Bruckner Czasy saskie państwo i kościół

ALEKSANDER BRÜCKNER

DZIEJE KULTURY POLSKIEJ

TOM III

CZĘŚĆ I

CZASY SASKIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PAŃSTWO I KOŚCIÓŁ

TŁO DZIEJOWE

Naród Żółkiewskiego i Zamojskiego, Łaskiego i Skargi, Modrzewskiego i Kochanowskiego,

najświetniejszą rokował przyszłość, lecz postęp jego zahamowały piętrzące się zewsząd

przeszkody. Coraz dotkliwiej dawały się we znaki: niepomyślny układ sił społecznych,

nieszczęsny ustrój państwowy, zgubne wpływy Wschodu, powolne zrywanie węzłów,

łączących z Zachodem, jednostronność życia duchowego pod wyłączną regułą jezuicka.

Przystąpiły od r. 1648 wojny, które zubożyły kraj, wycieńczały zasoby materialne i moralne,

wyludniały i opustoszały ziemię, przytępiały energię narodowa, usuwały wszelka myśl

przedsiębiorcza. Pod takimi widokami wstępowano w wiek nowy. Ocenił go Starosta w

Powrocie Posła:

Jak to Polak szczęśliwie żył pod Augustami! Co to za dwory! jakie trybunały huczne! Co za

paradne sejmy! jakie wojsko juczne! Człek jadł, pił, nic nie robił i suto w kieszeni! Potem bez

żadnych intryg, bez najmniejszej zdrady Jeden poseł mógł wstrzymać sejmowe obrady, Jeden

ojczyzny całej trzymał w ręku wagę, Powiedział: nie pozwalam, i uciekł na Pragę. Cóż mu

kto zrobił? Jeszcze za tak przedni wniosek Miał promocję i dostał czasem kilka wiosek.

Nie od razu nastały te czasy "szczęśliwe", przysłonięte potomności mgłą oparów winnych i

kurzawą kadzideł; głośne szczękiem szabel sejmikowych, wiwatami rozpijanej szlachty,

chwalbą ludzi najmarniejszych, śpiewem różańcowym i Gorzkich Żalów, rażące nas

widokiem łbów ogolonych, smakiem oleju postnego i bigosów hultajskich, nędza miejską i

uciemiężeniem chłopa, zdzierstwem i nieuctwem księży a próżniactwem mnichów, dewocją i

bezmyślnością wszystkich. Pierwsze dwa dziesięciolecia, 1697-1717, podobne do Potopu, acz

bez jego wstrząsów tragicznych, zawiodły naród do rozpaczy. Klęski żywiołowe i stokroć

cięższe łupiestwa wojsk saskich, szwedzkich, rosyjskich i polskich, przemarsze, kontrybucje,

kwaterunki i egzekucje zrujnowały kraj do szczętu. Dopiero lata 1718- 1763, gdy wróciły

pokój i urodzaje, a walki o tron r. 1732 rychło ustały, złożyły się na owe błogie czasy saskie,

kiedy to ukołysany do snu naród pod czujnym okiem wrogich gwarantów zażywał swobody -

na swoją zgubę.

Sądy o tej epoce rozdwoiły się: przeważająca część narodu, naiwna i pobożna, ludzie starego,

sarmackiego autoramentu, nie mogli się jej dosyć nachwalić; w Radomiu, Barze i u Kitowicza

mówiono tylko o "Auguście III, królu i panie dobrym i pobożnym, swobodnie i miło

panującym" (z aktu konfederacji barskiej), o błogich jego czasach (o Auguście II milczano

przezornie); życzono ich powrotu - stad owe sympatie do dynastii wettyńskiej, brużdżące aż

do XIX wieku. Garstka dobrze myślących, po r. 1775 coraz liczniejsza i bardziej wpływowa,

potępiała zastój saski dla zgubnych skutków i strat nigdy nie powetowanych, za które on

odpowiedzialny. Późniejsze pokolenia, szczególnie lat 1840 - 1860, zachwycały się

malowniczością epoki, jej pierwotnością i tężyzną; od współczesnego poniżenia, zwątpienia,

małoduszności, odbijały jej brawura, optymizm, zawadiactwo; wybaczano winy, bo

upatrywano w niej skrajnie jaskrawe objawienie właściwości narodowych. Ale to było

złudzeniem: właściwości roli uwydatnia jej uprawa staranna, nie jej zachwaszczenie

haniebne.

Brak uprawy i wzrost zachwaszczenia poczęły się już w wieku poprzednim; w nowym

przybrały potworne rozmiary. Obawa wszelkiej odmiany, wstręt do każdej nowości,

nieruchomość, zdawanie się bierne na Opatrzność, rozmyślna bezczynność, chęć używania

błogiego stanu posiadania, pełni praw i swobód, niepamięć o jutrze, zanik myśli politycznej

znamionowały te czasy nieszczęsne. "Wszelka innowacja, ile Rzeczypospolitej, nociva",

prawił wódz konfederacji tarnogrodzkiej a ulubieniec szlachty, Leduchowski. Straszny ucisk

saski, jak niegdyś szwedzki z r. 1656, wyrwał na chwilę szlachtę z odrętwienia, ale

wygnawszy Sasów zatrzasnęła drzwi przed Europą, założyła ręce i oddała się

niewzruszonemu niczym kwietyzmowi i pacyfizmowi, przekonana, że błogi jej stan wieki

przetrwa, skoro go tylko sama nie naruszy. Wmawiała w siebie, że opaczne o niej mniemania

zagranicy raczej z zazdrości wypływały, i do wstrętu przeciw nowościom przybywała

wzgarda "pludrów" wszelakich, poczucie wyższości swojej wolności, zadowolenie zupełne z

rozstroju i nierządu, szkodliwych dla pludrów, zdrowych dla Polski. Szczycąc się idealną

neutralnością, chociaż ta się kresom nieraz dotkliwie odczuć dawała, inaczej niż za podobnej

neutralności podczas wojny trzydziestoletniej, ani razu nie powzięła myśli korzystania z

okoliczności, aby własny byt zabezpieczyć - o rozszerzeniu jego podstaw (majaczyła się

kilkakrotnie myśl o unii z Rosją) mowy już nie było.

Za ten zastój, za tę bezwzględna rezygnację odpowiadali i obaj królowie, żywe dowody

zgubności elekcji. Jeden z nich zdradzał Polskę na wszystkie strony, wydawał ją Rosji,

Prusom, Austrii, Szwedom, zasłużył więc godnie na powszechna nieufność, nawet gdy

mądrze radził, albo się z pod opieki Rosji wybijał. Drugi, bez jednej własnej myśli, dbał o

sprawy polskie, o ile mu drezdeńskie dolce far niente przerywały i pytania o synachnastępcach

nastręczały. Nierównie większa jest odpowiedzialność duchowieństwa, które

każdą nowa myśl od Polski odganiało, zapatrzonych w cele zaziemskie na ziemi na pasku

wodziło i tylko prawowierności zazdrośnie strzegło. Takaż i magnatów, nie znoszących w

swej dumie współzawodników, jedynych czynnych, ruchliwych, ale kosztem Polski i tronu

zagarniających dla siebie wpływy i pożytki, sobków wzorowych. Na koniec i szlachty, która

się ze snu nie ocknęła, przestrogi mimo uszu puszczała, obojętnie obce gwałty, nawet obcych

oburzające, przyjmowała, o ojczyźnie zapomniała, utożsamiając ją ze stronnictwem, prawa i

korzyści zagarnęła, a obowiązki i ciężary na słabych i uciśnionych zepchnęła. Tak rozwinęły

się potwornie jej najmniej cenne właściwości: fanatyzm, obrzędowość, bigoteria zamiast

religii; służalczość, płaszczenie się przed wyższymi (i obcymi!), a pomiatanie niższymi (i

swoimi); gruby materializm w używaniu dobrobytu kosztem zajęć wyższych; wyładowywanie

nadmiaru żywotności w zawadiactwie, na wypitki i wybitki; ciasnota widnokręgu

umysłowego skutkiem nieuctwa, zarozumiałości i chełpliwości; niesforność; dzikość

obyczaju a pierwotność myśli; zaślepienie ogólne.

Niezaprzeczona malowniczość i oryginalność czasów saskich, tego zamkniętego w sobie

świata staroszlacheckiego, zasłaniała istotne jego tło posępne, a bynajmniej nie było

okolicznością łagodząca, że podobne zboczenia i wybryki uchodziły i gdzie indziej bezkarnie,

bo si dno faciunt idem, non est idem. Przekupstwa, za Sasów ogólnego, nie uniewinniało, że

w Europie nie było męża stanu, którego by wróg nie kupował za marna nieraz cenę, ale co w

Europie było żartem-anegdota, stawało się w Polsce tragedia-katastrofa, bo w niej jedynej

wróg kupieniem jednego posła niweczył upragniona przez cały naród reformę i za jednym

zamachem obalał cały trud ustawodawczy sejmu. Kaziło niecne prześladowanie

różnowierców Austrię czy Francję, ale w Polsce mieszali się z tego tytułu obcy w jej sprawy

domowe; król zniósł edykt nantejski, więc nie mogli się hugenoci nań powoływać; w Polsce

nikt nie mógł znieść konfederacji warszawskiej 1573 r., ale daremnie powoływali ją

dysydenci i wzywali obcych na pomoc.

Wszędzie indziej można było każdej chwili niezdolnego ministra czy wodza usunąć, a zdrajcę

na rusztowanie wywieść; u nas był hetman, jawny zdrajca, i niedołężny minister nieusuwalny,

raczej królowi grożono by detronizacją. Zasępił się więc ponuro widnokrąg, ale nie brakło mu

i rysów jaśniejszych. I tak, gdy Rosja np. zamieniając Azję na Europę, winna była zrzec się

całej swojej przeszłości, Polska przeciwnie idąc do reformy wracała do świetnej przeszłości,

nawiązywała przerwane czasowo związki z Europą: w Rosji chodziło o przewrót, w Polsce o

nawrót. Nie brakło też nigdy poczucia zła czy niebezpieczeństwa, brakło tylko, jak i dziś

jeszcze, energii przeciwdziałania; dawano się unosić prądowi zgubnemu, zamiast go

zwalczać; brakło odwagi cywilnej, co by wbrew ogółowi błogie uśpienie bezczynność

przerwała; wiedziano, że źle i coraz gorzej, lecz jakiś fatalizm wschodni (nie darmoż

odwrócono się od Zachodu ku Wschodowi) obezwładniał wszelkie poczynania. Już za czasów

saskich wyśmiewano np. wymowę "jezuicką", czyli "szkolną, szkolarską" i nie trzeba było

Konarskiego do jej zwalczania; on ją tylko napiętnował publicznie pierwszy, nie obawiając

się skrzeczenia żab jezuickich, które się natychmiast odezwało (Wieruszewski i in.). Już za

Sasów skarżono się, że niema literatury, że były tylko "rzeczy mnisze", że posiadamy aż

nadto "psalmików", ale przestano czytać po polsku i książka francuska zastąpiła polską,

zamiast iżby zerwać się samemu do pracy. Nietolerancja wyznaniowa nie leżała szlachcie we

krwi, ale nikt nie śmiał przywołać duchowieństwa do porządku. Że liberum rampo to

zbrodnia, wiedział każdy trzeźwo myślący, ale nikt nie miał odwagi wypowiedzieć to

otwarcie i zwalczać nierząd; na medalu pamiątkowym dla Konarskiego napis mógłby brzmieć

nie: saper e anso, lecz: dicere anso.

Znarowiła się szlachta, utraciła wszelkie poczucie odpowiedzialności za czyny i słowa. Poseł,

który bezprawnie sejm zrywał, dumnie oświadczał: mam głos wolny i nikomu się z niego

sprawiać nie myślę; istotnie też z trzydziestu zerwanych za Sasów sejmów dwadzieścia

zerwało dwudziestu posłów. Były więc stronnictwa, frakcje i ich intrygi, fakcje, interes

osobisty górował nad każdym innym, poczucie sprawiedliwości ulotniło się tak samo jak

poczucie odpowiedzialności: szumne frazesy zakryły jedno i drugie. Były wyjątki, taki np.

Konarski; on, jeden z bardzo nielicznych, nie utożsamiał Polski z Tarłami, Potockimi,

Czartoryskimi; Leszczyński dopiero w Nancy na takie wzniósł się stanowisko i Czartoryscy

nie od razu je zajęli, a najlepszym nawet przez myśl nie przechodziło, żeby szlachta nie była

równoznaczną z Polska; poza nią nikt nic nie widział.

Rozwydrzeniu politycznemu odpowiadało zacofanie umysłowe, chociaż nie brakło jednostek

wykształconych. Przyrodzonych właściwości: dobroci i miękkości, poczucia honoru

szlacheckiego, głosu sumienia, nie wytrawiły jednak zupełnie dzikie czasy; nabytki dawnej

kultury nie dały się wygładzić doszczętnie. Nawet osławiona dynastia saska miała o tyle

pewne zasługi, że przez nią łączono się mimo woli z Zachodem, choćby na razie niemieckim;

że z nią wpływały kulturalniejsze czynniki do kraju; że otwierała okna do Europy; że o nią

okrzesywał się poniekąd sarmatyzm z najgorszych naleciałości i nawykał do jakiej takiej

administracji i biurokracji. Była przecież jakaś nauka i niepiśmiennego szlachcica teraz już

trudniej znaleźć, niż w wieku poprzednim. Karbów obyczajowości przestrzegała rodzina

patriarchalna, jej autorytet, tradycja, z pod której rzadko kto się wyłamywał; ona nakładała

jednostajną barwę całemu społeczeństwu, braci-szlachcie, i czuł się Polak w najdalszych

zakątkach wielkiego państwa jak u siebie w domu. Na prowincji, śród średniej i drobnej

szlachty kwitły dawne cnoty domowe, obyczajność i oszczędność, pracowitość i skromność,

miłość rodzinna i wierność; poważano starszych wiekiem czy urzędem, kobietę otaczano

hołdami. Zepsucie obyczajowe szerzyło się chyba u dworu i śród magnatów. Wyższy polor,

nie naukowy co prawda ani myślowy, lecz towarzyski, takt i ugrzecznienie, wyróżniające

szlachtę od Niemców i Rosjan, od chłopów i żydów, zachowano i przekazano nienaruszone

następnemu pokoleniu; tak samo ocalało poczucie narodowości, było się z niej dumnym, ale

już nie przekonywano by cudzoziemca o uprawnieniu tej dumy. Czasy saskie utrwaliły

fizjognomię moralną i teraz dopiero nastąpiła zupełna "koekwacja" Litwy z Korona, nie tylko

co do porządków państwowych, ale i co do obyczajowości i zahartował się typ sarmaty. Nie

brakło mądrych i dzielnych, zrywających się i do czynu, np. do konfederacji tarnogrodzkiej

ale zbyt łatwo ustępowała miękkość słowiańska przed krzykaczem-warchołem, albo lisemintrygantem,

co i dziś jeszcze bywa.

Dziwnie mieni się obraz czasów saskich; nic łatwiej, jak je dla zgubnych następstw potępić,

jak żałować, że gdy w Europie myśl po coraz nowe zdobycze sięgała, państwa krzepły a byt

materialny się podnosił, u nas myśl się cofała, państwo kruszyło, kraj ubożał i że chcąc się

ratować, należało odrzucić spadek saski. Ależ to była tylko próba, która naród (nie państwo)

szczęśliwie przetrwał. Podstawy jego były zdrowe i silne; z anarchii saskiej - na jej widok

nazywał car Piotr, zapatrzony w Zachód, Polaków "barbarzyńcami" - wybrnął naród z

właściwa mu rycerskością, żywością umysłu i temperamentu, zdolnością do ofiar,

poświęcenia, entuzjazmu. Mylny kierunek wychowania, zgubne zerwanie z Zachodem dały

się usunąć, a wiekowa praca kulturalna zabezpieczyła samoistność narodową, nawet gdy

polityczną utracono.

RZECZPOSPOLITA SZLACHECKA

Dawna szlachecka demokracja (demosem była szlachta) przeobraziła się w anarchię

oligarchiczna; magnaci sami trzęśli krajem; za nimi gardłowała posłuszna im, bo zależna od

nich materialnie, szlachta i dzieje saskie okazały się dziejami kilku rodów i ich waśni, ale gdy

pod Olkienikami 1700 r. Ogińscy i Pocieje zwalczali Sapiehów w imię ciemiężonej szlachty,

to w czterdzieści lat później walczyli Radziwiłłowie i Tarłowie o dobra Sobieskich, a Potoccy

i Czartoryscy o własny ster państwa.

W XVII wieku były trzy stany: król, senat, szlachta; w XVIII również trzy, ale król, senat,

hetman i to prawiła nie tylko księżna Urszula w Nieświeżu na teatrze, ale poważni statyści

wielbili przodków, że postawili ołtarz (hetmana) przeciw ołtarzowi (królowi); za

Orzechowskiego miał być owym ołtarzem prymas, teraz był nim istotnie hetman, jako

dożywotni a nieograniczony pan wojska, jedynej siły w kraju. Wprawdzie sejm niemy

ograniczył znacznie władzę hetmańska, odebrał "pióro" a zostawił "szablę", tj. zniósł

szafowanie asygnacjami, hyberna, komputem, lokacją wojsk, z czego hetman dla siebie i

swoich stronników ciągnął niepomierne zyski; wykluczył go nawet z elekcji w obawie o jej

wolność, której wojsko zagrażać mogło (niech granic strzeże tymczasem), ale nie tknął jego

do-żywotności, co wobec takich nicponiów, jak tchórz Sieniawski i Massalski lub tyran i

zdrajca Pociej (groziła im szlachta nieraz rozsiekaniem), było tym większym błędem, im

częściej się głosy o ich trzechletniem ograniczeniu odzywały. Oburzali się hetmani i ich

służalcy na tę "cyrkumskrypcję", wichrzyli nią na sejmach, ale szlachta nie ustąpiła tym

razem, tak się obawiała jedynej w kraju potęgi. Lecz na tym samym sejmie związała królowi i

sobie ręce, przykazując, że wakanse rozdaje się po ukonstytuowaniu sejmu, tj. po obiorze

marszałka, więc Potoccy zrywali sejmy przed tym obiorem, aby król nie mógł dać buławy

koronnej Stanisławowi Poniatowskiemu i Poniatowski umarł regimentarzem, nie hetmanem.

Nie udawały się żadne fortele dla ocalenia pracy sejmowej, np. limita, tj. odraczanie sesji

sejmowej, przerywanej dla grozy rozbicia na kilka miesięcy; zakazano tego i nic nie mogło

sejmów uratować. Zrywano je pod byle pretekstem. Tamował je (sisto activitatem) poseł, że

go w kalendarzyku politycznym pijarzy mylnie wydrukowali; to marszałek, to przyjaciele

błagali, aby dla miłości ojczyzny "supersedował" i przywracał izbie adivitatem, co udawało

się przy drobiazgach, póki fakcja nie postanowiła zerwania. W dyskusji wtrącano coraz inna

materię; wracano do już ubitej; stawiano wnioski, które śmiech homeryczny wywoływały (np.

kastrację żydów); ciągłe burze uciszał marszałek z największym trudem; odbiły się one

przysłowiowo nawet zagranica. Regulaminu nie było, za to były niemądre przepisy-nawyczki,

np. nie wolno było obradować przy świecach, więc nieskończoną gadaniną dopędzano mroku,

aż marszałek zawieszał sesję do dnia następnego. Władzy istotnej nie miał, chyba że laską

pukał, aby się uciszano; nie mógł mówcy przerywać ani zmusić go do trzymania się materii,

będącej na porządku. Arbitrowie, tj. "galeria" (słuchacze) mieszali się bezkarnie a nieraz

stanowczo do obrad, zabierali miejsca posłom, obrzucali niezdarnych, nabijając im guzów i

powaga sejmu ginęła.

Sobkostwo magnatów i szlachty wzrosło potwornie; nie zadowalali się magnaci chlebem

"bene merentium" (dobrze zasłużonych), tj. starostwami i królewszczyznami, lecz okpiwali

skarb na wsze łady; wyrabiali sobie i stronnikom wolność od kontrybucji, których ciężar

spadał na nieprotegowanych. Szlachta nie pozwalała na nowe podatki i o to rozbijała się

wszelka reforma. Przynajmniej uchwalono na sejmie niemym stały budżet, pochłaniany przez

wojsko; jedno i drugie było śmiesznie małe; bogacił się tylko podskarbi tak, że o

zniesławiony ten urząd nie ubiegał się magnat, nie chcący splamić rodu; całymi latami był

nim przybłęda Sedinicki, o rękach najbrudniejszych, a i Wessel nie był lepszy. Stosunki

monetarne dzięki nim opłakane, groziły szlachcie ekonomiczna ruiną. Żydzi Pocieja,

mincerze sascy, a na jeszcze większą skalę pruscy zalewali kraj miedzią i podłym srebrem,

tak, że wartość złotego coraz spadała, a coraz nowe redukcje tej monety przyprawiły Polskę o

stratę 100 - 200 milionów; dukaty obce obrzynano na dwie trzecie; w kraju obiegało niemal

tyle monety obcej, co własnej, a znali się na niej dobrze tylko żydzi.

W mniejszym nieładzie niż skarbowość było sądownictwo. Najwyższa instancja, trybunał, był

jednak zawalony sprawami, bo szlachta pieniła się z zamiłowaniem przed nim o byle co.

Trybunał obsadzano delegatami, nieraz młodzikami, bez wykształcenia prawniczego,

zdanymi na wykręty "patronów" (adwokatów), którzy o nauce prawnej również nic nie

wiedzieli, ale wszystkie kruczki zgłębiali i sprawy przeciągali, wysysając kaletę klienta;

bogacili się rychło i rzucali praktykę, odstępując ją nowym pijawkom; wobec bezradności

sędziów trybunalskich byli panami sytuacji i groźbą porzucenia spraw zmuszali trybunał do

ustępstw. Przekupstwo sędziów było notoryczne (o patronach rozumiało się samo przez się),

należało więc sobie z góry zapewnić większość i na sejmikach deputackich obierać

stronników własnych, choćby przemocą, a co najmniej zahukaniem przeciwników; wybory

bywały też bardzo burzliwe; wybierano nieraz podwójnych deputatów i należało przy

sprawdzaniu wyborów przed "prezydentem" utrzymać własnych kandydatów, a wyrzucić

przeciwnych per fas et nefas. Deputaci wielkopolscy, których wybór zakwestionowano, naszli

r. 1720 trybunał zbrojną ręką! Krótkość sesji (pierwsze dni tracono na powitaniach), napływ

procesów, wykręty patronów i palestry (tj. młodzieży, nabierającej nauki prawnej wyłącznie

przez praktykę u celniej-szych patronów), przewlekały procesy latami; o kruczkach, o

spychaniu spraw z regestru-wokandy opowiada Kitowicz zabawne szczegóły.

Przekupstwo było ogólne; posłów sejmowych kupowali magnaci, żydzi, Prusacy; deputatów

strony, jeżeli nie miało się posłusznych posłów czy deputatów, którzy szli sami na rękę.

Odżył teraz starorzymski patronat: szlachcic, chcąc być pewny życia i mienia, udawał się pod

opiekę możnego; różnica zasadzała się na tym, że nasz klient mógł zmieniać patrona,

przechodzić do innego obozu, skoro zwąchał, że patron traci wpływy i znaczenie, że przez

niego nie można się już dorwać niczego u dworu lub w trybunale. Pamiętnik Matuszewicza

daje wyborny obraz tego życia szlacheckiego, oddanego całkowicie publice, tj. wszelakim

wyborom, sejmikom, kadencjom i sesjom; on sam ciągle w drodze, przerzucał się od

Czartoryskich, gdy ci z dworem ostatecznie zerwali, do Radziwiłłów i doświadczył mściwej

ręki Czartoryskich, bo ci nastawili przeciw niemu liche jakieś indywiduum, które

Matuszewiczom zarzuciło nieszlachectwo, tj. skazało ich na śmierć cywilna; znalazł się pan

Marcin w strasznych opałach mimo jawności oszczerstwa i wybrnął z nich z największym

trudem i przehojnymi łzami, gdy prezydentem trybunału był Panie Kochanku.

Sprzedajność posła czy deputata weszła w przysłowie; na sejmie je za Jabłonowskim

przytaczano: kto mówi za żydem, wziął coś, kto przeciw niemu, chce coś wziąć. Nie sposób

było ująć się za różnowiercami, bo natychmiast prawiono by, że to za poszeptem worków z

talarami toruńskimi czy gdańskimi. Na sejmie 1744 r. przyszło do scen drastycznych, gdy

poseł Wilczewski rzucił przed sejmujących kiesę z trzystu dukatami, którymi go agent pruski

kupił, i wymienił innych kupionych; mimo tego czynu patriotycznego zerwali Potoccy sejm,

który mógł o przyszłości rozstrzygać. To co Konarski opowiadał o zerwaniu sejmu r. 1732,

było nierównie bardziej gorszące. Reformy przeprowadzano najpiękniejsze, zerwanie sejmu

je unicestwiało.

Tron postradał wszelki autorytet. Augusta II obawiano się, i słusznie, bo ten siłacz w rękach,

pijatyce i miłostkach był każdej chwili gotów podzielić się Polska z kimkolwiek. Syn

amoralnego, przewrotnego ale sprytnego, pomysłowego, imponującego ojca, "mantelzak"

Fryderyka II, codziennie przykładnie mszy słuchał, potem psy strzelał, swych błaznów bił i

kopał, a coraz pytał: Brűhl, hast Du Geld? Siadywał daremnie w izbie senackiej, czekając na

upamiętanie się posłów, zresztą zdawał wszelkie rządy Brűhlowi, który się pod Brylewo

polskie podszywał, a Polskę znakomicie łupił. Ograniczał też król pobyt w Polsce, nieraz

tylko przyjazdem do Wschowy dla rady senackiej; całych pięć lat w Warszawie przesiedział,

gdy go Fryderyk II z Drezna przepędził; jedynym jego celem było zapewnić synom to Polskę,

to choćby Kurlandię; żony Augusta II, zaciętej luterki, Polska ani nie oglądała; żona Augusta

III była bardzo pobożna i miłosierna Rakuszanka, innych przymiotów nie posiadała, obca jak

maż polskiemu w Warszawie otoczeniu. August II sam rządził, tj. knuł spiski na Polskę z

Flemingiem, swoim marszałkiem polnym; August III zdał wszystko na Brűhla, sterującego

ostrożnie między stronnictwami.

Za Augusta III było ich dwa, "Familia" i "Republikanci", tj. Czartoryscy i Potoccy.

Czartoryscy, świeżo z mało znacznego rodu wyszli, wraz z parweniuszem Poniatowskim

oceniali trafnie stosunki, pragnęli reformy i gdy o własnych siłach jej przeprowadzić nie

mogli, oglądali się za obcą pomocą i łączyli z Rosja; republikanci, tj. Potoccy, mniej dbali o

reformę, pragnęli przede wszystkim niezawisłości, żeby Rzeczpospolita sama o swoich losach

stanowiła, a nie, jak wybór Augusta III przeciw powszechnej woli narodowej dowiódł,

zawisła zupełnie od gwarantów obcych swego nierządu; byli stanowczymi przeciwnikami

Sasów i Rosji, a łączyli się przeciw niej choćby z Prusami, najchętniej z Porta i Szwedami;

brak talentów zastępowała duma rodowa; mimo to byli śród szlachty popularni, bo

nienawidzili Sasów i Rosjan, a "independencję" sławili i konfederację planowali; szlachtę

odpychała hardość Czartoryskich i ich konszachty rosyjskie, burzę na nich się gotującą

przerwał nagły zgon Augusta III i Brűhla.

Rywalizacja magnatów nie była świeżej daty; zwalczano się i dawniej zawzięcie, np.

Zborowscy Zamoyszczyków, dochodziło nieraz niemal do wojny domowej, np. Ostrogskich z

Tarnowskimi, ale teraz odmieniły się cele i środki. W XVI i XVII wieku ofiarowywali

magnaci tron obcym krwi królewskiej, teraz sami o tronie myśleli, korzystały też z tego

znakomicie Rosja i Prusy, nęcąc po kolei wszystkich magnatów widokami na tron,

Lubomirskich, Sieniawskich, Potockich, którzy na ten lep lgnęli. Tak zapobiegli gwaranci, by

korzystała Polska ze sposobności wybicia się z pod ich "opieki", tj. panowania;

dwudziestolecie walk Fryderyka II nastręczało niejedną; mimo słabości militarnej mogła

nieraz Rzeczpospolita przeważyć szalę na niekorzyść Prus i drżał o to Fryderyk, ale obawy

jego okazały się płonnymi; z apatii i letargu nawet chęć zemsty saska nie wydobyła Polski;

małymi sumami (obiecywano więcej, wypłacano mniej) okupywały Prusy i własne

bezpieczeństwo i rozboje bezkarne na kresach, a anarchię w kraju.

Szalona pycha, przybierająca rozmiary psychopatii u wojewodów z bożej łaski" i

udzielających audiencji z tronu, a stąd stała waśń rodowa, uniemożliwiała wszelką odmianę,

niezbędną wedle ogólnego przekonania, mimo to ubijaną w samym zarodku za staraniem

magnatów albo gwarantów. Władza królewska objawiała się już tylko rozdawnictwem

"wakansów" i starostw; przezorni statyści, nawet Konarski, i to chcieli królowi odebrać,

widząc, jaka z tego "korupcja"; o te nadania toczono zacięte walki, werbowano niemi

stronników, a ściągano na siebie gniewy i urazy pominiętych; tak przeszli Czartoryscy do

stanowczej opozycji, skoro im Brűhl przestał sprzyjać, widząc, że się i bez nich obejdzie.

Często obdarzeni wakansem czy starostwem odpłacali dworowi grubsi niewdzięcznością.

Hetman mógł rozstrzygać, bo miał w rękach wojsko, ale i Józef Potocki i Jan Klemens

Branicki dla niedołęstwa brali się do intryg i planów, nie do czynu. Szlachta zawisła zupełnie

od łaski magnatów, wysyłała synów i córki na ich dwory, lokowała sumki u nich, dosługiwała

się wygodnej dzierżawy, dochrapywała do ceł i myt albo do urzędów powiatowych,

hałasowała o nie na sejmikach i sejmach, szczęśliwa jeśli mogła uściskać kolana Jaśnie

Wielmożnych, albo ich w brzuch całować. Obruszała się nieraz na tę zawisłość od równych

sobie, wytwarzała się animozja przeciw J W. braciom, ale kończyło się na pogróżkach.

W walce magnackiej były wszelkie środki dozwolone. Zarzucić przeciwnikowi

nieszlachectwo i skazać go na zawikłaną procedurę sadowa; zajechać go, napaść i poranić;

zwabić obietnicami dobrej pożywy: tak ułożyli Czartoryscy rozszarpanie ordynacji

ostrogskiej na "łysej radzie kolbuszowskiej"; oskarżyć niepodatnego o byle co, np.

Szamockiego o obrazę majestatu, że niby króla dobrotliwego tyranem nazwał; w paszkwilach,

pamfletach odsądzać od czci i wiary, były najpospolitsze środki "polityki", tj. zapewniania

sobie wpływów; wszystko zaś pod pokrywka szlachetnego patriotyzmu albo obrony

zagrożonej wolności. Jej źrenicą było liberum veto i o nią truchlała szlachta: wolno było

krytykować wszystko oprócz liberum rumpo; na sejmiku czy sejmie rozsiekano by śmiałka.

Nawet przekonani zwolennicy reformy zdobywali się tylko na półśrodki, np. ograniczenie do

pewnych materyj; już, jak twierdził Branicki, 30% potępiało je, ale dopiero Konarski jawnie z

tym wystąpił. W czterech tomach O skutecznym rad sposobie, wydawanych 1759 do 1763, a

popieranych przez listy pochwalne wszystkich krajowych znakomitości, szczere czy udane,

uporał się z tym potworem; wykazał najpierw nieskuteczność wszelkich paljatyw (np. sejmu

konnego), potem ogólne potępienie, dalej historię zerwania każdego sejmu, na koniec

rozwinął program samej reformy. Szlachta w krzyk, że mnich miesza się w politykę,

protestowała w grodach.

Tak było z polityka wewnętrzna, zewnętrznej nie było, bo odżegnywała się szlachta od

wszelkiej. Wciągnął ja bez jej wiedzy i woli August II do niecnej wojny północnej, która

Polska strasznym spustoszeniem okupiła; zalewał kraj swoimi Sasami pod wszelakimi

pretekstami, ale uporała się z nimi konfederacja tarnogrodzka r. 1718, niestety za mediacja

rosyjska i car Piotr był rozjemca i gwarantem tej konstytucji, którą traktaty warszawskie

ułożyły w końcu, a sejm niemy (jedyny sposób, aby rzecz do skutku przywieść) uchwalił.

Litwa przez zdrajcę Pocieja godziłaby się i na panowanie rosyjskie, ale narazić wycofały się

w końcu i wojska rosyjskie i zażyła na koniec Polska spokoju w neutralności bezwzględnej,

tj. wojska rosyjskie maszerowały swobodnie przez Rzeczpospolitę, zakładały w niej

magazyny i leże zimowe, wybierały prowiant i konie, a tak samo wpadali Prusacy, kradnąc i

ludzi, płacąc dziesiąta część wartości albo i nic, a szlachta wielkopolska nie zdobywała się

nawet na silny protest; z żywiołowej nienawiści przeciwko Rosji sympatyzowała nawet z

Fryderykiem II, za co ten Wielkopolskę bezkarnie łupił.

Uwagę powszechna pochłaniała nie polityka, lecz prywata i skandale, np. pojedynek i śmierć

popularnego Tarły; rozdrapanie zadłużonej przez Sanguszkę ordynacji ostrogskiej między

sześciu Lubomirskich i innych panów, przerwane, nie uchylone przez mianowanie komisarzy

królewskich, co Czartoryskich na zawsze od Brűhla oderwało (zarzucił przecież na sejmie

młody Stanisław Poniatowski młodemu Brűhlowi brak indygenatu, o co się do szabel

porwano); spór o jurysdykcję kanclerska z powodu Rokitna; walka jezuitów z akademia o

Lwów. Takie sprawy goraczkowały umysły i sypały się o to parnflety, wiersze, skargi,

bardziej rubaszne niż dowcipne. I zacieśnił się zupełnie widnokrąg szlachecki; politykę

prowadzili na własną rękę jedyni magnaci, szczególniej Potoccy, ale nie udało się im

wciągnąć mocarstw obcych w plany i zamki nadpowietrzne.

Wyżłobiły czasy saskie niestarte ślady w usposobieniu narodowym. Wytworzyły nienawiść

do Rosji, co uniemożliwiało z góry wszelkie zakusy panslawizmu późniejszego. W XVI i

XVII wieku Moskwy nikt nie nienawidził, zawsze nią pogardzano jako symbolem prostactwa

i zdrady, nahajki i turmy, szyzmy i nieuctwa; teraz dopiero brutalne rządy Piotrowe, a dalsze

generałów i pułkowników niemieckich (rodowici Moskale bywali "dyskretniejsi"), wzniecały

tę nienawiść, którą Czartoryscy odpokutowali; Rosja przecież, nie Austria, wygnała

Leszczyńskiego i obiegła go w wiernym Gdańsku, Rosja kazała wybrać stolnika litewskiego.

Od czasów saskich datuje się dalej płaszczenie przed możnymi, owa służbistość, owo padanie

do nóg, całowanie rączek i nóżek, tytułomania Jaśnie Wielmożnych, czegośmy się do dziś nie

pozbyli, a czego inne narody, nawet Rosjanie, nie znają. Od Sasów począł się brak orientacji

politycznej i łudzenie się fantastycznymi sprzymierzeńcami i planami: politykomania

najgorszej próby, godna owych nawoływań o góry olkuskie i o sumy neapolitańskie, jakiem!

szlachta sejmikowa swoje lauda zawsze jeszcze zagęszczała; że sejmiki i ich lauda wszelką

moc straciły, rozumiało się w oligarchii magnackiej samo przez się; mogły się tylko

wykrzyczeć do woli. Pojęcie niezawisłości państwowej, "independencji", majaczyło śród

Potockich jako zawziętych przeciwników Sasów, nie było go u Czartoryskich, ale i Potoccy

szukali oparcia u obcych, co prawda nie u Rosji. Otrzaskano się zupełnie z wpływem

postronnym, pojęcie opieki cudzej, gwarancji, uspokajało trwożliwych, a dumy narodowej nie

obruszało.

Jak o ojczyźnie, zapomniano za Sasów i o myśli niepodległej; tamte zastąpiła gwarancja, tę

tradycja; tam zawiniła szlachta, tu jezuici. Tradycją żyło się w rodzinie patriarchalnej, w

gospodarstwie prymitywnym, w polityce zaściankowej; do tradycji należał żyd faktor, chłop

pańszczyźniak, łyk mieszczuch, straszak absolutyzmu i dziedziczności tronu, wolność od cła i

podatku, kult świętych i Marii, bałwochwalstwo klejnotu herbowego. W tym kółku

zaczarowanym obywano się bez myśli swobodnej, krytyki wolnej, rozumu politycznego.

Utrwaliła się przewaga duchowieństwa, a chleb duchowny uśmiechał się już każdej rodzinie i

choć jeden z synów jego się imał i przez to dobrobyt jej zabezpieczał; dla panien

nieposażnych stały cele zakonne otworem. Kraj, niegdyś twierdza wolności sumień,

zawodniczył z Włochami i Hiszpanią o nietolerancję, o wiarę przesadną, o praktyki

nieustanne. Wyżłobiła się jeszcze głębiej straszna kastowość, nieszlachcic nie uchodził za

człowieka; szlachcic, potomek Jafetowy, odgradzał się od Chamowego, któremu imię

protoplasty przywrzało (i to tylko u nas, a od nas do Rosjan to przeszło); pogarda wszelkiej

pracy ręcznej i rzemiosła rozpróżniaczyła do reszty szlachtę, przekonaną o różnicy fizycznej

między "psia" krwią a szlachecką, o jakimś odrębnym swoim pochodzeniu. Już zaczynała się

prywatna wszechwładza żydowska; nie obchodził się szlachcic bez faktora, gardził nim, ale

zażywał go do wszystkiego i jego rady i wskazówek słuchał. Nawykał dalej do strasznej

samowoli, ograniczanej tylko podobną samowolą innych, liczył się tylko z mocą, nie z

prawem, co pociągało za sobą najdziksze wybryki, którymi słynęli magnaci, jak ów Marcin

Radziwiłł, który i harem urządzał systematycznie i na żydostwo przeszedł, aż go Hieronim

Radziwiłł (sam niezgorszy kwiatek samowoli pańskiej) jako obłąkanego pod klucze wziął;

albo ów Potocki, starosta kaniowski, co grzechy żywota niby jako bazylian odpokutowywał;

ów drugi Potocki, co szlachcie na podwórze wjeżdżać nie dozwalał, a z tej samej dumy utopił

młodziutką synowę. Z obawy przed samowolą wypływała potrzeba opieki, protekcji ze strony

możnego, a czołobitność protegowanego; i dziś jeszcze zasłaniać się byle jaką protekcją

uchodzi za najpewniejszy środek - u nas bardziej, niż gdziekolwiek indziej.

Nauczyły też te czasy, szczególniej August II, wzorujący się we wszystkim na królu-słońcu

wersalskim, nadzwyczajnej wystawności; za jego przykładem trwonili magnaci krocie na

czcze widowiska, przyjęcia, wjazdy, pogrzeby, na przepych raczej azjatycki niż francuski i

wyżłabiała się istna przepaść między szalonym zbytkiem wielkopańskim a istotnym

ubóstwem kraju bez handlu i przemysłu, bogacącego zagranicę milionami, jakie za swoje

surowce odbierał, bo je natychmiast na przedmioty zbytku roztrwaniał.

MIASTA

Za Sasów spotykałeś tylko bogatego księdza, dumnego szlachcica, pokornego żyda, ubogiego

mieszczanina, znędznionego chłopa. Chłopa uciskano już od XVI wieku, ubóstwo miejskie

było świeższej daty i tym bardziej raziło; cała też literatura polityczna jednogłośnie nie o

miastach, tylko o ich "mizerii" i "dezolacji" prawiła. Król Leszczyński w Glosie wolnym

utyskiwał:

jaka w nich (miastach) budynków ruina, jaka nieludność obywatel ów, jaka indigencja

mieszczanów, jaka incapacitas rzemieślników, jaka insufficencja towarów, jaki na ostatek

przy wielkim niedostatku nierząd in politia!

Dziesięć lat później powtarzał to samo Garczyński w Anatomii Rzeczypospolitej Polskiej: z

miast i miasteczek "teraz tylko same zostały obaliny", a po kamienicach "jeszcze cokolwiek

niewykorzenionych dyszy mieszczan". Równie jednogłośnie przyczynę tej nędzy

wskazywano: nie mór, co sprzątał nieraz połowę ludności (w latach 1707-1712), nie

nieprzyjaciel, co ja łupił (np. Szwedzi Lwów), nie pożary, co ją nawiedzały (np. Wilno raz po

raz), lecz dziedzice, starostowie i żydzi.

W najliczniejszych, szlacheckich miasteczkach rozstrzygała samowola dziedzica; on odbierał

grunta niegdyś nadane, propinacje, inne pożytki, zasadzał żydów, którzy mu się chętnie

opłacali, byle mogli na chrześcijanach stratę odbijać. Dla miast królewskich zagłada byli

starostowie, przeznaczeni niegdyś na ich dozór; z nimi toczyły miasta ciągłe wojny w sadach

asesorskich: o bicia i więzienia, o zabory gruntów i pożytków; starosty-pana w mieście nawet

nie było, rządził za niego podstarości, szlachcic osiadły, a jak się opiekował miastem,

świadczył o tym najlepiej stan grodu-zamku ("cztery kąty i baszty kawał piąty"); żartował

przecież jeszcze Stanisław August, że najpewniejszy środek zniszczenia Bastylii, powierzyć

ją opiece naszych starostów. Autonomia niewiele się miastom królewskim przydała, bo

musiano rajców i ławników wybierać, jakich sobie podstarości życzył; wobec tych, co

starostwa kupowali lub je prawem emfiteutycznym nabywali, byli mieszczanie bezbronni.

Co tylko który z J. Oświeconych albo Wielmożnych Ichmościów jeszcze nieoschły przywilej

od Najj. Pana weźmie, tak zaraz jurysdykcja swoja rozpościera przez wymyślne komisarzów

swych sposoby, że czasem gdy urząd miejski oponuje się przy prawach i przywilejach od

kilkuset lat nadanych i aprobowanych Ichmościom starostom, to kijami bywają zbici z tą

alegorią: ja pan, ja prawo (Garczyński). Co tego (tej nędzy) za racja? nie insza tylko że od

nikogo lud pospolity protekcji nie ma a od wszystkich krzywdę i że nigdy mieszczanin nie

dojdzie sprawiedliwości z szlachcicem (Leszczyński). Miast ruina jest tak powszechna i

znaczna, że wyjąwszy jedne Warszawę inne najprzedniejsze po większej części wierutnej

łotrów jaskini przyrównane być mogą, czego dwie jawne upatruję przyczyny, obciążenie

kamienic wyderkafami i odcięcie handlów mieszczanom przez żydostwo i innych

partykularnych ludzi, którzy pod różnymi protekcjami przywożąc i sprowadzając z

oszukaniem ceł JKM. i całej Rzeczypospolitej znaczne towary, obywatelom miast do zarobku

i wsparcia się drogi zagradzają"

(Antoni Potocki w odezwie do panów obojga stanów 1744 r.).

Zniszczyli starostowie miasta przez mieszanie się w ich sprawy, boć mieli od r. 1565 dozór

nad niemi, "aby się poprawowały i liczbę przed nimi czyniły"; z tego tytułu zabierali

propinację i grunta. Niszczały miasta i od jurydyk: duchowieństwo i szlachta kupowali grunta

pod miastem albo kamienice i grunta w samem mieście i te posiadały własną jurydykę, tj. nie

podlegały zarządowi miejskiemu, nie płaciły podatków miejskich, nie sadziły się przed

wójtem i ława; na jurydykach osadzano też żydów i tak otwierano im dostęp do miast. Taką

jurydyką Leszczyńskich było Leszno w Warszawie, inną "na Bielinie" (ulica Marszałkowska i

Królewska później) założył marszałek Bieliński, jeszcze inną St. August itd. Bez zniesienia

jurydyk postęp był niemożliwy i już Antoni Potocki żądał, by mieszczanin tylko

mieszczaninowi sprzedawał kamienicę, nikomu innemu pod nieważnością sprzedaży. Tak

było w uprzywilejowanych, wolnych, królewskich miastach; w "partykularnych" mieszczanin

od chłopa a miasto od wsi nazwiskiem się odróżniały, a dawnych mieszczan pędził dziedzic

na pańszczyznę.

Miasta i miasteczka liczyły nieraz po kilkadziesiąt lub kilkuset mieszkańców; jedyna

Warszawa (i Gdańsk) były ludniejsze. Warszawa liczyła ludności około trzydzieści tysięcy;

składała się z Starego miasta, którego wcale nie zbytnią jedyną ozdobą był dosyć niepokaźny

zamek, tyłem do Wisły z pięknym prospektem, ale zaniedbany strasznie; król rezydował w

własnym pałacu "saskim". Opodal wąskiego, ciemnego, brudnego, opasanego murem Starego

miasta rozciągało się Nowe z obszernymi, niebrukowanymi ulicami, zalewanymi błotem, tak,

że jeżdżono w karetach sześciokonnych nie dla samej parady, lecz i z powodu błota;

zabudowane bardzo nierównie, bo obok pałaców pańskich, a było ich kilkanaście, sterczały

chaty drewniane. Przystęp do Wisły był trudny, a przez Wisłę wożono się na promie; mostu

nie było. Osobno stały Leszno i Grzybów; od zamku szło Krakowskie Przedmieście,

kończące się uprawnymi polami, zawalone zresztą gruzami; za Żelazna brama ogrodu

Saskiego stało kilka domków, a na placu odbywał się targ zboża i siana; w jednym z tych

domków założył Meierhofer r. 1724 pierwszy "kafenhauz" z bilardem. Uporządkowanie

zawdzięczała Warszawa energicznym rządom w. marszałka kor. Franc. Bielińskiego (1742-

1766), który wraz z prezydentem staromiejskim Dulfusem brukował, rozszerzał ulice i place,

odnawiał albo zakładał kanały, czuwał nad bezpieczeństwem i hamował wybryki żaków i

pospólstwa. Z Warszawy już wychodziły mody; towar szewców warszawskich, szczególniej

trzewiki damskie, słynął, a pierwsze jej modnistki rozpinały kornety damskie, drogo (w

stosunku do materii) opłacane. Już bawiono się w Warszawie na redutach od Nowego Roku

do Popielca, najpierw dwa razy tygodniowo, potem co dzień (z wyjątkiem piątku i soboty), i

przez sześć tygodni przed adwentem. Zaprowadził je Włoch Salvador; uczęszczali zrazu tylko

panowie, ale niebawem i mieszczaństwo nabrało smaku, więc pootwierali reduty i inni

przedsiębiorcy. Przychodzono zawsze z maska na twarzy, bez broni, więc obcowano poufale

między sobą, póki maska okrywała osobę; tańczono, grano w karty i przechadzano się

swobodnie; z Warszawy przeszły reduty i do innych miast. W jedynej Warszawie nastały

karety najemne, parokonne, u kilku siodlarzy. Tu były pierwsze "kafenhauzy", stąd rozeszła

się po kraju tabaka proszkowa kilku Włochów (pani Syrakuzany - w ustach pospólstwa

Srajkoziny, braci Fontanów i in., co porobili majątki na tej tabace). Równie popłacały meble i

karety warszawskie, konkurujące z gdańskimi. Już zjeżdżano się z prowincji na karnawał do

Warszawy.

Na uboczu stały zamożne i kulturalne miasta pruskie, acz mniej ludne niż w wieku XVII, z

Toruniem i Gdańskiem na czele, bogacącym się kosztem polskim, bo narzucającym dowolne

ceny produktom polskim i towarom własnym: sarkali na ten monopol posłowie, podawano

projekty ustanowienia innego portu dla konkurencji, ale sejmy nie dochodziły, więc kończyło

się na samych projektach. Gdańsk odwdzięczał się w tym wieku, jak i w poprzednim, wierna

służba Rzeczypospolitej; przetrwał oblężenie, bo nie wypowiedział gościny prawowitemu

królowi Leszczyńskiemu, i stał i później wytrwale przy Polsce, uchylając wszelkie zamachy i

pokusy z strony rosyjskiej czy pruskiej. Toruń nie zapominał rzezi toruńskiej i jego lojalność

bywała mniej niezłomna; sprawa wykupienia Elbląga, który niechętnie pruska okupację

znosił, zaprzątała nieraz sejmy.

PRZEMYSŁ I HANDEL

W państwie wyłącznie rolniczym, gdzie jedyni ziemianie panowali, spuszczono przemysł i

handel z oka i zubożono kraj doszczętnie. Ziemianin dbał o najwygodniejsze zbywanie

surowców własnych i najwygodniejsze nabywanie produktów przemysłowych, więc marzył o

zniesieniu wszelkich przeszkód, młynów i jazów na rzece, która surowce woził, a myt i ceł na

komorach granicznych; zdobył też tę wolność, przynajmniej dla własnej produkcji i

konsumpcji, a zniszczył handel i przemysł miejski tak, jak dochody skarbowe. Upośledzenia

mieszczan dokonał , gdy zdeklasował przemysł i handel: ponieważ one nie mogą wyłącznie

uczciwa chodzić droga, zabronił ich jako niehonorowych szlachcie, która szlachectwo traciła,

bawiąc się łokciem i kwarta. Konkurencji zagranicznej otworzył wrota, a to dobiło i przemysł

i handel. Rzemieślnik własny zaspokajał w końcu tylko najprymitywniejsze potrzeby,

szlachta ubierała się od stóp do głowy w towar cudzoziemski, spijała obce wina, sprowadzała

z zagranicy sprzęty i kosztowności; tylko wyjątkowo jaki? towar warszawski czy z Leszna

nabywał wziętości.

Odmiana nie mogła wyjść od nieokrzesanego i znędzonego mieszczaństwa; stworzyli ja

panowie. Wymagając coraz większych dochodów, gdy ziemia się przy pracy pańszczyźnianej

licho opłacała, a potrzeby reprezentacji i wpływów rosły, musieli pomyśleć o nowych

źródłach bogactwa; nęciły przykłady zagranicznych "manufaktur" urządzić coś podobnego u

siebie, nie oprowadzać wszystkiego z zagranicy i przepłacać, zakładać fabryki w kraju - tak

myśleli ci, którzy zagranicę tylokrotnie zwiedzali. Ale w kraju nie było ludzi sposobnych;

należało więc przywołać obcych, zapewnić im warunki bytu znośnego i korzystać z ich

wprawy i pracy. Tak pierwsi panowie założyli pierwsze fabryki za Sasów; początki były

bardzo skromne, ale chodziło o przełamanie lodów. Rud żelaznych było w kraju pod

dostatkiem, więc na ich eksploatację zwrócono najpierw uwagę.

Już biskup krakowski Załuski sprowadził górników z Saksonii i zakładał fabryki żelazne i

blachy białej i zachęcił wielu właścicieli do urządzania kuźnic; na wielka skalę czynił to

kanclerz wielki koronny Jan Małachowski w dobrach dziedzicznych, mianowicie w

miasteczku Końskiem i okolicy; zakłady były tu od dawna, ale zupełnie zapuszczone, więc

wyporządziwszy je sprowadził cztery familie ze Śląska, dostarczywszy im wszelkich potrzeb;

pobliskie osady, Przysucha i Pomyków (z czterdziestu familiami niemieckimi) również

prosperowały, dostarczały broni chorągwiom pancernym i Kamieńcowi, jak i cekhauzowi

warszawskiemu; Małachowski wystawiał również w innych dobrach swoich wielkie piece

hutnicze; podobnie Poniatowski sukienników niemieckich w Zaleszczykach. Anna z

Sanguszków Radziwiłłowa, kanclerzyna litewska, założyła pięć fabryk szkła, wyrobów

glinianych i kamiennych, luster, nawet szpalerów; z fabryki w Koreliczach pochodziły

gobeliny zamku nieświeskiego, uświetniające czyny przodków. W Nieświeżu istniała fabryka

dywanów, a r. 1758 założył Michał Radziwiłł (ojciec Panie Kochanku) słynną fabrykę pasów,

czyli "persjarnię" w Słucku, ugodziwszy do niej Ormianina Jana Madżarskiego z Stambułu;

on miał wyuczyć chłopca doskonale tej roboty perskiej i dostawał dukata tygodniowo, a syn

Leon prowadził fabrykację na 24, potem 12 warsztatach. Pasy słuckie cieszyły się wielkim

rozgłosem, zawodniczyły z perskimi i tureckimi; ceny były najrozmaitsze, od 11 do 175

dukatów za sztukę.

Handel bogacił cudzoziemców, Niemców, szczególnie Wrocławian, Szkotów, Włochów,

Francuzów, którzy straty, nieraz ponoszone przez samowolę szlachecka, odbijali sowicie na

innych; miejscowy kupiec narażał się na jeszcze gorsza samowolę. Kupcowi brakło

przedsiębiorczości, rzemieślnikowi wprawy i nauki: obcy przybysze zastępowali te braki; w

ich szkole przyuczali się miejscowi. Nie wyginęły też doszczętnie w znacznych miastach,

Krakowie, Poznaniu itd. dawne tradycje i zasoby, ale bogate rody miejskie dobijały się

próżno szacunku u szlachty, naśladując jej tryb życiowy, a narażając się na dotkliwe

zniewagi. Pół miliona mieszczan nie odgrywało jeszcze najmniejszej roli.

Bruckner, s 1-32, 1939 r.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Polski system polityczny, STOSUNKI PAŃSTWO-Kościół, STOSUNKI PAŃSTWO-KOŚCIÓŁ Cały okres wojny dla re
KRYZYS 1968-1978, KRYZYS 1968-1978 Marzec 68: *zaostrzenie stosunków państwo kościół- lista biskupó
KRYZYS 1968-1978, KRYZYS 1968-1978 Marzec 68: *zaostrzenie stosunków państwo kościół- lista biskupó
HISTORYCZNE I TEORETYCZNE MODELE FUNKCJONOWANIA PAŃSTWO KOSCIOL, ADMINISTRACJA
TEKST NR 42 CZASY SASKIE W POLSCE, Aa
Modele stosunków państwo-kościół, Wszystko, prawa człowieka i ich ochrona
20 lat polskiej debaty o stos. państwo-kościół. Program, Konferencje
Politologia Religii chronologia państwo kościół
stosunki panstwo-kosciol, Politologia
NOWE CZASY PLAN ZNISZCZENIA KOSCIOLA KATOLICKIEGO
15 Państwo, a kościoły i religie w Polsce
Pasztetnik M Państwo Kościół w Polsce 1945 1989 004
CHRZEŚCIJAŃSTWO RELIGIA PAŃSTWA I KOŚCIOŁA
Czasy saskie, Stanisław August Poniatowski całość
Stosunki państwo Kościół w średniowiecznej Europie 2
Pasztetnik M Państwo Kościół w Polsce 1945 1989 001
Stosunki państwo Kościół w Polsce średniowiecznej