„Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej – streszczenie szczegółowe
TOM IAutorka stopniowo wprowadza czytelnika w klimat Korczyna, prezentuje mieszkańców dworu. Poznajemy historię niespełnionej miłości Justyny i Zygmunta oraz dzieje rodu Korczyńskich, a także losy małżeństwa Emilii i Benedykta. Do dworku w Korczynie ze szkół powracają dzieci Benedykta i Emilii: młodziutka Leonia i nieco starszy od niej Witold. Pojawia się Teofil Różyc – zainteresowany panną Orzelską, ale ta spotyka Jana Bohatyrowicza i razem z nim udaje się na grób Jana i Cecylii, gdzie poznaje historię rodu Bohatyrowiczów.
Rozdział I
W pogodny, świąteczny dzień powracają z kościoła Marta Korczyńska i jej siostrzenica - Justyna Orzelska. Rozmawiają o pochodzeniu Justyny i o jej niespełnionej miłości. Marta przestrzega dziewczynę przed błędami młodości, które w przyszłości często przynoszą rozczarowanie. Kobiety mija powóz, którym podróżują Teofil Różyc i Bolesław Kirło, a następnie przejeżdża obok nich wóz drabiniasty. Przystojny woźnica to Jan Bohatyrowicz. Stara ciotka wspomina jego rodzinę, której członkowie, w dawnych czasach, często odwiedzali Korczyn.
W świąteczny, letni dzień dwie kobiety wracały z kościoła. Ich sylwetki widoczne były na tle pięknego rolniczego krajobrazu, wśród którego dominował widok pól uprawnych i rzeki Niemen: „Z jednej strony widnokręgu wznosiły się niewielkie wzgórza z ciemniejącymi na nich borkami i gajami; z drugiej wysoki brzeg Niemna, piaszczystą ścianą wyrastający z zieloności ziemi, a koroną ciemnego boru oderznięty od błękitnego nieba, ogromnym półkolem obejmował równinę rozległą i gładką, z której gdzieniegdzie tylko wyrastały dzikie, pękate grusze, stare, krzywe wierzby i samotne, słupiaste topole.”
Starszą z kobiet - Martę Korczyńską - wyróżniał wysoki wzrost i szczupła budowa ciała. Druga, sporo młodsza - Justyna Orzelska - niosła w ręku parasol i bukiet uzbieranych po drodze kwiatów. Idąc, urozmaicały sobie drogę pogawędką. Marta opowiadała, jak kiedyś – w czasach młodości (miała wówczas trzydzieści sześć lat, a obecnie czterdzieści osiem), gdy biegła przez pola w zielonej sukni, mężczyźni wzięli ją za cholerę – personifikację choroby, która wówczas panoszyła się po świecie.
Rozmowę przerwał im stukot kół powozu. Wychylił się z niego mężczyzna i ironicznie pozdrowił niewiasty: „Święte panny: Marto i Justyno, módlcie się za nami!” Podróżny nazywał się Kirło, a jechał w towarzystwie niejakiego Różyca na niedzielny obiad do korczyńskiego dworu.
Po odjeździe mężczyzn Marta i Justyna dalej prowadziły dialog. Rozmawiały o pochodzeniu Justyny i jej ojcu, który stracił majątek i owdowiał. Martę niepokoiły źle ulokowane uczucia dziewczyny - zakochała się kiedyś w swoim kuzynie – Zygmuncie Korczyńskim , niespełnionym artyście malarzu.
Konwersację ponownie przerwał im turkot kół. Na prostym wozie ze słomą siedziały dziewczęta w kwiecistych chustach na głowach i z kwiatami powpinanymi we włosy. Woźnicą okazał się przystojny Jan Bohatyrowicz. Spodobała mu się Justyna. W jego oczach przemknęły błyskawice, a panna Orzelska w geście sympatii rzuciła siedzącym dziewczętom nazbierane kwiaty. Gdy wóz odjechał, ciotka Marta wyjaśniła Justynie, kim jest Janek Bohatyrowicz. Jan był synem Jerzego, który poległ w powstaniu styczniowym (1863). Zginął wtedy również brat pana Benedykta – Andrzej . W owych czasach panowała zgoda między dworem a zaściankiem. Często w Korczynie bywał wówczas stryj Jana – Anzelm .
Z dala dobiegł kobiety śpiew woźnicy. Mężczyzna nucił popularną pieśń. Marta znała jej zakończenie:
„A kto tam przyjdzie albo przyjedzie,
Przeczyta sobie:
Złączona para, złączona para
Leży w tym grobie!”
Rozdział II
W Korczynie zebrało się „salonowe” towarzystwo: pani Emilia z nieodzowną Teresą, Różyc i Kirło. Gdy w pokoju pojawia się gospodarz, rozmowa schodzi na tematy pracy. Wszyscy oczekują przyjazdu dzieci gospodarzy, które mają niebawem się pojawić. Kirło dowcipkuje z ojca Justyny – pana Orzelskiego. Z opresji ratuje go córka, przybywając z „odsieczą” w postaci innej „zabawki” dla żartownisia – psa Marsa.
W korczyńskim dworze, w zadbanym, choć nieco podniszczonym wnętrzu salonu znajdowały się cztery osoby. Jedną z nich była pani Emilia Korczyńska – kobieta delikatna, stale nękana bólami głowy, migreną i globusem – chorobą na tle nerwowym. Towarzyszyła jej opiekunka – Teresa Plińska, niegdyś nauczycielka córki Korczyńskiej – Leonii. Kobieta z twarzą obwiązaną chustka sprawiała wrażenie cierpiącej z powodu bólu zębów. Pozostali obecni to mężczyźni: Bolesław Kirło i Teofil Różyc. Obydwaj starali się zabawiać damy.
Kirło, o niezbyt miłej powierzchowności, rozprawiał o spotkaniu w drodze dwóch niewiast – krewnych tutejszego domu. Nie zdradził, kim były napotkane „gracje”. Jego uwaga koncentrowała się zwłaszcza na Justynie, ale nie ujawniał jej tożsamości. Nadmienił tylko, że panienka nie posiadała ani rękawiczek, ani kapelusza. Ta uwaga zbulwersowała obecnych:
„Panna z pięknej familii i z edukacją... – z wielkim ożywieniem wołała pani domu – pieszo idąca, bez kapelusza... to być nie może...” Zażartował, że uchyli rąbka tajemnicy dopiero wtedy, gdy dostanie całusa od panny Teresy, ale za chwilę i tak się wygadał. Napotkanymi kobietami były Marta i Justyna.
Przyjaciel Kirły, Różyc, dziwił się, że młoda dama bez rękawiczek jest krewną państwa Korczyńskich. Z wyjaśnieniami pośpieszyła mu pani Emilia i króciutko opowiedziała o Justynie: „ (...) Justysia jest krewną męża mego, córką jego ciotecznej siostry. Ojciec jej, pan Orzelski, przez nieszczęśliwe zdarzenia utracił majątek. Od tego czasu oboje u nas mieszkają. Justynka, kiedy przybyła do nas miała lat czternaście, a w tym wieku już są przyzwyczajenia, skłonności, którymi pokierować trudno...” W pewnej chwili panią Benedyktową zaniepokoiła nieobecność Marty. Posłała Terenię do kuchni, by sprawdziła, czy Marta już wróciła i czy przygotowuje obiad. W międzyczasie do salonu wszedł Benedykt Korczyński. Przywitał się z gośćmi i oznajmił żonie, że niepokoi się o los dzieci. Powinny być już w domu. Na czas wakacji powracały ze szkół.
Postrzegany przez pana domu jako „persona non grata” (osoba niepożądana) Kirło, starając się go udobruchać, poruszył temat pracy w gospodarstwie, zwłaszcza oczekiwanych plonów. Korczyński, znając leniwą naturę pana Bolesława, zapytał go o to samo, przy czym ten wybrnął z niezręcznej sytuacji, tłumacząc, że w jego posiadłości to żona zajmuje się gospodarowaniem i rolą: „Jak Boga kocham (...) żona moja jest tak zawziętą gospodynią, że do niczego mię nie dopuszcza...do niczego (...) Bo i cóż, panie dobrodzieju, na tej nędznej folwarczynie mielibyśmy obydwoje do roboty?” Benedykt zaproponował pani Emilii, by przewietrzyła pokój, ponieważ jest w nim duszno, ale ta zignorowała jego prośbę, zasłaniając się swoim słabym zdrowiem. Poczuła się nawet urażona, ale za chwilkę w roli pocieszyciela wystąpił Kirło.
Gospodarz nawiązał rozmowę z Różycem. Wypytywał go o sens pracy oraz o jego posiadłość – Wołowszczyznę. Pytany starał się odpowiadać rozsądnie, ale i tak musiał tuszować niedostatki wiedzy. Usprawiedliwiał się licznymi zagranicznymi wyjazdami, głównie do Francji. Mężczyźni, by pokryć zażenowanie, obserwowali widok za oknem. Po Niemnie płynęły tratwy. Chłopi, którzy nimi sterowali, wykonywali swoją pracę. Ich, tak jak i każdego troskliwego gospodarza, dzień świąteczny nie zwalniał od codziennych obowiązków. W tym czasie Teresa wypytywała w kuchni Martę o obiad oraz o liczbę gości przy stole. Intrygowały ją dwa dodatkowe nakrycia. Marta ironicznie ją zbywała i żartowała, że to dla jej konkurentów.
Wszelkie dyskusje ucichły, gdy Kirło przyprowadził ojca panny Orzelskiej. Wdowiec nie był kompletnie ubrany, ciągnięty do salonu przez Kirłę, nie zdążył przywdziać stosownego stroju. Przepraszał obecnych, że „występuje” tylko w szlafroku. Na salonowych gościach zrobiło to niezbyt miłe wrażenie. Sytuacja była raczej żenująca, ale pan Bolesław bawił się wybornie i usiłował namówić staruszka na zagranie jakichś melodii na skrzypcach. W takich okolicznościach interweniowała Justyna. Weszła w towarzystwie psa myśliwskiego Marsa i to jego poleciła żartownisiowi jako „przedmiot” do zabawy. Zabrała ojca z salonu i wyszła.
Po wyjściu Justyny Benedykt ponownie zaniepokoił się o potomków, natomiast Różyc polecił pani Benedyktowej niezawodną na wszelkie dolegliwości „paliatywę”. Mówił o morfinie. Do pokoju wbiegła Marta i oznajmiła, że właśnie nadjeżdżają dzieci. Niemalże wszyscy ruszyli na powitanie przybyłych, w salonie pozostali Różyc i Kirło. Panowie wszczęli dyskusję o pannie Orzelskiej. Bolesław zdradził przyjacielowi, że panienka jeszcze niedawno zakochana była w swoim kuzynie – Zygmuncie Korczyńskim, lecz do ślubu nie doszło, bo familia panicza nie wyrażała zgody, a i sam panicz nie był co do tego przekonany.
Justyna prowadziła ojca na górę i wyczyściła mu surdut. Poradziła Orzelskiemu, żeby nie dawał z siebie dowcipkować. Stanęła przy otwartym oknie i patrzyła na Niemen. W oddali spostrzegła łódź, a w niej dwóch mężczyzn. Jeden z nich – młody i wysoki przewoźnik zapatrzył się w jej kierunku. Zaraz też obydwaj wysiedli z łodzi i przez piaszczyste wybrzeże skierowali się w stronę lasu. Stamtąd dobiegły po chwili słowa pieśni śpiewanej silnym męskim głosem.
Rozdział III
W rozdziale występuje zabieg retrospekcji – „spojrzenia wstecz”. Przywołane są losy rodziny Korczyńskich i ważne wydarzenia z ich życia, między innymi powstanie styczniowe, w którym brali udział bracia Korczyńcy: Dominik i Andrzej. Wspomniany jest okres zgody między korczyńskim dworem a bohatyrowickim zaściankiem.
Mowa jest o przyczynach nieporozumień między młodymi wówczas małżonkami: Emilią i Benedyktem. Parę różnił przede wszystkim system wyznawanych wartości.
Benedykt Korczyński należał do niewielu z jego pokolenia, którzy odbyli naukowe studia. Był w końcu synem napoleońskiego legionisty – Stanisława Korczyńskiego, wychowanka słynnej Akademii Wileńskiej.
Akademia Wileńska – Uniwersytet Wileński, założony w 1578 roku, swój okres świetności przeżywał w XIX wieku. W tym czasie wykładowcami akademii byli między innymi bracia Śniadeccy, Joachim Lelewel, a kształcącymi się studentami: Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki.
Stanisław Korczyński miał trzech synów i córkę. Każdego po ukończeniu szkół średnich posłał do „wyższych naukowych zakładów”, by w przyszłości mogli poszczycić się nie tylko szlacheckim pochodzeniem, ale i stosowną edukacją. Jako dziedzic rodowych ziem do magnatów raczej nie należał, ale w poczet średniozamożnych obywateli wpisywał się bez wątpienia. Swoje dobra rozdysponował sprawiedliwie: na Korczynie osadził najmłodszego Benedykta, a na folwarku najstarszego - Andrzeja. Na obydwu braciach spoczął obowiązek finansowania siostry Jadwigi i brata Dominika, „który w dalekim, wielkim mieście studiował nauki prawne.”
W 1861 roku Benedykt ukończył szkołę agronomiczną i na stałe osiadł w Korczynie. Ojciec i matka już nie żyli. Siostra bogato wyszła za mąż za niejakiego Darzeckiego, a w posiadłości przebywał Dominik – czysto rekreacyjnie, w przerwie szkolnej oraz Marta Korczyńska – młoda i krzepka dziewczyna, sierota, wychowywana jeszcze przez rodziców Benedykta. Dwie mile od Korczyna, na folwarku, gospodarzył żonaty już Andrzej. Bracia żyli ze sobą w zgodzie i utrzymywali dobre kontakty z pobliskim zaściankiem – mieszkańcami wsi Bohatyrowicze. Ci zaś, wywodzili się ze szlachty i dokumentowali się takim pochodzeniem, ale w toku dziejowych zamieszek utracili swoje przywileje.
Krewna Korczyńskich – Marta spędzała sporo czasu z młodym Anzelmem, a brat Anzelma – Jerzy szczerze przyjaźnił się z najstarszym Korczyńskim – Andrzejem. Przyjaciele wspólnie wyprawiali się na łowy, polowania. Każdy posiadał już potomstwo: Jerzy miał syna Jana, a Andrzej - Zygmunta. Chłopcy byli rówieśnikami. Wszyscy wiedli niemal arkadyjski żywot.
Sytuacja diametralnie zmieniła się po powstaniu styczniowym (1863).Zginęli w nim dwaj przyjaciele: Jerzy Bohatyrowicz i Andrzej Korczyński. Pochowano ich wraz z czterdziestoma innymi w zbiorowym grobie za Niemnem. Miejsce to, ukryte pośród boru, nazwano Mogiłą. Dominika los rzucił w odległe rejony (początkowo za udział w powstaniu styczniowym został skazany na zesłanie w głąb Rosji), gdzie zapewnił sobie skromny byt urzędnika. By spłacić należną bratu ojcowiznę, Benedykt musiał zaciągnąć długi, a na majątek nałożyć hipotekę. „Zżerały” go podatki (carat nakładał wysokie opłaty na gospodarzy wiejskich), przez co tracił nadzieję na swobodne gospodarowanie w Korczynie. Zmieniły się też relacje z zaściankiem. Rozpoczęły procesy z sąsiadami, w których głównie chodziło o szkody rolne, albo o uzurpowanie (roszczenie) praw do gruntów. Pomiędzy Bohatyrowiczami a Korczynem wyrósł niewidzialny mur.
Benedykt upatrzył sobie na małżonkę młodą, delikatną dziewczynę. Z czasem stała się ona dla niego zupełnie obcą osobą. Nie tylko nie potrafili się porozumieć, ale wzajemnie przestali być dla siebie atrakcyjni. Ona, niesposobna do żadnych prac gospodarskich, ciągle zmęczona, wypoczywała w altanie lub ogrodzie, czytując literaturę francuską lub wykonując drobne robótki ręczne. Benedykt zastał ją tak kiedyś, gdy wracał z oględzin dóbr ziemskich, a chwila rozmowy uwypukliła wszelkie różnice między nimi. Kobieta narzekała na swoje zdrowie i samotność, a gdy mąż zaczął opowiadać jej o swoich gospodarskich frasunkach, zarzuciła mu, że w trosce o codzienny byt, zupełnie wyzbył się wyższych, patetycznych uczuć:
„Nie, Benedykcie, nigdy nie zgodzę się na to, aby życie wymagało od nas takich ofiar. Może ono być piękne i szczęśliwe, ale tylko dla tych, którzy odrzucają jego brzydką i prozaiczną stronę. Ale jeżeli kto tak, jak ty, zanurzy się w samych materialnych interesach, a wyrzeknie się wszelkiego piękna i wszelkiej poezji... wtedy... (...)
- Nie rozumiemy się i zrozumieć się nie możemy – ze smutną obojętnością rzekła pani Emilia.”
Po tej rozmowie Benedykt odszedł wypełniać dalsze obowiązki. Na ganku domu wypłacał robotnikom ich tygodniową należność. W międzyczasie przybyło do dworu dwóch mężczyzn. Przyszli upomnieć się o swoje konie pochwycone w zbożu Korczyńskiego. Pertraktacje przekształciły się w groźby. Dochodzącymi swych praw okazali się Bohatyrowiczowie – Anzelm i Fabian. Podobne sceny powtarzały się często, a Benedykt zawsze zaciekle się bronił, by nie narażać Korczyna na straty. Później zmęczony udał się do swojego gabinetu i w jego zaciszu odczytał list od brata.
Dominik donosił, że jest w dobrych układach z pewnym księciem, który szuka uczciwego człowieka na zarządcę swojego majątku. Książę za dobrą służbę oferował spore profity. Dominik zasugerował bratu sprzedaż Korczyna i przeniesienie się do niego z całą familią. Dzięki takiemu rozwiązaniu uniknąłby wszelkich trosk i miał zapewniony dostatni byt. Korczyński gospodarz długo rozważał tę propozycję, myślał już nawet o odpisaniu na list i zgodzie na propozycję, ale nagle do jego gabinetu weszło dziecko. Mały Witold zarzucił ojcu ręce na szyję i zaczął opowiadać, w jaki cudowny sposób spędził upływający dzień: pływał po Niemnie, łowił ryby. Zapytał, czy tatko będzie spożywał już kolację, bo ciocia Marta same frykasy przygotowała. Spotkanie z synem, który lubił nadniemeński krajobraz, podziwiał pracę na roli, całkowicie odwiodło Benedykta od sprzedaży posiadłości. Jeszcze tego samego wieczoru odpowiedział Dominikowi odmownie.
Następnego dnia, gdy on i Marta zakończyli poranne czynności w gospodarstwie, złożyła mu wizytę żona. Przyszła porozmawiać o interesach. Zaproponowała, by małżonek wypłacał jej z posagu niewielkie procenty. Żądana kwota miała zaspokajać jej potrzeby. Benedykt zgodził się i od tamtej pory pani Emilia dokonywała niewielkich zmian w pomieszczeniach, w obrębie których się poruszała. Wymieniała meble, przyozdabiała wnętrza, kupowała książki, a swoją pomocnicę, Teresę, ulokowała w pokoju obok.
Korczyński ciągle był zapracowany. Dbał o interesy, spłaty rat w banku, opłaty szkół dzieci. Część zysków oddawał Marcie, a ta rozdzielała pieniądze na domowe wydatki. Z nadmiaru trosk często milczał i nabył zwyczaju, gdy nie mógł wyrazić jakiejś myśli, używania trzech „pustych” wyrazów: „To...tamto...tego...”
Rozdział IV
Z okazji imienin pani Emilii we dworze zjawia się liczne towarzystwo, między innymi Zygmunt Korczyński, w którym z pozorną wzajemnością była zakochana kiedyś Justyna. Mężczyzna zjawia się na przyjęciu w towarzystwie żony Klotyldy, lecz ignoruje ją i próbuje zbliżyć się ponownie do panny Orzelskiej, a tą z kolei ciągle obserwuje „morfinista” Różyc. Znudzona umizgami Zygmunta i „salonową” elitą Justyna wymyka się na spacer.
W ostatnim dniu czerwca wypadały imieniny pani Emilii. Co roku urządzano z tej okazji przyjęcie. Tym razem zjawiło się blisko czterdzieści osób. Wszyscy zasiedli przy suto i strojnie zastawionym stole. Wśród zgromadzonych była pani Andrzejowa Korczyńska – wdowa po bracie Benedykta, bardzo stateczna dama, poważana wśród krewnych oraz Jadwiga Darzecka – siostra Benedykta z rodziną i inni.
Zygmunt Korczyński – syn pani Andrzejowej zjawił się wraz z żoną – drobną blondynką o imieniu Klotylda. Poznał ją w uzdrowisku i poślubił dzięki wstawiennictwu swojej matki, bo panna miała wówczas zaledwie siedemnaście lat, a wywodziła się z zamożnego i znaczącego rodu. Rodzice, ze względu na wiek dziewczęcia, nie chcieli zbyt szybko i pochopnie wydawać córki za mąż. Klotylda była jednak bezgranicznie zakochana w Zygmuncie. Nie opuszczała męża na krok, a gdy na chwilę gdzieś znikał, wypatrywała go rozanielonym wzrokiem.
Po strojach gości można było rozpoznać ich status materialny. Niektóre garderoby uwidaczniały bogactwo, przepych, inne mówiły o skromności, prostocie. Gośćmi byli głównie sąsiedzi i znajomi Korczyńskich. Towarzystwo, po skończonym posiłku, z sali jadalnej przeniosło się do salonu. Mężczyźni służyli damom ramieniem, zabawiali rozmową. Justyna pomagała ojcu opuścić miejsce biesiadowania. Staruszek nie kwapił się z tym, bo nie skończył jeszcze jeść. W sali jadalnej zostało kilku lokajów i panna Marta – ciotka Justyny, doglądająca obsługi gości.
Solenizantce, która w dniu imienin poczuła się lepiej, Darzecki radził, by dla poratowania zdrowia udała się do Szwajcarii: „Gdyby bratowa chciała kiedy wyrwać się z tego zakątka i czas jakiś przepędzić w uroczej Szwajcarii, zdrowie jej i humor uległyby niezawodnie bardzo szczęśliwym zmianom.”
Zewsząd dobiegały rozmowy. W jednym z rogów salonu zebrało się towarzystwo trzech mężczyzn: młody hrabia, Zygmunt Korczyński i Różyc. Rozprawiali o swoich podróżach: do Wiednia, Paryża, Monachium. Dziwowali się wzajemnie, że przyszło im obecnie zamieszkiwać na prowincji pośród obór i stodół. Konwersację przerwał im młodzieniec – Witold, myśląc, że gawędzą o sprawach roli. Zwrócił się do Różyca z zapytaniem o reformy, które ów zamierza wprowadzić w swojej posiadłości – Wołowszczyźnie. Różyc odparł, że o takim przedsięwzięciu w ogóle nie myślał. Zdziwiło to młodego Korczyńskiego i nie wzbudziło sympatii dla rozmówcy: „ – Jak to...- zaczął – a ja myślałem, że właśnie tacy ludzie jak pan, młodzi i możni... dawać muszą inicjatywę... przykład, naukę.” Zygmunt uznał zapał Witolda za cechę pierwszej młodości, a pozostali mężczyźni zachowywali wobec poruszonej myśli obojętność, a wręcz lekceważenie. Różyc odszedł dotrzymywać towarzystwa pani Andrzejowej, a ta zaczęła opowiadać mu o talencie Zygmunta oraz o jego cierpieniu z powodu twórczej niemocy. Syn Andrzejowej miał trudności w wypełnianiu obowiązków gospodarza, które nie przystawały do potrzeb artysty.
Podano kawę i likiery. Kirło znów zaczął żartować sobie z Orzelskiego i namawiać go do wypicia kilku kieliszków rozmaitych trunków. Justyna wyróżniająca się skromnym strojem, miała smutną minę. Nudziło ją towarzystwo gości i drażniły docinki Kirły względem jej ojca. Benedykt prawie nie zabierał głosu, raczej przysłuchiwał się rozmowom. Wygłosił tylko drobną uwagę na temat gazet. W jego opinii piszą w nich takie rzeczy, że później spać nie można. Dla przykładu opowiedział sen, w którym niemal „na żywo” widział, jak wojska niemieckie zamierzają zaatakować Korczyn. Obudził się wtedy zmęczony i zlany potem. Wspomniał również, że jego proces z Bohatyrowiczami o kawałek wygonu (łąki) nadal pozostaje nierozstrzygnięty.
Wszelkie rozmowy ucichły, gdy do salonu weszła nagle żona pana Kirły. Kirłowa raczej nie bywała w towarzystwie. W przeciwieństwie do męża pochłaniały ją prace gospodarskie. Niektórzy uważali nawet, że obcując stale z włościanami, staje się grubiańska i wyzbyta manier. Towarzyszyła jej trójka starszych dzieci – dwóch synów i córka Marynia. Dwoje młodszych zostawiła w domu, pod opieką piastunki. Do Maryni Kirlanki natychmiast podbiegł Witold. Młodzi przyjaźnili się od dawna i często spotykali. Widać było sympatię między nimi i to, że „mają się ku sobie”.
Następnie pan Orzelski z Justyną uraczyli wszystkich muzyką płynącą z fortepianu i skrzypiec. Ten rodzinny koncert obserwował z przejęciem Różyc. Próbował namówić swoją kuzynkę – Kirłową na zaaranżowanie spotkania z Justyną, ale ta, znając jego naturę, grzecznie odmówiła. Gdy Justyna odchodziła od fortepianu, zagadnął ją Zygmunt i począł czynić wyrzuty, że zachowuje się wobec niego nieodpowiednio, tak, jakby wyrzuciła z pamięci wszystko, co pomiędzy nimi było. Pragnął, by nadal była jego wierną przyjaciółką, ale ona kategorycznie odmówiła. Kirło wskazał rozmawiającą parę młodziutkiej Klotyldzie, napomknął przy tym, że panna Orzelska i Zygmunt byli kiedyś w sobie zakochani. Klotylda starała się ignorować jego słowa, ale w jej oczach ukazały się łzy. Spostrzegła je Justyna.
Za chwilę gremium udało się na przechadzkę. Pani Emilia, w trosce o swoje zdrowie, zażyczyła sobie płaszcza, chustki na głowę, parasola i rękawiczek. Posłała po żądane przedmioty Justynę, lecz ubiegł ją Różyc. W ten sposób chciał okazać dziewczynie swoje względy, dać jej do zrozumienia, że mu się podoba.
Justyna, znużona popołudniem i gośćmi, została w salonie sama. Tu odnalazł ją Zygmunt i po raz kolejny usiłował namówić na kontynuowanie znajomości. Justyna ponownie odrzuciła jego propozycję: „ – Idź, kuzynku, i podaj ramię żonie swojej, która jest ślicznym i zapewne dobrym dzieckiem, twemu sumieniu powierzonym. Ona cię kocha... a moja dusza... (...)
- Moja dusza – dokończyła – nie przyjmie nigdy tego, co ty jej teraz ofiarować możesz!”
Wyszła do sali jadalnej, by pomóc ciotce. Marta ganiła akurat jedną ze służących za stłuczenie wartościowej karafki, przy czym zanosiła się długim, przeraźliwym kaszlem.
Rozdział V
Justyna rozmyślając, spaceruje w okolicy pól, lecz „dziwna” ścieżka prowadzi ją w stronę bohatyrowickiego zaścianka. Nieopodal spostrzega młodego Jana Bohatyrowicza przy pracy i nawiązuje z nim rozmowę. Młodzieniec opowiada jej o sobie i o swojej familii, a następnie zaprasza do gospodarstwa Bohatyrowiczów. W międzyczasie Orzelska poznaje zazdrosną o Jana Jadwigę Domuntównę. W Bohatyrowiczach panienka zaznajamia się z rodziną swojego rozmówcy: Anzelmem, Antolką, Elżunią i Fabianem, który był stroną w sporze z Benedyktem. Fabian żali się na Korczyńskich. Po zażegnaniu niemiłej atmosfery, Justyna, Jan i Anzelm udają się na symboliczny grób Jana i Cecylii.
Orzelska potajemnie opuściła towarzystwo i wyszła w kierunku okolicznych pól. Idąc, rozmyślała o swoim życiu, czuła się samotna i nieszczęśliwa:„Od kilku lat cierpiała wiele i coraz więcej... Dlaczego czuła się tak głęboko i bez ratunku nieszczęśliwą? Jakim sposobem życie jej taki kierunek przybrało? Dlaczego z gorącego snu pierwszej młodości obudziła się nie tylko samotna ii smutna, ale zarazem obrażona i z wyschłą dotąd kroplą goryczy w sercu?” Zaczęła rozpamiętywać przeszłość. Już w dzieciństwie słyszała opinie o życiu jako zmaganiu się z troskami i kłopotami. Szczęście zwykło pojawiać się na chwilę, by znów gdzieś się ulotnić.
Przypomniała sobie ojca. Orzelski, w czasach świetności, potrafił podbijać niewieście serca. Kobiety ceniły w nim artystyczny talent (był skrzypkiem), dzięki temu zdobywał ich względy. Nigdy się nie złościł, był dobroduszny. Miał dwie życiowe namiętności: muzykę i kobiety. Do płci żeńskiej czuł szczególną słabość. Kiedyś zniknął z francuską nauczycielką Justyny. Swojej żonie przysparzał mnóstwo cierpień. Kobieta o nadwątlonym zdrowiu, obawiając się najgorszego, udała się z córką szukać pomocy u swojego krewniaka – Benedykta Korczyńskiego. Ten, w razie nieszczęścia zadeklarował pomoc.
Niedługo potem pani Orzelska zmarła. Benedykt uregulował wszelkie sprawy finansowo – majątkowe Orzelskich i przygarnął pod swój dach owdowiałego ojca wraz z czternastoletnią dziewczynką. Taki stan rzeczy odpowiadał Orzelskiemu. Jego wdzięki wówczas już przygasły, a u Korczyńskiego nie musiał martwić się o wikt. Odpowiadała mu kuchnia Marty, a wolny czas mógł całkowicie poświęcać swojej muzycznej pasji.
Drugą pomocną Justynie osobą okazała się Andrzejowa (żona zmarłego brata Benedykta). Przez wzgląd na pamięć męża i ród Korczyńskich czuła się w obowiązku pomóc sierocie. Opłacała Justynie nauczycielki, sprawiała nowe i ładne suknie, wielokrotnie zabierała do podupadających Osowiec. W ten sposób młoda panna poznała Zygmunta Korczyńskiego – chłopca starszego od niej o sześć lat.
Początkowo zrodziła się ich wzajemna fascynacja, która wkrótce przekształciła się w rodzaj miłosnego uwielbienia: „Były tam ranki majowe i księżycowe wieczory, długie przechadzki, ciche rozmowy, wspólne czytanie poetycznych i wzniosłych utworów, płacze pożegnań, kiedy on dla kształcenia talentu swego odjeżdżał w dalekie kraje, rozłączenia napełnione palącą tęsknotą i kojącymi ją nadziejami, listy wysyłane i otrzymywane, namiętne radości powitań, przyrzeczenia, przysięgi, plany wspólnej przyszłości, upojenia, po których dniami i tygodniami czuła na swych ustach ogień i słodycz jego pocałunków.” Romantyczna aurę zniweczyło słowo „małżeństwo”, bo o tym mowy już być nie mogło. Oponowała pani Andrzejowa, zarzucając wybrance syna braki w edukacji, brak majątku, odpowiedniego pochodzenia i kontaktów. Podobne opinie wyrażała siostra Benedykta – Jadwiga Darzecka i jej mąż:„ – Powinnaś była wiedzieć, moja Justynko – mawiała – że tacy ludzie, jak Zygmunt, z takimi, jak ty, dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy!” Oburzony i poirytowany całym zajściem Korczyński rozmówił się z Zygmuntem, a na zakończenie z chmurną żartobliwością rzekł: „ - Wiesz co, gagatku? Jedź sobie za granicę i ucz się malować... Osowce wprawdzie zmarnują się do reszty, ale tobie samemu serce pewnie nie pęknie, bo... bo prawdę mówiąc, sam nie wiesz, czego chcesz!” Zygmunt wyjechał, a po dwóch latach powrócił – z żoną Klotyldą.
Uraziło to bardzo Justynę, poczuła się poniżona i oszukana. Z trwogą myślała o swojej przyszłości, najwidoczniej nie była dobrą partią na żonę. Postanowiła nie wracać do przeszłości i definitywnie odrzucić Zygmunta. Była świadoma swoich wdzięków, wiedziała, że podoba się mężczyznom, zachowanie Różyca wyraźnie na to wskazywało. Lecz o tak zwanym mezaliansie nie mogło być mowy. Osobistości z wyższych sfer pozostawały poza jej zasięgiem.
Rozmyślając, szła ścieżką wijącą się w niewiadomym kierunku. Niedaleko zbóż dostrzegła zarys czyjejś sylwetki i usłyszała silny męski głos. Mężczyzna popędzał dwa konie i pługiem orał ziemię Wyglądał tak, jakby wykonywana przez niego czynność nie była wysiłkiem fizycznym. Oracz, spostrzegłszy Justynę, zdjął z głowy czapkę i grzecznie się przywitał. Sądził, że „spacerowiczka” zgubiła drogę. Orzelska rozpoznała w nim Janka Bohatyrowicza, a gdy mu to zakomunikowała, zdziwił się, że panienka wie kim jest. Odrzekła, że widuje go czasem, a nieraz i ciotka Marta mówiła o nim i jego stryju. Jan powiedział, że przed laty ojciec i stryj zabierali go niekiedy do Korczyna.
Bohatyrowicz nie przerywając orki, konwersował z Justyną. Nie narzekał na swoją pracę, nie odczuwał jej ciężaru, wprost przeciwnie – sprawiała mu ona radość. Dziewczyna zwierzyła się Janowi, że opuściła bal w Korczynie, ponieważ źle czuła się w towarzystwie. Rozumiał ją. Słyszał plotki, że nie każdy może zaznać tam szczęścia. Próbował ją pocieszyć, by nie troskała się zbytnio. Dla niego antidotum na smutki stanowiła praca. Wspomniał swojego ojca – Jerzego Bohatyrowicza, którego utracił w wieku siedmiu lat. Od tamtej chwili emocjonalnie i duchowo czuł się związany ze stryjem Anzelmem. Stryj zastępował mu ojca i matkę, choć ta żyła jeszcze, ale powtórnie wyszła za mąż. Dzięki drugiemu ożenkowi matki Jan posiadał rodzeństwo – przyrodnią siostrę Antolkę.
Dialog młodych przerwało nadejście wysokiej i dobrze zbudowanej dziewczyny. Panna uczyniła aluzję do Janka: „ - Pan Jan widać czasu ma dużo, kiedy sobie tak pomału idzie!” Mimo tego, że nie podobało się jej, że Bohatyrowicz dotrzymuje towarzystwa Justynie, odchodząc, zaprosiła go w progi swojego domostwa: „ – Dlaczego to pan Jan niełaskaw nigdy nas nawiedzieć? Zdaje się, że nie na końcu świata żyjem. Już i dziadunio o panu wspominał...” Jan wyjaśnił swojej towarzyszce, kim była dziwna nieznajoma: „ – To jest panna Domuntówna, najbogatsza w okolicy aktorka...” Rodzice Domuntówny szybko umarli, a jej wychowaniem zajął się dziadek - staruszek, który pamiętał jeszcze czasy Napoleona. Aktorka, znaczyło sukcesorka – dziedziczka. Dziewczyna, mimo dobrej sytuacji materialnej, nie uciekała od pracy. Sama często pomagała w polu parobkom.
Po skończonej orce Jan zaproponował Justynie, by obejrzała jego gospodarstwo i trochę wypoczęła. Przechodząc w pobliżu Janowego sąsiedztwa, usłyszeli dziwny dialog. Dyskusję prowadziło dwóch mężczyzn: Anzelm i Fabian Bohatyrowicze. Anzelm tłumaczył swojemu rozmówcy, że proces z panem Korczyńskim jest zupełnie zbędny, ponieważ nie przyniesie żadnych korzyści, a wygon, o który toczy się postępowanie jest własnością Korczyńskich. Głuchy na upomnienia Anzelma Fabian i tak wierzył w swoją teorię.
Jan zaprosił pannę Orzelską na ławkę, by odpoczęła, a następnie zwrócił się do stryja, by dotrzymał jej towarzystwa. Anzelm, nieco speszony, nie chciał początkowo się zgodzić, lecz zadośćuczynił prośbie bratanka. Obecność Justyny poczytywał za zaszczyt. Oprowadził ją po obejściu, pokazał sad, wypytywał o sytuację w Korczynie, interesowały go sprawy gospodarstwa, ale nie omieszkał też zapytać o Martę. Okazało się, że Marta wypełnia wiele obowiązków w korczyńskim dworze, co stryj Anzelm skomentował słowami: „ – A lękała się pracy! Ot, wszystko jedno, pracować wypadło...” Opowiedział też o swojej chorobie, którą lekarze zwali „hipokondrią”, a na którą nie było lekarstwa, bo była bardziej chorobą duszy niż ciała.
Jan oporządzał konie, lecz w międzyczasie zdążył jeszcze poprosić Antolkę, by narwała dla panienki świeżych wiśni w sadzie. Justyna nie mogła nadziwić się, że ta młodziutka dziewczyna nosi ciężkie kołomysła (połączone ze sobą drewniane wiadra na wodę). Do Antolki przyszła pod pretekstem pożyczenia wody stryjeczna siostra Janka – Elżunia, a w chwilę później zjawił się Fabian – jej ojciec. Ów przyszedł rzekomo po córkę: „ – Niechże i mnie będzie pozwolone powitać Anzelmowego gościa – zaczął z niejaką nadętością w głosie i wymowie, a oczki jego drwiąco trochę świeciły. – Dawne to już czasy, kiedy przez nasze ubogie progi przestępowały takie znakomite nogi, a nie wiadomo, co by to pan Korczyński powiedział, gdyby wiedział, że siestrzenica jego znajduje się w bohatyrowieckiej okolicy, tak jak prawie w samym gnieździe jego największych wrogów!...” Jego zaczepny ton lekko zdezorientował obecnych, tym bardziej, że Fabian znów zaczął wypominać spór z Korczyńskim.
Anzelm starał się ratować sytuację tłumaczeniami: „ – Co ja pamiętam o panu Korczyńskim wspominając, tego Fabian ze wszystkimi swymi synami na plecach by nie poniósł. Jednakowoż źle nie życzę nikomu i między niczyimi wrogami nie jestem... Niech pan Korczyński i zdrów będzie długie lata... Ja jemu przekleństwa nie posyłałem i nigdy nie poszlę...”
Zachowanie Fabiana najbardziej zdenerwowało młodego Bohatyrowicza, zwrócił mu uwagę, by rozważniej dobierał słowa. Fabian zorientował się, że popełnił nietakt i wszystkich przeprosił. Czym prędzej pożegnał towarzystwo i wyszedł wraz z córką. Po tym incydencie wszyscy poczuli się nieswojo. Anzelm podsunął pomysł wyprawy na grób Jana i Cecylii . Wraz z bratankiem mieli dokończyć tam naprawę krzyża.
Justyna nadal nie chciała wracać do nudnego grona w Korczynie, poprosiła więc mężczyzn, by zabrali ją ze sobą. Jej propozycja zdziwiła i jednocześnie wzruszyła starego Bohatyrowicza, ale uprzejmie panienkę zaprosił.
Rozdział VI
W drodze do grobu przodków Bohatyrowiczów, Anzelm, Jan i Justyna napotykają pannę Domuntównę, która prowadzi zdziwaczałego staruszka. „Dziadunio” poszukuje jakiegoś Pacienki, który przed laty uwiódł mu żonę. Po przybyciu na miejsce, oczom Justyny ukazuje się prosty grobowiec z wyrytym na nim napisem: „Jan i Cecylia, rok 1549, memento mori”. Anzelm opowiada legendarną historię swojego rodu.
Kiedy dzień zaczynał chylić się ku zachodowi: Justyna, Janek Bohatyrowicz i jego stryj Anzelm udali się na wspólna wyprawę do parowu Jana i Cecylii. Szli przez okolicę w pobliżu Niemna. Mijali ogrody, wiejskie podwórka z gospodarskimi zabudowaniami oraz sady bogate w różnego rodzaju owoce. Justyna obserwowała i podziwiała ten widok. Nasłuchiwała również odgłosów dochodzących z domostw: tętentu koni, strzępów rozmów, hałasu wydawanego przez krosna i żarna. Gdzieniegdzie słychać było śpiew. Mijali mężczyzn powracających z pól z kosami u boków, widzieli dziewczęta zrywające owoce w sadach oraz kobiety noszące wiadra pełne wody. Twarze tych ludzi były ogorzałe od słońca.
Kontemplację wiejskiego pejzażu przerwał im nagle krzyk pomieszany ze śmiechem i lamentem. Na drodze ukazała się para ludzi. Mężczyzna był małym i zgarbionym starcem, a towarzyszyła mu wysoka i pleczysta dziewczyna, która mówiła:
„ - Niech dziadunio uspokoi się! Niech dziadunio do chaty powraca! Pacenko nie przyjechał! Pacenki nigdzie nie ma. On już po babulkę nie przyjedzie! On już umarł i babulka umarła! Proszę nie dziwaczyć i do chaty wracać!”
Była to panna Jadwiga Domuntówna wraz ze swoim dziadkiem – Jakubem. Młodzi chłopcy skradający się gdzieś w pobliżu, straszyli biednego staruszka. Jan wyjaśnił Justynie, że stary Jakub miał kiedyś żonę, ale uwiódł mu ją niejaki Pacenko i powiózł gdzieś w świat. Od tamtej pory dziaduniowi panny Jadwigi „pomieszało się w głowie” i czasem wydaje się być niespełna rozumu.
Widząc całe zajście stryj Anzelm podszedł do Jakuba, zapytał, dokąd zmierza i potwierdził, że żadnego Pacenki w pobliżu nie ma. Uradowało to pannę Domuntównę, bo dziadunio natychmiast się uspokoił. Staruszek żył w świecie przeszłości, nie rozpoznawał żyjących, nazywał ich imionami przodków, a do Anzelma zwrócił się imieniem jego ojca – Szymon. Starszy Bohatyrowicz wyjaśnił napotkanym, dokąd zmierzają, panna Jadwiga zapraszała ich do siebie, ale grzecznie odmówili.
Nieopodal usłyszeli fragmenty głośnej rozmowy. To Fabian zdążywszy już przebiec okolicę, tłumaczył sąsiadom zawiłości swojej sprawy sądowej z Korczyńskim. Przemawiał na tyle przekonująco, że pozyskiwał sympatię słuchaczy, przy czym uparcie twierdził, że powinien wygrać proces. Stryj Janka stroniący od wszelkich kłótni, starał się obojętnie przejść obok bulwersującego się mówcy, nie podzielał jego opinii, był jej raczej przeciwny. Zadziorność Fabiana uznawał za przejaw chciwości. „ – Wygon nie był nigdy nasz i święcie do pana Korczyńskiego przynależy (...) ale oni na każdą garść ziemi aż mrą z chciwości...” W pobliżu minęli Ładysiową (Władysławową) chatę, po której znać było ubóstwo. Kontrastowała z pobliskimi domostwami, ale podobnych chat było kilka. Świadczyło to o tym, że mieszkańcom mijanej wsi (zaścianek Bohatyrowiczów) różnie się wiodło i że uprawa ziemi stanowiła tu podstawę egzystencji, dlatego każdy jej skrawek był tak pożądanym.
Naraz skręcili z drogi w ocieniony i chłodny korytarz. Był to porosły rozmaitą roślinnością głęboki wąwóz – parów, w jego wnętrzu biło małe źródło:„Była to krynica, której kryształowa szyba przebłyskiwała pod sklepistym pokryciem leszczyny i cienką nić rzucała pomiędzy gęste łotocie i czerwonawe kamienie.” Później zmuszeni byli wspinać się na górę, czasem Anzelmowi w trudach wspinaczki dopomagał bratanek. Justyna przypomniała sobie, że niegdyś widziała tę scenę – wtedy też dwóch mężczyzn wspinało się na górę, a ona patrzyła na nich z okna korczyńskiego dworu.
Niedaleko szczytu wzniesienia, pośród mchów i drzew widniał grobowiec: „Był to grobowiec bardzo prosty i ubogi, ale takiego kształtu i w taki sposób przyozdobiony, że aby móc podobny mu zobaczyć, trzeba by cofnąć się wstecz o kilka wieków. Składał się on z sześciokątnego, grubego, u podstaw się zwężającego krzyża, na którego czerwonym tle bielała postać Chrystusa, a którego boki okryte były różnobarwnymi godłami i figurami. Były tam białym pokostem powleczone i ściśle do krzyża przylegające trupie głowy i różne narzędzia Chrystusowej męki, płaskie popiersie Marii, z tkwiącymi w nim siedmiu pozłacanymi niegdyś i w kształcie miecza wyrzeźbionymi strzałami, wsparte na rękach i w zamyśleniu na podstawach z drzewa lub gliny siedzące wypukłe figury świętych. Z chudości tych figur, ze szkieletowej długości ich członków, z okaleczeń, którymi czas zatarł rysy ich twarzy, poznać można było smak i robotę odległych czasów. Krzyż był tak spróchniały, że rychłym upadkiem groził, ale rozpięta na nim postać Chrystusa i boki jego okrywające figurę, przez czas okaleczone, ze spłowiałymi barwami i pozłotami, zachowywały niezmącone zarysy swe i cechy. Osłaniał je i od zupełnego zniszczenia chronił gontowy daszek. Na szerokiej podstawie krzyża bielał wyraźny jeszcze, choć miejscami zacierający się już napis:
JAN i CECYLIA, ROK 1549,
memento mori” (pamiętaj, że umrzesz)
Na grobowcu nie umieszczono nazwiska, częściowo pozostawał anonimowy. Stary krzyż na nim wykonał dziadek Jadwigi Domuntówny, spotkany niedawno Jakub. Zrobienie nowego należało teraz do Anzelma i Janka Bohatyrowiczów. Anzelm przystąpił do heblowania drzewa. Wieczór był już coraz bliżej, a wokół panowała cisza. Justynę nęciła historia grobowca, ale nie śmiała zapytać. Przypomniała sobie ostatnią strofę pieśni, którą kiedyś śpiewał Jan, a dokończyła Marta:
„A gdy kto przyjdzie albo przyjedzie,
Pomyśli sobie:
Złączona para, złączona para
Leży w tym grobie!”
Anzelm widząc smutek i ciekawość dziewczyny, przerwał pracę i począł snuć opowieść o Janie i Cecylii. Niezwykłą legendę opowiedział mu stary Jakub, nigdzie nie była zapisana. Przekazywano ją sobie w formie ustnej jako historię dynastii Bohatyrowiczów.
W starych czasach, około sto lat po chrzcie Litwy (1387 rok), przybyło w okolice Niemna dwoje ludzi. Nie znano ich nazwisk ani pochodzenia, nie wiadomo było, dlaczego się pojawili. Tylko ich sposób mówienia wskazywał na to, że przybywali z Polski. Szukali miejsca odległego od siedzib ludzkich. Podejrzewano, że przed czymś uciekają i, że różnią się kondycją społeczną, bo mężczyzna miał ciemną skórę, spaloną słońcem, a kobieta wydawała się piękną i wspaniałą, jakby pochodziła z wysokiego rodu.
Puszcza, choć dzika i jeszcze nieokiełznana, wydała im się miejscem idealnym na schronienie. Terytorium zamieszkiwali ludzie trudniący się uprawą roli, połowem ryb, hodowlą zwierząt, ptaków (sokołów) i pszczół. Wszyscy żyli w bliskości i zgodzie z naturą. A natura obdarzała tubylców wszelkimi dobrodziejstwami. Nie znano jeszcze monet, więc wymieniano się wyrobami: „O pieniądzach to jeszcze gdzieniegdzie i nic nie wiedzieli, a jak kto chciał co sobie potrzebnego kupić, dawał skóry zdarte z ubitych bobrów, niedźwiedzi, lisów, kun i inszych zwierząt albo troszkę miodu i wosku, albo przyswojonego bawoła, karmną świnię i co tam zresztą kto miał.” Chaty były bardzo ubogie, nie miały pieców i kominów, nazywano je numami. Niektórzy wyznawali jeszcze wiarę w bóstwa.
Janowi i Cecylii najbardziej spodobało się nad brzegiem Niemna, tu postanowili osiąść i założyć swój ród. Ciężką pracą i wzajemnym wsparciem pokonywali wszelkie niedogodności losu. Mężczyzna w pocie czoła karczował las, „(...) oprawiał kłody i budował, a ona zbierała orzechy i dzikie jabłka, gotowała rybę, doiła bawolicę, którą on rychło sobie obłaskawił, naprawiała odzież, a gdy wieczór przyszedł i on położył się pod dębem, z oszczepem i łukiem napiętym przy boku, by zawsze od dzikiego zwierza się obronić, siadała przy jego głowie śpiewając i grając na harfie.” Tak płynęły im lata. Okoliczna ludność dowiedziała się o nich i niektórzy zjawiali się, by wzajemnie wymieniać towary, podziwiać ich pracę i przy okazji uczyć się czegoś, co mogli wykorzystać w swoich osadach. Niejedni przejawiali chęć pozostania i służenia pomocą, ale pracowita para doczekała się własnych pomocników. Cecylia powiła sześciu synów i sześć córek. Każde z dzieci wkrótce miało swoje potomstwo. Ród rozrastał się i rozszerzał granice swego panowania.
Minęło kilkadziesiąt lat. Sam król dowiedział się o Janie i Cecylii: „Aż jednego razu znaleźli się tacy ludzie, którzy to samemu królowi donieśli, jakie to dziwy dzieją się gdzieś, w kraju litewskim, w najgęstszej puszczy nad samym brzegiem Niemna. Panował podtenczas ostatni Jagiellon, dwoma imionami: Zygmunt August nazywany.” Władca był zapalonym myśliwym i polował akurat w okolicznych lasach. Postanowił odwiedzić nieznane domostwo. Z całą świtą ruszył w kierunku Niemna. Niebawem puszcza zaczynała rzednąć, a oczom jego ukazały się rozrosłe skupiska ludzkie, wspaniałe pola uprawne i młyn rzeczny. Tylko boru na wysokim brzegu rzecznym nie tknęły ludzkie dłonie (tego, niedaleko którego rozmawiali Jan, Anzelm i Justyna).
Król przybywszy na miejsce, kazał wezwać przed swoje oblicze założycieli rodu: „Z najpiękniejszego domu synowie i córki, wnuki i prawnuczki wyprowadzili parę rodzicielów. Więcej niźli stuletnie te starce szli same przez się, niczyjej pomocy nie potrzebując, w śnieżystych płótnianych sukniach, by dwa gołębie, jedno przy drugim. On opierał się na toporze w długim kiju oprawionym; ona zsiwiałe włosy po pas rozpuściwszy głaskała biegnącą przy niej sarenkę. Kiedy już wobec króla stanęli, wszyscy zdumieli się, bo król kołpak swój zdjąwszy z głowy powiał ni przed starcami tak nisko, że aż z brylantowego pióra sypnęły się gwiazdy.” Monarcha poprosił Jana, by wyjawił swoje nazwisko i pochodzenie, lecz Jan odrzekł: „Przyszedłem tu od tych stron onych, którymi przepływa Wisła; nazwisko moje oznajmię tylko jednemu Bogu, kiedy przed świętym sądem Jego stanę, a kondycja moja niską była, pokąd do puszczy tej nie zaszedłem, gdzie wszystkie stworzenia są zarówno dziećmi powszechnej matki ziemi. Z gminu pochodzę i pospolitakiem na ten świat przybyłem; ale oto ta pani i małżonka moja z wysokiego domu zstapiła, aby moje wygnańcze życie podzielać.” Posłyszawszy taką odpowiedź, Zygmunt August nazwał założycieli rodu „bohatyrami”, jako że „ziemię dzikiej puszczy wydarli nie mieczem i krwią, lecz pracą i potem”. Stąd wzięło się ich nazwisko: Bohatyrowicze. A w dowód uznania i podziwu nadał im godność i herb szlachecki.
Później, jak wynikało z opowieści Anzelma, Bohatyrowicze wskutek różnych dziejowych zamieszek, podziałów rodowych część swych dóbr utracili, zaniknął też tytuł szlachecki. Odtąd mienią się chłopami i żyją jak oni, uprawiają ukochaną ziemię i przy niej pozostają, bo tu tkwią ich korzenie, znajduje się rodzinne gniazdo.
Historię rodu znał stary Anzelm i Jakub, ponoć pamiętał ją jeszcze Fabian, ale oni nie przywiązywali do niej aż takiej wagi, umykała im wśród domowych obowiązków i codziennej walki o byt: „Szczęście wywyższa, szczęście poniża, wszystko na świecie czasowe i przemijające...każda rzecz by woda przepływa, by liść na drzewie żółknie i gnije...”
Justyna podziękowała stryjowi Jana za opowiedzenie legendy: „ (...) usta swe przyłożyła do szorstkiego rękawa jego kapoty.” Potem odeszła i w zamyśleniu przytuliła się do pnia brzozy. Myślała o wielkiej miłości, szczęściu i poświęceniu dwojga nieznanych ludzi złożonych w jednej mogile. Tuż obok o drzewo oparł się Janek i z żalem począł mówić o niesprawiedliwości losu, dziwacznych podziałach wśród ludzi, które uniemożliwiają istnienie prawdziwej miłości: „Kiedy prawdziwego kochania zażądasz, to ono dla ciebie za wysoko rośnie;” Swoim smutkiem i żalem przypominał Justynie ją samą, też przecież nieszczęśliwą z podobnych powodów.
Nastawał wieczór. „W okolicy życie dzienne ustawało”. Młodej pannie wydało się, że pod gwiazdami płynie postać kobiety o złocistych włosach i z harfą u boku, lecz był to tylko figiel rozbudzonej wyobraźni.