ELIZA ORZESZKOWA „NAD NIEMNEM”
Tom I
I
Letni i świąteczny dzień. Wg Orzeszkowej wszystko jaśnieje, pachnie i śpiewa, i takie tam. Z jednej strony widnokręgu widać małe, porośnięte borkami i gajami wzgórza,
a z drugiej wysoki brzeg Niemna. Nie będę chyba przytaczała jego opisu? No, w każdym bądź razie akurat tego pięknego dnia piaszczysty brzeg Niemna „miał pozór półobręczy złotej”. Na tle tego krajobrazu widać było obszerny dwór w sąsiedztwie kilkudziesięciu mniejszych dworków, nad niektórymi unosił się dym. Następuje opis równiny: białe drogi, trawy, kwiaty, zboża itp. W otoczeniu tej przyrody ludziom dopisywał humor. Mnóstwo z nich szło pośród gwaru, krzyków i płaczu niemowląt po drogach i miedzach. W ich ruchu wyczuwało się, że wracają z kościoła. Były tam też i dwie kobiety, które zboczyły z prostej drogi i wstąpiły do dworku. Jedna z nich niosła ogromną więź leśnych roślin, a druga miała niezwykłych rozmiarów chustę, która powiewała za nią jak chorągiew. Z daleka wyglądały zwyczajnie, jednak był to tylko pozór. Kobieta z chustką była bardzo wysoka i chuda, ale mimo to jej ramiona były szerokie, więc wydawały się bardzo silne. Tylko przygarbienie pleców i barków objawiały jej starość. Miała na sobie mantyle (nie wiem, co to jest) z płóciennym kołnierzem, czarną spódnicę, która ukazywała duże i płaskie stopy w grubych rajstopach i kwieciste pantofle. Na głowie miała słomiany kapelusz. Jej twarz była mała i okrągła, miała ciemną skórę i liczne zmarszczki na czole oraz kościste policzki. Ostrość nosa i zaciśnięte wargi nadawały jej twarzy wyrazu goryczy i złośliwości. Wrażenie to wzmagały ogniste i przenikliwe oczy (wielkie i czarne + szerokie brwi). Kobieta z kwiatami natomiast nie wyglądała ani na pannę z wyższego towarzystwa, ani na dziewczynę z niższych sfer - ciężko było określić jej pochodzenie. Również byłą wysoka, ale nie tak, jak jej towarzyszka. Ubrana była w czarną, wełnianą sukienkę, skromna, ale uwydatniającą jej kształtną i silną sylwetkę. Miała delikatna cerę i smukłą kibić. Poruszała się w sposób, który nadawał jej jakiejś popędliwości, a nawet rubaszności. Nie miała rękawiczek ani kapelusza, głowę owinęła „czarnym jak heban” warkoczem, twarz miała śniadą, purpurowe usta, wielkie szare oczy. Miała tani, płócienny parasol, a jej duże i opalone ręce zdradzały, że rzadko używa rękawiczek. Głowę trzymała w sposób nadający jej dumy i śmiałości. Wydawała się uosobieniem piękności kobiecej zdrowej i silnej, lecz przy tym „dumnej i chmurnej”, miała coś ponad dwadzieścia lat. Starsza opowiadał swej towarzyszce o tym, jak to w tym właśnie miejscu,w którym się znajdują chłopi wzięli ją za cholerę. Było to w czasie, gdy ojciec młodszej kobiety romansował z jakąś Francuzką. Starsza mówi, ze biegłą wtedy w zielonej sukni (wtedy jeszcze ubierała się na kolorowo) i machała spłaszczonym kapeluszem (bo usiadła na nim w kościele) bo spieszyła się, gdyż Emilka(?) byłą chora, a na obiad mieli przyjechać goście. Widząc ja pędzącą przez pola chłopa chłopi narobili krzyku, że to cholera z zielonej sukni. Miała ponoć głową sięgać nieba i machać złota łopatą (spłaszczony kapelusz). Opowiadanie co chwilę przerywają ataki kaszlu. Kontynuuje, mówiąc, ze daremnie ekonom i Bohatyrowicze perswadowali chłopom, ze to nie cholera, tylko panna Marta Korczyńska z Korczyna, kuzynka pana Benedykta Korczyńskiego. Ludzie do dziś dnia nie wierzą. W powieści pierwszy raz Marta zwraca się do towarzyszki po imieniu (Justynko :D), mówiąc, że głupota ludzka „to wielki i wieczny kamień”. Justynka twierdzi, że przecież to gadanie jej cioci na pewno nie zaszkodziło, na co ta odpowiada, że wcale nie jest miło być wziętą za cholerę. Marta miała wtedy 36 lat, Justynka ze zdziwieniem stwierdza, że w takim razie teraz ma ona lat 48. Marta mówi, że wygląda na 60 i wtedy też tak wygląda, a Justyna ma wiedzieć, dlaczego tak wyglądała, I ponoć wie, ale nie nam tego wyjawić nie chciała ;p. w każdym bądź razie nie wie, co może poradzić na to, żeby samej tak nie wyglądać (ot, babskie gadanie, nigdy nie wiadomo, o co chodzi). Szły bardzo wolno, zastanawiając się, czy Emilka (wujenka Justyny) nie dostaje migreny albo ataku histerii, że się spóźniają, śmieją się z niej, mówiąc, że „gdyby pchły pieścić, tak jak ona swoje choroby pieści, toby na wołów powyrastały”. gdy tak szły i gadały minął je powóz z dwoma mężczyznami, jeden z nich macnął czapką i kazał Marcie i Justynie modlić się za nich, na co Marta odkrzyknęła, że modliła się, by Bóg raczył temu krzyczącemu przywrócić rozum. Z powozu było słychać przedrzeźnianie i śmiech. Justynie zrobiło się przykro, miała nadzieję, że gostek nie będzie u nich na obiedzie, ale Marta wyjaśniła jej, ze to nie lada spryciarz: podwozi go pan Różyc, więc ma dojazd, a obiad jej u nich - dwie korzyści na raz. Zaczęły się zastanawiać, jak to komedia dziś je czeka, Justyna martwiła się o swego ojca, bo, „ten błazen wiecznie facecje wyprawia z tym safandułą” (to już są słowa Marty). Chodzi tu o sytuację ojca Justyny, z którą to dziewczyna nie chce się zgodzić. Marta mówi, ze powinna ona bez skrupułów korzystać, jak wuj i wujenka chcą ją stroić, powinna się bawić, podczas gdy ona jest melancholiczką, dumną na dodatek jak księżniczka, bo od wujostwa nie chce nic przyjąć, ze „swoich procencików” ubiera siebie i ojca i e ogóle oszczędza, czasami chodzi boso. Justyna twierdzi, że nie nosi drogich strojów, kapeluszy i rękawiczek nie tylko z powodu biedy, bo po prostu odechciało się jej tych strojów i zabaw. Marta mówi, że wszystko to zaczęło się od historii z Zygmusiem Korczyńskim i pyta, czy Justynki czasem nie boli serce, że rodzice tego mazgaja nie chcieli jej przyjąć, Justyna krótko odpowiada, ze nie i więcej już nic nie mówi. Z jej twarzy całkiem znika cień uprzedniego ożywienia. Wtem znów dał się słyszeć turkot kół - nadjeżdżał wóz wypełniony licznym towarzystwem, nawet woźnica ledwo się mieścił - kierował końmi stojąc u samego brzegu wozu. Był to mężczyzna trzydziestoletni, wysoki i zgrabny. To ciężka praca nadała jego ciału taką harmonię siłę. Miał ogorzałą cerę, bujne, złociste wąsy i jasnozłote włosy, które opadały spod czapki na kołnierz szarej, krótkiej kurty, obszytej zieloną taśmą. Justyna i Marta przywitały go, zwracając się do niego „panie Bohatyrowicz”. Marta chciała go trochę zagadać, ale odpowiadały jej głównie jego towarzyszki. Woźnica spojrzał na Justynę, w jego turkusowych oczach można było dostrzec w tym momencie błyskawicę (ach! ;)). Gdy odjeżdżał, Justyna rzuciła kobietom na wozie kwiaty, które niosła. Marta zwróciła się do Justyny, mówiąc, na jakiego to pięknego i dzielnego chłopaka wyrósł ten Janek Bohatyrowicz. Zamyśliła się, wspominając stare czasy, zaczęła opowiadać o Jerzym, ojcu Janka i jego stryju Anzelmie, którzy to jakiś czas temu bardzo często odwiedzali dwór. Opowiadała, jak razem z Anzelmem śpiewali i takie tam, Z dala dobiegły ich słowa piosenki śpiewane przez Janka, trochę zmienione: Ty jesteś panną x2 przy wielkim dworze, a ja będę księdzem x2 w białym klasztorze. Kobiety zaczęły mówić o „nieszpetnym” głosie mężczyzny.
II
Znowu opis - tym razem Korczyńskiego dworu z rozległymi trawnikami, grubymi jaworami itd. Dom drewniany, niepobielony, niski, ozdobiony powojami, z wielkim gankiem i duża ilością okien. Nie był to dwór wielkopański, ale jeden ze szlacheckich dworków. Wnętrze domu, tak samo jak i cały dwór, miało cechy dawnego bogactwa chronionego przez domowników od rozpadu. Nie będę opisywać rozkładu pomieszczeń, ścian itp.,zainteresowanych odsyłam do książki, str.22. o, w rogu pokoju, który przylegał do saloniku, siedziała na szezlągu „we wpółleżącej postawie” kobieta w czarnej jedwabnej sukni, zbyt szczupła, jednak mająca w swych ruchach wiele wdzięku. Twarz niegdyś piękna, dziś odznaczała się delikatnością, miała wielkie czarne oczy o powłóczystym spojrzeniu i czarne, bujne włosy. Jej kibić i cera zdradzały, że jest bardzo słaba, jednak jej wargi były pąsowe jak u młodziutkiej dziewczyny. Wyglądała na jakieś 40 lat. Byłą to Emilia Korczyńska, od dwudziestu paru lat żona Benedykta Korczyńskiego, właściciela odziedziczonego po dziadach Korczyna. Naprzeciwko niej siedziała kobieta wcale do niej nie podobna na pierwszy rzut oka, jednak łączyło je „ta sama familia „. Była trochę młodsza, mało ładna za młodu, a teraz to już po prostu brzydka. Też była szczupła, delikatna, słodka i cierpiąca. Obie babki miały smutne głosy przepełnione boleścią. Ta druga byłą skromniej (i taniej) ubrana. Miała na głowie chustkę, więc pewnie bolały ją zęby (tak jest w książce ;p). z obu jej stron siedzieli mężczyźni. Jeden z nich, średniego wzrostu, już niemłody, z okrągłą łysiną na głowie i resztką włosów nad czołem - Bolesław Kirło - próbował zabawiać panią domu (Emilię). Drugim mężczyzną był Różyc. Teofil Różyc. Prowadzili gadkę - szmatkę. A druga kobieta - w końcu się dowiadujemy - ma na imię Teresa. Kirło domagał się od niej buziaka, Emilia darła się, żeby ją zostawił, bo bolą ją zęby, poza tym gadali o dwóch gracjach w polu. I tak się toczy rozmowa, aż w końcu dowiadujemy się, że jedną z tych gracji byłą Justyna Orzelska, siostrzenica pana domu, Benedykta Korczyńskiego. Kirło zaczął o nią wypytywać, Różyc zaczął wyliczać jej wdzięki. Teresa wtrąca, że Justyna ma świetną figurę, której to zawsze jej zazdrościła, uwaga ta wydaje się trochę niestosowna, ale zwraca uwagę na kobietę, więc zostaje ona przedstawiona Różycowi jako Teresa Plińska, byłą nauczycielka córki Emilii. Znowu gadka szmatka, dochodzi do tego, że pochlebiają Kirłowi, ze w tym domu wszyscy są mu przychylni, on wtrąca, że jedynie Marta nie, wszyscy zwalają to na karb jej zgorzkniałości i popędliwości. Okazuje się, że Justynka też go nie lubi - bo jest oryginalna, a mąż Emilii - bo jest nietowarzyski. No i potem Emilia zaczyna cierpieć na globus histericus, który nachodzi ją, gdy się wzruszy, potem na migrenę, a wierna Terenia podaje jej wszystkie środki niezbędna do odegnania tych chorób. Te choroby to ponoć stąd, ze Marta tak długo nie wraca z kościoła. Do pokoju wchodzi Benedykt Korczyński. Wszyscy się z nim witają, ten siada i marudzi, że dzieci nie ma, a już od godziny powinny tu być. Emilia oczywiście też się martwi i zaczyna opowiadać o tym, że Witek(syn) ma na wakacje przybyć do domu, bo kształci się w szkole agronomicznej (zawsze miał zamiłowanie do wiejskich gospodarstw), jej córka -Leonia- była na pensji, bo Emilia nie jest w stanie wychowywać jej przy swoim słabym zdrowiu. Leonia ma 15 lat. Kirło miał to daleko i głęboko, więc próbował nawiązać rozmowę z panem domu. Gadali o cenach zboża. W ogóle to raczej nieistotne jest. No i dochodzi opis widoku za oknem. Zaczyna się rozmowa na temat tych pięknych krajobrazów, Różyc na prośbę Korczyńskiego opowiada o stronach, w których mieszkał, podczas gdy Teofil gadał z Benedyktem, Kirło bałamucił ;p panią domu, która już się rozczulał, co by to miała począć, gdyby Kirły zabrakło. Facet nawet złapał ją za rękę, po uprzednim upewnieniu się, że Korczyński tego nie zauważy. Zza okna słychać było chłopskie zawołania, a z wnętrza domu dobiegała muzyka skrzypiec, na których ktoś grał z wielką umiejętnością. W Sali jadalnej krzątała się Marta Korczyńska, która zaledwie przed chwilą wróciła. Nakrywała do stołu i pilnowała porządku razem z małym lokajem i innymi, gdy do Sali wbiegła Teresa Plińska z wrzaskiem, że pani Emilia tak bardzo się martwiła, a tu już nawet wszystko do obiadu przygotowane. Nakryto na 10 osób, Teresa znowu podniosła wrzask, bo nie wiedziała, kto jeszcze przyjedzie na obiad, Marta uszczypliwie odpowiedziała, że do Teresy przyjadą konkurenci, już jest dwóch (Kirło i Różyc) i jeszcze paru wpadnie, a Teresa jak podlotek tłumaczy się, ze niby skąd, Różyc i jego towarzysz wcale nie uderzają do niej w konkury. Reflektuje się, że Wicio i Leonia dzisiaj wracają, jest rozczarowana. Marta wyzywa, ze nawet matka zapomniała, oraz, że tym dzisiejszym babom to w głowie tylko „romanse i apteka”. Nagle za drzwiami dało się słyszeć szuranie i stukot, Teresa znowu zaczęła z chichotem biegać w te i we w te (a niby one wszystkie takie chore. No i nie wiem, czy dobrze napisała ten zwrot :D). W drzwiach pojawił się Kirło, ciągnący za sobą stawiającego się staruszka, który wyglądał bardzo pociesznie. Dziadek był średniego wzrostu, ale „dobrej” tuszy, z białymi jak mleko włosami i rumianymi, pulchnymi ustami. Miał wypisaną na twarzy dobroduszność; jego oczy były turkusowe, patrzyły z wyrazem wstydu i zlęknienia. Przytrzymywał on rozchylające się poły szlafroka, drugą ręką przyciskał do piersi skrzypce i darł się, żeby go puścić, bo nie wypada tak przy damach w szlafroku .Kirło ignorował to i pośród zamieszania przedstawiał go Różycowi jako jednego z najznakomitszych muzyków, który przepracował (?) majątek, ale za to gra i gra. Staruszek nadal się wyrywał, Różyc patrzył na tę scenę z niesmakiem, Korczyńskiemu cała sytuacja wisiała, a baby się śmiały. Oprócz Marty. Wtedy zza pleców starca wysunęła się młoda kobieta w czarnej sukni - Justyna. Staruszek miał już serdecznie dość. Weszła bardzo zagniewana, jej wściekłe, czarne oczy wpatrywały się w Kirłę. Na nikogo nie spojrzała, odwróciła się i zawołała psa - Marsa, następnie łamiącym się głosem zwróciła się do Kirły, że to dla jego zabawy zawołała tego wielkiego czarnego wyżła. Wzięła pod ramię swego ojca i wściekła wyszła wraz z nim. Różyc był pod ogromnym wrażeniem jej wspaniałości, a Kirło nawet się nie zmieszał, tylko zaczął bałamucić Teresę, aż się biedna rumieniła. Pan domu znów zaczął marudzić, ze dzieci niet, Emilia znowu źle się czuła, Różyc proponował jej morfinę. Nagle w drzwiach pojawiła się Marta z krzykiem, że dzieci jadą. Emilia się zerwał Terenia podała jej płaszcz, rękawiczki i wszystko inne, co powinna mieć na sobie dama, gdy wychodzi z domu, ale bidulka byłą strasznie słaba, więc Kirło szybko doskoczył do jej ramienia. Wszyscy zebrali się na ganki, na czele stał pan Korczyński. Marta z radości aż się rumieniła, bo wracają jej „aniołki, robaczki”. Wiadomym było, że nadjeżdżający rzucą się w objęcia właśnie tych dwóch osób. Emilia w drzwiach tęskniła do kropli laurowych, wysyłając jednocześnie Kirłę do Różyca, który został sam. Wrócił więc i razem z Teofilem beznamiętnie przyglądał się przez okno scenie powitania. Różyc spytał go, któż to jest ta panna Orzelska, Kirło śmieje się, że wpadła mu w oko, a przecież to panna z nijakim posagiem (tylko pięć tysięcy rubli na procencie u wuja), a nos nosi wysoko, dumna, wyniosła jak księżniczka i zła jak szerszeń. Różyc (on nawet ponoć jest młody, tak tu jest napisane, a ja myślałam, ze to stary pryk) stwierdza, że dziewczyna ma temperament, Kirło go powściąga, bo temperament niby już dawno wywietrzał. Mówi o romansie Justyny z Zygmuntem Korczyńskim, malarz, żonaty. Różyc dziwi się, że Justynka tak z żonatymi, ale nie, bo młodzi znali się prawie od dzieciństwa, bo to kuzynostwo. A nie pobrali się przez rodzinę i samego Zygmusia. W innej części domu Justynka ochrzaniała ojca (jestem pewna, że w mojej wypowiedzi nie ma spójności stylistycznej, ale co tam, dacie rade, takie małe urozmaicenia wprowadzam), że tak łatwo daje Kirłowi robić z siebie pośmiewisko i karze się ubierać staruszkowi do obiadu, bo zaraz będzie podany. Stary marudzi, ze Marta nie powiedziała mu, co na obiad, bo ona to z nikim nie rozmawia normalnie, a on to chętnie by pograł jeszcze, a Franek (lokaj i w ogóle chłopiec od wszystkiego) nawet do niego nie zajrzy, bo zawsze jest taki zabiegany, jak goście przyjadą. Nawet mu surduta nie wyczyścił, Justynka zrobiła to sama, a do czego to podobne, żeby panienka sama surduty czyściła? Justynka zbyła go uśmiechem i zamknęła pudło ze skrzypcami na klucz, żeby jej ojciec znowu nie zaczął grać i na czas zszedł na obiad. Teraz następuje opis małego bardzo czystego pokoju z dwoma łóżkami, w którym to już od lat mieszkają Marta z Justynką. W tym właśnie pokoju stanęła Justyna przed otwartym oknem i zaczęła czesać włosy, bo podczas porannej przechadzki wplotły się w nie zielone igły. Ponoć były piękne. Włosy, nie igły. Z okna było widać spokojny Niemen i pływające tratwy. W jednej łodzi było dwóch mężczyzn- jeden z nich z uwagą wpatrywał się w wodę, drugi stał i przez chwilę patrzył na dom, w okno, w którym stała Justyna. Potem dopłynęli oni do brzegu i zniknęli w borze, z którego zaraz rozległa się jakaś ludowa pieśń o dziewczynie, oczywiście taka typu miłosnego, śpiewana silnym męskim głosem. Głos śpiewającego oddalał się, za to było słychać głosy nawołujące go po imieniu: Janku. Jakiś kobiecy glos zaśpiewał zwrotkę w odpowiedzi na pieśń mężczyzny.
III
Benedykt Korczyński był jednym z niewielu w swoim pokoleniu, którzy mieli wyższe wykształcenie. Zawdzięczał to swojemu ojcu, Stanisławowi Korczyńskiemu, który był synem napoleońskiego legionisty i studiował na akademii wileńskiej. Podczas gdy „społeczeństwo było wodą stojącą, pełną zarazków ogłupienia, zezmysłowienia się, lenistwa i apatii”, ojciec Benedykta, jako biedny gołąbek, który „stosownie do drzewa, na którym rósł” i na którym „wsiąkał w siebie rozkładające lub krzepiące soki” obronił się przed zarazkami, mimo, że mnóstwo innych gołąbków (czyli ludzi) poddało się [przytoczyłam opis prawie dosłownie, wydaje mi się dość istotny, bo przedstawia obraz społeczeństwa za życia St. Korczyńskiego]. Trzej synowie Stasia spędzili dzieciństwo wolni od „zgniłych oddechów rozpusty i tyranii”, było one oświetlone nie tyle słońcem, co cnotą itp. Gdy Stanisław wysłał swych synów po ukończeniu szkól średnich do wyższych naukowych zakładów wszyscy go krytykowali, bo przecież chłopcy mieli po nim odziedziczyć mnóstwo urodzajnej ziemi, poza tym mieli szlacheckie pochodzenie. Gdyby Stanisław wiedział, co później stanie się z jego synami, byłby załamany, a tak przynajmniej miał jakąś nadzieję. Wiedział, że za jakiś czas praca niewolnicza stanie się pracą wolną, może też chciał, by jego synowie zaznali rozkoszy nauki (hę?), koleżeństwa itp. Na żarty sąsiadów odpowiadał, że kazał synom uczyć się dalej „na wszelki wypadek”. Chciał dobrze przygotować synów do życia, szacował, że nie będą oni tak bogatymi, jak mogłoby się to wydawać. Sam należał do średnio zamożnych obywateli. Dzięki swej pracy dokupił do Korczyna inny folwark o tej samej wartości. Jednak fortuna ta rozdzielona na 4 części (bo oprócz 3 synów miał też córę) nie uczyniłaby jego dzieci bogatymi. Korczyn przeznaczył więc swemu najmłodszemu synowi, Benedyktowi, najstarszego Andrzeja osadził na dokupionym folwarku i na nich złożył obowiązek wyposażenia siostry i średniego brata - Dominika, który gdzieś tam daleko studiował nauki prawne. Benedykt skończył szkołę agronomiczną i wrócił do swego Korczyna w 1861. matki już nie miał od dawna, ojciec zmarł kilka lat wcześnie, a siostra wyszła za mąż. Andrzej, też już żonaty, gospodarował na swoim folwarku, a ten średni brat właśnie kończył szkołę i miał przyjechać odpocząć do rodzinnego domu. W Korczynie zamieszkałą też Marta - sierota wychowana przez jego rodziców. Miała ona wówczas 20 lat. „Najognistszym” z trzech braci był najstarszy - Andrzej, który zapominał o żonie i ciągle siedział w domu rodzinnym. Dominik był spokojny, ciągle odkładał podróż, mającą być początkiem życia na własną rękę, ciągle pozostawał z braćmi. Marta przechodziła najwspanialszy okres w swym życiu: ciągle się krzątała, dom odwiedzało mnóstwo gości, ciągle miała coś do śpiewania z Anzelmem Bohatyrowiczem (tak to się wtedy nazywało ;)). Brat Anzelma, Jerzy, przyjaźnił się z najstarszym z braci Korczyńskich. Syn Andrzeja, Zygmunt Korczyński, był rówieśnikiem Janka Bohatyrowicza, syna Jerzego. Benedykt ciągle przyjmował gości i się bawił, a gdy ocknął się ze snu swej młodości odkrył, ze brakuje mu obu braci. Andrzej zniknął z tego świata razem z Jerzym, jego folwark zaczęto nazywać Świerkowym, a później Mogiłą - miał on się okazać jedynym grobowcem najstarszego Korczyńskiego. Zostawił po sobie wdowę z synem, która osiadła w swym posagowym majątku, położonym niedaleko od Korczyna. Dominik zdobył urząd w jakimś dalekim kraju, sam się utrzymywał, Benedykt przesłał mu więc sumę, którą średni brat powinien dostać po ojcu. Siostrę wyposażył, zaciągając dług pod hipotekę Korczyna. Wtedy dotarło do niego, że choć jest z bogatego domu, sam bogatym nie jest. Próbował więc zmieniać jedną rasę posiadanego bydła na drugą, próbował wprowadzić edukację w posiadanych przez siebie włościach, przed ożenkiem zachciało mu się upiększać Korczyński ogród, jednak wszystkie te przedsięwzięcia przynosiły straty.
Dwanaście lat później Benedykt łaził po ogrodzie szukał swojej żony. Coś go dręczyło. Odnalazł swą lubą w altanie. Ucałował ładną, wówczas trzydziestoletnią brunetkę, która na jego widok wcale się nie ucieszyła. Na kolanach miała książkę, ale raczej rozmyślała nad upiększeniem ogrodu, niż zajmowała się jej treścią. Benio zaczął jej marudzić, ze zmęczony jest i chce sobie przy niej posiedzieć, w nosie ma ekonoma i robotników, niech chwile poczekają. Emilia również była zmęczona - upałem. On zaś odpowiedział, że fizyczną niedogodność znieść można, gorzej, gdy coś zakłóca spokój. No i zaczyna gadać o kłopotach finansowych, chorobach żony. Ona zaczęła zrzędzić, że żyje na pustyni, Benedykt mówi, ze to niemożliwe, ma do towarzystwa przecież pannę Teresę, Justynkę, Martę, a nawet pan Ignacy czasem ją zabawia (ojciec Justynki). Korczyński trochę się wkurzył, no bo lepiej żyć na pustyni, niż zamartwiać się spłacaniem długów i utrzymaniem rodziny. Jednak Emilia twierdzi, ze cierpi bardziej, a utrzymanie rodziny nie jest ważne, bo ona biedna musi obchodzić się bez wielu rzeczy, które są dla duszy niczym chleb dla ciała. Oboje zamilkli, Benedykt spuścił głowę, Emilia stała i go obcinała, najprawdopodobniej myślała, ze ten człowiek, który tu siedzi, nie jest tym przystojnym i silnym mężczyzną, którego pokochała (kryzys małżeński?). no i w ten sposób właśnie rozmyślała, jaki to on był piękny, jaki bogaty, jaka byłą dumna, że to ją wybrał. A teraz ten miał ogromne plecy, stąpał ciężko, kark miał gruby i zaczerwieniony, miał pełno zmarszczek, teraz, gdy były żniwa, ciągle się pocił i jeszcze śmierdział po wysiłku przy żniwach. Ona sama chorowała właśnie przez to, ze tak się nim rozczarowała (już mnie trochę denerwuje ta baba). Traciła ochotę do życia. Czasami wyjeżdżała za granicę, wtedy czułą się odrodzona, jednak gdy tylko wracała do Korczyna osłabienie wracało. Czasem brakowało jej sił, by dojść do altanki w ogrodzie. Na szczęście lubiła czytanie książek i robótki ręczne. Gdy tak rozmyślała, Benedykt chwycił ją za rękę, pytając, czemu jest wobec niego taka obojętna, co zrobił jej złego, on biegł do niej, by przy niej odpocząć, chciał się przed nią wygadać, przytulić się, a tu lipa, bo ta albo zrzędzi, albo w ogóle się nie odzywa (szkoda chłopa ). A ta krowa „z wielkim żalem” zawołała, ze on się zmienił i gdyby nie to, ona byłaby dla niego milsza. Benedykt stwierdził, ze rzeczywiście się zmienił, ale to za sprawą życia - normalka, nie? Ale Emilia stwierdziła, że nie zgadza się na to, by życie wymagało od niej takich ofiar, bo on przejmuje się tylko interesami i wyrzekł się wszelkiego piękna i poezji. Benio wkurza się, bo jak będzie się razem z nią nurzał w poezji, to lichwiarze lub banki sprzedadzą ich Korczyn, a wtedy co? Razem z dziećmi pójdą w świat o kiju? Mówił to wszystko bardzo łagodnie, jednak po jego twarzy przebiegł cień lekceważenia. No i tak właśnie się kłócili - Emilia z wielkim żalem marudziła, ze potrzebuje artyzmu, Benedykt - że musi zajmować się interesami., bo od tego zależy ich honor i takie tam - ciągle to samo. W końcu B. stwierdził, że prawdą jest to, co wcześniej powiedziała Emilia - nigdy się nie rozumieli i nigdy nie będą się rozumieć, z powściąganym gniewem wyszedł z altany. Dużo później Korczyński wypłacał w swym gabinecie tygodniową pensję robotnikom, naradzał się z ekonomem i kłócił się z Bohatyrowiczami, którzy przyszli po zwrot swych koni, uchwyconych w zbożu Benedykta. Byli to Anzelm i Fabian Bohatyrewiczowie. Benedykt kazał im spadać, powiedział, że poda ich do sądu. Anzelm stwierdził, ze nieboszczyk Andrzej na pewno nie postąpiłby w ten sposób. W końcu i tak mieli spotkać się w sądzie. Takie sceny często rozgrywały się na Korczyńskim ganku.
Później Benedykt, siedząc w swym gabinecie wśród ksiąg rachunkowych, czytał list od swego brata, Dominika. Pisał on, że żal mu Benedykta, tak się biedny gryzie i męczy ze swoim gospodarstwem. Twierdził, że taka sytuacja jest wynikiem braku organizacji - po prostu jego bracia nie potrafią dać sobie rady z niczym. Namawiał Benedykta, by sprzedał Korczyn, a wtedy załatwi mu „miejsce zarządzające” w jednym z tamtejszych majątków. Ofiarował mu pensję w wysokości 5 tys. rubli rocznie, mieszkanie w pałacu, utrzymanie całej rodziny, oraz pojazd i 6 koni. Wiedział, że brata ciężko będzie do tego przekonać, ale nie można marnować całego życia dla urojonych celów. Chce ratować brata, bo dwóch ich tylko zostało, a w ogóle ze sobą nie przebywają. Marzy, by ich dzieci zapoznały się ze sobą [w liście roi się od rusycyzmów].Benedykt myśli, ze jego brat strasznie się zmienił. Rzadko do siebie pisywali, a listy od niego B. czytywał z niesmakiem, chciał się nawet z nim listownie sprzeczać, ale nigdy nie miał czasu na długie pisanie. Jednak teraz inaczej odebrał słowa brata: może i słuszne są jego rady? Po dłuższym namyśle doszedł nawet do wniosku, ze chętnie sprzeda Korczyn, jeśli tylko będzie mógł przyjeżdżać co trzy lata w te strony. Nagle do pomieszczenia wpadło „małe stworzenie” w krzykiem, ze ciocia Marta pyta, czy kolacje tatkowi przynieść tutaj czy tatuś może będzie jadł w pokoju stołowym, czy będzie jadł kurczęta czy mleko kwaśne i maliny, ale lepiej mleko, bo ciocia Marta mówi,że jest dobre, wczoraj było niedobre… Korczyński zamknął dziecku usta pocałunkiem, bo był to jedyny sposób powstrzymania tego szczebiotu. Dziecko rzuciło się ku motylom, które wpadły do pokoju przez okno. Ojciec zaczął wypytywać syna, czy lubi Niemen i las, dziecko w pełnym zachwycie opowiadało, że uwielbia. I że kocha ojca. Korczyńskiemu poprawił się humor i wrócił apetyt, kazał przysłać sobie do jedzenia wszystko, co tylko ciocia Marta ma. Od razu odpisał bratu w sensie odmownym. Na następny dzień oboje z Marta jak zwykle wstali o 5. tego dnia pani Emilia zdobyła się na rozmowę ze swoim mężem. On się ucieszył, a ta franca zażądała, by co miesiąc wypacać jej jakiś tam procent od jej posagu na jej własne potrzeby. Nie miał oczywiście prawa jej odmówić, obiecał też, że postara się spełnić jej życzenie, jeśli tylko wyznaczy mu ona terminy wypłat. Od tego czasu Emilia przestała przesiadywać w ogrodowej altanie, a za te pieniądze okleiła sypialnię nową tapetą, kupiła nowe meble i ciągle żyła „przenosząc się z szezląga na szezląg” i mówiła, że to cały jej świat. Korczyński nadal zajmował się rolnictwem, chodził też na polowania. Zarabiał kasę i utrzymywał całą rodzinę. Uwielbiał czytać gazety, przy których najczęściej zasypiał. Stał się bardzo milczący. Nabył zwyczaj mówienia „to, tamto, tego”. Zastępując tymi słowami nazwy rzeczy i imiona. Ale gdy używał tych słów, niekiedy można było mieć złudzenie, że przez jego oczy przebiega filuterny błysk.
IV
Ustawiczne kłopoty Benedykta i choroby Emilii nie pozwalały im na utrzymywanie szerokich stosunków towarzyskich. On lękał się wydatków, ona jakiejkolwiek fatygi. Jednak raz w roku, w imieniny pani domu (ostatni dzień czerwca), do Korczyna zjeżdżało się mnóstwo gości. W Sali jadalnej stół kryto wówczas staroświeckimi naczyniami z porcelany i kryształu, oraz staroświeckim srebrem, a zasiadało do niego 40 osób. Gdy gospodyni domu dała znak wstania od stołu, z najstarszego przy nim miejsca podniosła się wdowa po Andrzeju Korczyńskim, która miała 30 letniego syna, a nadal mogła podbijać serca. Jednak była ona bardzo skromna i zalotna, od śmierci męża nie zdjęła żałoby. Ramię podał jej pan domu. Jakiś otyły i na ”jowialnego gastronoma wyglądający sąsiad” towarzyszył siostrze Benedykta, Jadwidze Darzeckiej. Była całkiem inna od brata - przysadzista, rumiana, gadatliwa i strasznie się wystroiła. Jej mąż, człowiek wysoki, sztywny i siwiejący, z arystokratycznymi rysami, podał rękę pani Emilii. Teofil Różyc siedział przy stole obok małej, zgrabnej i młodziutkiej blondynki w atłasowej sukni, opowiadającej o tym, jak to przed kilku laty poznała w uzdrowisku swego męża, Zygmunta Korczyńskiego. Od razu go pokochała, ale jej rodzice byli przeciwni temu małżeństwu. Matka Zygmusia pojechała więc do jej rodzicieli i wstawiła się za nim, co oczywiście odniosło skutek. Klotylda przyjechała więc wraz z mężem w okolice Korczyna, ale jest tu strasznie monotonnie, Zygmunt nie ma natchnienia do malowania, więc pewnie niedługo wyjadą do Rzymu lub Monachium. Stając od stołu Klotylda uwiesiła się na ramieniu swego męża. Różyc co chwilę rzucał spojrzenia w stronę, gdzie siedziała Justyna rozmawiająca z osamotnioną cudzoziemką - nauczycielką panien Darzeckich. Jego spojrzenia krzyżowały się ze spojrzeniami Zygmunta Korczyńskiego, przystojnego, choć bladego i na swój wiek bardzo chmurnego bruneta. Tak utworzyły się naczelne pary, za którymi podążyła reszta towarzystwa, złożona z daleko skromniej wyglądających kobiet i mężczyzn, których ubrania i twarze zdradzały ciężką walkę z losem. Z ich ruchów dało się wywnioskować, ze rzadko bywają na salonach i nie są obyci z takim ceremonialnym odchodzeniem od stołu. Za tymi skromnymi parami Różyc prowadził strojną pannę Darzecką, która miała wysoki wzrost Korczyńskich i chłodne rysy swego arystokratycznego ojca, a jej narzeczony, blady blondyn z angielskimi bokobrodami i tytułem hrabiego, podał ramię jej siostrze, młodziutkiej i żywej, zalotnej brunetce. Potem szedł Kirło z Teresą Plińską, która miała gardło obwiązane batystową chusteczkę. Oprowadzał ją tak, ze wszyscy z nich pomiękali, bo ciągle przyciskał ją do swojego boku i szeptał jej coś do ucha. Na koniec sypnęła się młodzież pod przewodnictwem dwudziestoletniego syna i 14-letniej córki gospodarza. Justyna, wstając od stołu podeszła do swego ojca, który miał wszystko daleko i głęboko, próbował więc porwać ze sobą ogromną porcję galarety i biszkoptów. Justynka musiała go uświadamiać, że tak nie wypada. Odciągnęła go w końcu od stołu, a ten zaczął się jej czepiać, ze ma jeszcze fiu-fiu w głowie, bo mówi się, że Różyc w niej zakochany, a i Zygmunt zaczął znowu przyjeżdżać - stare dzieje. Justyna szła sztywnym krokiem z głową nieco podniesioną, ale wzrok miała wpatrzony w ziemię, może nawet nie słyszała słów ojca? W sali jadalnej pozostało tylko paru lokajów, którzy przybyli z gośćmi, a teraz pomagali przy usługiwaniu do stołu jedynemu w tym domu lokajczykowi. Pozostała tam także Marta, odświętnie dziś ubrana, z kolorową kokardą na szyi i wysokim grzebieniem we włosach. Do obiadu prawie nie siadała, chociaż znajdowało się tam dla niej nakrycie. Nadzorowała przynoszenie półmisków, kolej podawania wszystkiego, dokładność i szybkość usługi. Zapewne pracowała przy szykowaniu imprezy już kilka dni, bo gdy wszyscy już wyszli z Sali, ciężko opadła na jedno z krzeseł, zgarbiła się i spuściła głowę. Nagle odezwał się za nią ostry głos lokaja, że przyniósł kawę. Wstała więc i ochrzaniła go za to, że na dnie filiżanek jest kurz. Tymczasem goście doszli już do salonu i żegnali się ze swoimi towarzyszami z par z ceremonialnymi ukłonami: Klotylda prawie uklękła przed Zygmuntem, pani Andrzejowa ledwie skinęła głową, by podziękować szwagrowi, a pani Emilia, wiodąc panie ku kanapom, kończyła rozmowę z wysokim i sztywnym szwagrem swego męża. Ten zapraszał ją do Szwajcarii, gdzie mieszkał, bo tam na pewno jej zdrowie uległoby poprawie. Jednak ona wydawała się dziś bardzo zdrowa,a to dlatego, że obawiając się różnorakich dolegliwości w tak ważnym dla niej dniu, już kilka dni wcześniej zaczęła się leczyć zapobiegawczo przeciw migrenie, chrypce, newralgii, niedyspozycji żołądkowej itp., itd. Była wiec dziś dziwnie wzmocniona i podniecona, miała żywe ruchy, których jeszcze wczoraj nikt by się po niej nie spodziewał.
Za otwartymi na oścież szklanymi drzwiami było widać „wysoką ścianę zieloności” - klony, wiązy, lipy itd., itp. Gęste sploty dzikiego wina ocieniały ganek, na który gospodarz domy wyprowadził starszych sąsiadów i krewnych, by poczęstować ich cygarami. W rogu salonu, przy otwartym fortepianie, siedzieli Różyc, młody hrabia z bokobrodami i Zygmunt Korczyński. Prowadzili mało interesującą rozmowę o tym, jak to wspaniale jest w Monachium, Paryżu, Wiedniu i Włoszech, i jak to dziwnie, że wszyscy trzej, znając tak cudowne miejsca osiedli na „jałowej i głuchej pustyni”. Zazdrościli Zygmusiowi, że ma przynajmniej talent, który uprzyjemnia mu czas ( pięknie malował). Pytają, jakie teraz maluje płótno. Zza Różyca i Zygmunta wysuwa się dwudziestoletni chłopak, od razu widać, ze student, średniego wzrostu i zgrabny. Niezmiernie żywy i nerwowy. Rysy twarzy delikatne i piękne, jednak cera blada i zmęczona ( no w książkach pewnie ciągle siedzi,jak taki blady, w końcu student, nie?). ma wielkie piwne oczy - takie jak Benedykt Korczyński. Zwraca się do Różyca z zapytaniem, jakie reformy i urządzenia zamierza on wprowadzić w swojej Wołoszczyźnie (jego wiocha zdaje się). Chłopak był bardzo podniecony, bo dopiero niedawno przedstawiono mu wszystkich znajomych ojca, był lekko zafascynowany Różycem. Ten z wahaniem odpowiedział, że niestety jak dotąd nie pomyślał o tym, jakie to ulepszenia tam wprowadzić. Na twarzy studenta odmalowało się ogromne zdumienie, że taki człowiek jak Różyc nie daje przykładu, inicjatywy, a przecież młody… Różyc twierdzi, ze wcale nie jest już młodym, a hrabia zwraca się do niego po francusku, ze kiedy się przejadło milion, na barkach czuje się cały wiek. A młody Witold Korczyński wcale nie przerywał, bo jego to tak strasznie interesuje, od dwóch lat nie był w domu, wcześniejsze wakacje ojciec pozwolił mu spędzić na praktyce agronomicznej w jakiś wielkich i wzorowych gospodarstwach, teraz skończył w szkole drugi kurs i ma już jakieś wyobrażenie o tym, jak być powinno, wiedząc skądinąd, jak jest w jego stronach, a jest bardzo źle, w ogóle młody wpadł w słowotok ;p. Przerywa mu Zygmunt, z naganą, że chłopak ma głowę napchaną teoriami, jednak Witek twierdzi, ze wcale go to nie obraża, za to Zygmunt osiadł na laurach malarstwa i nawet nie wie, jak stoi jego lud w Osowcach pod względem oświaty, moralności i ekonomicznego bytu. Zygmunt z niedbałym uśmiechem odpowiada,że lud jego stoi pod tymi wszystkimi względami jak najgorzej. Witek nie może przeżyć, że Zygmuntowi to wszystko wisi ( i powiewa :D), a reszta panów też jest na to obojętna. Zygmunt zbywa go, mówiąc, że idee czasu są bardzo piękne, hrabia dorzuca, że szanowne także, ale niech Witek sobie przypomni, w jakim położeniu znalazł się jego ojciec, „kiedy to zamierzał zstępować, dźwigać” - chodzi o te wszystkie jego plany, pisałam o tym gdzieś przed kłótnią w altanie z Emilią. Witkowi wzmianka ta sprawiła przykrość, mówi, ze jego ojciec nie jest dość zamożny. Znowu zwraca się do Różyca, przerywa mu jakiś również młody, ale trochę grubszy głos, który przyznaje mu zupełną słuszność. Zaczął jakąż mowę, by poprzeć Witka. Różyc słuchał tego wszystkiego ze spuszczonymi oczami, widać było, że coś go męczy, w końcu zwrócił się do Zygmunta z prośbą, by przedstawił go swojej matce. Hrabia podążył do swej narzeczonej, a Zygmunt i Różyc do pani Andrzejkowej. Różyc zaskarbił sobie jej przychylność opowiadając o wrażeniu, jakie wywarł na nim obraz jej syna, jednak później zaczęła go ona trzymać na dystans, tak jak wszystkich. Gawędzili o trudnościach, jakie spotykają tutaj Zygmunta, o tym, że ciężko jest połączyć mu zawód gospodarza wiejskiego z natchnieniem i takich tam dyrdymałach. Patrzyli na Zygmunta i jego żonę, z resztą patrzyły tam prawie wszystkie kobiety mówiąc, ze w tym małżeństwie czułość żony jest o wiele większa od uczucia męża, ona jest w nim zakochana bez pamięci, a on jest tym znudzony. Zaczynają plotkować, że Andrzejowa już zaczyna żałować, że wychowała syna w „nadzwyczajnych pieszczotach”, z resztą bardzo dobrze, bo miała go za półbożka, a on nawet gospodarstwem się nie zajmuje. Któraś tam marudzi, że to dlatego, ze chłopak był wychowywany bez ojca. Służący roznieśli kawę i „inne napoje towarzyszące”, a Kirło wyrwał lokajowi tacę z likierami i sam się nią zajął. Już mu się oczka świeciły i się rumienił. Zaczął częstować likierami ojca Justyny - Orzelskiego. Wszyscy dookoła śmiali się, widząc, że zmierza on do upicia starego, jednak ten odmawia, bo nie będzie mógł grać. Kirło żartował z niego, później zajął się kimś innym. Orzelski zaś odszedł do panien, które wielkim półkolem obsiadły stół, na którym leżały albumy. W gronie tym były stare Darzeckie i jeszcze jakieś inne babki, oraz Justyna. Jej ciemny i tani ubiór wyróżniał się pośród różnobarwnych i wykwintnych strojów. Wszystkie kobiety były tam roześmiane - tylko ona nie. Już nawet Darzeckie powiedziały jej, ze wygląda jak desperatka. Jednak ona wcale nie czuła się desperatką, po prostu nie ciekawiły jej rozmowy o zagranicy, o wyprawie młodej narzeczonej, zabawach, nowych książkach i muzyce. Czuła się zupełnie na zewnątrz tego wszystkiego. Była znudzona. Gdy usłyszała żarty Kirło z ojca, w poczuciu bezsilności nie uczyniła nic, by je zakończyć. Widoczne było, że wszystko jest jej obojętne. Towarzyszki rozmowy odwracały się od niej, jakby wstydząc się jej ubioru, młody hrabia całkiem ją ignorował, a Różyc i Zygmunt Korczyński, którzy co jakiś czas szturmowali ją spojrzeniami, wyszli właśnie z salonu na ganek, gdzie rozstawiono stoły do gry w karty. Panowie kończyli picie likierów, palili cygara o rozmawiali, najczęściej o interesach, polityce. Ten drugi temat wyciągnął Darzecki, który naczytał się gazet. Gospodarz domu brał znikomy udział w tej rozmowie, mimo, że niektórzy strasznie się nią ekscytowali. Siedział on prawie na środku ganku na żelaznym krzesełku w takiej pozie, że padało na niego światło, uwydatniające całą jego sylwetkę, wszystkie zmarszczki na czole i policzkach, oraz wszystkie nitki siwizny w jego włosach. Słuchał rozmowy z takim jakby politowaniem, aż w końcu wykrzyknął, ze te wszystkie gazety to tylko zawracanie głowy, a jak się ich człowiek naczyta, to później ma koszmary. Został wyśmiany przez Darzeckiego. Benedykt zaczyna więc opowiadać, jak to przed jakimiś dwoma miesiącami naczytał się o wojnach, co to były, są i będą, zaraz potem położył się i zasnął, a przyśniło mu się, uważajcie, że do Korczyna przyszło wojsko bismarckowskie, pruskie! Dziedziniec i ogród były pełne żołnierzy, dom pełen oficerów, a on strasznie się bał, ze zniszczą Korczyn. Ale co miał biedak robić? Przyjął ich, winem częstował, karmił, byli zadowoleni - już, już miał nadzieję, że odejdą, wychodzi na ganek, patrzy… a tam na górce kolejne wojska! I tu nagle pan domu zacina się i wtrąca swoje zwykłe „to…tamto…” a promień słońca przebiega mu filuternym błyskiem w piwnych źrenicach. Opowiada dalej, że przejął go strach, ze Ci ładują się do Korczyna, a tamci jeszcze nie wyjechali, nie wiedział co robić, zawsze byłoby źle, „o Jezus, Maria!” i… budzi się cały zlany potem.
Ktoś z obecnych wykrzyknął tonem pocieszenia „sen mara!”, a Darzecki dalej się wyśmiewał. Teraz zaczyna się gadka o procesach sądowych, pytają, jak to jest z procesem Benedykta z Bohatyrowiczami. Ten mówi, że chcą go złupić na pięćdziesiąt dziesięcin wygonu, bo ktoś im wmówił, ze powinny do nich należeć. Cały proces trwa już dwa lata i kosztuje pana domu mnóstwo pieniędzy i zgryzoty. Ktoś pyta, czy Bohatyrowicze nie mają racji, Korczyński twierdzi, że jedyną ich racją jest brak paszy, więc chcą jego własnością paść własne inwentarze, a on może planami i wszystkimi dokumentami udowodnić… strasznie się zapalił do rozmowy, ale zobaczył kilka osób z przedpokoju do salony wchodzących i zerwał się z krzesła. W tym samym momencie jedna z pań siedzących na kanapie prawie zawału dostała, bo nie wiadomo skąd na imprezie zjawiła się Kirłowa, która nie pokazywała się nigdzie już od 10 lat. A jak się zmieniła! Pan Benedykt z widocznym uszanowaniem podaje jej ramię w progu salonu, za przybyła kobietą idzie młoda, na oko 16-letnia dziewczyna i dwóch młodszych od niej chłopców w szkolnych ubiorach. Średniego wzrostu, szczupła, prosta, z wdzięczną linią szyi i ramion żona Kirły wygląda z daleka na kobietę bardzo młodą, a złudzenie to wzmagają jeszcze jasne włosy upięte w ogromny warkocz. Z bliska dopiero uderza kontrast, który tworzy jej ogorzałą twarz z młodością kibici i włosów. Czoło ma ciemniejsze od warkocza, zwiędłe, choć kształtne usta. Była to po prostu zgrubiałą i sterana twarz kobiety jeszcze młodej, bo trzydziestoparoletniej, z natury nawet ładnej. Była bardzo zgrabna, nawet pomimo swej starej i niemodnej sukni. Szła przez salon wsparta na ramieniu gospodarza, ale jakaś taka zlękniona, nieśmiała, zaniepokojona. Ciągle oglądała się na idące za nią dzieci. Kobiety zaczęły z nią gadać, nawet Andrzejowa wyraziła swą sympatię. Kirłowa tłumaczyła się, że pan Benedykt zapraszał ją kilka raz, osobiście i przez Justynkę, nie mogła odmówić takiemu dobrodziejowi. Mówi, że nigdy by sobie nie dała rady z gospodarstwem bez pomocy sąsiada (Benia). Twierdzi, że takiego dobrego człowieka jak on chyba już się nie znajdzie na tym podłym świecie. Andrzejowa miała na twarzy niesmak, Klotyldzie błąkał się po ustach „pąsowy uśmiech”, bo kobieta użyła paru „niewykwintnych” wyrażeń i mówiła grubym głosem, unosząc się przy tym. Emilia wyraziła swe ubolewanie,że Kirłowa przybyła do jej domu tak późno, ta głośno odpowiedziała, ze przecież nie mogła zostawić w domu dzieci, troje starszych odważyła się zabrać ze sobą, mając nadzieję, ze państwo nie wezmą jej tego za złe, ale dwoje młodszych musiała zostawić na rękach sługi - Maksymowej, na której przybycie musiała czekać. Za plecami swej świekry Klotylda co chwilę wybuchała śmiechem, Andrzejowa umilkła jak grób, a pai Emilia podnosiła rękę do głowy i do gardła, jakby miała dostać w tym momencie migreny i globusu. Jakaś pani, która co chwilę czyniła uwagi, zaczęła wyliczać, jak to ta Kirłowa zgrubiała i sprościała, a przed zamążpójściem taka byłą śliczna, przecież pochodzi z Różyców. Kirło biegł z ganku na powitanie żony, wycałował ją, zdrowo już podchmielony cieszył się, że żona jego w końcu wyszła do ludzi ( drań jeden, no typowy facet, żonaty, ale pannę Terenię to bałamucił ;)). Okazało się, że nie był on w domu od jakiegoś tygodnia. Kirłowa twierdziła,że o po prostu ma taki charakter, że w domu się nudzi, a ona z chęcią go we wszystkim wyręczy, niech on się bawi (rany, co za głupia baba!). Kirło poszedł witać dzieci. Dwaj chłopcy siedzieli przy fortepianie i patrzyli na wszystko wystraszonymi oczętami, a dziewczynę Justynka zaprowadziła do grona podlotków. Oczywiście była z nich najskromniej ubrana. Dziewczęta miały ją daleko i głęboko, popatrzyły na nią z ukosa i nie przerywały swych zajęć, za to już biegł do niej Witek. Chwycił ją za obie ręce, po koleżeńsku nimi zatrząsł i szybko usiadł obok niej. Spytał, czy może do niej mówić tak jak kiedyś - Maryniu, chyba jasnym jest, że mógł. Oboje dziwili się, że tak bardzo się zmienili przez te dwa lata, bo tyle się nie widzieli. Widziu zmizerniał, bo się uczy, Marynia nadal pomaga mamie w gospodarstwie i uczy młodszą siostrę, zajmuje się też ogrodem warzywnym i nabiałem. Gadają o starej Maksymowej (opiekunka dzieci), Witek obiecuje Maryni, że przyjedzie w odwiedziny do Olszynki, „z dziecinnym uszczęśliwieniem” patrzą sobie w oczy, a w tle rozlegają się fortepianowe akordy, zaraz potem odzywają się skrzypce. Pani Emilia poczuła, że dalsze rozmawianie z gośćmi jest dla niej zbyt uciążliwe, byłą już znużona i osłabiona, więc porozumiała się z Justyną, ta usiadła do fortepianu, Orzelski złapał za skrzypce jak tylko dopił do końca likier i doprowadził Terenię Plińską do czerwoności ( znaczy rumieniła się strasznie) swymi krygami. Ojciec i córka zaczęli grać piękną i długą melodię. Następuje opis ich sylwetek, jak to muzyka ich uszlachetniała, jak przymrużali oczy, wczuwali się, dali się ponieść granej przez siebie melodii, jacy to byli precyzyjni w swej grze. Ludzie słuchali tej muzyki z zaciekawieniem, a także z pootwieranymi ze zdziwienia lun ziewającymi ustami. Przycichły nawet rozmowy na ganku. Gospodyni domu odpoczywała od rozmów. Gdy brzmiała muzyka, Różyc niezauważony przesunął się i usiadł obok Kirłowej. Spytał swą kuzynkę, czy dobrze zna pannę Orzelską, czy bywa ona u niej. Odpowiedziała twierdząco. Poprosił ją zatem, by kiedyś zaprosiła i jego, i Justynkę do siebie, bo tutaj nie wypada mu bywać zbyt często. Kirłowa oburzyła się, że jej kuzyn zamierza bałamucić dziewczynę, mówi,żeby spotykał się z nią w swoim Wiedniu, bo u niej na pewno jej nie spotka. Ten powiedział: „Parafiaństwo, kuzynko”, co bardzo ja zabolało, ale odparowała zaraz, że i on lepiej by na tym wyszedł, gdyby był parafianinem. Ten zaczął wyliczać wdzięki Justyny: te szare oczy przy czarnych włosach, ta budowa ciała. Kirłowa wyzywa, że się upił. Muzyka ucichła, kilka osób otoczyło Orzelskiego, chwalili utwór. Przy Justynie stanął Zygmunt, zagadnął ją, że zdaje mu się, iż nie lubi ona muzyki tak jak dawniej. Nie, ona już wcale muzyki nie lubi… Zygmunt stał dalej, by Justyna nie mogła przerwać rozpoczętej rozmowy, zaczął marudzić,że gust kobiety zmiennym jest, zaczął nawijać o mistrzach muzycznych, których grę słyszał w wielkich europejskich miastach, potem opowiadał o operach. Mówił w sposób łatwy, obrazowy. Ona słuchała go w „nieruchomej postawie”, była jedynie nieco bledsza i szybciej oddychała. Jego głos ją upajał, a zbliżeniem z nim poruszało ją cało do głębi. On stanął tak, ze zasłaniał ją od innych i spytał, czemu, gdy on przyjeżdża do Korczyna, ona nigdy się nie pokazuje, wychodzi na bardzo krótko. Justyna tłumaczyła się wyręczaniem wuja w gospodarstwie, Zygmunt to wyśmiał, stwierdził, ze i tak wie, że Justyna po prostu nie chce go widzieć (to po co pyta?) i słusznie, bo on sam też zaczyna sobą pogardzać. Jego głos jest przepełniony goryczą. Justyna gwałtownie zaprzecza. Chciała mówić dalej, ale spostrzegła wpatrzone w siebie oczy Klotyldy (jaka dramatyczna sytuacja ;p). Obok młodziutkiej dziewczyny siedział Kirło ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy. To on ukazał dziewczynie rozmawiającą parę i spytał, czy nie jest ona zazdrosna. Klotylda udawała, ze nie wie, o co chodzi, ale „zarumieniła się jak wiśnia”. Kirło zaczął opowiadać, ze pani Justyna to pierwsza miłość Zygmunta, zabłysnął łamaną francuszczyzną, że zawsze się wraca do pierwszej miłości. Klotylda powiedziała, że dobrze wie o tej pierwszej miłości, wszyscy jej to tutaj opowiadali, ale jest też takie polskie przysłowie: pierwsze kotki za płotki. Mimo wszystko na jej ustach zamarł uśmiech, zaczęła wlepiać swe oczy w tę pysznie zbudowaną kobietę, do której jej mąż przemawiał z ożywionym wyrazem twarzy tak długo. Justyna napotkała rozżarzone spojrzenie Klotyldy, ujrzała w jej oczach łzy. Zygmunt męczył ją, czy już zupełnie o nim zapomniała i czy już nigdy nie przemówi ona do niego jak do przyjaciela i brata? Patrzył na nią błagalnym wzrokiem. Justyna odpowiedziała krótko: zupełnie i nigdy, a on zraniony czy obrażony oddał jej ukłon i odszedł. W salonie zrobiło się trochę chaosu, ktoś zaproponował przechadzkę po ogrodzie, panie wstawały z kanap i foteli, młodzież już zbiegała ze schodów ganku, a tam panowie już zasiadali przy stołach do gry w karty. Pan Benedykt szykował się do gry, ale tylko przez grzeczność i bez zapału. Kirło za to prawe się posikał jak patrzył na stoły i karty. Nawet na chwilę przestał się śmiać i ośmieszać innych. Pani Emilia i inne panie już zbliżały się do drzwi, bała się przechadzki po ogrodzie, czułą się bardzo słaba. Poprosiła Justynę o przyniesienia płaszcza, chustki na głowę, parasola i rękawiczek. Justyna ruszyła ku drzwiom przedpokoju, Różyc poleciał za nią, by ją wyręczyć. Ta jednak nadal była przejęta po rozmowie z Zygmuntem i nie usłyszała propozycji mężczyzny. Zauważyła go dopiero, gdy ich ręce zetknęły się sięgają po płaszcz. Facet patrzył na nią takim samym wzrokiem, jak Zygmuś. Cos przy tym powiedział, ona nie dosłyszała, odwróciła się i uciekła. Spłonęła rumieńcem, za nią szedł opanowany Różyc. W towarzystwie zauważono, do czego doszło, kilka osób spojrzało na nią ciekawie i ze zdziwieniem, Klotylda z ironicznym uśmieszkiem zmierzyła ją od stóp do głów. Ale zaraz przytuliła się do męża i podnosiła na niego co chwilę rozżalone oczy. On jednak nie patrzył na nią, wypatrywał swej matki, która wstrzymywała gości na schodach, bo nie mogła z nich zejść, tak źle się czuła. Jest opis, jak to podchodziła, cofała się, wystawiała nóżkę, zaraz ją chowała z lekkim krzykiem, tak ze sobą walczyła, ze aż się okryła rumieńcem z wysiłku. Na konie c z nerwowym śmiechem nie zeszła, lecz zbiegła ze schodów. Bardzo ją musiało ucieszyć własne bohaterstwo, bo dalej już z niezwykła siłą i pewnością tuptała ścieżką, nawet przy tym rozmawiając! Darzecki przyglądał się tej scenie zza stołu karcianego i z ironia zauważył, że żona Benedykta wcale nie jest tak bardzo osłabioną, jak się jej wydaje. Korczyński na to odrzekł,że ona z nudów zasiedziała się i od chodzenia odwykłą. Justyna została sama w pustym salonie i patrzyła przez okno na rozsypujące się po ogrodzie towarzystwo. Wszedł Zygmunt, tłumacząc, ze zapomniał kapelusza. Szybko zbliżył się do niej i złapał ją za rękę i zaczął marudzić, jak to ona mogła powiedzieć „zupełnie i nigdy”, on nie może, żeby ona nie byłą jego siostrą i przyjaciółką. Ona osłupiała, ale gwałtownym ruchem wyrwała swą rękę z jego dłoni, wydarła się, czego to on chce od niej, jakim prawem robi sobie zabawkę całego swoje życia, on powiedział, że chce jej duszy. Justyna wyśmiała go, bo już nie jest dzieckiem, tak jak wtedy, gdy uwiodły ją te wszystkie piękne, poetyckie słówka. Nie dokończyła nawet, tylko wysłała go do swojej żony, która jest ślicznym i pewnie dobrym dzieckiem, które zostało powierzone jego sumieniu. Ona go kocha, zaś dusza Justyny nigdy nie przyjmie tego, co on może ofiarować swojej żonie. Chwiejnym i szybkim krokiem wyszła z salonu. W jadalni spotkała Martę. Zbliżyła się do niej i dotknęła jej kościstej ręki, Marta się wystraszyła i krzyknęła „a cóż to?!”, łagodniejszym tonem spytała, co się stało. Justyna spytała, czy przynieść coś, czy w czymś pomóc. Marta nie chciała pomocy, bo nie lubi, jak ktoś się wtrąca do jej interesów, niech Justyna się bawi, jak jej wesoło. Ale tej było niewesoło. Marta stwierdziła,że nic na to nie poradzi, bo Justyna zawsze melancholiczką była, a powinna iść po rozum, chłopców bałamucić, to wtedy jej wesoło będzie. Mówiła to szorstko jak zwykle, jednak wzrok miała przyjazny. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła i pisk, służąca Emilii wypuściła z rąk jakiś przedmiot, który niosła do stołu. Stłukła kryształową karafkę. Marta wściekła się, że z nimi wszystkimi to wieczna niedola i wygoniła wszystkich z jadalni. Karafka byłą stuletnia, więc Marta byłą cała roztrzęsiona.
V
Justyna wybiegła z domu bocznymi drzwiami i wzdłuż warzywnych ogrodów szła w kierunku pola. Wkrótce znalazła się na krętej ścieżce wśród zboża. Było coś tajemniczego i utopijnego w tej ścieżce na dnie kłosistego morza(wg Orzeszkowej). No i opis „niskiej puszczy” zbóż. Justyna przypadkiem znalazła się na tej ścieżce, nie zastanawiała się też, dokąd ta ścieżka wiedzie. Instynktownie uciekała od tego, co ją raniło, nudziło i poniżało. Od kilku lat tylko coraz bardziej cierpiała, czuła się tak strasznie nieszczęśliwa. Ze snu pierwszej miłości obudziła się samotna i smutna, a do tego jakby obrażona, na dnie jej serca zalegała kropla goryczy. Jak byłą mała to wszyscy jej mówili, że kiedyś ludzie byli weseli i szczęśliwi, a żyć było łatwiej, a teraz w życiu brak uciech, za to pełno przeszkód. A jej ojciec nadal czuł się szczęśliwy i spokojny jak dawniej, w ogóle się nie wysilał; Justyna pamięta,że zawsze uwielbiał grać, a kobiety szalały za jego oczami. Stary nie zawsze był taki jakim stał się w ostatnich dziesięciu latach, ale miał na to zadatki. Stopniowo zaokrąglał mu się brzuch, ręce i policzki stawały się pulchniejsze. Nigdy nie widziała go smutnym albo zagniewanym. Cokolwiek by się nie stało on zawsze zachowywał pogodę ducha i niemal dziecinną łagodność. Unosił się tylko wtedy, gdy grał. A grał ciągle. Ale miał jeszcze jedną miłość - kobiety. Można nawet powiedzieć, że jego dwie namiętności podsycały się wzajemnie. Wiele wspomnień pozostało Justynie z czasów, gdy jej matka gorzko płakała, a służba domowa z cichym śmiechem szeptała o jej ojcu. Dziś jeszcze dokładnie mogła sobie wyobrazić tę kobietę, chudą i zwinną, z włosami czarnymi jak krucze pióra i ognistymi oczami, czasem gadatliwą i zalotną, częściej ponurą. Była to jej nauczycielka, Francuzka. Krótko ją uczyła i szybko opuściła ich dom, a prawie jednocześnie w długą podróż wyjechał i Orzelski. Zabrał ze sobą nie tylko skrzypce - zaciągnął też wcale niemały dług. Justyna nie pamiętała, czy nieobecność ojca trwała miesiąc, czy cały rok, ale dobrze znała jej powód, nikt tego przed nią nie ukrywał. Za to dobrze pamięta dzień, gdy wśród gromady wrzeszczących koedytorów wsiadły z matką do powozu i pojechały do Korczyna. Matka błagała wuja Benedykta o opiekę nad swą córką w razie jej nagłego zejścia - była już wtedy śmiertelnie chora. Wuj zgodził się. Gdy wracały do domu, już na dziedzińcu słyszały dźwięki skrzypiec. Wrócił pan tego domu, ale nie na długo. Wuj Benedykt również niedługo tam zawitał, przywołany śmiercią swej krewnej. Z mnóstwem trudów uregulował interesy majątkowe Orzelskiego, uratował nawet jakąś małą sumkę i zabrał owdowiałego ojca wraz z 14-letnią córką do Korczyna. Wuj łożył na wychowanie Justyny do spółki z wdową po Andrzeju Korczyńskim. Opłacali jej nauczycielki, fundowali jej śliczne sukienki. Kobieta czasem zabierała dorosłą wkrótce dziewczynę do niegdyś pięknych i obszernych, a dziś zmalałych i w ruinę popadających Osowiec. To tam poznała Justyna o 6 lat starszego młodzieńca, którego matka rozpieszczała i wychowywała z daleka od wszelkich codziennych zajęć. Z tym na wpół wykwintnym paniczem i na wpół egzaltowanym artystą łączyły się dla Justynki pierwsze wspomnienia miłości, wzruszeń, pocałunków. Była to miłość szczera, świeża, obustronna. Były tam majowe poranki i księżycowe wieczory. Było wspólne czytanie poetycznych i wzniosłych utworów, tragiczne pożegnania i czułe listy. Były namiętne powitania, przyrzeczenia, wspólne plany, był też ogień pocałunków. Było nawet wymawiane najpierw z wielka siłą, a później coraz słabiej słowo: małżeństwo. Wtedy wokół Justyny zaczęło wrzeć. Nie była odpowiednią partią. Pani Andrzejowa mogła ją utrzymywać, mogła łożyć na jej edukację, jednak nie chciała jej widzieć w roli swej synowej - nie to pochodzenie, za mały majątek. O ile ona wyjaśniła Justynie całą sytuację spokojnie, bez gniewu i uniesienia, to już pani Darzecka tak się nie krygowała. Gromy spadły także na wuja Benedykta, który w końcu rozmówił się z samym Zygmuntem i wysłał go za granicę, by uczył się malować. Wyjechał, a po dwóch latach spędzonych w ogniskach sztuk pięknych w Monachium wrócił żonaty. Był to dla Justynki ogromny cios, który wprawił ją w najczarniejszą rozpacz. Opis jej uczuć - głównie chodzi i rozpacz i ból. Rozmyślała o tym bardzo długo, wspominała, istne studium cierpienia. Po prostu złamane serce, motyw tak oklepany, że w razie czego każdy to sam opisze, więc nie będę się rozdrabniać.
Ciąg tragicznych wspomnień Justyny przerwał nagle silny i czysty głos męski, poganiający jednego konia, za chwilę stopujący drugiego. Wołanie to brzmiało raźnie i ochoczo. Później rozległo się gwizdanie, można było w nim poznać słowa jakiejś tam ludowej piosenki. Znowu opis przyrody, w tym również i ścieżki, którą wcześniej podążała Justyna. Od jednego ze wzgórz posuwał się pług ciągnięty przez parę koni, za pługiem szedł wysoki i zgrabny człowiek w płóciennym surducie, długim do kolan obuwiu i białej czapce. Idąc śpiewał dalsze zwrotki piosenki, którą wcześniej wygwizdał. Nagle przestał orać, ściągnął czapkę i ze zdziwieniem spojrzał na kobietę, która nagle wyszła spośród gęstego zboża. Zmieszał się i spytał Justynę, czy może czegoś potrzebuje, bo może jej drogę pokazać albo robotnikom pana Korczyńskiego coś powiedzieć, bo oni tam za górką… Justyna grzecznie podziękowała, powiedziała,że wyszła na przechadzkę i sama nie wie, jak zaszła aż tak daleko. Mężczyzna pokazał jej krótszą drogę do dworu. Mówił teraz prędko, bardzo chciał okazać się grzecznym i usłużnym. Justyna podziwem patrzyła na jego żywe ruchy, zręczność i giętkość. Nie mogła też nie zauważyć błękitnych, roziskrzonych oczu. Spytała, czy może on jest Jan Bohatyrowicz? Biedak zarumienił się jak durny, wykrzyknął: „A jakże?” i ze spuszczonymi oczami spytał, skąd panienka wie, jak on się nazywa? Justynka wyjaśniła, ze widuje go czasami, a ciotka Marta opowiadała jej o jego ojcu i stryju. Domyślił się, ze chodziło o stryja Anzelma, który kiedyś dobrze znał Martę. Janek też kiedyś bywał w Korczynie, ojciec go tam zabierał,ale teraz już dawno nie był, bo po co chodzić, jak nie ma żadnej przyczyny? Teraz zachował się, jakby przyszła mu do głowy jakaś obraza, butnie zmarszczył czoło i porwał lejce. Spowolnił konie. Justyna szła obok pługa. Wskazują na uprawę słusznie odgadła, że pole jest po koniczynie i pod pszenicę. Mężczyzna popatrzył na nią ze zdziwieniem i obawą, bo skąd panienka zna się na gospodarstwie? Teraz to ona się zmieszała. To i owo zapamiętała z rozmów toczonych dookoła, ale nigdy nie przypatrywała się pracom z bliska. I to by był na dzisiaj koniec, idę lulu. Jutro dalszy ciąg romansu ;).
No, mamy więc jutro. Dalszy ciąg historii: Justynę dziwiła lekkość, z jaką młody rolnik spełnia swą pracę, zawsze sobie wyobrażała, ze orać jest bardzo ciężko. Chłopak tłumaczy jej, że zależy to od gruntu, a także od przyzwyczajenia i siły człowieka,np. dla niego zaorać mórg to tak, jakby iść na spacer. Coś tam popoprawiał przy pługu i zagadnął Justynę, że prędzej spodziewałby się zobaczyć śmierć, niż ją w polu, bo przecież we dworze dzisiaj bal. Justyna odpowiedziała, że niewesoło jej było na tym balu, więc wolała iść w pole. Z twarzy mężczyzny zniknął uśmiech, popatrzył na nią śmielej, dłużej, uważniej, Już dawno wiedział, że Justynie nie zawsze jest wesoło, widać to z jej twarzy. On często widuje Justynę, ale tylko z daleka. Tutaj wstrzymuje się, bo może panienka gniewa się, że tak śmiało się do niej odzywa? Niespokojnie pochylając głowę spogląda w twarz idącej obok kobiety, która zarumieniła się, ale na rozgniewaną nie wyglądała. Popatrzyła na niego przyjaźnie - teraz to on spłonął rumieńcem. Zaczął mówić dalej: bo on czasem patrzy na panienkę i takie różne myśli przychodzą mu do głowy. Bredzi coś tam o ptaszku, który ma swoją wolność, mimo,że słonko na niego patrzy [;p] . wykrzyknął, że nie ma co się smęcić i troskać, bo ludzie są na świecie dobrzy i źli, może więc być i smutno, i wesoło, a najgorszą rzeczą jest, gdy człowiek nie robi nic innego, tylko myśli o swoich biedach. Justyna pyta co robić w przypadku, gdy człowiek nie ma co robić na świecie, Janek twierdzi, że to niemożliwe, ale nie dokończył, bo dość ciężko było mu zawrócić pług. Twierdził,że dla niego przeorać mórg to tak, jak iść na spacer, ale gdy się zatrzymał, musiał otrzeć z czoła krople potu. Justynka pogładziła bujną i konopiastą grzywę konia, stwierdziła,że te koniki są ładne i zgrabne, Janek dodał, że „głaskliwe” i bardzo silne. Znają jego głos, idą mu do ręki. Każde zwierzę można obłaskawić, byle pokazać „lubienie i dobre staranie”, a dla niego w gospodarstwie nie ma nic lepszego nad konie. Jego ojciec nieboszczyk też za końmi przepadał. Justynka spytała, czy pamięta swego ojca, Janek opowiada, że miał 7 lat gdy jego ojciec zmarł, był do niego bardzo przywiązany, więc pamięta go doskonale. Matka żyje, ale z nią nigdy nie miał takich stosunków jak z ojcem. Mówił teraz bardzo prędko. Tak naprawdę to stryj Anzelm był dla niego ojcem i matką, ale kiedyś zachorował i nie mógł wstać z wyrka. Wtedy na Janka spadło całe gospodarstwo, musiał też zajmować chorym, swoją młodszą siostrą, a był bardzo młody. Najadł się wtedy biedy, a i ludzie „niemało go nakrzywdzili”. Machnął ręką i stwierdził, że teraz przynajmniej wszystko u nich odmieniło się na dobre i tyle tylko ma biedy, ile jej sobie wynajdzie w swoich żądaniach. Justynka, jak to baba, ciekawska, musiała wiedzieć, jakie są te jego żądania. Janek zmieszał się bardzo, ale zaczął mówić: różne są u człowieka żądania, nawet takie, które nigdy nie mogą się spełnić. Już niby wygna się je z serca, zapomni się o nich, ale i tak pozostają smutek i tęsknota. Spojrzał w górę i zamyślił się, a w tej chwili w owsie zaszumiało i zaraz przed końmi wyszła dość szczególnie wyglądająca kobieta. Byłą to dziewczyna 20-letnia, wysoka, z potężnymi rozmiarami ciała i całą twarzą tryskającą świeżością i zdrowiem. Miała gruby, splatany i kasztanowaty warkocz. Ubrana była w jaskrawożółty kaftan. Kiwnęła Jankowi głową, obojętnie spojrzała na Justynę i stwierdziła, że pan Jan musi mieć dużo czasu, skoro tak wolno sobie idzie. Janek uchylił czapkę i spytał, co ona niesie w fartuszku. Było to ziele dla krów. Dziwiła się, że Janek nie poznał, może na słońce spojrzał, że mu tak w oczach pociemniało? Ten z cichym śmiechem odpowiedział, ze może i zgadła. Ogromna dziewczyna z szafirowymi oczami zaszłą mu drogę, uśmiech jej się zmącił, pochyliła głowę i prędko spytała, czemu pan Jan nigdy ich nie odwiedza? Przecież nie mieszkają daleko, a już nawet dziadunio o nim wspomina. Nie zatrzymując się ani na chwilę wyminęła pług i konie i odeszła. Orzeszkowa porównuje kobietę do ogromnej, silnej i w sile swojej ponętnej Cerery (bogini urodzaju, patronka uprawy roli w mitologii rzymskiej). Justyna byłą ciekawa, co to za kobieta, Janek tłumaczy jej, że to panna Domuntówna, najbogatsza w okolicy aktorka. Aktorka wśród chłopów to sukcesorka, dziedziczka. Dziadek dziewczyny, Jakub Bohatyrowicz, miał tylko jedną córkę, którą wydał za Domuta. Córka i zięć szybko zmarli, więc on wychowywał wnuczkę. Całe piękne gospodarstwo będzie dla niej, jak wyjdzie za mąż, a jej dziadek ma też sporo pieniędzy. Justynka twierdzi, że jest to piękna kobieta, Janek mówi, ze jakaś taka za gruba, ale bardzo silna, dba o gospodarstwo jak chłop. Zeszłego lata ciężko było o parobków, Domutówna wtedy sama, z jednym tylko pomocnikiem, szła w pole kosić i orać. Wtedy stryj kazał Jankowi pomagać dziewczynie, bo szanuje starego Jakuba, a poza tym stryj głowę sobie nabił… Chłopak nie kończy, o co chodzi, zmieszał się, chrząknął i znowu zaczął nawijać, tym razem o starym Jakubie. Pamięta on jeszcze Francuzów (wyprawę Napoleona na Rosję w 1812), ma jakieś 90 lat, a 50 lat temu z dziadem Benedykta Korczyńskiego chodził na wojnę. Po wojnie ożenił się w późnym wieku, ale żona go porzuciła, Tak to sobie wziął do serca, że aż trochę zwariował. Jadwiśka pięknie staruszka dopatruje, pieści go jak małe dziecko. Tak gawędząc młodzi zbliżali się do dużej i ludnej wsi, słychać było głosy ludzi i zwierząt. U brzegu kończącego się owsa stali 3 chłopcy. Jan chciał coś powiedzieć, powstrzymał się, jednak w końcu uległ i ochrzanił kosiarza, że spóźnia się z koniczyną i będzie za to miał od ojca. Chłopak miał na imię Adaś. Ten z gniewem odkrzyknął, że Janek ma ciągnąć się za swój nos, a o cudzy nie dbać [;)]. Jeden z młodszych chłopców powiedział,że ojciec wcale na nich dziś nie patrzy, z miasta wrócił i o procesie gada.. Janek sprzeciwił się, że on swoją pracę wykonał, Adaś znowu odkrzyknął, że on to zawsze wszystko zrobi najlepiej. Janek stwierdził,że chłopak jest tak samo gniewny jak ojciec. Byli to synowie Fabiana Bohatyrowicza, przychodzą pomagać Jankowi. Nie ma pomiędzy nimi żadnej kłótni, tylko Adaś nieswój, bo na jesieni musi iść do wojska. Mają jeszcze jednego brata, małego Julka, który jest takim zawziętym rybakiem, że nie mogą go z Niemna ściągnąć. Za rzeką i swoim psem świata nie widzi, a do tego trochę głupi. A siostrę chłopców, Elżunię, miała już Justyna okazję widzieć. Nagle Janek stanął, zatrzymał konie i smutnym głosem powiedział,że już Justynka trafi do domu, widać drogę. Z wahaniem spojrzał na Justynę i spytał, czy ją odprowadzić, żeby jej żadne bydlę albo zły pies nie zaatakował. Patrzył na tę z pozoru obcą kobietę z jakimś pragnieniem. Jednak Justyna wcale go nie słuchała, patrzyła tylko na jakąś śliczną zagrodę, chciała wiedzieć, czyja ona jest. Było to gospodarstwo stryja Anzelma, należąca więc też w sumie do Janka, bo tu mieszkał, mówiąc to doskoczył do bramy i otworzył ja, wiec Justyna ujrzała jeszcze większą część zagrody. Janek zapraszał ją, by tam weszła i odpoczęła, stryj uraduje się, a Janek zaraz zawoła siostry. Jego nieśmiałość zniknęła bez śladu. Zagroda byłą bardzo obszerna, płot był zrobiony z niewysokich i gładko ciosanych desek, obejmował dobry mórg ziemi, z której wyrastała setka posadzonych zaledwie przed kilku laty grusz, śliw i jabłoni. Niektóre już owocowały. No i dalej opis, gdzieś tam leżały brony, gdzie indziej pług, sam dom był niski i szary, pokryty słomą, z jednym kominem. Była też i stodoła. Świeżo skoszoną trawę grabił wysoki i bosy człowiek w ciemnej kapocie sięgającej aż do kolan i baraniej czapce. Musiał być stary lub osłabiony, bo miał powolne ruchy i przygarbione plecy. Musiał rozmawiać z kimś dla Justyny niewidocznym, ktoś tam mówił, ze apelacja już podana i na pewno wygrają. A stary zwraca się do Fabiana (widocznie on tam stał), że tym, co wygrają od Korczyńskiego, naje się tylko mucha. Zza płotu rozległo się popędliwe pytanie, czy Anzelm już własnej powszechności dobra nie życzy? Anzelm życzy, ale po cudze się nie sięga. No i tam się kłócą, co będzie, jak okaże się, że wygon jednak do nich należy, Anzelm twierdzi, ze Fabiana adwokat zbałamucił, ten twierdzi, że jeszcze nie urodził się taki człowiek, który potrafiłby go zbałamucić, bo on pójdzie zawsze po radę do sąsiada i do Anzelma, choć Anzelm ma jeszcze w głowie „pańską” mądrość. No i dalej się tak wykłócają, aż nagle Fabian wystraszył się, że konie same pędzą, Janka nie widać. Wtem Janek zdyszany i aż czerwony przeskakuje przez płot, jednym zamachem rąk nadaje pługowi dobry kierunek i konie przed stajnią zatrzymał. Zaraz doskoczył do stryja i zaczął wykrzykiwać, jakie to go dziś szczęście wielkie spotkało, ręce mu drżały, głos dygotał. Anzelm zauważył kogoś w sadzie, zaczął wypytywać kto to, czy kobieta jakaś? Żółty pies ze szczekaniem poleciał go ogrodu, Janek zaczął go wołać [pies wabił się Mucyk], stary kazał mu odpuścić psu i dalej pytał, co to za pani. Janek chwycił go za rękę i opowiadał, ze to z Korczyna, panna Justyna, ta, o której stryjowi zawsze opowiadał, wysyłał stryja, żeby się z nią przywitał. Stary biedny aż się cofnął ku domowi - że co? Na co? Po co? Nie pójdzie, niech Janek sam do niej idzie. Janek nie może, bo konie musi oporządzić, robi stryjowi pranie mózgu, w końcu stryj ulega, tylko buty założy i już idzie. Janek wpadł do ogrodu, poprosił Justynę, by zaczekała na stryja, a sam poleciał oporządzić konie. Justynka usiadła na ławce. W ogrodzie była tylko jedna, ale za to tak długa, że mogło na niej usiąść z 10 osób. Przed ławką rósł szereg malw. Stojąc wśród tych kwiatów Justyna, sama do nich podobna swą urodą, wpatrywała się w zbliżającego się ku niej człowieka. Nie był on jej całkiem nieznany, coś tam słyszała o jego przeszłości, wspólnej z przeszłością Korczyńskich, o której nic się nie mówiło w Korczynie, a która miała jakiś związek z sieroctwem Zygmunta i wieczną żałobą jego matki. Domyślała się także czegoś więcej, niż tylko przelotnej znajomości pomiędzy tym człowiekiem a Martą. Mężczyzna z bliska wyglądał o wiele mniej staro. Dworne obyczaje nie były mu obce. Przedstawił się Justynie, poprosił ją, by usiadła, jednak sam stał. Starał się być gościnny, ale czuł niechęć do ludzi, co Justyna spostrzegła, więc ze zmieszaniem przeprosiła, ze weszła do ogrodu, ale tak tu pięknie, a pan Jan tak zapraszał. Trochę go to rozpogodziło, mówił,że nie spodziewał się takiego zaszczytu, by go tutaj ktoś z Korczyna odwiedził. Zaczął wypytywać o Martę, mówił, że widział ją 3 lata temu w kościele, tak się zmieniła i zestarzała. Justyna tłumaczyła, że Marta od wielu lat pomaga wujowi Benedyktowi i ciężko pracuje, Anzelmowi przeleciał po ustach nieco urągliwy uśmiech gdy mówił, ze przecież Marta tak bardzo lękała się pracy. Potem monotonnym głosem powiedział: „poranek widział kwitnącą, rumianą, a wieczór babą obaczył”. Przypomniało mu się coś. Usiadł koło Justyny. Pojawił się Janek, wykrzyczał, że panience bardzo się sad podobał i wrócił karmić konie. Anzelm był zadowolony, ze Justynie podoba się sad, bo wszystko sadził własnymi rękami, gdy tu osiadł wszędzie były badyle i śmieci, a on to wszystko naprawił. Justyna słyszała o jego długiej i męczącej chorobie. Byłą to jakaś choroba nerwowa. Zaczął oprowadzać Justynę po sadzie, opowiadał historię każdego drzewka, wymieniał gatunki, tłumaczył sposoby hodowania. Znikło natężenie jego rysów, w jego oczach dało się już zauważ wesołe iskry, a na początku był bardzo spięty, niemal zły. Justyna także czuła się w tej zagrodzie o wiele swobodniej, niż w napełnionym ludźmi salonie. Znowu pojawił się Janek, krzycząc, ze stryj sam to wszystko wyhodował i sam tego dogląda, a przecież taki słaby. Anzelm zawołał go, jednak chłopak poleciał poić konie. Anzelm opowiadał o tym, jak to było ciężko, gdy chorował. Nieraz przeklinał Boga, ze uczynił go bezużytecznym. Ale już mija 10 lat, jak „zmartwychpowstał”. Wyprocesowali od sąsiadów zabrane im grunta, zbudowali domek, pasiekę, zasadzili sadek. Janek nauczył się pszczelarstwa, a sam Anzelm był stolarzem. Wszystko tutaj mają dzięki pracy własnych rąk. W potrzebie najmują parobków, ale w sumie sami są i rolnikami, i sadownikami, a także pszczelarzami i stolarzami. Zaczął gadać o tym, ze wszystko jest marnością i wszystko przemija. Mówi,że może chociaż Janek będzie miał życie lepsze od niego. A z tego domu i sadu być może będą korzystać jego dzieci i wnuki. Dla ludzi ze wsi ich domostwa są bardzo cenne, nie tak jak dla panów, którzy to wożą się po świecie, wszędzie mieszkają po trochę, ale w sumie nic swojego nie mają. A chłopi trzymają się pazurami tego, co ich. Justyna spuściła oczy, w tonie Anzelma znowu było coś urągliwego. Przyszedł jej na myśl Zygmunt. Kiedy podniosła oczy ujrzała Janka na gniadej, obok nich biegł kasztanek. Konie piły wodę, Janek wołał przyrodnią siostrę Antolkę Jaśmontówkę, by nabrała wody dla gościa. była to córka matki Janka, która wyszła powtórnie za mąż po śmierci pierwszego męża. Justyna i Anzelm znowu siedzieli na ławce. Przez szpary w płocie podglądali ich ciekawscy sąsiedzi. Anzelm wypytywał Justynę, jak dbają o korczynowski ogród, jednak ona nie miała o tym pojęcia, ogrodem zajmowała się Marta. Na dziedziniec wbiegł Jan, podbiegł do siostry i przyprowadził ją do gościa. Małą stanęła przed Justynką z koszykiem pełnym wiśni, pochyliła głowę. Gdyby brat jej mocno nie trzymał, już dawno by stąd uciekła. Byłą podobna do młodej brzózki. Justyna pociągnęła ją na ławkę, objęła i pocałowała w czoło. Zawstydziła się i dziewczynka, i Janek. Justyna pytała, czy dziewczynie nie jest za ciężko nosić wodę, ta mówiła, ze nie, a na drugie lato będzie już żęła zboże. A teraz i tak wodę częściej przynosi Janek, w zimie to już tylko on. Nagle przyszłą jakaś dziewczyna, by pożyczyć wody od Antolki. Anzelm spytał, czy weźmie wody w garść, bo nie miała wiadra. Dziewczyna roześmiała się i powiedziała, że tak naprawdę przyszła zobaczyć Korczyńską panienkę, która powinna ją znać. Wtedy, gdy Marta z Justyną wracały z kościoła i jechał wóz, którym powoził Janek, bukiet kwiatów rzucony przez Justynę spadł akurat na nią. Janek przedstawił dziewczynę Justynie, była to Elżunia Bohatyrowiczówna, córka Fabiana Bohatyrowicza. Ponoć najbardziej pusta dziewczyna w całej wiosce. Ten Anzelm tak powiedział. Elżunia odgryzła się, że Anzelm też na pewno nie był taki smętny, gdy był młody. Jan mówił, ze powinna już nabrać rozumu, bo przecież zaręczona. Jeszcze się trochę poprzekomarzali, aż zza płotu rozległ się głos wołający Elżunię, by wzięła się za robotę. Człowiek szedł niby po córkę, tak jak córka przyszła niby po wodę. Był to sam Fabian. Gderał, że on też może przywitać Anzelmowego gościa, bo oni nikomu wrogami nie są. Anzelm ochrzanił go, że zawsze nie w porę język go świerzbi. Fabian mówi, ze przecież Anzelm też ma żal w sercu do Korczyńskiego, bo musi pamiętać, jak ich Benedykt nazwał przed całym dworem złodziejami, jak ich lekceważy, gdy mija gdzieś przy drodze, kompleks niższości i takie tam. Wykłócają się z Anzelmem o proces i w ogóle, jeden mówi, że Korczyński jest zły i torba go sądzić, drugi, ze jest zły, ale on się sądzić nie będzie, bo życzy wszystkim jak najlepiej. To taki ogólny sens. Anzelm karze Fabianowi się opamiętać, później musiał to powtórzyć Jan, aż w końcu nawet Elżunia kazała ojcowi wracać do domu, tak wyzywał na Korczyńskiego. Ten trochę spasował, przeprosił i odszedł, żegnając się. Po drodze ochrzanił Adasia,że nie ściął koniczyny, jak on sam był w mieście, ale koniczyna była już skoszona. Matka pogoniła Elżunię po wodę, ale ojciec chciał się wyżyć na Adamie i kazał jemu lecieć do źródła. No, ale w ogrodzie Anzelma znowu zapanowała cisza, bo Elżunia też poszła robić kolację. Jan pytał Justynę, czy nie gniewa się za te wszystkie niegrzeczności ze strony wuja. Anzelm stał się niespokojny, spytał Janka, czy już dziś nie pójdą na grób Jana i Cecylii, Janek stwierdził, że jeden dzień mogą opuścić, Anzelm marudził, że nie zdążą do jesieni zrobić krzyża. Molestowali więc Justynkę, nie chciała, miała już dość po występie Fabiana, ale w końcu poszła, bo Anzelm stwierdził, że państwo to nie interesują się takimi sprawami. Poza tym co miała do roboty we dworze? Poszli więc.
VI
Szli ścieżką zrobioną przez koła powozów, biegnącą wzdłuż ogrodu. Długi letni dzień zbliżał się już do końca. Następuje, jak zwykle u Orzeszkowej, bardzo rozbudowany opis okolicy. Nie chce mi się pisać o drzewach, krzakach, chodzi o to, że okolica była stara, o czym świadczył głównie wiek drzew otaczających domostwa. Matki zwoływały swe dzieci i mężów do domów, inne kobiety pieliły jeszcze grządki, niektóre wracały z pola, pracowały tam razem z mężczyznami. No wszyscy pracowali, nie było tak, że ktoś leżał do góry brzuchem na kozetce, jak to miała w zwyczaju pani Emilia. Słychać było pieśni. Nagle ukazała się im pleczysta dziewczyna, zatrzymująca staruszka. Uspokajała go i tłumaczyła mu, że Pacenko wcale nie przyjechał,że to tylko chłopcy go nastraszyli. Stary darł się, że pójdzie i zabij zwodnika, który zabrał mu babulkę. Dziewczyna tłumaczy, że PAcenko już nie żyje, tak samo jak Pacenko. Nie dawała sobie rady, po jej policzkach spływały łzy. Nie mogła mu tego wytłumaczyć. Dziewczyna zaczęła lamentować, że nie wie, co ma robić, znowu ludzie będą się śmiać z dziadka, a może znowu upadnie i się potłucze. Jan wytłumaczył Justynie, że staruszek zawsze tak wariuje, gdy mu się powie, że Pacenko przyjechał, bo był to człowiek, który zwiódł mu żonę i wywiózł ją w świat. Biedna Jadwiśka nie mogła sobie dać z nim rady. Jadwiśka to ta, która wyszła z owsa jak Janek z Justyną spotkali się w polu. Anzelm przyspieszył kroku i spytał starca, gdzie wędruje. Starzec miał na imię Jakub. Dziadek skojarzył go z ojcem Anzelma, Szymonem. Janek mówi, że on tak wszystkich kojarzy, żyjących teraz ludzi bierze za ich zmarłych ojców i dziadów, tak, jakby żył pomiędzy zmarłymi. Anzelm przytaknął, ze owszem, on jest Szymon i nadal męczył dziadka, by powiedział mu, gdzie idzie. W końcu przekonał go, ż Pacenko nie żyje i to tylko chłopcy od Władysława, czyli „z Ładysiowej chałupy”, zrobili mu kawał. Jakub mu uwierzył. Jadwiśka strasznie dziękuje, Anzelm jest jedną z niewielu osób, którym jej dziadek wierzy. Teraz stary czepił się Szymona, czyli Anzelma, bo chciał wiedzieć, gdzie ten idzie. Gdy ten mu powiedział, że na grób Jana i Cecylii, stary zaczął od razu opowiadać historię sprzed około 100 lat przed tym, jak Litwa przyjęła chrzest w 1387r. mówiłby penie jeszcze dłużej, ale Jadwiga poprosiła Anzelma, Janka i Justynę, by podeszli bliżej chałupy. Co chwilę spoglądała swymi szafirowymi oczami na Janka. Udało jej się zagonić starca do domu, zapraszała tam też resztę towarzystwa, ale oni nie chcieli wejść, poszli dalej. Koło Władysławowem, czyli Ładysiowej chaty byli świadkami kłótni Fabiana z chłopami i samym Ładyszem o to samo mienie korczańskie, o którym tak zapalczywie opowiadał przy Justynie u Anzelma. Szybko ich wyminęli. Ładysiowa chata była bardzo uboga, był on ożeniony z chłopką, mieli czworo dzieci i tylko półtora morga gruntu. Nagle Anzelm zboczył z drogi w stronę niewidocznego jeszcze Niemna. Znowu opis bujnej przyrody. Opis z resztą bujny chyba jeszcze bardziej, niż sama przyroda! Jako,że na zajęciach każdy będzie miał, a przynajmniej powinien mieć książkę, nie będę go przytaczała, podam tylko informację,że znajduje się on na str. 154 i w sumie kończy się dopiero na ok. 157. w każdym bądź razie przechodzą w końcu przez tę całą „przyrodę” i docierają do ukrytej w liściach i kwiatach krynicy. O, w końcu mamy jakąś większą orientację w terenie: znajdują się w miejscu oddalonym zaledwie o kilka stóp od szczytu góry. Tam, wśród zieleni i innych takich leżał olbrzymi kamień, pełen wgłębień i wypukłości, który mógł służyć za miejsce do siedzenia. Miejscami był obrośnięty mchem były tam też sosny i grusze. Nie na kamieniu, tylko gdzieś w jego okolicy. Pod tymi drzewami coś czerwieniało, błękitniało i bielało, trzeba było wejść między drzewa, by rozpoznać, że to grobowiec. Był on bardzo prosty i ubogi, ale miał taki kształt, i tak był przyozdobiony, że inny taki można by było zobaczyć tylko kilka wieków wcześniej. Był tam sześciokątny, zwężający się ku górze krzyż, na którego czerwonym tle bielała postać Chrystusa. Boki krzyża były przyozdobione różnobarwnymi godłami i figurami, były tam trupie głowy i różne narzędzia męki Chrystusa, płaskie popiersie Maryi, figury świętych. Po stylu wykonania tych ozdób można było poznać, że są one bardzo wiekowe. Wszystko było bardzo zniszczone, krzyż spróchniały. Wszystko to osłaniał rozpięty u szczytu gontowy daszek. Na szerokiej podstawie krzyża widać było napis:
JAN I CECYLIA, ROK 1549
MEMENTO MORI
Nie było tam żadnego nazwiska. Gdy Justyna patrzyła na napis, przychodziły jej do głowy słowa piosenki: „A gdy kto przyjdzie albo przyjedzie/ pomyśli sobie:/ złączona para, złączona para/ leży w tym grobie!”.
Zaczęła się zastanawiać, czy Jan i Cecylia się kochali, czy najpierw rozłączył ich świat, a później połączyła mogiła? dlaczego na tak długo po śmierci zostali jeszcze w pamięci ludzi?
Parę kroków dalej siedział Jan i uśmiechał się filuternie i tajemniczo. Powiedział Justynie, ze stryj wie wszystko i bardzo lubi opowiadać te historię. Wystarczy go poprosić. Trochę nie chciał, ale w końcu zaczął gadać. Historię znał od starego Jakuba. Zaczął w te słowa: „Gadaj gadkę! Bajki babom, a to, co ja powiem, nie bajka!”. Historia toczyła się w starych czasach, sto lat albo i jeszcze mniej, jak litewski naród przyjął świętą chrześcijańską wiarę. Wtedy w te strony przybyła para ludzi. Nie było o nich wiadomo nic więcej, oprócz tego, że byli z Polszczy. Nie wiadomo, dlaczego tu przybyli. Gdy ktoś ich pytał o nazwisko odpowiadali: Jan i Cecylia. A gdy pytano, dlaczego wędrują, odpowiadali, że szukają puszczy. Widać było, że bali się jakiegoś pościgu i chcieli się skryć przed ludźmi, żyć tylko z Bogiem. Mówiono, że on z pochodzenia chłopem, a ona pochodziła z pańskiej rodziny, wnioskowano to z ich wyglądu i zachowania. [a ja lubię strasznie te historię ;)] Tutaj właśnie znaleźli puszczę. Było tu kilka osad, w jednych mieszkali rybacy i Bobrowniki - nad rzekami i jeziorami. W lipowych lasach mieszkali pszczelniki, gdzie indziej sokolnicy, bojarowie. Nie dbali oni o uprawianie ziemi, bo żyli dostatnio, zajmując się swymi ogrodami, siejąc w nich głównie len i rzepę. Byli też tacy, co hodowali świnie w dębowych lasach, a nazywano ich Świniarami, byli też bawolicy którzy obłaskawiali bawoły. O pieniądzach mało gdzie było wtedy wiadomo, za cenne rzeczy płacono innymi cennymi rzeczami, np.skórami zwierząt, miodem, woskiem, zwierzętami. Chaty tych ludzi nazywano numami, były one bardzo biedne i smrodliwe, bez pieców i kominków. Niby wszyscy wierzyli już w Boga chrześcijańskiego, jednak nadal po lasach kłaniali się bałwanom, lub żyli z kilkoma żonami. Jan i Cecylia poznali wszystkie te ludy podczas swojej wędrówki, byli w wielu wioskach, jednak w żadnej nie podobało im się tak jak tutaj, na Niemnem. Wtedy nie było w tym miejscu żadnego kawałka zaoranej ziemi, ani też żadnego ludzkiego plemienia, wszędzie była puszcza. Jan i Cecylia upatrzyli sobie właśnie to miejsce, gdzie teraz stoi pomnik, wcześniej rósł tam stary, ponoć 1000-letni dąb, pod którym zbudowali sobie numę. On rąbał i oprawiał drzewa, ona zbierała wszelkie leśne owoce i gotowała, doiła bawolicę, którą udało się im obłaskawić, naprawiała ubrania. Gdy nadchodził wieczór, on kładł się pod dębem, zawsze z łukiem, by się w razie czego bronić, a ona grała mu na harfie. Musiała być uczoną, bo znała jakieś tam języki. Na początku miała delikatne i białe dłonie, jednak szybko je zniszczyła ciężką pracą, jej lico także pociemniało. Zmężniała i stałą się podobna do płowej łani. Ponoć miała długie i złote włosy tak jak pierwsza kobieta. Mimo, że oboje się kochali, było im ciężko, bo puszcza wyglądała wtedy o wiele straszniej, niż dziś, pełno w niej było dzikich zwierząt. Rzeka także była dużo dziksza niż teraz, często wylewała. Pełno było dzikich koni. Nie wiadomo, jakim cudem oni to wszystko przetrwali. Ale prawdą jest, że mieli większość narzędzi niezbędnych do pracy, część przynieśli ze sobą, inne zrobili sami. Jedno jest pewnie: nieraz nacierpieli się oni biedy i głodu. Spędzili tak jakieś 20 lat, aż rozeszły się wieści o parze ludzi, którzy samotnie mieszkają w puszczy. Swoją ciężką pracą i sprytem wyplenili kawał puszczy, nasiali zboża i innych roślin, zbudowali dom z kominem. Ludzie z innych osad przybywali, by ich zobaczyć, a część z nich zostawała przy nich na stałe. Janowi i Cecylii urodziło się 6 córek i 6 synów. Każdy z synów ożenił się z dziewczyną z innej osady, np. jeden z sokolników, drugi od pszczelarzy itd. Tak samo córki. Wszyscy budowali się koło Jana i Cecylii, nikt z nich stąd nie odjeżdżał. Tak upłynęło jakieś 80 lat. Tu Anzelm przerwał, mówiąc, że kończy się dzień, więc i jego gadka dobiega końca. Jednak ten koniec też jest bardzo ważny. I zaczyna mówić dalej: minęło 80 lat, aż w końcu wieść o Janie i Cecylii dotarła do króla. On szybko obczaił, że od Knyszyna do tego miejsca, o którym mu donoszono, nie jest daleko, więc zwołał myśliwych i wybrał się w podróż. Jechał i jechał, i jechał, i jeszcze raz jechał, aż w końcu dotarł do miejsca, w którym jakby kończyła się puszcza. No i król wykrzyknął, że coś mu się widzi, że szykuje się dla niego nowe królestwo. Tu, gdzie kiedyś panowała dzicz nieprzebyta, teraz stały domy, pasły się konie i inna trzoda, no prawie arkadia. Jechał król dalej, a gdy spotkał ludzi, spytał ich, czy żyją jeszcze rodziciele ich wszystkich. Chciał ich zobaczyć. Z najpiękniejszej chaty wyprowadzono więc Jana i Cecylię. Pytał ich o pochodzenie, Jan chciał pozostać bezimiennym, więc takim pozostał, jednak książę postanowił nadać jego dzieciom nazwisko od „bohaterstwa” ich rodzicieli, nakazał więc nosić im nazwisko Bohatyrewiczów, oraz pieczętować się herbem szlacheckim Pomian (głowa żubra na żółtym tle - jako, że ich rodziciel pokonał żubra i uczynił z puszczy „wdzięczne i obfitością ciekące pole”). W tym miejscu Anzelm umilkł, słychać było, jak oddycha. w końcu dodał, że działo się to wszystko w roku wypisanym na kamieniu - 1549. Justyna i Jan nic nie mówili, milczeli, jakby nadal czekali na dalszy ciąg opowiadania. Anzelm powiedział, że taka jest historia ich fundatorów, taki ich początek, dlatego siedzą na tej ziemi. Opowiadał jeszcze, że później różnie bywało w tym rodzie Jana i Cecylii. Nigdy nie mieli włości i nie kazali robić na siebie chłopom, niektórzy z nich chodzili na wojny albo na sejmiki, jeden albo drugi przebywał na pańskich dworach, komuś udało się zdobyć fortunę, ale i tak najwięcej z nich siedziało w swoich dobytkach, samemu pracując na chleb. Teraz szlachectwo ich z dziadów pradziadów zostało im zabrane - zwie się ich chłopami. Nikt już prawie nie zna tej historii, chyba tylko on, stary Jakub i młody Michał, reszta w ogóle o to nie dba. Umiał ją kiedyś Fabian, ale w biedzie nie myśli się o takich rzeczach. No i znowu zaczyna się gadka o przemijaniu szczęścia, nieszczęścia i innych takich. Justyna w podziękowaniu za historię pocałowała Anzelma w „szorstki rękaw jego kapoty”. Anzelm zmieszał się i powiedział tylko: „do…do…dobra!”. Justyna szybko odeszła, przytuliła się do brzozy i rozmarzonym wzrokiem patrzyła w dal. Myślała, jak bardzo szczęśliwymi byli tamci ludzie. Gdy w końcu otrząsnęła się z zadumy ujrzała Jana, który stał przy drzewie tak jak ona, ale wpatrywał się nie w przestrzeń, ale w nią. I zaczął wyklinać, że takie to właśnie jest życie i szczęście, i przeklęta dola, która człowiekowi daje tylko tyle, co bydlęciu. A kiedy zażąda się prawdziwego kochania, to nie można po nie sięgnąć, bo „za wysoko rośnie”, a „Bóg na zgubę tylko małym mrówkom skrzydła daje”. Rozgniewany przycisnął czoło do drzewa. Justynie zdawało się, ze słuchając Janka, słucha samej siebie. Później jakiś dziwny opis okolicy, głównie chyba dźwięków wsi, która kładła się do snu - bo Justyna podbiegła kawałek i widziała ja całą przed sobą, oddychała pełną piersią. Później spojrzała w górę i pod gwiazdami ukazała się jej postać kobiety ze złocistymi włosami, które okrywały ją samą, jej harfę oraz sarenkę u jej boku. „Płynęła górą, potężna i cicha, z ręką ku ciemnemu pasowi zagród opuszczoną. Błogosławiłaż je czy komu ukazywała?”
I TU, DZIĘKI BOGU, KOŃCZY SIĘ I TOM „NAD NIEMNEM”.
TOM 2
I
W malutkiej posiadłości mieszkała Kirłowa , była to kobieta krzepka, o długich bląd warkoczach, bardzo ładna,. Miała piątkę dzieci 16 Marynię, 13 Rózię, 4 Bronię, oraz 2 chłopców, starszy Boleś był leniwy nie chciał się uczyć „wdał się w ojca”, Staś młodszy był chorowity. Kiryłowa była kobietą zaradną sprzedawała nabiał, warzywa, owoce, oraz owczą wełnę. Tego dnia przyjechali do niej kupcy jednak sprzedaż wełny przerwał przyjazd pana Różyca. Kirłowa straciła całą pewność siebie zaczęła wstydzić się swojego prostego ubrania i wyglądu domu. Różyc jednak nie zwracał na to uwagi, kobieta zmieszała się jeszcze bardziej kiedy weszła do salonu ze swoim kuzynem ,a tam przywiązany do kanapy za karę Bronio (który nie chciał się uczyć i uciekał przez okno na dwór).Różyc- kuzyn powiedział Kirłowej że właśnie za tą naturalność ją lubi i nie chce by ta się siebie wstydziła. Różyc opowiada o swojej melancholii , lenistwie i o tym jak kiedyś raniony w pojedynku ( przyczyną była ścierka) z bólu zażywał narkotyki teraz jest uzależniony. Zwierza się kuzynce ze swojej słabości do Justyny Kirłowa nadziwić się nie może ,że on taki światowiec zakochuje się w takiej pannie. Kiedy jednak kuzynka mówi o ślubie , Różyc krzywi się i stwierdza że przecież ona jest wykształcona i nie jest, choć mu się podoba to przecież nie wypada!. Rozmowę przerwała im Rózia która przyprowadziła chorego Stasia, Kirłowa przejęta synem zapomniała na długą chwilę o Różycu. Kiedy wróciła opowiedziała o swoim trudnym życiu tuż po ślubie spostrzegła że Olsztynka chyli się ku upadkowi. Z czasem nauczyła się wszystkim zarządzać choć nie jest to rola kobiety, najwięcej zmartwienia przynoszą jej dzieci. Róży spostrzega że jak na 34 letnią kobitę ma ona już dużo zmartwień ,inne w jej wieku używają jeszcze życia. Różyc proponował żeby zarządzaniem jego majątków do których nie ma głowy zajął się jej mąż Bolesław Kiryło, ona jednak po długim namyśle odmawia. Tłumaczy że jej mąż nie lubi pracować , nie wytrzyma długo bez towarzystwa, rodzice go do takiego życia przyzwyczaili, mimo wszystko kocha swojego męża. Różyc jednak pragnie pomóc kuzynce i obiecuje opłacać naukę chłopców. Po wyjeździe różyca Kirłowa zajęła się sprzedażą wełny, słońce już zachodziło.
II
Popołudniu Justyna weszła z kwiatami do salonu w którym Witold i Leonia prosili ciocię by pozwoliła się zbadać ,ta zaciekle protestowała. Zobaczyła Justynę i zaczęła ją wypytywać gdzie była , skąd te kwiaty?. Ona spokojnie przyznała że była w Bohaterowicach, u Jana. Kobieta jednak nie była z tego powodu zadowolona prosi Justynę by się nie bawiła Janem bo i on ma serce. Rozmowę przerywa wtargnięcie Leonii , za nią Witold z doktorem, Marta zaczęła uciekać dopadli ją w spiżarce. Tymczasem u pani Emilii w sypialni Teresa czytała opowieści o Egipcie, Emilia nagle dostała ataku nerwowego wiła się , śmiała, płakała na zmianę. Teresa próbowała uspokoić Emilię, pobiegła po pomoc do Benedykta który zaniepokoił się stanem żony choć od lat był światkiem podobnych wydarzeń , a z żoną od dawna nic go nie łączyło. Posłano po doktora ,po południu przyjechał pan Darzycki z córkami Benedykt jakby zmalał pod wzrokiem poważnego szwagra, który żąda od niego dodatkowych pieniędzy za to że Benedykt zarządza ziemiami swojej siostry. Mówi że to na wyprawkę córki, Benedykt jest przerażony nie ma takich pieniędzy. Próbuje odwieść szwagra od tego pomysłu, stara się go przekonać że wypłata tego typu pieniędzy go zrujnuje. Darzycki zaproponował więc Benedyktowi żeby sprzedał las ,albo wziął pożyczkę. „Jest w końcu obowiązkiem (…), winien był siostrze kilkanaście tysięcy oddać je musi”. Benedykt wzdryga się przed sprzedażą lasu, bo jak mówi szwagrowi jest tam mogiła Andrzeja , to dla niego prawie jak kościół . Darzecki nazywa to sentymentalnością, żegna się z Benedyktem mówiąc na odchodnym o niezwykłym zajęciu Zygmunta który wykopuje w lesie stare monety. Benedykt śmieje się z tego i żal mu jest że Zygmunt nie ma zamiłowania do gospodarki. Darzyciemu Zygmunt imponuje jest AR-TY-STĄ( w taki sposób mówi Darzycki), naśmiewa się z jego żony która jak wszystko wokoło w końcu go znudziła. Po wyjeździe szwagra Korczyński rozmówił się z synem miał mu za złe że nie był miły dla wuja, on mówi że to dlatego że go nie szanuje. Mówi, że Darzycki jest samolubnym pyszałkiem dba tylko o swoją wygodę, Benedykta to zdziwiło sam szanuje szwagra za to że jest dobrym biznesmenem. Kuzynki dla Witka są zepsute , obawia się o siostrę by nie stała się taką samą „sroką” jak one. Benedykt rozwścieczony na syna wychodzi, jak zauważa narrator przyczyną ich konfliktu jest to że są do siebie tak podobni. Witold długo się na ojca nie gniewał , wybiegł za nim z kapeluszem bo słońce mocno prażyło. Tam natknął się na Julka Bohatyrewicza który zaprasza go na kiełby, Witold rozmawiał z chłopami jak by był jednym z nich, dowiadujemy się że bardzo często odwiedza chłopów i z nimi pracuje. Tymczasem w domu Justyna z ojcem gra na skrzypcach i fortepianie zabawiając znudzoną Emilię. Orzelski był tym zachwycony uwielbiał grać, koncert przerwało dopiero nadejście służącej która zapowiedziała śniadanie ojciec Justyny pognał do jadalni czym prędzej. W tym momencie wszedł Kiryło który był zachwycony grą Justyny ,ona była obojętna. Emilię ożywił przyjazd sąsiada, od razu poczuła się lepiej, prawie godzinę spędziła na przygotowaniach do tego by zejść na śniadanie. Emilia była przekonana ze Kiryło kochał się w niej potajemnie od lat. Gość oznajmił im że odwiedzi ich dziś Teofil Różyc który zwierzył mu się ponoć że podkochuje się w Teresie. Ta strasznie się ucieszyła, uciekła z salonu by zacząć się szykować . Kiryło zaczął naśmiewać się z Teresy że jest taka naiwna i uwierzyła, oboje z Emilią uważali to za świetny dowcip. Kiryło wyjawia że uczucia różyca skierowane są w stronę Justyny wie to od żony. Emilię zachwycił taki mezalians, Teresa usłyszała ich rozmowę i spłakana ukryła się w swoim pokoju. Justynę te wiadomości wcale nie uszczęśliwiły , zamyślona ściskała w ręce książkę i list które dostała wczoraj od Zygmunta . W liście pisze że ją kocha i pragnie by mu wybaczyła. Teraz jednak uświadomiła sobie że to co on nazywa miłością w rzeczywistości nią nie jest. Dlatego że kiedy była z nim blisko czuła się pogardzana, zdradzana z tych myśli wyrwały ją nagle dwa imiona Jan i Cecylia i zaczęła wspominać prostego chłopa Jana.
III
Zaczął się okres żniw, w Bohatyrowicach trwały przygotowania do święta jakim uważano żniwa ponieważ każdy mógł się pokazać z dobrej strony. Ludzie zbierali się w duże grupy pracowali razem , śmiali się i plotkowali. Justyna również przyszła popatrzeć na żniwa ,kiedy Jan ją zobaczył cały się zaczerwienił i uradował. Jego matka zaczęła mówić o tym że Jan ma już 30 lat i najwyższy czas żeby się ożenił najlepiej z dobrą przyjaciółka mamy, on wpadł we wściekłość. Justyna przyglądała się zasmucona jak chłopi pracują , Jan zobaczył Justynę i zapytał co się stało. Ona na to że do niczego się tu nie przydaje Jan podał jej sierp i pokazał jak ma się nim obsługiwać. Chociaż nie rozmawiali ze sobą to ciągle na siebie zerkali Jan zaczął śpiewać specjalnie dla Justyny ale dołączyła się do niego wybranka na narzeczoną mamy Jadwiśka. Justyna poczuła zazdrość, wydało się jej że oni tak do siebie pasują, przez nieuwagę skaleczyła się. Między robotnikami pod koniec dnia wybuchła bójka o ziarno oboje twierdzili ze to ich część pola. Justyna na ten widok najpierw się przeraziła potem jednak głośno powiedziała że nie tylko tutaj takie rzeczy się dzieją jedyna różnica tkwi w formie. Wszystkim to stwierdzenie Justyny przypadło do serca, na horyzoncie pojawił się Witold który był niezwykle dumny z Justyny. Witold poszedł odwiedzić Anzelma Bohatyrowicza który ucieszył się na jego widok, twierdził że jest wierną kopią Andrzeja. Justyna z Janem usiedli sobie pod domen na ławce, rozmawiali o jutrzejszej wycieczkę na mogiłę. Anzelm pokazywał Witoldowi książki jego wuja Andrzeja Korczyńskiego ,zapewniając młodzieńca że on o nim nie zapomni.
IV
Następnego dnia Jan i Justyna czółnem wybierali się na mogiłę. Po drodze mijali parów Jana i Cecylii , jaskółcze gniazda, Julka Bohatyrewicza. Czółno skręciło na piaski ,stopy Justyny pozostawiały ślady na falach tworzących się przez wodę na brzegu. Jan zachowywał powagę jaką zachowuje się w kościele, mówił że to miejsce jest dla niego szczególnie ważne dlatego że tu po raz ostatni widział ojca . Miał wtedy 7 lat pamięta jednak wszystko jak gdyby działo się to wczoraj . Późną nocą przeprawiali się przez Niemen wszyscy walczący , jego ojciec żegnał się na pobliskim pagórku ze swoją żoną i dziećmi, było tam około 20 ludzi. To był ostatni raz jak widział ojca, dopiero późnego lata usłyszeli straszne grzmoty, krzyki na piaskach uspokoiło się dopiero nocą wtedy zobaczyli biegnącego Anzelma , którego widok przeraził Jana bowiem był on mokry, brudny, zakrwawiony, kiedy spostrzegł chłopca zaczął płakać. Powiedział że ma biec do pana Benedykta i powiedzieć:
„o, Jezu powiedz ty jemu , że pan Andrzej tu…” i na czoło swoje pokazał… „a twój ojciec tu…” i na piersi sobie pokazał. A potem jeszcze dołożył: „ obydwóch nie ma” i spytał się mnie :” Zrozumiałeś…?”.
Jan zapłakany zataczając się biegł w stronę dworu, pani Andrzejowa zemdlała słysząc te wiadomości. Benedykt co sił pognał do Anzelma za nim wolniej podążał Jan, Benedykt dopadł do Anzelma i pytał się o Dominika. Ten zrobił tylko jakieś znaki, Benedykt nie płakał wzywał tylko boskie imię. Justynę te opowieści przeraziły , Janowi łzy spływały z twarzy. Doszli do głębi boru dziewczyna poczuła zapach ziemi, który przypominał jej cmentarz, zobaczyła przed sobą polanę otoczoną jodłami, porosłą mchem, w głębi wznosił się pagórek niby kurhan usypany ludzkimi rękami. Była to zbiorowa mogiła Justyna zapytała się ilu? Czterdziestu, zbliżyli się do mogiły i przysiedli. Spędzili tam ponad godzinę zatopieni w myślach, zapadał zmrok. Justyna myślała o tym że nigdy dotąd nie widziała prawdziwego bohaterstwa, poświęcenia, dobrowolnie podjętych walk, to wszystko działo się daleko od otoczenia w jakim wyrosła, poczuła że spadła jej z oczu zasłona. Pierwszy raz w życiu zapomniała o sobie , myślała o tym że mogiła jest zapomniana . Justyna spojrzała na Jana i oczy jej zwilgotniały ruszyła w jego stronę on wziął ją za ręce i ruszyli z powrotem. Co dziwne gdy tak szli zdawało się że w miejscu pełnym śmierci wstąpiło w nich życie. Justyna otworzyła się przed Janem zaczęła mu opowiadać o swoim życiu, trudach, o tym że czuje się bezużyteczna, nie raz przepełnia ją uczucie buntu młodości, pragnienie czegoś dokonać. Czuła się piątym kołem u wozu, często myślała o opuszczeniu Korczyna , zatrzymuje ją tu jednak ojciec. Jan ją słuchał , co Justynę ośmielało jeszcze bardziej, widział w niej smutek już przy pierwszym spotkaniu dlatego tak ja polubił, myślał o niej tak jak śpiewa się w piosence :
„ wyszła dziewczyna wyszła jedyna, wyszła jedyna,
jak różowy kwiat, rączki załamała,
Oczki zapłakała, zmienił jej się świat…”
Raz przed laty zobaczył Justynę jak jechał ze stryjem na mogiłę i zaśpiewał do nie tę pieśń, ona go również wtedy dostrzegła i zapamiętała. Naraz zatrzymali się Jan zauważył że zabłądzili chociaż od lat tu chodzi to tak przejęty był rozmową ,że nie zauważył gdzie idzie. Zaczęli rozmawiać o lesie i Jan opowiedział że każdy może tu rąbać drewno, niedługo zniszczą go doszczętnie a Korczyński nic nie robi , nie rozmawia z ludźmi tylko sądami straszy , chodzenie po sądach Jan uważa za wstyd woli rozwiązywać spory samemu. Rozumie biedniejszych gospodarzy ( on sam uchodzi za bogatego bo ma 20 morgów), często im pomaga i nie kłóci się o garść skoszonego zboża. Zaczęli się śpieszyć bo nadchodziła burza, Justyna nie bała się bo był z nią Jan, który okrył ją siermiężką ( chyba jakaś kurtka). Kiedy wysiedli z czółna na brzeg powoli przestawało padać, schronili się pod topolą , zobaczyli morskie wrony które rzadko pojawiają się na tych terenach, powoli ruszyli w kierunku chaty.
V
W chacie leżał przygnębiony Anzelm , na ganku spotkali Antolke i Elżunię która miała prośbę do Justyny, ale bardzo się wstydziła więc to Antolka mówiła. Chciały zaprosić Justynę na wesele Elżbiety które maiało się odbyć po żniwach przed dniem Matki Boskiej Zielnej. Justyna się ucieszyła i zaczęły rozmawiać o sukniach, oraz Jadwiście Domuntównie która chce przypodobać się Jankowi i bardzo się stroi, on nie zwraca na to uwagi i nazywa ja nawet cygańskim koniem. Pojawił się Anzelm którego zwabił głos Justyny , ucieszył się z jej obecności i nad wyraz ożywił, wypytywał ją o żniwa, mogiłę. Zaprowadził Justynę do świetlika ( duży pokuj) , wszyscy dziwili się z takiego ożywienia Anzelma, który tłumaczy że to Justyna na niego tak wpływa. Opowiada o tym że nie raz na mogile spotykał panią Andrzejową, tymczasem dziewczyny zaczęły przygotowywać kolację, na początku wszyscy jedli z przesadną ostrożnością wstydzili się przed Justyna swoimi manierami, ta jednak jadła rękami i oni w końcu zaczęli zachowywać się naturalnie. Po kolacji wszyscy rozeszli się do swoich robót tak że przy stole został tylko Anzelm i Justyna, ta usiadła obok Anzelma przytuliła się do niego i powiedział: „ wiem stryjku , wszystko wiem…” ten zdziwił się bardzo poczym zaczął opowiadać jak czuł po bitwie że wszystko na świecie jest marnością , nic go nie cieszyło, nawet praca, dziwił się ludziom którzy się śmiali tańczyli „ czy oni powariowali!”. W sieni pojawił się Jan który oparł się o drzwi i zaczął przysłuchiwać się monologowi Anzelma. Który mówił że dopiero miłość do jednej osoby z Korczyna przywróciła mu sens życia. Chociaż można powiedzieć że jego nadzieje były płonne, bo panna ta należała do „pańskiej familii” . Kobieta ta mimo swojego pochodzenie była uboga , nosiła cudze suknie, Anzelm miał więc nadzieję że nie pogardzi jego chlebem, zresztą wiedział że ona odwzajemnia jego uczucia. Kiedy jednak zapytał ja o rękę ta go odrzuciła, od tej pory zaczął się najgorszy okres życia Anzelma , nie miał ochoty by żyć. Walczył z samym sobą by pracować, czasem jednak nadal bierze go taka niechęć do życia, apatia, boleści , stroni wtedy od ludzi. Nagle rozmowę przerwało wejście jakiegoś zdenerwowanego dziadka którego prowadziła pod rękę Jadwiśka Domuntówna, była ona bardzo krzykliwie ubrana w szafirową suknię , tandetne kolczyki. W tym stroju zbyt ciasnym i dla jej atletycznego ciała nieodpowiednim , wyglądała szpetnie i niezgrabnie, nie jak na polu przy żniwach gdzie naturalna piękna przypominała boginie Cererę. Jej dzidek Jakub przyszedł pomstować na jakiegoś Pacenkę, to złośliwe dzieci powiedziały dziadkowi że „ Pacenko przyjechał i znów babcię zabierze” . Anzelm stara się przekonać Jakuba że Pacenko od dawna nie żyje ten szarpie się, wymachuje laską, upada ,ale jadwiśka nie pozwala nikomu poza nią pomóc wstać dziadkowi. Anzelm zagaduje starego o historię która wydarzyła się Franciszkowi, ten zupełnie się uspokaja i zaczyna opowiadać, że jego starszy brat -Franciszek , wraz z Dominikiem Korczyńskim poszli wojować w legionach napoleońskich, po kilku latach dowiadują się ze Francuzi idą w stronę polski i ucieszyli się że może Franek niedługo wróci. Tymczasem Jadwiga cały czas obserwowała Justynę i Jana którzy się do siebie uśmiechali i szeptali . Ta coraz bardziej rozzłoszczona szepnęła cos staruszkowi który za chwilę na głos złośliwe zwrócił uwagę Justynie że nie wypada chodzić z rozpuszczonymi włosami, bo dojdzie do tego że „nago panny będą chodzić”. Justyna się tylko uśmiechała i nie zwróciła na to uwagi. Jakub opowiadał dalej, że nadeszła zima a brata nie ma i niema, pewnego dnia spostrzegli jakiegoś opartego o płot człowieka z bliska spostrzegli że oficer, trzymał w ręce bułkę , ale po twarzy można było poznać że nie żyje, zamarzł. Matka spojrzała na oficera i poznała Franka, z wrażenia zemdlała, znowu opowieść została przerwana przez Jadwigę która mówi że i ona ma gęste i piękne włosy ale wie że nie wypada tak ich rozpuszczać. Jan broni Justynę i prosi by Jadwiga zostawiła jego gościa w spokoju, ta stwierdza że jego prośby nie maja dla niej wartości skoro on przystaje z wielkimi paniami i ma ją pewnie za swoją „ poddankę”, Jan dopiekł jej mówiąc:” złość piękności szkodzi”. Jakub nie poddawał się i kontynuował , wnieśli brata do chałupy a matka położyła się u boku franka płacząc. Jadwiga rozwścieczona przerwała Jakubowi i wyprowadziła go z chałupy, Jan zaczął się śmiać z jej głupiego zachowania i zaproponował że odprowadzi Justynę do domu, towarzyszył im Anzelm. Poszli nad Niemen gdzie widzieli piękne zjawisko, motyle zaczęły jak gdyby wylatywać z rzeki przypominając mgłę: „podstępni rybacy z żywymi ruchami ramion cicho , szybko zgarniali do worów tę skrzydlatą zamieć”. W jednym z czółen Jan dostrzegł Witolda, który pracował z rybakami. Justyna dotarła do domu przed północą, Teresa czytała Emilii, Benedykt siedział przy biurku, usłyszał kroki myśląc że to Witold, widać było że niepokoi się o syna, Justyna patrzyła teraz na niego serdeczniej niż zwykle pamiętała o tym co opowiedział jej Jan (jak wzywał boga gdy dowiedział się o śmierci brata). Po odejściu Justyny narzekał na syna że nie ma go w domu, nie tak jak kiedyś, tęsknił za obecnością syna. Justyna weszła do pokoju który dzieliła z Magdą ,ta jeszcze nie spała, robiła jej wyrzuty że wraca tak późno. Dziwi się o czym ona z chłopami rozmawiała i mówi że jej konkurent- Różyc dzisiaj nie przyjechał, odwiedziła ich za to Kirłowa. Pytała o Justynę gdzie jest? Co robi? Czy nie jest nadal zakochana w Zygmuncie?, opowiadała o Różycu i o jego uzależnieniu od morfiny, i najważniejsze jednak że zamierza się żenić!!. Justyna jej nie słuchała co Martę zdenerwowało, zapytała ciotkę dlaczego nie chciała zostać żoną Anzelma? Ciotka się zdziwiła stwierdziła że ona też cierpi. Wytłumaczyła że bała się ludzkiego śmiechu, i pracy, nikt jej nie zabraniał wyjść za chłopa ,bo była sierotą ale wszyscy się śmiali. Oprócz Benedykta który mówił Marcie o ciężkiej pracy, choć przecież na co dzień prawie całym folwarkiem zarządzała. Justyny żal było ciotki , odpowiadała na jej pytania o Anzelma, o tym jak żyje , czy pamięta i wspomina o niej?. Uspokoiły ja zapewnienia ,że wspomina ale straszny kaszel nie pozwala jej zasnąć. Justyna nie spała patrząc na wschód słońca, marząc o Janie, Anzelmie i sobie że wraz z nimi o poranku szykuje się do pracy. „ Marzyła czy śniła? „myślała również o pocałunkach Jana rumieniła się i uśmiechała opierając głową o parapet.
Tom 3
I
Opis Andrzejowej Korczyńskiej. Pochodziła z dobrego rodu, była jedynaczką. Ożeniła się z miłości, a nie dla pieniędzy. Miała wielu kandydatów na męża, lecz wybrała z nich najmniej bogatego i noszącego najskromniejsze nazwisko. Mieszkała w dwupiętrowej kamienicy, przepięknej, wiele osób nazywało ją pałacem. Miała ogród angielski, ławeczki, wiecznie szumiącą rzeczkę. Przed budynkiem znajdował się wielki dziedziniec z alejkami. Andrzejowa mieszkała prawie całe życie w tym domu, z wyjątkiem ośmiu lat, które spędziła przy boku męża. Gdy odchodziła z domu była szczęśliwa i rozpromieniona, gdy przyszło jej po ośmiu latach wrócić stała się wdową w czarnych szatach, których już nigdy nie miała zdjąć.
Dzieliła wszystkie przekonania swojego męża. Żona demokraty i patrioty, była mu powiernicą, pomocnicą, wspólniczką. Między nimi istniał tylko jedne rozdźwięk, nie potrafiła się przemóc, by pomagać mężowi w pracy zbliżania się do ludu i zawiązywania z nim poufałych węzłów, lecz nie wynikało to z pychy, wzgardliwości albo z kastowych przesądów, ale z zupełnej niezdolności do chwilowego choćby rozstania się z wykwintnymi formami, do cierpliwego znoszenia zjawisk życia grubych i trywialnych. Chciała, próbowała, walczyła ze swoimi przyzwyczajeniami, ale nie mogła. Wchodziła do biednych chat i odstraszał ją brud, zapach, wygląd mieszkańców. Nie potrafiła z nimi rozmawiać. Przeszkadzała jej w tym nieświadoma duma. Gdy umarł Andrzej pogodziła się z tym i wytłumaczyła to sobie. Tak jak ogień i woda, tak i ludzi przyzwyczajonych do życia w różnych stanach mieszać nie należy. Gdy rozstawała się z mężem miała 26 lat i jedno dziecko. Nigdy nie skarżyła się na fizyczne cierpienia. Nikt nigdy nie widział żeby płakała, ale nikt również nie widywał jej śmiechu. Prowadziła niemal pustelnicze życie, przez 23 lata samotnie przebywała w wielkim domu. Gromadziła wszystko, co związane było z jej synem, w pokoju na górnym piętrze, Było to małe muzeum z niezmierną troskliwością zgromadzone i które by każdemu bystremu oku istotę i historię jej syna opowiedzieć mogło. Szyła odzież dla ubogich. Nie pragnęła przyjemności, dobra materialne uważała za grzech. Nie potrafiła dbać o własny majątek, a wiedziała, że musi synowi zapewnić przyszłość. Poprosiła brata męża Benedykta o pomoc w tych sprawach. Pewnego dnia Benedykt bardzo pragnął rozmawiać o młodym bratanku. Zarzucił Zygmuntowi, że wyrasta na francuskiego markiza, nie a polskiego obywatela, na panienkę, nie na mężczyznę. Uważa, że jedynym ratunkiem jest oddanie chłopca do szkół publicznych. Andrzejowa bardzo oburzyła się słowami Benedykta i odpowiedziała, że nigdy jedynego syna nie wyśle do szkół publicznych, nie będzie „mieszać dziecka z tłumem najpoziomszych, a może i najbrudniejszych instynktów, zwyczajów, pojęć, wystawić je na niebezpieczeństwo zarażenia się pospolitości, prostactwem, może nawet panującą na świecie gonitwą za zyskiem, karierą, grubym materialnym użyciem!”. Korczyńska nie gardzi tłumem, jednak pragnie by syn jej był nad tłum wyższy, czystszy i doskonalszy. Nie chciała więcej słyszeć żadnych opinii na temat swojego syna.
Pewnego dnia zjawił się pewien mężczyzna w Osowcach, ubiegał się o rękę Andrzejowej. Swaci działali, namawiali, Korczyńska przystała, zgodziła się. Gdy nagle dotarło do niej, że przyjęła oświadczyny, poczuła wielki żal do siebie, zaczęła znów myśleć o Andrzeju. Nie mogła sobie tego wyobrazić. Ciągle go Kochała, mimo, że nie żył.
Była bardzo religijna, ale nie na zewnętrz, nie w postaci obrazków, krucyfiksów itd., nosiła to w sobie, wierzyła głęboko w istnienie pozagrobowe.
Wszyscy już zrozumieli, że Andrzejowa nigdy nie zdejmie wdowich szat.
Mniej więcej w tym samym czasie jeden z nauczycieli jej małego syna odkrył w nim talent malarski. Nie wiadomo czy nauczyciel chciał się przypodobać Pani Korczyńskiej czy też rzeczywiście 12-letni Zygmunt miał talent, Andrzejowa od razu uwierzyła w wiadomość i przyjęła ją jakby bez zdziwienia. Wiedziała przeto, że w jej synu musi być coś, co wykracza poza pospolitość. Bez zdziwienia więc i uniesień, ale z wewnętrzną głęboką radością wieść o rodzącym się talencie Zygmunta przyjęła i odtąd całe jego otoczenie, wszystkie na niego wywierane wpływy, przedtem już pierwiastkami wykwintu i piękna przesycone, skierowane zostały ku rozwijaniu w nim estetycznych zdolności i gustów.
Był uwielbiany przez wszystkich, każdy wróżył mu wielką karierę i on sam też uwierzył w siebie, a co gorsza wydawało mu się, że jest wybrańcem. Uważał siebie za lepszego, a ponad sobą widział tylko przyszłego siebie. Rósł i dorastał w absolutnej pewności, że kiedyś stanie się jednym z ulubieńców i bożyszcz arystokracji. Mijały lata, i dopiero na studiach ktoś docenił jego obraz. Był to obrazek, zręcznie namalowany, tematyka pospolita, kilka drobnych błędów technicznych. Jednak prócz walor estetycznych duże znaczenie miała informacja, że pochodzi z dobrego domu, ma pieniądze itd. Były to trochę sztuczne pochwały dla jego talentu, ale ani on, ani jego matka, nie zwracali na to uwagi. Andrzejowa chodziła wręcz rozpromieniona, była szczęśliwa, w końcu zaczęły spełniać się jej marzenia.
Często klękała przed krucyfiksem i rozmawiała ze zmarłym mężem, wylewała wszystkie łzy i skargi.
Cztery lata później radość i pogoda zniknęły z serca. Od dwóch lat zresztą, prawie od czasu gdy Zygmunt ożeniony do Osowiec wrócił i stale w nich zamieszkał, obcy nawet ludzie ten niepokój i gryzącą, choć żadnym słowem nigdy nie wyjawioną troskę w niej spostrzegli.
Źródłem nieszczęść Andrzejowej było małżeństwo syna. Nieszczęśliwe małżeństwo. Zygmunt był niezdolny do jakiejkolwiek miłości. Był obojętny, oschły, rozkapryszony. Matka ciągle broniła się przed tym faktem, lecz gdy spojrzała pewnego dnia na fotografię syna z Monachium, dobrze uświadomiła sobie, że w nim nie ma żadnych uczuć. Brak uśmiechu, brak ognia w spojrzeniu. Uważał się za lepszego od innych. Klotylda (żona Zygmunta) często płakała, jednak Andrzejowa nie miała odwago spytać się czemu tak młoda osoba, w dwa lata po ślubie, wylewa łzy. Dotarło dopiero teraz do niej, że tak naprawdę obrazy syna są bez życia, bez natchnienia, są monotonne, mało oryginalne. Bała się tych stwierdzeń.
Zygmunt sam dochodzi już do wniosku, że nic go nie interesuje, wszystko nudzi, Klotylda męczy go swoja czułością, miłością. Nic go nie cieczy. Od pewnego czasu wziął się z archeologię, jednak i ta dziedzina okazała się mało satysfakcjonującą, zniechęcił się, ze nic nie znalazł interesującego w starych okopach. A do tego wszystkiego spostrzegł, że zaczyna tyć. Miał wielką niechęć do chłopstwa, wręcz nie cierpiał gdy go o coś proszono, był obojętnym. Brakowało mu natchnienia, a winiła za to otaczający go świat „od zewnętrznego świata oczekiwał wszystkiego i na niego zwalał wszystkie winy. Potrzebował: „gór, skał, mórz, puszcz, nagich modeli, fantastycznych draperii” itd., a w Osowiec nic nie czyniło na nim wrażenia.
Klotylda zaczynała mieć dość, jednak kochała męża i pragnęła się z nim pogodzić. Wystarczyło jej jedno spojrzenie męża, a już była w skowronkach.
Zygmunt ciągle myślał o Justynie Orzelskiej. Wysłał jej nawet książkę z listem, na który nie odpowiedziała i czym prędzej odesłała przedmiot.
Klotylda opowiada mężowi o zamążpójściu Justyny, ma wyjść za Różyca. Widzi, że Zygmunt zaczyna niespokojnie chodzić po pokoju i jeszcze dorzuca pełno obelg pod adresem Orzelskiej. Zygmunt postanowił pojechać do Korczyna pod pretekstem odwiedzenie stryja. Klotylda bardzo chciała z nim jechać, pytała o powód itd. Zygmunt nie zgodził się na towarzystwo żony całą winę kierując na złe zdrowie stryjenki, która musi odpoczywać, a natłok gości mógłby ją przerosnąć. Próbował dowiedzieć się faktycznego powodu wyjazdu, lecz na nic. W głębi serca wiedziała, że jedzie do niej. Wpadła z płaczem do salonu w którym Andrzejowa uczyła wiejską dziewczynkę i poczęła wszystko z siebie wyrzucać. Korczyńska szczerze współczuła synowej i wiedziała, że to wszystko wina Zygmunta. Zapewniła Klotyldę, że jak tylko syn wróci to wezwie go na rozmowę.
II
Orzeszkowa przenosi nas teraz do Korczyna. Widzimy Justynę i Witolda zmierzających drogą z Bohatyrowicz do Korczyna. Justyna dziękuj za rozmowę. Bardzo jej pomogła. O czym najpierw rozmawiali - nie jest powiedziane. Potem rozprawiali o ślubie Elżuni, o tym jak Justyna nauczyła się żąć sierpem i o tym jak ojciec Witolda Benedykt utrzymuje Korczyn w dziwnym porządku i całości. Nagle usłyszeli rozgniewany krzyk Benedykt. Witold pośpieszył, zapominając o Justynie, na miejsce zdarzenia. Zobaczył ojca i parobka, który zepsuł żniwiarkę. Benedykt strasznie wyklinał sługę za zepsucie maszyny na którą musiał długo zbierać. Zarzekał się, że całą sumę za naprawę odbierze Maksymowi (tak nazywał się parobek) z pensji. Wtedy wkroczył Witold mówiąc, że zna się trochę na żniwiarkach i obiecał sam naprawić maszynę i wezwał parobka, by wytłumaczyć mu jak działa urządzenie (bo tak naprawdę biedny Maksym tego nie wiedział i dlatego zepsuł maszynę). Wytłumaczył wszystko chłopu, który słuchał z wielkim zainteresowaniem. Gdy Witold skończył, parobek ucałował jego surdut i odwiózł maszynę do stajni. Następuje teraz wymiana zdań między Benedyktem a synem. Chodzi tu o to, że Witold głęboko wierzy w swoje idee braterstwa między ludźmi, a Benedykt oponuje mówiąc, iż wielka przepaść jest między teorią o praktyką. Na koniec Witold wspomina ze czcią stryja Andrzeja. Rozmowa ucichła, lecz po chwili Benedyk powiedział, że lepiej by było gdyby umarł i Witold sam mógł rządzi Korczynem. Pochylił kark i odszedł do domu. Witold strasznie się wzruszył, podążył do domu gdzie czekała już kolacja. Kirło zajął miejsce vis a vis Justyny, próbował ożywić towarzystwo, zaczął mówić o Teofilu Różycu, o jego pochodzeniu, „błękitnej krwi” etc. Późnie mówił jak to Teofil stracił sześćset tysięcy rubli i zostało mu trzysta tysięcy, mówił o Wołowszczyźnie i znajdującym się tam pięknym, lecz w stanie rozpadającym się pałacu Różyca. Budynek można odrestaurować i pewnie Teofil to zrobi, jednak „zechce to zrobić najpewniej wtedy, kiedy się ożeni; żoneczka rozumna i energiczna do gospodarstwa go zachęci i pieszczotami, rozumkiem, taktem swawolnego ptaszka w gniazdku zatrzyma…”. Mówiąc to patrzył na Justynę. Wszyscy (oprócz Benedykta i Witolda) zaczęli zachwycać się majątkiem, pałacem i szczęśliwą kobietą, której się oświadczy. Każdy spoglądał ukradkiem na Justynę, która nie podnosiła oczu, czuła jakby odrazę, drażniło ją to i obrażało. Była wszakże bardzo dumną kobietą i wiedzieli o tym zebrani na wieczerzy.
Przemówił później Benedykt, wprawiając w osłupienie resztę towarzystwa. Nie przepadał on za Kirłem, a o roztrwonionym majątku przez Teofila tylko wspomniał, bo nie chciał się denerwować. Witold był bardzo szczęśliwy, że ojciec tak postąpił, pod mu rękę i prosił by ją Benedykt pocałował.
Po kolacji Witold rozmawia z Justyną i przybiega jego młodsza siostra (Leonia) prosząc, by wyprosił u matki pozwolenie pójścia na ślub.
Godzinę później wbiegła Marta i poczęła wykrzykiwać do Justyny, że chcą ją też na ślub do Bohatyrowiczów ciągnąć, a ona nie chce, bo i co tam niby będzie robić, jest już za stara itd. Justyna na to, że będę tam jej starzy znajomi itp. Nagle Marta zagadnęła o córce Fabiana (Elżusi), pytała po co dziś rano była, gdzie razem z Justyną biegały, czy Witold też z nimi był, czy chcą z siebie zrobić chłopów. Rano przybiegła Elżusia do Justyny i zaprosiła ją na świeży miód. Fabian sądził sie z Benedyktem i miód był tylko pretekstem, za pomocą córki chciał się w jakiś sposób pogodzić z Korczyńskim. Elżusia mówi również, że wielkim szczęściem dla nich będzie, jeżeli wraz z Witoldem przybędą na ślub. Gdy szła wraz z Justyną drogą do domu, gdzie czekał miód, opowiadała o swoim narzeczonym, była nim zachwycona. W końcu doszły na miejsce i w tym momencie następuje przydługi opis gospodarstwa Fabiana i jego mieszkańców. Fabian i Fabianowa powitali Justynę, przedstawili zięcia i usiedli by jeść miód. Fabianowa ciągle próbowała leczyć swoje kompleksy, opowiadając z jakiego to domu pochodzi itd. Zięć Starzyński był trochę przygrubawy, ale posłuszny wszystkim rozkazom przyszłej żony. Nagle zjawił się Witold wraz z psem, usiedli do stołu. Fabianowa znów zaczęła biadolić, tym razem o swoim zdrowiu, oczywiście nie zapomniała wspomnieć o koligacjach. Po jakiejś chwili zjawia się Antolka. Patrząc na Justynę mówi: „-O, Boże mój, Boże - zawołała - toż Jankowi zgryzota będzie, że dziś go w domu nie ma! Po siano na łąkę pojechał…aż o dwie mile!...” Justyna się zawstydziła. Po chwili zjawił się Michał, a zapytany przez Antolkę kiedy wróci Jan, powiedział, że dziś będzie nocował na polu, bo nie zebrał całego siana. Justyna posmutniała. Fabian zaczął mówić o swej niedoli, o łąkach, których ma mało. Nie będzie miał co dać dzieciom gdy pójdą z domu. Bogacze mają wszystko, tłamszą chłopów. Jest ufny w Bogu, kiedyś wszystko Stwórca mu wynagrodzi. Rozchodzą się do domów, a gospodarz jeszcze raz zaprasza wszystkich na weselę.
Gdy Witold z Justyną wracał do domu, zwierzył się krewnej o swoich planach, myślach i celach, którym własną przyszłość przyrzekał poświęcić. I właśnie teraz, gdy Justyna wszystko opowiedziała Marcie, zaczęła zastanawiać się nad słowami Witolda. Wydawało jej się, że to co w drodze pomiędzy zagrodą Fabiana a korczyńskim dworem mówił jej Witold, niewidzialną nicią łączy się z godziną, którą spędziła na Mogile.
Nazajutrz Leonia przyniosła Marcie utkane trzewiki. Obie płakały ze szczęścia. Nagle w drzwiach stanęła służąca i oznajmiła, że Pani Emilia znów zachorowała i prosi córkę do siebie. A w ogóle Emilia to straszna symulantka, lekomanka, co najmniej śmieszna niewiasta.
Orzeszkowa opowiada na zasadzie retrospekcji, wyjaśnia dlaczego Emilia „źle się czuje”, pośredni wpływ miała na to wizyta Witolda, który miał spełnić prośbę swej młodszej siostry. Pani Emilia stanowczo zabroniła córce iść na wesele, gdyż: „moja córka nie będzie bywać w niewłaściwych dla siebie towarzystwach, psuć sobie układu i patrzeć na rzeczy, których nigdy widzieć nie powinna”, jak umrze i ją pochowają - niech sobie wtedy chodzi gdzie chce, ale póki co to ona sprawuje nad nią opiekę. Witold próbował oponować, przecież Leonia musi bratać się z chłopami, będzie kiedyś razem z nimi żyła. Matka dostała spazmów i… zachorowała.
Orzeszkowa przedstawia chorą matronę w obecności Teresy i Marty. Benedykt obwinia Witolda za zły stan zdrowia małżonki. Następuje ostra wymiana zdań. Różnice poglądów, pokoleń. Benedykt odjechał.
Stosunki Benedykta z Witoldem na pozór były dobre, ich więź była raczej zewnętrzna, dusze coraz bardziej się od siebie oddalały.
Witold przestał opowiadać ojcu o swoich planach. Nie chciał go martwić.
Pewnego dnia Benedykt poprosił syna, by ten pojechał do ciotki i prosił o rozłożenie długu (który jest winien) na kilka lat. Witold się sprzeciwił, a zapytany przez ojca o przyczynę - milczał. Benedykt wypowiedział gorzkie słowa: „Chcesz mi być obcym? Zamykasz się przede mną jak przed wrogiem?”. Witold pobladł, płakał.
Za jakiś czas Benedykt dostał list z miasta, że wygrał proces z Bohatyrowiczami, i strona przeciwna ma mu zapłacić 1000 rubli. Był bardzo kontent, od dawna nie widziano u niego tak dobrego humoru. W tym czasie przyjechał też Zygmunt.
Kuzyn poszedł na górę do Justyny, którą zastał podczas pracy. Chwilę coś mówił o krajobrazach, górach itd., ale w końcu zaczął mówić o swojej miłości, o uczuciach, chciał przebaczenia. Justyna wiele cierpiała przez Zygmunta, kochała go, lecz teraz niemalże ma do niego wstręt. Nie chciała krzywdzić jego żony. Nie chciała się poniżać. Wyrzekła się miłości. Zygmunt zbliżył się do niej i zaczął mówić o szczęściu, o miłości, o natchnieniu, którego nie ma, a które mógłby znów odzyskać mając przy sobie Justynę. Zaproponował jej przeniesienie się i zamieszkanie w Osowcach. Justynę aż zatkało, już nie wytrzymała, uniesionym głosem dała mu do zrozumienia, że to koniec, nie chce tego, nie będzie nikogo ranić, już go nie kocha. Radziła mu iść na mogiłę ojca i kochać to co kochał jego ojciec. Zygmunt odjechał.
Gdy tylko dojechał do Osowiec udał się do matki. W tym czasie Klotylda grała na fortepianie. Rozmowa, która miała się odbyć na górze przejmowała ją nieznośną boleścią i trwogą.
Mówił matce o tym jak był wychowywany. Nigdy nie mieszał się z tłumem. Żył w świecie ideałów. Matka przytaknęła. On już nie potrafi, żyć w Osowcach, męczy się, ma już dość cierpień, chce wyjechać. Andrzejowa uważa inaczej: „ponieważ jednak tu się urodziłeś, tu są twoje obowiązki, tu żyć musisz…” Zygmunt prosi matkę, by sprzedała Osowce i razem z nim wyjechała za granicę. Kapitał, który będą mieli ze sprzedaży, plus to co Klotylda otrzyma w przyszłości od rodziców, pozwoli im żyć na dość wysokim poziomie, będą mogli wyjeżdżać na wakacje. Wynurzą się z morza pospolitości, nudy i powszechnych złych humorów. Odpowiedziała tylko jedno: „nie uczynię tego nigdy”. Potem Zygmunt nerwowo chodził po pokoju, mówił o skrajnym idealizmie matki. Andrzejowa zaczęła mówić o miłości, o Klotyldzie, która jest wcieleniem anioła, kocha szczerze, jest utalentowana muzycznie. Zygmunt przerwał matce stwierdzając, że ona jest dzieckiem, nie lubi jej czułości i paplania, nie może z nią poważnie rozmawiać. Matka spytała się, czy gdyby pozwoliła mu ożenić się z Justyną, czy wtedy byłby szczęśliwy. Leżało jej to na sumieniu. Odradzała mu znajomość z Orzelską. Syn stanowczo zaprzeczył. Andrzejowa, upewniła się już dostatecznie, że jej syn nie jest zdolny do kochania. Jeszcze raz zapyta matki czy zgodzi się wykonać jego plan, sprzedać wszystko i wyjechać. Andrzejowa odparła, ze nigdy nie sprzeda, że nikt obcy nie będzie chodził po jej domu, ale nagle wybuchła, bo dotarło do niej, że gdy tylko umrze - syn wszystko sprzeda. Zygmunt począł mówić coś o natchnieniu, że to ważniejsze itd. Matka zaczęła robić mu wyrzuty, że dusza artysty wszędzie powinna znajdować natchnienie. W rodzinnych Osowcach jest pięknie, z każdej strony otacza je natura. Całe życie marzyła, że kiedy jej syn dorośnie to właśnie w rodzinnych stronach znajdzie natchnienie itd. Zapłakała, to wszystko jej wina. Ale prosiła syna, by jej błąd naprawił, chciała by zaczął pomagać ludowi, podnosić jego moralną wielkość. On wymówił tylko jeden wyraz: BYDŁO! Matka była przerażona, aż zbladła - syn nawet nie zauważył. Mówił coś tam jeszcze, że jest synem cywilizacji, że przez Europę wychowany. Matka wydobyła z siebie tylko kila słów: idź na mogiłę ojca. Zygmunt się obruszył. On nie chce iść na mogiłę, przed nim życie i sława, a ojciec był szaleńcem. Andrzejowa wpadła w przerażenie, kazała mu wyjść. Zapłakała, na dnie jej serca wzniosła się druga mogiła. W tę drugą mogiłę kładły się na wieki i bezpowrotnie ją żegnały najdroższe jej uczucia i nadzieje. Strasznie cierpiała. Wołała do męża, czy widział jak syn go znieważył. Ideału, wiarę, pragnienia zdeptał. Prosi męża o przebaczenie, to jej wina, ale nie chciała tego, chciała dobrze. Teraz pragnęła śmierci. Nagle ukazał jej się Andrzej. Pytała czy jej przebaczy. Nie odpowiedział, powoli znikał, zapatrzony niby w płomień ideału.
III
Koniec lata. Widoczne już ślady zbliżającej się jesieni. Wszechogarniająca cisza. Gdzieniegdzie tylko słychać oraczy. Rankiem cała okolica zapełniła się weselnikami pospraszanymi przez Fabiana. Orzeszkowa opisuje gości. Wszyscy już prawie byli, brakowało tylko Kazimierza Jaśmonta, jednego z najzacniejszych gości. Pan Kazimierz pewnie by nie przyjechał na ślub, gdyby nie fakt, że szukał żony. Był drugim drużbą Elżusi, pierwszą była Justyna. Nagle przyjechał Kazimierz, pięknie ubrany, śliczne konie itd. Muzyka zagrała, goście weszli do domu. Autorka opisuje wnętrze. Jaśmontowi spodobała się Justyna. Wygłosił orację, szczere życzenia. Wszyscy słuchali z zapartym tchem. Gdy skończy Witold, aż go pocałował. Taką piękną wygłosił orację. Otrzymał od Justyny chustkę z wyhaftowanymi jego cyframi, Był strasznie zadowolony, nakazał teraz rodzicom pobłogosławić parę. Gdy Fabian skończył błogosławić i dawać wskazówki, niemalże wszystkie obecne twarze pokryły się łzami. Jaśmont nakazał wsiadać do wozów i jechać do kościoła. Fabian na pozór był zadowolony, lecz od środka trawiła go wieść o wypłacie należności Korczyńskiemu za przegraną sprawę sądową. Zebrali się koło siebie starsi Bohatyrowiczowie i poczęli rozprawiać o spłacie długu. Próbowali wyperswadować Fabianowi, że może iść do młodego Korczyńskiego i jego prosić o wstawienie się u ojca, on jest inny, rozumie chłopów i jest życzliwy. Wieczór się zbliżał i czas rozpoczęcia tańców. Warto opisać trochę Jaśmonta: po trzydziestce, kawaler, dość wysoki, bary też niczego sobie, bogaty, miał hodowlę koni. Bardzo lubił manifestować swoją wyższość i bogactwo. Co chwilkę spoglądał na złoty zegarek, niby zainteresowany godziną. Prezentował wszystkim swojego źrebaka na którym przyjechał. Straszny snob.
Na drodze zauważono Jadwiśkę, wracała właśnie z koniem od konowała. Koń kulał, ona szła boso w podartej spódnicy. Wszyscy zaczęli patrzeć na siebie. Wymieniła zdania z kilkoma osobami. Jaśmont, gdy ją spostrzegł nie mógł oderwać swego wzroku. Był zachwycony. Nie przeszkadzał mu jej wygląd, dbała o konia, kochała zwierzę i to go rozczuliło. Kazał jednemu z gości prędko do niej pobiec i prosić, by przyszła na tańce. Ta się zgodziła.
Anzelm nie chciał przyjść na ślub, nie lubił gwaru itd., lecz za namową i prośbami panny młodej - zgodził się. Po jakimś czasie przyszła Marta. Gdy ich wzrok się spotkał - ożyły wszystkie wspomnienia. Marta podała mu swoją rękę, on trzymał ją oburącz nie mogąc oderwać od niej wzroku. Marta ujrzała wielu dawnych znajomych, z wszystkimi bardzie serdecznie się przywitała. Siadła między nimi i wesoło rozmawiała.
Tymczasem Jaśmont ogłosił czas by zaczynać zabawę. Wszyscy tańczyli. Grano polkę. Justyna w pewnym momencie wyszła, podążył za nią Janek do tej pory nie tańczący. Zbliżyli się do siebie. Poprosił Justynę o jedną gałązkę jarzębiny, która jest wpleciona we włosy Orzelskiej. Justyna uczyniła to w chwili gdy na nastąpiło wielkie poruszenie. Oto zjawiła się Jadwiga Domuntówna. Wystrojona tak, że omalże nikt jej nie poznał. Zaraz dopadł do niej Jaśmont mówiąc, że śniła mu się już trzy razy w tym tygodniu. Jadwiga sama wiedziała, że to nie możliwe bo w życiu widzieli się zaledwie jeden raz. Gdy spostrzegła Janka w obecności Justyny strasznie się zezłościła. To dla niego tak się ubrała i w ogóle, ale zaraz sobie pomyślała, że może przez zazdrość go weźmie. Od tej pory była bardzo serdeczna dla Jaśmonta.
W końcu Janek poprosił do tańca Justynę. Pięknie przy tym zaśpiewał. Wszyscy byli zachwyceni barwa i mocą głosu Janka. Zaraz po nim więcej dało się słyszeć śpiewów wykonywanych przez mężczyzn. Zagrano jeszcze krakowiaka i na jakiś czas się uspokoiło.
Orzeszkowa przedstawia nam rozmowę Michała z Antolką. Michał chce mieć pewność, że siostra Witolda go kocha. Dostaje pomyślną odpowiedź.
Następnie widzimy Witolda i Marynę. Rozmawiają, mają wspólne idee. Chcą być razem, kochają się.
Jaśmont przymila się do Jadwigi, a ta nie wiele sobie z tego robi. Ciągle spogląda w stronę Janka i Justyny.
Tymczasem Janek i Justyna siedzieli sobie na niskim płotku i rozmawiali. Justyna zadała wiele pytań, a chodziło jej o Jadwigę, czy aby na pewno Janek nie jest jej przeznaczony. Ten absolutnie zaprzeczył. W tym czasie Jadwiga rzuciła w zakochanych kamieniem. Wiele głosów się odezwało, wielu występek widziało. Okropnie ją skrytykowali. Na zabawie znajdowali się również bracia Domuntówny grożący wszystkim, którzy jeszcze raz nieprzychylnie wyrażą się o ich siostrze. Chłopi jak to chłopi do bójki byli skłonni. I byłoby do niej doszło, gdyby nie interwencja Janka, który rzut kamieniem poczytywał jako żarcik (chciał załagodzić sytuację), a kamień wcale nie miał go trafić, tylko przestraszyć. Ot i wszystko. Niektórzy uwierzyli, niektórzy nie - bo chętnie by powojowali. Jadwiga postanowiła wrócić do domu, zabrała dziadka i poszła.
Po jakimś czasie wszyscy wypłynęli na Niemen. Jan i Justyna wzięli tę samą łódkę, która ich zawiozła na mogiłę.
Anzelm znów spotkał się w tłumie z Martą, usiedli pod lipą i wspominali dawne czasy. Widzieli odpływające czółna i słyszeli dawno już zapomniane pieśni. Sami później też zaczęli nucić melodie swojej młodości. Przerwał ją płacz Marty. Zaczęli później rozmawiać o Janku i Justynie. Anzelm martwił się, że Janek będzie cierpiał, że nigdy nie będzie mógł się ożenić ze swoją miłością.
Fabian wraz z resztą starszyzny wezwali Witolda. Zaczęli mu się skarżyć, opowiadać o jego ojcu. Nigdy niczego miłego nie powiedział. Jest chciwy. O wszystko się sądzi. Robi wszystko by zniszczyć chłopów. Witold nie mógł tego wytrzymać, chciał odejść. Nie pozwolili mu, zaczęli błagać by ich wysłuchał. Stał się smętny, ponury, zamyślony. Chłopi kontynuowali. Przegrali proces i są teraz winni wielkich pieniędzy. Egzekucja się zbliża, zostało jakieś 2 tygodnie. Fabian się rozpłakał. Nie nazbierają takiej kwoty, a Benedykt nawet rubla nie popuści. Proces Meli wygrać, posiadali mapę z której ewidentnie wynikało, że skrawek o który toczyła się sprawa, należy do nich. Walenty się rozpłakał, nie chce iść pod kościół. Całe życie pracował, jest schorowany. Chcę umrzeć tam, gdzie przyszedł na świat. Chłopi pragną zgody ze starym Korczyńskim. Wszystkim by się lepiej żyło. Wspominają Andrzeja, jego dobroć.
IV
Gdy goście bawili u Fabiana, Teresa czytała książkę Emilii, a Benedykt niespokojnie przechadzał się po dużym pokoju. Zamyślony, coś wspominający. Wyjął start list od brata Dominika. Czytał w nim o szczęściu jakiego doznał jego bliski. Wydał dobrze córkę za mąż, stał się tajnym radcą w carskiej Rosji. Benedykt się go wyrzekł. Przypominały mu się sceny z młodości, jak jedyną otuchą stał się syn. Niespodziewania do gabinetu wbiegł Witold. Mówił o ludziach, którzy są dla niego ważni, o ideach. Opowiadał wszystko, co widział i słyszał tam, skąd wrócił, powtarzał prośby, z którymi go tu przysłano, skargi i obwinienia. Obaj wymieniali zdania. Wiele ta rozmowa kosztowała Witolda. Ojciec był przybity, nie wiedział co powiedzieć. Syn oskarżył go o brak współczucia, o brak miłości. Benedykt wybuchł. Witold przepraszał, pochwycił strzelbę, chciał swojej śmierci. Ojciec złapał mu ręce. Wszystko zaczęło mu się przypominać, jak niegdyś on miał idee, on miał szlachetne uniesienia: „powracająca fala”. On też był młody. Tłumił wszystko w sobie, ale teraz pokrywka sie otworzyła. Rozpłakał się. Witold go całował, dziękował za wychowanie. Byli identyczni. Spytał się ojca co zamierza zrobić z tym długiem, który zalegają mu chłopi. Powspominali dawne czasy i Benedykt kazał iść do chłopów i powiedzieć, że dług został darowany. Przyznał się do winy i żałował swoich występków. Nazajutrz chciał z synem płynąć na mogiłę. Witek pobiegł do chłopów, wszystko im oznajmił, ci go wychwalali, podrzucali, ściskali, całowali. Pobiegł znów do ojca i razem coś kreślili na mapie Korczyna. Gdy skończyli, popłynęli na mogiłę.
Był wieczór, wesele powoli dobiegało końca. Jaśmont komenderował orszakiem. Kto, jak, z kim ma wracać do domu. Kto ma wieźć rzeczy panny młodej itd.. Nastąpiło później pożegnanie Elżusi, śpiewano starą, obrzędową pieśń weselną. Nic nie dały ustawienia Jaśmonta, każdy chciał siedzieć z kimś innym. Zrobiło się zamieszanie. W tym czasie Jaśmont spostrzegł Jadwiśkę Domuntównę, która kierowała się w ich stronę. Jaśmont chciał, aby Domuntówna jechała razem z nim. Ta nie mogła, gdyż musiała pilnować dziadka, ale umówili się na spotkanie. Orszak powrotny ruszył. Jadwiga podeszła do Jana i dziękowała mu, że stanął w jej obronie. Już się na niego nie gniewa, chce żeby był szczęśliwy. Serce nie sługa - nie wybiera.
Jan pobiegł szukać Justyny, po drodze spotkał Anzelma, który go przestrzegał przed „lataniem jak zwariowany i traceniem rozumu” - Janek tylko odpowiedział, że nie ma czasu i pobiegł nad Niemen. Spotkał ją nad wodą, wpatrzoną w piękno jesiennego krajobrazu. Razem zachwycali się pejzażem. Jan próbował coś powiedzieć, Justyna również, chcieli pewnie sobie wyznać miłość, ale nie byli w stanie, jeszcze nie teraz. Próbowali rozmawiać z echem. Janek poprosił Justynę, by wypowiedziała imię najmilszej jej osoby. Justyna zawołała - „JANKU”. Buzi buzi. Wyznali miłość. Ona przysięgła, że będzie zawsze jego.
V
Do Benedykta przyjechał Zygmunt i prosił brata ojca o wpływ na swoja bratową. Chciał by razem z nim wyjechała za granicę, a Osowce sprzedała bądź wydzierżawiła. Benedykt nawet nie chciał tego słuchać.
Przybył Kirło.
Po jakimś czasie przyjechała również Kirłowa z dziećmi. Wszyscy wracali od Różyca u którego bawili kilka dni. Przyjechała po córkę Marynię, która jakiś czas przebywała u Korczyńskich. Miała również interes do Justyny.
Spotkali się wszyscy w gabinecie u Benedykta. Kirłowa (krewna Różyca) oświadczyła, że Teofil prosi o rękę. Sam by przyjechał, ale jest zbyt wrażliwy, lecz gdy tylko otrzyma pomyślną odpowiedź od razu sam przybędzie. Każdy mówił o szczęściu jakie to spotkało Justynę etc. Główna bohaterka zdarzenia nic nie odpowiadała, tylko spuściła głowę. Jeszcze tam kilka spraw zostało poruszonych m.in. to, że Różyc był uzależniony od morfiny. Kirłowa zwróciła się do Justyny, prosiła o odpowiedź. Nie będę tego streszczał, chodziło o to, że ona jest już zaręczona, bardzo kocha Janka, chce z nim pracować w polu, wie, że jest szczerze kochana. Wymieniła klika zdań z Benedyktem. Emilii zrobiło się słabo, Kirło wyszedł. Wbiegł Witold, chwycił za ręce Justynę, dziękował jej z całego serca, że wniesie trochę światła w społeczność chłopską. Kirłowa ucałowała jej ręce i choć żałuje kuzyna, jest szczęśliwa, że Justyna wybrała głos serca. Benedykt również się rozpogodził i mówił wciąż tylko: „ach ci młodzi”. Kazał iść Justynie powiedzieć ojcu o zaręczynach. Gdy szła do jego pokoju zaczepił ją Zygmunt. Prosił by nie wychodziła za mąż za Jana, widział w tym postępku próbę ucieczki od niego itd. Justyna wybuchła śmiechem i pobiegła do ojca. Ojciec grał na skrzypcach i Justyna musiała czekać aż skończy.
Tymczasem Marta udała się do gabinetu Benedykta. Oznajmiła mu, że gdy tylko Jan pobierze się z Justyną, ona zamieszka u nich. Będzie pracować. Nie chce być już tylko gratem, nikomu niepotrzebnym. Benedykt osłupiał. Marta była dla niego jedyną pomocą w domu, wychowała mu dzieci. Nie wyobraża sobie korczyńskiego domu bez niej. Ma zostać, on jej nie puści. Marta była tak szczęśliwa, do tej pory myślała, że jest nikomu i do niczego niezdatna. Poprosiła teraz Benedykta o konia, bo musi udać się do miasta. Trzy lata temu przeziębiła się w piwnicy i od tamtej pory trzyma ją kaszel. Były momenty bardzo ciężkie, ale nie chciała nikogo martwić, wszystko taiła, ale teraz gdy wie, że jest komuś potrzebny - chce się leczyć, by móc jak najdłużej pomagać. Pragnie jeszcze bawić się na weselu. Przy tej okazji Benedykt poprosił Martę, aby mu coś opowiedziała o Bohatyrowiczach. Nie zdążyła, bo wleciał Orzelski. Przepraszał Benedykta za ten występek Justyny. Benedykt mu wytłumaczył, że nie ma za co przepraszać. Orzelski bał się o to, ze zostanie wyrzucony z domu i będzie musiał zamieszkać w miejscu, gdzie nie będzie fortepianu itd. Benedykt go uspokoił, nikt go nie wyrzuci, może iść spokojnie zjeść śniadanie.
Przeszli do jadalni, zawołał Justynę. Wziął ją za rękę i poszli do zagrody Anzelma. Jan i dostrzegł, początku niepewny później doskoczywszy do przybyłych, całował rękę Benedykta. Anzelm uniósł czapkę, a gdy Korczyński spytał się Jana czy jest synem Jerzego - Anzelm odpowiedział, że tego samego z którym jego brat Andrzej leży w mogli.
KONIEC
1