i groziło więzieniem. Milicja tak bardzo się nie angażowała. Ubowcy z Kolbuszowej jeździli, pełnili warty
i strzelali. Wreszcie ludzie przestali tam chodzić tłumnie, ale chodzili pojedynczo.
Jedną z ofiar represji był Marian Krudysz z Raniżowa, ówczesny listonosz. – To było w lipcu. Podałem Marysi Boguniowej list – wspomina ze wzruszeniem Krudysz – i słyszałem jak powiedziała, że – dzisiaj na pastwiskach będzie dużo ludzi, ale przyjedzie milicja i będzie łapać chłopów
do gaszenia wapna. Jak wracałem do Raniżowa, w Zielonce na Zadworzu spotkałem znajomego milicjanta Fredka Kołodzieja. On jechał z Raniżowa do Mazurów, też rowerem. Zatrzymaliśmy się, przywitali i mówię – no co Fredek, jedziesz na pastwiska chłopów łapać do gaszenia wapna na szkołę? On spoważniał i mówi – wiesz co, jak się znamy, żarty żartami, ale tu jest jakieś powiązanie. Skąd ona to mogła wiedzieć. Przecież co dopiero telefon otrzymałem z Kolbuszowej, żeby jechać szybko i łapać, jadę prosto z posterunku, a ty już wiesz?! Na drugi dzień zabrali mnie na milicję do Sokołowa, potem do Rzeszowa i Kolbuszowej na UB. Siedziałem cztery dni. Wzięli mnie w niedzielę w nocy, we czwartek mnie wypuścili. Prowadzili dochodzenie skąd ja to wiedziałem. Zaraz po tym zwolniono mnie z pracy.
Zdecydowana większość osób, do których na pastwiskach strzelano w celu zastraszenia, które tam ścigano i bito, to pielgrzymi z dalekich okolic. Sterroryzowani Mazurzanie chodzili tam sporadycznie.
Stalinowcy strzelali nawet do pojedynczych osób, jak np. do 19-letniej Janiny Skwira (obecnie Matuła) z Mazurów, która wracając z pola chciała się pomodlić przy studzience.
Atak stalinowców trwał do jesieni, do czasu zupełnego rozpędzenia wiernych, przybywających do miejsca objawień, bądź do domu Jana Bogunia. Jemu samemu, podobnie jak wielu innym świadkom cudu powiedziano, że – jeśli będą dalej ludziom o wszystkim opowiadać, to zgniją w więzieniu, albo wreszcie zostaną wywiezieni do ZSRR. Nie blefowali. W więzieniu był już proboszcz mazurski, ks. Stanisław Bąk, kościelny Wojciech Smolak i Jakub Bal. Aresztowany przez kolbuszowskie UB i zamordowany podczas śledztwa został przewodniczący Komitetu Budowy Kościoła, były sołtys Wawrzyniec Suski. Zaciętą walkę – gdzie oprócz UB i MO zaangażowane było wojsko – toczono z objawieniami w Lipnicy, w odległości zaledwie kilkunastu kilometrów od Mazurów. Zewsząd dochodziły wieści o licznych aresztowaniach księży i świadków cudu w katedrze lubelskiej, oraz o ataku UB w Niepokalanowie. Stalinowcy, za którymi stały sowieckie dywizje i ciche przyzwolenie wolnego świata zachodniego czynili sobie Polskę poddana.
W Mazurach, zarówno we wsi, jaki i na pastwiskach nastała cisza. Stalinowcy mogli więc bez przeszkód rozpocząć drugą fazę ofensywy – akcję propagandową, której celem było skompromitowanie Marysi, poddanie w wątpliwość prawdziwości objawień, oraz ośmieszenie świadków cudu.
W ostatnią niedzielę września, w nocy z miejsca objawień znikły krzyże i ogrodzenie studzienki. Kradzieży dokonali „nieznani sprawcy”. Milicja tym razem nie prowadziła dochodzenia.
Akt propagandowy
Prowadzona na szeroką skalę akcja propagandowa władz stalinowskich przeciwko mazurskim objawieniom trwała do późnej jesieni. Dotąd bowiem pojawiały się jeszcze od czasu do czasu klęczące przy cudownej studzience kilkuosobowe grupki pielgrzymów, bądź pojedyncze osoby. Pierwszym celem tej akcji – jak już wspominano – było skompromitowanie Marysi. Podłość ubowców i perfidia ich popleczników przebrały wszelkie miary. Kiedy nie udało się wmówić opinii publicznej, że Marysia jest chora umysłowo, rozgłaszali wszem i wobec, że jest k… Dokąd sięgało ich chamstwo i bezkarność niech zaświadczy ten drobny incydent. Nie pierwszy z resztą i nie ostatni. Funkcjonariusz kolbuszowskiego UB na podwórku Jana Bogunia powiedział do jego żony i kilkudziesięciu przebywających tam pielgrzymów – „ tam gdzie się k… kładzie to krzyż stawiają. Co za głupi ludzie”.
Kłamstwa siane przez UB nie trafiały na odpowiednią glebę. Wszyscy znali Marysię i jej rodzinę. Wiedzieli, że jest jeszcze dzieckiem czternastoletnim, wychowanym po katolicku, w prostej, chłopskiej rodzinie. Owszem lubiła się bawić z koleżankami, modlić, ale nie interesowała się chłopakami.
Ludzie, którzy widzieli cud słońca, itp. i nie wypierali się tego byli przez propagandę komunistyczną poniżani i wyśmiewani. Uznano ich za ciemnotę – „sfanatyzowane baby”, „głupie chłopy”, którzy „patrzyli długo na słońce i doznali halucynacji”. A w ogóle to całe te objawienia w Mazurach i innych miejscowościach w Polsce to robota polityczna, to działanie specjalnych wysłanników Watykanu, którzy przyjechali do Polski, żeby za pomocą jakiejś magii, czy hipnozy rozbudzić fanatyzm religijny i przeszkodzić w budowie socjalistycznego państwa, ateistycznego społeczeństwa, komunizmu. W taki oto sposób stalinowski aparat władzy usiłował podać w wątpliwość prawdziwość objawień.
Czy ofensywa propagandowa osiągnęła swój cel? Nie. Zdecydowana większość społeczeństwa w owym czasie nie wierzyła komunistom. Była jednak mała mniejszość, związana z ówczesnym reżimem materialnie lub ideowo, która wierzyła. Żyją do dziś osoby – zetknąłem się z nimi podczas badań – które są święcie przekonane, że nie było żadnego cudu, ani objawień i cytują słowo w słowo jak wyżej. Nie mówią, że oni nic nadzwyczajnego nie widzieli, tylko że nie było. Mimo, iż upłynęło 50 lat, mimo iż stalinizm został zdemaskowany i potępiony przez władze Rosji, udowodniono jego zbrodnie i kłamstwa, oni dalej wierzą w każde słowo stalinowskiej propagandy.
W tym okresie funkcjonariusze UB przeprowadzili rewizje w kilkunastu zakładach fotograficznych. Tam gdzie znaleźli choć jedno zdjęcie z objawień niszczyli wszystkie negatywy, a fotografowi odbierali koncesję. Między innymi z tego powodu z masy zdjęć, jakie wówczas zrobiono na pastwiskach, na podwórku Bogunia i gdzie indziej, do dziś zachowało się niewiele.
Pod koniec lata Marysia zwróciła się do stryja Jana Bogunia, żeby znalazł malarza, który namaluje obraz Matki Boskiej, takiej, jaka się jej objawiła. Boguń udał się do odpowiednich księży, lecz ci stwierdzili, że na malowanie takiego obrazu musi być specjalne pozwolenie władz kościelnych. Ostatecznie obraz zgodził się namalować artysta malarz zamieszkały we wsi Kąty Trzebuskie koło Sokołowa Młp. Albin Osetek.
Matka Boska z Pastwisk namalowana została farbami olejnymi na płótnie lnianym, według wskazań Marysi. Gdy Marysia zobaczyła skończony obraz stwierdziła, że – Matka Boska jest trochę inna, ale może taka być, bo tak pięknej postaci jaką ona widziała to żaden malarz nie jest w stanie namalować. Od Matki Boskiej bił blask tak ogromny, jak od słońca. On takiego blasku nie mógł namalować. Z obawy przed podpadnięciem władzom zarówno państwowym, jak i kościelnym artysta nie umieścił swojej sygnatury. Zastrzegł również by jego nazwiska nie ujawniać. W następnym roku obraz Matki Boskiej z Pastwisk został uroczyście poświęcony. Kopia tego obrazu wykonana w 1981 r. znajduje się w kaplicy postawionej w miejscu objawień Matki Boskiej w Lipnicy.
Na święto Matki Boskiej Siewnej, 8 września Jan Boguń wybrał się, jak co roku, z pielgrzymką do Leżajska. Rano, gdy z dwiema kobietami z Mazurów znajdował się przed klasztorem wszyscy troje oglądali na niebie niezwykłe zjawisko. – Kiedy słonko wschodziło i było już nad klasztorem – wspomina z powagą z powagą Boguń – nad tym słonkiem pojawiły się ślady stóp. Było ich kilka, może kilkanaście w jednej linii. Takie te stopy były, jakby odciśnięte z bosej nogi, wyraźne, jaśniutkie jak słonko. Z przodu się pojawiały, z tyłu znikały. Tak to wyglądało, jakby ktoś nad słonkiem się przeszedł. Ja widziałem i one widziały. No i nie wiedzieliśmy co oznaczają te ślady bose nad słonkiem. Potem byliśmy w klasztorze, i jak my już wyszli to nasza Marysia tak mi gada – Matka Boska poszła już na wschód, widziałeś, do Rosji. Odchodzi. W Rosji będzie teraz nawracać. Wróci tutaj jak ten las wyrąbią i drugi taki wyrośnie. Wróci do Polski wtedy, kiedy Polska będzie potrzebna dla ocalenia świata. No, ja wiem? My jesteśmy w tak trudnej sytuacji, a tu mamy świat ocalić…
W ostatnią niedzielę września, w nocy z miejsca objawień znikły krzyże i ogrodzenie studzienki. Kradzieży dokonali „nieznani sprawcy”. Milicja tym razem nie prowadziła dochodzenia. W miejscu, gdzie jeszcze do niedawna tak wiele się działo pozostała tylko studzienka – dołek z wodą, w którym pastuchy poili krowy pasące się na pastwiskach.
Gdy załamani ludzie pytali o Marysię co będzie dalej z miejscem objawień, ona odpowiadała: To miejsce jest święte. Nie zaniedbujcie go. Na tym miejscu teraz pastuchy pasą, ale później nie będą paść. Przyjdzie czas, przyjdą ludzie z daleka i odnowią to miejsce. Przyjdzie czas że tu na pastwiskach braknie miejsca dla ludzi. Coraz mniej ludzi jednak w to wierzyło. Kilkunastoletnia wówczas Zofia Iskra (obecnie Matuła) z Mazurów zachowała w pamięci jedną z wielu rozmów, jakie toczyły się we wsi. – Pamiętam, jak wnet po objawieniach byłam tam koło studzienki, był Boguń i jeszcze dwóch chłopców z Mazurów których nie znałam. I Boguń im mówi tak: To co się zaczęło to nie zginie. Przyjdzie czas, przyjdą ludzie z daleka i odnowią. Potem jak odszedł śmiali się z niego i to bardzo – głupi Boguń, za pięć roki to tam już ani śladu nie będzie, będzie zadeptane, krowy zadeptają, zarośnie trawą. O, ta dziewczyna – wskazali na mnie- już nie będzie wiedzieć gdzie to było i co było.
Czas niewoli i zaniedbania
Po świętach Bożego Narodzenia, około 28 grudnia 1949 r. Marysia odeszła ze służby od stryja Jana Bogunia i wróciła do rodziców w Staniszewskim. Od tego czasu na dłużej w Mazurach pojawiła się tylko raz, w czerwcu następnego roku podczas pierwszych misji w kościele parafialnym w Mazurach prowadzonych przez redemptorystów z Tuchowa. Odbyła wiele rozmów z nowym proboszczem mazurskim ks. Michałem Dobrzańskim, oraz księżmi misjonarzami. Podczas misji obraz Matki Boskiej z Pastwisk został uroczyście poświęcony. Do Mazurów znowu ściągnęły tłumy ludzi z bliższych i dalszych okolic.
Ksiądz Michał Dobrzański miał pozytywny stosunek do objawień. Załamanych parafian podtrzymywał na duchu powtarzając, nieoficjalnie – bądźcie spokojni, bądźcie cierpliwi. Pan Bóg ma swoje plany. On się o swoje zawsze dopomni. On wie kiedy i jak. Na wszystko przyjdzie czas. Janowi Boguniowi obiecał, że - w przyszłości, jak przyjdzie odpowiedni czas, w bocznej salce kościoła, od szkoły, zrobimy kaplicę Matki Boskiej z Pastwisk. Zrobimy piękny ołtarz i ten obraz się tam założy. Na pastwiskach odnowimy studzienkę i wybudujemy małą kaplicę. Niestety, z kilku powodów Ks. Dobrzański nie mógł swoich planów zrealizować. Między innymi z powodu tych planów był mocno podpadnięty u władz partyjnych. Wkrótce został przeniesiony na inną parafię.
Lata 1950 – 1980, to w historii mazurskich objawień czas niewoli zaniedbań. Niewoli ze strony władz i zaniedbań ze strony ludzi. Miejsce objawień pozostało opuszczone i zapomniane. To jednocześnie czas spełnienia większości przepowiedni Marysi. Dzięki jej darowi jasnowidzenia odnalazło się i połączyło z rodzinami wiele osób zaginionych podczas wojny. Wiele dusz, być może zostało wybawionych dzięki dodatkowym modlitwom i Mszom świętym, odprawionym w ich intencji. Pogodziło się wielu zwaśnionych sąsiadów. W 1954 r. z więzienia został wypuszczony przedterminowo w celu podratowania zdrowia ks. Stanisław Bąk, późniejszy proboszcz i dziekan w Tyczynie. Spełniły się wszystkie przepowiednie Marysi odnoszące się do przyszłości kościoła w Polsce. Miała się jeszcze spełnić przepowiednia dotycząca odnowienia miejsc objawień.
W połowie lat siedemdziesiątych, po wykonanej melioracji pól i regulacji rzeki Turki działacze samorządowi w Mazurach na czele z sołtysem Jakubem Matułą, przy poparciu władz gminnych podjęli decyzję o zagospodarowaniu pastwisk. Na kilkuset hektarowe łąki wjechały ciężkie ciągniki gąsienicowe, żeby je zaorać, zglebogryzałkować, wyrównać wszystkie dołki, górki itp., następnie zabronować i zasiać nową trawę. Jeden z operatorów ciągnika chcąc zaorać niewielki dołek z wodą, który znalazł się na trasie jego orki zauważył, że ciągnik lekko zboczył z kursu i dołek ominął. Cofną więc, żeby poprawić to samo. Lekki skręt ciągnika w bok. Doszedł do wniosku, że to jakaś drobna usterka w układzie kierowniczym i jak pojedzie z powrotem to orkę wyrówna. Jadąc z powrotem ciągnik brew jego woli skręcił w przeciwny bok zostawiając dołek po środku. Tym razem już nie cofał. Zatrzymał ciągnik i poszedł pytać ludzi miejscowych co to za dołek. Dowiedział się, że to jest cudowna studzienka pozostała po objawieniach Matki Boskiej. Zawołał kierownika i wyznał, że – tu mu nie da zaorać. Kierownik odpowiedział krótko – okrąż to i nie ruszaj.
Po zasianiu trawy i wytyczeniu działek pastwiska zatraciły swój pierwotny charakter i służyły mieszkańcom wioski wyłącznie do pozyskiwania siana. Krowy i konie mogły paść się już tylko jesienią.
Marysia
Maria Boguń, nazywana powszechnie Marysią, albo „Cudowną Marysią”, urodziła się 13 grudnia 1934 r. we wsi Staniszewskie, w gminie Raniżów (powiat kolbuszowski). Była najstarsza z siedmiorga dzieci Wojciecha i Jadwigi z domu Rosół, ubogich rolników utrzymujących się z ciężkiej pracy na 3 ha gospodarstwie rolnym. Po ukończeniu pięciu klas szkoły podstawowej ze względu na trudną sytuację materialną, rodzice wysłali ją w 1948 r., na służbę. W lutym 1949 r. rozpoczęła służbę u brata swojego ojca – Jana Bogunia w Mazurach. Wykonywała lekkie prace w gospodarstwie, jak sprzątanie, gotowanie, karmienie inwentarza, itp. Od wiosny stałym jej zajęciem było pasienie krów i konia. Pomagała jej w tym siedmioletnia córka Bogunia – Janka. Marysia miała opinię dziecka wyróżniającego się dobrocią, szczerością, pracowitością, pobożnością i uczciwością. Nikt nie słyszał, żeby kiedykolwiek kłamała.
W 1949 roku, kiedy objawiła się jej Matka Boska miała czternaście lat, tyle samo co Melania Calvat pasąca krowy na hali w La Salette (1846r.) i Bernadetta Soubirous zbierająca chrust w okolicy Lourdes (1858 r.). Była o cztery lata starsza od pasącej owce w pobliżu Fatimy Łucji dos Sanos (1917 r.), i trzy lata od Marietty Beco z wioski Banneux (1933 r.). W czerwcu tegoż roku na łąkach wsi Mazury odbyła kilkanaście widzeń z Matką Boską. Część z nich odbywało się na oczach tłumów pielgrzymów.
Po 1949 r., po kolejnym roku służby rozpoczęła pracę zawodową. Pracowała kolejno w Kętach, Kolbuszowej i sanatorium w Górnie. Kilka lat nosiła się z zamiarem wstąpienia do zakonu. W 1956 r., wyszła za mąż za Jana M. z Turbi koło Rozwadowa. Małżeństwo było udane i bardzo owocne. Marysia urodziła i wychowała – rzecz jasna przy pomocy Bożej, męża i państwa – czternaścioro dzieci ( Janina i Jadwiga, Józef, Teresa, Wojciech i Marta, Jacek, Paweł, Tadeusz, Marzena, Grzegorz, Jan, Urszula, Artur). Wszystkie (z wyjątkiem Pawła, który zmarł tragicznie wkrótce po śmierci ojca), żyją, są zdrowe i kochane. W mieście przemysłowym, gdzie mieszkają od 1973 r. stanowili do niedawna najliczniejszą rodzinę. Mąż Marysi Jan M. odznaczał się szczególną pobożnością. Przez wiele lat był kościelnym e Turbi i mieście późniejszego zamieszkania. Zmarł w 1989 r.
Na temat objawień Marysia nie rozmawia z nikim, nawet z najbliższą rodziną. Nie udziela żadnych wywiadów. Dziennikarzom, którym udało się do niej dotrzeć powiedziała to co i mnie (piszącemu te słowa). – Ja pana proszę, żeby dać temu spokój, i mnie spokój. Bardzo proszę, aby w ogóle tych spraw nie ruszać. Pan Bóg zrobi jak będzie chciał… Jemu to zostawmy.
W 1949 r. do miejsca objawień Matki Boskiej w Mazurach przybyło kilkanaście tysięcy ludzi. Ilu przybyło z powodu zwykłej ciekawości, a ilu z prawdziwej pobożności tego nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że wielu, bardzo wielu przybyło aby prosić o łaski i wysłuchanie modlitwy.
Uzdrowienia
Około połowy czerwca mają miejsce pierwsze cudowne uzdrowienia chorych. Dokonują się one na pastwiskach, podczas ostatnich objawień Matki Boskiej. Z wielu uzdrowień jakie wówczas zostały ujawnione najgłośniejsze było uzdrowienie 48 letniej mieszkanki Markowizny Małej Julii Matuła. – Mama długi czas chorowała na chorobę umysłową – wspomina jej córka Józefa Patryka z Sokołowa Młp. – coś się jej porobiło z głową, nie wiedziała co robi. Niby wiedziała a nie wiedziała. Była w szpitalu w Kolbuszowej, ale tam nie było miejsca dla takich i pozostała w domu. Leczyła się u takiego wsiowego w Łoinach, piła zioła, ale nie było żadnej poprawy. W połowie czerwca, gdy ludzie szli na objawienia ona wymknęła się z domu i poszła za jakimiś ludźmi, zupełnie nieświadomie, na te pastwiska mazurskie. Tam w tłumie udało mi się ją odnaleźć , ale znowu mi zginęła. Prosiłam Matkę Boską o zdrowie dla mamy i modliłam się, żeby się jaki cud stał, bo to było straszne… Z pastwisk przyszłam sama do domu i ona przyszła sama. Sama już potrafiła wrócić do domu. Widać było jakąś zmianę. No i w kilku dniach się jej ta głowa uzdrowiła. Bez niczego, bez lekarzy, bez szpitala przeszło, i żyła jeszcze ile lat, i zdrowa. Miała głowę do wszystkiego.
Głośne w owym czasie było też uzdrowienie Wojciecha Burka z Mazurów – Zakarczmia. – Burek Wojtek chorował na nogę- przypomina sobie Jan Boguń. Nie wiem co to była za choroba. Był w szpitalu w Kolbuszowej. Mieli mu tę nogę odjąć, bo inaczej nie będzie żył. Sprawa była poważna. Przed operacją wypuścili go do domu na rozmyślenie. Miał się zastanowić co zrobić. Przyszedł do Marysi i gadał Ona mu powiedziała, że – będziesz zdrowy tylko dwadzieścia cząstek różańca żebyś zmówił w miejscu objawień. Dwadzieścia razy żebyś odwiedził to miejsce. I został zdrowy. Ja się go pytam potem – to Wojtek chodziłeś tak? – A dwa razy dziennie chodziłem. To co miałem powiedzieć tom wszystko wykonał nawet z procentem. Do szpitala już nie wrócił. Potem jeszcze długie lata żył i noga go nie bolała.
Spośród znanych przykładów cudownych wyleczeń, tzw. uzdrowień, najwięcej dokonało się poprzez modlitwę i obecność w miejscu objawień Matki Boskiej. Zdarzały się również przypadki uzdrowień poprzez modlitwę i mokry piasek ze studzienki. Jedną z osób, która dzięki temu wyzdrowiała był Józef Olszowy z Mazurów – Ługa. – Kilka dni leżał chory na silny ból głowy – twierdzi jeden z jego przyjaciół. Matka wzięła piasku ze studzienki, obłożyła koło głowy i przestała boleć. Jak mu tę ziemię od głowy wzięła, to i ból wzięła. Od tego czasu był zdrowy. Głowa go już więcej nie bolała. Wodą ze studzienki Józef Olszowy leczył również żołądek. Miał ją zawsze w domu i używał do końca swojego życia.
Wiele osób zostało uzdrowionych poprzez modlitwy i wodę z cudownej studzienki. Szacuje się, że dzięki szczerej modlitwie i piciu tej wody, bądź nacieraniu nią chorych części ciała w okresie minionych pięćdziesięciu lat wyleczyło się co najmniej kilkadziesiąt osób. W ten sposób leczono m.in. bóle głowy, rąk, nóg, żołądek, oraz inne dolegliwości. Dzięki piciu i nacieraniu tą wodą ciężką chorobę skóry wyleczyła Franciszka Warchoł z Maurów – Zakarczmia. Odtąd mocno wierzyła w prawdziwość objawień i w moc wody ze studzienki.
Zdumiewające jest, że osoby uzdrowione w większości , w 90 procentach nie chcą tego faktu ujawnić. Jeśli już ujawnią to chcą pozostać anonimowe. Dużo czasu trzeba, żeby do nich dotrzeć i przekonać do mówienia. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego ci ludzie, których obowiązkiem jest świadczyć o Bogu nie chcą się oficjalnie do tego przyznać ? Zapytałem Jana Bogunia. Oto co mi odpowiedział: – Uzdrowień było bardzo dużo. Dużo uzdrowionych było i jest nadal, tylko nie chcą się do tego przyznać. Nie chcą, boją się, wstydzą… Przez całe lata nie wolno było o tym mówić. Większość tych uzdrowionych nie chce, żeby się z nich inni śmiali. Ile to ludzi jest takich, nawet i w Mazurach, że się śmieją z tych co wierzą w objawienia, i z tych co tam chodzą się modlić. Ci, którzy zostali uzdrowieni trzymają to dla siebie. Niektórzy mnie powiedzą, ale mało. Ja też nie jestem w stanie wszystkiego spamiętać.
W tym miejscu nasuwa się kolejne pytanie. Dlaczego dotychczas nikt z kompetentnych osób nie zajął się badaniem omawianych uzdrowień? Dlaczego nikt do tej pory nie przebadał uzdrowionych, ani nawet się nimi nie zainteresował, jakby ich po prostu nie było? Na to pytanie Boguń nie potrafi odpowiedzieć.
Woda z cudownej studzienki powstałej dokładnie w miejscu objawień Matki Boskiej znajduje się w wielu mazurskich domach, oraz w domach wielu mieszkańców okolicznych wiosek i miast. Każdego roku, szczególnie w maju, czerwcu i październiku można zauważyć zatrzymujące się przy studzience samochody nie tylko z rejestracją rzeszowską, czy tarnowską, ale lubelską, katowicką, wrocławską, czasem zagraniczną. Wysiadają z nich ludzie, nabierają wodę do pojemników i odjeżdżają.
Źródło, które wytrysnęło w 1949 r. bije do dnia dzisiejszego. Woda z tego źródła niczym nie różni się podnormalnej wody. A jednak. Woda ze studzienki ma właściwości lecznicze i natury tego fenomenu nie sposób poznać.
Odnowienie miejsca objawień
W październiku 1978 r. , w dniu wyboru krakowskiego kardynała Karola Wojtyły na papieża rozpoczął się upadek komunizmu w Polsce. Po strajkach i protestach robotniczych w sierpniu 1980 r. powstał potężny bo dziesięciomilionowy, antykomunistyczny związek zawodowy „Solidarność”. Duch wolności i odnowy, który zstąpił na polską ziemie nie ominął wsi Mazury. Jesienią 1980 r. zawiązało się koło „Solidarności Wiejskiej”, na czele którego stanął wzorowy i odważny rolnik Jan Dul. Pod jego przewodnictwem koło mazurskiej „Solidarności” należało do największych w okolicy i najaktywniejszych.
Na wiosnę 1981 r. spełniła się jedna z najważniejszych przepowiedni Marysi – „przyszedł czas, przyszli ludzie z daleka i odnowili to miejsce”. Tymi „ludźmi z daleka” byli działacze mieleckiego Klubu Inteligencji Katolickiej, którzy realizując prośbę prymasa Stefana Wyszyńskiego w sprawie odszukania i odnowienia zaniedbanych, bądź całkowicie zapomnianych miejsc objawień trafili m.in. do Lipnicy, następnie do Mazurów. Początkiem marca członkowie KIK, na czele ze znanym mieleckim lekarzem Janem Rusinem odwiedzili Jana Bogunia. Z dużym zainteresowaniem obejrzeli obraz Matki Boskiej z Pastwisk, następnie miejsce objawień. Tam wspólnie z Boguniem i Drapałą z Lipnicy odmówili cząstkę różańca i Litanię do Matki Boskiej. Podjęli również decyzję o ogrodzeniu studzienki i wzniesieniu przy niej krzyża.
Jan Boguń zabrał się do pracy. Własnymi siłami pogłębił studzienkę, przy pomocy zięcia zakopał beton i sprawił metalowe ogrodzenie. Wkrótce wyciosał drewniany krzyż i postawił go przy studzience. Uroczyste poświęcenie krzyża i studzienki odbyło się 10 maja 1981 r. Dokonał tego proboszcz mazurski ks. Józef Kowal. Podczas krótkiego przemówienia skierowanego do kilkudziesięciu osób prosił, żeby tego miejsca nie zaniedbywać. Prosił o to szczególnie dzieci.
Powiew ciepłego powietrza z zachodu nie trwał długo. Niebawem Polskę ogarnął mroźny niż ze wschodu. W grudniu 1981 r. komuniści wprowadzili tzw. stan wojenny. Tu należy zaznaczyć, że zarówno w okresie stanu wojennego, jak i potem ani SB, ani MO nie walczyły z mazurskimi objawieniami. Nie przeszkadzali się modlić, nie rozganiali. Ograniczali się jedynie do obserwacji.
W pierwszą niedzielę czerwca 1982 r. do miejsca objawień w Mazurach przybyła po raz pierwszy grupa pielgrzymów z okolic Rzeszowa i Jarosławia, pod przewodnictwem Aleksandra Jarosza. Pielgrzymi wspólnie z mieszkańcami Mazurów i sąsiednich wiosek odmówili różaniec, koronkę do Miłosierdzia Bożego, śpiewali pieśni o Matce Boskiej. Modlili się za Ojczyznę, za papieża, o pokój, oraz w prywatnych intencjach. Zaopatrzyli się również w wodę ze studzienki. Odtąd grupy pielgrzymów pod przewodnictwem Aleksandra Jarosza z Rzeszowa, przez kilka najbliższych lat będą w miarę regularnie, od wiosny do jesieni w każdą pierwszą niedzielę miesiąca modlić się przy studzience na pastwiskach. Jesienią 1983 r. miejsce objawień było poważnie zagrożone. Na pastwiskach pojawiły się osoby, które wymyśliły sobie głęboki kanał melioracyjny odkryty, mający biegnąć w prostej linii akurat przez cudowną studzienkę i krzyż. Jan Boguń czym prędzej pogłębił ją wkopując dwa dodatkowe betony. Wykonał również solidny betonowy cokół pod krzyżem. Po interwencjach Bogunia i innych osób ostatecznie kanał został wykopany trzy metry obok. Wbrew zamierzeniom kanał ów nie zlikwidował studzienki, ani jej nie osuszył. Przyczynił się natomiast do poprawy czystości wody.
Następnego roku staraniem Jana Bogunia w miejscu objawień została wzniesiona okazała figura Matki Bożej Fatimskiej. Prace trwały około trzech miesięcy. Fundatorem betonowej rzeźby był Zbigniew Baran z Przybyszówki. 19 sierpnia 1984 r. ks. Proboszcz Józef Kowal dokonał „cichego” poświęcenia statuy. Dwa lata potem zostało wykonane zadaszenie. Całość nazwana została – „Szałas Matki Bożej”. Kilkunastoosobowe pielgrzymki, które z głośnym śpiewem, wielkim różańcem i figurką M. B. Fatimskiej raz w miesiącu szły od Zielonki na pastwiska, wywierały coraz większe wrażenie na mieszkańcach wioski. Pielgrzymi wstępując do kościoła na Mszę św. mieli okazję spotkać się z miejscowym duszpasterzem ks. Kowalem. Nigdy jednak tego nie uczynili. Mimo próśb i wezwań proboszcza nie uczynił tego również organizator i przewodnik pielgrzymek Aleksander Jarosz. Stopniowo narastał konflikt, który uderzył pośrednio w miejsce objawień, w osobę Jana Bogunia i uczestników comiesięcznych modlitw na pastwiskach. W niedzielę 9 września 1984 r. podczas Mszy św. w kościele parafialnym w Mazurach i kaplicy w Korczowiskach ks. Proboszcz wypowiedział się publicznie na temat Jarosza i jego działalności. Powołał się na biskupa ordynariusza, który – znał Jarosza jako człowieka niegodnego zaufania, działającego bez porozumienia z władzami kościelnymi, i bez jakichkolwiek uprawnień ze strony tych władz, głoszącego rzeczy niezgodne z nauką Kościoła, powołującego się na ludzi mające dziwne widzenia z Matką Boską, ogłaszającego proroctwa dotyczące końca świata, grożącego przy tym straszna wojną, klęskami, itp.
Ton wypowiedzi proboszcza był ostry, zdecydowany. Mimo, iż słowa krytyki uderzały w osobę Aleksandra Jarosza większość parafian odebrała je jednoznacznie: Kościół nie popiera ani mazurskich objawień ani osób które je odnawiają. Lepiej nie chodzić i nie narażać się księżom. Odtąd w modlitwach przy studzience uczestniczyło coraz mniej osób, odbywały się więc coraz rzadziej, aż wreszcie przestały się odbywać.
Rok 1999
Do dnia dzisiejszego osoby które chcą się modlić, śpiewać pieśni i odmawiać różaniec w miejscu objawień noszą w sercach żal do ks. Kowala. Mają pretensje o to, że nie pozwalając na organizowanie wspólnych modlitw Jaroszowi, sam ich również nie organizował, a wręcz przeciwnie, robił wszystko aby zniechęcić jak najwięcej parafian do miejsca objawień.
Co dzieje się w Mazurach 50 lat po objawieniach Matki Boskiej? Nic się nie dzieje. Wystarczy tu przyjechać i popatrzeć. Ludzie podobnie jak w każdej innej wiosce powiatu Kolbuszewskiego zajęci są swoimi sprawami, zagonieni, zapracowani, przygnębieni. Narzekają na parlamentarzystów, którzy ich oszukali, na rząd który doprowadza do upadku gospodarstwa rolne, a ich rolników do nędzy. Wielu tęskni za komuną. Objawieniami nie interesuje się nikt, ani mieszkańcy (z wyjątkiem kilkunastu osóB), ani władze samorządowe, ani władze kościelne. Gdy w drodze na pastwiska zatrzymamy się w wiosce by się czegoś dowiedzieć możemy usłyszeć ironicznie – panie, jakie tam objawienia. Coś tam było kiedyś podobno, jakieś cuda, cha, cha, ale Kościół tego nie uznał. Pan w to wierzy? Niech pan zapyta Bogunia, albo Benka Popka, on coś tam pisał na ten temat. Nie dziwmy się. 50 lat przymusowego milczenia ze strony świadków objawień, oraz 50 lat kłamstw i kpin ze strony komuny zrobiło swoje. Tych, którzy pamiętają objawienia jest z każdym miesiącem coraz mniej, a młodzież sprawami Kościoła prawie że się nie interesuje.
Kiedy już dojedziemy na pastwiska, odszukamy w leszczynach cudowną studzienkę i stojącą kilkadziesiąt metrów dalej kapliczkę zastaniemy to, co Boguń zrobił, i ile zrobił w latach osiemdziesiątych, kiedy jeszcze miał więcej sił. Miejsce objawień zarasta krzakami. Krzaki samosiejki które wyrastają w kanale melioracyjnym, oraz bezmyślnie zasadzony przy studzience lasek o ile nie zostaną wycięte w przyszłości zmienią wygląd cudownego miejsca. Będzie wyglądać tak, jakby Matka Boska objawiła się w lesie, w krzakach, a nie na pięknych, kwiecistych łąkach.
Następną rzeczą, jaką zauważymy w miejscu objawień to cisza, spokój. Musielibyśmy mieć dużo szczęścia, żeby zobaczyć kogoś modlącego się przy studzience. Gdzie te tłumy, śpiewające z donośnym głosem – awe, awe, awe Maryja, odmawiające chórem różaniec. Nie ma tu dziś ani ubowców, ani pielgrzymów. Pielgrzymka mazurskiej młodzieży pod przewodnictwem k. proboszcza Wiesława Doparta i kleryka Czesława Matuły modliła się w Kalwarii Pacławskiej.
Cisza i spokój panuje również na podwórku Jana Bogunia. Zarówno on sam jak i jego córka Janina i zięć w ostatnich latach zostali mocno dotknięci przez los. Mimo ciągłego zapracowania znajdują czas dla gości pytających o objawienia. Pokazują wiszący w dużej izbie obraz Matki Boskiej z Pastwisk. Jan Boguń mimo swoich 83 lat czuje się dobrze. O objawieniach opowiadałby całymi godzinami. Nie ma w Mazurach drugiej takiej osoby, która by tak kochała Matkę Boską jak Jan Boguń. Nie ma osoby, która dla Jej chwały tyle zrobiła co Jan Boguń.
Objawienia mazurskie mimo, iż miały miejsce na łąkach wsi Mazury nie są sprawą wyłącznie Jana Bogunia, ani mieszkańców tejże wioski. Matka Boska objawiając się w Mazurach, podobnie jak w Fatimie objawiła się dla wszystkich, bez względu na granice administracyjne, miejsce zamieszkania, zamożność, wykształcenie, zajmowane stanowiska. Wszyscy powinni czuć się za nie odpowiedzialni. Szczególna odpowiedzialność ciąży na władzach kościelnych. Do nich bowiem należy powołanie specjalnej komisji do zbadania prawdziwości mazurskich objawień, cudownych uzdrowień, i zajęcie oficjalnego stanowiska.
BENEDYKT POPEK