Herbert George Wells
Próba autobiografii
Odkrycia i wnioski
Zupełnie zwyczajnego mózgu
(Od r. 1866)
Tom I
Warszawa 1938
Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Experiment In Autobiography
Discoveries And Conclusions Of A Very Ordinary Brain
(Since 1866)
Przekład Ludwika Krzyżanowskiego
Drukiem Zakładów Graficznych „Biblioteka Polska”. Bydgoszcz
Potrzebuję swobody ducha. Chcę spokoju do pracy. Trapią mnie bezpośrednie warunki. Myśli moje i praca są hamowane przez żale i udręki i nie widzę żadnej nadziei uwolnienia się od nich; żadnej nadziei okresu pogodnej i dobroczynnej pracy, zanim mnie całkiem zmoże choroba i śmierć. Znajduję się w fazie zmęczenia oraz tego zniechęcenia, które towarzyszy zmęczeniu, drobne sprawy jutrzejsze harcują w mym czuwającym mózgu i trudno przychodzi mi zebrać siły, by stawić czoło temu problemowi, który paraliżuje właściwe użycie mych zdolności.
Odkładam na bok nawet pozory jakiejś innej pracy starając się ująć sytuację. Piszę sprawozdanie o niej — dla siebie. Chcę jasno uchwycić te niepokoje, ponieważ mam wrażenie, że w miarę jak będą stawały się jasne, to albo przestaną mnie męczyć albo też dadzą się opanować i pokierować.
Sądzę, że nie ma nic szczególnie wyjątkowego w moim położeniu jako pracownika umysłowego. Zamęt jest naszym wspólnym udziałem. Jestem przekonany, że to pragnienie wyrwania się z kłopotów, z codziennych wymogów i konieczności, od odpowiedzialności i kuszących dystrakcyj, jest wspólne dla coraz większej liczby ludzi, którzy mając do wykonania pracę wyspecjalizowaną i szczególną, spostrzegają, że zjadają ich sprawy życia codziennego. Jest to wynik specjalizacji i sublimacji zainteresowań, który zaczął występować częściej dopiero mniej więcej w ostatnim stuleciu. Przestronność i swoboda, a nawet pragnienie przestronności i swobody były dotąd wyjątkiem. Odkąd się życie zaczęło większość stworzeń indywidualnych musiała ustawicznie walczyć, ciągle targały nimi obawa i pożądania, musiała reagować na niespokojne antagonizmy swego otoczenia; dostateczne i podtrzymujące ich zainteresowanie znajdowali w widowisku najbliższych wydarzeń, którego dostarczały im te wymogi. W istocie swej życie ich było ciągłym przystosowywaniem się do zdarzeń. Dobry traf i zły traf całkowicie je zapełniał. Odczuwali głód i jedli i pragnęli i kochali; bawiło ich coś i pociągało, ścigali lub uchodzili, przychodziła na nich choroba i śmierć.
Lecz z nadejściem ludzkiej przezorności i z wystąpieniem nadmiaru energii w życiu, jak to okazał ubiegły wiek, nastąpiło progresywne usunięcie uwagi od codziennych konieczności. Co było niegdyś całością życia, stało się w wzrastającej mierze, jedynie tłem życia. Budzie mogą teraz zadać pytanie, które byłoby niezwykłym pięćset lat temu. Mogą powiedzieć, „Tak, zarabiasz na życie, utrzymujesz rodzinę, kochasz i nienawidzisz, ale co właściwie robisz”?
Pojęcia życia, coraz bardziej oddzielone od bezpośredniości, odróżniają współczesnego człowieka cywilizowanego od wszelkiego życia poprzedniego. W sztuce, w naukach ścisłych, w literaturze, na przykład, wielu ludzi znajduje podtrzymujące serie zainteresowań i podniet, które teraz mają większą wartość dla nich niż jakiekolwiek pierwotne potrzeby i zaspokojenia. Te pierwotne potrzeby uważa się za rzecz oczywistą. Codzienne sprawy życiowe zostają podporządkowane tym szerszym zainteresowaniom, które ich opanowały, i odtąd oceniają sprawy codzienne, uczucia osobiste oraz zysk i stratę materialną tylko o tyle o ile są podporządkowane nowszemu panującemu systemowi wysiłku, oraz unikają lub nie uwzględniają ich o tyle o ile są wrogie lub przeciwstawiają się mu. A pragnienie, by żyć możliwie najpełniej w obrębie panującego systemu wysiłku staje się coraz bardziej świadome i określone.
Twórczy pracownik umysłowy nie jest normalną ludzką istotą i nie prowadzi ani ,ie pragnie prowadzić normalnego życia ludzkiego. Chce prowadzić życie supernormalne.
Ludzkość uprzytamnia sobie coraz bardziej pewnie, że uciec od indywidualnych bezpośredniości do mniej osobistych czynności, które teraz rozwijają się w społeczeństwie ludzkim nie jest jak gry, marzenia, upicie się lub samobójstwo, zawieszeniem lub zaniechaniem życia; przeciwnie jest to droga do panowania nad tym życiem, które, chociaż jest podporządkowane, pozostaje nienaruszone. W istocie swej jest nałożeniem na życie pierwotne uczestnictwa w większym życiu ludzkości jako całości. W pracowniach naukowych, w studiach i w laboratoriach, w biurach administracyjnych i na wyprawach odkrywczych, tworzy się i rozwija nowy świat. Nie jest on odrzuceniem starego świata, lecz jego rozległym rozszerzeniem w ogólnoludzką syntezę, która ostatecznie pochłonie wszystkie indywidualne cele. My twórczy pracownicy umysłowi przetwarzamy życie ludzkie.
W tym pragnieniu, które stawało się dla mnie coraz jaśniejsze i coraz bardziej nieprzerwane w miarę jak posuwało się moje życie, w tym pragnieniu, by zapanować nad pierwotnymi potrzebami życia i skupić możliwie największą część mojej energii na szczególnym systemie wysiłku, który ustalił się dla mnie jako moje specjalne zadanie życiowe, znajduję klucz do ogólnego prowadzenia nie tylko mego własnego życia i klucz nie tylko do mych obecnych kłopotów, lecz także klucz do trudności większości twórczych mężczyzn i kobiet, zajmujących się nauką, filozofią, sztuką. Jesteśmy jak młode płazy, niejako starając się wydobyć z wody, która dotychczas pokrywała nasz rodzaj, na powietrze, usiłując oddychać na nowy sposób i uwolnić się od dawna przyjętych i od dawna niekwestionowanych konieczności. W końcu staje się dla nas kwestią: albo powietrze albo nic. Lecz nowa ziemia jeszcze definitywnie nie wyłoniła się z wód a my z trudem pływamy w żywiole, który pragniemy opuścić.
Nie chcę teraz już dłużej żyć, jeśli nie będę mógł prowadzić dalej tego, co uważam za moje właściwe zajęcie. Nie chcę przez to powiedzieć, że sprawy życia codziennego nie były nieskończenie interesujące, podniecające i przyjemne dla mnie w swoim czasie: ścieranie się osobowości, muzyka i piękno, jedzenie i picie, podróże i spotkania, nowe kraje i widowiska niezwykłe, praca dla osiągnięcia sukcesów, wiele bezcelowej zabawy, dużo śmiechu, przychodzenie do zdrowia po chorobie, przyjemności, bardzo istotne przyjemności, jakie daje próżność. Niechaj nie będę niewdzięczny wobec życia za jego zasadnicze treści. Lecz miałem pełną cząstkę tych wszystkich rzeczy i nie pragnę pozostać przy życiu jedynie po to, by doświadczyć ich jeszcze więcej. Pragnę, by cały strumień tego życia powszedniego płynął dla mnie dalej — przez długi jeszcze czas — jeśli to co nazywam moją pracą będzie mogło być jeszcze, będzie mogło być więcej niż kiedykolwiek, treścią wypływającą z tego strumienia. Lecz tylko pod tym warunkiem. I to właśnie teraz mnie niepokoi. Spostrzegam, że jestem mniej zdolny, niż kiedykolwiek przedtem, by iść naprzód z mą pracą. Może mają z tym coś wspólnego lata, a być może, że progresywne rozszerzanie się i pogłębianie poczucia, czym praca moja być powinna, czyni ją mniej łatwą niż dawniej; jednak główna przyczyna to z pewnością wtargnięcie w mój czas i myśl spraw, które są albo całkiem podrzędne w stosunku do mego istotnego zadania, albo nie mają z nim związku dającego się usprawiedliwić. W obecnym mym nastroju wydaje mi się, że sprawy podrzędne i powszednie otaczają mnie coraz bujniej rosnącą, dżunglą. Moje godziny są nimi zduszone; myśli przez nie porwane na strzępy. Przez całe moje życie odsuwałem na bok natrętne nici, omijałem ostateczne wnioski, unikałem nieużytecznych zobowiązań, ale bardziej zdaję sobie teraz z nich sprawę i mniejsze mam co do nich nadzieje niż kiedykolwiek indziej. Mam poczucie kryzysu; że nadszedł czas, bym zreorganizował mój spokój, jeśli owych dziesięć czy piętnaście lat, które jeszcze przed sobą i które są ostatecznym okresem, kiedy mogę mieć nadzieję, że będę zdolny pracować, mają być ocalone od zupełnego zagłuszenia.
Później wyjaśnię co uważam za moje szczególne zadanie. Ale, by je wykonać odpowiednio, potrzebny mi jest miły, jasny pokój do pisania, pełny dobrego powietrza oraz wygodna sypialnia do spania i — jeśli ogarnia mnie ochota do pisania w niej — wolna zarówno od rozpraszających hałasów jak i oczywiście od wszelkich nieoczekiwanych zakłóceń, W odległości odpowiedniej, by móc ją zawołać, ale by nie móc jej słyszeć, powinna być sekretarka a przynajmniej stenotypistka, oraz pod ręką obfita biblioteka, a reszta świata dogodnie zawieszona na telefonie owej sekretarki. (Ale musiałby to być jednokierunkowy telefon, tak, że gdybyśmy chcieli mieć wiadomości to moglibyśmy o nie poprosić, a gdybyśmy nie byli w nastroju, by przyjmować i przetrawiać wiadomości, nie zmuszanoby nas do ich odbierania). To byłaby centralna komórka mego życia. To dawałoby bezpośrednie materialne warunki dla pracy możliwie najlepszej. Mam wrażenie, że byłbym zadowolony, gdyby piękny krajobraz za wielkimi oknami zmieniano od czasu do czasu, ale uznaję trudności w przeprowadzeniu tego projektu. Na dalszym planie, koniecznie musiałoby się znajdować pożywienie, sporty i pobudzająca, miła i różnorodna rozmowa, oraz przenikające całą moją świadomość poczucie bezpieczeństwa i atencji, pewność, że to co stworzę według najlepszych mych sił i możności, będzie miało odpowiednie znaczenie i efekt. W takich okolicznościach czuję, że mógłbym jeszcze dużo zrobić w tych latach, które są przede mną, bez pośpiechu i bez straty. Widzę skoordynowany plan dzieła, co do którego czuję, że byłoby niezmiernie warte wykonania, a treścią mego zmartwienia jest to, że zegar tyka wciąż dalej, że chwile spadają kroplami i sączą się, odpływają jako godziny, jako dnie, a ja nie mogę ułożyć swego życia w ten sposób, by zapewnić sobie taki owocny spokój.
Nie potrzeba zupełnie krytyki na to, bym sobie uprzytomnił, że wielka część mego dzieła jest niedbała, nędzna i rozdrażniona, większość jego pospiesznie i niedokładnie przejrzana, a pewna część tak biała i ciastowata w swej budowie jak nakrochmalona zakonnica. Dręczy mnie pragnienie dokonania wielkiego dzieła, które przewyższa moje zdolności, oraz faktyczna niezdolność do stworzenia sobie warunków, w których dokonanie doskonałego dzieła jest możliwe. Zużywam nieproporcjonalną, jak sobie zdaję sprawę, ilość mego czasu i uwagi w niezgrabnych wysiłkach, by oszczędzić resztę jego na pracę bieżącą. Zdaje się, że w tym obecnym nastroju oszczędzam tylko strzępy czasu, a nawet w tych uratowanych okruchach umysł mój jest często wyczerpany i zaprzątnięty czym innym.
Nie znaczy to, że jestem biedny i że nie jestem w stanie kupić rzeczy, których potrzebuję, lecz że zupełnie nie jestem w stanie uzyskać rzeczy, których potrzebuję. Ani sam nie mogę zapanować nad otoczeniem, ani nie mogę znaleźć pomocników i sprzymierzeńców, którzy by bronili mnie przed wymogami — pochodzącymi z wewnątrz i z zewnątrz — rzeczy zasadniczych. Nie widzę jakim sposobem mogliby istnieć tacy pomocnicy. Przypuszczam bowiem, że, by mnie zupełnie obronić, musieliby być w stanie ogarnąć moją inteligencję i możliwości, a gdyby potrafili to zrobić, mogliby być lepiej użyci wykonując moją pracę bezpośrednio i wyłączając mnie całkowicie.
To uczucie, że się jest nieznośnie skrępowanym błahymi koniecznościami, to potężne pragnienie wydobycia się z matni, jest, jak już powiedziałem, wspólnym doświadczeniem mężczyzn i kobiet, którzy piszą, malują, prowadzą badania naukowe i na mnóstwo innych sposobów pomagają w przygotowaniu owego nowego świata, owego większego życia ludzkiego, jakiego wszelka sztuka, nauka i literatura były zapowiedzą. Mój stary wykwintny przyjaciel, znany powieściopisarz Henry James, na przykład, tak właśnie czuł. Pewne pierwiastki jego charakteru kazały mu prowadzić bujne towarzyskie życie, i w rezultacie był tak zajęty zaproszeniami, podziękowaniami, względami kurtuazji, komplementami, oddawaniem wizyt, drobnymi grzecznościami, uprzejmościami, wdzięcznymi gestami i znaczącymi czynnościami, które wszystkie czuł się zmuszony wykonywać z wielką starannością i wielko—pańskim gestem, tak że chwilami odczuwał bardziej, iż życie jest niespokojne i przygniatające niż niejeden w pocie czoła pracujący robotnik. Jego pragnienie wyzwolenia się znalazło wyraz w marzeniu o domu spokoju, Wielkim Dobrym Przybytku, gdzie wszystko, co się robiło wychodziło na dobre, a wyczerpany umysł był znowu czynny i swobodny. To samo pragnienie ucieczki na nutę mniej grandisonowską, lecz znacznie bardziej tragiczną, wypędziło umierającego Tołstoja w owej gwałtownej ucieczce z domu, która zakończyła jego życie.
Ten impuls do ucieczki jest nieuniknionym czynnikiem w życiu nas wszystkich, wielkich czy małych, którzy zostali wciągnięci w te czynności, te nad–czynności, które są twórcze i które nie są ani po prostu zyskowne, ani odzewem na materialne czy moralne imperatywy, ani po prostu i bezpośrednio dostarczaniem pierwotnych zaspokojeń. Przez życie nasze przebiega jak nić ten sam, często całkiem beznadziejny wysiłek, by wyrwać się, dotrzeć do jakiegoś naszego własnego Wielkiego Dobrego Przybytku i pracować swobodnie.
Nikt z nas naprawdę tam nie dociera, może nie ma żadnego tam, do którego moglibyśmy dotrzeć, jednak zbliżamy się na pewną przestrzeń ku niemu. Nigdy nie potrafimy wykonać dzieła, które według naszego przekonania jest w nas, nigdy nie realizujemy tajemnej wspaniałości naszych zamierzeń, jednak mimo to niektórzy z nas dokonują czegoś, co prawie wydaje się warte wysiłku. Niektórzy z nas, a może jest to sposób tak dobry jak każdy inny, zaniedbują wszystko inne, żyją na poddaszach i w norach, pożyczają pieniądze bez skrupułów, żyją na utrzymaniu kobiet, (albo jeśli są to kobiety, na utrzymaniu mężczyzn), wyzyskują mecenasów, przyjmują pensje. Jednak nawet beztroskie życie nie pozostanie beztroskie. Ma ono swe własne udaremnienia i smutki.
Inni robią wysiłek tego rodzaju co ja i oddają część swej dostępnej energii na ocalenie reszty. Walczą o swe warunki i mają staranie o rzeczy otaczające ich. Taki też jest kształt moich dziejów. Wybudowałem dwa domy i właściwie przebudowałem trzeci, by stworzyć ów Wielki Dobry Przybytek, w którym bym mógł pracować, przenosiłem się z miasta na wieś i ze wsi do miasta, z Anglii za granicę i od przyjaciela do przyjaciela, żerowałem na ludziach szlachetniejszych ode mnie, którzy mnie kochali i dawali mi życie. W zamian, wskutek tego, że mój ,umysł był tak zasadniczo czym innym zajęty, nigdy nie obdarzyłem żadnej osoby lub miejsca prostą bezinteresowną miłością. Nie było jej we mnie. Kochałem gorąco, ale to inna sprawa. Spazmodycznie zabierałem się do interesów i do robienia pieniędzy. I oto jestem w wieku lat sześćdziesięciu pięciu (wiosna 1932 r.), a wciąż jeszcze proszę o spokój, bym mógł dłużej pracować, aby dokonać tego głównego zadania, które zadość uczyni za wszystkie braki tego, czego dokonałem w przeszłości.
Niedoskonałość i niekompletność są niewątpliwym udziałem wszystkich pracowników twórczych. Wszyscy idziemy na kompromis. Nikt nie może sprostać zadaniu. Dzieje życia, które można opowiedzieć o jakimkolwiek pracowniku twórczym są przeto z natury swej, przez swe oddalanie się od celu i swe ograniczone powodzenie, przez swe groteskowe przejścia od sublimacji do niskiej konieczności i swe przenikające dążenie do ucieczki, komedią. Historia taka nigdy nie może być całkiem pożałowania godna z powodu dostojeństwa pracy; nigdy nie może być całkiem dostojna z powodu nieodzownych ustępstw. Musi być poważna, ale nie uroczysta, a ponieważ na horyzoncie nie ma polemiki i żaden ważniejszy werdykt nie zostanie o niej wydany, nie ma okazji do apologetyki. W tym duchu będę się starał spisać dzieje mojego życia i pracy aż do, i włącznie z jego obecnymi trudnościami.
Powtarzam, że spisuję moje dzieje i stwierdzam moje obecne trudności po to, by oczyścić i zrzucić ciężar z mej duszy. Historia moja nie ma intrygi a problem nigdy nie będzie rozwiązany. Nie sądzę, by w obecnej fazie ludzkich spraw było możliwe istnienie jakiegoś Wielkiego Dobrego Przybytku, jakiegoś pewnego i trwałego schronienia dla jakiegokolwiek pracownika twórczego. W różnych formach i w różnym duchu przerabiamy świat, tak by pierwotne pragnienia i wzruszenia, by dramat bezpośredniego indywidualnego życia był z pokolenia w pokolenie, coraz bardziej podporządkowany pięknu i prawdzie, ogólnym korzyściom i potężniejszym celom.
To jest nasza wspólna rola. Jesteśmy przeto, teraz i przynajmniej na następnych kilkaset lat, obcymi i intruzami życia codziennego. Jesteśmy wszyscy zasadniczo samotni. W naszych nerwach, w naszych kościach. Jesteśmy zbyt zajęci i zbyt eksperymentalni, by oddawać się swobodnie i uczciwie innym ludziom, a poza tym innym ludziom również nie udaje się dać nam pełni z siebie. Jesteśmy zbyt zróżnicowani między sobą, by zebrać się w jakiś trwalszy sposób. Dobrze jest dla drugich jak również dla siebie samego stwierdzić, choćby nawet późno, że nie można znaleźć stałego domu ani trwałych stosunków. Widzę teraz, co tylko podejrzewałem, gdy zacząłem pisać ten rozdział, że moje trudności należą do nastroju przydrożnego przystanku, do zmęczenia zapóźnionego włóczęgi na szosie, gdzie nie ma schroniska przed celem.
Ten dostojny spokój, ta faza dzieła wydoskonalonego w pogodzie ducha, ścisłej wspólnoty myśli, taktownie zmienianej dekoracji a ustalonej niestałości przed sobą, to tylko marzenie, które podtrzymywało mnie na bardziej męczących odcinkach biegu, pożyteczne lecz zasadniczo niemożliwe do spełnienia marzenie. A zatem siadam teraz, by się tak wyrazić, przy czytelniku i gawędzę nieco o moich trudnościach i błędach, o niedorzecznych nadziejach i nieoczekiwanych lekcjach, o moim szczęściu i o wesołości drogi, a potem, nieco odświeżony i podniesiony, trochę bardziej rześki wskutek pogawędki, niebawem znowu podejmę stary tłumoczek, pójdę dalej wzdłuż hałaśliwego rozpychającego się gościńca z jego zadrażnieniami i kłótniami i dystrakcjami, bez złudzenia, że istnieje gdzieś przede mną taki bajeczny pałac pracy, bez możliwości doskonałego dokonania, zanim będę musiał zrzucić cały ciężar bez względu na jego wartość, siebie samego wraz z moim ciężarem, na szale tego, który mnie przyjmie u kresu wędrówki. Może to i dobrze, że nigdy nie będę wiedział co szale powiedzą, ani czy w ogóle mają coś do powiedzenia, ani czy będą jakieś szale, na podstawie których będzie można określić ciężar, który był moim życiem.
Poprzedni rozdział został naszkicowany pewnej bezsennej nocy, gdzieś między drugą a piątą wczesnego rana mniej więcej rok temu; został napisany w zupełnej dobrej wierze a krytyka jego i ciąg dalszy może bardzo dobrze posłużyć jako wstępne posunięcie w tej próbie autobiograficznej. Ten bowiem rozdział objawia szczerze i prosto to co Jung nazwałby moją personą.
Persona, w znaczeniu, w jakim używa tego wyrazu Jung, jest osobistym wyobrażeniem, jakie człowiek ma o sobie, jego pojęciem o tym, czym chce zostać i za jakiego chce być przez ludzi uważany. Dostarcza przeto kryterium, na podstawie którego sądzi czego może dokonać, czego powinien dokonać i co jest dla niego imperatywem. Każdy ma swoją persona. Własne postępowanie i wytłumaczenie siebie samego jest niemożliwe bez niej.
Persona może być bardzo stała albo też może ulegać niezmiernie silnym wahaniom. Może być zdecydowanie uczciwa albo też czerpać niektóre lub wszystkie swe elementy z krainy marzeń. Może istnieć z odmianami w tej samej duszy. Możemy mieć niezłożone lub wielorakie persona i w tym ostatnim wypadku zarzucają nam brak konsekwencji; a my stajemy się zagadką dla nas samych i dla naszych przyjaciół. Nasze persona rosną i zmieniają się i starzeją razem z nami. A rzadko, jeżeli w ogóle kiedykolwiek są one całością nawet naszej świadomej duchowej istoty. Wszelkiego rodzaju kompleksy niedokładnie lub wcale nie zespalają się i mogą uciec wraz z nami w najbardziej nieoczekiwany sposób.
A zatem to przedstawienie zaprzątniętego umysłu oddanego wzniosłemu i obszernemu zadaniu i szukającego maximum oderwania się od trosk tego świata oraz od niższych potrzeb i konieczności, które odwracają go od tego zadania, nie jest nawet początkiem stwierdzenia tego, czym jestem, lecz tylko tego, czym najchętniej myślę, że jestem. Jest to plan, według którego pracuję, na podstawie którego wolę pracować i na podstawie którego ostatecznie pragnę osądzić to, czego dokonałem. Jednak całe mnóstwo innych rzeczy mi się zdarzyło, całe mnóstwo innego materiału wchodzi w skład mojego życia i czytelnik nie musi przyjąć tego czysto osobistego kryterium.
Persona może być z gruntu fałszywa, jak persona niejednego maniaka. Może być strukturą czysto kompensacyjnych złudzeń, jak to się dzieje w wypadku wielu ludzi próżnych. Jednak nie wynika z tego, że jeśli jest wybrana przez człowieka z jego nastrojów i motywów, musi koniecznie być dziełem autodecepcji. Człowiek, który usiłuje postępować tak jak sobie wyobraża, że powinien postępować, może być dostatecznie uczciwy w powstrzymywaniu, ignorowaniu i wypieraniu się swoich wrodzonych motywowi dyspozycyj. Maska, persona, szczęśliwego hipokryty stała się w końcu jego prawdziwem obliczem.
Jest w tym samym stopniu prawdą, że wszyscy ludzie są niedoskonałymi świętymi i bohaterami jak to, że wszyscy ludzie są kłamcami. Utrzymuję, że istnieje dostateczne usprawiedliwienie wśród moich myśli i czynów od całkiem wczesnych lat dla owej pozy bezinteresownego myśliciela i pracownika, pracującego raczej dla ogólnoludzkiego niż dla osobistego dorobku. Jednak dystrakcje, ataki i udaremnienia, które sprawiają, że w udręce po nocach gryzmoli, przychodzą równie dobrze z wewnątrz jak i z zewnątrz; antagonizmy i pokusy nie mogłyby mu nic zrobić, gdyby nie to coś w nim, o co mogą się zaczepić. Natychmiast, gdy od łatwiejszego zadania pozowania w Apologii za swoje życie, zwracam się do trudniejszej pracy szczerej autobiografii, muszę przedłożyć wszystkie za wikłane motywy, z których wyłoniła się moja persona; skomplikowana złożoność seksualna, kompleksy ambicji i rywalizacji, wahanie i obawa w mej naturze, na przykład; a w interesie bezstronnej diagnozy muszę odłożyć na bok zaapelowanie o przychylny werdykt.
Biografia powinna być rozczłonkowaniem i demonstracją jak pewna szczególna jednostka ludzka tworzyła się i co nią poruszało; przewodni system persony ma zasadniczą wagę tylko wtedy, gdy jest dostatecznie zwarty i rozwinięty w ten sposób, by był dominującym tematem opowiadania. Lecz z moim życiem sprawa przedstawia się jak następuje. Od całkiem wczesnego wieku byłem predysponowany do jednego specjalnego rodzaju pracy i jednego specjalnego zespołu zainteresowań. Przekonałem się, że próba wywikłania ewentualnego kierunku życia w ogólności a życia ludzkiego w szczególności ze zmieszanego prądu wypadków, oraz środki zawładnięcia tym kierunkiem, jeśli takie można znaleźć, są znacznie ważniejsze i bardziej interesujące niż wszystko inne. Mam wrażenie, że miałem zdolności ku temu. Badanie i wyrażanie tendencji, było dla mnie tym, czym muzyka dla wirtuoza albo czym dla badacza naukowego jest posuwanie naprzód jego specjalnej wiedzy. Moja persona jest być może przerostem jednego aspektu mojej istoty, ale mam wrażenie, że jest to aspekt dominujący. Jest być może powiększeniem, ale nie jest fantazją. Wielotomowa masa dzieła dokonanego świadczy o jej realności.
Wartość tego dzieła to inna sprawa. Zły muzyk może być mimo to zapalonym muzykiem. Z tego że ja zużyłem wielką część energii mego życia na usilnych staraniach, by z historii i socjologii uczynić naukę praktycznie dającą się zastosować, nie wynika jeszcze, że współcześni historycy, ekonomiści i politycy nie mają całkiem słuszności w ignorowaniu mego wysiłku. Nie przyjmą moich wyników; oddźwięk u nich znajdą tylko fragmenty z nich. Jednak po—zostaje faktem, że ja ten wysiłek uczyniłem, że dał mi on pewien dość niejasno określony prestige, i że jest to jedyna rzecz, która czyni mnie dostrzegalnym poza przeciętną masą i nadaje memu życiu ze wszystkimi komplikacjami i zagmatwaniami, które się w nim wydarzyły, znaczenie, które już wywołało biografię a być może wywoła ich więcej, i w ten sposób czyni nieuniknioną myśl ogłoszenia w obronie własnej publikacji, w jakimś późniejszym czasie, tej próby autobiograficznego zbadania samego siebie. Koncepcja pracownika skupiającego swe wysiłki na udoskonaleniu i skompletowaniu dzieła jest jej zasadniczą myślą. Albo ropucha, która czyni wysiłki, by się wyrazić tutaj, zrodziła klejnot w swej głowie, albo zupełnie nie warto kłopotać się w sprawie ropuch.
To dzieło, ten klejnot w mej głowie, dla którego zabieram się dość poważnie do zbadania samego siebie i do przedstawienia mej autobiografii, jest jak mi się wydaje, krystalizacją idei. Różnorodność biologicznych i historycznych sugestyj i uogólnień, które, gdy leżały pogmatwane w umyśle ludzkim, były mgliste i ciemne, została sprowadzona do bliższych i ściślejszych stosunków; mieszanina niegdyś bezkształtna ułożyła się w przejrzysty układ a przez tę nową krystaliczną jasność, ukazuje się wyrazistsza wizja możliwości ludzkich i warunków ich osiągnięcia. Uczyniłem szerokie linie i warunki ludzkich widoków wyraźnymi i oczywistymi dla siebie samego i dla innych. Wykazałem, że życie ludzkie, jakim je znamy, jest tylko rozprószonym surowym materiałem do życia ludzkiego, jakim mogłoby być. Pełnia, swoboda i szczęście, o których dotąd nawet się nie śniło, są dostępne dla naszego gatunku. Ludzkość może skupić swe wysiłki i osiągnąć to teraz. Lecz jeżeli ludzkość nie potrafi uchwycić swej sposobności, wtedy rozdarcie, okrucieństwa, zawody i ostateczne unicestwienie stoi przed naszym rodzajem. Decyzję czy zginąć czy też ocaleć należy powziąć w bardzo ograniczonym czasie. Dla ocalenia konieczne są rozległe zmiany w wychowawczej, ekonomicznej i kierowniczej strukturze ludzkiego społeczeństwa. Dadzą się one określić. Dadzą się wykonać. Lecz wymagają odwagi i uczciwości. Wymagają siły i skupienia woli i władzy przystosowania się w zwyczajach i przyzwyczajeniach, która jest albo nie jest w zasięgu ludzkości. To jest owa podniecająca i wzruszająca perspektywa wykazana przez kryształ, który wyprowadziłem z roztworu.
Nie twierdzę, że jestem jedyną ropuchą na świecie, która ma tę krystalizację. Nie znajduję tyle różnicy między moją umysłowością a umysłowością innych, żebym mógł przypuszczać, że ja jeden mam tę wizję jasno przed sobą. Tak jak ja myślę, tysiące muszą myśleć. Mają oni podobne umysłowości z podobnym materiałem i tylko przez czysty przypadek i sposobność ja byłem wśród pierwszych, którzy dali wyraz tej realizacji przewodniego szkieletu życiowego. Jednakowoż byłem wśród pierwszych. Zasadniczo zatem jedną z głównych nici w przędzeniu mej autobiografii musi być opowieść o tym, jak natrafiłem, oraz wśród jakich okoliczności wątpiłem, kwestionowałem i buntowałem się przeciwko przyjętym interpretacjom życia; i jak w ten sposób doszedłem do znalezienia wzoru klucza do opanowania naszego świata i do wyzwolenia jego uwięzionej tajemnicy. Mam wrażenie, że jestem wśród tych, którzy odkryli jakiego klucza potrzeba. My, ja i ci inni podobni, ustaliliśmy wszystkie specyfikacje dla klucza, według którego można pracować dla osiągnięcia owego większego ludzkiego życia. Przez ustawiczny mozół studiów, propagandy, wychowania i twórczej sugestii, przez poświecenie, gdzie ono jest potrzebne, i przez wiele nieustraszonej walki, przez śmiałą postawę wobec głupoty, przeszkadzania i przewrotności, możemy jeszcze wykroić i opiłować i wypolerować i włożyć i obrócić ten klucz ku twórczej społeczności świata, nim będzie za późno. To królestwo niebieskie leży materialnie w naszym zasięgu.
Opowieść moja będzie przeto bardzo osobista a równocześnie będzie historią ludzi mojego pokroju i moich czasów. Autobiografia jest historią kontaktów pewnej umysłowości z pewnym światem. Opowieść ta rozpocznie się w zamęcie i będzie toczyła się ku zmąconemu i niesystematycznemu obudzeniu. Dojdzie do punktu szczytowego w osiągnięciu jasnego zrozumienia celu, przekonania, że nadchodzący wielki świat porządku jest rzeczywisty i pewny; jednak, o ile chodzi o moje własne indywidualne życie, z tym, że czas dobiega końca i tysiąc powikłań odwleka urzeczywistnienie. Możliwe, że dla mnie — lecz z pewnością nie dla nas. Dla nas, dla nas nieśmiertelnych naszej myśli i doświadczenia, to wielkie jutro jest pewne.
Zatem ta autobiografia zarysowuje się jako krystalizacja systemu realizacyj twórczych w jednej szczególnej umysłowości — z rozmaitymi przypadkowymi, dobrymi, interesującymi lub ciekawymi rzeczami, które zdarzyły się po drodze.
Mózg, na którym moje doświadczenia zostały zapisane, nie jest szczególnie dobry. Gdyby istniały pokazy mózgów tak jak istnieją pokazy kotów i psów, wątpię, czy dostałbym nawet trzeciorzędną nagrodę. W całym szeregu punktów sklasyfikowanoby go poniżej przeciętności. W pewnej małej prywatnej szkółce w pewnym małym miasteczku na peryferiach Londynu wydał się dosyć dobry, i to dało mi pewną zarozumiałość co do niego, pomocną we wczesnych walkach, gdzie wiara była połową zwycięstwa. Był to mózg przedwcześnie rozwinięty, więc przydzielono mnie do chłopców starszych ode mnie na przeciąg mojej krótkiej kariery szkolnej, zakończonej nim doszedłem do czternastu lat. Jednak w porównaniu z przeciętnym typem mózgów, jakie spotykam dzisiaj, wydaje mi się narzędziem mizernym. Nie będę go nawet porównywał z takimi cerebra jak pełny i subtelnie prosty mózg Einsteina, jak przezorny, bystry i giętki Lloyda George’a, jak obfita i bogata szara substancja G. B. Shaw’a, lub zasób wiedzy Juliana Huxley’a, albo też delikatny i precyzyjny instrument mego własnego najstarszego syna. Ale w stosunku do ludzi zwyczajnych, którzy nie mają pretensji do wyróżnienia pod względem umysłowym i tak przedstawia mi się w świetle niekorzystnym. Nazwy miejscowości i nazwiska ludzi, liczby, ilości i daty np. łatwo się gubią lub zostają nieco przekręcone. Chwyta je i często pozwala im się znowu wymknąć. Z wyjątkiem najłatwiejszych nie mogę robić żadnych działań matematycznych w pamięci, a kiedy grywałem w bridge’a stwierdziłem, że moja pamięć o następujących po sobie sztuczkach i moje rozumowanie jaką kartą należy zagrać było gorsze od dziewięciu na dziesięć osób, z którymi grałem. Przegrywam w szachy prawie z każdym i chociaż od piętnastu lat układam pasjansa zwanego Miss Milligan, nigdy nie nabrałem dostatecznego poczucia wzorów 104 kart, by uczynić go czymś więcej niż grą przypadku i czucia. Chociaż od moich czasów szkolnych uczyłem się i powtarzałem francuskie oraz mieszkałem wielką część każdego roku przez ostatnich 8 lat we Francji, nigdy nie nabyłem giętkiej dykcji ani dobrego akcentu i nie rozumiem Francuzów, kiedy mówią prędko — a oni zawsze mówią prędko. Innych języków, jak hiszpański, włoski i niemiecki wyuczałem się z gramatyki lub z rozmówek dostatecznie dla celów podróży, jednak tylko po to, by zapomnieć i tę trochę, skoro tylko przestałem ich używać. Londyn jest moim własnym szczególnym miastem; przez całe moje życie chodziłem po nim a jednak pewność szofera taksówki wprawia mnie stale w zdumienie. Gdybym chciał przejść od Hoxton do Chelsea nie pytając się o drogę, to musiałbym zasiąść na pewien czas do studiowania mapy. Wszystko to wskazuje na luźną, raczej niższego rzędu, tkankę umysłową, niedokładną recepcję, złą pamięć i niepewną dostępność.
Nie sądzę by mój mózg zaczął się już szczególnie starzeć. Umie chwytać nowe sztuczki chociaż znów szybko mu ulatują, szybciej może jak dawniej. Nauczyłem się dosyć hiszpańskiego w oderwanych chwilach w ciągu trzech miesięcy, by dać sobie radę w Hiszpanii dwa lata temu bez wielkiego kłopotu. Mam wrażenie, że mózg mój przedstawiał się zawsze mniej więcej tak jak teraz z wyjątkiem tego, że jest powolniejszy.
Sądzę również, że jego wady są głównie wrodzone. Od samego początku nie był to dobry mózg, chociaż pewne moje fizyczne wady i liche szkolenie we wczesnym okresie mogły zwiększyć błędy, które mogłyby być poprawione przez bacznego nauczyciela. Atmosfera mojego domu i wczesnego wychowania nie była atmosferą wysoce kształcącą; używano słów niedokładnie i źle je wymawiano i w ten sposób pewnego rodzaju nieśmiałość w wypowiadaniu oraz skłonność do mamrotania i do unikania wątpliwych wyrazów i zwrotów mogła była w pewnym stopniu oddziałać na moją strukturę umysłową. Oczy moje mają rozmaite długości ogniskowe a nikt nie zauważył tego aż do mojego trzydziestego roku życia. Kolumny liczb i wiersze druku w rezultacie łatwo nieco się zamazują i to sprawiło, że byłem zły w arytmetyce i zaciemniło moje wrażenie formy wyrazów. Dopiero w wieku około lat trzynastu, kiedy przyswoiłem sobie algebrę, elementy Euklidesa i nieco później elementy trygonometrii, uprzytomniłem sobie, że nie byłem beznadziejnym ciemięgą w matematyce. Ale tu przychodzi punkt po stronie dodatniej; przekonałem się, że z łatwością szło mi przerabianie Euklidesa oraz że rozwiązywałem proste zadania w podręczniku z łatwością, którą mój nauczyciel uznał za przykładną. Wpadłem również w zarozumiałość z powodu mej zdolności do „zagadnień” w algebrze. Gdy miałem lat jedenaście lub dwanaście, w jakiś sposób, którego nie mogę wyśledzić, zabrałem się do rysunków z zapałem i świeżością. Mój starszy brat wcale nie umiał rysować, ale mój drugi brat rysuje dokładnie i delikatnie chociaż nie całkiem tak spontanicznie i z taką ekspresją jak ja. Właściwie nic nie wiem o budowie mózgu i fizjologii, jednak wydaje mi się prawdopodobne, że ta względna łatwość do ujmowania formy i stosunku wskazuje, że ogólny kształt i układ mego mózgu jest lepszy niż jakość jego komórek, włókien i naczyń krwionośnych. Mam żywe poczucie formy i proporcji; mam mózg nadający się do ujmowania rzeczy w zarysie. Większa część tego opowiadania będzie rozwinięciem tej myśli.
Prawdopodobnie bardziej w związku z moją ogólną budową niż ze strukturą mojego mózgu stoi fakt, że mózg mój pracuje najlepiej w krótkich okresach i łatwo się męczy. Głowa moja jest mała — mogę rozweselić prawie każdego z moich przyjaciół gdy tylko z nim zamienię kapelusz; pożyczone rondo spada mi na uszy i spłaszcza je szeroko — moje serce ma nieregularne uderzenia i podejrzewam, że moje główne arterie nie rozgałęziają się tak swobodnie i obficie do mojej szarej substancji, jakby mogły. Nie wiem czyby się na coś przydało żeby po mojej śmierci przygotować przekroje mojego mózgu, celem przekonania się o tym. Testamentem moim umożliwiłem autopsję, jednak syn mój Gip mówi mi, że tkanka ta ulegnie rozkładowi na długo przedtem nim sekcja pośmiertna będzie możliwa. ,.Chyba”, dodał usłużnie, „żebyś popełnił samobójstwo w dobrym roztworze utrwalającym”. Ale to byłoby trudno urządzić. Może istnieją znaczne różnice w charakterze umysłowości spowodowane większym lub mniejszym światłem arterii szybkim lub powolnym oczyszczaniem żył, odmianami w tkance łącznej, które wpływają na reakcję i wzajemne oddziaływanie na siebie w komórkach nerwów. W każdym razie istnieje i zawsze istniała w mym mózgu aż nazbyt pochopna, jak na mój gust, skłonność do nużenia się i wyczerpywania.
Może się on wyczerpywać ogólnie lub lokalnie w bardzo kłopotliwy sposób. Afazja jest u mnie częsta. Podczas egzaminu celem uzyskania dyplomu nauczycielskiego, który wymagał odpowiedzi na dwadzieścia kilka małych zadań w ciągu czterech dni, w ostatnim dniu znalazłem się twarzą w twarz z zadaniem, na szczęście nie mającym zasadniczego znaczenia, którego pytania były zupełnie znane i zupełnie nic mi nie mówiły. Nie pozostawało nic innego jak wyjść. Innym razem miałem wygłosić popołudniowy odczyt przed Instytutem Królewskim. Znałem mój temat dosyć dobrze, tak dobrze że go nie napisałem. Nie bałem się szczególnie mojego audytorium. Mówiłem przez trzecią część wyznaczonego czasu — i stanąłem w miejscu. Po niemiłej ciszy musiałem powiedzieć: „Przepraszam. To wszystko co na dzisiaj przygotowałem”.
Psychoanalitycy mają skłonność do wyjaśniania zapominania nazwisk i oddzielania twarzy, głosów itd. od ich właściwego kontekstu jako podświadome stłumienie spowodowane jakąś niejasną niechęcią. Jeśli tak jest to muszę nie lubieć wielkiego mnóstwa ludzi. Lecz czemu psychoanalitycy mają zakładać doskonały mechanizm mózgowy i uznawać tylko przyczyny psychiczne? Sądzę, że fizyczne wyjaśnienie wytłumaczy cały szereg tych wypadków i że przerwa w przewodzeniu połączonych ogniw spowodowana zmniejszonym dopływem tlenu lub jakiejś drobnej zmianie w plazmie krwi jest znacznie bardziej powszechnie czynnikiem chwilowo zacierającym.
Pewnego wieczoru, niedawno temu, w pewnej restauracji we Wiedniu zastanowiło mnie stwierdzenie lichej jakości mojej pamięci. Weszło tam towarzystwo, które siadło przy innym stole. Jedną z osób była młoda Niemka, która przypominała mi uderzająco córkę pewnego mego znajomego z Hiszpanii. Przedstawił mi się wraz z swoją rodziną, ponieważ był bratem jednego z moich dawnych przyjaciół i wydawców, zmarłego Harry’ego Custa i słyszał o mnie wiele. „Ta dziewczyna”, powiedziałem, „jest prawdziwym obrazem–” Nazwisko nie przychodziło. „Jest córką lorda B”. Doszedłem aż do „B” i stanąłem. Spróbowałem znowu; „Jej nazwisko jest — Cust,” sprzeciwiłem się, „Lecz ja ją znałem po imieniu, rozmawiałem z nią, rozmawiałem o niej, lubiłem i podziwiałem ją, odwiedzałem dom jej ojca w — „. Znowu zupełna pustka. Zacząłem psuć nastrój towarzystwa. Nie mogłem mówić o niczym innym. Cofnąłem się wewnątrz mojego mózgu i ryłem w nim starając się wydobyć te kiedyś dobrze znane nazwiska. Mogłem sobie przypomnieć wszelkiego rodzaju zdarzenia podczas pobytu z tymi ludźmi w tym samym hotelu w Rondzie i Granadzie i podczas mojego pobytu w tym domu, bardzo pięknym angielskim domu w środkowej Anglii, potrafiłem wykonać surowy szkic ogrodu i pamiętałem, że przemawiałem do grupy skautek z głównych drzwi i nawet co do nich powiedziałem. Spotkałem się i rozmawiałem z lady B a przy innej okazji spotkałem się z jej synem w ciągu ubiegłego roku. Lecz tego wieczoru etykiety słowne zdawały się być stracone bez możności odzyskania. Przechodziłem wszystkich parów o których kiedykolwiek słyszałem, których nazwiska zaczynały się na „B”. Przechodziłem wszystkie możliwe imiona żeńskie. Od tej pory zacząłem patrzeć ponuro na mój stan umysłowy.
Następnego rana, kiedy jeszcze leżałem w łóżku, brakujące etykiety powróciły z wyjątkiem jednej. Nazwa domu zniknęła; jeszcze wciąż jej brak. Niebawem jeśli odmówi powrotu z własnej woli poszukam jej w jakimś podręcznym wydawnictwie. A jednak jestem pewny, że gdzieś w gęstwinach mojego mózgu chowa się teraz przede mną. Opowiadam tę anegdotę by wykazać jej zupełny brak pointy. Psychologicznym wytłumaczeniem takiego zapomnienia jest niechęć do pamiętania. Lecz jakiż jest tutaj konflikt nieprzyjaźni, udaremnień, poskramianych pragnień itd.? Żaden. Jedynie zachodzi fakt, że ogniwa są słabe a odcisk wrażeń zły. Mamy tu do czynienia z drugorzędnym materiałem mózgowym. A do tego zagłuszonym i zduszonym. Jeśli się nie przechodzi i nie odświeża moich ścieżek myślowych zaczynają zarastać.
Wady w strukturze mózgu muszą wpływać w równej mierze na jego moralny jak i intelektualny charakter. Jest to zasadniczo ten sam aparat, który pracuje w obu wypadkach. Jeśli ogniwa asocjacji, które składają się na jakieś wspomnienie mogą się chwilowo zatrzeć, to taki sam wypadek zachodzi z ogniwami, które wytwarzają poczucie przymusu w stosunku do jakiegoś motywu. Wadliwe dodanie kolumny cyfr i fałszywe ocenienie sytuacji, w której trzeba działać, są zupełnie porównywalnymi procesami mózgowymi. Zatem w moim własnym zachowaniu zupełnie tak samo jak w moim ujmowaniu rzeczy zarys jest lepszy niż szczegół. Im bardziej ściśle badam moje reakcje, tym więcej znajduję szczegółowych niekonsekwencji, zmian frontu i przesunięć w tym i w tamtym kierunku. Im bardziej oddzielam się od rzeczy bezpośredniej i patrzę na moje zachowanie jako całość, tym bardziej wydaje mi się zwarte. W miarę jak zbieram doświadczenie życiowe, jestem coraz bardziej pod wrażeniem niesprawiedliwości, jaką wyrządzamy sobie i drugim nie uznając tych lokalnych i chwilowych osłabień i zaników naszych mózgów w naszej ocenie postępowania.
Nasze stosunki z innymi istotami ludzkimi są tym pełniejsze i bardziej zawiłe im te istoty są nam bliższe i im ważniejsze zajmują miejsce w naszym życiu. W ten sposób, chociaż możemy być w stanie zaszeregować lub przeznaczyć tego lub owego przygodnego znajomego do potraktowania go w jakiś szczególny sposób, gdy dojdziemy do naszych zażyłych przyjaciół stwierdzimy, że postępujemy według niezmiernie różnorodnych i skomplikowanych systemów asocjacji, które, w każdym razie, jeśli idzie o takie mózgi jak mój, nie działają nigdy równomiernie, które podlegają całkiem tym samym częściowym i racjonalnym odmianom jak moja pamięć nazwisk i liczb. Mogę mieć wielką czułość lub odrazę do kogoś, a może ona tak zniknąć z mojej obecnej myśli jak ów tytuł lub nazwa tej willi wiejskiej, których nie mogłem sobie przypomnieć we Wiedniu. Mogę mieć poczucie zobowiązania a zniknie ono równie całkowicie. Fakty ukażą się w mym umyśle całkiem jasno w swej formie i następstwie a jednak całkowicie odcięte od pewnej poruszającej właściwości emocjonalnej, którą wiem, że kiedyś posiadały. A potem dzień lub dwa później wszystko znowu odżywa we mnie.
Każdy oczywiście jest mniej więcej taki sam, ale ja mam wrażenie, że jestem z tych, którzy są takimi w większym stopniu.
Z drugiej strony, chociaż moja organizacja mózgowa jest tak licha, że związki w ten sposób od czasu do czasu się osłabiają i zamazują a grupy żywych asocjacji usuwają się spod ręki, nie znajduję w tym moim cerebrum ani śladu innego typu słabości, która jak sobie wyobrażam musi być spokrewniona z taką wadą funkcjonowania, mianowicie owych rzeczywistych zastąpień jednego systemu asocjacji przez inny, które powoduje to, co nazywamy podwójnymi osobowościami. W klasycznych wypadkach podwójnej osobowości psychologowie mówią o całych odrębnych sieciach pamięci i impulsu, współistniejących obok siebie w tym samym mózgu a jednak funkcjonujących odrębnie i będących alternatywnymi a nieraz całkiem sprzecznymi z sobą. Kiedy jeden system działa, drugi jest mniej lub więcej niedostępny i na odwrót. Poznałem i żyłem w bliskim kontakcie z jednym lub dwoma osobnikami tego typu alternującego; mam wrażenie, że jest on bardziej pospolity wśród kobiet niż mężczyzn; miałem sposobność przyglądać się tym zmianom fazy, i nie spostrzegam, by w moim własnym mózgu były jakieś tego rodzaju regionalne lub strukturalne substytucje. Istnieją zamazania ale nie zastąpienia. Mózg mój może być bardzo żywy albo też oklapnięty i wyczerpany albo po prostu ogłupiały wskutek senności lub apatii; może być podniesiony przez jakąś gorączkę we krwi, rozgrzany lub zmącony alkoholem, napełniony energią, rozgniewany lub podniecony płciowo subtelnymi zleceniami i podnietami, które krew moja mu przynosi; wierzę jednak, że pozostaję zawsze tą samą osobowością przez wszystkie te zmiany. Nie sądzę, bym co do tego sam się oszukiwał. Mam wrażenie, że mózg mój jest konsekwentny. Taki jaki jest trzyma się razem. Jest jak scentralizowany kraj, którego cały rząd znajduje się w jednej stolicy, chociaż rząd ten jest nieraz niedbały, słaby lub bezczynny.
Jedną jeszcze rzecz muszę zauważyć o tym moim mózgu, a to jest — jak mam to wyrazić? — wyjątkowy brak pobudliwego „naprzód”. Podejrzewam, że nie jest to spowodowane, jak to się może dzieje w wypadku mej skłonności do zapominania i w mych niekonsekwencjach, przez lokalne braki i wady w krążeniu krwi, lecz przez jakiś ogólny stan niereagowania na podniety. Moje percepcje nie wydają się być takie dokładne, żywe i niewolące jak u wielu ludzi, których spotykam i do rzadkości należy, by moje wrażenia rzeczy miały blask. We wszystkim, co robię, jest lekki pierwiastek nieuwagi; wydaje się jak gdyby biały kolor został domieszany do wszystkich barwników mego życia. Rzadko jestem żywy dla siebie samego. Jestem ot sobie nieco opieszały, nie całkowicie i ustawicznie zainteresowany, skłonny do niedbalstwa i niestaranności. Łatwo coś mnie znudzi. Kiedy staram się to odrobić jestem nieuchronnie nieco „sztuczny”, kiedy mam do czynienia z rzeczami, a „fałszywy” i ,,czarujący” z ludźmi. Odczujecie to, gdy opowiem o mym niepowodzeniu jako subiekt w składzie sukna oraz o moim stosunku do zażyłych przyjaciół. Dużo wymijania i odmowy stwierdzicie w moim opowiadaniu.
Natura potrafi nawet wady biologiczne zamienić na korzyści i nie jestem pewny jak dalece to, co można nazwać moim powodzeniem w życiu nie było spowodowane tym nurtem obojętności. Nie dałem się łatwo unosić rzeczom bezpośrednim i nie zatracałem ogółu w szczególe. Istnieje pewnego rodzaju legenda dziennikarska, że jestem człowiekiem nieograniczonego entuzjazmu i energii, Nic nie jest bardziej odległe od rzeczywistego stanu rzeczy. Chociaż bardzo pragnę zainteresować się, muszę jednak wyznać że większość rzeczy i ludzi nic a nic mnie nie obchodzi. Pisanie mnóstwa książek i artykułów nie jest dowodem energii lecz przyzwyczajenia do siedzącego trybu życia. Ludzie z rzeczywistym ilościowym nadmiarem energii zostają Mussolinimi, Hitlerami, Stalinami, Gladstonami, Beaverbrookami, Northcliffami, Napoleonami. Potrzeba generacyj by po nich sprzątać. Lecz to co ja zostawię po sobie nie będzie wymagało sprzątania. Właśnie z powodu mej konstytucjonalnej apatii będzie w charakterystyczny sposób wolne od indywidualnego nalotu i będzie dostępne i będzie trwało tak długo jak będzie potrzebne.
A teraz przekazawszy wam pewne pojęcie o jakości i brakach szarej substancji tej zorganizowanej masy sfosforyzowanego tłuszczu i tkanki łącznej, która jest, by się tak wyrazić, bohaterem sztuki i ukazawszy persona, lub jeśli chcecie próżność, jaka teraz wypełnia jej wyobraźnię, spróbuję opowiedzieć jak w tym szczególnym aparacie odbiorczym obraz wszechświata został wzniesiony, co zrobiła a czego nie zrobiła z ciałem, którym kierowała, i co warte są cisnące się wrażenia i reakcje, które stanowiły jej życie.
Ten mój mózg zaczął istnieć, przyjmować refleksy i rejestrować wrażenia w skromnym lichym domu w pewnym miasteczku zwanym Bromley w Kent, które od tego czasu zostało przedmieściem Londynu. Moja świadomość własnego ja postępowała naprzód tak niedostrzegalnymi stopniami, a przez pewien czas każde następne wrażenie tak kompletnie obejmowało wszystko co je poprzedziło, że zupełnie nie pamiętam o jakimkolwiek początku. Posiadam mieszaninę wczesnych wspomnień, lecz nie są one ułożone w jakimkolwiek czasowym porządku. Jednakowoż uczynię wszystko co będzie w mojej mocy, by przypomnieć sobie warunki, wśród których moja dziecięca głowa otrzymała elementarne lekcje życia. Obecnie te warunki wydają mi się wprost okropne, ale w owym czasie był to jedyny mój uchwytny świat.
Wtedy była to płowa główka pulchnego chłopczyka o zadartym nosku i długiej dziecięcej górnej wardze, a wzdłuż wierzchołka głowy jego płowe włosy były zwinięte w podłużny loczek, który został w końcu usunięty na jego własną usilną prośbę. Fotografie z wczesnego dzieciństwa przedstawiają go w krótkich białych skarpetkach, z gołymi rękami i nogami, w sukience, z kokardkami wstążeczek na ramionach, oraz z nadąsaną miną. Musiał to być zapewne strój galowy. Nie przypominam sobie dokładnie jaki ubiór nosiłem na co dzień aż do czasu, gdy byłem już dość dużym chłopcem. Zdaje mi się, że sobie przypominam pewien rodzaj płóciennego fartuszka do użytku codziennego bardzo podobny do tego jaki mali chłopcy jeszcze noszą we Francji, tylko że był z brązowego a nie czarnego płótna.
Dom, po którym biegał ten mały chłopczyk, ze stukiem uganiając w górę i w dół po nieprzykrytych dywanem schodach, wrzeszcząc — tradycja rodzinna specjalnie to podkreśla — i badając otaczający świat, zasługuje na opis, nie tylko z biograficznego lecz także z socjologicznego punktu widzenia. Był to jeden z rzędu źle zbudowanych domów w wąskiej części głównej ulicy miasteczka. Od frontu na parterze był sklep zapełniony naczyniami glinianymi, porcelaną i szkłem oraz szczególnym rodzajem towarów, mianowicie kijami cricketowymi, piłkami, drążkami, siatkami i innymi przyborami do cricketa. Za sklepem był niezwykle mały pokój, zwany „salonem”, z kominkiem, wewnętrznym oknem i szklanymi drzwiami do sklepu, oraz większym oknem wychodzącym na podwórze z tyłu. Zabójczo wąskie schody z zakrętem prowadziły w dół do zupełnie podziemnej kuchni oświetlonej za pomocą okna, które otrzymywało światło z kraty znajdującej się na poziomie ulicy, oraz do pomywalni z niewyprawionych cegieł, która, ponieważ dom był wzniesiony na pochyłym terenie wychodziła na podwórze poniżej poziomu parteru. W pomywalni był mały kominek, miedziany kocioł na bieliznę, spiżarka, dzieża do robienia chleba, beczka na piwo, pompa ciągnąca wodę ze studni do kamiennego zlewu oraz miejsce na węgle, pod drewnianymi schodami. W tej „piwnicy na węgle” mieściła się mniej więcej tona węgla, a kiedy zapas odnawiano musiano węgle znosić w workach przez sklep i „salon” i na dół schodami, a węglarze bywali skłonni do niegrzeczności z powodu niedogodności roboty a jeszcze częściej do upuszczania małych kawałków węgla po drodze.
Podwórze miało może trzydzieści na czterdzieści jardów powierzchni. Stał na nim mały budyneczek z cegły, „klozet”, ziemny ustęp nad ściekiem, w odległości może dwudziestu stóp od studni i pompy, a nad tym klozetem był rezerwuar na wodę deszczową. Za nim było śmietnisko z cegieł (opróżniane w rzadkich odstępach czasu przez sklep), dość otwarty i obszerny zbiornik. Tam mały chłopiec mógł znaleźć wśród popiołu tak interesujące przedmioty jak skorupki z jaj, użyteczne puszki i pudełka. Popiół można było przesypywać by dawał złudzenie krajobrazu górskiego. Mur graniczny oddzielał nas od znacznie większego podwórza i szop pana Covella, rzeźnika, w których przemocą zamykano świnie, barany i bydło rogate, żałośnie skarżące się w ciągu nocy, po której je zarzynano. Niekiedy bywało oporne i musiano je stosownie do tego traktować; coś z elementu Rodeo unosiło się nad podwórzem Covell’a. Za podwórzem był kościół bromleyski ze starym cmentarzem, pełnym wówczas zdrowych drzew, zniszczonych grobów i krzywych pomników — na którym była pochowana moja starsza siostra.
Nasze podwórze było do połowy brukowane cegłami a do połowy pokryte gołą ziemią. Otwartym wycementowanym rynsztokiem woda ze zlewu spływała do ścieku, w środku podwórza. Stamtąd niewątpliwie mydliny i woda po kapuście przeciekała, by zmieszać się z poważniejszymi nagromadzeniami „klozetu” i z wodą ze studni, z której pompa czerpała nasz zapas. Pomiędzy pomywalnią a murem sąsiada znajdowało się wąskie, daszkiem pokryte przejście, w którym ojciec mój chował czerwone gliniane garnki i miski, słoiki do konfitur itd., które tak pokaźne miejsce zajmują w inwentarzu kupca wyrobów glinianych.
„Bawiłem” się dużo na tym podwórzu i poznałem każdy jego szczegół, ponieważ nie było innego miejsca na wolnym powietrzu, które by nie było zbyt odległe dla malutkiego chłopca. Wrażenie małości podnosiły przybudówki na podwórzach sąsiadów po obu stronach. Z jednej strony znajdowało się podwórze pana Munday, kupca towarów galanteryjnych, który wystawił był cieplarnię i hodował grzyby, dla których nawożenia jego chłopcy zbierali zmiotki końskie z głównej ulicy do małego drewnianego wózka; a z drugiej strony pan Cooper, krawiec, wybudował pracownię, w której siedziało dwóch lub trzech krawców i szyło. Powodem niepokoju była zawsze dla mej matki sprawa, czy ci ludzie mogli, czy też nie mogli patrzeć Ukradkiem i widzieć konieczne spacery domowników i wynoszenie nocników i naczyń do klozetu. Niewyłożona cegłami część podwórza miała małą grządkę z kwiatami, na której ojciec mój zasadził krzew wigelii. Kwitnęła opornie i większość roślin rosła opornie na tej grządce. Jest faktem, który jeszcze żywo zachował się w mej pamięci poprzez przerwę sześćdziesięciu lat, że był to jedyny kawałek miękkiej ziemi dostępny dla kotów pana Munday’a, pana Coopera oraz należących do naszego gospodarstwa. Ojciec mój był jednak ogrodnikiem o silnie zdecydowanej woli i umiał skłonić winną latorośl nie tylko do tego by rosła, lecz nawet by kwitła na tyle domu, zapuściwszy korzenie w szparze między cegłami. Kiedy miałem dziesięć lat spadł z kombinacji złożonej z krótkiej drabiny, stołu i schodków kuchennych, na którą wyspinał się, by przyciąć mniej dostępne pędy owej winnej latorośli, i doznał skomplikowanego złamania nogi. Lecz o tym niezmiernie ważnym zdarzeniu opowiem nieco później.
Zatrzymuję się dość długo na szczegółach dotyczących tego podwórza, ponieważ tworzyło ono w tym czasie wielką część mego małego światka. Żyłem przeważnie na nim oraz w zmywalni i w podziemnej kuchni. Byliśmy zbyt biedni, by trzymać służącą, a byłoby ponad siły mej matki palić w piecach na górze (nie mówiąc już o cenie węgla). Nad parterem był tylni pokój, który zajmowała moja matka i frontowy pokój, który zajmował ojciec (ten rozdział był zdaje się ich formą świadomego macierzyństwa). Do pokojów tych dochodziło się przez równie kręte schody — widziałem raz jak ojciec wpadł w wściekłą pasję starając się wnieść nimi małą sofę. Nad frontowym pokojem był jeszcze jeden pokój, sypialnia chłopców (było nas trzech), i tylni zakamarek zapełniony zakurzonymi naczyniami. Ale naczynia były wszędzie; garnki i słoje wałęsały się po kuchni, pod stołem i pod deską do prasowania; kije i drążki dostawały się do „salonu”. Umeblowanie tego domu zostało całe zakupione z drugiej ręki na wysprzedażach; składy mebli dostarczające towaru dla demokracji miały się dopiero ukazać w połowie dziewiętnastego wieku; arystokratyczna lecz roztrzęsiona szafa na książki patrzyła z góry na kanapę pochodzącą z pokoju jakiejś gospodyni; w salonie była mała zarozumiała gablotka; krzesła były masywne lecz melancholijne; drewniane łóżka miały wyczerpane materace puchowe i szare prześcieradła — bo musiano oszczędzać na rachunkach za pranie — a w całym domu nie było kawałka wypłowiałego dywanu lub zniszczonej ceraty, który by nie był żył życiem pożytecznym zanim dostał się do naszego gospodarstwa. Wszystko było starte, wypłowiałe i połatane. Mieliśmy jednak bez końca lamp naftowych, ponieważ pochodziły ze sklepu (i wracały doń). (Ojciec mój także sprzedawał knoty do lamp naftowych i parafinowych).
Mieszkaliśmy, jak powiedziałem, głównie na dole i pod ziemią, szczególnie w zimie. Na górę szliśmy spać. O górnych pokojach muszę dodać jeszcze dalszy szczegół. Dom roił się od pluskiew. Trzymały się w drewnianych łóżkach i czaiły między warstwami tapet, które łuszczyły się ze ścian. Gdy się je zabija, mszczą się szczególnie przenikliwym nieprzyjemnym zapachem. Zapach ten miesza się w mych wczesnych wspomnieniach z bardziej przejmującym zapachem parafiny, za pomocą której ojciec mój toczył z nimi daremną walkę. Prawie każda część mojego domu miała swój własny odrębny zapach.
Taka była zewnętrzna oprawa, w której rozpoczęło się moje życie. Teraz niech mi wolno będzie opowiedzieć coś o moim ojcu i matce, jakiego rodzaju byli to ludzie i jak dostali się do tego dziwnego domu, z którego moi dwaj bracia i ja wkroczyliśmy w ten Tajemniczy Wszechświat, jak go trafnie określił Sir James Jeans, by popróbować na nim szczęścia.
Matka moja była kobietą niską o niebieskich oczach i różowych policzkach i miała dużą poważną niewinną twarz. Urodziła się 10 października 1822 r. za dni panowania króla Jerzego IV, a na trzy lata przed otwarciem pierwszej kolei parowej. Był to jeszcze wiek komunikacji konnej i pieszej, żaglowców i nieodkrytych lądów. Była córką właściciela gospody w Midhurst i jego chorowitej żony. Nazywał się on Jerzy Neal (ur. 1797) i zapewne był odległego irlandzkiego pochodzenia; nazwisko panieńskie jego żony brzmiało Sarah Benham, co wygląda na rzetelne angielskie pochodzenie. Urodziła się w r. 1796. Midhurst było starym słonecznym nieregularnie zbudowanym miasteczkiem na drodze z Londynu do Chichester, a mój dziadek utrzymywał stajnię koni do zmiany dla dyliżansu, tak samo jak przed nim jego ojciec. Jeden z jego wujów powoził dyliżansem i pewnej zimowej nocy, jadąc samotnie bez podróżnych a pokrzepiwszy się nadmiernie na zimno i samotną jazdę, wjechał w nieodpowiednią boczną drogę przy wjeździe do miasta, wpadł z nadbrzeża do basenu starego kanału, i utonął wraz z końmi. Cechą charakterystyczną rodziny mojej matki było to, że łatwo podniecali się i ulegali oszołomieniu pod wpływem alkoholu, który ich jednak nigdy nie doprowadzał do bezczynności. A kiedy mój dziadek umarł cały jego drobny majątek był zahipotekowany a on był zadłużony, tak że właściwie nic nie zostało dla mojej matki i jej młodszego brata Jana, których osierocił. Fakty, które dadzą się jeszcze ustalić co do okoliczności życiowych mego dziadka, są teraz bardzo fragmentaryczne. Mam kilka notatek, które zapisał starszy mój brat na podstawie wspomnień mojej matki, oraz posiadam różne testamenty i metryki ślubów i chrztów i dziennik spisywany przez moją matkę. Jerzy Neal prowadził zdaje się gospodę Fountains Inn w Chichester, zanim objął gospodę New Inn w Chichester; New Inn prowadził od r. 1840 aż do śmierci we, 1853, Z Sarą Benham ożenił się 30 października 1813 Dwaj chłopcy umarli w niemowlęctwie, a potem urodziła się moja matka w r. 1822. Po długiej przerwie urodził się mój wuj Jan w r. 1836, a córka Elżbieta w r. 1838. Oczywistym jest, że stan zdrowia mej babki był bardzo nieszczególny, jednak według dziennika mej matki, była jeszcze przystojna i miła w wieku lat pięćdziesięciu trzech, a ręce jej były małe i delikatne. Z wyjątkiem tego jednego zapisku nie wiele więcej można się teraz o niej dowiedzieć. Przypuszczam, że gdy czuła się dobrze czyniła wszystko, by zwyczajem swej epoki, nauczyć swą córkę podstaw religii, wiedzy i sztuki gospodarstwa. Mam w swym posiadaniu wcale niezły wzornik zrobiony przez mą matkę, kiedy miała ósmy rok. Wśród różnych ozdobnych ściegów można wyczytać co następuje:
„Straconej sposobności nigdy nie da się odrobić; dlatego jest najwyższą mądrością młodzieży, by możliwie jak najwięcej wiedzy nabywała w młodości; albowiem młody przerośnięty głupiec rzadko dochodzi do znaczenia w jakiejś dziedzinie nauki w swej starości. Robótka Sary Neal. 26 maja 1830. 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18”.
Po czym urywa się i rozpoczyna na nowo na dole szeregiem liter odwróconych do góry nogami.
Kiedy moja babka była zbyt chora, by sprawować nadzór, matka moja biegała po zabudowaniach gospody, nakrywała stół do posiłków mego dziadka, oraz jako specjalne wyróżnienie nalewała i podawała kufle piwa w barze. W owych czasach nie było przymusowej nauki szkolnej. Zdaje się, że kilku poważnych sąsiadów rozmawiało z moim dziadkiem i wykazywało wartość wykształcenia i szkolnego wydoskonalenia dla młodej kobiety w stuleciu postępowym. W r. 1833 dziadek mój odziedziczył mały spadek wskutek śmierci mego pradziadka, w następstwie czego matkę moją posłano do szkoły dla panien prowadzoną przez niejaką pannę Riley w Chichester. Tam w ciągu mniej więcej roku wykazała tak niezwykłe zdolności do nabywania wiedzy, że nauczyła się pisać wyraźnym kanciastym pismem zastrzeżonym w tych czasach dla kobiet, czytać, rachunków aż do, lecz nie całkiem włącznie z dzieleniem, nazw krajów i stolic europejskich oraz hrabstw angielskich i ich głównych miast (ze szczególnym uwzględnieniem rzek, nad którymi leżą), a z Historii pani Markham wszystkiego co wypadało o królach i królowych Anglii. Ponadto nauczyła się z Pytań Magnella nazw czterech żywiołów, (których w odpowiednim czasie mnie nauczyła), siedmiu cudów świata (a może ich było dziewięć?), trzech chorób pszenicy i wiele podobnych rzeczy, które Miss Riley uważała za przydatne dla niej w jej wędrówce przez życie. (Jednakowoż nigdy naprawdę nie opanowała nazw dziewięciu Muz i czemu patronowały, a chociaż prosiła i błagała swego ojca, by mogła uczyć się francuskiego, to jednak jej odmówiono, ponieważ język francuski był przedmiotem za który trzeba było płacić osobno. Wrodzona skłonność do protestanckiej pobożności ugruntowana już przez chorowitą matkę, została znacznie podniesiona. Otrzymała do czytania różne budujące książki, lecz przestrzeżono ją przed świeckimi powieściami, przed błędami i podstępami Rzymu, francuską kuchnią oraz chytrą zdradliwością mężczyzn, również przygotowano ją do konfirmacji i konfirmowano, przyjęła sakrament Komunii Św., i w ten sposób wzmocniona i udoskonalona wróciła do rodzinnego domu (1836).
Interesującą rzeczą w odniesieniu do tej szkoły panny Riley, która pod wieloma względami była przestarzałą osiemnastowieczną szkołą, był mocny osad wczesnego feminizmu jaki pozostawiła w duszy mej matki. Nie zdaje mi się, by to było gdziekolwiek zapisane, jednak wynika dla mnie jasno z tego co słyszałem od matki, że przynajmniej wśród nauczycielek i wśród tego rodzaju kobiet istniał ruch za emancypacją w łączności z pretensją księżniczki Wiktorii, córki księstwa Kentu, do następstwa po królu Wiliamie IV, która miała ostatecznie zostać uwieńczona powodzeniem. Istniał ruch skierowany przeciwko tej księżniczce z powodu jej płci, co w reakcji wywołało falę poparcia tej kandydatury ze strony kobiet w całym kraju. Ruch za Wiktorią zyskał wzmocnienie na podstawie jakichś wcześniejszych nieporozumień między Jerzym IV a Królową Karoliną. Ulubioną książką mej matki były Królowe Anglii pióra pani Strickland, i śledziła ona życie Wiktorii, jej czyny i wypowiedzi, jej wystąpienia i połogi, jej wielki ból i inne straty, z oddaną lojalnością. Królowa, również kobieta niskiego wzrostu, była faktycznie kompensacyjną osobowością mej matki, jej wyimaginowaną pociechą za wszystkie ograniczenia i trudy, jakie jej płeć, jej drobny wzrost, jej macierzyństwo i wszelkie niekończące się trudności życiowe, na nią nakładały. Ukochana królowa mogła rozkazywać swemu mężowi jak poddanemu i przerażeniem zmrozić straszliwego Gladstone’a. Jakby się człowiek czuł, gdyby był na jej miejscu? Powiedziałoby się to, zrobiłoby się tak. Nie mam wątpliwości co do marzeń mej matki. W późniejszym wieku w swym czarnym czepeczku i czarnej jedwabnej sukni w charakterystyczny sposób przypominała najjaśniejszą wdowę…
Jeśli idzie o mnie, taka już jest zatwardziałość młodego samca, to o wiele za dużo słyszałem o ukochanej królowej; powziąłem zazdrosną nienawiść do obfitej odzieży, wspaniałego mieszkania i do wszelkich swobód jej dzieci, a jeszcze bardziej do moich rówieśników, jej wnuków. Dlaczego matka moja tak się mmi zajmowała? Czyż moje upośledzenie nie było i tak dość przykre, by jeszcze wielbić te królewskie dzieci na rozkaz mojej własnej matki? Przeświadczenie to trwa przez całe moje życie. Rozmaite desperackie i męczące wyprawy do natłoczonych rogów ulic i korzystnych stanowisk w Windsorze, w Chislehurst koło Bromley (gdzie cesarzowa Eugenia żyła na wygnaniu), z których mogliśmy widzieć przejeżdżającą ukochaną królowę; — „Już nadjeżdża. O, już nadjeżdża. Żebym tylko mogła widzieć! Zdejm kapelusz, Bertie, dziecko drogie”; — pogłębiły moją niechęć i wprzędły mocną, niezniszczalną nić republikanizmu w moją wrażliwą naturę.
Lecz to jest ubieganiem wypadków. Obecnie staram się odtworzyć duchowy obraz świata jak się przedstawiał mej matce, na trzydzieści i więcej lat przed moim urodzeniem lub nim myśl o mnie powstała. Był to świat bardziej podobny do świata Jane Austen niż Fanny Burney, lecz na niższym społecznym poziomie. Jego perkal był kupiony z drugiej ręki a jego kwiecisty muślin tani i łatwo się niszczący. Jeszcze bardziej podobny był do angielskiej wsi z Ponurego Domu Dickensa. Była to wieś, bo jeszcze wówczas matka moja nie znała zupełnie Londynu. Nad całym tym światem rządził nasz Bóg–Ojciec, do którego przyrodzonej dobrotliwości matka moja miała wielkie zaufanie. Mieszał się on całkowicie w jej umyśle, z powodu tajemnicy Trójcy Świętej, z „Naszym Zbawicielem” czy też „Naszym Panem”, — którego rzadko wymieniano pod innymi imionami. Ducha Świętego prawie zupełnie ignorowała; nie mogę sobie przypomnieć żadnej o Nim wzmianki; z pewnością nie był nigdy „naszym” Duchem Świętym, a Matkę Boską mimo, że według mego przekonania, powinna była przemawiać do jej femistycznych skłonności, pomijała jeszcze bardziej zupełnie. Możliwe, że było to spowodowane jedynie papistycznym posmakiem Matki Boskiej; nie wiem. Lub jakimś odległym podejrzeniem artystycznej nieprzystojności w przekazanych czynnościach Ducha Świętego. W niższym niebie i jako istotne ogniwo między moją matką a Bóstwem znajdowała się Ukochana Królowa, rządząca na podstawie prawa boskiego, a poniżej jej znowu, arystokracja i szlachta, która zatrudniała, opiekowała się, kierowała i rozkazywała reszcie ludzkości. Każdej niedzieli w roku szło się do kościoła i odświeżało swoje poczucie tej hierarchii między balustradą ołtarza a ławkami. A z tyłu za wszystkimi, za wolnymi ławkami, lecz niestety wcale do nich tylko nie ograniczający swych zdrożnych czynów, był Szatan, Zły Duch, Diabeł, który był odpowiedzialny za wiele rzeczy, które inaczej byłyby niewytłumaczalne.
Matka moja należała do Niskiego Kościoła, i już w bardzo wczesnych latach byłem skłonny uważać, że teologia Niskiego Kościoła była nieco za sztywna dla mnie, lecz ona w zupełnie swoisty sposób przystosowywała ją do swej wrodzonej dobroci, łagodności i wiary w ojcostwo Boga. Pamiętam, że raz zapytałem ją w owym nastroju buntu jaki przechodzą chłopcy w wieku szkolnym, czy rzeczywiście wierzy w piekło i wieczne męki. „Musimy wierzyć, dziecko drogie”, powiedziała. „Jednak Zbawiciel umarł za nas — może więc nikt się tam nie dostanie. Z wyjątkiem oczywiście Starego Diabła”.
A myślę, że nawet jego, chociaż był, by się tak wyrazić, kierownikiem urzędu, byłaby uwolniła od faktycznych tortur. Możliwe, że Ojciec Nasz byłby mu pokazał od czasu do czasu obcęgi, tak dla przypomnienia.
W starej ilustrowanej książce pobożnej znajdował się obrazek, Sturma Ref1eksje, zalepiony papierem a zatem podniecający do badań. Cóż to matka chowała przede mną? Trzymając kartkę pod światło stwierdziłem, że potępiona ilustracja przedstawiała ogień piekielny; diabeł, widły i potępienie, wszystko w komplecie i narysowane ze szczególnym zamiłowaniem. Jednak matka moja przewidziała ogólny kierunek, ku któremu protestantyzm miał się zwrócić obecnie i ukryła piekło.
Wierzyła, że Bóg nasz Ojciec i Zbawiciel, osobiście i przez przygodnych aniołów, będzie o niej pamiętał; wierzyła, że nie będzie obojętny na jej modlitwy; wierzyła że musi być dobra, i starać się o to usilnie i stale, by nie dać Szatanowi sposobności do skuszenia jej. Wtedy będzie wszystko ze. Do tego właściwie sprowadziła się jej „prosta wiara”, jak ją nazywała, i z tą wiarą szła w świat z wielką ufnością.
Z początku postanowiono, że ma pójść na służbę jako panna służąca. Najpierw jednak odbyła czteroletnią praktykę krawiecką (1836–1840,) i pobierała również naukę fryzjerstwa, by przygotować się lepiej do tego stanu, do którego podobało się Bogu ją powołać.
Był to świat innych panien służących i lokaii, rządców, gospodyń, kucharek i kamerdynerów, warstwy służących wyższych stopniami od pokojówek i pokój owco w, świat suteren, lecz mieszkający w obfitym dobrym powietrzu, dobrze odżywiony i względnie dobrze porozmieszczany w mansardach, suterenach i zakamarkach wielkich dworów. Był to staromodny świat; jego wzory zachowania i wielka część jego specjalnego języka zostały ustalone w siedemnastym wieku; jego sposób mówienia, styl jego umysłowości, był nieprzerwaną tradycją od Grzecznej Rozmowy dziekana Swifta, i miał zwyczaje i etykietę sobie tylko właściwą. Nie sądzę, by źle jej się powodziło na służbie,” żartowano sobie trochę z jej pewnego rodzaju naiwności, ale zdaje się, że nikt nie był złośliwy.
Nie wiem o wszystkich posadach jakie zajmowała jako panna służąca. W r. 1845, kiedy zaczyna się jej dziennik, wiem że służyła u żony niejakiego kapitana Forde’a i w jej towarzystwie podróżowała i mieszkała w Irlandii i w rozmaitych miejscowościach Anglii. Wczesna część tego dziennika jest znacznie lepiej napisana od reszty. Obfituje w opisy krajobrazów i wyrażenia zachwytu co wyraźnie świadczy o umyśle zainteresowanym choć przeciętnym. W końcu (1850) została służącą niejakiej panny Bullock, która mieszkała w Up Park koło Petersfield.
Otoczenie nie było tu takie wesołe jak u Forde’ów. Szczególnie na Boże Narodzenie nie było wesołości a „Up Park nie robił nic innego tylko jadł”, mimo to jednak bardzo przywiązała się do Miss Bullock. Od Forde’ów odeszła, ponieważ matka jej była przygnębiona śmiercią swej siostry Eżbiety i chciała mieć Sarę bliżej siebie w Anglii. A w Up Park poznała stosownego kawalera ogrodnika, który miał zakończyć jej karierę jako panny służącej a z biegiem czasu zostać moim ojcem. Z początku jednak go tam nie było; przybył w r. 1851. „Wydaje się szczególny” powiada dziennik, i nie podaje żadnych dalszych uwag. Prawdopodobnie matka moja poznała go w izbie czeladnej, gdzie raz na tydzień odbywały się tańce przy świetle świec i przy dźwiękach harmonii i skrzypiec.
Nie było to pierwsze miłosne doświadczenie mej matki, Dwie aluzje, lekko przypominające romantyczne powieści ówczesne, zachowują pamięć jakiegoś wcześniejszego przeżycia.
„Kolej do Kingstown”, zapisuje dziennik, jest bardzo niedługa i ładna. Z Dublina jest krótka, jednak otwiera się widok na morze i góry, które dla kogoś lubiącego romantyczną scenerię, jakże drogą wydaje się okolica kiedy widoki są tak urozmaicone zmianami, dla umysłu refleksyjnego, jakże słodkie są dla kogoś, kto niestety jest dobrowolną wygnanką ze swego drogiego ojczystego kraju, dla wygnanki, która wędruje samotnie, by rozpamiętywać nikczemność, niewdzięczność, niewiernego, nieobecnego, jednak niezapomnianego kochanka. Opuściłam dobry i szczęśliwy dom, by ukryć przed wszystkimi drogimi przyjaciółmi przejmujący, ostry ból mego serca. Czas i uśmiech gościnnych mieszkańców Erynu uczyniły niegdyś nieszczęśliwą dziewczynę względnie szczęśliwą, lecz czyż może być szczęśliwym mężczyzna, który pozyskuje niewinną miłość, a potem bawi się niewinnym sercem dziewczęcym. Niech mu będzie odpuszczone jak ja mu odpuszczam!!!”
I znowu kilka stron dalej: „Wszędzie spotykam się z Życzliwością, są jednak chwile, kiedy czuję się samotna i wtedy wzdycham za Anglią, za szczęśliwym jej wybrzeżem, ale nie chcę spotkać więcej tego fałszywego nikczemnego człowieka, który zdobył moje młode serce a potem zażartował sobie z mej czystej miłości. Ufam, że to wczesne doświadczenie wyjdzie mi na dobre. Czuję, że zostało ono zesłane dla mojego dobra, i wierzę, że czas okaże mi jak łaskawie Opatrzność czuwała nade mną, i dla mądrego celu nauczyła mnie nie ufać na ślepo błądzącym stworzeniom. O, czyż jeszcze kiedykolwiek będę mogła znowu wierzyć mężczyźnie? Spaliłam wszystkie jego listy. Mam nadzieję, że teraz prędzej zapomnę, i niech mu będą odpuszczone jego fałszywości”.
A zatem, gdyby nie zdrada owego człowieka, wszystko mogłoby być inaczej i ktoś inny mógłby był przyjść na świat zamiast mnie, a biografia ta, mogłaby nigdy nie była powstać zastąpiona przez jakąś inną biografię lub zgoła żadną.
Nie wiem nic o pierwszym zetknięciu się mego ojca i matki. Mogło ono było nastąpić wśród ewolucyj tańców zwanych „Weźmy się za ręce”, „Środeczkiem” „Sir Roger de Coverley”, „Uciekła mi przepióreczka”, lub w jakimś podobnym tańcu. Lubię sobie wyobrażać moją matkę w tych czasach jako niewinnie ożywioną, ładną i jeszcze nieprzemęczoną brudną robotą, a mego ojca jako bystrego i obiecującego ogrodnika, syna naczelnego ogrodnika zażywającego pewnej sławy, mianowicie naczelnego ogrodnika lorda de Lisie w Penshurst. Był on pięć lat młodszy od niej, a oboje mieli dopiero po dwadzieścia kilka lat. Niebawem ona zaczęła nazywać go „Joe” a on zmienił jej imię Sarah na „Saddie”.
Przychodził zapewne codziennie do dworu, by pomówić o kwiatach i jarzynach itp. z kucharką i gospodynią i rządcą i możliwe, że wtedy nadarzała się sposobność do zamienienia kilku słów, oraz w niedzielę, gdy wszyscy szli w dół około milę przez zagajnik na ranne nabożeństwo do kościoła w Harting, mogli mieć okazję do rozmowy. Przypuszczam, że był całkiem przystojnym młodym człowiekiem, a raz poznałem w Harting pewną starszą panią, która przypominała sobie, że nosił „popielate spodnie w stylu prawdziwego gentlemana”.
Stosunki między moimi rodzicami miały także poważną stronę w tych czasach. Nie były to tylko tańce ludowe i spotkania wśród uśmiechów. Posiadam jeszcze list od niego do niej, w którym wyjaśnia, że źle zrozumiała pewną aluzję, którą zrobił do Najświętszego Sakramentu. Byłby ostatnim, powiada, żeby odnosić się bez uszanowania do takiego tematu. Jest to całkiem dobrze napisany list.
Ów Up Park jest ładnym wielkim domem, zwróconym ku południowi, otoczonym rozległym sfalowanym niżej położonym parkiem, którego lasy bukowe i gąszcze paprociowe dają schronienie centkowanym płowym sarnom i jeleniom. Ku północy majątek wciska się w wieś South Harting w trójkącie między Midhurst, Petersfield i Chichester. Murem otoczone ogrody, wraz z domkiem ogrodnika, który zajmował mój ojciec, położone były w odległości około trzystu lub czterystu jardów od głównych budynków. Znajdowały się tam nieco dalej położona pralnia, mleczarnia, sklep rzeźniczy i stajnie w stylu wczesnego osiemnastego wieku, oraz darnią pokryta lodownia. Up Park został zbudowany przez jednego z Fetherstonhaugh’ów i zawsze był w rękach tej rodziny.
Z początkiem dziewiętnastego wieku rządzącym Fetherstonhaugh’em był niejaki Sir Harry, przyjaciel Księcia Regenta, który następnie był Jerzym IV. Sir Harry był wielkim uwodzicielem pięknych ubogich dziewcząt, modystek, wieśniaczek, śpiewaczek i służących, według mody ówczesnej. Jedną z wcześniejszych jego kochanek była owa piękna młoda awanturnica, Emma, która przeszła pod opiekę Greville’a, znanego z Pamiętników, wyszła za Sir Williama Hamiltona i stała się Lady Hamilton Romney’a i Nelson’a. W podeszłym wieku Sir Harry zapałał namiętnością do powabnej pokojówki Franciszki Bullock, i po usilnym nastawaniu i cnotliwym oporze, walecznych utarczkach na tylnych schodach i licznych gwałtownych kłótniach, ożenił się z nią. Potomstwa nie było. Sprowadziła do domu swą młodszą siostrę i przyjęła guwernantkę, Miss Sutherland, dla zajęcia się nią, a po śmierci Sir Harry’ego matka moja została służącą tej właśnie młodszej panny Bullock.
Królowa Wiktoria i sfery towarzyskie nigdy zbyt pochopnie nie odnosiły się do tej spóźnionej Lady Fetherstonhaugh, nikt nie ożenił się z panną Bullock, a skoro Sir Harry został należycie pochowany, trzy panie prowadziły życie szerokie, nudnawo wygodne między Up Park a hotelem Claridge. Przyjmowały gości; ludzie zjeżdżali do nich na polowania. Tak mało zmieniały dawne urządzenie, że w spisie gości sporządzonym przez gospodynię w czterdzieści lat po jego śmierci znajduję, że „sypialnię Sir Harry’ego” jeszcze określa się jego imieniem i przeznacza dla głównego gościa. Niejaki pan Weaver, jak mi się zdaje nieślubny syn Sir Harry’ego, zajmował w gospodarstwie niejasne stanowisko jako rządca i mówiono — co było zapewne nieuniknionym — że jest kochankiem Lady Fetherstonhaugh. W każdym razie nie wiele mogło być tych amorów pod czujnym i ganiącym okiem otoczenia.
W jednej z moich powieści, która jest może najbardziej ambitnym moim dziełem, Tono Bungay, naszkicowałem obrazek Up Park pod mianem „Bladesover” oraz dałem rzut oka na jego życie pod schodami. (Jednak gospodyni tamtejsza zupełnie nie jest podobna do mojej matki). Takim widziałem go w latach osiemdziesiątych, kiedy obie żyjące jeszcze panie, panna Bullock, (która przyjęła nazwisko Fetherstonhaugh po śmierci swej siostry) i panna Sutherland były już staruszkami. Lecz pod koniec lat czterdziestych, kiedy matka moja schodziła od szycia, naprawiania i upinania włosów na obiad, podwieczorek lub kolację do pokoju gospodyni lub spoglądała, czego jestem pewny, z jakiegoś górnego okienka na ogrody, albo z promiennym uśmiechem dygała przed danserami i balansowała w kontredansie, wszyscy byli młodsi, a życie wydawało się bardziej pełne wydarzeń. Jeśli nawet nie było takie wesołe i urozmaicone jak życie, które obecnie już należało do przeszłości, w Irlandii, to w każdym razie było jeszcze dosyć pogodne.
Ojciec mój, Józef Wells, był synem Józefa Wellsa, który był naczelnym ogrodnikiem Lorda de Lisie w Penshurst Place w Kent. Ojciec mój był jednym z kilkorga rodzeństwa, Karola Edwarda, Henryka, Edwarda, Wiliama, Łucji, Elżbiety i Hanny, a chociaż nosił imię ojca był najmłodszym z synów. W okolicy mieszkali stryjowie i kuzyni, tak że przypuszczam, iż rodzina była osiadła w. Kent przynajmniej od kilku pokoleń. Mój pradziadek nazywał się Edward; miał sześcioro dzieci i czterdzieścioro wnuków i rodzina gubi się w końcu w podzwrotnikowej dżungli Janów, Jerzych, Edwardów, Tomów, Wiliamów, Harrych, Sar i Łucyj. Brak oryginalności przy chrztach jest przerażający. O ile mogę stwierdzić, ciotki i wujowie należeli wszyscy do klasy wyższych służących i dzierżawców, z tym wyjątkiem, że jedna grupa najbliższych kuzynów mego ojca w Penshurst, nazwiskiem Duke, rozwinęła warsztat wyrobu palantów i piłek do cricketa i powodziło się jej może trochę lepiej niż innym. Ojciec mój od młodości zajmował się ogrodnictwem i cricketem i do końca życia pozostał człowiekiem lubiącym zajęcia na dworze i wolnym powietrzu. Został ogrodnikiem w bliskim sąsiedztwie w Redleai u niejakiego pana Józefa Wells’a, który mimo tożsamości nazwiska nie był zupełnie żadnym krewnym, i w lecie natychmiast po skończonej robocie ojciec mój biegł, jak mi to raz opowiadał, ponad milę na boisko cricketowe w Penshurst, by jeszcze z pół godziny pograć nim mrok czynił piłkę niewidzialną. Nauczył się pływać i obchodzić ze strzelbą nabijaną przez lufę i tym podobnych rzeczy, na wzór innych chłopaków wiejskich, a ze szkoły wyniósł umiejętność czytania, pisania i rachowania, tak że czytał co tylko wpadło mu pod rękę a swoje rachunki spisywał wyraźnym kształtnym pismem; ale co to była za szkoła, która udzieliła mu tych wiadomości, tego nie wiem.
Józef Wells z Redleaf był starszym panem o zamiłowaniach liberalnych i estetycznych a młodego Józefa nawet polubił Rozmawiał z nim, zachęcał go do czytania, i pożyczał i dawał mu książki botaniczne i ogrodnicze. Kiedy staruszek był chory lubił, by ojciec mój brał go pod ramię, kiedy spacerował po ogrodzie. Ojciec mój czynił usilne starania, by się kształcić. Gdy byłem małym chłopcem szukającym czegoś do czytania, w salonie naszym znajdował się jeszcze Towarzysz młodego człowieka w dwóch tomach i szereg zeszytów Cyklów wiedzy Orra, które był nabył w tej fazie. Miał zdolności do rysunków. Rysował i malował obrazki rozmaitych gatunków jabłek, gruszek i tym podobnych owoców, oraz wyszukiwał, rozkładał i suszył między arkuszami bibuły wielką ilość roślin okazowych.
Stary Wells interesował się sztuką, a jednym z jego przyjaciół i częstym gościem w Redleaf był Sir Edwin Landseer, znany „malarz zwierząt”, który umiał tchnąć ludzką duszę w każde prawie zwierzę i który był twórcą owych poważnych obojętnych lwów, które zdobią podstawę pomnika Nelsona na Trafalgar Square. Ojciec mój służył niejednokrotnie jako model a przez wiele lat można go było widzieć w Galerii Narodowej wpatrzonego w dziewczynę od krów w obrazie zatytułowanym Dziewczyna i sroka. Za nim w słońcu stał kościół w Penshurst. Jednakowoż potem obrazy Landseer’a przeniesiono do Galerii im. Tate’a w Millbank i tam nagły wylew uszkodził lub zniszczył większość z nich i zupełnie zniweczył owo świadectwo o moim ojcu.
Nie wiem, gdzie mój ojciec znalazł posadę, kiedy opuścił Redleaf, co nastąpiło, gdy jego chlebodawca umarł, nim dostał się do Up Park i poznał moją matkę. Zdaje mi się, że miał jakąś robotę jako ogrodnik lub pomocnik ogrodnika w Crewe. W tym okresie był widocznie niespokojny i niepewny co do swoich prospektów życiowych. Niepokój wisiał w powietrzu. Mówił o wyemigrowaniu do Ameryki lub do Australii. Mam wrażenie, że życzliwość Józefa Wells’a z Redleaf obudziła w nim niejasne nadzieje i ambicje, i że spotkało go rozczarowanie co do „startu życiowego” wskutek śmierci staruszka.
Pragnąłbym wiedzieć więcej niż wiem o marzeniach i pragnieniach mego ojca w tych wczesnych latach, zanim się ożenił. W swym świecie codziennej pracy tkwił, podobnie jak moja matka, głęboko w tradycji osiemnastego wieku, kiedy panowie i szlachta sprawowali rząd nad wszystkim co uznawało Boga i Króla, kiedy prości ludzie nie wiedzieli nic o możliwości zyskania nowych bogactw i kiedy albo protekcja możnych albo spadek były jedynym dla nich do pomyślenia wyjściem z szarzyzny życia i z surowych ograniczeń trwających od kołyski do grobu. System ten kruszył się; dziwne nowinki podważały go, lecz dla matki mojej z pewnością wydawał się wiecznym systemem, który skończy się dopiero na głos trąby Sądu Ostatecznego i mam wrażenie, że tylko w rzadkich chwilach oświecenia i jasności ojciec mój spostrzegał jego niestałość. On i jego Saddie przechadzając się skromnie wśród paproci w Up Park w jakieś wolne niedzielne popołudnie, roztrząsając swe prospekty, nie wiele bardziej przypuszczali, że ich świat majątków wielkopańskich i służby stajennej, i wsi, i dworów, i zajazdów przydrożnych i małych sklepików, i pługów ciągnionych przez konie, i wiatraków, i zdejmowania kapelusza przed znaczniejszymi od nas, nie będzie trwał wiecznie, niż sądzili, że ich Pan Bóg w Swym niebie dostał już wypowiedzenie.
Lecz jeśli takie były granice jego poważnych rozmów w ciągu dnia, mogły występować również inne nastroje, kiedy był sam. Miałem na to jeden dowód, który moim zdaniem miał wagę stu wyrazistych faktów. Było to pewnego razu, gdy miałem jakieś dwadzieścia kilka lat, a on przeszło sześćdziesiąt; kiedy przechadzałem się z nim po odsłoniętych pagórkach rozciągających się za Up Park, powiedział od niechcenia: „Kiedy byłem młodym człowiekiem w twoim wieku zwykłem był tu przychodzić i leżeć przez pół nocy, tak sobie patrząc w gwiazdy”.
Nigdy przedtem nie myślałem o nim jako o marzycielu zapatrzonym w gwiazdy. Jego słowa otwarły przede mną wielką otchłań stanów duszy, których się nawet nie domyślałem. Chciałem, żeby powiedział mi więcej, jednak nie chciałem męczyć go krzyżowym ogniem pytań. Wahałem się między szeregiem niezgrabnych pytań przewodnich, które powiedziałyby mi coś więcej o uczuciach tego młodego człowieka sprzed czterdziestu lat, który dawno zniknął a teraz nagle pojawił się między nami.
„Po co?” zaryzykowałem dość niedołężne pytanie.
„Rozmyślałem”.
I na tym się skończyło. Można być ciekawym co do własnego ojca, ale wścibskość jest wzbroniona.
Lecz jeśli mógł wyjrzeć z tej planety i zastanawiać się nad gwiazdami, to może również mógł wyjrzeć poza swe bezpośrednie otoczenie i ocenić jego pospolitość miarą gwiazd. Mam wrażenie, że matka moja nigdy nie zastanawiała się nad gwiazdami. Bóg, nasz Ojciec, zawiesił je tam „dla swej chwały” i to dla niej wystarczało. Ojciec mój natomiast nigdy w żadnym okresie swego życia nie był tak pewny i zdecydowany.
Dziennik mej matki milczy o okolicznościach towarzyszących jej małżeństwu. Nie ma w nim wzmianki o jakichś zaręczynach. Nie umiem sobie wyobrazić jak się to wszystko odbyło. Wyjechała z Up Park do swej matki, która była bardzo poważnie chora na wiosnę roku 1853. Ojciec mój odwiedził zajazd w Midhurst, zapewne jako jej narzeczony, w lecie. Porzucił był posadę w Up Park i był w drodze do swego brata Karola Edwarda w hrabstwie Gloucester, u którego miał zamieszkać aż do chwili znalezienia innego miejsca. Wtem matka moja znalazła się w okropnym stanie nerwów. Ojciec jej zachorował niespodziewanie i umarł w sierpniu, a jej matka już poprzednio bardzo chora, umarła po krótkotrwałej demencji spowodowanej żalem i zmartwieniem w listopadzie. Stało się to 5, a 22 matka moja wzięła ślub z mym ojcem, (który był jeszcze wciąż bez pracy) w kościele Św. Szczepana przy Coleman Street w Londynie. Nieco później, zdaje się, był zatrudniony jako pomocnik ogrodnika w Trentham w hrabstwie Stafford, i przez pewien czas mogli mieszkać razem tylko z przerwami. Odwiedzała go w Trentham, nie mówi jednak dokładnie w jaki sposób; spędzili razem pewną niedzielę w „domku ogrodnika” w Crewe, z której nie była zadowolona. „Nie byliśmy w kościele i w ogóle nic”. W międzyczasie składała wizyty krewnym i czuła się „bardzo nieustalona”.
Przypuszczam, że pobrali się z jego inicjatywy, ale to są tylko przypuszczenia. Mógł był uważać, że robi krok bardzo szlachetny. Nie ma to jak robić szaleństwa, kiedy się jest w przykrym położeniu. Może nastąpił u niego nagły wybuch gwałtownej namiętności. Lecz potem trzeba było utrzymać się w tym samym tonie a tego nie zrobił. Matka moja odczuwała zapewne potrzebę mężczyzny, któryby przeciwstawił się adwokatom, których podejrzewała o rozdrapywanie majątku jej ojca. Jeśli tak, to ojciec nie na wiele się jej przydał. Niebawem dostał posadę i domek w Shuckburgh Park w środkowej Anglii. 5 kwietnia 1854 jest „bardzo szczęśliwa i pilnie robię przygotowania do mego nowego domu”. Miał to być najszczęśliwszy i najpomyślniejszy okres życia domowego jaki kiedykolwiek przeżywała, biedna kobiecina! W dzienniku ojciec mój zostaje „najdroższym Józiem” i „moim drogim mężem”. Poprzednio był określany jako „Józio” albo „J. W”. „Uciążliwej pracy w sobotę nie lubię, ale jednak jestem bardzo szczęśliwa w mym małym domku”. A on namalował małą, jeszcze do dziś istniejącą, akwarelę swego małego kwadratowego domku, a przypuszczam, że przecież , dom rysuje się chyba tylko wtedy, gdy się jest w nim w miarę szczęśliwym. Utrzymał swoją posadę aż do czasu, gdy urodziła mu się córka (w r. 1855), a wtedy znowu znalazł się bez niczego.
Zdaje się, że nic nie wskazywało, że zbliża się cios aż do— chwili, kiedy stał się faktem. Pamiętnik mej matki zapisuje: „17 lipca 1855. Sir Francis dał Józiowi wypowiedzenie (trzykrotnie podkreślone). Oh, cóż za nieszczęście! Serce mi się kraje, gdy spoglądam na moje słodkie dzieciątko, zmuszona opuścić mój miły domek. Oby Bóg raczył nas obdarzyć innym szczęśliwym spokojnym domem, kiedy uzna za wskazane”.
Ale Bogu nie podobało się uczynić nic podobnego ani teraz ani już nigdy potem.
Nie wiem dlaczego ojciec mój nie miał powodzenia jako ogrodnik, ale podejrzewam raczej pewną trudność usposobienia niż brak zdolności. Nie lubiał, by mu rozkazywano i zmuszano do roboty. Był niecierpliwy. Ze starego, przypadkiem zachowanego, listu od pewnego przyjaciela wnoszę, że nim się ożenił rozmyślał o wyemigrowaniu do kopalni złota w Australii, a również gdy musiał opuścić domek w Shuckburgh rozglądał się za jakimś sposobem wydostania, się z drażniącej subordynacji i niepewności „służby”. Znowu rozważał projekty emigracji, tym razem do Ameryki; dał nawet zrobić dwie mocne skrzynie na swoje rzeczy, lecz wkrótce potem jego plany ucieczki zagranicę, do której może zresztą nie bardzo się palił, zostały udaremnione przez przyjście na świat mego najstarszego brata, jego drugiego dziecka.
A może i lepiej było, że nie próbował z matką moją być pionierem w nowych krajach. Kształciła się przecież na pokojówkę a nie na gospodynię i nie mam wrażenia, żeby miała giętkość umysłu potrzebną do sprostania nowym warunkom. Należała do typu kobiet, które są niepoprawnie złymi kucharkami. Zarówno z natury jak z wychowania należała do tej średniej klasy służących, która zajmowała posady, wypełniała ściśle określone obowiązki, dawała lub nie dawała zadowolenia a poza tym stosunkiem służbowym nie miała żadnych innych myśli. Ludzie tego pokroju „oszczędzali na czarną godzinę”, lecz byli pozbawieni najmniejszego śladu zasadniczej zdolności twórczej lub zdobywczej. Była taką z całą naiwnością, ale uważam, że może lepiej byłoby dla mego ojca, gdyby miał dzielniejszą towarzyszkę życia w walce o byt, jaka się toczyła w indywidualistycznym wieku dziewiętnastym.
On w każdym razie był jednostką twórczą, jeśli nawet tylko jako oporny ogrodnik, jednak wspólnie z nią posiadał brak zdolności zdobywania i utrzymywania tego, co zyskał. Oboje byli ekonomicznymi niewiniątkami, ukształtowanymi przez i dla społecznego porządku, systemu spraw, który walił się w gruzy wokół nich. I szukając stałości w świecie, który już toczył się gwałtownie ku przygodzie, wpadli niebawem do tej okropnej wściekłej nory, którą już opisałem, gdzie się urodziłem i z której nie byli w stanie wydobyć się przez dwadzieścia cztery straszliwych lat.
Ponieważ było rzeczą trudną znaleźć posadę jako ogrodnik a jeszcze bardziej uciążliwe utrzymać ją, ponieważ nie było schronienia i pomocy na świecie, gdy się było bez pracy, z wyjątkiem skąpej gościnności własnej rodziny, pomysł, by zostać swoim własnym panem i zdobyć własny dom przy niepewnych dochodach stał się bardzo zachęcający. Usłużny krewniak, Jerzy Wells, posiadający mały źle prosperujący sklep z porcelaną i naczyniem przy ulicy Głównej w Bromley w hrabstwie Kent, zaoferował ojcu mojemu swój sklep na niezwykle dogodnych warunkach. Sklep ten nosił miano „Pod Atlasem” z powodu postaci Atlasa dźwigającego lampę zamiast świata w oknie wystawowym. Ojciec mój z góry pobrał swój spadek wynoszący około stu funtów, kupił ten interes i rozpoczął gospodarować na własnym. Wydał wszystkie swoje dostępne oszczędności i rezerwy, i matka moja z jednym dzieckiem na ręku wprowadziła się pod Nr 47 ulicy Głównej w samą porę, by tam wydać na świat mego najstarszego brata. I w ten sposób wpadli w pułapkę. Od początku ten interes nie „opłacał się”, i z biegiem czasu „opłacał się” coraz mniej. Jednak teraz nie mieli środków by wydostać się stamtąd i udać się gdzie indziej.
„Weszliśmy w posiadanie” mówi dziennik dnia 23 października 1855. 27 „całkiem nieustaleni. Brak dostatecznej ilości mebli i kapitału, by urządzić wszystko jak należy. Boję się, że postąpiliśmy źle”. 7 listopada pisze: „To zdaje się okropny interes, niema ruchu, co za szkoda, że nie przyjęłam tej posady u Lady Carrick!” „8 listopada. Przez cały dzień żadnego klienta. Jak to przykro zostać oszukanym przez własnych krewnych. Oni dostali pieniądze a my ich stary towar”.
Oboje wiedzieli, że wpadli w pułapkę. A znaleźć się w ten sposób w pułapce oznaczało dla tych biedaków najcięższą próbę. Stało się zupełnie jasne, że ojciec mój nie miał ani zrozumienia ani współczucia dla kobiecej strony życia. (Później ja miałem zdradzać podobne braki). Wychował się w wiejskim domu przy matce i siostrach, i kobiety doglądały wszystkich spraw gospodarstwa domowego. Mężczyzna po prostu nie zaprzątał sobie nimi głowy. On żył ze sklepu znajdującego się na zewnątrz i pod każdym względem lepsza mu przypadła cząstka; ona została jedyną pracownicą domową z dwojgiem małych dzieci wymagających opieki i, jak to całkiem jasno wykazuje jej dziennik, żyła w ustawicznej trwodze przed dalszym macierzyństwem. Słowa „obawa minęła” stały się jej formułką. W dzienniku następuje bolesne pogorszenie, w miarę jak dręczący, niemożliwy, wyczerpujący dom Pod Atlasem brał ją w posiadanie. Nie było już więcej opisów krajobrazów i coraz mniej pobożnych i sentymentalnych refleksyj według najlepszych wzorów. Staje się on spisem dat, przyjazdów i wyjazdów, chorób własnych i dzieci, które, jak to sobie uprzytamniała, wzrastały w niezdrowych warunkach, samotności, coraz bardziej oklepanych prób by podziękować Bogu za Jego liczne łaski. „ J. W.” — jest teraz znowu „ J. W.” i pozostanie nim do końca — „gra w cricket w Chislehurst”. „J. W. nie było w domu cały dzień”. „J. W. wyjechał do Londynu”.
„23 sierpnia 1857. Rano kościół, miałam szczęśliwy dzień. J. W. był ze mną w kościele!!!”.
„30 sierpnia 1857. Poszłam do kościoła. J. W. nie poszedł przez cały dzień, nie czułam się już taka szczęśliwa, jak bardzo bym chciała, by był poważniejszy”.
„1 grudnia 1857. Józio postanowił wyjechać do Nowej Zelandii. Ogłoszenie na wynajęcie lub sprzedaż sklepu. Niech Bóg poprowadzi nas tak, by było najlepiej dla nas”.
„31 grudnia 1857. Ten rok kończy się wielką obawą o sklep. Co za szkoda, że w ogóle wzięliśmy go. Jak nieodpowiedni dla nas, nie daje nawet połowy utrzymania, a drodzy rodzice wszyscy pomarli. O, Ojcze Niebieski, prowadź i kieruj mną”.
„4 stycznia. J. W. dał drugie ogłoszenie do gazety”. „6 stycznia. Mieliśmy odpowiedź na ogłoszenie”.
Z tych ogłoszeń nic nie wynikło. „Z ogłoszenia w oknie, że lokal do wynajęcia” nic nie wynikło. „Kilka zapytań, lecz nic z tego”. Trzeba było bardziej energicznych sposobów, lecz nigdy ich nie zastosowano. Dzień następuje po dniu w owym dzienniku i przeważnie są to dnie nieszczęśliwe. I tak ciągnęło się dalej. Przez dwadzieścia cztery lat jej życia, a pierwszych trzynaście mojego, ponury stary dom pod Atlasem kazał jej uganiać w górę i w dół po swych męczących schodach w niezmordowanym beznadziejnym wysiłku, by odzyskać coś z radości owego małego domku w Shuckburgh.
Matka moja obwiniała mego ojca o to, że zaniedbuje sklep dla cricketa. Jednak właśnie przez ten doskonały sport małe gospodarstwo potrafiło wytrzymać — przy chwilowych bankructwach — tak długo przed ostatecznym wysprzedaniem. Naprawdę nigdy nie interesował się handlem naczyniami i mam wrażenie, że sprzedawał właściwie tylko słoiki do konfitur i słoje na kompot do okolicznych dworów, a czasami garnitury porcelany do pokojów sypialnych, zastawy do herbaty, szkło stołowe i pojedyncze sztuki do skompletowania. Natomiast rozwinął swe zdolności z młodych lat do gry w cricket, które kontynuował w Up Park, ożywił miejscowy klub i stale otrzymywał zajęcia zmienne co do czasu trwania, jako zawodowy gracz i instruktor cricketa w okolicy. Grał w barwach klubu Zachodnio–Kentyjskiego od r. 1857 do 1869, oraz w reprezentacji hrabstwa Kent w r. 1862 i 1863. 26 czerwca 1862 dokonał w rozgrywce z reprezentacją Sussex, wyczynu dotychczas nienotowanego w rozgrywkach między hrabstwami. Ponadto jego krewniak Jan Duke z Penshurst, którego swojego czasu wyratował z niebezpieczeństwa, kiedy razem pływali, dał mu długoterminowy i dogodny kredyt na zakupienie przyborów do cricketa, które wyparły talerze i półmiski z okna wystawowego. Wśród nazwisk dobrze znanych mi w dzieciństwie były rodziny Hoare’ów i Norman’ów, bankierów posiadających domy koło Bromley, z którymi grywał, a przez kilka lat wyjeżdżał w każdym trymestrze letnim do gimnazjum w Norwich jako zawodowy trener.
Matka moja harowała bez końca w tym nędznym i niemożliwym domu i lata upływały. Rok po roku zmieniała się i schludna panna służąca, ze swą prostą wiarą i zdecydowanymi poglądami na Przenajświętszy Sakrament ustąpiła miejsca zmęczonej kobiecie, coraz bardziej oszołomionej życiem. Jeszcze dwa razy jej „obawa”, która stała się przyzwyczajeniem, nie miała zostać usunięta a Pan Bóg miał ściągnąć na Siebie jej wymęczoną i zdawkową wdzięczność za dwoje więcej „drogich dzieci”. Obawiała się nas straszliwie nim przychodziliśmy na świat a potem kochała nas i męczyła się dla nas usilnie, ponad miarę. Nie była w tej robocie sprawna i nie mogę o tym zamilczeć; czasami źle postępowała wobec swych dzieci wskutek braku znajomości rzeczy i giętkości, jednak nic nie mogło przewyższyć wytrwałości i poświęcenia z jakim nam matkowała. Spracowywała swe palce do kości naprawiając nasze ubrania i nabrała fanatycznej wiary w tran i nastawała, by nas dwóch młodszych miało go za wszelką cenę, tak że my uniknęliśmy braku witamin, który spowodował u mojego starszego brata kurzą pierś i opóźnienie wzrostu. Nikt nie wiedział w owych czasach o witaminie D, ale tran został zapisany mojej siostrze Fanny i dokonał u niej cudów.
Matka moja wydała na świat mego brata Freddy w r 1862, a przeżyła swą wielką tragedię w r. 1864, kiedy siostra moja umarła na zapalenie ślepej kiszki. Istota zapalenia ślepej kiszki była nieznana w owych czasach; nazywano je „zapaleniem wnętrzności”; siostra moja była na podwieczorku dziecięcym na dzień lub dwa przed nagłym napadem choroby, i matka moja w swym strapieniu pod wpływem tego niespodziewanego ciosu, uroiła sobie, że Fanny dano coś nieodpowiedniego do zjedzenia i już nigdy nie pogodziła się z owymi sąsiadami, nie chciała z nimi mówić, zakazała nam wspominać o nich.
Fanny była widocznie bardzo rozgarniętą, przedwcześnie rozwiniętą i delikatną małą dziewczynką, najchętniej przesiadującą w domu, ze skłonnością do przesadnej pobożności, która radością napełniała serce mojej matki. Taka wczesna dobroć, powiada Dr W. R. Ackroyd (w Witaminach i innych zasadniczych składnikach pożywienia) jest przeważnie oznaką jakiejś wadliwości dietetycznej, i tak również, obawiam się, sprawa przedstawiała się u niej. Dzieci całkiem zdrowe są hałaśliwe. Każdej niedzieli umiała przepisane „kolekty”, powtarzała liczne1 hymny z pamięci, ślicznie odmawiała modlitwy, odnajdywała odpowiednie „miejsce” w swym modlitewniku w kościele, i wypowiadała liczne bystre uwagi, które „matka moja jako cenne skarby gromadziła w swym sercu. Urodziłem się mniej więcej w dwa lata po jej śmierci, w r. 1866, i matka moja zadecydowała, że zostałem zesłany celem zastąpienia Fanny i dla spełnienia podobnej misji umoralniającej. Lecz Przeznaczenie znowu ją zawiodło. Mali chłopcy różnią się usposobieniem od małych dziewczynek i już od samego początku okazałem wyjątkowe braki w zmyśle religijnym. Urodziłem się z usposobieniem bluźnierczym i protestującym. Matka opowiadała mi, że nawet przy chrzcie darłem się z gwałtownością nie notowaną dotychczas w dziejach mej rodziny.
A później miała podkopać swe własne nauki za pomocą tranu.
Me własne początki kształtowały się tak wybitnie jako system reakcyj w stosunku do koncepcyj, wskazówek i uczuć mej matki, iż uważam, że próba uprzytomnienia sobie jej stanów duchowych w ciągu owych dwudziestu pięciu lat pańszczyzny za składem porcelany, jest koniecznym preludium do opowieści o mym wychowaniu. Nie mieliśmy służących; żadne piastunki ani guwernantki nie wkraczały pomiędzy nas; matka nosiła mnie tak długo aż można mnie było postawić na ziemi i mogłem za nią dreptać a zatem powstałem z niej duchowo tak samo jak fizycznie. Był to proces oddzielania się i oddalania, ponieważ byłem synem mego ojca w równym stopniu jak i mej matki.
Starałem się dać wyobrażenie o prostej i ufnej wierze z jaką matka moja wkraczała w życie. Olbrzymie siły, których istnienia dotychczas nie przypuszczałem, wybiegające poza jej zakres myślenia, pracowały nad zniszczeniem porządku społecznego, komunikacji konnej i statkami żaglowymi, porządku społecznego rzemiosła i stanu chłopów dzierżawców, do którego wszystkie jej wierzenia były dostrojone i na którym opierało się jej zaufanie. Te potężne zmiany w życiu ludzkim przedstawiały się jej jako szereg oszałamiających udaremnień i niezasłużonych nieszczęść, o które nie można było właściwie niczego i nikogo obwiniać — chyba mego ojca i nieuczciwe postępowanie ludzi w jej otoczeniu, po których można się było spodziewać czegoś lepszego.
Bromley coraz bardziej przybierało charakter przedmieścia. Ulepszona komumkacja osobowa i towarowa, oraz otwarcie drugiej stacji kolejowej, coraz bardziej ułatwiało ludziom wyjeżdżanie na zakupy do Londynu a londyńskim detalistom konkurowanie z miejscowymi kupcami. Niebawem wozy rozwożące towary z pierwszych domów towarowych, ze składów spółdzielni Wojska i Marynarki itp. pojawiły się w sąsiedztwie, by wyssać zanikającą siłę żywotną miejscowego detalisty. Sprzedawanie słojów na piklingi i słoików do konfitur zamarło. Nastawały nowe gospodynie w domach szlacheckich, które nie znały Józefa i które kupowały co im było potrzeba w wielkich składach.
Dlaczego Józio nie umiał nic na to poradzić?
Biedna kobiecina! Jakże ustawicznie była udręczona, jakże ciągle zmęczona i zamartwiona do ostatnich granic wytrzymałości podczas tego straszliwego okresu, który trwał prawie pół życia, okresu rozczarowań, który upływał w Bromley! Trzymała się rozpaczliwie wartości, których się nauczyła w szkole Miss Riley; nie nauczyła się niczego i niczego nie zapomniała w ciągu tych ponurych lat spędzonych po większej części w suterenowej kuchni. Co wieczór i co rano a czasem w ciągu dnia modliła się do Ojca Naszego i Zbawiciela Naszego o trochę pieniędzy, o trochę wypoczynku, o trochę dobroci, o to by Józio był lepszy i mniej niedbały — bo teraz coraz mniej o nią dbał. Było to jak pisanie do ukrywającego się dłużnika — taką samą otrzymywała odpowiedź.
Chyba, że odebranie jej najdroższej córeczki, jej cudu, jej jedynego słodkiego i posłusznego dziecka, jej Fanny, jej małej „Possy”, bez litości i bez ostrzeżenia było odpowiedzią. „ Nauką. Fanny była zdrowa i szczęśliwa a potem rozpalona od gorączki i skręcająca się z bólu a potem w trzy dni umarła. Matka moja mogła o tym rozmawiać tylko z swym dziennikiem. Mali chłopcy nie lubią rozpaczających matek; Józio prawdopodobnie powiedziałby: „no, no Saddie” i uciekł do swego cricketa; gdyby nie było naszego Pana i Zbawiciela, których niemość sprawiała jednak, że nieraz wiara w nich musiała słabnąć, matka moja musiałaby była płakać całkiem sama.
Jest moim przekonaniem, że głęboko w sercu mej matki coś się załamało, gdy na mniej więcej dwa lata przed moim urodzeniem siostra moja umarła. Jej prosta wiara została wtedy nadwerężona a realność jej zniszczona. Jaj otrzymałem tylko jej formy i zwroty. Mam wrażenie, że nigdy nie dopuszczała myśli, nigdy świadomie nie uprzytamniała sobie, że nie było na świecie pocieszenia za krzywdę jaką jej los wyrządził. Pan Nasz był niemy, nawet w snach? nie przychodził a jej podświadomość obawiała się wszystkich strasznych wniosków wynikających z tego milczenia. Jednakowoż zwalczała w sobie to niweczące odkrycie. W dalszym ciągu powtarzała dawne formułki wiary — może nawet tym bardziej nagląco. Chciała, żebym wierzył, aby zahamować nurt dręczących ją wątpliwości. W wcześniejszym okresie umiała tak nasycić swe nauki ufnością w Boską Opiekę, że stworzyła fenomen dziecięcej pobożności. Do mego serca nigdy nie dotarła, ponieważ opuściła ją cnota.
Ja to naprawdę byłem fenomenem dziecięcej niepobożności. Przerażało mnie Piekło, jednak z początku nie kwestionowałem istnienia Ojca Naszego, ale ani strach ani obawa nie mogła mnie powstrzymać od uczucia, że Jego Wszystkowidzące Oko jest okiem Starego Nikczemnika i że Odkupienie, za które miałem być taki wdzięczny było albo oszukaństwem, sztuczką udanego samoofiarowania, albo szaloną zmorą. Czułem fałszywość tego wszystkiego zanim jeszcze śmiałem skrystalizować ją w myślach. Był czas, kiedy wierzyłem w historię i cel zbawienia, o tyle o ile mogłem je zrozumieć, tak samo jak był czas kiedy wierzyłem że istnieje diabeł, lecz nigdy nie istniał okres, w którym bym serdecznie nie znosił tego wszystkiego.
Piekła obawiałem się przez pewien czas okropnie. Piekło było w stanie napełnić mnie takim przerażeniem, ze aż do wieku lat jedenastu czy dwunastu nie przezywałem żadnego z mych braci. Lecz pewnej nocy miałem o piekle sen tak niedorzeczny, że na zawsze wyparł z mej duszy ten niepożądany przybytek. W jakimś starym numerze Chambers Journal przeczytałem o karze łamania kogoś kołem. Okropność tego przedostała się do moich snów, i ujrzałem Boga Ojca w szczególnie złośliwym nastroju gorliwie okładającego biednego złamanego grzesznika obracającego się powoli nad ogniem rozpalonym pod kołem. Diabła w tej wizji nie widziałem; w swej prostocie dusza moja zwróciła się wprost do odpowiedzialnego źródła. Sen ten ścigał mnie aż do samego rana. Nigdy nie nienawidziłem Boga tak mocno.
Wtem nagle światło przeniknęło do mnie i zrozumiałem, że ten Bóg to kłamstwo.
Mam pewnego rodzaju miłość dla większości istot żyjących, jednak nie mogę sobie przypomnieć jakiejkolwiek chwili w moim życiu, kiedybym odczuwał najsłabszy cień podmuchu miłości dla którejś z Osób Świętej Trójcy. Mogłem równie dobrze kochać strach na wróble w polu jak Te pozczepiane „Osoby”. Jestem jeszcze wciąż tak samo niezdolny do wytłumaczenia ekstaz wiernych jak byłem do odczuwania tak jak moja matka pragnęła bym odczuwał. Czułem, że była to głupia historia na długo przedtem nim odważyłem się przyznać nawet przed samym sobą, że to była głupia historia.
Bo rzeczywiście jest to głupia historia i każde pokolenie dzisiaj połyka ją z większą trudnością. Jest to zbieranina mieszaniny dawnych religij ofiary i pocieszenia zbałamuconych i nieszczęśliwych mieszczan wczesnego cesarstwa. Jej praktyki składowe były prawdopodobnie bardziej kojące dla znękanych serc nim ukazała się jakaś próba, by zespolić je w jedną mistyczną wiarę. I cała nieszczęsna inteligencja jednego pokolenia po drugim oportunistycznych lub rzetelnych duchownych służyła tylko do zaakcentowania głupoty owych zsyntetyzowanych egipskich i syryjskich mitów. Wątpię, czy jedna osoba na milion wszystkich legionów chrześcijaństwa wydała iskrę szczere wdzięczności za Odkupienie. Sądzę, że „miłość” dla Trójjedynego Boga jest tak rzadka jak jest nienaturalna i nieracjonalna.
Matka moja z mych najwcześniejszych wspomnień była znękaną przepracowaną kobieciną, już dobrze po czterdziestce. Całą nadzieję i wiarę swej młodości pozostawiła za sobą. Matka moja taka jaką ją znałem w mym dzieciństwie, była zajęta rozpaczliwą walką, którą musiała toczyć sama, z naszym nędznym i strasznym domem, utrzymać go czysto, by dzieci utrzymać czysto, by je ubrać i wyżywić i wykształcić, by utrzymać pozory. Jedyna pomoc w domu, jaką, o ile wiem, kiedykolwiek miała, to gadatliwa stara kobieta w rodzaju Sairey Gamp, niejaka Betsy Finch. W pomyślniej szych czasach Betsy przychodziła do posługi i istniał nawet dzień przeznaczony pranie, kiedy zapalało się pod kotłem w zmywalni a wszystkie dolne rejony były napełnione białą parą i zapachem mydlin. Matka moja pojawia się w tych wczesnych wspomnieniach w starych sukiennych pantoflach, w suknią z popielatej albo też drukowanej materii, stosownie do pory roku, w fartuchu z płótna workowego i w dużym różowym czepku chroniącym od słońca, takim jaki wieśniaczki; nosiły zarówno w Starej jak i Nowej Anglii przed rozdzieleniem. Mało było słońca w jej życiu, lecz nosiła to nakrycie głowy, jak tłumaczyła, by uchronić włosy od prochu Męczy się wynosząc lub znosząc po schodach czy to śmieciarkę czy to wiadro, czy też szczotkę do szorowania lub puszczoną ścierkę od naczyń. Na długo przed moim przyjściem na świat jej biedne drogie ręce nabrzmiały i powykręcały się od szorowania i wilgoci i nigdy nie znałem ich innymi.
Trud jej nie kończył się nigdy. Ojciec mój wstawał i wygarniał popiół i nakładał i zapalał ogień, ponieważ ona nigdy nie umiała sobie dać rady z rozpaleniem, i wtedy ona przygotowywała śniadanie, podczas gdy on zdejmował ciężkie sklepowe okiennice i zamiatał sklep. Następnie przychodziło zadanie spędzania chłopców z łóżek, doglądanie by choć trochę się umyli, danie im śniadania i wysłanie na czas do szkoły. Potem następowało wietrzenie i ścielenie łóżek, wypróżnianie wiader, mycie naczyń ze śniadania. .A następnie może pełna kurzu walka by zamieść pokój; „w owych czasach nie było elektro–luxów; albo nieco szorowania — szorowania pełnej drzazg, spróchniałej podłogi licho skleconego domu. Nie było wtedy szczotki do froterowania ani zapuszczanej podłogi; zabierało się do niej na czworakach i z wiadrem stojącym obok. Jeśli Joe był na mieście odnosząc towary, to w każdej chwili mogło być szarpniecie dzwonka sklepowego i klient.
Klienci denerwowali moją matkę, szczególnie gdy była w swym stroju do pracy domowej; musiała zrzucać w pośpiechu fartuch, wycierać mokre ręce, przygładzić włosy, wejść do sklepu bez tchu i strwożona, a często ojciec mój zapominał zaznaczyć ceny na towarach żądanych przez klienta. Jeśli to były przyrządy do cricketa, była całkiem bezradna.
Ojciec mój zwykle kupował mięso na obiad sam, i trzeba je było ugotować a następnie nakryć do stołu w kuchni pod schodami. Następnie słychać było stukot chłopców powracających przez sklep i biegnących na dół po schodach, i potem następował posiłek południowy. Pokój był ciemny, a chwilami jeszcze ciemniejszy z powodu spódnic i nóg przechodzących przez okratowanie. Posiłek nie był zawsze udany. Czasami nie było, dużo do jedzenia; lecz zawsze były ziemniaki i za dużo kapusty jak na mój smak; a czasem posiłek był źle ugotowany i ojciec mój psykał i wydawał odgłosy niezadowolenia lub wręcz mówił rzeczy nieprzyjemne. Matka moja w tych czasach była jakby niepłatną służącą każdego. Ja w szczególności byłem często grymaśny w jedzeniu, i często miałem bóle głowy i ciężkie ataki żółciowe po południu. Piliśmy piwo ciągnięte z beczułki w zmywalni i skoro ono nieco opadło nim beczka się skończyła, to i tak musiało się je wypić. Teraz ojciec mój zapalał fajkę i napełniał kuchenne powietrze wonią czerwonego tytoniu „Wirginiańskiego”, chłopcy rozpraszali się bijąc się lub hałasując lub skacząc, a z pierwszej połowy, cięższej połowy codziennego biegu zajęć mojej matki pozostawało już tylko pomycie talerzy w zlewie.
Następnie mogła zabrać się do swego zewnętrznego wyglądu. Z porannego kompletu posługaczki przebierała się na schludną paniusię w czepku i koronkowym fartuszku. Głównie przesiadywała w domu. Z konieczności, jeśli ojciec mój był przy crickecie, lecz głównie ponieważ nie było nic do roboty poza domem a dużo do roboty w domu. Miała duży koszyk z przyborami do szycia, znajdującymi się w wielkim nieładzie — kiedy byłem mały i wyjątkowo grzeczny miałem czasami przywilej w nimi grzebać — i musiała naprawiać wszystkie nasze rzeczy.
Cerowała moje pończochy na piętach i kolanach olbrzymiemi ściegami. Ponadto szyła wszystkie nasze ubrania aż do takiego wieku, gdy pod presją wyśmiania przez kolegów, zbuntowaliśmy się przeciwko tej dość naiwnej w kroju odzieży. Również szyła luźne pokrowce na krzesła i kanapę z taniego perkalu lub kretonu. Robiła je tak jak gotowała i tak jak szyła nasze ubrania, z odwagą raczej niż zręcznością. Bardzo źle leżały, lecz przynajmniej zakrywały okropnie zużytą i wypłowiałą pierwotną materię. Przygotowywała podwieczorek, przygotowywała kolację, kładła swoje latarośle do łóżek po odmówieniu przez nich pacierza, a następnie mogła siąść na chwilkę, myśleć, przeczytać gazetę, napisać kilka linijek w swym dzienniku, załatwić swoją korespondencję, nim zapaliła świecę i poraź ostatni poszła w górę niewygodnymi schodami, by udać się na spoczynek. Ojciec mój zwykle wychodził po kolacji, rozmawiając o męskich sprawach z mężczyznami lub zasiadając w szynku pod Dzwonem do przyjacielskiej gry w Napoleona, z której, mam wrażenie, że na ogół biorąc, ciągnął zyski.
Bardzo mało wiem o rzeczywistym życiu mojego ojca w tym czasie. Zasadniczo był on zawiedzionym, niepowodzeniami osaczonym człowiekiem, lecz miał pogodne i wesołe usposobienie, i duża część jego czuwającej energii była zużytkowana na omijanie nieprzyjemnych realizacyj. Miał pewnego rodzaju atrakcyjność dla kobiet, myślę, że zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie wiem czy kiedy poszedł dalej po linii niewierności niż lekki flirt — w każdym razie w Bromley. Byłbym się z pewnością dowiedział od mych szkolnych kolegów o jakimś skandalu albo skandalicznym podejrzeniu. Gawędził dużo przy drzwiach sklepowych z sąsiednimi kupcami, którym podobnie brak było zatrudnienia. Głosy i przygodny śmiech dochodziły przez sklep do mej samotnej matki wewnątrz.
Czytał przeróżne rzeczy, kupował książki na wysprzedażach, przynosił je do domu z Instytutu Bibliotecznego. Mam wrażenie, że jego pierwotne religijne i polityczne creda ulegały w tym czasie powolnemu stopniowemu zanikaniu. Widocznie znajdywał moją matkę, z jej sztywnymi normami i ciekawie stereotypowym umysłem, coraz mnie interesującą by z nią rozmawiać. Nigdy nie była w stanie opanować tajemnic kart, lub szachów, albo warcab, tak, że uprzyjemnienie ich wieczorów było niemożliwe. On czuł jej olbrzymią niewypowiedzianą krytykę jego nieprzydatności, zdawał sobie sprawę ze słuszności jej skarg, a jednak absolutnie nie mógł dostrzec co należało zrobić. Wyznam, że nie wiem co on mógł zrobić.
Instynkt mojej matki dla pozorów był bardzo silny. Jakakolwiek była rzeczywistość naszego położenia, postanowiła, że do naprawdę ostatniej chwili powinniśmy podtrzymywać pozory, że jesteśmy dobrze się mającymi członkami owej klasy wyższych służących i dzierżawców, podstawie której jej wyobraźnia została ukształtowana. Wierzyła, że to było tajemnicą dla całego świata, że nie miała służącej i że sama wykonywała całą ciężką robotę przy gospodarstwie. Przykazywała mi nigdy nie odpowiadać na pytania dotyczące tego lub się z tym zdradzić; gdy wychodziłem z domu. Nie wolno mi było także zdejmować nieuważnie marynarki, bo spodnie części mojego ubrania rzadko kiedy odpowiadały temu czego można się były spodziewać po zewnętrznych częściach ubrania. Nie były nigdy w strzępach, lecz obfitowały w kompromitujące łaty. To było dla mnie przeszkodą do brania udziału w grach.
Nie miałem się nigdy zadawać z prostymi dziećmi, które mogły mnie nauczyć brzydkich słów. Hoptonowie, rodzina kupca korzennego z przeciwka, byli „ordynarni” w jej przekonaniu; w rzeczywistości byli hałaśliwie weseli. Munday’owie obok byli metodystami, którzy śpiewali hymny poza kościołem, co jest prawie tak złe jak śpiewanie piosenek w nim, a Mowattowie na rogu zabili biedną Possy, jak stanowczo wierzyła i byli całkiem poza nawiasem. Ludzie, którzy nie stali niżej od nas wykazywali dumę i niedostępność w przeciwnym kierunku. A zatem świat, z którym mogłem obcować był ograniczony. Wolała mieć mnie raczej w domu niż poza nim.
Nauczyła mnie podstaw wiedzy. Nauczyłem się alfabetu z dużej kartki wielkich liter przyklejonej w kuchni, nauczyłem się dziewięciu cyfr z tej samej kartki, a ustnie od niej jak liczyć do stu i pierwszym wyrazem napisanym przeze mnie było „masło”, który pociągałem za jej pismem na szybie okiennej. Zacząłem również czytać za jej wskazówkami. Lecz następnie uczuła, że moja nauka dążyła do wyższych rzeczy i poszedłem z moim bratem Freddy (którego nie miałem za żadną cenę wypuścić spod mej ręki) do szkoły w izbie w rzędzie chat koło Drill Hall, prowadzonej przez niekwalifikowaną starszą damę panią Knott i jej równie niekwalifikowaną córkę pannę Salmon, gdzie nauczyłem się wygłaszać tablice wag i miar, czytać wyrazy o dwóch lub więcej zgłoskach i udawać, że umiem rachować — były to niezrozumiałe nonsensy, których mi nigdy , nie wytłumaczono — na tabliczce.
Taką była moja matka w czasach kiedy ja byłem małym chłopcem. Miała już zmarszczki koło oczu, a usta jej były wciągnięte, ponieważ straciła kilka zębów, a zastąpienie ich innymi byłoby się jej wydawało zdrożną ekstrawagancją. Zastanawiam się, co się działo w jej mózgu, kiedy siedziała samotna wieczorem przy lampie i wygasającym kominku robiąc ostatni ścieg przed pójściem spać? Zacząłem się zastanawiać co się dzieje w jej mózgu, kiedy miałem trochę ponad 10 lat i ustanawiam się nad tym do tej pory.
Mam wrażenie, że głęboko zdawała sobie sprawę ze swych ubogich warunków, ale nie sądzę, by była bardzo nieszczęśliwa. Mam wrażenie, że od rzeczywistości chroniła się w świecie niewinnych marzeń. Kiedy szyła, nić drobnych przyjemnych fikcyj odciągała jej umysł od niemiłych strachów i obaw. Spotykała się z kimś, kogo było przyjemnie spotkać; gratulowano jej z powodu tego lub owego wyimaginowanego dokonania, kochany Bertie wracał ze szkoły z nagrodami, kochany Frankie czy kochany Freddie ustalał się w interesie i powodziło mu się doskonale, albo listonosz przychodził z listem, z poleconym listem. Był to list z wiadomością, że odziedziczyła pieniądze, dwadzieścia pięć funtów, pięćdziesiąt funtów — czemu nie sto funtów? Całkiem jej własne. Ustawa o Majątku Zamężnej Kobiety zapewniała to. Joe nie mógł tego tknąć. Był to triumf nad Joe, ale mimo to, kupiłaby mu coś z tych pieniędzy. Biedna Possy dostałaby wreszcie ten nagrobek. Zapłaciłoby się rachunek p. Morley’a.
Czy wzięłaby służącą? Czy rzeczywiście pragnęła mieć służącą — chyba tylko ze względu na to co o tym myślą sąsiedzi? Więcej kłopotu niż są w ogóle warte. Głupią dziewczynę musiałaby szkolić — a z chłopcami naokoło! I Joe?… Chłopcy byli dobrzy jak złoto, wiedziała to, ale któż mógł przewidzieć do czego mogłoby przyjść, gdyby dziewczyna przypadkiem była złą, głupią dziewczyną? Lepiej brać do domu jakąś poważną kobietę, na przykład Betsy Finch, bardziej regularnie. Byłoby miło, gdyby nie trzeba tyle szorować. I mieć nowe firanki w saloniku… Doktor Beeby przychodzi — zobaczyć tylko palec Freddiego, nic poważnego. „No wie pani, pani Wells, no wie pani! Jak ładnie pani urządziła ten pokój”…
Taki mniej więcej musiał być strumień jej fantazji.
Bez marzeń życie z pewnością byłoby nie do zniesienia dla większości istot ludzkich. Przecież opium jest jedynie podnietą do marzeń. I jestem pewny, że marzenie stanowiło treść jej rzadkich chwil swobody. Religia i miłość, z wyjątkiem instynktownej dumy ze swych chłopców, ustąpiły niespotrzeżenie z jej życia i zostawiły ją pogrążoną w marzeniach. Kiedyś marzyła o odwzajemnionej miłości i o gorliwie troskliwym Bogu, ale faktycznie pewność istniała dla niej tylko w krainie marzeń. Ojciec mój był poza domem grając w cricketa i mam wrażenie, że uprzytamniała sobie coraz bardziej w miarę jak lata posuwały się bez istotnej ulgi, że Nasz Ojciec i Nasz Pan, na których z początku liczyła może zbyt wiele, byli także poza domem — może grając w swą własną odmianę cricketa w jakiejś odległej części gwiaździstego wszechświata.
Matka moja stale jeszcze chodziła do kościoła, ale wątpię, czy jej marzenia podczas samotnych wieczorów w domu pod Atlasem kiedykolwiek prowadziły ją do życia pozagrobowego i antycypowały nieśmiertelność. Wątpię, czy kiedykolwiek zabawiała się marzeniem o scenerii Życia Przyszłego, lub o czymkolwiek, co mogło się tam zdarzyć. Chyba, że miała wizję, że spotyka się znowu ze swoją straconą małą Possy w jakimś rajskim ogrodzie, niezmienionym i wiecznym dzieckiem, i słyszy jej zdumiony radosny okrzyk „Mamo, Mamo!” i trzyma ją znowu w ramionach.
Złamano mi nogę, kiedy byłem pomiędzy siódmym, a ósmym rokiem życia. Prawdopodobnie żyję dzisiaj i piszę tę autobiografię zamiast być wyniszczonym, wydalonym i już zmarłym pomocnikiem sklepowym, ponieważ noga moja złamała się. Agentem szczęścia był „młody Sutton”, dorosły syn właściciela szynku pod Dzwonem. Bawiłem się przed namiotem na boisku cricketowym a on z całą serdecznością podniósł mnie i rzucił w powietrze. „Czyim jesteś chłopczykiem?” powiedział, a ja trzasnąłem goleniem w kołek od namiotu. Wielkie zamieszanie z noszeniem mnie do domu; bolesne składanie — bo w tych czasach złamaną nogę po prostu składali i związywali ciasno między dwie deszczułki, i kolano i kostka okropnie napuchły — a potem przez kilka tygodni królowałem na sofie w saloniku jako najważniejsza istota w domu, pochłaniając niewidziane przedtem galaretki, owoce, szynkę z dzika i kurczęta przysyłane z niekończącymi się przeproszeniami w imieniu syna przez panią Sutton, i mogłem żądać i mieć prawie pewność otrzymania czegokolwiek, co mi przyszło do głowy, książek, papieru, ołówków i zabawek — a w szczególności książek.
Właśnie zacząłem oddawać się czytaniu. Właśnie odkryłem sztukę by zostawiać swe ciało bez czucia siedzące w pozycji zwiniętej na krześle lub kanapie, podczas gdy ja wędrowałem przez góry i daleko w nowym towarzystwie i wśród nowych krajobrazów. A teraz ojciec mój prawie codziennie chodził do Instytutu Literackiego na Market Square i przynosił jedną lub dwie książki dla mnie, i pani Sutton przysyłała kilka książek i zawsze była świeża książka do czytania. Świat mój zaczynał rozszerzać się bardzo szybko i z chwilą, gdy mogłem postawić nogę na ziemi, nałóg czytania już opanował mnie zupełnie. Oboje moi rodzice mieli wątpliwości co do zdrowotności czytania, i czynili co mogli, by odstręczyć mnie od ślęczenia nad książkami, skoro tylko z nogą moją było lepiej.
Nie mogę sobie teraz przypomnieć wielu z tytułów książek, które czytałem, pochłaniałem je tak szybko, a tytuł i nazwisko autora w tym czasie wydawały mi się czczym napisem na drzwiach, który miał opóźnić dojście do sedna rzeczy. Było tam dzieło w dwóch tomach o krajach świata, które mam wrażenie musiało być złożone z oprawianych razem części dwutygodniowych. Było ilustrowane drzeworytami, fotograwiura należała wtedy jeszcze do przyszłości, i prowadziło mnie do Tybetu, Chin, Gór Skalistych, lasów Brazylii, Syjamu i do tuzina innych krajów. Obcowałem z Indianami i nagimi murzynami; dowiadywałem się o polowaniu na wieloryby i przeprawiałem się przez krę lodową z Eskimosami. Była tam także Historia Naturalna Wooda, obficie ilustrowana i pełna emocjonujących i przerażających faktów. Opanował mnie głęboki strach przed gorylem, przedstawionym na przerażającym obrazku, który czasami po zapadnięciu ciemności występował z książki i bezszelestnie chodził za mną po domu. Półpiętro było ulubionym miejscem czatów dla tego stracha. Mijałem je gwiżdżąc, lecz uważnie, i następnie dla ocalenia życia odbywałem drugą kondygnację schodów biegiem. I byłem szczęśliwy, gdy myślałem, że pomiędzy kontynentalnymi obszarami lądowymi świata, które byłyby dostarczyły nieprzerwanego przejścia lądowego dla wilków z Rosji i tygrysów z Indii, a tą bezpieczną wyspą, na której odbywałem swe codzienne przechadzki, rozciągała się nieprzebyta fosa Kanału Angielskiego. Przeczytałem także w innej książce o odległościach gwiazd i to zdawało się mile odsuwać ode mnie Wszechwidzące Oko. Przeglądając kartki Historii Naturalnej spostrzegłem ciekawe pokrewieństwo między kotami a tygrysami i lwami itd., a w mniejszym stopniu pomiędzy nimi a hienami i psami i niedźwiedziami, oraz znów pomiędzy nimi a innymi czworonogami, i ciekawe domysły o ewolucji wciskały się do moich myśli. Przeczytałem także żywot Księcia Wellingtona i o amerykańskiej Wojnie Domowej, i zacząłem w marzeniach prowadzić kampanie i bitwy. W domu znajdowały się dzieła Washingtona Irvinga i dziwnie dobrze obznajomiłem się z Granadą i Kolumbem i Towarzyszami Kolumba. Nie przypominam sobie, by jakieś powieści figurowały w tej pierwszej fazie czytania. Albo zapomniałem je albo nie wpadły mi do ręki. Później jednak Kapitan Mayne Reid, Fenimore Cooper i Dziki Zachód w ogóle opanowali moją wyobraźnię.
Jednym z ważnych elementów w tym pierwszym napadzie czytania były oprawione tomy Puncha i jego ówczesnego rywala Fun, które ojciec mój stale odmieniał podczas mej rekonwalescencji. Oprawione periodyki ze swymi kartonami politycznymi i przemyślnymi szczegółami odegrały ciekawą rolę w rozwinięciu zrębu mojej wyobraźni. Moje koncepcje stosunków politycznych i międzynarodowych kształtowały się w wysokim stopniu na wielkich postaciach Johna Bulla i Wuja Sama, cesarza francuskiego, austriackiego, oraz niemieckiego i rosyjskiego, brytyjskiego lwa i bengalskiego tygrysa, szlachetnego pana Gladstone’a oraz chytrego, uśmiechniętego Dizzy. Stawali naprzeciwko siebie; mówili do siebie bohaterskie, choć czasami całkiem niezrozumiałe rzeczy. A przez polityczną scenę kroczyły także wysokie i pociągające postacie kobiece, Brytania, Eryn, Kolumbia, La France, z nagimi ramionami, nagą szyją, pokazujące piękne nagie piersi, odsłaniające błyszczące uda, odziane w szaty, które były rewelacją w wieku falban i krynolin. Moja pierwsza świadomość kobiet, moje pierwsze odruchy pożądania, obudziły się pod wpływem tych bohaterskich bóstw. Począwszy od tych dni stałem się świadom istnienia kobiety.
Nie chcę podawać w wątpliwość wiadomości, jakie podają nam mistrzowie psychoanalizy o budzeniu się Świadomości seksualnej u dzieci, które badali. Mam jednak wrażenie, że dzieci, które dostarczyły materiału dla pierwszych psychoanalityków były dziećmi ludzi rasowo odmiennych, i odmienne od mojej rodziny w swych pojęciach o dopuszczalnych pieszczotach i czułościach. To co mówią może być prawdą, jeśli idzie o Żydów austriackich lub narody lewantyńskie a mimo to nieprawdą, jeśli idzie o Anglików lub Irlandczyków. Nie mogę sobie przypomnieć i nie mogę wyśledzić żadnej ciągłości pomiędzy moimi dziecięcymi reakcjami fizycznymi a moim osobistym życiem płciowym. Mam wrażenie, że cała owa dziecięca zmysłowość ssania itp., na co kładzie się taki nacisk, nie została nigdy przeniesiona w stały duchowy zrąb, została całkowicie wymazana w niepamięci; nie skrzepła w podświadome wspomnienia; tak jakby jej nigdy nie było. Nie potrafię odkryć żadnego zboczenia w stosunku do matki, żadnego kompleksu Edypa lub czegoś podobnego w mojej strukturze. Pocałunki mojej matki, były znaczącymi czynnościami, wyrażeniami a nie pieszczotami. Jako mały chłopiec w stosunku do swej zawsze przyzwoitej i porządnej matki nie znajdywałem więcej znaczenia seksualnego niż w stosunku do krzeseł i kanapy w naszym saloniku.
Jest zupełnie możliwym, że podczas gdy istnieje bezpośrednia ciągłość podświadomości seksualnej od rodzica do dziecka u południowych i wschodnich Europejczyków, spowodowana panującym zwyczajem pieszczot i czułości, procesy psychoseksualne Europejczyków północnych i zachodnich oraz Amerykanów powstają de novo w każdym pokoleniu po całkowitym zerwaniu z reakcją matki i dziecka i zapomnieniu o niej, a zatem są zasadniczo odmienne w swej formie i skutkach. W każdym razie jestem przekonany, że moje własne życie płciowe zaczęło się od naiwnego bezpośredniego podziwu dla pięknych, jak mi się wydawało, ciał owych politycznych bogiń Tenniela w Punchu, i że moje pierwsze oznaki pożądania obudziły się pod ich wpływem oraz pod wpływem odlewów gipsowych rzeźb greckich, które zdobią Pałac Kryształowy. Nie sądzę, by do tego odzewu podświadomie przyczyniły się jakieś pośrednie zdarzenia; umysł był sam z siebie nań przygotowany. Matka moja wpoiła we mnie niestosowność nienoszenia ubrania, tak że mój pierwszy pociąg do Wenery odbywał się zawstydzenie i ukradkiem, ale kochana kobiecina nigdy nie podejrzewała pobudzającego wpływu Brytanii, Eryn, Kolumbii i całej reszty na moją budzącą się wrażliwość.
To prawda, że z początku czciłem je na sposób na poły dziecinny, lecz to nie zakłada ciągłości doświadczenia. Kiedy szedłem spać, składałem głowę na ich wielkich ramionach i piersiach. One brały mnie w ramiona a ja je obejmowałem, lecz mimo to pozostałem zasadniczo nieświadomy i niewinny aż do czasu, kiedy po swoim wypadku poszedłem do szkoły. Kobiety były dla mnie piękne i godne podziwu zanim miałem siedem lat, i na długo przedtem, nim doszedłem do tego, co nazywamy „faktami płciowymi”. Ale teraz, gdy zainteresowanie moje zostało obudzone, zacząłem zwracać baczną uwagę na ilustrację czy figurkę w oknie sklepowym. Nie mam wrażenia, by zainteresowania moje w owym czasie były czysto hetero–seksualne. Świat mój był tak ubrany i poprzykrywany, a prawidła przyzwoitości były tak utrwalone we mnie, że każde objawienie ciała było rzeczą podniecającą.
Teraz, kiedy doszedłem do spodni do kolan i czytania książek, posłano mnie do małej prywatnej szkółki przy ulicy Głównej w Bromley, dla chłopców w wieku od lat siedmiu do piętnastu. Od moich kolegów szybko dowiedziałem się w najordynarniejszy sposób, i podawanych ze śmiechem i gestami, „faktów płciowych”, z wszystkimi owymi grubymi wyrazami, które je wyrażają, od których matka moja dotychczas mnie ochraniała.
Żaden z tych chłopców nie pochodził z domów czytających, tak że od początku miałem ciekawą stosunkowo wielką rozpiętość horyzontu. Wiedziałem cały szereg rzeczy o krajach i zwierzętach i czasach, o których oni nigdy nie słyszeli. Rozwinęła się też u mnie łatwość do rysowania, która w nich była całkowicie uśpiona. Uchodziłem więc za wyjątkowo bystrego i inteligentnego małego chłopca a nauczyciel nieraz wzywał „młodego siedmiolatka”, by zawstydził tępotę starszych od siebie. Byli na tyle przyzwoici, że nie mścili się za to na mnie. Wśród chłopców z bardziej inteligentnych domów nie byłbym miał żadnych z tych wybitnych korzyści, lecz ja przyjmowałem je całkiem naturalnie jako wrodzoną wyższość, i one czyniły mnie prawie wyjątkowo zarozumiałym i pewnym siebie.
Zejście się owych grubych rewelacyj o aparacie płci z moim tajemnym podziwem dla fizycznej piękności kobiet, oraz z tą moją osobistą zarozumiałością, rozstrzygnęło w wielkiej mierze o moim duchowym a może i moim fizycznym rozwoju. Nałożyło na mnie rezerwę, która powściągała moją wrodzoną otwartość. Że pewna ilość masturbacji jest normalnym elementem przy wyłanianiu się świadomości płciowej było w owych czasach prawie namiętnie ukrywane przez świat anglosaski. Jednak prawdopodobnie żadna normalna jednostka nie może uniknąć tego odzewu na odruch zbliżającego się wieku dojrzewania. W moim pokoleniu pozwalano, by przychodziła jako przerażające, zdumiewające, konfundujące odkrycie indywidualne. Bez kierunku i uznania i czarna ze wstydu, nieuchronnie prowadziła na rozmaite niezdrowe drogi. U licznych chłopców i dziewcząt lokalizowała się w częściach bardziej bezpośrednio dotkniętych i wywierała przemożny urok. Szkoła miała swego ekshibicjonistę i płynęła brudnym, szeptanym i chichoczącym nurtem. Wśród bursistów, z których wielu spało po dwóch w jednym łóżku, z pewnością było wiele prostego substytucjonalnego homoseksualizmu. Osobiście cofałem się, nawet więcej niż chciałem pokazać, od czczego fallizmu. Nie tyle rozpocząłem masturbację ile sama na mnie przychodziła jako naturalny wynik moich sennych obejmowań mych bogiń. Miałem by się tak wyrazić jednostronny stosunek miłosny z pościelą.
Nigdy nikomu nic o tym nie mówiłem, gdyż wstydziłem się i obawiałem wyśmiania lub oburzonej nagany. Bardzo wcześnie przyszło mi na myśl, nie wiem jakim sposobem, że Wenus mogłaby wyciągnąć moją energię, i to utrzymało moje odstępstwa od idealnej „czystości” w naprawdę bardzo określonych granicach. Była także pewna ilość zabobonnego strachu, który mnie powstrzymywał. Możliwe, że to był ów grzech przeciwko Duchowi Świętemu, który nie mógł być nigdy odpuszczony, który nieuchronnie skazywał na potępienie. To niepokoiło jednego z moich braci bardziej niż mnie, ale zdaje mi się, że mnie też niepokoiło. Miałem jedenaście lub dwanaście lat nim religia zaczęła rozpadać się w gruzy w mojej świadomości.
Tak w wieku lat siedmiu (i by być ścisłym, trzech czwartych), kiedy po raz pierwszy kroczyłem ulicą Główną do szkoły Morley’a, jako dość blady mały chłopiec w płóciennym fartuszku i niosąc małą zieloną torbę na książki, miałem już między sobą a swoim ponurym protestanckim Bogiem, szeroki, szeroki świat świeżych gór, okolic podbiegunowych, puszcz tropikalnych, prerii i pustyń i otwartych mórz, miast i wojsk, Indian, murzynowi dzikich z wysp, gorylów, wielkich zwierząt mięsożernych, słoni, nosorożców i wielorybów, o których byłem gotowy rozmawiać swobodnie, a pod tym wszystkim chłodny i dziwny, przepastny świat bezimiennych bogiń kochanek, o którym nigdy żadnej ludzkiej istocie słowa nie szepnąłem.
Ten marsz w górę ulicy Głównej do Akademii p. Morley’a rozpoczyna nową fazę w historii mózgu, który J. W. i jego Saddie wypchnęli w świat. Akademia bromleyska była to szkoła dawnego typu, jednak kulminacja mego kształcenia się miała mieć miejsce w najnowocześniejszym i postępowym z kolegiów jakie wówczas istniały, w szkole nauk ścisłych w South Kensington. Był to dziwny, przerywany ciąg procesów kształceniowych, przez które mózg mój przechodził, wielce charakterystyczny dla ustawicznych dyslokacyj ówczesnych.
Kiełkujące siły owego Nowoczesnego Świata, który teraz z trudem dochodzi do uporządkowanego istnienia, już przed moim urodzeniem niszcząco napierały wśród względnych stałości dawnego porządku osiemnastowiecznego. Była już stacja kolejowa na linii do Dover, a kiedy miałem około dwanaście lat uzupełniono ją drugą linią odgałęziającą się od linii do Chislehurst w Grove Park. Miejscowość, która składała się zaledwie z kilku wielkich domów, małego starego rynku i z ulicy Głównej nieregularnie biegnącej po szosie, z dwiema oberżami i nadmiarem małych zajezdnych piwiarni, została pobudzona do silnego wzrastania w ludność. Stale Londyn przyciągał ją bliżej i zamieniał w przedmieście. Nikt nie przewidział jego wzrostu z wyjątkiem kilku budowniczych–spekulantów; nikt na świecie nie przygotowywał się nawet na najbardziej oczywiste skutki tego rozrostu. Sklepy i mieszkania w typie mojego domu pozwalano budować nadal. Najgorsze warunki mieszkalne ukazywały się prawie natychmiast w podwórzach i błotnistych zaułkach. A jednak wszędzie naokoło były otwarte pola i gminne łąki, Błonia w Bromley i w Chislehurst, wielkie parki jak Sundridge Parki Camden, a ku południowi rozległe wrzosem porośnięte obszary koło stawów rybnych w Keston i Down.
Nowy porządek rzeczy, który zaczął się pojawiać w świecie, kiedy się urodziłem, budził już świadomość potrzeby powszechnej oświaty elementarnej. Uprzytamniano sobie w sferach rządzących, że naród z niższą warstwą złożoną z analfabetów będzie z niekorzyścią dla siebie współzawodniczył z zagranicą. Stan rzeczy, w którym każdy będzie umiał czytać i pisać i rachować poczynał świtać przed zdumioną wyobraźnią ludzkości. Brytyjskie i Narodowe Szkoły, które istniały od pół wieku, by kształcić małych nonkonformistów i małych anglikanów, zostały zorganizowane w system państwowy na podstawie Ustawy o Oświacie Elementarnej z r. 1871 i uzupełnione Szkołami Internatowymi (przeznaczonymi dla kształcenia małych niesekciarskich chrześcijan). Bromley było obsługiwane przez Narodową Szkołę. To było wszystko co ten okręg posiadał w kierunku oświaty publicznej. Był to jedynie zrąb wykształcenia. Zajmowała się ta szkoła dziećmi do lat trzynastu lub nawet czternastu, ale nie dalej. Poza tym miejscowość nie miała żadnego publicznego zakładu dla kształcenia technicznego lub rozwinięcia jakichkolwiek artystycznych lub naukowych zdolności. Ale nawet ten stopień oświaty powszechnej osiągnięto walcząc ze znacznym oporem. W owych czasach istniał silny sprzeciw przeciwko używaniu funduszów publicznych na kształcenie „cudzych dzieci”, a opłaty szkolne egzekwowano co tydzień od potomstwa każdego, kto nie był ustawowo niezamożny.
Ale obok tej dziewiętnastowiecznej Szkoły Narodowej istniejącej na podstawie Ustawy o Oświacie, trwał jeszcze w Bromley stary osiemnastowieczny porządek, tak jak trwał w umysłowości mej matki. W osiemnastym wieku niższe klasy nie miały ambicji w kierunku czytania lub pisania, ale członkowie warstwy dzierżawców rolnych, sklepikarzy, właścicieli gospod, wyższych służących, która wtedy w porównaniu z robotnikami, stanowiła większą część społeczeństwa, albo korzystali z mniejszych szkół fundacyjnych, które przetrwały od umysłowego przewrotu Reformacji, albo też w braku podobnej szkoły w ich sąsiedztwie, utrzymywali małe prywatne szkoły własne. Te prywatne szkoły z trudem utrzymywały swe istnienie wśród ogólnego rozkładania, przetasowywania i przebudowywania się społeczeństwa, które już było widoczne w połowie dziewiętnastego wieku, a Akademia pana Tomasza Morley’a była względnie dobrze zachowanym, tylko lekko zmodernizowanym, okazem zanikającego porządku rzeczy.
Morley otworzył sobie szkołę w r. 1849, poprzednio zajmując stanowisko pomocnika nauczyciela w pewnej od dawna istniejącej szkole, którą w owym roku zamknięto. Był Szkotem i nie posiadał wybitnych akademickich kwalifikacyj; jego pierwszy prospekt kładł nacisk na „pisanie zarówno stylem prostym jak ozdobnym, arytmetykę logicznie, oraz historię ze szczególnym uwzględnieniem starożytnego Egiptu”. Starożytny Egipt a nawet większa część historii z wyjątkiem spisów dat, drzew genealogicznych i ustaw, wypadły z programu szkolnego na długo przed moim wstąpieniem do szkoły, bo nawet Akademia bromleyska posuwała się nieco z czasami, lecz ciągle jeszcze kładziono wielki nacisk na pismo bogato ozdobne, długie sumy do dodawania i księgowość. Morley był to łysy korpulentny mężczyzna za okularami, z poziomkowym nosem i żółtawo–popielatymi bokobrodami, który uważał, że jemu i nam przystoi, byśmy nosili cylindry, obszerne żakiety i białe krawatki, oraz by nosił się z niezmienną godnością i robił częsty użytek z wyrazu „Sir”. Poza pewną pomocą przy małych chłopcach ze strony pani Morley, tęgiej damy z fryzurą w lokach, w czarnych jedwabiach i ze złotym łańcuchem, prowadził szkołę sam. Była to pojedyncza izba rozbudowana nad zmywalnią; pod ścianami stało sześć ławek, i dwie, każda po sześć miejsc, w środku, a pomiędzy nimi piec, który ogrzewał lokal w zimie. Okno jego sypialni wychodziło na izbę szkolną a pod nim, w kącie izby stała jego katedra, wielka flaszka z atramentem, z której napełniano kałamarze, stos tabliczek i nieodłączna trzcina, za pomocą której wymierzał sprawiedliwość, albo w spazmodycznych napadach na nasze plecy i tylne rejony, albo też po formalnych oskarżeniach przez uderzenia w poprzek dłoni. Bił nas także rękami gdzie popadło, oraz książkami, linijkami i czymkolwiek co było pod ręką, a jego wyzywanie i wyśmiewanie było straszliwe. Kazał nam również stawać na rozklekotanych ławkach i trzymać książki i tabliczki aż nas ręce bolały. I w ten sposób przynaglał nas — przypuszczam, że nasza liczba wahała się od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu — na szlaku nauki, który w wypadkach bardziej uwieńczonych powodzeniem prowadził do egzaminów, przeprowadzonych przez stowarzyszenie prywatnych nauczycieli, dla ich własnego uspokojenia, znanego jako Kolegium Preceptorów (z specjalnymi świadectwami z kięgowości) a następnie do posad pomocników handlowych i biurowych.
Mniej więcej połowa chłopców była bursistami pościąganymi z londyńskich szynków lub innych domów nieodpowiednich dla dorastającej młodzieży. Kilku chłopców z dalej położonych folwarków pozostawało przez cały dzień i jadło obiad w domu nauczyciela. Reszta byli to synowie ubogich rodzin z średniej warstwy z miasta. Zbieraliśmy się o dziewiątej i uczyli do dwunastej i znów od drugiej do piątej, a między tymi godzinami, chyba że okna były otwarte, gdy było ciepło, atmosfera stopniowo stawała się coraz bardziej smrodliwa a nasze czynności umysłowe coraz bardziej leniwe i poplątane.
Jest rzeczą bardzo trudną podać jakieś fakty dotyczące tego pana profesora i jego Akademii, które by nie miały w sobie charakteru Dickensowskiej karykatury. Wykrzykiwał na nas z katedry w najdziwaczniejszy sposób; dał się opanowywać gwałtownym niechęciom i zdradzał nieuzasadnione sympatie; tradycja wychowawcza na której wyrósł i która jest taka oczywista w owym już cytowanym pierwszym prospekcie, należała do tej samej kategorii co szkoła panny Riley w Chichester, która tak znacznie przyczyniła się do ukształtowania mej matki; była przestarzała, pretensjonalna, powierzchowna i biedna; a jednak było coś dobrego w starym Morley’u i coś dobrego dla mnie. Mam wrażenie, że z pewną uczciwością usiłował wydostać się z tej tradycji i starał się coś z nas zrobić. Owo „Kolegium Preceptorów” nie było tylko konfederacją prywatnych szkół dla zachowania pozorów; było to towarzystwo wzajemnego kształcenia się, było dobrowolnym ruchem modernizującym. Urządzało wykłady o metodach pedagogicznych i ułożyło egzaminy na dyplomy nauczycielskie. Morley nauczył się niejednego od zaczęcia swej kariery w r. 1849 do czasu, kiedy byłem jego uczniem. Został członkiem, a następnie licencjatem tego samozwańczego kolegium na podstawie egzaminów, a każdy egzamin zawierał jakiś jeden lub dwa referaty o metodach dydaktycznych. Mam wrażenie, że jego nauczanie, takie jakie było, było lepsze od nauczania niedostatecznie kształconych i mechanicznie zdobywających pozwolenia nauczania nauczycieli ówczesnej Szkoły Narodowej, która była jedyną miejscową alternatywą, oraz, że zdrowy był instynkt mej matki, który kazał jej posyłać nas wszystkich do tego przestarzałego zakładu dla warstwy średniej.
Jednak jeśli opiszę zajęcia dnia w tej zakurzonej, ciemnej, źle wietrzonej izbie szkolnej, to nie będzie ani jednego kwalifikowanego nauczyciela poniżej lat pięćdziesięciu na całym świecie, który nie będzie uważał, że to jest okropne. Pokolenie wstecz wydawałoby się to zupełnie normalną nauką.
Niewielu ludzi uprzytamnia sobie olbrzymie zmiany, jakim organizacja i mechanizm oświaty ludowej uległy w ubiegłym stuleciu. Zmieniły się bardziej niż stosunki mieszkaniowe lub komunikacja. Przed owym świtem nowego sposobu życia, zaczął się ów powolny niechętny świt, w którym jeszcze żyjemy. Olbrzymia większość ludzi na całym świecie nie miała wtedy zupełnie wykształcenia szkolnego, a z wykształconej mniejszości, piśmiennej raczej niż wykształconej, ogromna masa — równie dobrze w Indiach i w Chinach jak w Europie — pobierała naukę w jakimś takim przypadkowym lokalu jak ta przybudówka Morley’a, na podwórkach meczetu, na przykład, pod jakimś drzewem w Indiach albo pod irlandzkim żywopłotem, jako członkowie gromady około dwudziestu źle dobranych uczniów różnych wiekiem, wzrostem a często odmiennej płci, od lat sześciu do szesnastu. Szkoły dosyć wielkie, by je można podzielić na klasy, były wyjątkiem, i rzadko było więcej niż jeden lub dwóch nauczycieli. Specjalne budynki szkolne były prawie nieznane. Sala urządzona i wyposażona do nauki i zawierająca dającą się kierować klasę młodzieży w tej samej fazie rozwoju jest czymś stosunkowo nowym w doświadczeniu ludzkim, nawet jeśli idzie o młode pokolenie warstw uprzywilejowanych. A w tych dawnych warunkach nauka stawała się z konieczności przerywana, ponieważ uwaga nauczyciela nie mogła sprostać równocześnie całej owej różnorodności w reagowaniu pomiędzy wiekiem dziecięcym a dojrzewania; z konieczności musiał wynajdywać ćwiczenia i czynności, by utrzymać w spokoju tę czy tamtą grupę, kiedy coś wyjaśniał innej. Był podobny do jakiegoś zwykłego gracza w szachy, który podjął się grać trzydzieści partyj szachów równocześnie. Był niekwalifikowanym akuszerem duchowym, który wykonywał swe zadanie masowo. Z konieczności fazy i jakość jego nauczania była zależna od jego nastrojów. Czasami Morley naprawdę usiłował czegoś nas nauczyć; innym razem trawił, albo nie mógł strawić swego południowego posiłku; był w fazie przypadłości; cierpiał z powodu kłopotów lub zmartwień; był zdumiony życiem i buntował się przeciwko zależności od nas; czuł że świat omija go w swym pędzie; wstał późno i nie ogolił się i walczył z przytłaczającą chęcią, by zostawić nas wszystkich i naprawić to zaniedbanie.
Zatem pierwsze wrażenia, jakie na moim mózgu wyryła owa Akademia nie świadczą o tym, że nie oświecano ani nie kierowano mną umiejętnie ani też że objaśniono mi działanie wszechświata, albo że nabywałem i rozwijałem zdolności; są to jedynie wrażenia nastrojów pana Tomasza Morley’a i ich skutków. Chwilami uwaga jego była zupełnie rozprószona; był daleki na swoim tronie w kącie, tak prawie odległy jak Bóg mej matki, a wtedy my dawaliśmy sobie spokój z zadaniami czy ćwiczeniami, które nam zadał i oddawali się własnym ukradkowym lecz energicznym zajęciom. Rozmawialiśmy i opowiadali sobie historyjki — mój umysł był odpowiednio wyposażony przez moją lekturę do opowiadań chłopięcych i mogłem opowiadać bez końca — rysowali na tabliczkach, grali w kamyki, w szubienicę i tym podobne gry, wysypywali kieszenie, zamieniali przedmioty, zabawiali się łamaniem i przekłuwaniem zapałek, jedli słodycze, czytali groszowe powieścidła, robili cokolwiek, byle tylko nie zadaną pracę. Czasem w sennej pierwszej popołudniowej godzinie trawienia rozlegał się szept „Stary Tomcio śpi” i obserwowaliśmy go jak powoli i pięknie zapadał w coraz głębszą drzemkę kończącą się chrapnięciem i nagłym zerwaniem na nogi. Jeśli wreszcie zasypiał zupełnie, z okularami skrzywionymi na złożonych rękach, ogarniała nas pewnego rodzaju niema dzikość. Wstawaliśmy i robili fantastyczne obraźliwe i nieprzyzwoite gesty, wychodzili z miejsc i skradali się po cichu dokąd mieliśmy odwagę. On budził się nagle, a wraz z nim budziło się jego sumienie, i zadawał nieoczekiwaną karę któremuś z zapóźnionych śmiałków; a potem następowała męcząca godzina energicznej pracy.
Czasem zostawiał nas zupełnie z powodu swoich prywatnych potrzeb. Wtedy było naszym świętym obowiązkiem wszcząć możliwie największą awanturę, wychodzić z ławek i mocować się, wyłapywać nieprzyjaciół, wyjąć ukrytą procę lub przyrząd do strzelania grochem, rzucać zmiętym papierem lub książkami. Czuję jeszcze smak kurzu i słyszę hałas; kiedy o tym piszę. Wśród wrzawy, nagle, cicho podnosiła się stora w pokoju sypialnym. Można było widzieć jak Morley z brzytwą w ręce i z twarzą pokrytą pianą z mydła, wpatrywał się w nas przez szybę, wyznaczając grzeszników do ukarania, strachem przejmujące oblicze. Podnosiło się okno. „Wy PSY! Wy nędzne psy”! Potem następowały wyroki.
Okresy intensywnej nauki przychodziły nieregularnie, z wyjątkiem popołudnia w piątki, które niezmiennie było poświęcone na gwałtowne uprawianie arytmetyki. Były także całe popołudnia „podwójnej księgowości”, na arkuszach papieru, kiedyśmy śledzili fikcyjne towary i zapłaty atramentem i linijką i nawet czerwonym atramentem, aż do ostatecznego rachunku strat i zysków i do zamknięcia rachunków. Pisaliśmy w zeszytach a on przychodził zaglądając i dając wskazówki nad naszymi plecami. Był tylko jeden sposób trzymania pióra; była to sprawa najwyższej wagi; był tylko jeden kąt, pod którym pismo może być nachylone. Byłem skłonny, do nieprawomyślności w tym względzie i moje kostki cierpiały.
Wyprodukowanie dobrych pomocników handlowych (z specjalnymi świadectwami z księgowości) było z pewnością jednym z celów życia pana Tomasza Morley’a. Bezpieczeństwo, wygoda i godność państwa Tomaszostwa Morley’ów oraz panny Morley były niewątpliwie stałą troską. Było w nim poczucie, że pewne rzeczy były właściwsze od innych, skłonność do stwierdzania tego i rzetelne pragnienie, by rzeczy robić dobrze. Jego studia dla uzyskania dyplomów A. C. P. i L. C. P. (członka i licencjata kolegium Preceptorów), jakkolwiek niskie były wymagania, absurdalnie niskie mierząc naszymi dzisiejszymi kryteriami, obudziły w nim poczucie przyjemności pewnych ćwiczeń umysłowych, zagadnienia matematycznego, logicznego dowodzenia. Gdy stwierdził, że można mnie było zainteresować rozbiorem gramatycznym skomplikowanego zdania lub rozwiązaniem jakiegoś elementarnego zagadnienia matematycznego polubił mnie i okazywał mi znacznie więcej uwagi niż jej poświęcał bardziej zatwardziałemu materiałowi, z którym miał do czynienia, umysłom doprowadzonym do wysokiego poziomu wykrętów i oporu przez jego niezgrabne, średniowieczne, niecierpliwe i agresywne metody podejścia Nigdy nie dał mi przezwiska i nigdy nie wybrał mnie jako przedmiot obelżywej tyrady.
Kiedy opuszczałem jego szkołę mając lat trzynaście (wspólnie z jednym z współuczniów osiągając najwyższy stopień z księgowości na całą Anglię, to znaczy o tyle o ile Anglia pokrywała się z Kolegium Preceptorów), to pomijając to czego się nie nauczyłem, nabyłem umiejętność używania języka angielskiego z pewną precyzją i delikatnością, jeśli nawet akcent był przedmiejsko–londyński, i posiadałem całkiem takie samo przygotowanie matematyczne jakie chłopcy w tym samym wieku otrzymują dzisiaj w szkole publicznej. Przerobiłem tyle z Euklidesa ile było przyjęte, posunąłem się dość daleko z trygonometrią i doszedłem prawie do rachunku różniczkowego. Ale większa część reszty materiału, który mi tam podawano, była zła. Stary Tomcio uczył francuskiego z bryka i mimo to, że kilkakrotnie był w Boulogne, był całkiem niezdolny do mówienia tym zwodniczym językiem, zatem niedużo więcej się z niego nauczyłem poza koniugacjami i długimi listami „Wyjątków”, tak pożytecznymi przy egzaminach pisemnych a tak mało ważnymi w życiu codziennym. Zniekształcił moją francuszczyznę na całe życie. Sprawił, że w każdym języku obawiam się samogłosek.
Nie sądzę, żeby wiele czytał. Nie był na ogół ciekawy. Moje przyzwyczajenie do czytania nabyłem w domu i nie przypominam sobie, by Morley kiedykolwiek skierował moją uwagę na jakąś książkę, chyba że był to jakiś tani podręcznik używany w nauce szkolnej. Ale czasami podniecał się poranną gazetą i w takich razach zwykle j mieliśmy wykład o geografii granicy północno–zachodniej z powoływaniem się na zniszczoną żółtą mapę Azji, która wisiała na ścianie, albo też szliśmy śladami Stanley’a w poszukiwaniu Livingstone’a w najciemniejszych zakątkach, Afryki. Były w nim ślady wczesnego radykalizmu oraz i republikańskie nastawienie umysłu; lubił rozwodzić siej nad nadmiernymi darowiznami uchwalanymi przez Parlament dla rozmaitych członków rodziny królewskiej z okazji ich ślubów oraz nad niepotrzebną kosztownością armii i floty. Wierzył, że pan Gladstone rzeczywiście występował za „pokojem, redukcją i reformą”. Wszelkiego rodzaju radykalne zasady mogły były przesączyć się do mego wrażliwego umysłu z tych obiter dicta.
Geoffrey West, w dokładnej i starannej biografii, którą o mnie napisał kilka lat temu, jest niesprawiedliwy dla tego staroświeckiego pedagoga, ponieważ mierzy go swymi własnymi dwudziestowiecznymi kryteriami mając tylko późniejszy wiek dziewiętnasty za tło. Na tle osiemnastowiecznym, z którego się wywodził Tomasz Morley nie był wcale tak godny pogardy. West mówi, że Morley darzył kilku chętnych swymi wskazówkami a resztę zostawiał własnemu losowi. Ale to działo się we wszystkich szkołach; była to nieunikniona strona tych małych mieszanych szkółek z jednym niekwalifikowanym nauczycielem. Dzisiaj każdy nauczyciel i tak jeszcze „faworyzuje” ucznia chętnego. Ten rodzaj faworyzowania będzie się ciągnął do skończenia świata. Ów starszy pan (członek i licencjat Kolegium Preceptorów), kroczący z poważną, sobie tylko właściwą, godnością, z rękami splecionymi w tyle, na końcu szeregu źle dobranych nieokrzesanych chłopców, sterujący nimi według swej najlepszej umiejętności ku przyszłości, prowadzący ich do kościoła albo na przechadzkę lub boisko cricketowe, nie jest w żadnym wypadku takim okropnym wspomnieniem nieudolności jak West podsuwa. Akademia bromleyska miała bardzo mało owej podłości, jaka przenikała Dotheboys Hall.
Ale Geoffrey West w tej samej książce zwrócił moją uwagę na interesujące podobieństwo pomiędzy szkołą Morley’a a szkołą Karola Dickensa, trzydzieści kilka lat wcześniej, o której inaczej nicbym nie wiedział. Między nami a chłopcami ze szkoły narodowej były ustawiczne spory, które od czasu do czasu wzmagały się do poziomu regularnej bitwy prowadzonej laskami i kijami na Martin’s Hill, w owym czasie pustkowiu, a obecnie eleganckim miejscu przechadzek. Z jakiegoś niewiadomego powodu nazywano nas „buldogami Morley’a” a uczniowie szkoły powszechnej byli nazywani, przynajmniej przez nas, „bromleyskimi szczurami wodnymi” i „durniami”. Odpowiednikiem dickensowskim były „buldogi Bakera” i „szczury z Troy Town”. Widocznie owa nieprzyjaźń między uczniami z prywatnych szkół dawnego typu a uczniami nowych szkół wyznaniowych istniała od dawna i była rozpowszechniona i prawie stereotypowa w swym wyrazie.
Geoffrey West sądzi, że ów antagonizm był „snobistyczny”, lecz jest to niedokładny wyraz dla określenia bardzo ciekawego konfliktu rozbieżnych pojęć i tendencyj społecznych. Prawdopodobnie uważa on, że szkoły narodowe były szkołami „demokratycznymi”, jak szkoły powszechne w Stanach Zjednoczonych, szkołami dla „wszystkich warstw”, lecz jest to pogląd mylny. Z ducha formy i intencji były szkołami gorszymi i w owych czasach posyłać tam swoje dzieci oznaczało, jak to matka woja doskonale rozumiała, zdecydowane i ostateczne przyjęcie niższości społecznej. Ustawa o Oświacie z r. 1871 nie była ustawą wprowadzającą ogólne powszechne nauczanie, była ustawą wprowadzającą kształcenie niższych warstw do zawodów zajmowanych przez niższe warstwy, przez specjalnie szkolonych, gorszych nauczycieli, którzy nie posiadali kwalifikacyj uniwersyteckich. Jeśli Tomcio Morley nie mógł puszyć się togą uniwersytecką i kołnierzem, to przynajmniej mógł rościć sobie prawo do noszenia tog i kołnierza jako licencjat Kolegium Preceptorów (na podstawie przywileju królewskiego), które dla pospolitego oka były nie do odróżnienia od rzeczy oryginalnej. Mis całą godność, choć mało z treści, uczoności. Starsze szkoły dla warstw średnich, bez względu na swe wady, przesycone były duchem indywidualnego polegania na sobie i indywidualnej godności, z myślą, pretensjonalną może, o utrzymaniu poziomu „nieco wyższego od zwykłego”, z poczuciem] (choćby nawet zwulgaryzowanym, poniżonym i niedokarmionym), że Noblesse oblige. Pewnych rzeczy nie wolno nam było robić a pewnych oczekiwano od z powodu naszej klasy. Większość walk buldogów Morley’a; prowadzona była przeciwko przewadze a na ogół nie ulegaliśmy. Mam wrażenie, że dla mnie osobiście było rzeczą,: bardzo szczęśliwą, że nabyłem choć tyle poczucia klasowego.
Nigdy nie wierzyłem w wyższość niższego. Mój braki entuzjazmu dla ideału proletariackiego wywodzi się od bitwy na Martin’s Hill. Jeśli żyłem w prawie nieukrywanym buncie przeciwko pełnemu szacunku nastawieniu mej matki wobec rodziny królewskiej i wyższych od nas względem społecznym, to działo się tak ponieważ mojej odrazą napełnione serce rościło sobie prawo do przynajmniej pierwotnej równości z każdą ludzką istotą; jednaki ja dążyłem do równości stanowiska i sposobności, a nie do równości poszanowania lub wynagrodzenia; z całą pewnością nie miałem skłonności do poświęcenia mej zarozumiałości, że jestem ulepiony z lepszej gliny, z natury; i z istoty, niż większość istot ludzkich, przez zidentyfikowanie się z ludźmi którzy otwarcie przyjmowali postawę zwyciężonych. Uważałem, że pierwsze miejsce w klasie jest lepsze od ostatniego, i że chłopiec, który uzyskiwał promocję jest lepszy od tego, który jej uzyskać nie potrafił. Nie będę rozumował w tym miejscu, czy taki stan ducha jest dla kogokolwiek pożądany lub przynoszący zaszczyt; moim obowiązkiem biograficznym jest zapisać, że tak sprawa przedstawiała się u mnie. O ile chodziło o masy, to całkowicie podzielałem sposób myślenia mej matki; należałem do warstwy średniej, byłem „drobnym burżujem” według wyrażenia marksistów. Zupełnie tak samo jak matka moja musiała wierzyć w piekło, lecz miała nadzieję, że nikt się tam nie dostanie, tak ja wierzyłem, że istnieje i musi istnieć niższa warstwa, chociaż sprawiało mi wielką przykrość stwierdzenie, że ktoś do niej należy. Uważałem, że ta niższa warstwa nie zasługuje na żaden szacunek. Mogła wzbudzać współczucie z powodu swego nieszczęścia lub oburzenie z powodu niesprawiedliwego upośledzenia. To była inna sprawa. Myśl moja, jak się okaże z jej rozwoju przedstawionego w tej historii, zbliżała się bardzo do komunizmu, jednak moja koncepcja naukowo zorganizowanego bezklasowego społeczeństwa jest zasadniczo koncepcją rozszerzonej klasy średniej, która wchłonęła zarówno arystokratę i plutokratę od góry i chłopa, proletariusza i nędzarza od dołu. Trocki zanotował, że Lenin po swej jedynej ze mną rozmowie powiedział, że ja jestem nieuleczalnie burżujem.
Jeśli o to idzie, to Lenin był dobrym obserwatorem. On, a również Trocki, pochodzili z tej samej żywotnej klasy; faktycznie oni obaj weszli w życie ze znacznie korzystniejszej warstwy niż ja; jednak odbarwienie nurtu ich myśli przez marksistowskie mamidła i roztkliwiania się ucz] ich ślepymi na ich własny zasadniczy charakter. Moja mowa z Leninem obracała się całkowicie koło „likwidacji” chłopa i robotnika miejskiego — za pomocą na szeroką skalę prowadzonej gospodarki rolnej i maszyn. Lenin był w tym samym stopniu za tym co ja, rozmawialiśmy o te samej sprawie w tym samym duchu; jednak mówiliśmy to samo tak jak gdyby to było co innego, ponieważ umysły nasze były nastrojone na odmienne tonacje.
(4. sierpnia 1933). Od kilku dni staram się zrekonstruować moją wizję świata, jaką miałem w owym czasie, wskrzesić stan mego mózgu z lat około r. 1878 lub 9, kiedy byłem w połowie mych lat szkolnych. Przekonuję się, że jest to prawie niemożliwe zadanie. Przekonuję się, że jest rzeczą J niemożliwą oddzielić to co widziałem i czytałem nim miałem lat trzynaście, od tego co przyszło potem. Dawne pojęcia i wrażenia uległy przetworzeniu zgodnie z nowym materiałem, zostały użyte na stworzenie nowego ekwipunku. Przebudowa ta postępowała z dnia na dzień, a zatem w kolejności i szczegółach zatraciły się bezpowrotnie. Jeśli jednak niemożliwym jest uzyskać tutaj jakąś zogniskowaną jasność i dokładność, to równie niemożliwym jest przejść do porządku nad tą fazą ukończonego wieku chłopięcego. Moje formalne wykształcenie urwało się na tej dacie, zostało wstrzymane na przeszło dwa lata nim zostało podjęte na nowo, w stadium, na którym mózgi wielkich mas Anglików zatrzymywały się na dobre, i na którym (lub na równoległych poziomach), jak sądzę, masy ludzi jeszcze zatrzymuje się po całym świecie. Ta masa istot ludzkich zatrzymujących się na chłopięctwie jest czynnikiem, który decyduje w większości alarmujących dzisiejszych procesów społecznych.
W wszechświecie, w którym mózg mój żył w r. 1879 nie było takich nonsensów, że czas to przestrzeń, lub coś podobnego. Były trzy wymiary, w górę i w dół, z przodu i z tyłu i na prawo i na lewo, a o czwartym wymiarze usłyszałem dopiero około r. 1884. Wtedy myślałam, że jest to dowcip. Przestrzeń rozciągała się bez końca we wszystkich kierunkach, dobra newtońska przestrzeń. Czułem, że musi być dość pusto i niewesoło poza gwiazdami, lecz nie pozwalałem mej myśli na tym się zatrzymywać. Bóg mój, który już wtedy stał się zupełnie bezcielesny, był rozsypany po tej przestrzeni od początku świata. Był już zupełnie oddzielony od wściekłego starego Boga grzmotów, mych lat dziecinnych, co był nad niebem i piekłem. Osobowość jego zatarła się. Umysł mój niepostrzeżenie usuwał poczucie rzeczywistości z Trójcy i Odkupienia i pozostałych dogmatów oficjalnego chrześcijaństwa. Czułem, że w tym wszystkim musi być jakiś błąd, jednak nie zasiadłem jeszcze do sformułowania sobie jakiejś własnej filozofii, za pomocą której można by wstań oskarżenia postawić te dziwne wierzenia. Po prostu odwróciłem swą uwagę. Gdybym miał wychowanie katolickie z orędowniczymi zindywidualizowanymi świętymi oraz miejscowymi i specjalnymi Dziewicami, to milczące usunięcie się mogło było być mniej łatwe. Tak lub nie mogło było zostać wymuszone na mnie. Wcześniej może byłbym doszedł do pozytywnej niewiary. Czasami przyłapywałem się na modlitwie — zawsze Po prostu do Boga. Pozostał Bogiem rozpostartym nad ł przestrzenią i czasem, jednak był zdolny do specjalnego wysłuchania i magicznych zmian w porządku zdarzeni Modliłem się, kiedy przegrywałem bieg lub gdy byłem w kłopocie na sali egzaminacyjnej, lub przestraszony. Przy moim pierwszym egzaminie z księgowości przed Kolegium Preceptorów nie mogłem uzgodnić moich rachunków. Modliłem się wściekle. Dzwonek zadzwonił, inwigilator nachylał się nad moimi ostatnimi szalonymi wysiłkami. Przerwałem z niechęcią, „Doskonale Panie Boże” powiedziałem, „teraz już mnie na modlitwie nie złapiesz”! Miałem wtedy około dwanaście lat.
Przez ten wszechświat z jego rozsianym Bogiem przestrzeni wirowała ziemia, poruszająca się wśród gwiazd, wzdłuż dróg, które trudno było zrozumieć a jeszcze trudniej zapamiętać. Ustawicznie czytałem, że ziemia była ledwie główką od szpilki w przestrzeni; że gdyby słoi… było tak wielkie jak kopuła św. Pawła, to ziemia byłaby jak ziarnko poziomki gdzieś na przedmieściu, i liczne podobne ilustrujące fakty, lecz gdy tylko odwróciłem myśl od tych wyrazistych twierdzeń, ziarnko rosło coraz bardziej, a ja rosłem jeszcze prędzej. Kopuła św. Pawła tkwiła na swoim miejscu i same mgławice znowu zdawały się bliskie;’ Umysł mój domagał się tego, tak samo jak domagał się, by Bóg zawsze był pod ręką. Inaczej nie potrzebował ich.
Ziemia, skoro tylko zapominało się o swych wiadomościach kosmograficznych, rozszerzała się znowu jak gwałtownie wydymana bańka mydlana, aż zapełniała cały obraz. Nie można było na niej widzieć wszystkiego dokoła w owych czasach. Była okryta tajemnicą przy swym biegunie pomocnym i południowym a na jej równiku rozciągała się zupełnie nieznana Afryka. Poe’go Opowiadanie A. Gordona Pyma mówi nam co bardzo inteligentny umysł mógł sobie wyobrażać sto lat temu o okolicach bieguna południowego. Stara biedna ziemia w owych czasach miała twardą skorupę i płynne wnętrze i z natury rzeczy cierpiała na chroniczną niestrawność, trzęsienia ziemi, dudnienia i wybuchy. Od tej pory znacznie stężała.
Ponadto miała przeszłość, która w owych czasach szybko otwierała się przed ludzkim wzrokiem. Po raz pierwszy uprzytomniłem sobie tę przeszłość w ogrodach Kryształowego Pałacu w Sydenham; zstąpiła na mnie jako zupełna niespodzianka, ucieleśniona w olbrzymich gipsowych rekonstrukcjach megaterium i rozmaitych dinosaurów oraz ropuchowatego labiryntodonta (bo z początku przypuszczano, że labiryntodonty miały ciała ropuchowate). Miałem jeden z owych ostrych ataków żółciowych, które zawsze przychodziły podczas tych popołudni, gdy brano mnie do Pałacu Kryształowego, a to uczyniło wrażenie tym bardziej strasznym. Matka moja wytłumaczyła mi, że to zwierzęta przedpotopowe. Domyślałem się, że pominięto je przy Arce z powodu ich wielkości, ale nawet wtedy zdawało mi się’, że jest coś nie w porządku w podsuwaniu że ichtiosaur utonął podczas potopu.
Nieco później przestudiowałem Kosmos Humboldta i zacząłem dowiadywać się coś niecoś o czasie geologicznym. Jednak przez przyjęcie glossy, że Dnie Stworzenia oznaczają okresy geologiczne, nic naprawdę istotnego nie zmieniło się w przeszłości mojego wszechświata. Było to tylko rozszerzenie. Stworzenie, chociaż bardziej oddalone, pozostało nadal jako obowiązujący początek czasu, przed którym nie było nic, podobnie jak bardzo pirotechniczny Dzień Sądu, „kiedy już czasu nie będzie”, zamykał widok z drugiego końca. Ostateczna pustka ograniczała mój wszechświat zarówno w przestrzeni jak i w czasie. ..Kiedyś dowiemy się o wszystkim” powiedziała matka moja w odpowiedzi na moje pytanie, co było po drugiej stronie, i tym na pewien czas musiałem się zadowolić.
W cokolwiek innego wątpiłem, nie potrafiłem w tym wieku wątpić w swoją nieśmiertelność. Nigdy nie znałem wszechświata bez mojej świadomości i nie mogłem sobie wyobrazić wszechświata bez mojej świadomości. Wątpię, czy jakiekolwiek młode istoty mogą go sobie rzeczywiście i tak wyobrazić. Wiara w nieśmiertelność jest milcząca i niesformułowana u młodych zwierząt, ale istnieje. Obawa śmierci nie jest obawą przed zagładą, lecz obawą przed czymś nieznanym i na wskroś nieprzyjemnym. Myślałem, że będę trwał i trwał — jeśli w ogóle myślałem o ciągłości. Zdałem egzamin Kolegium Preceptorów bardzo dobrze, więc czemuż nie miałbym przedostać się przez Dzień Sądu Ostatecznego? Ale świat był wtedy tak bezpośrednio pełny rzeczy ciekawych, że nie dużo poświęcałem czasu na zasadnicze i wieczne sprawy po tamtej stronie.
Fakt, że byłem Anglikiem, czyniono na około mnie powodem powszechnych powinszowań. Zapach świeżo (1874) ogłoszonej Historii narodu angielskiego J. R. Greena przywionął do mnie czy to bezpośrednio czy też z drugiej ręki i umysł mój nader pochopnie uczepił się myśli, że jestem jasnowłosym i niebieskookim nordykiem, należącym do owej najlepszej znanej marki istot ludzkich. Anglia w owych czasach była świadomie teutońska, monarchia i Tomasz Carlyle silnie oddziaływały w tym kierunku; mówiliśmy o naszym „celtyckim obramowaniu” a zapominali o naszej celtyckiej infiltracji; a klęska Francji — w r 1870–7 zdawała się być ostateczną klęską upadających narodów łacińskich. To zlewało się bardzo dobrze z anti–rzymsko–katolickim wpływem osiemnastowiecznego wychowania protestanckiego, nieufnością i wrogością, które pozostały całkiem żywe, gdy wiele innych rzeczy tej nauki zaniknęło. My Anglicy po prostu przez wrodzoną wyższość właściwie bez starań, weszliśmy w posiadanie Imperium, w którym słońce nigdy nie zachodzi, a wskutek błędów j słabości innych narodów byliśmy popychani, powoli lecz stale — i zupełnie skromnie — ku panowaniu nad światem.
Wszystko to było zupełnie ustalone w mej głowie, kiedy nosiłem moją zieloną bajową torbę tam i z powrotem między szkołą Morley’a a swoim okropnym w nędzy pogrążonym domem, i gdyby ktoś nagle postawił był przede mną rosyjskiego księcia lub radżę w całej jego wspaniałości i twierdził, że jest mi równy, to albo wyśmiałbym go lub porządnie o to rozzłościł się na niego.
Nie uczono mnie żadnej innej historii poza angielską, która po kilku wiekach królewskiej zbrodniczości, wojen domowych i wojen we Francji, osiągnęła Reformację i zakwitnęła jako Imperium; i nie uczyłem się prawie żadnej innej geografii poza brytyjską. Tylko z przygodnej lektury dowiadywałem się, że cały szereg rzeczy się zdarzył i cały szereg interesujących rzeczy istnieje poza obrębem spraw angielskich. Jednak patrzyłem na ilustracje Taj Mahal, Koloseum i Piramid w duchu bardzo podobnym jak słuchałem opowiadań o dziwach inteligencji zwierząt (bobry, pszczoły, gniazda ptasie, sposób rozmnażania się łososia etc.). Nie wstrząsnęły moją głęboką satysfakcją z siebie, z miasta, hrabstwa, narodu, Imperium i perspektyw, które do mnie należały.
W owych czasach miałem pojęcie o Aryjczykach niezwykle podobne do pojęć pana Hitlera. Im więcej o nim słyszę, tym bardziej przekonuję się, że jego umysłowość jest prawie bliźniaczo podobna do mojej umysłowości z r. 1879, kiedy miałem lat trzynaście, jednak słyszana przez megafon i — uzupełniona. Nie wiem na podstawie jakich książek wytworzyłem sobie pierwszy obraz wielkiego narodu aryjskiego posuwającego się tam i nazad po środkowych równinach Europy, rozszerzającego się na wschód, zachód, północ i południe, zmieniającego swe spółgłoski według prawa Grimma, w miarę jak się rozprzestrzeniał i zapędzającego niższe plemiona w góry. Ale tworzył on malownicze tło dla nudniejszych faktów historii starożytnej. Ich ostateczne triumfy wszędzie załatwiały rachunki z Żydami, przeciwko któremu narodowi żywiłem j podświadome niezadowolenie z powodu ich nieproporcjonalnego udziału w Piśmie Św. Uważałem Abrahama, Izaaka, Mojżesza i Dawida za wstrętne kreatury i odpowiednich towarzyszy dla Boga Ojca, ale w odróżnieniu od Hitlera nie żywiłem żadnych uczuć w stosunku do współczesnego Żyda. Cały szereg bursistów w Akademii bromleyskiej było Żydami a ja o tym nie wiedziałem. Mój szczególny przyjaciel Sidney Bowkett był, jak sądzę, nieświadomie Żydem; sprawa ta nigdy nie była poruszana.
Marzyłem — oddawałem się wiele marzeniom aż do wieku lat piętnastu lub szesnastu, ponieważ moja czynna wyobraźnia nie była dostatecznie zajęta — i szczególnie lubiłem wyobrażać sobie, że jestem wielkim dyktatorem wojskowym jak Cromwell, wielkim republikaninem jak Jerzy Washington lub jak Napoleon w swych wcześniejszych fazach. Zwykłem był toczyć bitwy, kiedy szedłem na spacer sam. Zwykłem był chodzić po Bromley, mały raczej niedożywiony chłopiec, licho odziany i gwiżdżący szkaradnie przez zęby, i nikt nie podejrzewał, że widmowy sztab paradował na około mnie i widmowi ordynansi galopowali na moje rozkazy, by przesunąć armaty i skoncentrować ogień na tych domach poniżej, by przypuścić ostateczny atak na tamto odległe pasmo. Obywatele Bromley chodzą zażywać powietrza na Martin’s Hill i spoglądają 4cu Shortland poprzez pola, gdzie dawniej wił się obecnie wysuszony i zanikły Ravensbourne, nie podejrzewając nawet, jakie ja tam kiedyś odbywałem orgie rozlewu krwi. Martin’s Hill jest faktycznie jednym z wielkich pobojowisk historii. Niezliczone ilości razy nieprzyjacielscy harcownicy przebywali te równiny, a po nich następowały kolejne fale ataku piechoty, podczas gdy ja, którego nieprzyjaciel przewyższał w stosunku jeden do pięciu, obracałem armaty, owe armaty, które wstrzymałem w tak bezlitosny sposób od zawczesnego użycia, mimo to, że zagrażało to mojemu centrum, by nagle otworzyć na nich ogień z falistych zboczy ku Beckenham. „Bum” spadał pierwszy pocisk, a potem bum i bum. Kosiły ich tysiącami. W rozsypce i zachwiani posuwali się po stromych zboczach. A następnie przychodził druzgocący kontratak i ja i moja kawaleria wypychaliśmy złamane masy ku Croydon, pędząc ich beż pardonu poprzez noc rzezi aż do żałosnego poddania się resztki o świcie przy Keston Fish Ponds. I wkraczałem do zdobytych lub ocalonych miast jadąc na czele moich wojsk, a kuzyni moi i koledzy szkolni ze zdumieniem rozpoznawali mnie z okien. I królowie i prezydenci i wielcy tej ziemi przychodzili, by złożyć cześć mej zbawczej mądrości. Byłem prosty nawet w zwycięstwie. Ogłaszałem mądre i stanowcze rozporządzenia w sprawie moralności i ceł a szczególnie w sprawie owych urzędniczych konsumów, które tak wielce przyczyniły się do bankructwa mego ojca. Z zaciętymi wrogami, monarchistami, katolikami, nie–Aryjczykami i im podobnymi byłem bezlitośnie sprawiedliwy. Postępowanie surowe — lecz mój obowiązek…
Faktycznie Adolf Hitler nie jest niczym więcej jak urzeczywistnieniem jednego z moich marzeń jako trzynastoletniego chłopca. Całe pokolenie Niemców po prostu nie dorosło.
W głowie mojej roiło się w owym czasie od podobnych rzeczy. Ale jest rzeczą interesującą zauważyć, że podczas gdy umysł mój był pełny międzynarodowych konfliktów, przymierzy, okrętów wojennych i armat, nie miałem zielonego pojęcia o pieniądzu lub o mechanizmie życia gospodarczego. Nigdy nie marzyłem o budowaniu zapór, otwieraniu kanałów okrętowych, nawadnianiu pustyń lub lataniu. Nie wiedziałem nic o zagadnieniach ekonomicznych; nie wiedziałem nic i dlatego nic mnie nie obchodziło jak buduje się domy, otrzymuje towary itp. Mam wrażenie, że było tak dlatego, ponieważ nie było niczego co by mogło zainteresować i zwrócić moją wyobraźnię w tym kierunku. Nie było literatury, która by to wszystko upiększyła. Nie sądzę, by u fantazjujących młodzików istniała naturalna skłonność ku rozlewowi krwi, ale jedynie żywymi i pobudzającymi rzeczami, którymi historia mnie żywiła były wyprawy i podboje. Dowiaduję się, że w Rosji Sowieckiej wszystko to zostało zmienione.
Przez wiele lat moje życie dojrzałe było nawiedzane przez zanikające wspomnienia tych wczesnych rojeń wojennych. Aż do r. 1914 znajdowałem żywe upodobanie w zagraniu gry wojennej za pomocą małych żołnierzy i armat, co przywodziło na myśl szczególny charakter i przyjemność owych wczesnych marzeń. Była to bardzo zabawna wzorowa wojna i podałem jej zasadnicze reguły w małej książeczce „dla chłopców i dziewcząt w każdym wieku” pt. Małe wojny. Spotkałem ludzi na odpowiedzialnych stanowiskach, np. L. S. Amery’ego, Winstona Churchilla, Jerzego Trevelyana, C. F. G. Mastermana, których wyobraźnia była w sposób widoczny zbudowana na podobnym fundamencie i którzy pozostali chłopięcymi w swym politycznym nastawieniu z powodu jego trwałości. Cieszę się, gdy myślę, że wyrosłem z tego stadium gdzieś między r. 1916 a 1920 i że zacząłem myśleć o wojnie tak jak odpowiedzialny dorosły człowiek powinien.
Nie przypominam sobie wyraźnych elementów seksualnych lub osobistych w mych wczesnych marzeniach. Aż do wieku dojrzewania fantazje płciowe nachodziły mnie tylko w tej mrocznej fazie między czuwaniem a snem. Oddawałem się radośnie i chętnie prowadzeniu moich wojen, ale z obawą odnosiłem się do płci; opierałem się popędom jakie mogłem odczuwać w kierunku osobistego poetyzowania i zmysłowego fantazjowania.
Moja skłonność płciowa była, mam wrażenie, mniej wyraźna albo bardziej opanowana kiedy miałem lat dwanaście i trzynaście niż gdy miałem dziewięć albo dziesięć. Moja pierwotna ciekawość została zaspokojona a silne fizyczne popędy były jeszcze nieobudzone.
Moi dwaj bracia odgrywali tylko bardzo małą rolę w tym wczesnym rozwoju umysłowym, mojej fazie hitlerowskiej. Jeden był dziewięć lat starszy ode mnie i był już zakontraktowanym praktykantem u kupca sukiennego; drugi był o cztery lata starszy ode mnie i wkrótce miał ulec temu samemu losowi. Mój starszy brat Frank był jednym z tych złośliwych chłopców, którzy łączą wiele wrodzonej bystrości z agresywnym zmysłem humoru. Był jak powiedziała moja matka „okropnym dokucznikiem”. Okazywał żywe zainteresowanie dla mechaniki i ogni sztucznych i nie pozwalał ludziom w nocy spać. Majstrował przy zegarach i maszynach parowych aż następował jakiś wypadek, a z prochem strzelniczym aż wybuchał. Połączył wszystkie druty od dzwonków w hotelu mego wuja Toma tak, że bez wielkiego dodatkowego nakładu pracy gość dzwonił nie tylko swoim dzwonkiem lecz także każdym dzwonkiem w lokalu. Ale Frank zyskał tylko niepopularność przez ten wynalazek. Nawiedzał stację kolejową, oddając cześć lokomotywom i mając nadzieję, że coś się stanie. Pewnego dnia w Windsorze dostał się na lokomotywę do przetaczania stojącą na bocznym torze, pociągnął za jakąś dźwignię i przekonał się, że bardzo trudno cofnąć ją na miejsce. Wtedy już ujechał pół mili na przestrzeni — ale przestał być persona grata na terenach Spółki Kolei Południowo–Zachodniej. Ścigający maszynista musiał najprzód pomyśleć o swoim parowozie i w ten sposób mój brat uszedł cało i przeżył tę przygodę. Ta skłonność do ruszania dźwigni uczyniła Franka przywódcą wśród jego rówieśników. Gromada szła zanim, by widzieć co się dalej stanie. Miał zawsze kłopoty. Ale przekonał się, że kłopot był mniej skomplikowany, jeśli mnie do niego nie mieszał. Ja nie brałem udziału w tych eskapadach. Freddy był spokojniejszym chłopcem, ale posyłano go do innej prywatnej szkoły przez większość czasu, gdy ja byłem u Morley’a.
Później dorosłem, by się tak wyrazić, do moich braci i prowadziłem z nim wielkie rozmowy. Między mną a Frankiem, najstarszym, faktycznie rozwinął się bardzo bliski stosunek, gdy miałem około lat dwudziestu i odbyliśmy razem kilka wspaniałych wycieczek świątecznych. Ale w okresie, o którym piszę, to wszystko dopiero miało przyjść.
Dom nasz nie należał do tych, gdzie ogólne idee omawiało się przy stole. Gotowe ortodoksyjne formułki mej matki były bardzo skuteczne by stłumić tego rodzaju rozmowę. Zatem umysł mój rozwijał się prawie tak, jak gdybym był jedynym dzieckiem.
Moje dziecięce stosunki z braćmi wahały się między mściwą odrazą a krzykliwą napaścią. Podnosiłem okropny wrzask jeśli dotykano moich zabawek czy gier, oraz okazywałem wielką siłę w zdobywaniu ich bardziej pociągających posiadłości. Gryzłem i drapałem mych braci i kopałem ich w golenie, ponieważ byłem dzielnym małym chłopcem, który musiał się bronić; ale oni musieli obchodzić się ze mną bardzo łagodnie, ponieważ byłem delikatnym dzieckiem, któremu łatwo można coś zrobić i które z pewnością będzie się darło. Przy jakiejś sposobności, zupełnie zapomniałem teraz co to była za okazja, rzuciłem przez stół jadalny widelec na Franka, i przypominam sobie jeszcze bardzo żywo pocisk tkwiący w jego czole, gdzie zostawił trzy małe blizny przez mniej więcej rok i nie wyrządził innej szkody; mam równie żywe wspomnienie okna rozbitego za głową mojego brata Freddy, wtargnięcie świeżego powietrza i przestrach, po rzuceniu na niego drewnianego konia. W końcu wpadli na skuteczną metodę uciszania a równocześnie ukarania mnie. Chwytali mnie na poddaszu i dusili poduszkami. Nie mogłem krzyczeć i musiałem się poddać. Czuję jeszcze ucisk owego duszenia. Dlaczego nie zadusili mnie na dobre, tego nie wiem. Nie mieli możności skontrolować co się dzieje pod poduszką zanim jej nie zdjęli i nie popatrzyli. Więcej bodźca umysłowego doznałem od niektórych moich kolegów, którzy byli w jednym wieku ze mną. Odczuwałem potrzebę jakiegoś towarzystwa, pewnego odprężenia po czytaniu i samotnych marzeniach. Zostawałem w szkole po lekcjach i chodziłem na spacery lub boisko cricketowe z bursistami, w świąteczne popołudnia. W cricketa grałem zawsze słabo z powodu mego niepodejrzewanego astygmatyzmu, jednak udział mój był ceniony ze względu na mój łatwy dostęp do kołków, palantów i używanych piłek. Wytworzyło się ciekawe przymierze między mną a synem londyńskiego szynkarza, Sykettem. Rozpoczęliśmy od walnej rozprawy w wieku lat ośmiu, w której waliliśmy się nawzajem przez większą część godziny, po czym powzięliśmy takie uszanowanie dla siebie, że postanowiliśmy już więcej się nie kłócić. Zostaliśmy przyjaciółmi. Rozwinęliśmy taktykę łącznego atakowania większych chłopców i w ten sposób ustaliliśmy rodzaj wspólnej przewagi na długo przedtem nim nam się prawowicie należało starszeństwo w szkole.
My dwaj rozmawialiśmy dużo w szkole i poza szkołą, lecz to o czym rozmawialiśmy nie przedstawia się teraz jasno w mym umyśle. Prawdopodobnie było dużo przechwalania się o tym, co zamierzaliśmy w życiu zrobić. Byliśmy obaj pełni ufności, ponieważ obaj biliśmy wszystkich naszych znajomych rówieśników a to dawało nam; nieuzasadnione poczucie niezwykłych zdolności. Sidney był znacznie przystojniejszy, sympatyczniejszy, bardziej bystry oraz bardziej agresywny i przedsiębiorczy ode mnie; jego pamięć słowna była lepsza a jego arytmetyka bystrzejsza i dokładniejsza, ale zupełnie mi nie dorównywał, gdy chodziło o rysunki, elementarną matematykę albo ową masę częściowo strawionej lektury, którą można i nazwać wiedzą ogólną. Czasem przedstawialiśmy odkrywców lub wielkich przywódców w pewnego rodzaju udramatyzowanej fantazji, do której ja dostarczałem większości faktów. Czasem opowiadaliśmy sobie długie opowieści o Kocie Kiciu, historię w rodzaju kota w butach, I wymyśloną przez mego brata Freda i przeze mnie, albo o Allym Sloperze, w owym czasie wielkiej komicznej postaci ludowego świata londyńskiego, lub przygody Berta Wellsa i Sidney’a Bowketta. Udawali się oni do Środkowej Afryki, do okolic podbiegunowych, w dół Maelstromem i na szczyty Himalajów; robili znaczny użytek z balonów i kostiumów do nurkowania, samoloty jednak były poza obrębem ich wyobraźni. Wielka część tego fantazjowania była wynikiem naszej żywej receptywności na rzeczy otaczające nas.
Zainteresowanie Bowketta budziło się szybciej i było żywsze od mojego, ale miał on bardzo mało inwencji. Był on jednym z tych, którzy spostrzegają szybko i żywo i mówią „patrz”, rodzaj ludzi, którym zawdzięczam wiele. Później miałem zawiązać przyjaźń z Rebeką West, która ową właściwość mówienia ,,patrz” za mnie posiadała nawet w wyższym stopniu. Nie znałem nigdy nikogo, któryby umiał tak oświetlić, zabarwić i wzmocnić jakieś wrażenie. Bez takiego bodźca spostrzegam rzeczy, rejestrują się one w mym umyśle, ale nie zauważam ich czynnie sam ze siebie. Gdy byłem razem z Bowkettem mogliśmy mieć radość bez końca z przypadkowo spotkanego szczura lub dziwacznego motyla, zbłąkanego żuka albo drzewa, na które łatwo można było się wspiąć, co ja sam byłbym załatwił spojrzeniem i przeszedł. Chodziliśmy po prywatnych ogrodach i razem wkraczali na zabronione tereny, „by zobaczyć i wiedzieć”.
Nie pamiętam, byśmy z Bowkett’em rozmawiali bardzo dużo o sprawach płciowych, a to cośmy mówili było wysoce uromantycznione i bez znaczenia. Byliśmy skromni i nieśmiali w tym wszystkim. Jednak znaliśmy wszystkie nieprzyzwoite wyrazy znajdujące się w języku, mogliśmy być zadziwiająco ordynarni w chwilach podniecenia lub gdy chcieliśmy się popisać; i nie byliśmy wcale nieuświadomieni. Ale wtedy nie byliśmy szczególnie zainteresowani. Mam wrażenie, że tylko tam, gdzie mali chłopcy w wieku niewiele wyższym od dziesięciu lat znajdują się w ścisłym kontakcie ze starszą młodzieżą, młodzieżą szesnasto lub siedemnastoletnią, której dusze pałają namiętnością, jak się to dzieje w angielskich Szkołach Publicznych, mogą być nawiedzani przez grubą seksualność. A wtedy nie są w miły sposób nawiedzani. Całkiem naturalnie chłopcy we wcześniejszej fazie instynktownie obadają się intymnych szczegółów i unikają ich. W każdym razie, czy byliśmy typowymi czy stanowili wyjątek, my dwaj unikaliśmy ich. Nie mam wątpliwości, że Bowkett miał swoją własną tajemną, przygodną, okrytą mrokiem górę Wenery — nie będę spekulował na ten temat — jedna płeć nie zabierała dużo miejsca w naszej zwykłej rozmowie.
Pewnego razu zorganizowaliśmy tajny związek. Na nieszczęście nigdy nie mogliśmy znaleźć tajemnicy, któraby w nim należało przechować. Mieliśmy jednak potężny obrzęd wprowadzania. Między innymi kandydat musiał przez trzydzieści sekund trzymać palec wskazujący w płomieniu gazowym. W ogóle tylko dwaj członkowie zostali przyjęci, Bert Wells i Sidney Bowkett. Pamiętam jeszcze zapach przypalonego ciała i ostry ból przypieczonego palca. Mieliśmy tajny język typu „ajczj ajty ajwiesz”.
Ostrzegliśmy upartego szpiega w szkole za pomoc kabalistycznego zawiadomienia, żeby nie szpiegował dalej, bo inaczej „ściągnie na siebie zemstę zakonu”, a w ustępie napisaliśmy kredą „strzeżcie się”, w interesie moralności publicznej. Jakże chętnie bylibyśmy przyjęli swastykę, gdybyśmy byli o niej wiedzieli.
Tyle o hitlerowskim stadium mego rozwoju, kiedy byłem sentymentalistą, moralistą, patriotą, rasistą, wielkim wodzem w krainie marzeń, członkiem tajnego związku, nieśmiertelną postacią w historii, impulsywnym miotaczem widelców i wrzaskliwym chłopakiem, który s sobie wymierzał sprawiedliwość i kopał rodzinne golenie. W dalszym ciągu opowiem tak dobrze jak potrafię jak ten mały angielski narodowy socjalista o twarzy koloru ciasta uniknął swego oczywistego losu nędznego i bez nadziejnego zajęcia i uzyskał ów szerszy światopoglądy i owe sposobności, które ostatecznie umożliwiły tę auto biografię.
Powiedziałem, że niezwykle szczęśliwym zrządzeniem losu było złamanie mojej nogi kiedy miałem siedem lat. Innym prawie równie ważnym było złamanie nogi mojego ojca w r. 1877, co uczyniło rozwiązanie się naszego domu nieuniknionym. Pewnego niedzielnego poranku w październiku zabrał się do przycinania winnej latorośli i postanowiwszy wykonać to dokładnie i dostać się do najwyższych pędów, ustawił drabinę na ławce i runął w dół. Wróciliśmy z kościoła i znaleźliśmy go leżącego na podwórzu i jęczącego, a nasi sąsiedzi, p. Cooper i p. Munday pomogli wnieść go na górę. Doznał skomplikowanego złamania kości udowej.
Nim rok minął stało się jasnym, że ojciec mój będzie poważnie kulał przez resztę swego życia. Oznaczało to, że nie może już dłużej poważnie myśleć o grze w cricketa i o zajęciach w szkołach jako instruktor itp. Cały dodatkowy dochód odpadł wskutek tego wypadku, który również spowodował wiele wydatków na leczenie. Chroniczna niewypłacalność domu pod Atlasem stała się dotkliwa.
Przez dwa lata warunki były bardziej ograniczone i nędzne niż kiedykolwiek. Nasze utrzymanie cechowała wzmagająca się oszczędność. Chleb i ser na kolację i po pół śledzia dla każdego z chlebem z masłem na śniadanie i Wzrastająca dążność by ziemniaki przeważały w siekaninie albo gulaszu w południe zamiast mięsa, zdradzały ograniczenia. Rachunek pana Morley’a był niezapłacony od roku. Frank, który zarabiał 26 funtów rocznie (i utrzymanie) przyszedł do domu w któreś święto i dał matce pół suwerena, żeby kupiła mi parę butów (na co się rozpłakała). Rosłem szybko i bardzo chudłem.
I wtedy nagle niebiosa się otworzyły i wielkie światło zajaśniało nad panią Sarą Wells. Lady Fetherstonhaugh nie żyła już od kilku lat a panna Bullock, u której moja matka była pokojówką, albo odziedziczyła albo otrzymała w dożywocie Up Park, z nie bardzo obfitymi środkami do utrzymania go. Przyjęła nazwisko Fetherstonhaugh. Niebawem powstały kłopoty ze służbą i z wydatkami gospodarskimi, i myśli panny Fetherstonhaugh zwróciły się czule ku swej wiernej pokojówce, która z nią zawsze utrzymywała wymianę serdeczności i małych podarunków. Matka moja pojechała do Up Park z wizytą. Odbyły się tam poważne rozmowy. Było jeszcze możliwym dla niej znaleźć zajęcie. Lecz czy było słusznym zostawić Joe samego w domu pod Atlasem? Co stanie się z chłopcami? Praktyka Franka na sukiennika już się skończyła i był na posadzie. Czas Freddy’ego jako praktykanta sukien—niczego także minął. Mógł również iść w świat. Moje pięć lat nauki szkolnej osiągnęło punkt kulminacyjny w specjalnych świadectwach z księgowości i w nadziejach. Młode ptaki opuszczały gniazdo. Ojciec mógł przez pewien czas sam troszczyć się o siebie. Matka moja została gospodynią w Up Park w r. 1880.
Gdyby to nie było się stało, to nie mam wątpliwości, że byłbym poszedł w ślady Franka i Freddy’ego i mieszkał dalej w domu pod opieką mej matki a chodził codziennie do jakiegoś sklepu, jakiegoś składu sukna, gdzie byłbym zakontraktowanym praktykantem. Byłoby się to wydawało tak naturalne i konieczne, że nie byłbym się opierał. Byłbym odsłużył swój termin i nie byłoby mi przyszło na myśl porzucić sklep nim byłoby za późno. Jednakowoż przesunięcie, które teraz nastąpiło zamknęło ten łatwy szlak wiodący do zniweczenia. Uświadomiłem sobie znaczenie startu życiowego od początku, czego bracia moi nigdy sobie nie uświadomili.
Lecz nim opowiem o szeregu startów w życiu, które się teraz rozpoczęły, muszę powiedzieć coś o osiągnięciach mej matki jako gospodyni. Z wyjątkiem tego, że była na wskroś uczciwa, matka moja była najgorszą gospodynią, jaką sobie można wyobrazić. Nie miała nigdy najmniejszego doświadczenia w zarządzaniu gospodarstwem. Nie umiała rozkładać pracy, kontrolować służby, zakupywać zapasów lub w jakikolwiek sposób oszczędnie gospodarować. Nie umiała nawet z pewnością dodawać swych rachunków i zostawiała je, bym je za nią robił. Wszystko to wyszło na jaw. Zwolna zaczynała to rozumieć panna Fetherstonhaugh; stawało się dowodnie oczywistym dla jej pełnomocnika Sir Williama Kinga, który co pewien czas przyjeżdżał z Portsmouth; było to widoczne od samego początku dla bardzo kompetentnej, chociaż zupełnie niepiśmiennej głównej służącej starej Anny, która coraz częściej sama wydawała sobie rozkazy. Kuchnia, pralnia, spiżarnia ze zmienną życzliwością dostrzegały tę nieudolność w pokoju gospodyni. Mam wrażenie, że w końcu nawet matka moja zaczęła to rozumieć.
Nie natychmiast wszakże. Była może przestraszona, ale zdecydowana i wierzyła, że modlitwą i wysiłkiem wszystko można zrobić. Przynajmniej wiedziała jak gospodyni powinna wyglądać i przybrała się w koronkowy czepek, koronkowy fartuszek, czarną jedwabną suknię i wszystko co do kompletu należało, oraz wiedziała jak gospodyni powinna postępować ze sklepikarzami w Petersfield i że należy napić się kieliszek wina, kiedy rachunek został uregulowany. Maszerowała do kościoła w każdą niedzielę rano; cały sztab gospodarski z dolnych rejonów gromadnie udawał się do kościoła przez królikarnię i Harting Hill; a raz na miesiąc przystępowała do komunii. Nieszczęśliwy z, jaki miała w domu pod Atlasem, zniknął z jej twarzy; zaokrągliła się i zaróżowiła, przybrała wygląd spokojnej godności. Postarała się o to byśmy mieli posady w promieniu Up Park i podczas naszych wakacyj i podczas okresów, gdy byliśmy bez posady, nachodziliśmy dwór. Ojciec mój przyjechał w odwiedziny jeden lub dwaj razy i w końcu w r. 1887 opuścił zupełnie dom pod Atlasera i wspierany przez nią, osiadł w chacie w Neywoods koło stacji Rogate oddalonej około cztery mile. Zatem niewola domu pod Atlasem została pomszczona i J.W. odnalazł swój poziom.
Utrzymała się na swej posadzie aż do r. 1893 i sądzę, że panna Fetherstonhaugh była bardzo pobłażliwa, że matka moja utrzymała się tak długo, ponieważ między innymi ogłuchła. Głuchła coraz bardziej i nie chciała przyznać się do swej głuchoty, lecz domyślała się co do niej mówiono i odpowiadała na chybił–trafił. Podupadła pod względem umysłowym. Jej pociechy religijne stawały się coraz bardziej banalne i mechaniczne. Panna Fetherstonhaugh była kobietą jeszcze starszą i w sposób oczywisty stosunki jej z moją matką stawały się coraz uciążliwsze. Były to dwie głuche kobiety w niezgodzie ze sobą. Ó dość sentymentalny afekt między nimi ulotnił się we wzajemnej irytacji i nie zostawił nawet chmurki po sobie.
Kilkakrotnie Sir William był „bardzo nieprzyjemny” wobec mojej matki. Nakazywano jej oszczędność i jeszcze raz oszczędność a ona czuła, że oszczędzanie i sknerzenie było poniżej godności dworu wiejskiego. Pierwotna radość ze zajmowania stanowiska gospodyni w Up Park już dawno była minek. Dość nierozsądnie zaczęła plotkować o pewnych fikcyjnych zdarzeniach we wcześniejszym życiu panny Fetherstonhaugh i jej siostry i to doszło do uszu panny Fetherstonhaugh. Mam wrażenie, że to przypieczętowało jej los. Upadek mej matki, miesięczne wypowiedzenie i „wiele nieprzyjemności”, miały miejsce w styczniu r. 1893. Zdegradowana gospodyni ze wszystkimi swymi pudłami i posiadłościami została odwieziona na stację w Petersfield 15 lutego 1893 i gościnne schronienie Up Park zamknęło się dla niej i jej potrzebującej rodziny na zawsze. Biedną ogłuszoną kobieciną musiała być wtedy na peronie w Petersfield, małą czarną postacią w wielkim czarnym czepku, ciekawie teraz przypominającą Jej Królewską Mość Królowę Wiktorię. Mogę ją sobie wyobrazić jak posuwała się smutnie szosą wiodącą do Petersfield oglądając się w tył ku Harting Hill ze łzami w swych niebieskich oczach, nie całkiem rozumiejąc dlaczego to wszystko zdarzyło się w ten sposób, chociaż niewątpliwie Bóg zrządził to „dla jakiegoś dobrego celu”.
Dlaczego panna Fetherstonhaugh była taka niedobra? Ale na szczęście, podczas trzynastoletniego pobytu mej matki w Up Park i dzięki głównie wsparciom i sposobności, które stawały się moim udziałem przez ten krótki okres pomyślności w jej życiu, byłem w stanie robić cały szereg rzeczy. Miałem teraz dwadzieścia sześć lat, byłem żonaty i miałem gospodarstwo i byłem w możności urządzić dla niej dom i ocalić barkę rodzinną od zupełnego rozbicia. Osiągnąłem stopień bakałarza nauk ścisłych na uniwersytecie londyńskim i z powodzeniem przygotowywałem do egzaminów uniwersyteckich oraz wydałem podręcznik — ściśle mówiąc skrót do egzaminów — biologii, jak ją pojmowali egzaminatorzy na uniwersytecie. Zacząłem pisywać do gazet. Nabrałem pewnej powagi w sposobie bycia, wysypała mi się znaczna kaskada jasnych wąsów i zaczęły mi róść bokobrody. Jak doszło do tych zmian i jakim przeobrażeniom ulegał mój mózg 1 światopogląd w ciągu tego procesu, opowiem obecnie.
Mój pierwszy start w życiu był dość szybko zaimprowizowany. Matka moja miała dalszego kuzyna, Tomasza Pennicott, nazywaliśmy go „wujem Tomem”, który zawsze znajdował się w orbicie jej świata. Mam wrażenie, że był jej wielbicielem i może był wspomaganym przez nią, kiedy byli młodsi w Midhurst. Był jednym ze świadków jej ślubu. Był to człowiek otyły, o okrągłej twarzy, wygolony, czarnowłosy, niepiśmienny, o pogodnym usposobieniu i przebiegły. Poszedł za panującą w rodzinie mej matki skłonnością do prowadzenia gospod i prowadził gospodę pod Królewskim Dębem naprzeciw stacji Kolei Południowo–Zachodniej w Windsorze z tak dobrym skutkiem, że był w stanie kupić i przebudować gospodę nadbrzeżną, zwaną Surly Hall, wielce uczęszczaną przez wioślarzy z Eton podczas trymestru letniego. Zbudował ją jako dom ze szczytami a szczyty były ozdobione niebieskimi rysunkami i mottami sławiącymi Eton w języku łacińskim, bardzo wykwintnym i poprawnym. Wioślarze nadpływali w godzinach popołudniowych, zapełniali bar i tłumnie zalegali trawnik, hałaśliwie spożywając „zgniecione muchy” i inne dziwacznie nazywane zakąski. Był tam prom, szereg przywiązanych łodzi, zielone stoły pod drzewami, niszczejąca kolekcja wypchanych ptaków, jaj strusich, muszel nanizanych na sznurki itp., w zewnętrznym budynku z zaprawy wapiennej i oszalowania ze smołowych desek, zwanym Muzeum, wysepka i wierzbami otoczony trawnik dla wycieczkowiczów. Surly Hall już dawno temu znikło z brzegów Tamizy, chociaż mam wrażenie, że gospoda zwana Małpią Wyspą, pół mili w górę rzeki, jeszcze dalej istnieje.
Wuj Tom miał doskonały zwyczaj zapraszania chłopców Sary na wakacje; nie był to zwyczaj niezmienny, ale zdarzał się w większości lat a my mieliśmy trzy tygodnie lub miesiąc na wskroś zdrowego i przyczyniającego się do naszego rozwoju pobytu kręcąc się po jego koncesjonowanej gospodzie w atmosferze o lekkim zapaszku trocin i piwa. Pobyty moich braci przypadły na czasy gospody pod Królewskim Dębem, ale moim udziałem było odwiedzać Surly Hall przez trzy ostatnie z moich lat szkolnych. Tam nauczyłem się wiosłować na łodziach rozmaitego typu, ale prąd uważano za zbyt wartki na to, bym próbował pływać nie mając nikogo, kto by mnie uczył. Pływać nauczyłem się dopiero, gdy miałem przeszło trzydzieści lat.
Wuj mój był wdowcem ale miał dwie dorosłe córki w wieku nieco ponad lat dwadzieścia, Kasię i Klarę; dzieliły one obowiązki jednej czy dwóch kelnerek, które także zatrudniał. Wszystkie one uważały mnie za bardzo zabawnego chwilowego młodszego brata. Kasia była poważniejszą z sióstr, blondynką o aspiracjach intelektualnych, i przyczyniła się bardzo wiele do zachęcenia mnie bym rysował i czytał. Był tam całkowity ilustrowany komplet Dickensa, w którym rozczytywałem się obficie i mnóstwo oprawionych Heroldów rodzinnych, z których najlepiej pamiętam tłumaczenie Eugeniusza Sue Tajemnic Paryża, które wtedy wydawały mi się największym romansem na świecie. Wszystkie te młode kobiety zachęcały mnie do rozmawiania, bo mówiłem takie nieoczekiwane rzeczy. Udawały, że flirtują ze mną, używały mnie jako dogodnej przyzwoitki, kiedy przedsiębiorczy klienci chcieli pogadać sobie na trawniku o zmroku, a panna King, główna bufetowa i Klara rywalizowały o moje sentymentalne przywiązanie. Wszystko to przyczyniało się do wyedukowania mnie.
Pewnego dnia na trawniku ukazała się rozkoszna wizja w powiewających muślinach, jakby zjawisko jednej z pań w Primaverze Boticellego. Była to owa słynna aktorka Ellen Terry, wówczas znajdująca się w rozkwicie piękności, która przyjechała do Surly Hall, by studiować jakąś rolę i wkrótce potem przyjmować odwiedziny p. Henryka Irvinga. Przestałem odtąd uważać się za zaręczonego z panną King; związałem się nieostrożnie; a później dozwolonym mi było wozić boginię łódką, pokazywać jej, gdzie można było znaleźć białe lilie i zebrać dla niej wielki bukiet mokrych niezapominajek. Wśród sitowia znajdowało się mnóstwo niezapominajek, a w zakręcie powyżej nas były gładkie brunatne przestrzenie wodne pod wielkimi drzewami i płat żółtych (i kilku białych) lilii wodnych, nad którymi unosiły się ważki. Myślałem, że było to o wiele wspanialsze niż stawy rybne w Keston, które do tej pory były najpiękniejszym miejscem w moim świecie, a poza tym w Keston nie było łódki z wiosłami i drągiem w komplecie, w której mógłbym włóczyć się całymi godzinami.
Często kiedy chodziłem na spacery po dość oklepanych i bardzo kamienistych ścieżkach koło Bromley, trzydzieści mil stąd odległego, w wyobraźni bawiłem się myślą, że za następnym zakrętem i nieco dalej i jeszcze kawałek, znajdę się z okrzykiem radosnego rozpoznania na drodze wiodącej wprost do Surly Hall w lecie z wszystkiemi przyjemnościami. A w jaki sposób mogłem podejrzewać, że Wuj Tom tracił pieniądze i cierpliwość z powodu tej gospody, zapożyczywszy się, by ją odbudować trochę zbyt pretensjonalnie, i że kłócił się z obiema córkami o ich starających się i że ciemnooka Klara, okropnie znudzona i nieszczęśliwa, oddawała się piciu? Nie wiedziałem nic o tym wszystkim, ani jak szaro i ponuro Tamiza płynie koło tych gospod nadbrzeżnych w miesiącach zimowych.
Lecz to jest jedynie rzut oka na letni raj w drodze do mojego pierwszego startu życiowego. Matka moja, sądzę, ze uczyniłem to jasnym, była w obrębie swych możliwości bardzo energiczną kobieciną. Prawie tak absolutną jak jej wiara w Naszego Ojca i Naszego Zbawiciela była jej wiara w sukienników. Nie wiem, czy ów człowiek bez serca, który zakpił sobie z niej w jej młodocianych latach był sukiennikiem, w każdym razie uważała, że być ubranym w czarną marynarkę i krawatkę i stać za ladą było ze wszystkich możliwie najlepszym losem, jaki człowiek może osiągnąć — w każdym razie człowiek na naszym poziomie społecznym. Brata mojego Franka, słabo opierającego się, oddała na praktykę do pana Crowhurst na rynku w Bromley, na lat pięć, a brata mojego Freddy oddała do pana Sparrowhawk z Pavement na cztery, by słuchali tych panów tak jakby byli rodzicami i wyuczyli się od nich całkowitej sztuki i tajemnic sukiennictwa, a teraz czyniła bardzo zdecydowane starania, by uwięzić mnie i rozstrzygnąć o mojej przyszłości w ten sam sposób. Nie przyszło jej zupełnie na myśl, że moje dziwne zdolności do rysunków i ekspresji miały w ogóle jakąś wartość. Ale ponieważ biedny ojciec miał być całkiem sam w domu pod Atlasem — użytek jaki zrobił z swych ośmiu lat samotności nie dotyczy tej biografii —jakiś sklep bromleyski nie był już dłużej odpowiednim gruntem, gdzieby mnie można wsadzić, bym wyrósł na doskonałego sukiennika. Nie chciała mnie odsyłać tam, gdzie nie było nikogo kto by się mną opiekował ponieważ wiedziała, że istnieją niebezpieczeństwa, co czyhają na młodych, którzy nie są pod nadzorem. Znalazła zatem szybkie rozwiązanie swego problemu wysyłając mnie na próbę, z perspektywą, że otrzymam zajęcie praktykanta, do firmy Rodgers i Denyer w Widsorze naprzeciw Zamku. Tam moja moralność miała znajdować się pod nadzorem Surly Hall. Od panów Rodgers’a i Denyer’a otrzymałem moje pierwsze wrażenie tego mocno , niepożądanego życia, do jakiego mnie przeznaczyła. Nie miałem pojęcia co mnie czekało. Szedłem na swe przeznaczenie jak mi kazano, nie pytając, podobnie jak moi bracia poszli przede mną.
Powiadają, że dla mnóstwa biednych chłopców opuszczenie szkoły i pójście do zajęcia w wieku około lat trzynastu lub czternastu jest bardzo wesołym doświadczeniem. Ale dzieje się tak dlatego, że dostają zapłatę, swobodę wieczorami i w niedzielę, oraz obfitszą dietę. I uwalniają się od nudy lekcyj i zajęć szkolnych. Ja jednak byłbym wolał lekcje i zajęcia szkolne a zresztą praktykanci w sklepie sukiennym nie dostawali wynagrodzenia. Było niezmiernie wiele gadania, całkiem nieusprawiedliwionego, o wartościowym zawodzie, jakiego praktykanci się wyuczą, a w przeszłości rodzice ofiary, jeśli chłopiec mieszkał u pracodawcy, płacili zwykle premię około czterdziestu lub pięćdziesięciu funtów za jego poświęcenie. Wiedziałem, że nowy start oznaczał pożegnanie z wieloma dziecięcymi rzeczami. Widziałem jak moi dwaj bracia szli w niewolę, i przypominam sobie jeszcze jak mój brat Freddy zagrał ostatni raz w kamyki, grę, którą szczególnie lubił, małymi cegiełkami na przechylonym stole kuchennym, nim poddał się pod jarzmo pana Sparrowhawk i rozpoczął ów rytuał porządkowania towarów, odkładania rzeczy, sprzątania, nachylania się nad ladą, okazywania uwagi i odmierzania materiałów, który trwał potem przez czterdzieści lat jego życia. Wiedział na co idzie, wiedział mój brat Fred; i ta gra odbywała się z ofiarniczą solennością. „Podobała mi się ta gra” powiedział Freddy, który zawsze objawiał pewien łagodny stoicyzm. „Czas na kolację, Bert… Odłóżmy rzeczy”.
Teraz nadszedł mój czas, by odłożyć rzeczy, odłożyć książki, zrezygnować z rysowania i malowania i wszelkiego rodzaju swobodnej przyjemności, przestać pisać opowiadania i naśladowania Puncha, zrezygnować ze wszystkich czczych nadziei i marzeń, i służyć jakiemuś pracodawcy.
Nienawidziłem tego lokalu, do którego mnie wpakowano, od samego początku, ale byłem jeszcze o wiele za dziecinny, by stawiać jakiś rzeczywisty opór przeciwko zamykaniu się więzienia nade mną. Ale nie chciałem, nie mogłem poświęcić się w zadawalniający sposób temu dziwnemu ograniczonemu życiu. I właśnie przez szczęśliwy traf tej niezdolności więzienie odrzuciło mnie.
Zostałem wysadzony z dokartu Wuja Pennicott z małą walizeczką zawierającą wszystkie moje ziemskie dobra przy bocznych drzwiach firmy panów Rodgersa i Denyera, zaprowadzono mnie wąskimi schodami do wspólnej sypialni męskiej, w której znajdowało się osiem lub dziesięć łóżek i cztery nędzne umywalnie, oraz pokazano mi okropną małą świetlicę z oknem z matowego szlifowanego szkła wychodzącym na goły mur, gdzie praktykanci mogli „siedzieć” wieczorem, po czym poprowadzono mnie na dół do suterenowej jadalni, oświetlonej otwartymi płomieniami gazowymi i umeblowanej dwoma długimi stołami przykrytymi ceratą, gdzie się jadało. Następnie wprowadzono mnie do sklepu a w szczególności do kasy, gdzie, jak zostało ułożone, przez pierwszy rok mej praktyki miałem siedzieć na wysokim stołku i przyjmować pieniądze, wydawać resztę, wpisywać sumę na arkuszu i stemplować bloczki. Dalej pouczono mnie co do rytuału ścierania prochu i czyszczenia okien. Dowiedziałem się, że mam schodzić na dół rano o wpół do ósmej, z całą pewnością, zetrzeć prochy, oczyścić okna, zjeść śniadanie złożone z chleba z masłem o wpół do dziewiątej, przygotować swój arkusz kasowy i zabrać się do zwykłej pracy codziennej. Musiałem zliczyć kasę z końcem dnia, przeliczyć pieniądze w szufladce, uzgodnić arkusz z kasą, pomóc przy zamykaniu żaluzyj i zamiataniu sklepu a potem wymknąć się o wpół do ósmej lub ósmej, by pić rozkosze swobody aż do dziesiątej, kiedy musiałem być w domu. Światła gaszono o wpół do jedenastej. I to miało trwać dzień po dniu — wydawało mi się, że na zawsze — z jednym dniem w tygodniu, kiedy zamykano Wcześniej, tj. o piątej, i wolną niedzielą.
Nie sprostałem tym wymogom nałożonym na mnie. Umysł mój usunął się od mych obowiązków. Czyniłem co mogłem, by nadal żyć w sobie a zostawić swoje obowiązki, by się same zrobiły. Moja skłonność do marzeń wzrosła. Ścierałem prochy okropnie; gdy tylko mi się udało, nie ścierałem wcale. Przemycałem książki do mojej kasy albo też rozwiązywałem zagadnienia algebraiczne ze swej zniszczonej Większej Algebry Todhuntera; wydawałem resztę nieuważnie i zwykle wydawałem resztę niedokładną i wpisywałem złe liczby na arkuszu kasowym z prostej niedbałości.
Jedyną jasną chwilą w ciągu dnia było, gdy piszczałki i bębny gwardii przechodziły koło sklepu w drodze na zamek. Jeźdźcy z rozkazami nadjeżdżali wprost z krainy marzeń, nie znosząc odmowy ze strony dozorcy sklepowego. „Czy jest tu generał Bert Wells? Prusacy wylądowali !”
Uprzytamniam sobie, że słuchałem wszystkich impulsów rozwijającej się klaustrofobii podczas owej pierwszej fazy niewoli. Opuszczałem kasę. by wślizgnąć się do magazynu, gdzie spędzałem potwornie dużo czasu siedząc w dogodnym do refleksji miejscu, czytając. Albo też po prostu stałem sobie tam na dole za półkami nierozpakowanych bali.
W miarę jak posuwało się popołudnie zbliżała się godzina obliczenia, kiedy dodawano arkusz kasowy. Arkusz ten nigdy choćby przypadkiem nie zgadzał się z pieniędzmi w szufladce. Musiano przystępować do kontrolowania rachunków, do badania cyfr. Fałszywe sumy zostały wpisane. Dodawanie było zupełnie bez sensu. Z początku ogólny błąd wynosił drobnostkę — mniej lub więcej. Po kilku tygodniach stawał się stale mankiem. Kasjer i jeden ze spólników, który prowadził korespondencję i miał ogólny nadzór, musieli zostawać do późna, by uporać się z tym problemem. Niecierpliwili się i robili mi wyrzuty. Ja musiałem także zostawać, głęboko apatyczny. Albo wydawałem za dużo reszty, albo też w jakiś sposób pieniądze się ulatniały. Nie dbałem o to za centa. Zawsze nienawidziłem sum pieniężnych i długich dodawań a teraz mi obrzydły. Chciałem tylko wydostać się z tego sklepu nim będzie dziesiąta i czas, by wrócić do domu. Nie uprzytamniałem sobie okropnych podejrzeń, które gromadziły się nad moją głową, ani pokus, na które moje niedokładności wystawiały każdego, kto miał dostęp do mojej kasy, kiedy byłem na posiłkach lub w ogóle nieobecny. Nikt o tym nie pomyślał z wyjątkiem może kasjera.
W każdy wieczór, gdy wcześniej zamykano, w każdą niedzielę, przy każdej sposobności jaką miałem, uciekałem do Surly Hall i szukałem schronienia u moich kuzynek. Szedłem z radością a wracałem z ciężkimi stopami. Nie chciałem tam rozmawiać o sklepie i kiedy mnie wypytywały jak mi się powodzi mówiłem „O, znakomicie” i zwracałem rozmowę na przyjemniejsze tematy. Odbywałem długie dwie mile z Windsoru tam i nazad po zapadnięciu dla tej jednej czy dwóch jasnych godzin, które spędzałem. Kuzynka moja Kasia lub panna King grywały na fortepianie i śpiewały. Rozmawiały z jak gdybym nie był najniższą istotą na świecie. Tam jeszcze uważano mnie za inteligentnego, a dziwne rzeczy, które mówiłem przyjmowano z uznaniem. Kuzynki moje, ucieszone z mojego uznania, śpiewały mi „Słodkie twarze z krainy marzeń” i „Juanitę” a ja siedziałem na małym stołeczku tuż koło fortepianu w stanie zachwytu i uznania — muzyki, przysłoniętej lampy, wygody i miłego nastroju.
W tym świecie gramofonów, pianoli i radia warto zaznaczyć, że do lat trzynastu nie słyszałem zupełnie muzyki z wyjątkiem przygodnej orkiestry dętej, nie bardzo dobrego śpiewu hymnów i gry wolontariuszy na organach w kościele w Bromley oraz tych pieśni przy akompaniamencie fortepianu w Surly Hall.
Następnie przyszło do straszliwego śledztwa w sklepie. Oskarżono mnie omal o złodziejstwo. Ale wuj Tom bronił mnie dzielnie. „Czegoś podobnego lepiej nie mówcie”, powiedział mój wuj Tom, i rzeczywiście, poza tym, że było teraz ustawiczne manko w kasie, nie było dowodów przeciwko mnie. Nie miałem kosztownych nałogów, nie miałem zbrodniczych współtowarzyszy, byłem niezmiernie obszarpany i brudny; znaczonych pieniędzy — jeśli firma używała znaczonych pieniędzy — i faktycznie żadnych pieniędzy z wyjątkiem tygodniowych sześciu pensów, które otrzymywałem jako kieszonkowe, u mnie nie znaleziono a mój sposób bycia odznaczał się nieświadomą lecz przekonywującą prawością. Faktycznie zupełnie nie zdawałem sobie sprawy o cer noszono taki hałas, zrozumiałem to dopiero później. Faktem jednak pozostaje, że jako kasjer wykazałem ogromne manka i że ktoś — według mego przypuszczenia — zabrał się z tym mankiem.
Jasnym również było, że wykręcałem się od wszystkich moich innych zadań. I podczas gdy mój start życiowy w ten sposób już zaczynał się chwiać, miałem jakąś sprzeczkę z młodszym portierem, z której wyniknęło dla mnie wpadające w oczy podbicie oka. Bić się z portierem było dla praktykanta grubym złamaniem konwenansów społecznych. Miałem wielkie trudności, by wytłumaczyć ku własnemu zadowoleniu owo podbite oko w Surly Hall. Ponadto ubranie, w którym przyjechałem do Windsoru nie było zupełnie modne, i panu Denyer, energiczniejszemu ze spólników, wygląd mój podobał się coraz mniej. Nosiłem czarną aksamitną czapkę z daszkiem i to było jak najgorzej. Stawało się jasnym, że pierwsza próba mojej matki, by dać mi start życiowy, nie udała się. Nie posuwałem się. Nie nadawałem się, mówili panowie Rodgers i Denver z zupełną słusznością, do tego by zostać sukiennikiem. Nie miałem dosyć ogłady.
Nie przypominam sobie, bym w Windsorze od początku do końca wysilał się cośkolwiek, aby robić to czego się po mnie spodziewano. Nie był to tyle opór ile wstręt. Jest także dziwnym w związku z tym sklepem, że chociaż przebywałem tam około dwóch miesięcy, nie pamiętam nazwiska ani jednej osoby z wyjątkiem jednego pomocnika nazwiskiem Nash, który jak się okazało był synem kupca sukiennego z Bromley i nosił długie wąsy. Ale wszystkie inne postacie, które siedziały z nim przy stole jadalnym w suterenach są teraz pozbawionymi wyrazu bezimiennymi postaciami. Czy patrzyłem na nie? Czy słuchałem ich? Nie mogę sobie również—przypomnieć jak poustawiane były lady albo jak towary poukładane w sklepie. Nie zaprzyjaźniłem się z nikim. Pan Denyer, młody pan Rodgers i stary pan Rodgers, wywarli wrażenie, ponieważ byli podobni do wielkich głów z pantomimy, które zawsze patrzyły za mną i mówiły do mnie nieprzyjemne rzeczy a ja zawsze byłem zajęty wymykaniem się przed nimi. Nie lubili mnie; zdaje mi się, że wszyscy w owym lokalu doszli do tego, żeby mnie nie lubić jako dokuczliwego nieznośnego chłopca nie nadającego się do niczego, który robił zamieszanie a nie robił tego co do niego należało, i którego nie było, gdy był potrzebny a zawadzał, gdy nie był. Przypuszczam, że moja godność własna wymazała z mej pamięci wszystkie inne upokarzające szczegóły. Nie pamiętam nawet, czy czułem jakąś przykrość z powodu mego niepowodzenia.
Wszystko to wydaje się być zatarte bezpowrotnie. A jednak owa nocna wędrówka wzdłuż drogi do Maidenhead, którą odbywałem, gdy tylko mogłem, jest wciąż jeszcze rzeczywista i żywa dla mnie. Mógłbym narysować mapę całej drogi wiodącej w dół pagórka i przez Clewer. Mógłbym pokazać, gdzie szosa była szersza a gdzie się zwężała.
Jak większość niedożywionych rosnących chłopców byłem tchórzliwy i ostatni odcinek od Clewer do gospody był dla mnie przerażająco ciemny i samotny. Był czarny w bezksiężycowe noce a niesamowity w świetle księżyca, a często mgła szła od rzeki. Wyobraźnia moja zaludniała ciemne pola po obu stronach przycupniętymi i ścigającymi wrogami. Zarysy źle przyciętych żywopłotów przybierały straszliwe kształty. Czasem rzucałem się do ucieczki i zmykałem. Przez jakiś tydzień obiegały pogłoski, że po szosie krąży pantera, która wyrwała się z nadbrzeżnej rezydencji zwanej Fisheries, a należącej do Lady Florencji Dixie. Ta widmowa pantera czekała na mnie cierpliwie; chodziła za mną jak bezszelestny pies, czekając na stosowną chwilę. A pewnego wieczoru po drugiej stronie żywopłotu śpiący koń westchnął głęboko gigantycznym westchnieniem, i tak mnie przeraził, że omal nie postradałem zmysłów z przestrachu.
Ale nic tego rodzaju nie powstrzymywało mnie od chodzenia przy każdej sposobności do Surly Hall, gdzie znajdowałem coś, co mogło przemówić do mej wyobraźni i podtrzymać moją godność własną. Garnąłem się podświadomie na długo przedtem nim to uczyniłem świadomie, do tego świata książek i ekspresji i twórczego życia, od których ścisłe wymogi i oszczędności pracy dla prywatnego zysku odciągały mnie. I nic co moja matka i krewni mogli powiedzieć, by mnie wzruszyć lub zachęcić, nie mogło skłonić mnie do tego, bym uwagę swoją skupił na tych małych cienkich kawałkach papieru z kopiami, które kładziono na stoliku kasowym.
„Jeden jedenaście i pół — dwa szylingi sześć pensów. Szybko proszę”.
Jako biedny mały naczelny wódz rodziny — bo tym została matka moja — w koronkowym czepku i fartuszku w pokoju gospodyni w Up Park musiała pokierować sytuacją tak jak na to jej rozum i ograniczenia pozwalały. Joe w Bromley, uwiązany w niewypłacalnym domu pod Atlasem, nie wiele umiał poradzić. Wyobrażał sobie, że ze względu na moje pierwszorzędne specjalne świadectwa z księgowości panowie Hoare lub Norman, dla których tak często rzucał piłkę w crickecie, powinni mnie byli chętnie przyjąć na urzędnika bankowego, ale gdy okazało się, że Hoare i Norman nie odpowiadają, nie czynił dalszych wysiłków dla wspomożenia mej matki w jej kłopotach. Dach nad głową i pożywienie wraz z odpowiednim zajęciem musi się jakoś znaleźć dla chłopaka. I w tym punkcie zjawił się Wuj Williams z. dobrze na oko zapowiadającym się projektem. Wuj ten miał zostać kierownikiem małej szkoły narodowej. Ja mógłbym zostać u niego praktykantem nauczycielskim.
W owych czasach znaczna część nauki, nie wchodźmy w to jak ona wyglądała, była w szkołach elementarnych udzielana przez dzieci mało co starsze od uczniów. Zamiast opuszczać szkołę i szukać zajęcia zostawali praktykantami nauczycielskimi i po czterech latach mogli wstąpić do seminarium na rok lub dwa, nim zabierali się do pracowania na pensję przez resztę swego życia. Jeśli w owych czasach nauczyciel szkół elementarnych zostawał czymś więcej 1 niż „wyszkolonym” niewolnikiem, to działo się to dzięki własnym takiego nauczyciela lub nauczycielki wysiłkom. Mój wuj Williams słysząc o trudnościach mej matki przedstawiał nadzieje, że moje wyniki przed Kolegium Preceptorów mogą posłużyć do skrócenia mojego etapu jako praktykanta i przyczynić się do tego, że zostanę przyjęty jako — jak on to nazywał — zastępca nauczyciela. Zatem z Windsoru wyprawiono mnie do Wookey w hrabstwie Somerset, gdzie wuj Williams zainstalował się w budynku szkolnym — jednak niepewnie. Bo właściwie nigdy nie miał prawdziwych kwalifikacyj do uczenia w angielskiej szkole. Jako’1 młody człowiek uczył na Jamajce z kwalifikacjami, której nie były wystarczające wobec wymagań Ministerstwa1 Oświaty. W jego podaniu o posadę był pewien brak jasności, a kiedy to wyszło na jaw musiał znowu wynosić się z Wookey. A ten sam brak jasności położył kres karierze w szkolnej jaką dla mnie proponował w ciągu dwóch lub trzech miesięcy.
Przekonałem się jednak, że w nauczaniu jest coś do zrobienia i że jest przyjemniej stać przed klasą i rozdzielać wiedzę i kary niż siedzieć przy kasie lub kręcić się za ladą, na rozkaz lub skinienie hierarchii przełożonych.
Mój wuj Williams nie był wcale moim wujem; ożenił się był z siostrą owego wuja Toma Pennicott”, kuzyna mej matki, który przebudował Surly Hall; był nauczycielem w Indiach Zachodnich i był człowiekiem raczej inteligentnym i przedsiębiorczym niż rzetelnym i godnym zaufania. Wynalazł i opatentował ulepszoną ławkę szkolną z wpuszczonymi kałamarzami, które nie mogły się przewrócić i mogły być zabezpieczone przez obracające się pokrywki i porzucił nauczycielstwo, by zostać czynnym spólnikiem firmy wytwórców urządzeń szkolnych, łącznie z jego ławkami, w Clewer koło Windsoru. Sangwiniczny rys w jego naturze utrzymywał jego wydatki znacznie powyżej jego dochodu i wkrótce Williams spadł do stanowiska urzędnika i zarządcy w swej własnej firmie a w końcu stracił i to. Stąd próba, by ustalić się w budynku szkolnym w Wookey za pomocą nie całkiem uczciwych posunięć.
Takim jakim go znałem był to człowiek czynny, z łysiną na środku głowy, o żółtej twarzy, z stalowymi bokobrodami, o ostrym nosie, brodzie podobnej do przodu higienicznego pantofla, i w okularach. Niezwykłe ilości włosów wyrastały mu z uszu. Stracił jedną rękę a zamiast niej miał kikut, w który był wśrubowany hak dający się zastąpić widelcem. Przytrzymywał jedzenie z mściwością i krajał je nożem, a potem odkładał nóż i jadł łapczywie drugim widelcem, który trzymał w wolnej ręce. Instruował mnie w sztuce i praktykach swojej procedury szkolnej i razem, czasem odgrodzeni zasłoną, celem rozdzielenia dzieci między siebie a czasem w sesji plenarnej, stanowiliśmy grono nauczycielskie. Przekonywałem się, że nauczanie to ciężka sprawa ale znacznie bardziej interesujące niż praca w kasie. Dyscyplinę trudno było utrzymać; niektórzy z pośród chłopców byli tak wielcy jak ja i mocniejsi a mój przedmiejsko–londyński akcent obrażał uszy somersetskie. Miał jednak ten prestige, że był angielski. Za wyjątkiem przygodnych wskazówek ze strony wuja Williamsa musiałem sam dochodzić czego i jak uczyć.
Uczyłem ich dat i list geograficznych i rachunków i tablic miar i wag i czytania, jak umiałem najlepiej. Walczyłem z moją klasą, biłem uczniów ze złością i w ogóle miałem mnóstwo kłopotu z nimi. Wymagałem pełnego wykonania kar, które nałożyłem a raz ścigałem przestępcę wprost do jego domu, po to tylko, by zostać sromotnie wyrzucony przez jego oburzoną matkę i być ściganym przez nią i zbierający się motłoch chłopaków rozmaitego wzrostu z powrotem do budynku szkolnego.
Mój wuj Williams powiedział, że brakuje mi taktu.
Mój wuj Williams był człowiekiem lubiącym drwiącą rozmowę i odznaczał się wielką pogardą dla religii i kleru. Jego rozmowy przy stole były swobodne. Mówił ze mną otwarcie i tak jakbym był dorosły; nigdy w całym moim przeszłym życiu nie prowadziłem tego rodzaju rozmów z żadną osobą dorosłą. To mnie podnosiło na duchu. Umiał rozmawiać bardzo interesująco o kościele i jego wierze oraz o Indiach Zachodnich i o świecie jak mu się przedstawiał. Dał mi nowy kąt, pod którym należało patrzeć na wszechświat; dotychczas nie zastanawiałem się nad tym, że może to być zasadniczo absurdalna sprawa, jednak warta śmiechu. To pod wieloma względami wydawało zbawienną metodą podejścia. Był to świeży, inteligentny sposób kontr–zaatakowania niedorzecznych imperatywów życia otaczającego mnie i usunięcia z nich ich nieubłaganego charakteru.
Jedna z jego córek prowadziła mu gospodarstwo. Żona jego została w Clewer, gdzie dwie starsze córki miały posady nauczycielek. Kuzynka moja była tylko o trzy lub cztery lata starsza ode mnie i znajdowała się w fazie wielkiej przedsiębiorczości i ciekawości w sprawach płci. Narzucała mi swoje badania. Pęd do eksperymentowania opanował ją. W wolnych chwilach chodziliśmy razem na spacery po wzgórzach; pewnej soboty poszliśmy do Wells i wtedy zobaczyłem po raz pierwszy katedrę; i na ogół biorąc rozmowy nasze były raczej pouczające niż budujące w znaczeniu ówczesnym. Ta faza w moim wykształceniu uległa przerwaniu nim została ukończona. Pierwsze lekcje doświadczenia płciowego wziąłem z pewną awersją. Umysł mój przygotowany był za pomocą innej formułki. Rzeczywistość, która mi w ten sposób została ukazana wydawała mi się wulgarną, wzbudzającą niemiły wstyd. Lecz może owe rozmowy w Wookey przyczyniły się nieco do tego, by wydobyć mnie z nierealnej odizolowanej krainy marzeń.
Dorastałem teraz. Miałem przeszło czternaście lat; krzepłem na ciele i stawałem się mniej skłonny, by uciekać od rzeczywistości do marzeń. Podrostek, którego wuj Wiłliams z przeprosinami zwrócił mej matce, mógł wyglądać bardzo podobnie do podrostka, który wszedł bocznym wejściem do firmy Rodgers i Denyer, by spróbować zostać sukiennikem, ale faktycznie był czymś znacznie żywszym i mocniejszym. Słyszał jak o kilku sprawach, z którymi dotąd unikał zetknięcia, rozmawiano otwarcie i bezpośrednio. I rzeczywiście zainteresował się pewną pracą. Naprawdę starał się coś robić zamiast tylko poddawać się nudnej rutynie w mechanizmie handlowym, którego nie rozumiał. Podszedł ku materialnym faktom z świeżą bezpośredniością i żywością i nauczył się, że śmiech jest może lepszym sposobem postępowania z rzeczywistością niż uciekanie się do marzeń. Z całą pewnością zawdzięcza znacznie więcej temu drugiemu startowi w życiu niż pierwszemu. Pewien zabawny sceptycyzm, który później stał się jego ulubioną pozą, kto wie czy nie zawdzięcza wiele wujowi Williamsowi.
Krach posady w Wookey był tak szybki i nieoczekiwany, że zupełnie zaskoczył mnie i moją matkę. Znowu było pospieszne pisanie listów. Szczegółów nie znam. Miałem pojechać z Wookey do Surly Hall, albo żeby tam przeczekać aż matka moja będzie mogła porozmawiać o mnie z panną Fetherstonhaugh, albo też ponieważ uważano całą podróż z Wookey do Harting za zbyt męczącą dla mnie. Nawet podróż do Windsoru była skomplikowana. Wuj Williams wyprawił mnie z instrukcjami, bym wsiadł do pewnego pociągu, ostatniego, którym mogłem jechać, w Maidenhead. Zazębiały się tam dwie sieci kolejowe, Jeślibym spóźnił połączenie to miałem przenocować w hotelu abstynenckim i potem jechać dalej następnego rana. Ale pierwszy odpowiedni pociąg w dniu następnym odjeżdżał około południa. (Może wstałem późno i spóźniłem się na jakiś wcześniejszy pociąg; — nie mogę sobie przypomnieć). Poszedłem w Maidenhead na spacer i natrafiłem na cudowny sklep, gdzie można się było sfotografować i dostać tuzin zdjęć za szylinga lub półtora. Nigdy nie] słyszałem o czymś podobnym i pokusa była nieodparta. Dano mi pieniądze na pokrycie rachunku w hotelu abstynenckim i biletu do Windsoru, więc czułem się bezgranicznie bogaty. Ale po zdjęciach i placku z rodzynkami oraz rachunku w hotelu abstynenckim, znalazłem się o wpół do dwunastej przy kasie z tuzinem swoich czarujących portretów w kieszeni ale nie mając na zapłacenie żądanej sumy za bilet. Musiałem jechać naokoło przez Slough i przesiadać się; była to dłuższa podróż niż sobie wyobrażałem. Wyszedłem ze stacji trzymając w ręce moją małą walizkę, która nagle stała się bardzo ciężka. „Czy mógłby mi pan powiedzieć jak się idzie do Windsoru?” zapytałem. Przypuszczam, że odległość, którą odbyłem wynosiła nieco ponad cztery mile, ponieważ Surly Hall było na drodze pomiędzy Windsorem a Maidenhead. Jednak wciąż jeszcze pamiętam tę drogę jako najdłuższą na świecie. Kiedy uszedłem pięćdziesiąt yardów od stacji w Maidenhead przełożyłem swoją walizkę z jednej ręki do drugiej. Nim uszedłem ćwierć mili postawiłem ją na ziemi i zacząłem się zastanawiać. Refleksje moje były bezowocne. Wszakże nie umysł ale muskuły muszą dźwigać walizki. Nim odbyłem milę próbowałem nieść tę ołowianą walizkę dla odmiany na głowie. W każdym razie jakoś trzeba ją było donieść do Surly Hall. Przybyłem po zmroku z rękami, które wydawały mi się jakby dwoma zwisającymi ścięgnami bólu, niezmiernie wyczerpany i żałując sam siebie.
A gdy doszedłem do Surly Hall, przekonałem się, że Surly Hall się zmieniło. Stało się smutne i prawie ponure.
Wisiał nad nim cień zbliżającej się tragedii. Stały się już byty okropne rzeczy. W okresie od mego wyjazdu z Windsoru mój wuj miał gwałtowną sprzeczkę ze swą córką Klarą o jej amanta, doszło do gorzkich wzajemnych oskarżeń i Klara odjechała do Londynu. Jak żyła w Londynie nikt nie wiedział. Panna King, bufetowa, także odeszła. Kuzynka Kasia znajdowała się w stanie trwogi i niezgody i groziła, że wyjdzie za człowieka, z którym była zaręczona od pewnego czasu i że „ucieknie od tego wszystkiego”. Rzeka była wartkim strumieniem ołowianego srebra; nie było przepływających łodzi, któreby przybijały, hotel był pusty, bar i piwiarnia opuszczone a trawnik ze swymi zielonymi stolikami zaniesiony i zaśmiecony od opadłych liści. Wuj mój był wielce rozgoryczony z powodu szybkiego zaciemniania się życia wokół niego. Mam również wrażenie, że miał ogromne kłopoty finansowe. Poważnie obciążył był swoją hipotekę przy przebudowie lokalu. Był zmartwiony nieposłuszeństwem swych córek. Siadywał w piwiarni rozmawiając z pewnym poważnym piwoszem, który odnalazł był religię…
Muzyka i śpiew, światło księżyca na trawniku, niezapominajki w sitowiu i białe lilie wodne nad brązową gładką wodą; wszystko to stało się wprost nie do wiary. Edukacja moja posuwała się wielkimi krokami…
Po tej wizycie znowu nie widziałem Surly Hall przez wiele lat. Lecz kuzynka Kasia wyszła zamąż i wyjechała a kuzynka Klara poszła jej śladem w Londynie i wróciła w końcu po czterech latach, złamaną młodą kobietą. Kochanek opuścił ją dawno temu. Obawiam się, że wuj Tom, nie przyjął jej serdecznie. Wszystko światło i nadzieja zniknęły dla niej z życia i pewnego razu późną nocą, zerwawszy się z bezsennego łóżka, przemknęła się w szlafroku przez trawnik do rzeki i utopiła się w głębokiej wyrwie pod f wierzbą o ściętym wierzchołku. Starzec umarł wkrótce potem. Kuzynka Kasia umarła. Realność została przyłączona do sąsiedniej posiadłości i ostatecznie koncesja wygasła. Zagłada Surly Hall była całkowita. Nie wiem czy cośkolwiek przetrwało z niego do dziś z wyjątkiem moich wspomnień, przelotnej wzmianki w Wspomnieniach jakiegoś dawnego Etończyka i kilku wyblakłych fotografij.
Staram się odtworzyć charakter owych lat między dwunastym a szesnastym lub siedemnastym rokiem życia z tyloma szczegółami ile ich sobie mogę przypomnieć, ponieważ uważam, że siły i wpływy wówczas działające miały zasadnicze znaczenie dla zadecydowania o wszystkich moich późniejszych reakcjach. Kiedy celem wskrzeszenia owych dni przeglądam te dokumenty i zapiski jakie mogę odnaleźć, uderza mnie niezwykle szybki rozwój mojego charakteru i stanowczości podczas czternastego i piętnastego roku życia. Przypuszczam, że to twardnienie i wzmacnianie i wyjaśnianie się woli było naturalną okolicznością towarzyszącą dojrzewaniu. Intelektualnie może wysuwałem się naprzód ale mam wrażenie, że moralnie szedłem po przeciętnej krzywej.
Lecz jeśli tak było, to w takim razie jestem przekonany, że ten system zamykania kształcenia zwykłego obywatela przed czternastym rokiem życia jest systemem fałszywym. Sądzę, że dla nowej cywilizacji leżącej przed nami kształcenie się nigdy nie będzie się kończyło, ale niewątpliwie trzynasty lub czternasty rok życia jest przedwczesny dla wejścia obywatela w życie ekonomiczne. Wiek ten nie jest naturalnym punktem zwrotnym ani w rozwoju chłopca ani dziewczyny — przynajmniej, jeśli idzie o rasy północno–europejskie. Przeniesienie spod opiekuńczej kurateli do niejako odpowiedzialnego zatrudnienia jest przedwczesne. Najwcześniej powinnoby mieć miejsce dopiero mniej więcej w rok później, kiedy chłopiec czy dziewczyna staną się zdolni i chętni do zajęcia się i pokierowania swoją własną przyszłością. Ja byłem stosunkowo wcześnie rozwinięty, jednak było jasne, że wiek trzynaście—czternaście lat był dla mnie za wczesny. Ale nawet, jeśli regularna nauka szkolna miałaby ulec przedłużeniu o lat kilka — jak to wkrótce może mieć miejsce na całym świecie dla każdego — to i tak powinnaby nastąpić przerwa, nie według obecnej praktyki w Anglii około roku dwunastego lub trzynastego, kiedy chłopiec idzie ze szkoły przygotowawczej do średniej, lecz około roku piętnastego lub szesnastego. Wtedy jest najodpowiedniejsza pora dla przejścia od nauczania i kierowania do inteligentnej współpracy między nauczycielem a uczniem.
Obaj moi bracia wraz ze mną, podobnie jak prawie każdy chłopiec brytyjskiej warstwy niższej lub średniej niższej, zostali „oddani do terminu” i związani, zanim mogliśmy dokonać w tej sprawie jakiegoś wyboru. W stosunku do tego rodzaju kwestii byliśmy jeszcze dziećmi. Gdyby rzecz tak się miała tylko z moimi braćmi i ze mną, wówczas ten aspekt mojego opowiadania nie byłby prawie wart omawiania. Byłaby to była jedynie historia trzech kijanek, które przypadkiem wyjęto z wody nim ich nogi i płuca zaczęły odpowiednio działać. Jednak to przeniesienie w nieodpowiednim wieku było i jest jeszcze ogólnie praktykowane. Dlatego miało głęboko sięgające konsekwencje społeczne. Z powodu tego przedwczesnego zakończenia pierwszej fazy nauki w ostatnich latach ubiegłego wieku wielki odsetek, a może większość obywateli brytyjskich, mężczyzn i kobiet, wykonywał (i wykonuje) swoje zajęcia wbrew swej woli lub przynajmniej bez swego chętnego przyzwolenia. Naród prawie jako całość został wyjęty ze swego stadium kijankowego zbyt wcześnie. Podobnie jak cywilizacja starożytnych opierała się na pracy niewolników, tak ta przemysłowa cywilizacja, w której jeszcze żyjemy opiera się na mozole mas ludzi umysłowo i moralnie zatrzymanych przed czternastym rokiem życia. Ogół ludzkości nie jest ani niewykształcony ani na pół zwierzęcy jak jej niewolniczy poprzednicy, ani wykształcony tak jak cały ogół powinien być w zdrowo pojętej zmechanizowanej cywilizacji. Uległ metamorfozie niekompletnej; nie jest ani tym ani owym.
Jednym marnym rezultatem, chociaż żadną miarą nie jedynym, jest to: że życie przemysłowe toczy się w nastroju znudzenia, i dlatego podnoszą się żądania krótszych godzin i wyższych płac jako główny wyraz mentalności świata pracy wywołanej w tych warunkach. Objawia się również nadzwyczajna obojętność na ilość i jakość produktu lub oddanej usługi. Pół Europy jeszcze spogląda na zegar zupełnie tak samo jak ja spoglądałem na zegar w sklepie firmy Rodgers i Denyer, i wskutek wewnętrznej konieczności stara się we wszelki możliwy sposób zbyć wszelką męczącą robotę, którą trzeba wykonać. Jej praca jest pracą bezduszną, bo jest zasadniczo pracą nie wzbudzającą zainteresowania.
Jednak nasza już wysoce zmechanizowana i zorganizowana społeczność światowa, jeśli ma się rozwinąć dalej i podtrzymać skuteczne współżycie wymaga przede wszystkim zainteresowanych i uczestniczących pracowników. Pod tym względem podobnie jak pod wieloma innymi odstąpiła od celu zbyt wcześnie i rozpoczęła na zbyt niskim poziomie.
Trzeba było trzy ćwierci wieku, byśmy to zaczęli rozumieć. Odpowiedzialni ludzie muszą sobie to jeszcze uświadomić jako klasa, że szczęśliwa, stale postępująca społeczność ludzka będzie możliwa tylko wtedy jeśli — wśród szeregu innych koniecznych warunków zasadniczych — młode pokolenie zatrzyma się w szkole aż do czasu, kiedy osiągnie przynajmniej szesnaście lat, nim jego role zostaną określone i nim rozpocznie się jego świadomy wyspecjalizowany obywatelski udział w życiu gospodarczym. Chociaż, jak powiedziałem, rozwinąłem się stosunkowo wcześnie nie nadawałem się do tego, by mieć decydujący głos w mym własnym losie, zanim doszedłem do lat szesnastu. Z braku czasu do złapania tchu w tym decydującym okresie, brat mój zupełnie zaprzepaścił swe życie — bo nie trzymał się sklepu — a mój brat Fred zmarnował w galanterii delikatną sumienność i wyjątkowy talent do wnikliwej drobiazgowej pracy artystycznej. A ja uniknąłem zostania nieszczęśliwym pracownikiem w zupełnie nie odpowiadającym mi przemyśle wcale nie dzięki jakiejś własnej zasłudze lecz jedynie wskutek szczęśliwego trafu.
Na tle takich uogólnień mała moja mateczka, jak widać, staje się symbolem ślepej i błądzącej po omacku troski rodzicielskiej owego wieku, troski, która ujarzmiała i krępowała tam gdzie starała się pomóc i ustalić; a moja osobista historia zlewa się z historią upośledzonej inteligencji naszego rodzaju, z trudem idąc na oślep ku realizacji i ujęciu ogromnych zmian i jeszcze bardziej ogromnych niebezpieczeństw i sposobności. Matka moja staje się milionem matek a moi bracia niezliczonym bractwem. Życie moje jest podane jako próbka a nie jako życie wyjątkowe; jego wyróżniającą zasługą była jego wyrazistość; zainteresowanie jakie może obudzić polega tylko na tym.
Przez kilka tygodni po moim odwrocie z Wookey, matka moja nie wiedziała, co ze mną robić. Pytała się najrozmaitszych ludzi o informacje i niewątpliwie zanosiła swe zmartwienia przed swego Ojca Niebieskiego, który jak zawsze pozostał milcząco zagadkowy. Opowiedziała o mnie pannie Fetherstonhaugh i otrzymałem pozwolenie schronienia się spod zbierających się w Surly Hall mroków w Up Park. I tam wielka śnieżyca odcięła mnie od świata na prawie dwa tygodnie i wydawałem codzienną gazetę typu humorystycznego pt. Alarmista z Up Park — na papierze, który był właściwie kuchennym — oraz dałem przedstawienie cieniów dla służących i innych w miniaturowym teatrze, który urządziłem w pokoju gospodyni.
Jest jednym z moich najmocniejszych przekonań, że cywilizacja nowoczesna narodziła się i była pielęgnowana w domach zamożnych, stosunkowo niezależnych ludzi, niższej arystokracji, szlachty i większej burżuazji, które stały się takim ważnym składnikiem w krajobrazie szesnastego wieku, wprowadzając nowy element architektoniczny w miastach, i rozkładając się jako dwory wiejskie i zamki i wille po stale bardziej uporządkowanych okolicach wiejskich. W tych domostwach, za zasłoną parku z jeleniami, muru parkowego i dyskretnej służby, ludzie mogli rozmawiać, myśleć i pisać do woli. Byli wolni od śledzenia i bezpośrednich imperatywów. Oni przynajmniej mogli po skończeniu lat trzynastu dalej myśleć i robić co im się podobało. Oni stworzyli szkoły publiczne, wskrzesili upadające uniwersytety, udawali się w wielką podróż, by patrzeć i uczyć się. Mogli interesować się sprawami publicznymi nie będąc przez nie zniszczeni. Gospodarowanie majątkami utrzymywało ich w kontakcie z rzeczywistością nie stawiając wyczerpujących wymogów ich czasowi. Liczni, niewątpliwie, spadali do życia łatwej godności lub szlacheckich nałogów, jednak zupełnie wystarczająca liczba pozostała ciekawa i zainteresowana stworzeniem, kultywowaniem i ochroną nauki i literatury wieku siedemnastego i osiemnastego. Ich wielkie pokoje, ich biblioteki, ich zbiory obrazów i osobliwości zachowały do dziewiętnastego wieku atmosferę nienaglonych swobodnych badań, pogodnej i zdecydowanej niezależności i godności osobistej, ustalonych kryteriów estetycznych i intelektualnych. Z takich domów wyszło Towarzystwo Królewskie, Stulecie wynalazków, pierwsze muzea i laboratoria i galerie obrazów, wykwintne obyczaje, dobre piśmiennictwo oraz prawie wszystko co jest dzisiaj coś warte w naszej cywilizacji. Ich kultura, podobnie jak kultura świata starożytnego, opierała się na klasie pracującej. Nikt szczególnie o to się nie troszczył, jednak znacznie bardziej przez ciekawość i przedsiębiorczość i swobodne rozważne myślenie tych niezależnych szlachciców niż przez jakieś inne wpływy, nowoczesne maszyny i organizacja ekonomiczna rozwinęły się do tego stopnia, by usunąć nareszcie twardą konieczność istnienia w ogóle jakiejś klasy pracującej. To właśnie dwór otworzył drogę do równości ludzkiej, nie w formie demokracji buntowniczych proletariuszy, lecz jako świata powszechnego stanu szlacheckiego, który już więcej nie potrzebuje niewolniczego podkładu. Dwór był komórką doświadczalną przyszłego Nowoczesnego Państwa.
Nowe siły twórcze od tej pory już dawno przerosły te pierwsze gniazda, gdzie się wylęgły i po większej części europejskie dwory wiejskie i zamki, które pod względem umysłowym były takie żywotne i życiodajne w wieku siedemnastymi osiemnastym, stoją teraz jedynie jako puste powłoki, miejsca zebrań weekendowych i zjazdów myśliwskich, lecz już nie więcej jako prawdziwe siedziby mieszkalne, z wdziękiem i gościnnie chyląc się ku ruinie. Jeszcze jednak pozostało coś z owego dawnego znaczenia i rozległości horyzontu na ich ścianach i obiciach i meblach, jeśli już nie w ich osłabionym życiu społecznym. W każdym razie dla mnie dwór w Up Park był żywy i potężny. Dom ten wywierał na mnie wielki wpływ; zatrzymał żywotność, która zupełnie przesłaniała błahość życia sączącego się strumyczkiem na górnych piętrach, dwie starsze panie z salonu w odosobnieniu wiodące swe codzienne życie i zupełnie niezadowolone z zamartwionej małej gospodyni w białym boazerią wykładanym pokoju pod nimi.
Podczas tego i następnych pobytów, kiedy pogoda nie pozwalała na chodzenie po parku, szperałem po poddaszu obok mojej sypialni, które było zapełnione najrozmaitszymi powyrzucanymi rzeczami. Znalazłem szereg wielkich tomów ilustracyj malowideł watykańskich Raphaela i Michała Anioła. Zastanawiałem się głęboko nad potężną pięknością tych świętych i sybil oraz bogów i bogiń. Znajdowała się tam także skrzynka, z początku bardzo tajemnicza, pełna przedmiotów mosiężnych, które jak to wynikało jasno, można było ześrubowywać. Ześrubowywałem je metodą prób i błędów, i wkrótce znalazłem w swych rękach gregoriański teleskop na trójnogu. Zaniosłem to cudo do mojego pokoju. Stwierdziłem, że za dnia pokazywał wszystko do góry nogami, ale to nie miało znaczenia — z wyjątkiem trudności w oznaczeniu położenia przedmiotów — kiedy zwracałem go ku niebu. Zostałem odkryty przez moją matkę późną nocą jak przez na oścież otwarte okno mego pokoju obserwowałem kratery księżyca. Słyszała jak otwierałem okno. Powiedziała, że umrę z przeziębienia. Lecz wtedy był to wzgląd mniejszej wagi.
Sir Harry Fetherstonhaugh, podobnie jak wielu z jego klasy i czasu, był wolnomyślicielem i dolne pokoje obfitowały w śmiałe i pouczające książki. Miałem pozwolenie wypożyczania tomów i brania ich do mojego pokoju. Wtedy czy też później, nie mogę sobie teraz przypomnieć kiedy, poprawiłem moją lichą francuzczyznę na przejrzystej prozie Voltaire’a, czytałem takie książki jak Vathek i Rasselas, pokosztowałem Tomasza Paine, pochłonąłem pełne wydanie Podróży Gulliwera i znalazłem Rzeczpospolitą Platona. Ta ostatnia książka była doprawdy bardzo wyzwalającą dla mojego umysłu. Sztuczki szydzenia z prawa i obyczaju nauczyłem się od wuja Williamsa i jeszcze doszedłem w tym do większej wprawy i dodałem karykaturę do dziwacznych słów, ale tu było coś co przeniosło mnie ponad szyderstwo. Tu była zdumiewająca i dodająca odwagi myśl, że całą strukturę prawa, obyczaju i kultu religijnego, która wydawała się tak niepokonalnie ustalona, dałoby się rzucić do tygla i przerobić na nowo.
Nie wiem jak matka moja wpadła na pomysł zrobienia ze mnie farmaceuty. Jednak była to następna kariera, ku której ja (i moja mała walizka) byliśmy teraz skierowani. Spędziłem tylko około miesiąca wśród schludnych szuflad ze złoconymi napisami i flaszek pana Cowap’a w Midhurst, skręciłem kilkadziesiąt pigułek przeciwżółciowych i rumbarbarumowych, stłukłem tuzin syfonów z wody sodowej podczas przyjacielskiej walki na miotły z chłopcem do posyłek, nauczyłem się sprzedawać specyfiki, odkurzałem kolorowe flaszki na wodę, popiersie Hahnemanna (oznaczające lekarstwa homeopatyczne) oraz białego konia (preparaty weterynaryjne) i nie sądzę, bym musiał tu poświęcić bardzo wiele miejsca jemu i jego zabawnej wesołej żonie, zważywszy, że już obficie czerpałem z tego sklepu i moich w nim przeżyć, opisując ciotkę i wuja Ponderevo w Tono Bungay. Cowap podobnie jak wuj Ponderevo rzeczywiście sfabrykował pokrzepiający syrop na kaszel, chociaż nigdy nie wzbił się do wyczynów handlowej ekspansji mego bohatera. Ale tym razem mój pracodawca był ze mnie zadowolony i tylko z mojej a nie mego przyszłego pryncypała inicjatywy farmaceutyka została zarzucona jako moje powołanie życiowe. Dowiadywałem się o koszty kwalifikacji jako pomocnik aptekarski; szczegóły już dawno zatarły mi się w pamięci; doszedłem jednak do wniosku, że opłaty i zakres wymaganych studiów byłyby całkiem poza zasięgiem ograniczonych środków mej matki. Zwróciłem jej na to uwagę a ona uznała słuszność cyfr jakie jej podałem.
Niechętnie opuszczałem ten start, ponieważ rzeczywiście lubiłem jasną małą aptekę z szufladami pełnymi cebuli morskiej i łusek senesu, kwiatów siarczanych, węgla drzewnego i tym podobnych ciekawych rzeczy, i przywiązałem się do Midhurst od początku. Była to miejscowość rodzinna moich dziadków i to dawało mi poczucie, że tam należę. Była to w moim umyśle prawdziwa miejscowość a nie niezdrowe rozprzestrzenianie się ludności jak Bromley. Jej sklepy, szkoła, poczta i kościół były zgrupowane w racjonalnych zrozumiałych stosunkach; miała początek, środek i koniec. Nie znam okolicy, z wyjątkiem pogórza Cotswolds, którą by można porównać z zachodnią częścią hrabstwa Sussex. Miała swoją własną barwę, miłą barwę słońcem oświetlonego piaskowca i rudy żelaznej i ciepły zapach otwartej okolicy z powodu parków i łąk i lasów sosnowych leżących naokoło. Midhurst było odległe od Up Park o trzy godziny dobrego marszu. I tam szybko odzyskałem swoje poczucie godności własnej.
Jeden oczywisty brak mojego wykształcenia wyszedł na jaw na samą wzmiankę o tym, że mam zostać aptekarzem. Nie znałem łaciny a wielka część godności kwalifikowanego aptekarza w owym czasie polegała na powierzchownej znajomości tego języka. Musiał umieć czytać oraz przepisywać i rozumieć recepty. Wobec tego ułożono, że mam pójść do dyrektora miejscowego gimnazjum i brać lekcje łaciny. Przypuszczam, że miałem ich cztery lub pięć godzin nim projekt mojej praktyki aptecznej .został zaniechany, lecz w tym czasie wprawiłem w zdumienie mojego instruktora, przywykłego do walczenia z uporem synów kupców i rolników itp. z Sussex, w szalonym tempie przechodząc większą część Principia Smith’a, część I., i przerabiając więcej materiału niż on był przywykły przechodzić z swymi chłopcami przez rok lub więcej. Odpowiadał mi ten delikatny strukturalny język podobnie jak odpowiadały mi Elementy Euklidesa. Był to nowy sposób wyrażania myśli. Było to jakby coś, na co czekałem. Odświeżyło natychmiast moje użycie angielskiego.
Gimnazjum w Midhurst było starą fundacją, która popadła w ruinę i została zamknięta w r. 1859 — po pożarze, który zniszczył budynek szkolny. Została przywrócona przez Komisarzy Szkół Fundacyjnych i szkołę otwarto na nowo w r. 1880, mniej niż rok przed moją próbą aptekarską. Nowy dyrektor pan Horacy Byatt, magister sztuk wyzwolonych, był nie bardzo świetnym absolwentem uniwersytetu w Dublinie, żywym i energicznym nauczycielem zdecydowanym z powodzeniem zajmować swoją pierwszą posadę dyrektorską. Był to człowiek ciemnowłosy, o wyglądzie na pół duchownym, na wskroś czynny, z krzaczastymi włosami, z bokobrodami, z rozszczepioną brodą i o mocnym pełnym głosie. Mieszkał z żoną i trojgiem małych dzieci w wygodnym starym domu aż do czasu, gdy komisarze będą mogli odbudować dom z mieszkaniem dyrektorskim, który wtedy był jeszcze zachwaszczonym stosem rumowisk.
Nie wiem nic o wcześniejszych dziejach i wykształceniu Byatta, ale wątpię, czy jego znajomość łaciny sięgała bardzo daleko, a już kompletnie go zmieszałem, gdy w kilka lat później poszedłem do niego z jakimś greckim cytatem z Dowodów Paley’a z prośbą o wyjaśnienie. Widać było, że posiada znaczne doświadczenie w uczeniu elementarnej fizyki, rysunków geometrycznych itp., a rola jego w Midhurst polegała na zorganizowaniu szkoły średniej na stosunkowo nowoczesnych podstawach. W owym czasie Brytyjski Departament Oświaty rozpościerał sieć kursów wieczornych, z których rozwinęły się zorganizowane szkoły matematyczno–przyrodnicze następnego dziesięciolecia. Kursy trwały przez zimę a egzaminy odbywały się w maju, nauczyciel zaś otrzymywał wynagrodzenie według rezultatów, jeden lub dwa albo cztery funty, za każdy wynik dodatni, według jego klasy i stopnia. Byatta, który był uniwersyteckim magistrem sztuk wyzwolonych, uważano za kwalifikowanego do prowadzenia lekcyj i do otrzymywania wynagrodzenia z trzydziestu kilku przedmiotów zarejestrowanych przez Departament, i w dodatku do nauki dziennej Byatt prowadził już kursy wieczorne rysunków odręcznych, perspektywicznych i geometrycznych, elektryczności i magnetyzmu, by dopełnić swoją pensję zasadniczą. Jego zainteresowanie się filologią klasyczną było przeto stosunkowo mniej żywe. Łacina w szkołach tego rodzaju co jego przestała być językiem; nie było prawdziwego zamiaru, by umieć po łacinie mówić lub pisać, a tym mniej mówić. Stała się ćwiczeniem, które miało prowadzić do zdania rozmaitych egzaminów przejściowych.
Cowap liczył na moją premię jako ucznia i kiedy spostrzegł, że nie zamierzałem pozostać w zawodzie aptekarskim zaczął zdradzać znaczne zaniepokojenie i gwałtownie starał się mnie pozbyć, by zrobić miejsce dla bardziej zyskownego adepta. Matka moja nie miała mnie gdzie posłać i umieściła mnie na stancji u dyrektora gimnazjum aż do czasu, gdy będzie mogła zorganizować dla mnie czwarty start w życiu. Byłem pierwszym bursistą odradzającej się szkoły. Spędziłem tam około dwóch miesięcy, wracając na specjalną prośbę, by zasiąść do majowych egzaminów ze wszystkich przedmiotów wieczornych kursów Byatta i zyskać dla niego punkty.
Tu zatem była nowa faza w moim bardzo nieregularnym wykształceniu, faza, na którą spoglądam wstecz z przyjemnością. Lubiłem Byatta, a on wytworzył sobie zachęcająco wysoką opinię o mojej stanowczości i zdolnościach. Ilość korzyści duchowych, które osiągnąłem z tych kilku tygodni, gdy byłem jego uczniem, nie może być mierzona pracą, która faktycznie została wykonana; bodziec, który otrzymałem miał o wiele większe znaczenie. Kontynuowałem łacinę, ale teraz ze zmniejszoną szybkością, ponieważ Byatt wolał kierować mnie raczej ku przedmiotom przysparzającym punkty i wkładał mi do ręki podręczniki takich przedmiotów jak fizjologia i fizjografia, widząc, że byłem zdolny do uczenia się bardzo szybko z samego czytania i że nie trzeba było się mną zajmować w klasie. Potrafiłem zrozumieć książkę sam z siebie i napisać, a jeśli zachodziła potrzeba zilustrować, dobrą odpowiedź na pytanie, a to było czymś, co wychodziło poza ogólne zdolności jego materiału uczniowskiego z Midhurst. Mam wrażenie, że było dla mnie niezwykłym szczęściem, że miałem wówczas tę wprawę w pisaniu. Nadawało to lekturze mojej precyzji i przyzwyczajało do układania mojej wiedzy w sposób uporządkowany. Istnieje wiele poważnych obiekcyj przeciwko systemowi nauczania, kontrolowanemu przez egzaminy pisemne; możliwe, że idzie on łatwo w kierunku wygodnej powierzchowności; jestem jednak przekonany, że w każdym razie ma tę wielką zaletę, że narzuca metodę i porządek w nauce. Zapobiega tworzeniu się tych wielkich otchłani niejasności, tych obsesyj w związku ze stawianiem wyżej pewnych przedmiotów od innych, tych dysproporcyj między szczegółem a uogólnieniem, charakterystycznych dla ludzi zdolnych, którzy nigdy nie znajdowali się w roli egzaminowanych.
To rozszerzenie, wzmocnienie i utrwalenie mojego umysłu przez zalew nowych doświadczeń w Up Park i Midhurst było niezmiernie ważne dla mojego rozwoju. Zatrzymuję się dłużej na tej fazie, ponieważ gdy spoglądam wstecz na r. 1880 i początek r. 1881 wydaje mi się jakby te właśnie lata bardziej od wszystkich innych były okresem, w którym bezpośrednio otaczające mnie rzeczywistości zaczęły łączyć się w sposób racjonalny w ten różnorodny świat, z którym zapoznały mnie książki. Ten większy świat powoli wchodził w zasięg mojej faktycznej wyobraźni. Dotąd był raczej krainą marzeń i legendą niż czymś uch wytnie dotykalnym i osiągalnym. Nie był bardziej wiarogodny niż imaginacyjna ucieczka mojej matki do Naszego Ojca, Naszego Zbawiciela, muzyki niebiańskiej i szczęśliwości niebieskiej. Pozwalało się swemu umysłowi wędrować ku takim rzeczom, kiedy sztywne niewygodne imperatywy zajęcia, nieunikniona niedostateczność i marność codziennej rutyny stawały się nie do zniesienia. Jednak nie miało się wiary w możliwość jakiejś ucieczki rzeczywistej i prędzej czy później umysł musiał powracać do swego nędznego przybytku i do swych losem ustanowionych ograniczeń. Chwilowa ucieczka i ulga za pomocą marzenia były łatwiejszymi substytucjami za pozytywny wysiłek, by wydobyć się z więziących stosunków. Teraz jednak zaczynałem porzucać rojenia i dochodzić do świadomej walki o pozytywne rozszerzenie mego życia.
Pragnąłbym móc pewnie ustalić główne fakty w tej fazie mojej młodzieńczości. Wtedy byłbym w stanie oddzielić elementy przypadkowe, to znaczy elementy indywidualnego szczęścia, od normalnych faz rozwojowych. Zdaję sobie sprawę, że w r. 1881 byłem bez porównania jednostką silniejszą, bardziej wojowniczą, rozważniejszą i żywszą niż w r. 1879, i że jak to już zaznaczyłem, wielką w tym rolę mogły odgrywać nerwowe i chemiczne przemiany, które zachodzą równocześnie z dojrzewaniem. Dotąd moje doświadczenie było doświadczeniem ogólnym. Dojrzewanie jest niewątpliwie zmianą zachodzącą w znacznie więcej sprawach niż w życiu płciowym. Wyzwanie autorytetu, wyzwolenie inicjatywy, przypływ odwagi są co najmniej równie ważne. Ale do tego normalnego wzmożenia sił dołączało się wyrwanie się od lichego pożywienia i przygnębiająco marnych i nieoświetlonych warunków domu pod Atlasem. W tym byłem w szczęśliwszym położeniu od moich dwóch braci oraz mam wrażenie, że otrzymałem zupełnie niezwykłe możliwości życiowe. Żyłem w tych latach przełomowych w zdrowych warunkach; podlegałem pobudzającym zmianom środowiska i, co nie jest sprawą mało ważną, odżywiałem się bardziej różnorodnie i lepiej. Jednak nawet gdy uwzględni się te szczęśliwe warunki fizyczne, to obok i poza nimi pozostaje wpływ jaki na mój zmieszany i drażliwy umysł wywierało po raz pierwszy, w wieku najbardziej receptywnym, nagłe wtargnięcie nowych idei, idei naukowej precyzji i potwierdzenia oraz idei swobody, kultury i czasu dla zajęć towarzyskich. Gdybym był synem astronoma o umyśle nastawionym na nauczanie i gdyby mnie we wczesnym dzieciństwie męczono lekcjami o gwiazdach, gdy chciałem bawić się babkami z piasku, to może mój pierwszy kontakt z gwiaździstym niebem nie byłby się odbył w stanie zachwytu ani nie ścigałbym Jowisza za pomocą Almanachu Whitaker’a aż do chwili, gdy na własne oczy zobaczyłem jego i jego księżyce drgające w polu mego teleskopu, jak gdybym był Galileuszem, który z powrotem zszedł na ziemię. Ani też, gdyby geologię uprzystępniono mi w dzieciństwie, nie uprzytomniałbym sobie z podobnym podnieceniem, że stojąc na krawędzi Telegraph Hill i patrząc przez wealdeńskie lasy ku północnemu pogórzu stoję na zboczu odkrytego grzbietu, i że materiał bladych pagórków pod mymi stopami był kiedyś mułem na dnie morza kredowego, które zniknęło. A znowu ten określony majątek w Up Park i ostro zarysowane folwarki, wsie i miasta okoliczne położone niżej, wywierały na mnie wpływ w fazie odpowiedniej, by obudzić zmysł dla łączności społecznej i historii, który może nigdyby nie został rozwinięty, gdybym był pozostał w katastrofalnej wielorakości rozwijających się przedmieść.
Materiał nagromadzony przez dorywczą lekturę mych lat wcześniejszych, zaczął się porządkować w owej szerszej jaśniejszej wizji wszechświata, która powstawała przed mymi oczyma. Nauka w owych czasach jeśli coś zbytnio podkreślała, to było to panowanie prawa. Marsz postępu odbywano jeszcze z zupełną pewnością siebie, a moja emancypacja była czymś niezwykłym. Dzisiaj musi być trudno dla ludzi inteligentnych uprzytomnić sobie co nędzny piętnastoletni chłopak mógł czuć, gdy ostatnia mgiełka z zrzędnego Bóstwa krzyżującego syna rozpływała się na lazurowym niebie, a nieubłagane, jak się wydawało, bariery społeczne, ustawione, by zatrzymać go na ścieżce, na którą podobało się Bogu go powołać, słabły do wymiarów chwilowych opłotków, przez które mógł przenosić wzrok a niebawem może mieć nadzieję, że przeskoczy przez nie lub usunie je na bok.
Lecz nim człowiek przedostanie się lub przejdzie przez płot musi patrzeć nad nim lub przez niego przez pewien czas, a ja właśnie wtedy byłem w stadium zaglądania z marzycielskimi domysłami i nie odważając się na więcej. Byłem jeszcze o dobrych dziesięć lat odległy od rzeczywistości wolności osobistej.
Podczas gdy zawierałem moją pierwszą systematyczną znajomość z nowoczesną nauką w gimnazjum w Midhurst, matka moja zajęta była znalezieniem dla mnie jeszcze innego startu życiowego. Poradziła się Sir Williama King’a, który był pełnomocnikiem panny Fetherstonaugh i ważną osobistością w sprawach portsmouth’skich, a on polecił ją panu Edwinowi Hyde, właścicielowi Emporium sukiennego przy Kings Road w Southsea. Dowiedziałem się na Wielkanoc, że zostałem raz jeszcze przeznaczony do spróbowania trudnej roli sukiennika tym razem pod opieką pana Hyde. Nie byłem jeszcze gotowy z żadnym projektem alternatywnym. Wyraziłem niezgodę, lecz matka moja płakała i błagała. Przyrzekłem, że będę dobrym chłopcem i spróbuję.
Jednak tym razem szedłem opornie, faktycznie nie w stosunku do mojej matki, której prostotę i trudności zaczynałem rozumieć, lecz w stosunku do systemu, który kazał mi iść nim miałem lat piętnaście do czegoś, co było całkiem oczywiście strasznym i beznadziejnym życiem, podczas gdy inni chłopcy, nie lepsi co do jakości ode mnie, zażywali wszelkich korzyści — w owym czasie myślałem, że były to niesłychane korzyści — szkoły publicznej i uniwersytetu. Z ciężkim sercem przewiozłem moją małą walizkę do Southsea. Zostawiono mnie przez chwilę na górze w sypialni, dopóki ktoś nie będzie mógł przyjść i oprowadzić mnie. Oparłem się na oknie i wyglądałem na wąską boczną uliczkę, na którą okno wychodziło, nie mając iluzji co do tego co mnie spotkało. Czuję jeszcze nieszczęśliwość i okropność tej chwili.
Wydawało mi się, że handel detaliczny chwycił mnie na dobre. Musiałem teraz nauczyć się pracować i to pracować wiernie dla zysku i zadowolenia moich przyszłych pracodawców aż do końca moich dni. Przez rok byłem na swobodzie i nie znalazłem innego sposobu utrzymania. Ostatnia sposobność zniknęła. W owej chwili nie umiałem odkryć w moim umyśle ani w moim świecie, reprezentowanym przez wąską boczną uliczkę, mały szynk na rogu albo ślepy zaułek pode mną lub pas nieba nad głową, najsłabszej zapowiedzi jakiegoś dalszego ratunku.
Odwróciłem się od tego ograniczonego świata zewnętrznego, by oglądać moją sypialnię w nastroju bardzo podobnym jak skazany więzień oglądający urządzenie celi, którą ma zajmować przez okres swej kary…
Jest kwestią otwartą w mym umyśle, czy ten przestrach na wstępie jest wspólnym przeżyciem nowożytnej młodzieży z klas mniej uprzywilejowanych, czy też z powodu oświecenia poprzednich startów tak się zdarzyło, że widziałem dalej i jaśniej niż większość moich towarzyszy. Mam wrażenie, że znaczną ilość opanowuje to uczucie, że zostali schwytani, później. Brat mój Frank, po piętnastoletnim okresie, podczas którego był dobry, powiedział, że dłużej tego życia znieść nie może i wyrwał się jak opowiem w odpowiednim miejscu. Brat mój Fred dłużej trzymał się religii uległości; spośród nas trzech był tym, który był wzorowy i poddał się koniecznej rutynie na większą część swego życia.
Jaki procent tych, którzy są zakontraktowanymi praktykantami sukienniczymi, osiąga względne powodzenie, tego nie umiem powiedzieć, ani też jaka jest ich statystyka życiowa jednak nie ulega żadnej kwestii, że życie, które prowadzą jest nędzne i pełne kłopotów i w sposób niespotykany pozbawione wszelkiej nadziei. Podobnie jak ja Caradoc Evans był sukiennikiem i nakreślony przez niego w Niema nic do zapłacenia obraz egzystencji sukiennika w pośledniejszych sklepach londyńskich, jest, jak to wiem, prawdziwy we wszystkich zasadniczych szczegółach. Opowiada o wiecznym sekowaniu i wzajemnej irytacji, małych premiach i grzywnach, intrygach i lizuństwie, długich nudnych godzinach, okropnych sypialniach, niedostatecznym „oszczędnościowym” pożywieniu, nagłych wydaleniach, strasznych okresach bezrobocia, gdy odzież zaczyna się rozpadać a pieniądze ulatniać. W owych czasach nie było zasiłku od bezrobocia dla odprawionego pomocnika sklepowego. Człowiek pływał tak długo jak mógł a potem, gdy nie mógł dostać się do jakiegoś sklepu, spadał do absolutnej nędzy, na ulice i do żebractwa. Hyde był pracodawcą wyjątkowo dobrym; jego sklep z punktu widzenia pomocnika, był nieskończenie lepszy od mojej poprzedniej posady u Rodgers’a i Denyer’a, jednak jeszcze wspominam te dwa lata uwięzienia jako najnieszczęśliwszy beznadziejny okres mego życia. Byłem zakontraktowany na cztery lata, jednak po prawie dwóch latach wziąłem sprawy w swoje ręce. Zbuntowałem się i oświadczyłem, że niech będzie co chce, ale nie będę nadal subiektem w składzie sukna.
Jednak nigdy nie zaznałem najgorszych doświadczeń życia subiekta. Nigdy nie wiedziałem co to za uczucie być bez posady, ani nie zakosztowałem całej ohydy sklepu w rodzaju owego opisanego przez Caradoc’a. Evans’a. Dowiadywałem się o takich rzeczach głównie od moich braci i od subiektów u Hyde’a. Co przytłoczyło mnie od razu, to bezustanność tego zajęcia i brak w nim pobudzającego zainteresowania. Nie wiem jak nowoczesne państwo w swym rozwoju rozwiąże problem zatrudnienia w poszczególnych zawodach, lecz jestem przekonany, że będzie musiało być to zajęcie na krótkie okresy, krótkie godziny lub zmienne tygodnie i miesiące ze zmianami robotników, i że takie specjalne wyszkolenie jakie ma być przewidziane do tego zwiąże umysł pracownika z metodami i nowościami wytwarzania z jednej strony a z najwyższym pożytkiem z towarów sprzedanych z drugiej. Wówczas subiekt będzie mógł wejść za ladę albo do składu z poczuciem czynności zamiast z poczuciem rutyny, będzie minimum wykręcania się od obowiązków, niezadowolenia i zmęczenia, i będzie on mógł wykonywać swe zajęcia w przekonaniu, że je szybko ukończy i że warte są wykonania i będzie je uważał za tym bardziej interesujące im lepiej zostały wykonane. Nic podobnego nie zdarzyło się w moim wypadku.
Jest godnym uwagi jak materiał z którym miałem mieć do czynienia był dla mnie obcy i niepojęty. Zostałem początkowo przydzielony do działu manchesterskiego, i tam zastałem półki opakowanych bloków oznaczonych niezrozumiałymi nazwami, zwoje szarego i czarnego klotu, flanele o najrozmaitszych nazwach, zdumiewające mnóstwo kartonów i perkali, niekończące się paczki wzorzystych obrusów, serwetek, itd., i zwoje drelichów, płótna domowego, podszewkowego itp. Cały ten materiał nie miał dla mnie początku i celu, chyba, że wydawał się być stworzony na to, by uczynić moje życie uciążliwym. Były tam również w tym dziale manchesterskim bawełniane materiały odzieżowe, perkale deseniowe, gingasy i satyny, kreton i pokrewne wyroby na pokrowce meblowe; materiały, które były już bardziej zrozumiałe lecz z którymi było równie przykrym mieć coś do czynienia. Musiałem wyrównywać wszystkie te materie i pakować po pokazaniu i odkładać na odpowiednie półki. Musiałem je mierzyć i rozkładać, gdy fabrykanci je dostarczali, składać i zwijać w zwoje. Owo składanie i zwijanie była to robota kwalifikowana, wymagająca bacznego wysiłku, który dawałem niechętnie, i nigdy nie nauczyłem się wykonywać jej szybko i składnie. Trudno sobie wyobrazić z jaką złośliwością złożony kawałek satyny może się przekrzywić, jak trudno zwinąć płótno ręcznikowe, jak niełatwo daje się zapakować gruby koc i jakie ciężkie i uciążliwe mogą być sztuki kretonu, kiedy trzeba ich wnieść ze dwadzieścia po wąskiej składanej drabinie i ułożyć je starannie na rosnącym stosie. Dział mój zawierał także koronkowe firanki. Musiał je rozkładać i przytrzymywać młodszy subiekt podczas gdy sprzedawca rozmawiał z klientem. W miarę jak stos odrzucanych firanek rósł a klient jeszcze wciąż chciał zobaczyć coś nieco odmiennego, burze nienawiści i rewolucyjnego żaru przelewały się za apatyczną maską młodszego subiekta, skazanego na poskładanie ich z powrotem i odniesienie przed zamknięciem sklepu.
Utrzymywanie w porządku, pokazywanie i uprzątanie materiału należało do środkowych obowiązków dnia. My praktykanci byliśmy budzeni ze snu niezawodnie o siódmej przez jednego z pomocników. Przechodził on upominawczo przez sypialnię a w drodze powrotnej zrywał kołdrę z każdego, kogo zastał jeszcze w łóżku. Narzucaliśmy na siebie stare ubrania, wpychając koszule nocne do spodni i za kwadrans byliśmy na dole w sklepie, by oczyścić okna, pozdejmować pokrowce z towarów i półek, ogólnie pościerać kurze przed ósmą. O ósmej gnaliśmy na górę, by dostać pierwsze miejsce przy miednicach, ubieraliśmy się na dzień i o w pół do dziewiątej spożywaliśmy śniadanie złożone z chleba z masłem przed zejściem z powrotem na dół. Potem następowało ubieranie wystawy i oporządzanie sklepu. Musiałem chodzić po towary dla dekoratora wystawy oraz zawieszać próbki lub kawałki tkanin na mosiężnej linie nad ladą. Prawie codziennie okno wystawowe z kostiumami trzeba było zmieniać więc musiałem iść do pokoju kostiumowego i przynosić owe bezgłowe figury, na których wystawia się na pokaz kostiumy, i nieść je przez całą długość sklepu do dekoratora wymijając palniki gazowe, krzesła i bliźnich po drodze. Następnie musiałem zabierać się do napełniania miseczek ze szpilkami oraz do wygładzania i zawieszania papieru na małe paczki. Nuda dnia ulegała przerwie na mniej więcej godzinę, gdy wychodziłem do rozmaitych innych sklepów w Southsea, Portmouth i Landport „dobierając” dla pracowni, kupując wstążki i materie, które były potrzebne, lecz których nie można było dostarczyć ze składu, zanosząc pieniądze z kasy do banku lub zabierając torebki z drobnymi. Ociągałem się tak długo ile miałem odwagi na tych błogosławionych sprawunkach, jednak o w pół do dwunastej lub najpóźniej o dwunastej sklep wchłaniał mnie z powrotem i nie było już więcej wytchnienia aż dopiero po zamknięciu sklepu, co następowało o siódmej lub ósmej, zależnie od pory roku. Musiałem stać pod ręką gotowy na każdą pomocniczą robotę. Trzeba było wykonywać setki drobnych robót, wyprostowywać, odkładać, przynosić, zanosić. Nie było to nadmiernie uciążliwe lecz nieopisanie nudne. Jeśli nie było nic innego do roboty, musiałem stać na baczność przy ladzie, jak gdyby gotów na przyjęcie klienta, chociaż z początku nie miałem kompetencji do obsługiwania. Długość tych dni w Southsea była ogromna aż do chwili zaniknięcia sklepu; potem ostatnia godzina przelatywała mi prędko aż do rozkazu „gasić światło” o wpół do jedenastej.
Na pół godziny przed zamknięciem zaczynaliśmy odkładać po raz ostatni i zakładać pokrowce, jeśli nie pozostał żaden klient w naszym dziale. A skoro tylko drzwi i się zamknęły i ostatni klient odszedł, pomocnicy odchodzili i my młodsi praktykanci wypadaliśmy zza lad, wysypywali z wiader mokre trociny na podłogę i znów zamiatali ją z wielką gorliwością i pośpiechem, ostatni obrządek dnia. O wpół do ósmej byliśmy na górze i wolni, zjadając kolację złożoną z chleba z masłem, sera i cienkiego piwa. Taki był rytuał każdego dnia w tygodniu, trwał trzynaście godzin, z tym wyjątkiem, że we środę, tj. w dniu wcześniejszego zamknięcia sklepu, zamykano o piątej.
O jedenastej godzinie przedpołudniem była pięciominutowa przerwa, podczas której na zmiany szliśmy na górę na chleb z masłem i — pamięć moja nie jest co do tego całkiem jasna, ale mam wrażenie, że dostawaliśmy szklankę piwa. Możliwe też, że to było mleko lub herbata. Około pierwszej mieliśmy posiłek południowy, na który mieliśmy pół godziny, oraz mieliśmy dziesięć minut na podwieczorek. Jadalnia miała dużo powietrza i światła i była na piętrze, znacznie przyjemniejsza od podziemnej piwnicy u Rodgers’a i Denver’a a zamiast brudnych pokoi, które były cechą firmy windsorskiej, z łóżkami na kółkach i bez schowku na rzeczy osobiste, tak że każdy musiał trzymać swą własność w kufrze lub walizie, wysokie przepierzenia między łóżkami dzieliły sypialnię na komórki i każdy miał osobną komodę, lustro, kołki do wieszania, krzesło itd. Na swój czas i zawód pan Edwin Hyde był naprawdę cywilizowanym pracodawcą. Pomyślał nawet o czytelni z biblioteką, złożoną z kilkuset książek, o której jeszcze będę miał coś do powiedzenia w następnym paragrafie. Chociaż zacząłem to życie pomocnika w składzie sukna niejako od najlepszego końca, było ono dla mnie nie do zniesienia. Nieznośne w tym było to, że nigdy nie byłem panem mej własnej uwagi. Musiałem ustawicznie myśleć o szpilkach, papierach i paczkach. Jeśli nie było nic dla mnie do roboty, to powinienem był znaleźć coś do roboty i ostro się do tego zabrać. Przez pewien czas łacina była dla mnie, podobnie jak dla Judy nieznanego Hardy’ego, symbolem umysłowej emancypacji. Próbowałem kontynuować łacinę; chciałem przygotowywać się do więcej egzaminów. Umysł nie szukał już ucieczki w rojeniach, ale rzadko byłem bez jakiejś książki w kieszeni, którą starałem się czytać, kiedy powinienbym był czesać i czyścić koce witney’skie na wystawę, lub kiedy, jak sobie wyobrażałem, zszedłem z oczu nadzorcy za stosem towarów bawełnianych.
Stało się oczywistym dla tych, którzy byli w władzy postawieni nade mną, że byłem pracownikiem nieuważnym i niechętnym. Najbardziej bezpośrednio obchodziło to Casebow’a, kierownika działu płócien oraz pomocnika i starszego praktykanta, którzy byli między nim a mną. Casebow był to dobry człowiek, ale musiał podtrzymywać deszcz okrzyków „Chodź!” „Ależ uważaj!” Co ty teraz robisz na miłość Boską?” „Co ty do stokroć robisz tutaj?” Nad nim i nade mną władał nadzorca sklepowy pan Jan Key, okazała i na pół wojskowa postać o dobrym profilu i pielęgnowanych wąsach, bardzo pański i straszliwie energiczny, który trzymał w ryzach siły sklepowe i ani na chwilę nie miał zamiaru, bym ja lub ktokolwiek pod jego władzą popadł w gnuśność lub zapomnienie . Kiedy zastanawiam się nad nim, zdumiewam się nad jego wszystko widzącą energią.
Czatował bacznie w środku głównego sklepu przy małym biurku, zza którego wypadał by podejść do klientów, poprowadzić ich do właściwego działu, wezwać odpowiedniego subiekta, „Merton naprzód”! „Ascough naprzód” ! „Panna Quilter naprzód!”, krążyć wokoło celem zainterweniowania, gdy sprzedaż nie szła dobrze, odpowiedzieć na wołanie „Podpisać!” i skontrolować każdą transakcję, zwracać uwagę odchodzącego klienta na nowości — „Otrzymaliśmy co dopiero ładne parasolki, pani pozwoli, na przykład ta” (nagle ją otwierając) — i doglądać, żeby żadna część naszej organizacji (a szczególnie, jak mi się wydawało, ja sam) nie przestała działać. Uważał, że jest także za mnie odpowiedzialny i po pewnym czasie przypominał sobie o mnie nagle i niedogodnie. „Wells?” pytał się. „Co robi Wells? Gdzie do stokroć ten chłopak jest teraz?”
„ Jot–Ka szuka cię”, mówił Platt lub Rodgers.
Wells stawał się cnotliwie czynny za ladą, gdzie był niewidoczny pięć minut przedtem. „Tutaj, panie kierowniku, właśnie wyrównywałem perkale”.
„Uch”!
Życie moje toczyło się na nutę tego wyrażającego odrazę „Uch” pana Key.
Właściciela widziałem mniej; był burkliwy na swój sposób i bardzo przerażający. Ale przychodził do naszego działu w nieregularnych odstępach; przesuwał się. J. K., który zawsze był na miejscu, zawsze utrzymując mnie na poziomie, bacząc na każde niedociągnięcie w ubiorze lub opieszałość w moim sposobie bycia, z wiecznie ganiącym „Uch” był żywym żądłem mojej niewoli. W owym czasie nienawidziłem go ponad miarę. A jednak teraz, gdy muszę wydać o nim sąd poprzez pół wiekową przerwę widzę, że był faktycznie doskonałym człowiekiem szczerze pragnącym poprowadzić moje stopy na drogę szczęśliwego sukiennictwa i bez cienia złośliwości w swym prześladowaniu, nigdy nawet przez pięć minut nie zostawił mnie w spokoju, to wyrządził mi tę niezmierną przysługę, że sobie czas uświadomiłem jak opieszały, nieodpowiedni i beznadziejny z natury byłem do zawodu jaki dla mnie wybrano. Niczego nie mogłem zrobić dla niego dobrze, od chwili, kiedy wchodziłem do sklepu po śniadaniu spóźniony o trzy minuty i z niepotrzebnie nieuważnym trzaśnięciem drzwiami, aż do chwili, gdy z miotłą i wiadrem w ręce, wyglądałem złowrogo zza rogu półki na zatrzymującego się klienta. Paczki w moim dziale stawały się coraz bardziej niezgrabne, aż doszły do tego, że jak mówił, można by pomyśleć, że pakowały je „stare baby”.
Nie wyszukiwał błędów. Błędy same się narzucały. Nie robiłem niczego jak należy. Chociaż starałem się usilnie się, uczciwy autobiograf musi spojrzeć w oczy że nie dorosłem do tej pracy.
Byłoby wszakże gonieniem za efektem, gdybym powiedział, że było tak ponieważ byłem przeznaczony na coś lepszego. Byłem jednak „przeznaczony”, jeśli wolno mi użyć tego wyrażenia, do czegoś odmiennego. Mam wrażenie, że nigdy nie było we mnie snobizmu co do względnych wartości łaciny i perkalu, było jednak niezmierną dla mnie pociechą w owych szarych dniach upokorzeń, że mimo wszystko potrafiłem przejść Elementy Euklidesa i Principia Smith’a oraz rozmaite podręczniki przyrody i fizyki z całkiem wyjątkową szybkością. Ta pociecha stawała się jaśniejsza w miarę jak prospekt zdobycia jakiegoś stanowiska w moim zawodzie lub choćby utrzymania się jako zadawalający pomocnik, zaciemniał się. Było oczywistym, że nie miałem ani cienia szansy, by zostać kupcem, nadzorcą sklepowym, zarządcą, ajentem podróżnym lub spólnikiem. Słuchałem opowieści jakie starsi ode mnie snuli o długotrwałej rozpaczy i trudach szukania posady; i o okropnych sklepach i o tym, co znaczyło stracić swoje referencje, z rosnącą pewnością, że mnie to właśnie przypadnie w udziale, że taka będzie droga jaką pójdę. I gdy rozmyślałem o swoich prospektach było nieuniknionym, żebym sobie nie przypomniał tego miłego poczucia władzy i dyktowania wiedzy klasie oraz nie zastanawiał się, czyby i dla mnie, który posiadałem taką chęć do nauki, nie było na świecie nagród i stypendiów i jakiejś komórki erudycji, którąbym mógł zapełnić.
Możliwe, że umysł mój byłby z natury swej skierował się ku takim myślom, ale gderania Key’a „Nigdy nie widziałem takiego chłopaka! Co ty sobie myślisz, że z ciebie wyrośnie?” były niewątpliwie pobudzające do myślenia. Co ze mnie wyrośnie?
Może jest gdzieś jakieś Wookey, gdzie świadectwa kierownika byłyby w porządku?
Pytanie to stawało się bardziej naglące w mym umyśle w miarę jak wchodziłem w mój drugi rok. Przybył świeży praktykant i ja nie byłem już więcej najmłodszym; on przejął owe przyjemne sprawunki dobierania itd., które dotychczas mnie przypadały a mnie trzymano bardziej ściśle w sklepie. (Ubocznie wspomnę, że miał zabawną prostotę, umysłu, niedbałość sposobu bycia, pewien sposób mówienia „O rety” oraz koguta w tyle głowy, które pozostały mi w pamięci i tworzyły zalążek, który rozwinął się w Kipps’a w mojej powieści pod tym tytułem). Młodsi praktykanci noszą krótkie czarne marynarki, lecz następnie przechodzą do czarnych żakietów z połami, i teraz, mając lat szesnaście nosiłem te oznaki mojej wzrastającej dojrzałości. Zacząłem obsługiwać drobnych i łatwych klientów. Obsługiwałem ich źle. Rodgers i Pratt, którzy w starszeństwie szli bezpośrednio przede mną byli znacznie bystrzejsi do tej roboty. A paczki, które pakowałem były do niczego.
„Rusz się Wells”. „Wells naprzód”. „Czy nie widział ktoś Wells’a?” „Podpisać!” „Ależ przecież nie pokazałeś pani gingasu po trzy i sześć! Nasz młody człowiek się pomylił, pani wybaczy; mamy absolutnie to samo, czego pani żąda”. „Człowieku, taka paczka jak ta rozleci się, nim się ją doniesie do domu”. A w głębi duszy, stając się większym i żywszym, aż stał się jak słowo Pana spadające na jego proroków, był nakaz: „Uciekaj z tego zawodu, dopóki nie jest za późno. Za wszelką cenę uciekaj z niego”. Przez pewien czas nie mówiłem nikomu o tym zadziwiającym impulsie, by się wyzwolić. Następnie spróbowałem wyjawić tę myśl mojemu bratu Frankowi, który ustalił się na względnie przyjemnej posadzie w Godalming i mieszkał sobie osobno. Jeździłem do niego na Wielkanoc i Zielone Świątki i spędzałem u niego pogodne przyjacielskie święta bankowe. „Ale cóż innego możesz zrobić?” zapytał. Drugi buchalter w dziale księgowości, nazwiskiem West, był człowiekiem o pewnym wykształceniu, który kiedyś marzył o wstąpieniu do stanu duchownego i który okazywał sympatyzujące zainteresowanie dla moich wieczornych wysiłków łacińskich. Pomówiłem z nim. Możliwe, że on poddał mi jakieś myśli. W końcu miałem świetną myśl napisania do pana Horacego Byatfa w Midhurst. „Czy nie było miejsc pomocników nauczyciela? Czy nie mógłbym się na coś w szkole przydać?”
Odpisał, że sądzi, że niewątpliwie mógłbym się na coś przydać.
Byłem jednak zakontraktowany na cztery lata a jeszcze nie odsłużyłem dwóch. Matka moja zobowiązała się zapłacić premię w wysokości pięćdziesięciu funtów a już zapłaciła czterdzieści. Była przerażona ponad miarę, gdy stwierdziła, że widocznie raz jeszcze miałem znaleźć się bez niczego. Płakała i prosiła mnie, bym „spróbował jeszcze raz”; wszak Freddy „próbował”. Gdybym tylko pomodlił się o pomoc pod odpowiednim adresem. Wyjaśniłem, że nie chcę takiej pomocy znikąd. Przekonałem się, że zajęcie w sklepie sukienniczym było okropną pułapką i byłem zdecydowany wydobyć się z niej. Zwrócono się do mego ojca, który najprzód popierał a potem sprzeciwiał się mojemu wyzwoleniu.
Byatt przedstawił propozycję. To było w mym położeniu wybawieniem. Uczyniło mój bunt racjonalnym. Miałem zostać praktykantem nauczycielskim w gimnazjum; z początku zaproponował, że bezpłatnie a następnie zadecydował, że mi zapłaci dwadzieścia funtów rocznie i sumę tę podniesie do czterdziestu po roku. Miał ufność w moje zdolności do zdobywania punktów, którą miałem usprawiedliwić ponad wszelkie oczekiwania i to go inspirowało.
Doszedłem do zasadniczego przełomu w mym życiu, czułem się niezwykle zrozpaczony i, mając przed sobą wiążące kontrakty i matczyne wymówki, zachowywałem się bardzo podobnie jak ścigany królik, który w końcu odwraca się i gryzie. Ścigany królik, który odwraca się i gryzie zdumiałby i rozczarował większość zwykłych myśliwych. Odkryłem dwie zasady, które miały być przewodnimi dla mojego życia w ciągu lat. „Jeśli pragniesz czegoś dostatecznie, zdobądź to i niech diabli wezmą konsekwencje” było pierwszą zasadą, a drugą było: „Jeśli życie nie jest dosyć dobre dla ciebie, to je zmień; nigdy nie znoś sposobu życia, który jest ponury i smutny, bo przecież najgorsze co ci się może przytrafić, jeśli walczysz i kontynuujesz walkę, żeby się wydostać, to klęska, a ta nie jest nigdy pewna aż do końca, który jest śmiercią i końcem wszystkiego”.
W ciągu owych dwóch okropnych lat przemyślałem między innymi kilka bardzo podstawowych zagadnień postępowania. Rzeczywiście rozważyłem możliwości życia, jakie miałem przed sobą i gdy użyłem samobójstwa jako groźby celem zachwiania oporem mej matki przeciwko memu wyzwoleniu, stało się to po długich zastanawianiach się wzdłuż brzegu morskiego w Southsea i nadbrzeża w Portsmouth. Nie uważałem samobójstwa za honorową ucieczkę ale wydawało mi się mniejszym złem niż poddanie się. Chłodny uścisk szybko płynącej czarnej głębokiej wody w ciepłą letnią noc nie mógł być taki zły jak gonienie za zajęciem lub wędrówka po ulicach, gdy człowiek utracił resztę odwagi. Było na wszelki wypadek w rezerwie. Po cóż miałem się zamęczać, by zarobić na kawałek chleba, któryś z tych dawnych kawałków chleba? Jeśli kawałek chleba nie jest wystarczająco dobry, to po co żyć?
Może wówczas nie myślałem z taką dozą męskości, jednak na ten sposób zaczynałem myśleć.
Nie przypominam sobie teraz dokładnego porządku wydarzeń w moim wyzwoleniu ani kiedy napisałem do Byatt’a. Ale wiem, że sprawy zostały przyspieszone przez jakąś awanturę, z której zapomniałem wszystkie szczegóły. W jakiejś sprawie okazałem niesubordynację, umyślnie nie usłuchałem rozkazów. Musiały wyniknąć jakieś nieprzyjemności. Sprawa wychodziła poza kompetencję J. K. i powinienem był stawić się przed właścicielem. W każdym razie wstałem wcześnie w pewną niedzielę rano i wyruszyłem bez śniadania do siedemnastomilowego marszu do Up Park celem oświadczenia mej matce, że sprawy stały się niemożliwe do zniesienia i ten eksperyment sukienniczy musi się skończyć. Zdaje mi się, że to była pierwsza wiadomość jaką ta biedna kobiecina otrzymała o moim przesileniu.
Jak się to odbyło opowiedziałem w Tono Bungay oraz jak czatowałem na orszak służby wracającej z kościoła w Harting przez Harting Hill. Ukazałem się wśród buków i paproci na wysokim zboczu. „Hej mamo,” powiedziałem, blady i zmęczony, znosząc to jednak wesoło.
Zły szeląg znowu wrócił!
Pamiętam także akt szczególnej nieżyczliwości z mojej strony. Kiedy w końcu ułożono, że mój kontrakt zostanie rozwiązany, pan Hyde przypomniał sobie o letniej sprzedaży sezonowej, która niebawem miała nastąpić, gdy każdy nawet nieudolny pomocnik był chętnie widziany. „Czybym nie został przynajmniej na ten okres?” Oznaczało to jeden więcej miesiąc sklepu, akurat cztery tygodnie. Odmówiłem z uporem, nie chciałem o tym słyszeć. Nie było jeszcze przez miesiąc rzeczywistej potrzeby, bym udał się do Midhurst; szkoła miała rozpocząć się dopiero we wrześniu, ale już z góry postanowiłem wykorzystać ten miesiąc na namiętne czytanie. Czułem, że już byłem o dwa lata w tyle za tymi chłopcami, którzy chodzili do szkół publicznych. Musiałem zacząć doganiać ich bez żadnej dalszej zwłoki.
Jeszcze żywsze jest moje wspomnienie samotnej podróży w przedziale kolejowym między Portsmouth a węzłową stacją Petersfield w drodze do Midhurst. Moja mała lecz wierna walizka leżała na siedzeniu przede mną. Nie mogłem usiedzieć spokojnie i pogoniwszy od jednego okna do drugiego i znowu z powrotem i usiłowawszy czytać, odczułem konieczność wyrażenia swych uczuć za pomocą zawrotnego tańca i pieśni, pieśni składającej się, jak się zdaję pamiętać, z niegrzecznych improwizacyj na temat Emporium sukienniczego w Southsea, a szczególniej na temat starego „J. K.”. (Które to Emporium stało, podkreślam, znacznie wyżej od przeciętnych sklepów sukienniczych i było prowadzone bardzo porządnie, J. K. zaś był doskonałym człowiekiem). Ale ten śpiew i pląsy na temat mojego exodu z sukiennictwa, podłożone pod rytm pociągu, są dziś bezpowrotnie zapomniane.
„Stary J. K. niech się wypcha, niech się wypcha.
„Morus chłopak uciekł już, uciekł już.
„Morus chłopak uciekł już na zawsze”.
W każdym razie coś w tym rodzaju.
Ten rozdział w historii przygód okazowego ludzkiego mózgu w późniejszej fazie systemu prywatno–kapitalistycznego musi sięgnąć nieco głębiej niż opowieść o niemożności dostosowania się, niezadowoleniu i ucieczce, jeśli ma oddać sprawiedliwość fazom, przez które jasna i mocna wizja świata odnowionego oraz oczywisty zadawalający i podtrzymujący cel w życiu zostały w nim zbudowane. Wychowawczy wpływ Up Park utrzymywał się w ciągu tych dwóch lat i w ciągu kolejnego okresu studenckiego w Midhurst i w Londynie. A w dodatku ta obecnie głodna i podniecona kora chwytała i przyswajała sobie wszystko, co odnosiło się do spraw, które zaczynały mieć pierwszorzędne znaczenie w schemacie życiowym, jaki dla siebie tworzyła. W kantorze w Southsea był urzędnik nazwiskiem Field, który wszedł na tory religijne i okazywał dla mnie pewne zainteresowanie. Field wprowadził mnie do Związku Młodzieży Chrześcijańskiej w Landport, gdzie była czytelnia i wypożyczalnia. A inny urzędnik, którego już wspomniałem, nazwiskiem West, szczycił się swoją znajomością teologii i mówił interesująco o nabożeństwach. Niedzielne wieczory spędzałem, szczególnie w zimie, uczęszczając na rozmaite nabożeństwa; w Southsea było modne anglikańskie, popularnych kaznodziejów można było słyszeć w katedrze katolickiej, nudniejszych ale całkiem znośnych rozrywek dostarczały inne kościoły i kaplice. Było także towarzystwo laicystyczne w pewnym pokoju na piętrze, gdzie szereg spokojnych ludzi dyskretnie się radowało, gdy w jakiś kościół uderzył piorun. Moją jeszcze nieokreśloną i instynktowną niewiarę w chrześcijaństwo trzeba było teraz przepuścić przez ściślejsze skrutynium.
Z wyjątkiem głębokiej odrazy do nierówności społecznej a szczególnie z powodu niesprawiedliwości, że tamci inni chłopcy mogli kończyć wyższe studia, jeszcze prawie nie miałem podstaw pojęć społecznych, ekonomicznych czy politycznych. Z tego czasu nie przypominam sobie o żadnym socjalizmie. Był zorganizowany „parlament”, który zbierał się w czytelni Y. M. C. A. i ja regularnie uczęszczałem na jego sesje. Była to jedna z tych parodyj Izby Gmin, podobna do takiej samej w Camden Town, I gdzie figurował ojcowski Harmsworth, ojciec Northcliffe’a i Rothermere’a. Ambitni adwokaci, miejscowi politycy i początkujący dziennikarze zaznajamiali się z potocznymi J wyrażeniami politycznymi oraz metodami dyskusji, dla mnie jednak pedanterie procedury były zawiłe i nie mogłem nic zrozumieć z większości spraw, wtedy będących na czasie: „prawo wyborcze” lub nasza polityka zagraniczna albo Egipt, dodatkowy pens do podatku dochodowego, prawa o koncesjach itd. Męczyło mnie bardzo być świadkiem tego całego umysłowego podniecenia a nie mieć doń klucza. Gdzie się to łączyło — na przykład z teologią?
Umysł mój jeszcze ciągle badał rzeczy podstawowe w nastroju głębokiego niezadowolenia i pracował na poziomie zbyt niskim na to, by móc nawiązać jakiś kontakt między tymi podstawami a aktualnymi zagadnieniami politycznymi. Jeszcze wciąż wydawało mi się sprawą zasadniczej wagi wybadać, czy mimo wszystko istniał Bóg a jeśli tak to czy był to Bóg chrześcijański i jakiego rodzaju było Jego chrześcijaństwo. Gdyby Boga nie było, to czym w takim razie był ten wszechświat i czym się rządził? Czy miał kiedyś początek i czy miał jakiś kierunek? Miałem teraz pewne wiadomości z geologii i z astronomii oraz surowe pojęcie o ewolucji. Jednakowoż twierdzenie, że ,ktoś musiał to wszystko stworzyć” wpojono w mój umysł we wczesnym dzieciństwie i dopiero znacznie później uprzytomniłem sobie, że w tym założeniu jest jakaś rysa. Tego rodzaju pytania wydawały mi się znacznie ważniejsze niż to, by zadowolić J. K. lub otrzymać dodatnią ocenę przy końcu mej praktyki, one również całkowicie usunęły ze sceny ową namiastkę parlamentu.
Byłem jeszcze ciągle bardzo zaniepokojony tym, co może się stać jeśli moja ziemska praktyka jako całość, skończy się. Wydawało mi się, że ważniejszą rzeczą jest wiedzieć czy jestem, czy też nie jestem nieśmiertelny niż czy ma czy też nie ma być ze mnie odpowiedni pomocnik handlowy. Zapewne byłoby rzeczą okropną znaleźć się bez zajęcia na bulwarach nad Tamizą, lecz byłoby rzeczą nieporównanie okropniejszą znaleźć się na wieki bez przydziału wśród wietrznych przestrzeni nicości. Szydzenie z Trójcy nie usuwało wiary w Boga ani niewiara w piekło wiary w nieśmiertelność. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli pamięć moja nie jest bardzo zła, to miałem względnie niedawny początek, jednak trudno mi było przypuścić, że kiedykolwiek nastąpi mój koniec. Starałem się wyobrazić sobie jakbym się czuł gdybym nie istniał i wyobraźnia moja zawodziła mnie. Robiłem wszystkie te dziwaczne rzeczy, które jak przypuszczam każdy robi w tym stadium. Siadywałem na łóżku w swojej komórce starając się odciągnąć umysł od wszystkich rzeczy zewnętrznych i wmyśleć się poprzez wszechświat w wewnętrzną rzeczywistość. Leżałem całkiem spokojnie w swym łóżku wzywając Nieznanego „Przemów teraz. Daj mi jakiś znak”.
Podczas swoich wycieczek dla dobierania materiałów kiedy musiałem iść z Southsea do Bazaru Sukienniczego w Landport, przechodziłem przez jakieś boczne uliczki gdzie jakiś pośledniejszy ale przedsiębiorczy sklep z gazetami wystawiał numer pewnego tygodnika noszącego tytuł Wolnomyśliciel. Każdy tydzień przynosił zabawną bluznierczą karykaturę, która bardzo przyjemnie zbiegała się z moim szyderczym nastrojem. W stosunku do religii Wolnomyśliciel potwierdził moje najgorsze przypuszczenia, zostawił mnie jednak w zupełnej i niepewności co do jakiegoś ogólnego stwierdzenia mojego stosunku do gwiazd.
Field próbował uratować moją duszę. Był wybitnie ewangeliczny. Brał mnie do siebie do domu na zimne kolacje ze swoją rodziną kilka razy w niedzielę wieczorem i musiałem uczestniczyć w uroczystym śpiewaniu hymnów. Prosił mnie, bym wyrządził mu tę łaskę i modlił się o wiarę, ale wątpię, czy wiele zapału włożyłem w swoje modlitwy. Skłonił mnie do przeczytania rozmaitych książek teologicznych, ale te po większej części pogłębiły mój sceptycyzm, gdyż nieprzekonująco „odpowiadały” na rozmaite zarzuty, o których poprzednio nie wiedziałem. Odpowiedzi ulatniały się a zarzut zostawał. Jedno z tych apologetycznych dzieł jest jeszcze żywe w mej pamięci. Było to Drummonda Prawo naturalne w świecie duchowym. Drummond starał się uczynić rozmaite czołowe dogmaty chrześcijańskie bardziej możliwe do przyjęcia za pomocą przykładów czerpanych z historii naturalnej. Macierzyństwo Dziewicy na przykład popierał dysertacją o partenogenezie a obfitą w lecie płodność zielonej muchy wzywał na świadectwo celem usprawiedliwienia sposobów postępowania Ducha Św. z ludźmi.
Kiedyś podczas mojego pobytu w Portsmouth matka moja napisała, bym odbył konfirmację jako członek kościoła anglikańskiego. Nie podjąłem tej propozycji. Potem zostałem wezwany do wewnętrznego biura pana Hyde, który mi powiedział, że matka moja pisała mu o tym, i że mam pójść do wikarego z Portsmouth, by mnie przygotował. Przypominam sobie jedną rozmowę. Może było to pod koniec mojej skróconej praktyki, ponieważ przypominam sobie tylko jedną. Powiedziałem wikaremu, że wierzę w ewolucję i że na podstawie tej hipotezy nie rozumiem, kiedy nastąpił upadek. Wikary nie zbił moich zarzutów tylko ostrzegł mnie przed grzechem zuchwalstwa. Jednak wydawało mi się równie zuchwałym uznać plan zbawienia jak mu zaprzeczać. Jeśli było zuchwalstwem przeciwstawiać swój własny prywatny sąd wszystkim duchownym chrześcijaństwa, to z całą pewnością jest jeszcze zuchwalszym przeciwstawiać swój sąd wszystkim filozofom Chin, Indii, Islamu i świata starożytnego.
Wszystkie z tych punktów były następnie dyskutowane z wielką zapalczywością w sypialni po rozkazie „gasić światło”, dopóki Rodgers, praktykant bezpośrednio starszy ode mnie, nie podniósł krzyku i nie powiedział, że już dłużej nie będzie słuchał bluźnierstwa. „Na nieprzyzwoitości” powiedział Rodgers „jeszcze się godzę. Nie widzę nic zdrożnego w dobrym tłustym kawale. Ale to bluźnierstwo!…”
Jeden obraz tej ostatniej fazy krytycznej niepewności co do charakteru i znaczenia chrześcijaństwa jeszcze żywo stoi mi w pamięci. Jest to wspomnienie pewnego popularnego kaznodziei wygłaszającego kazanie w pewną niedzielę wieczór w rzymsko–katolickiej katedrze w Portsmouth. Było to w toku misyj rekolekcyjnych i do pójścia nakłoniła mnie jedna z pracownic pracowni kostiumów, która występowała wobec mnie w roli starszej siostry. Tematem była niezwykła zasługa ofiary Naszego Zbawici oraz okropności i męki piekielne, od których wybawił wy branych. Kaznodzieja miał przeciągły głos i lekko cudzoziemski akcent, delikatną podnieconą białą twarz, płonące oczy i pewne siebie ręce. Bawił się sam znakomicie. Nie oszczędził nam niczego z okropności piekła. Wszelki ból i udręka życia, jakieśmy znali, każde cierpienie, któregośmy kiedykolwiek doświadczyli lub wyobrazili sobie, lub o którym czytaliśmy było niczym wobec jednej chwili w niekończącej się czarnej rozpaczy piekła. I tak dalej. Przez krótką chwilę jego doskonała potoczystość poniosła mnie z sobą, lecz niebawem umysł mój popadł w zdumienie i pogardę. To była moja dawna nocna zmora Boga i ognistego koła; to było dobre by straszyć dziesięciolatki.
Popatrzyłem na skupione twarze wokół mnie, na spokojną powagę mojej towarzyszki i potem znowu na tę gestykulującą rozgadaną postać na kazalnicy, poważną, głęboko poważną — szukając efektów, jakie słowa jego wywierały. Czy ten aktor wierzył choć w jedno słowo tych niedorzecznych potworności, które z siebie wyrzucał? Czy mógł ktoś w to wierzyć? A jeśli nie to pocóż on to robił? Jakie było wytłumaczenie tego oczywistego głębokiego zadowolenia, pełnego trwogi zadowolenia wiernych naokoło mnie? Co ich opanowało?
A stąd oczy moje i myśli pobiegły, pełne zdumienia z nowego odkrycia, po tłumnie wypełnionym budynku, w którym siedziałem, po jego rozlicznych płomieniach gazu i świec, jego wyniosłych kolumnach, jarzących się ołtarzach, mrocznym łukowatym sklepieniu, tym kościele, który wybudowano, by dać w nim schronienie temu źródłu wyrzucającemu potok potwornych nonsensów. Ogarnął mnie prawdziwy strach przed chrześcijaństwem. To nie był żart; nie było ono wcale takie zabawne, jak przedstawiał Wolnomyśliciel. Było ono czymś niezmiernie straszliwym. Było wstrząsającym faktem. My, milczące zgromadzenie, byliśmy rozpostarci po ziemi, a żaden z nas nie śmiał podnieść głosu przeciwko groźbom tego człowieka. Wydawało się, że większość z nas w jakiś dziwaczny sposób znajduje upodobanie w tych okropnościach.
Dotąd bunt mego umysłu był skierowany przeciwko Bogu piekła w jego najbardziej protestanckiej postaci, był to niejako pojedynek; ale teraz spostrzegłem, że znajduję się wobec odmiennego, choć równoległego ataku na moją całość, wobec Kościoła katolickiego, ataku zbiorowego, ataku organizacji, licznej rzeszy zwolenników. Uprzytomniłem sobie jak gdyby po raz pierwszy, niebezpieczeństwo grożące mi od tych dziwnych wygolonych ludzi w koronkach i spódnicach, którzy intonowali, odpowiadali i odrabiali rytualne gesty. Uprzytomniłem sobie, że jest w nich coś straszliwego. Rzucali światu w twarz nieprawdopodobne i wstrętne kłamstwo a świat nie stawiał takiego oporu, jaki ja byłem skłonny stawić wobec tej intronizacji okrucieństwa. Muszę albo wejść do tego ogromnego świetlistego kojca i poddać się albo też muszę oświadczyć, że Kościół katolicki, rdzeń i treść chrześcijaństwa ze wszystkimi swymi duchownymi, doktorami, świętymi i męczennikami, z kolejnymi tysiącami milionów wiernych, był stulecie po stuleciu w błędzie.
W ustach wikarego z Portsmouth wyraz „zuchwalstwo” wydawał się słaby, ale obecnie widziałem go jako poważne, ogromne wyzwanie. Przeczyć znaczyło twierdzić, że błąd rządził dotąd światem a mądrość dopiero się zaczynała — u takich małych przestraszonych chłopaków jak ja. Jak mogłem śmieć?
Taką była okropna alternatywa, jaką mój przyjaciel niebawem mi przedstawił i którą West z działu księgowości siedząc na moim łóżku w sypialni po zgaszeniu świateł wymownie podtrzymywał. Nie byłem jeszcze wtedy, dosyć bystry, by powiedzieć, ani nie miałem jasności byt widzieć, że mądrość zaczyna się na nowo przy każdym urodzeniu i że nie ma w tym zuchwalstwa, by ustawicznie stawiać przeszłość na cenzurowanym.
Mam wrażenie, że to oświetlona postać owego miodopłynnego kaznodziei utrwaliła mnie w moim uporze. Katedry najlepiej utrzymują swoją treść, gdy są pięknie milczące lub gdy odbijają muzykę i śpiewy w dziwnych tajemniczych frazach. Katolicyzm powinien wszystko zaznaczać, ale niczego nie twierdzić, i na ogół tak czyni, ale ten misjonarz sprowadził całą sprawę do konkretnych i osobistych wymiarów. Piękne ręce ścigały mnie zupełnie nieprzekonywująco. Twarz i głos apelowały na próżno. Moja zdolność percepcji była niepokonana; ten człowiek był aktorem; starał się jak najwięcej wydobyć z roli. W najlepszym razie miał wolę wiary, ale nie miał woli prawdy.
Przez niego Kościół i jego autorytet zostały przede mną odkryte. On obawiał i poddał się tam gdzie ja nie obawiałem i nie poddałem się, on znajdował przyjemność i podniecenie w udzielaniu swej obawy i poddania się, przystosował się do niewiarogodnego i ja nim pogardzałem. Musiałem nim pogardzać. Nie mogłem inaczej. To, w co on wierzył było dla mnie tak niemożliwe, że nie mogłem sobie wyobrazić, by można w to wierzyć z dobrą wiarą. Czy ktoś, kto choćby starał się dojść do prawdy, mógł w to wierzyć? A jeśli nim pogardzałem to było naturalnym, by w dalszym toku pogardzać wszystkimi tymi podobnie nastawionymi jednostkami i wszystkimi tymi, którzy mu ulegli.
Przekonałem się, że moje powątpiewanie w jego zasadniczą uczciwość, oraz cień pogardy jaką rzucała, rozszerzało się od niego na cały Kościół i religię, których on ze swoim namiętnym wykrzykiwaniem o mękach piekielnych stał się symbolem. Czułem się zawstydzony, że siedzę tam w takim potopie łatwowierności.
Oznacza nową fazę w rozwoju umysłowym jeśli staje się wobec pojęć nie tylko jako wobec pojęć lecz jako pojęć uzmysłowionych w architekturze i zwyczaju i w codziennym fakcie materialnym, i jeszcze opiera się. Dotąd uważałem kościoły i katedry za będące tak samo częścią niezaprzeczonej rzeczywistości jak moje ręce i nogi. Narzuciły mi się jako nieodzowna część krajobrazu miejskiego całkiem podobnie jak uważałem Zamek windsorski i Kolegium w Eton za naturalnie związane z doliną Tamizy. Ale owa katedra w Portsmouth, może dlatego, że została świeżo wybudowana i zatem wydawała się bardziej czynna niż jakiś sędziwy budynek, przybrała charakter maszyny raczej niż budowli. Była wielką siewczynią; była jakby jednym z gestów owego kaznodziei utrwalonym i przerobionym na stałe narzędzie; była tam, by dusze ludzi napawać piekłem i strachem i poddaniem. I od tego początkowego zrozumienia moje zdanie sobie sprawy, że wszystkie budynki religijne są w rzeczywistości kinetyczne, rozciągało się coraz szerzej i szerzej na wszystkie widoczne sprawy życia ludzkiego. Zaczynałem niejasno rozumieć, że były to wszystko pojęcia — pojęcia obleczone i uzbrojone w materię. Taką samą niemożliwością było powiedzieć, że nie było piekła ani boskiej Trójcy ani odkupienia 1 potem zostawić te sprawy w spokoju, jak ogłosić się republikaninem albo zażądać prawa do wykształcenia równego z każdym innym nie wchodząc w konflikt z Windsorem lub z Eton. Te rzeczy istniały i nie można było ich istnieniu zaprzeczyć. Jeśli zaprzeczę pojęciom, które ucieleśniały, w takim razie proponuję zmiecenie ich z mojej ziemi; nie mniej.
Pojęda, które mogłem po swojej stronie przeciwstawić tym wielkim zrealizowanym systemom wydawały się z tego punktu widzenia ogromnie bezbronne i słabe. Jednak opanowały mnie. Czułem się mały i przestraszony ale nieugięty.
Byłem jeszcze o pół życia oddalony od pełnego uświadomienia sobie, że jeśli nie przyjmuje się ogólnych pojęć; na jakich istniejący świat ludzki jest oparty, to trzeba zacząć planować na nowo i przebudowywać świat według pojęć co do których się widzi, że są do przyjęcia. Ostatecznie miałem dojść do wizji możliwego zrealizowania takiego stanu ludzkich spraw, w którym nie pozostałaby prawie żadna ze znanych cech zasadniczych. Jednak rewolucja na taką skalę wychodziła poza odwagę mojej młodzieńczej wyobraźni. Byłem zdecydowanie w opozycji do strukturalnych pojęć tego świata, na który przyszedłem i na razie na tym się zatrzymywałem. Omal nie dałem się zatrwożyć i zniżyć do zgody uświadamiając sobie wielkość budowli wchodzących w grę. Buntowałem się, ale na razie był to bunt całkiem bezsilny.
Wspomniałem już poprzednio, że Emporium szczyciło się biblioteką dla pomocników. Składała się ona głównie z popularnych powieści. Postawiłem sobie zasadę, której przestrzegałem przez szereg lat, że nigdy nie będę czytał dzieła beletrystycznego ani brał udziału w sportach. Nie było to takie przesadne jak się wydaje. Byłem chciwy nauki, miałem tylko okruchy czasu, kiedy mogłem się uczyć a znałem urok dobrej powieści i zamieszanie wywołane grą sportową. Zatem powieści na półce zostawiłem nietknięte. Ale była tam także jedna lub dwie książki, którym zawdzięczam wiele. Była tam jedna z tych kompilacyj dla odczuwających głód umysłowy, które odegrały tak ważną rolę w uzupełnieniu braków formalnego wykształcenia w społeczeństwach brytyjskich w dziewiętnastym wieku. Nie mogę jej sobie teraz przypomnieć. Możliwe, że był to Cassella Wychowawca popularny — zdaje się, że tę książkę wymieniłem Geoffrey’owi West a on stąd wyciągnął pochopny wniosek, że kupowałem ją częściami w miarę jak wychodziła. Było to spowodowane jego wrodzoną skłonnością do ożywiania szczegółów. Wcale jej nie kupowałem. Nie miałem pieniędzy, by kupować cośkolwiek częściami. Zresztą mam wrażenie, że książka, którą mam na myśli była bardziej prawdopodobnie jakąś zwięzłą encyklopedyczną produkcją tej dobrze prowadzonej rozumnej firmy edynburskiej, Chambers. Miała długie streszczenia poglądów rozmaitych szkół filozoficznych oraz nauk fizycznych i biologicznych, zestawione jak sobie wyobrażam przez kompetentnych i sumiennych Szkotów. Te ostrożne i jasne streszczenia czytałem chciwie. Wyjaśniały one i porządkowały moje pojęcia. Zyskałem w tym czasie szereg narzędzi umysłowych; ćwiczyłem swój umysł na wyrazach i zwrotach oraz formach myślenia. Rozważałem takie przeciwieństwa jak „subiektywny” i „obiektywny” oraz „pesymizm” i „optymizm”. Zastanawiałem się (przy niezwykle niedostatecznych danych) nad koncepcją drobin i drgań promienia świetlnego. Zadawałem sobie pytanie, co to jest zdrowie? Wydaje się nieprawdopodobnym, że nie natrafiłem wtedy na przeciwieństwo socjalizmu i indywidualizmu, ale chociaż to dosyć dziwne nie mogę sobie przypomnieć, żebym w ogóle myślał o socjalizmie dopóki nie przeczytałem Henryka George’a w Midhurst. Zrezygnowałem z swego wrodzonego sceptycyzmu wobec zachowania energii i dostateczności selekcji ‘ naturalnej. Przeprowadzałem delikatne rozróżnienia nie posiadające wartości praktycznej między panteizmem a ateizmem.
Wypróbowywałem te nowe pojęcia na Westcie, Plattcie i innych. West był zawsze dobry do dyskusji ale Platt był niepewny.
„Możliwe, że Bóg jest wszędzie” powiedział Platt, „albo może go nigdzie nie być. To Jego pogląd. Jednak nie zmienia to faktu, że musimy poukładać te wściekłe kretony przed jedenastą”.
Midhurst zawsze było dla mnie szczęśliwą miejscowością. Przypuszczam, że musiał tam czasem padać deszcz ale wszystkie moje wspomnienia z Midhurst są słoneczne. Gimnazjum rosło, wybudowano dom nauczycielski, który teraz zajmował Byatt z rodziną i który był zapełniony około dwoma tuzinami bursistów; był tam już pomocnik nauczyciela nazwiskiem Harris a niebawem przyszedł trzeci nauczyciel, Wilderspin, który uczył francuskiego i łaciny. Mieszkałem i miałem wspólną sypialnię z Harrisem nad małym sklepem cukierniczym obok hotelu pod Aniołem. Przez pewien czas, aż do chwili rozpoczęcia szkoły zajmowałem ten pokój sam.
W jednej z moich powieści zatytułowanej Miłość i pan Lewisham, której tematem jest właśnie taki nauczyciel jakim ja byłem, opisałem jak przybił do ściany „schemat”, ułożony na to, by najlepiej wykorzystać swój czas i sposobności. Ja to ułożyłem ów schemat, nawet idąc tak daleko, że nazwałem go w ten sposób a nie po prostu podziałem godzin. Każda chwila wciągu dnia miała swoje zadanie. Nigdy nie miałem odpoczywać, gdy nie spałem. Tego rodzaju rzeczy — jak postanowienie, że nie będę czytał powieści i zajmował się sportem — nie są dowodem intensywnego i skupionego umysłu; są dowodem żywego odczucia potrzeby skupienia się w roztargnionym i nieuważnym mózgu. Nie atakowałem świata za pomocą całego tego wysiłku i panowania nad sobą, rozpaczliwy ten wysiłek był tylko skierowany ku temu, by wydostać się ze sklepu i ulicy. Starałem się nabrać sił gwałtownymi sposobami. Z Harrisem chodziliśmy na jednogodzinne spacery, na których obstawałem przy szybkości czterech mil na godzinę. Podczas tych pieszych wycieczek rozmawialiśmy dyszącymi krzykami.
Gospodyni moja pani Walton, która prowadziła sklepik cukierniczy, była to kochana mała energiczna kobieta o okrągłej przyjaznej twarzy, piwnych oczach i w okularach. Zawdzięczam jej naprawdę bardzo wiele. Płaciłem jej dwanaście szylingów tygodniowo a ona żywiła mnie dobrze. Lubiła gotować i lubiła, by to co ugotuje było zjedzone. Posiłki moje w Midhurst są pierwszymi w moim życiu, które przypominam sobie z przyjemnością. Jej gulasze były przedziwnie uczciwe i doskonale robiła sery i kremy śmietankowe oraz marmoladę z jeżyn i czernic. Niech pamięć jej będzie błogosławiona.
Uczyłem w głównej sali szkolnej z Byatt’em, który miał oko na to co robię i dawał mi nieraz pożyteczne rady. Umiał być jasnym, przekonywującym i pomocnym. Nauka jego trzymała się razem za pomocą systemu porządnie pisanych wypracowań domowych. Podejrzewam trochę, że był doświadczonym nauczycielem szkół powszechnych zanim uzyskał stopień akademicki w Dublinie a w każdym razie nauczyłem się wiele od niego prowadząc moją klasę małych chłopców. Byłem skłonny stawiać im wysokie wymagania i dyscyplina moja była nieraz twarda; nieraz im się ode mnie dostało, bo zarówno ja jak i oni woleli takie bezpośrednie postępowanie od zadań za karę i karceru, ale pomagałem im, gdy tylko widziałem ich trudności i na ogół szedłem z materiałem dość szybko.
Najbystrzejszy i najlepszy z całej gromady był „panicz Horry”, najstarszy syn Byatta; był inteligentny i łatwy do urobienia a moje pochwały dały mu tę ufność w swoje zdolności, która sprawiła, że wyprzedzając swój rocznik zyskał pierwsze miejsce w szkole i bezkonkurencyjnie zdobył stypendium, zdaje mi się, w kolegium Merchant Taylors. Pół wieku później przyjechał odwiedzić mnie w Easton, jako wysuszony exkolonialny urzędnik, Sir Horacy Byatt, spensjonowany z Ugandy i poszukujący mieszkania w Essex. Stał się grubo starszy ode mnie i zrobił się z niego straszny imperialista, i chociaż znałem dobrze Sir Harry’ego Johnstona i Sir Jakuba Currie i posiadałem pewne ogólne pojęcie o afrykańskich stosunkach kolonialnych, nie mogłem przeniknąć jego oficjalnej małomówności. Było aż nadto oczywiste, że myślał, że im mniej takie radykalne typy mojego pokroju wiedzą, mówią i robią w ważnych sprawach Imperium, tym lepiej. Pani Chris tabel Mc Laren przyjechała tego dnia z Londynu na obiad i żartowała sobie z niego wyrażając ogromny podziw dla Trockiego. Sir Horacy wydawał się niezdolnym do tego, by uważać bolszewika za coś bardziej ludzkiego niż mątwę i jego pogłębiająca się podejrzliwość w stosunku do niej była bardzo zabawna. „I to Pan takich ludzi wykształcił” powiedziała pani Mc Laren, kiedy sobie poszedł. Spotkaliśmy się potem jeszcze raz przed jego śmiercią, która nastąpiła w r. 1933, na obiedzie wydanym przez miasto dla premierów kolonialnych. Wydało mi się, że wciąż jeszcze nie wie, co o mnie myśleć. O ile wiem, żaden inny z moich chłopców z Midhurst nie zrobił jakiejś wybitnej kariery życiowej.
Ale połowę mojej pracy pod kierunkiem Byatta nie odbywałem jako nauczyciel lecz jako student. Jego stopień uniwersytecki kwalifikował go do organizowania kursów wieczornych z któregokolwiek z trzydziestu kilku przedmiotów z planu naukowego Ministerstwa Oświaty, oraz zyskiwania premii za swoje wyniki przy egzaminach. Wobec tego, w dodatku do trzech czy czterech normalnych klas składających się z około tuzina studentów wieczorowych, które dotychczas prowadził, obecnie zorganizował szereg innych dla mojego szczególnego dobra. Były to, powiedzmy otwarcie, kursy oszukańcze, zawierały niektóre przedmioty, które znał bardzo mało albo wcale nie, a na żadnym w rzeczywistości nie uczył. Procedura była tego rodzaju, że dawał mi dobry podręcznik, napisany pod kątem widzenia egzaminu z przedmiotu, o który chodziło i kazał mi go czytać w klasie podczas gdy on przy swoim biurku załatwiał korespondencję. W ten sposób przeszedłem tego rodzaju przedmioty jak fizjografia (w przeróbce Kosmosu mego starego przyjaciela Humboldta dokonanej przez Huxley’a), fizjologia człowieka, fizjologia roślin, geologia, elementarna chemia nieorganiczna, matematyka itd. W maju przychodziły egzamina a potem, jeśli uzyskam stopień celujący to on otrzymałby cztery funty, dwa funty za stopień bardzo dobry i tak dalej w zmniejszających się ilościach za stopień dobry lub dostateczny.
Bezpośrednim rezultatem, jeśli chodzi o mój umysł, było to, że musiałem przeczytać prawie cały zarys nauk fizycznych i biologicznych z taką starannością i dokładnością, jakie nakłada kontrola egzaminu pisemnego. Wielu rzeczy uczyłem się bardzo łatwo, ale musiałem także dosyć dużo porządnie „wkuwać”. Pamiętam na przykład, że pracowicie mozoliłem się nad opisem anatomii mózgu, j ilustrowanej zawiłymi drzeworytami przekrojów, w jakimś starym wydaniu Anatomii Kirka. Zrozumieć stosunki komór mózgowych, splotów nerwowych i szwowi nie jest wcale trudno, jeśli wiedzę buduje się na kolejnych fazach według rozwoju embrionalnego, ale gdy zabiera się do nich z punktu widzenia struktury dojrzałej, bez pomocy modeli i nie mając nikogo, kogo by można zapytać o znaczenie jakiegoś trudnego wyrażenia, było to zadanie porządnie trudne. Pamiętam także, jak nie mogłem sobie dać rady z wykresami i modelami papierowymi celem uchwycenia zwodniczej demonstracji rotacji ziemi za pomocą wahadłowego doświadczenia Foucaulta. A po stosunkowo łatwym wstępie do elektryczności dostałem się w ciężki teren w podręczniku Deschanela, gdzie były zebrane walce siły. Świadomość moją, że wiem o wiele więcej ogółem biorąc o różnych rzeczach niż większość ludzi naokoło mnie, równoważyła inna, że są na świecie rudzie; których umysły muszą być zdolne swobodnie i szybko poruszać się wśród tych trudności, gdzie mój kręcił się i czołgał z największą uciążliwością.
Ale w każdym razie przygotowanie moje było na tyle dobre, że w wyniku dało wiązankę stopni celujących, gdy ogłoszono rezultaty egzaminów.
Na nieszczęście dla mojego dyrektora, który spodziewał się, że powtórzy ten wyczyn na jeszcze większą skalę w roku następnym, zdałem te majowe egzaminy z takim hukiem, że zostałem zupełnie wymieciony z Midhurst.
Ówczesne Ministerstwo Oświaty nie było całkowicie zadowolone z jakości nauczania przedmiotów przyrodniczych, które rozsiewało po kraju, i starało się rozwinąć swe porozpraszane kursy w zorganizowane szkoły nauk przyrodniczych i wykształcić lepszy typ nauczyciela niż absolwenci filologii klasycznej, duchowni itd., na których z początku musiało polegać. W związku z tym zwracało się okólnikiem do tych, którzy pomyślnie złożyli egzaminy ofiarowując pewną liczbę bezpłatnych miejsc w Normalnej Szkole Nauk Przyrodniczych w South Kensington, które obejmowały także dotację na utrzymanie w wysokości jednej gwinei tygodniowo podczas trymestru i przejazd kolejowy drugą klasą do stolicy. Przeczytałem ten niebieski formularz z niedowierzaniem, wypełniłem go potajemnie i z drżeniem, i niebawem dowiedziałem się, że zostałem przyjęty jako „nauczyciel na studiach” na rok na kursie biologii pod kierunkiem profesora Huxley’a — wielkiego profesora Huxley’a, którego nazwisko było w gazetach, który był znany na całym świecie.
Byatt podzielał moje zdumienie choć nie moją radość.
Przybyłem do Midhurst jako szczęśliwy lecz zrozpaczony zbieg przed niewolą; opuszczałem je w sławie. Wakacje letnie spędziłem częściowo w Up Park u mojej matki a częściowo u mego ojca w Bromley i byłem z trudem do poznania tą samą istotą ludzką co zrozpaczony młodzik z obolałymi nogami, który przywlókł się z Portsmouth do Up Park, szepcąc groźby o samobójstwie. Matka moja nie chciała rzucić cienia na moje szczęście, ale mimo to nie mogła ukryć przede mną, że słyszała, że ten profesor Huxley jest człowiekiem notorycznie niereligijnym. Ale kiedy jej wyjaśniłem, że był dziekanem szkoły, jej obawy ustały, bo nie miała pojęcia, że mogło istnieć coś takiego jak dziekan świecki.
Później matka moja myślała i dowiedziała się więcej o dziekanie. Opisałem dziwną prostą wiarę w Opatrzność, w Ojca Naszego i Zbawiciela, za pomocą której według swych najlepszych możliwości kierowała życiem swoim i swojej rodziny. Domyślałem się, że wiara jej zachwiała; się po doświadczeniach jakie na nią spadły w domu pod Atlasem i po stracie swej „biednej Possy”. Realna wartość, jaką religia dla niej miała, zaniknęła po tych wypadkach. Płakała z przerażenia, gdy przyjechałem z Southse awanturując się, by powiedzieć, że nie pójdę do konfirmacji, ale mam wrażenie, że było to raczej przerażenie natury społecznej niż religijnej. Powiedziałem, że jestem „ateistą”, okropne słowo do usłyszenia dla niej, takie złe jak przeklinanie. „Ależ mój drogi!” zawołała „Nie mów takich strasznych rzeczy!”. A potem jako prawdziwie dobra protestantka znalazła pocieszenie. „W każdym razie to lepiej” powiedziała „niż zostać złapanym przez tych starych księży”.
Nie umiała mówić o religii inaczej jak ustalonymi zwrotami, jednak zwolna ostatnie ślady wiary zanikały. Pod koniec życia umysł jej opadł i osłabł bardzo. Wciąż jeszcze chodziła do kościoła, ale wątpię, czy jeszcze modliła się wolą i myślą. Jej fazy marzeń przepływały coraz bardziej pozbawione wydarzeń i coraz mniej określone, przestając w końcu się marszczyć, i wygładzone płynąc srebrzystemu strumieniowi nicości.
Myśl o nieśmiertelności straciła dla niej swą konieczność i mam wrażenie, że prospekt zmartwychwstania wydawał jej się niepotrzebną i męczącą historią, która ją czekała. I tu właśnie przyszła kolej na Huxley’a. Po jej śmierci znalazłem w jej małej skrzynce z przyborami o mosiężnych nóżkach następujące słowa wypisane jej starym powolnym kanciastym włoskim pismem na pożółkłej kartce papieru listowego.
„Ten wiersz napisany kiedyś przez panią Huxle5j został umieszczony na grobie zmarłego profesora Huxley na jego własną prośbę:
„A jeśli niema za grobem spotkania,
„Jeśli ciemnością wszystko jest i ciszą
„To jednak pokój naszym jest udziałem;
„Wy, co tu zostajecie, nie płaczcie nade mną,
„Boć Bóg umiłowanym swoim sen kojący zsyła,
„A jeśli sen trwa wiecznie, to tak jest najlepiej”.
Napychanie się wiedzą do egzaminów jako mój bezpośredni cel, nie było żadną miarą jedynym zajęciem mojego umysłu w Midhurst. Teraz, gdy mój teologiczny zamęt uciszał się do pewnego rodzaju deizmu przyczyny i skutku, zacząłem sobie uprzytamniać znaczenie włókien stosunków, które chociaż nie nieugięcie, utrzymywały mnie na należnym miejscu w osnowie społecznej. Podobnie jak doszedłem do głębokiego odkrycia i zacząłem rozumieć, że rzymsko–katolicka katedra w Portsmouth nie musi tam być, tak teraz miało się stać oczywistym, że Up Park nie musi tam być, że sklepy na ulicy Midhurst nie muszą tam być, ani wieśniacy i rolnicy na wsi. Świat dalej obracałby się na swej osi, gdyby to wszystko zastąpiono odmiennymi budowlami i urządzeniami.
Powiedziałem już, że nie mogę sobie jasno przypomnieć, kiedy przeczytałem Rzeczpospolitą Platona. Ale było to gdzieś nim wyjechałem do Londynu było to w lecie, ponieważ przypominam sobie, że leżałem na trawiastym zboczu przed małą sztucznie rozpadającą się basztą, która w duchu prawdziwie osiemnastowiecznym zdobiła szczyt Up Park–skiego wzgórza dominującego nad Harting. Tłumaczenie Dialogów znajdowało się samo w pojedynczym zielono oprawnym tomie, szczęśliwie wolnym od wstępu czy rozbioru. Zapewne musiałem zdumiewać się nad Dialogami i przeskakiwać i iść tam i nazad, nim objawiło się mi ich potężne znaczenie. Możliwe, że pewien intelektualny snobizm pomógł mi wytrwać. W łączności z Dialogami ze względu na swój fermentacyjny wpływ na mój umysł pozostaje książka całkiem odmiennego kalibru, sześciopensowe wydanie w papierowej okładce Henryka George’a Postępu i nędzy, które kupiłem w sklepie z gazetami w Midhurst. Książkę tę wyć jak przypuszczam jakaś organizacja propagująca podatek pojedynczy. Te dwie książki podchwyciły i dały treść kierunkowi dyspozycyj i pragnień w mym umyśle, które inaczej mogły się były rozprószyć i nie zostawić śladu.
Szczególnie Platon, w miarę jak dochodziłem do zrozumienia potężnej intencji kryjącej się za jego (dla mnie) czasem bardzo nudnymi a chwilami niezrozumiałymi poi stadami, był jakby ręką silnego brata, chwytającą mnie i podnoszącą by mnie wyprowadzić z niewoli społecznego pogodzenia się i poddania losowi. Nie wiem dlaczego chrześcijaństwo i stary porządek społeczny pozwoliło, y nazwisko Platona wniosło do mego umysłu prestige intelektualny znacznie przewyższający prestige św. Pawła czy Mojżesza. Czemu nie umniejszono jego znaczenia? Przypuszczam, że dlatego, że wierni nie potrafili jeszcze nigdy dotąd wyzbyć się pewnego ukrytego samokrytycyzmu, oraz ponieważ w każdym stuleciu były umysły, do których bardziej przemawiała oczywista uczciwość i wielkość Platona i Arystotelesa niż zagmatwany dogmatyzm Ojców Kościoła. Ale tu był człowiek stworzony na podobieństwo jakiegoś olimpijskiego boga, przed którym każdy umysł uczony i każdy księży grzbiet gięły się w prawdziwym lub nałożonym uszanowaniu, który napisał rzeczy pełne rewolucyjnej siły destrukcyjnej śmielsze od moich najciemniejszych pomruków. Dotąd było zawsze coś buntowniczego, niższego, wątpliwego i skrytego w moich zarzutach przeciwko systemowi religijnemu, moralnemu i społecznemu do którego, jak się wydawało, musiałem przystosować swoje życie. Wszystkie moje myśli podniosły się teraz w jawnej afirmacji tych nowych pojęć, które przede mną otwierał.
Głównym z nich była koncepcja społeczeństwa, w którym indywidualizm ekonomiczny był całkowicie podporządkowany dobru ogólnemu. Było to moje pierwsze zetknięcie z ideą komunistyczną. Przyjmowałem własność za coś zupełnie naturalnego, całkiem tak samo jak matka moja przyjmowała monarchię i kościół. Byłem tak zajęty umysłowym buntem przeciwko pojęciu Boga i Króla, że dotąd nie podnosiłem obiekcyj przeciwko sposobowi w jaki właściciel zagradzał mi drogę tu, zakazywał mi używać tego czy cieszyć się owym. Teraz mając przed oczyma platoński obraz całkowicie odmiennej administracji społecznej, który umożliwiał porównanie, mogłem się zapytać: „Jakim prawem — to jest dla ciebie a nie dla mnie?” Czemu wszystko jest zmonopolizowane? Dlaczego przywłaszczono sobie wszystko i zabezpieczono sobie wszelkie korzyści przeciwko mnie nim przyszedłem na świat?
Książka Henryka George’a zjawiła się jak demonstracja laboratoryjna, która ma tchnąć życie w teorię ogólną, z jego wielce uproszczoną i wiarygodną historią progresywnego przywłaszczania ziemi, z jego atakiem na niezasłużony przyrost dochodów prywatnych i z jego lekarstwem w postaci pojedynczego podatku, który by w rezultacie uczynił dochody zbiorowym dobrodziejstwem. Dowody jego, tak jak je stawiał, były łatwe do zrozumienia a ja mogłem je zmieniać i komplikować dla siebie wciągając ten czy ów wzgląd, który on wyłączył. Było to jakby rozwiązaniem pokrewnych zagadnień matematycznych o progresywnej zawiłości pod wspólną regułą. Było rzeczą całkiem łatwą przejść od podkreślanego z naciskiem przez Henryka George’a przyrodzonego prawa całego społeczeństwa do uczestniczenia w korzyściach ziemi, do prostszych aspektów procentu i wzrostu wartości pieniądza Stałem się, jakbym to mógł określić, socjalistą w fazie odczuwania urazy, i to co się działo ze mną działo się z milionami spośród młodej generacji w Europie i Ameryce. Coś — nikt z nas nie wiedział jak to określić lecz powszechnie nazywaliśmy to systemem kapitalistycznym — ja zespół tradycyjnych zwyczajów, niekontrolowanej energii zdobywczej i przewrotnych sposobności, marnował nam życie i my zaczynaliśmy sobie to uświadamiać. Ale w o czasie na całym świecie nie uświadamiano sobie naprawdę, wyraźnie, że było to spowodowane nie systemem ale brakiem systemu.
Tak mi się jednak przytrafiło, że przypadki, p; które napotyka się lub omija książki, tak działały w Midhurst, że prawie zupełnie nie słyszałem nazwiska Karol Marxa przed wyjazdem do Londynu. Socjalizm mój był przed–marksistowski. Mam wrażenie, że przeczytałem coś o Robercie Owen’ie w tej encyklopedycznej książce w czytelni Emporium w Southsea, oraz że musiałem natrafić na jakieś streszczenie Utopii More’a, chociaż przypominam sobie, że przeczytałem ją znacznie później i zasadniczo pojęcia moje były zbudowane na pierwocinach socjalizmu. Byłem całkowicie za planowaniem nowego społeczeństwa. Ale wydawało się w sposób oczywisty rzeczą niepotrzebną, by usunąć z drogi stary bezład nim przyjdzie nowy porządek. W miarę jak przychodzi planowany porządek, zamieszanie znika samo przez się. Dopiero po rocznej i dłuższej pracy w kolegium nauk przyrodniczych spotkałem się twarzą w twarz z marksizmem ale w tym czasie byłem już wyposażony, by ocenić właściwą miarą jego miłą do przyjęcia, mistyczną i niebezpieczną ideę przebudowania świata na podstawie tylko niezadowolenia i zniszczenia: walkę klas. Zburzyć „system kapitalistyczny”, (który nigdy nie był systemem) było uniwersalnym lekarstwem tego upartego, egocentrycznego i złośliwego teoretyka. Jego snobistyczna nienawiść burżuazji dochodziła do manii. Złożyć winę na kogo innego i uciekać się do gwałtów, kiedy coś jest w nieporządku jest w trudnościach naturalną dyspozycją zwykłego człowieka na całym świecie. Marx użyczył najlichszemu i najniższemu z ludzkich impulsów pozy pretensjonalnej filozofii i czynne umysły wśród mas upośledzonych zwróciły się ku niemu bardzo chętnie. Marksizm nie jest w żadnym sensie twórczy ani leczący. Jego stosunek do nieuniknionej przebudowy społeczeństwa ludzkiego, która teraz jest w toku, jest pasożytniczy. Jest to osłabiająca umysłowa epidemia zawiści, którą ludzkość napotkała w swej trudnej i zawiłej walce dla wydobycia się z przestarzałych warunków społecznych ku nowemu porządkowi świata. Jest to malaria wysiłku rosyjskiego aż po dzień dzisiejszy. Przyszłoby do rewolucji twórczej i możliwe że do rewolucji twórczej daleko wspanialszego typu, gdyby Karol Marx nigdy nie był żył.
Jeszcze szczęśliwie nie zdając sobie sprawy z ogromnych udaremnień, które oczekiwały impuls dążący ku nowemu porządkowi społecznemu, chodziłem po czerwono–brunatnych uliczkach i zielenią ocienionych ścieżkach Midhurst rozmawiając o sprawach, które zajmowały mój umysł z Harrisem, albo marząc o nowym racjonalnym państwie, o którym przypuszczałem, że nadejście jego jest całkiem bliskie, kiedy to, co było jasne dla mnie stanie się jasnym dla każdego. Byliśmy nędznie wyglądającą parą w gotowych ubraniach, a szliśmy prędko i rozprawiali płynnie. Harris miał poważny profil czerwonoskórego Indianina i jego udział w rozmowie sprowadzał się głównie do przytakiwania ze zrozumieniem. Albo mawiał: „Słusznie, całkiem słusznie” albo „Tego nie widzę”. Ja wystrzeliwałem w górę i wyrastałem nieco z mego ubrania, ale nasz ogólnie niedbały wygląd ratowało to, że nosiliśmy kwadratowe birety uniwersyteckie podobne do tych, jakie noszą studenci z Oxford lub Cambridge, by utrzymać wokół naszej szkoły atmosferę erudycji.
Tak za pośrednictwem Platona uzyskałem wizję Wieku Rozumu, który miał się właśnie zacząć. Nigdy nikt mocniej nie wierzył w szybkość postępu niż ja. Musiałem się wówczas uczyć nawet elementów ludzkiego postępowania i nie miałem pojęcia o ogromnej rozmaitości struł umysłów i przekonań jaka była możliwa. Zdaje mi się, że nie podejrzewałem, że jest taka siła jak bezwład społeczny, z którym się trzeba liczyć. Nie żyłem już marzeniami, patrzałem na świat, ale widziałem go z boską prostotą; wszystko co nie było w nim proste mis się wkrótce stać prostym; wszystkie jego odmiany i czasowniki zrobią się regularnymi prawie natychmiast i wszystko będzie się odmieniać w trybie oznajmującym. W oczywisty sposób socjalizm czekał nas wszystkich a wtedy każdy będzie czynny i szczęśliwy.
Nie tylko w stosunku do ekonomii umysł mój wyzwolił i posuwał się teraz z ufną prostotą. Napełniły mnie również dziwne i pobudzające myśli o życiu płciowym. Impulsy płciowe stawały się we mnie coraz bardziej naglące w miarę jak wzmacniało się moje zdrowie i odwaga. Odchodziło dużo nieprzyzwoitych i tłustych rozmów za ladami w Southsea, ale podobnie jak nieskromne rozmowy moich kolegów szkolnych w Bromley, były raczej ciekawe i wyszydzające niż miłosne. Rozpraszały raczej niż podniecały żądzę. Prawie całkowicie oddzielona w mym umyśle od tego nurtu niezbyt szkodliwej nieskromności, była pewna ilość powierzchownych flirtów z praktykantkami i subiektkami, raczej na modłę robionych grzeczności i udanych afektów, których nauczyłem się od moich kuzynek w Surly Hall. Pomocnice w pracowni kostiumów były z zawodu panienkami o pięknych figurach; przyciągały praktykantów i okazywały im siostrzane uczucie, by mieć ich pod ręką, gdy chodziło o odprowadzenie lub coś podobnego, ale znajomość taka nigdy nie prowadziła do pocałunków i pieszczot. O ile o mnie chodzi, to „dobra figura” tego okresu, w ciasnym długim gorsecie, z tiurniurą z tyłu, z pojedynczym skonsolidowanym biustem wysuniętym naprzód i „greckim wygięciem” wysuniętym w tył, nie miała w sobie nic co by przypominało głęboko piersiste Wenery i Brytanie, które pierwsze obudziły moją świadomość płciową. Naturalne i swobodne pokolenie dzisiejsze z trudem może sobie uprzytomnić, jak kompletnie od fiszbinami podtrzymywanego kołnierza naokoło szyi aż po falbanki naokoło nóg, ciało kobiece było osłonięte przed męską obserwacją i jak znacznie to przyczyniło się do właściwie skutecznego oporu przeciwko nagości w sztuce. Mężczyźni chodzili do kabaretów po prostu dla rzadkiej radości zobaczenia kobiecych ramion, nóg i zarysów, ale ja nie miałem pieniędzy, by iść do kabaretu.
Przypuszczam, że gdy przeniknęłoby się te wszystkie skomplikowane zapory obronne i dostało się do żywego ciała kryjącego się wewnątrz, to możnaby było myśleć o zindywidualizowanej miłości fizycznej, ale tak daleko nigdy nie doszedłem w Southsea ani Midhurst. Matka Natura robiła co mogła, by mnie podniecić, i obnażyła w mych snach praktykantkę, która wydawała mi się całkiem ładna oraz modelkę, która była moją oficjalną siostrą, ale stara czarownica dodawała do tego pokazu tyle dziwnych i niepotrzebnych przesadności i dodatkowych liczności, że uczyniła mnie raczej bardziej nieśmiałym i nierealnym i przyzwoitym niż byłem kiedykolwiek, kiedy spotykałem jej ofiary na jawie. A ponadto w Southsea kobiety były w jednym skrzydle budynku a my młodzieńcy i mężczyźni w drugim, niedostępne, bo smoki pilnowały. Jeśli nie nastąpiłoby coś w rodzaju porwania Sabinek i ogólnego rozprzężenia społecznego, to możliwości niewielkie. Jeden czy dwa razy w Southsea lub Portsmouth prostytutka uczyniła zapraszający gest pod moim adresem ale szyling tygodniowo na wydatki osobiste nie daje możliwości dla kupnej miłości. W Midhurst nie miałem zupełnie towarzystwa kobiecego. Pani Walton miała dwie dorosłe córki, ale była zawsze czujna co do swoich lokatorów, i żartobliwa szamotanina ze starszą o pensa, surowo stłumiona i zganiona przez matkę, była wszystkim do czego namiętność zdołała dojść w tym kierunku. Na próżno Natura interweniowała i wyolbrzymiała tę szamotaninę w marzeniach.
Pewnego razu jednakowoż, osiągnąłem stadium bliższe upragnionej rzeczywistości. Było to na Boże Narodzenie w Up Park, gdy odbywała się w świetlicy dla służby zabawa, podczas której wyższa i niższa służba mieszała się razem. Była tam posługaczka kuchenna, która jak nagle odkryłem, była niewypowiedzianie piękna i ja wciąż tańczyłem i tańczyłem z nią, aż matka moja uznała konieczność znalezienia mi innych partnerek. Była to dziewczyna o ciepłym odcieniu cery, wilgotnych piwnych oczach i żywym ładnym rumieńcu podniecenia. Nazywała się Mary i nigdy nie dowiedziałem się więcej. A potem w jednym z podziemnych przejść do kuchni, gdzie może jej szukałem, wypadła z jakiegoś załamania i pocałowała i uścisnęła mnie. Nigdy czegoś przyjemniejszego nie doznałem. Dały się słyszeć odgłosy kogoś nadchodzącego w przejściu a ona ostatni raz przypadła do mnie, przycisnęła swoje usta do moich i uciekła. To było wszystko. Następnego rana przed wschodem słońca poczłapałem dokartem po zmarzniętej drodze do stacji Rowlands Castle, by pojechać do Portsmouth, a gdy następnym razem przyjechałem do Up Park na jakieś święto, Mary już nie było. Nigdy jej już nie zobaczyłem i nie mogłem się dowiedzieć jej nazwiska ani dokąd się udała. Matka moja, która wiedziała, nie byłaby mi powiedziała. Ale czuję jeszcze teraz jak jej serce bije na moim, mam w pamięci jej gibkie ciało w cienkiej żółtej sukni i o ile się nie mylę, to przejechałem obok Mary — jestem pewien, że jest rześką staruszką — na jakiejś szosie w Hampshire w ciągu ostatnich kilku tygodni.
Ale po tym wiedziałem, że miłość nie jest ani brudem ani flirtem i zacząłem pragnąć, by mieć jej więcej.
W miarę jak w Midhurst umysł mój wypełniał się i rozszerzał zacząłem z coraz wyraźniejszą przykrością odczuwać ten stan płciowego niezaspokojenia, w jakim żyłem. Po całej Europie i Ameryce młodzież męska i żeńska męczyła się z powodu tego samego niezaspokojenia. Nie tylko umysły ich były napełnione strachem przez tę koszmarną bajkę o Bogu–ludożercy i jego piekle, nie tylko chwytano ich bezradnie młodych i na całe życie wtłaczano w żmudne, nużące, nieinteresujące i beznadziejne zajęcia, lecz nawet odmawiano im najzdrowszych i najprzyjemniejszych swobód wzajemnej zabawy. Wpędzano ich w skrywane i osłabiające nałogi i haniebne stłumienia. Rok rocznie wiek zawierania małżeństw podnosił się, a odsetek małżeństw spadał i otchłań nacisku i niepokoju między pragnieniem a racjonalnym zaspokojeniem rozszerzała się. W owym sklepie z gazetami na drodze do Landport, gdzie widywałem a czasem kupowałem Wolnomyśliciela, zobaczyłem także na wystawie Ma1thuzańczyka, i jeden lub dwa numery były przedmiotem żywej dyskusji z Platt’em i Ross’em. Procesji Bradlaugh Besaut’a miał miejsce w r. 1876 i światło rozumu stopniowo zaczynało się wciskać w ciemne miejsca, angielskiego życia płciowego. Prawdopodobnie istniałam wtedy silniejsza wiara w możliwość całkowitego regulowania urodzin niż można by sądzić na podstawie rzeczywistych faktów. Teraz pod wpływem utopizmu Platona i swoich rosnących pragnień zacząłem zapytywać swoją wyobraźnię, czego właściwie pragnąłem w kobietach.
Pragnąłem i potrzebowałem ich uścisków i o ile mogłem zmiarkować, one potrzebowały i pragnęły uścisków mężczyzn. Odsłoniło się przede mną jako odkrycie nowej niedorzeczności w życiu, tak jak je ludzie wiedli wokół mnie, że nieskończone miliony młodych ludzi obojga płci na świecie znajdują się w tym samym stanie płciowego zamieszania i niepokoju co ja, całkiem niezdolni do wyzwolenia się słodko i uczciwie z tych obsesyj, w jakie się uwikłali. Istniało dosyć przedstawicieli obu płci, by wystarczyło dla wszystkich. Ale wcale nie chciałem epidemii małżeństw. Nie miałem wówczas najmniejszej chęci by mieć gospodarstwo domowe albo potomstwo; ambicja moja dążyła cała do swobodnego studiowania i wolnego poruszania się w dochodzeniu mych własnych celów i umysł mój wcale nie wyrobił sobie ustalonego przekonania co do jakiejś specjalnej jednostki czy typu jednostki. Zupełnie nie zgadzałem się z sentymentalnymi wzorami i zogniskowanym przywiązaniem przyjętym przez większość ludzi wokół mnie. W wolnym życiu i wolnych miłościach strażników Rzeczypospolitej znalazłem zachętę jakiej potrzebowałem, by nadać swoim pragnieniom systematyczną formę. Niebawem odkryłem nowe poparcie dla tych próbnych projektów u Shelley’a. Bez względu na każdą widoczną rzeczywistość wokół mnie, na prawo, obyczaj, usus społeczny, konieczności ekonomicznie i niezbadaną psychologię kobiet, rozwinąłem swoją młodocianą fantazję kobiet wolnych, ambitnych, polegających na sobie, które by kojarzyły się ze mną i szły sobie swoją drogą, podobnie jak ja chciałem iść swoją. Nigdy w rzeczywistości nie widziałem ani nie słyszałem o takich kobietach; wydedukowałem je z mej wewnętrznej świadomości.
To była moja wstępna fantazja miłości, nim nie pojawiły się miłostki. Wywierała przez wiele lat zasadniczy wpływ na moje postępowanie. Jest rzeczą niezwykłą jak bardzo budujemy nasze nadzieje na takich tajemnych fantazjach i jak kompletnie ignorujemy prawdopodobieństwo, że kochankowie, których spotykamy mogą mieć całkiem inne systemy wyobraźni. Kobiety „Samurajów” w mej Nowoczesnej Utopii (1905), najbardziej platońskiej z moich książek, są ucieleśnieniem tych rojeń z Midhurst.
Zatem nim doszedłem do osiemnastu lat — szerokie zarysy mych pojęć dorosłych o życiu ludzkim już się były pojawiły — choć jeszcze na surowo. Szedłem po drodze, po której rozmaitym krokiem wielki odłam inteligencji mojego pokolenia posuwał się w Anglii ku sceptyzmowi religijnemu, socjalizmowi i racjonalizmowi płciowemu. Nie miałem pojęcia o tym ogólnym kierunku wokół siebie. Zdawało mi się, ze myślę sam dla siebie niezależnie, ale teraz zdaję sobie sprawę, że wielkie mnóstwo umysłów posuwało się w dokładnie tym samym kierunku. Podobne siły działające na Podobne organizacje dają podobne wyniki. Przypuszczam, że gdy gromada szpaków kołuje w powietrzu, każdy pojedynczy ptak czuje, jakby poruszał się z własnej inicjatywy.
Jedno rażące opuszczenie z moich poglądów, jak tutaj naszkicowałem, natychmiast rzuci się w oczy czytelnikowi powojennemu. Prawie zupełnie nie myślałem i nie mam nic do powiedzenia o swoich myślach odnośnie do zagadnienia wojny i stosunków międzynarodowych. Mój politycznie zaściankowy umysł zamykał się w granicach Imperium. Sztandary i żołnierze, okręty wojenne i ciężkie armaty były już bardzo na widoku w europejskim krajobrazie lądowym i morskim jednak aż do Woji Boerskiej pod koniec stulecia nie wywoływały krytycznej uwagi. Nie miałem pojęcia, że z armat się strzela — chyba, że były nastawione w przeciwnym kierunku od cywilizacji; w Afganistanie lub kraju Zulusów albo przeciwko odległym nie mogącym się równać z naszymi bateriom w Aleksandrii. Wyglądały jakby należały do porządku rzeczy, całkowicie podobnie jak góry, trzęsienia ziemi i zachody słońca należały do porządku rzeczy. Tworzyły tło. W Anglii nie wkroczyły w zwykłe życie osobiste przed r. 1914.
To była najbardziej widoczna ślepa łata w angielskim światopoglądzie liberalnym pod koniec dziewiętnastej wieku, ale nie jedyna. Również kompletnie nie zdawałem sobie sprawy jak w monetarnej organizacji świata odbijał się ogólne ekonomiczne niesprawiedliwości i niedorzeczności. Ale wówczas jeszcze nigdy w życiu nie widziałem dziesięciu suwerenów razem, które by były moją własnością, nigdy nie dotknąłem się pieniędzy papierowych z wyjątkiem banknotu pięciofuntowego, ani nie natrafiłem na czek. (Z banknotami Banku Angielskiego obchodzono się w tych czasach bardzo uroczyście; starannie badano znak wodny a płatnika, po kilku podejrzliwie przenikliwych spojrzeniach, proszono by napisał swoje nazwisko i adres na owym środku płatniczym). Sakiewki z pieniędzmi i kawałki papieru, które nosiłem do banku w Portsmouth nie obudziły we mnie żadnego poczucia ważności. Nie podejrzewałem, że w pieniądzach może być coś bardziej zdradliwego niż w wagach i miarach. Albo nie wiedziałem, albo też nie zdawało się mnie obchodzić, że podczas gdy yard wynosił zawsze tyle a tyle metra, funt i frank i lira i dolar były zdolne do przesunięć w swym wzajemnym stosunku do siebie, i że ceny mogły wykazywać najbardziej niezwykłe i oszałamiające zmiany poziomu. Nie czyniły tak w danej chwili. W owych czasach opadały tylko bardzo łagodnie i wszystko stawało się coraz tańsze. Jak wykażę w odpowiednim miejscu istniały jeszcze inne zasadnicze luki i dysproporcje w światopoglądzie radykalnym pod koniec dziewiętnastego wieku, ale te były główne z nich. Można je znaleźć z równą wyrazistością w autobiografii któregokolwiek przywódcy świata pracy w moim pokoleniu.
W Midhurst przeżyłem dziwny mały konflikt między dumą a wiedzą praktyczną. Uczyniłem coś, co bardzo głęboko zraniło mój honor osobisty. Ukląkłem przy balustradzie ołtarza w kościele parafialnym i schyliłem swą głowę przed ręką biskupa i potulnie i z uległością zostałem konfirmowany na członka Kościoła Anglikańskiego. Można to uważać za zwykłą formalność, ja jednak nie widziałem tego w tym świetle. Czułem się tak jak mógł się czuć wczesny chrześcijanin, który dla zdrowych wewnętrzno–politycznych i świeckich powodów zgodził się spalić szczyptę kadzidła przed boskim Cezarem.
Znalazłem się jednak w niezwykle trudnym położeniu. Byatt dowiedział się, że nie byłem jeszcze konfirmowany a na podstawie statutów szkolnych, wszyscy członkowie grona nauczycielskiego musieli należeć do kościoła anglikańskiego. Jeśli dla naszej obopólnej korzyści miałem dalej pożerać i z powrotem wydawać wiadomości naukowe, sprawę trzeba było uregulować natychmiast. Podsunąłem, że mogę mieć „wątpliwości”. „Ależ mój drogi!” zagrzmiał Byatt. „Ależ mój drogi! Nie powinieneś mówić w ten sposób. Pożyczę ci Dowody Paley’a. To cię uspokoi, co to tego…. A zresztą wiesz, że musisz”…
Istotnie wiedziałem, że muszę. Nie było dla mnie na całym świecie widocznej posady, jeśli nie będę się trzymał przygody w Midhurst. Porzucić ją teraz byłoby tym samym co wyskoczyć ze statku na środku Atlantyku. Powinienem był wcześniej pomyśleć o sprawie tej konfirmacji. Gdybym odmówił, to cały ciężar sytuacji spadłby na moją matkę. Im bardziej rosłem, tym ona wydawała się mniejsza i słabsza i tym mniej chciałem jej sprawiać przykrość. Zgodziłem się ku jej wielkiej radości. Jestem pewien, że przez pewien czas Ojciec Nasz otrzymywał znowu serdeczne podziękowania i pochwały. Byatt załatwił sprawę w ten sposób, że wikary miał mnie osobno i szybko przygotować do nadchodzącego obrzędu konfirmacji.
W szczęśliwszych okolicznościach może byłbym miał trochę zabawy z tego wikarego, byłem jednak zbyt zmartwiony i zgorzkniały z powodu mego zgodzenia się. Siedzieliśmy przy świetle lampy naprzeciwko siebie przy stole w jego mieszkaniu. Był to jasnowłosy, wrażliwy młody człowiek o orlim nosie i pięknym donośnym księżym głosie, i robił co mógł, by możliwie najbardziej odwrócić naszą rozmowę od sprawy, o którą chodziło. Już jednak byłem uparcie zdecydowany, by zmusić go do powiedzenia wszystkiego na właściwy temat. Zadałem szereg pytań o stosunku darwinizmu i geologii do historii biblijnej, o ścisłej dacie upadku pierwszych rodziców, o istocie piekła, o transsubstancjacji i o dokładnej korzyści płynącej z przystępowania do komunii itp. Po każdej odpowiedzi mówiłem „A więc w to mam wierzyć… Rozumiem”. Nie próbowałem dyskutować. On należał do ludzi, których twarze czerwienią się, których oczy odwracają się od człowieka i których głosy stają się wyższe w tonie przy najmniejszej konieczności wyjaśnień.
„No tak, to wszystko jest nieco subtelne” — zaczynał.
„Jednak ludzie mogliby potem robić trudności, więc chcę wiedzieć, co im odpowiedzieć”.
„Ależ oczywiście”…
„Przypuszczam, że wystarczy, jeśli będę wierzył w to wszystko w sensie…. duchowym”.
„Znacznie lepiej w ten sposób. O wiele lepiej w ten sposób. Tak się cieszę, że to rozumiesz”.
Organy grały, nabożeństwo się odbywało. Obok prawdziwego młodego panicza w moim wieku przeszedłem przez nawę i ukląkłem. A następnie komunikowałem się i spożyłem małą kostkę przedstawiającą ciało mego Odkupiciela i łyknąłem słodkiego wina z kielicha, który jak mnie zapewniono, zawierał jego krew. Przypomniał mi się kawałek ciastka. Później, żeby zadowolić matkę powtórzyłem to przedstawienie w Harting ale potem dałem sobie spokój z teofagią. O ile mogłem stwierdzić nie osiągnąłem niczego dobrego ani też złego z tych homeopatycznych dawek boskości.
Ale rana zadana memu honorowi osobistemu bolała przez długi czas i wiele lat upłynęło nim potrafiłem przebaczyć Kościołowi, że postawił te zapory w postaci przynależności do kościoła państwowego na mej drodze do użyteczności społecznej. Mam wrażenie, że nawet jeszcze do tej pory nie przebaczyłem mu całkowicie.
Zapisuję ów wstyd i odrazę w związku ze swoją konfirmacją, ponieważ wydaje mi się że ten dziwny nastrój zatwardziałości był czymś bardzo ważnym w moim rozwoju. Sam nie rozumiem tego wszystkiego jasno a tym mniej l potrafię to wytłumaczyć. Co sprawiło, że przywiązywałem tyle wagi do owego publicznego kłamstwa? Nie znowu takim Jerzym Washingtonem pod względem prawdomówności. Jeśli nigdy nie byłem płynnym kłamcą, to jednak czasem potrafiłem kłamać całkiem skuteczniej A faktycznie w mym prowadzeniu się było dużo materiału, o który natrętne sumienie mogło zahaczyć, nie skupiając się tak całkowicie na tym specjalnie upadku. Nie było na myśli alternatywnej afirmacji. Nie było poczucia, że jakieś bóstwo przygląda się z protestem. Nie miałem innego Boga. Mogę tylko objaśnić swoje uczucia przypuszczeniem, że w mojej strukturze duchowej był element bezinteresowny, który przywiązywał więcej wagi do zaprzeczenia chrześcijaństwa niż do owej ściśle osobistej korzyści. Było coś w moim mózgu, jakieś nieosobiste ja, które sprzeciwiało się mojemu pierwotnemu prawu do szczęścia za cenę zniżenia swego poziomu prawdomówności.
Robiłem co mogłem, by złagodzić ten konflikt w swej istocie za pomocą bluźnierczego dowcipkowania, aż stary Harris zaczął się mnie trochę bać. „Nie bardzo wierzył” w Boga, ale sądził, że dobrze jest nie iść z Nim za daleko.
Harris nie miał zarozumiałości; miał wybitny nos i ostrożne usta i szedł dyskretnie i ironicznie przez świat, który jak stwierdził na podstawie doświadczenia, był skłonny okazać się nieoczekiwanie gniewliwy. Czuł, że coś mogło na mnie spaść, jakiś grom, a on już miał takie szczęście, że pewnie trafiłby jego. „Niech pan nie mówi takich rzeczy” mówił. „Niech pan tego nie mówi”. Ale niebawem przyszła dystrakcja egzaminów majowych i koniec roku szkolnego a po krótkim pobycie w Up Park udałem się do domu pod Atlasem, by zostać z ojcem aż do czasu, gdy South Kensington będzie gotowe na przyjęcie mnie. Mój surowy umysł był tak zajęty w Midhurst wysiłkiem skierowanym do uzyskania pełnej i logicznej koncepcji głównych części wszechświata na miejsce ortodoksyjnych interpretacyj, które odrzucałem, że zwracałem bardzo mało uwagi na inny dramat tendencyjny, który odbywał się obok mnie. Podczas gdy ja odbywałem swą ciernistą drogę z obrębu protestantyzmu w jednym kierunku, mój stary kolega Wilderspin, który mieszkał w budynku nauczycielskim, tak że bardzo mało go widziałem, był na drodze ku Rzymowi. Midhurst jest jedną z tych miejscowości angielskich, które zachowały katolicką gminę od czasów sprzed reformacji a mały prozelityzujący ksiądz kręcił się koło niej zawsze gotowy do zawarcia przyjaźni z przygodnymi młodymi ludźmi, na których się natknie. W rozmowie jego dźwięczał lekko lubieżny ton, który mnie odpychał; dowcip swój podsuwał chytrze i śmiał się najpierw sam tłusto; należał do tej wesołej szkoły propagandystów, którzy starają się uczynić jasnym, że niema nic z przeklętego niszczącego radość purytanizmu w kochanym starym, kochanym wesołym kościele; po jakiejś jednej przechadzce i rozmowie z nim unikałem go. Między innymi, sądząc, że jestem świeżo konfirmowanym anglikaninem i nie mając pojęcia o moim rzeczywistym stanie ducha, chciał dyskutować ze mną o ważności protestanckich święceń. Ale ja nie troszczyłem się za centa ani o katolicką ani o protestancką odmianę kapłaństwa, z tym chyba wyjątkiem, że nie lubiłem ich obu. Świat mój był od tego daleki. W rozmowach z nim nie czułem się swobodny, ponieważ nie widziałem jaki niweczący użytek może zrobić z jakiegoś mocniejszego zaprzeczenia chrześcijaństwa z mojej strony.
Złapał jednak Wilderspin’a i Wilderspin także zniknął z Midhurst w tym samym czasie co ja.
W szereg lat później, kiedy mieszkałem w Woking, Wilderspin znowu przez kilka dni przelotnie zamigotał; w mym życiu jako opierzony wędrowny ksiądz. Odwiedził mnie i wydawało mi się, że jest biedny, głodny i że czuje się nieswojo. Widać było, że pracuje w zawodzie wyzyskującym swych pracowników, Opowiadał mi, że musi chodzić do najdziwniejszych siedzib wśród wiernych i że niedawno znalazł gniazdo myszy w łóżku, które mu przeznaczono. Zrobił na mnie wrażenie, że jest jeszcze trochę zdumiony życiem jakie prowadzi i duchową i materialną dyscypliną, której podlegał. Zaprosiliśmy go na obiad i okazywał najżywsze zainteresowanie w projektowaniu menu. Wybraliśmy dzień nieograniczony żadnymi postami i regułami. Przyszedł; ucztowaliśmy, rozmawiali o Midhurst, o szkole i o chłopcach, śmialiśmy się razem bardziej obficie niż kiedykolwiek przedtem, piliśmy, palili i rozstaliśmy się serdecznie. Było to dla niego niewątpliwie radosne zdarzenie. Po czym już nigdy go nie widziałem ani nie miałem o nim wiadomości. Możliwie, że mój wesoły dom wyprowadził go z równowagi a zapewne ja nie byłem typem przyjaciela, do odwiedzania którego możnaby zachęcać nie bardzo surowego i pobożnego księdza.
Przez trzy lata nie widywałem się dużo ze swym ojcem i było rzeczą interesującą wrócić do niego i przebywać z nim samemu właściwie na stopie równości. Był wysoką postacią znacznie wyższą ode mnie w czasach, gdy chodziłem do szkoły, teraz jednak dorastałem go szybkim krokiem. Zostaliśmy doskonałymi przyjaciółmi i towarzyszami. Dom pod Atlasem był zupełnie nieczyszczony i nędzniejszy i bardziej odrapany niż kiedykolwiek, ale ojciec mój obozował, by się tak wyrazić, wśród tego nieporządku bardzo wygodnie. Gotował bardzo dobrze, znacznie lepiej niż to kiedykolwiek robiła moja matka, w podziemnej kuchni, i kazał mi zmywać i sprzątać mój pokój, a inne—mi stronami gospodarstwa domowego nie przejmowaliśmy się. Bardzo teraz utykał i zaczął tyć; kuśtykał przy pomocy grubej laski ale kuśtykał żywo. Był łysy i miał niebieskie oczy, rumianą wesołą twarz i kwadratową brodę jak król Dawid. Szczerze podziwiał moje świadectwa i ambicje i żywo interesował się elementarną wiedzą przyrodniczą i filozofią, które rozwijałem przed nim z drugiej ręki.
Sklep był jakby w śpiączce i sprawiał nam bardzo mało kłopotu; ze sklepu pozostała już tylko sprzedaż przyborów cricketowych. Zarabiał więcej zamykając drzwi frontowe po podwieczorku i idąc na boisko cricketowe. Jeśli kogoś ogarniało pragnienie kupienia naczynia glinianego wieczorem, to pukał i tłukł się do drzwi dopóki to pragnienie mu nie wywietrzało. W niedzielę mogliśmy chodzić na długie spacery, i jeść lunch składający się z chleba ze serem — lub nawet zimnego mięsa w odległości wielu mil od domu.
Zawsze dość dużo czytał a teraz czytał szeroko i swobodnie. Czytywał Daily News — Daily News Ryszarda Jeffries i Andrzeja Lang’a — i Longman’s Magazine — z czasów R. L. Stevenson’a i Grant’a Allen’a; pożyczał książki z Instytutu Bibliotecznego i kupował na wysprzedażach. Stopniowo przełamaliśmy inhibicje co do religii i polityki naturalne między ojcem i synem, i prowadziliśmy wielce różnorodne rozmowy i dyskusje.
W późniejszych latach oddaliłem się od mego ojca pod względem duchowym, chociaż zawsze pozostaliśmy dobrymi przyjaciółmi, ale podczas tych jego ostatnich lat w Bromley byliśmy zupełnie na jednym poziomie; jeśli ja miałem dużo wiadomości jednego rodzaju, on miał dużo innego rodzaju i nasza rozmowa była rzetelną wymianą. Umysł jego w najdziwniejszym kontraście z umysłem mojej matki odznaczał się nie dającą się zaspokoić świeżością. Mam wrażenie, że matka moja nie miała nigdy żadnej nowej myśli po opuszczeniu szkoły panny Riley; myśli jej po prostu zanikały. Ale natomiast ojciec mój trzymał się do ostatka. Korespondencyjnie grał w szachy z moją teściową, kiedy miał przeszło siedemdziesiąt i mniej więcej w tym czasie odgrzebał kilka moich starych książek szkolnych i rozpoczął algebrę i Elementy Euklidesa, nieznany dla niego świat, osiągając znaczną łatwości w rozwiązywaniu równań kwadratowych i układaniu zagadnień nim zabrał się znowu do czego innego. Teraz w domu pod Atlasem pod wpływem mojego stypendium i pism W. H. Hudsona i Grant’a Allen’a zaczął na nowo odświeżać swoje ogrodnicze wiadomości z botaniki, które posiadał jako ogrodnik oraz wiadomości z przyrody, które posiadał jako mieszkaniec wsi.
W wszelkiego rodzaju rachunkach ojciec mój był lepszy ode mnie. Posiadał całą delikatną nerwową i mięśniową zręczność i szybkie prawie nieświadome subtelności gracza w cricket, był instynktownym dobrym strzelcem i nadawał się znakomicie do wszelkiego rodzaju gier. W owym czasie zaczęliśmy razem grać w szachy, ale podczas gdy on doprowadził do dobrych wyników, dla mnie szachy były zbyt nużące i irytujące więc zrezygnowałem z nich. W warcabach walczyłem z nim bezustannie, w końcu dotrzymałem placu ale nigdy nie ustanowiłem całkowitej przewagi. O polach, roślinach, ptakach i zwierzętach posiadał naprawdę głęboką wiedzę, przy której moje nagromadzone wiadomości wydawały się książkowe i powierzchowne. W okolicę wokół Bromley szybko wkraczał rozszerzający się Londyn; wysepki w postaci nowych dróg oraz cegieł i zaprawy wapiennej pokrywały bujne łąki a kiedy miałem lat piętnaście czy szesnaście, owa brunatna rzeczka Ravensbourne szemrząca wśród zwisających nad nią drzew została nagle pochłonięta przez nowy system kanalizacji, ale ojciec mój umiał patrzeć i pokazywać mi sto aspektów dawnego porządku rzeczy, pliszkę, gniazdo sikory, zimorodka, niewątpliwego pstrąga pod mostem, rosiczkę w moczarowatym miejscu koło Keston, pyłek sosen, unoszący się jak mgła, orła w korzeniach paproci, (który jak mu mogłem nawzajem powiedzieć był Pteris Aquilina). „Pójdziemy na te grzyby w Camden”, mówił „Będą teraz w sam raz. Weźmiemy do nich torebkę soli ze sobą, mój chłopcze, i zjemy je na surowo. Wtedy nie będziemy mieli kłopotu z tłumaczeniem się, gdzieśmy je znaleźli”. A gdyśmy przyszli do Camden rzeczywiście były tam grzyby, jak gdyby je był wyczarował, białe czapki przebijające się dla nas z ziemi.
Posiadał sztukę wskrzeszenia wsi wśród zalewu przedmieścia podobnie jak posiadał sztukę hodowania winnej latorośli i sprawienia, że krzew wigelii rozwijał się na tym naszym brudnym podwórzu.
W jedno ze świąt bankowych, zapewne poniedziałek Zielonych Świąt, skorzystał z taniego biletu, by udać się ze mną z powrotem do swego chłopięctwa do Penhurst. Przeszliśmy przez park od strony Tonbridge. Chciał, żebym zobaczył i odczuł to swobodne życie, jakie pro wadził zanim chwycił go sklep i niepowodzenie. Chciał zobaczyć i odczuć je jeszcze raz sam. „Tuśmy grywali w cricket — tak w każdym razie było to gdzieś tutaj — dopóki w mroku nie straciliśmy piłki z oczu…. Teraz tu jest więcej paproci, a mniej trawy”. Opowiadał o wymarłym pokoleniu naszych krewniaków, Duke’ów, i o przyrodniej siostrze, o której nigdy przedtem nie słyszałem. Ona i on chodzili razem na ryby po mokrej od rosy trawie pomiędzy wschodem słońca a rozpoczęciem pracy dziennej. Była wysoką dziewczyną, która umiała biegać prawie tak szybko jak on. Powtórzył to. Przypuszczam zatem, że jego pierwsze marzenia o kobietach nie były znowu takie niepodobne do moich. Pokazał mi gdzie siadywała w kościele w Penhurst. Rozprawiał również bardzo uczenie o hodowli wierzb na drążki cricketowe i ile czasu potrzeba, żeby człowiek nauczył się zrobić pierwszorzędną piłkę cricketową. Był to wielki dzień dla ojca i dla mnie.
Przez całe swoje życie ojciec mój był człowiekiem szczęśliwym i wyrozumiałym ze szczególną niechęcią do sporów lub podtrzymywania swego stanowiska w świecie. Lubił robić mądre rzeczy za pomocą swego mózgu, rąk i ciała, ale męczyła go nie do zniesienia myśl o ustawicznej walce o byt. Takim też był mój brat Frank. Możliwe, że mój brat Fred i ja mamy w sobie tę samą żyłkę, ale świat czynił wobec nas takie brzydkie, grożące i upokarzające gesty od samego początku, żeśmy się wzięli do kupy i zmusili do stłumienia własnej natury i do walczenia, i walczyliśmy i pokonywali się dopóki nie osiągnęliśmy wolności. Czy było to dla nas dobre czy złe?
Jestem skłonny sądzić, że złe. Dyspozycja do zdobywania, utrzymywania i gromadzenia, pracowania, by uzyskać pozycję, zabezpieczenia sobie pierwszeństwa i korzyści była obca nam wszystkim czterem. Nie leży w naszej tradycji; nie leży w naszej krwi; nie leży w naszym rodzie.
Potrafimy porządnie pracować i nadajemy się do gry zespołowej, umiemy „grać w cricket” jak brzmi powiedzenie, ale nie potrafimy sprzedać, targować się, czekać, spekulować i przechowywać. W świecie poświęconym prywatnej własności nie zyskujemy niczego. Odsuwają nas od sposobności. Trzymać naszą uwagę po tej stronie życia było dla nas wykrzywieniem. Jak opowiem, ja miałem szczęście, bo całkiem przypadkowo nagle rozwinąłem w sobie niezwykłą siłę zarobkową, którą jeszcze dotąd mogę wykonywać, a przez trzydzieści lat spraw moich doglądała niezwykle kompetentna żona. Mam jednak wrażenie, że niektóre bardzo wspaniałe możliwości w moim bracie Fredzie zwróciły się do samego tylko oszczędzania i sklepikarstwa.
W porządku społecznym, gdzie wszystkie dobre rzeczy dostają się tym, którzy konstytucjonalnie i z konieczności przez cały czas pilnują, zagarniają i chwytają, charakter mego ojca, bogaty humor i wyobraźnia mego brata Franka, były usunięte z gry i całkowicie zmarnowane. W świecie konkurencyjnej zdobywczości jest naturalnym udziałem ludzi mego pokroju być wykopanym z życia przez spryciarzy i karierowiczów. Bardzo silnym czynnikiem w rozwijającym się u mnie socjalizmie są i zawsze były mniej lub więcej świadome impulsy, impuls coraz bardziej świadomy, by ubiec i rozbroić spryciarza i karierowicza i uczynić świat bezpiecznym dla podatnego i szczerego umysłu oraz dla autentycznego artysty i twórczego pracownika. W książce p. t. Praca, dobrobyt i szczęście ludzkości pisałem o „mądrym Aleku”. Dla mnie jest on „szczurem” i gdy go poczuję jeżę się. Najwyżej stawiam judzi o podobnym temperamencie co ja, co przypuszczam jest rzeczą naturalną i konieczną, i wierzę, że w końcu nasz rodzaj okaże się lepszym od ich rodzaju, tak jak ludzie są lepsi od szczurów. Będziemy budować a to co zbudujemy w końcu się ostoi.
Ale jeszcze przez tysiące pokoleń jasnookie, szybkie, nieustanne szczury będą niepokoić nasze budynki, jeść nasze środki żywności, oszukiwać nas na wszelkie sposoby i obgryzać, gonić i uciekać. Będą rozrzucać nasze pieniądze, fałszywie przedstawiać nasze cele i dyspozycje, fałszować własność i niszczyć i marnotrawić miliony szczęśliwych istnień.
Ojciec mój zakończył swe dni w małym domku w Liss, który mogłem mu wynająć a potem kupić i matka moja, i starszy brat tam z nim zamieszkali. W miarę jak zaczęło mi się dobrze powodzić byłem w stanie podwyższyć dochody tego gospodarstwa do tego stopnia, że było im całkiem wygodnie według ich nie bardzo wymagających kryteriów; również mój brat Fred, który był w Południowej Afryce upierał się przy płaceniu swego udziału. Kiedy zbuntowałem się przeciwko pańszczyźnie sklepu sukienniczego, starszy mój brat nie mógł znieść moich okrzyków swobody i również odrzucił łokieć. Wyrobił sobie ideał egzystencji wiejskiej na podstawie przeczytania Bracebridge Hall Washington’a Irvinga, i osiadł z moim ojcem naprzód w Rogate a potem w Liss i wędrował po okolicy naprawiając zegary, handlując zegarkami, oceniając charaktery i gadając głupstwa. Jeśli nie było to szczególnie zyskowne to było jednak zabawne i — swobodne. Jest coś z mego brata w panu Polly — mam na myśli postać, nie opowiadanie. Ojciec mój czasami grywał w Napoleona a często w bilard w sali klubowej w Liss. Matka moja siedziała zatopiona w marzeniach, wyglądała z okna saloniku na piętrze na przechodniów, pisywała małe schludne liściki do Freddiego i do mnie, ubierała się coraz bardziej jak królowa Wiktoria i chodziła do kościoła i do komunii św. (Nie chodziła jednak w Liss na nabożeństwo wieczorne, ponieważ uważała, że jest zbyt „rzymskie”, komże, świece, intonowania — za dużo tego wszystkiego”). Brat mój handlował zegarkami i wyjeżdżał na rowerze, czasem na całe dni.
W r. 1905 matka moja pewnego wieczoru poślizgnęła się, spadła ze schodów i doznała wewnętrznych obrażeń a w kilka tygodni potem umarła. W jej ostatniej chorobie dusza jej powędrowała z powrotem do Midhurst i majaczyła o nakrywaniu do stołu dla swego ojca albo o liczeniu ściegów przy uczeniu się szydełkowej roboty. Umarła stawszy się znowu małym dzieckiem. W r. 1910 ojciec mój obudził się pewnego rana bardzo rześki, wydał staranne pouczenie co do właściwego sposobu przyrządzenia puddingu nerkowego swej gospodyni pani Smith, podkreślał, żeby był drobno posiekany, protestował przeciwko „kawałkom wielkości dużego palca”, przeglądnął Daily Chronicle, którą mu przyniosła i zabierał się do wstawania. Wystawił nogi z łóżka i zesunął się z łóżka martwy. W naszym pulsie rodzinnym istnieje nieregularność, opuszcza uderzenie od czasu do czasu i prędzej czy później opuszcza więcej niż jedno i wtedy jest koniec z nami. Dziadek mój oparł się o bramę, by podziwiać zachód słońca a potem przestał żyć w ten sam sposób. Tej wiosny, gdy to piszę (1933 r.) zatrzymanie serca przyszło także na mego starszego brata i gdy wstał od śniadania zachwiał się i upadł martwy. Ale to było trochę przedwczesne; miał dopiero siedemdziesiąt siedem lat a zarówno mój ojciec jak i dziadek mieli po osiemdziesiąt dwa. Będzie mi bardzo przykro opuszczać widowisko życia ale w końcu będę musiał odejść, i ufam, że gdy mój czas się wypełni ja także będę mógł odejść w ten widocznie dziedziczny sposób. Zdaje mi się, że bez względu na inne wady jakie mamy, mamy wspaniały sposób umierania.
Dzień, w którym przeszedłem z mego mieszkania, w Westbourne Park przez Ogrody Kensingtońskie do. Kolegium Nauk Przyrodniczych, wpisałem nazwisko przy wejściu do tego przysadzistego budynku z czerwonej cegły,, i terrakoty i wyjechałem windą do pracowni biologicznej, był jednym z wielkich dni mego życia. Cała moja dotychczasowa wiedza przyrodnicza była z drugiej ręki — albo trzeciej lub czwartej; czytałem o niej, wykuwałem podręczniki, zdawałem pisemne egzaminy z uczuciem, że jestem jeszcze bardzo daleko od konkretnych faktów a jeszcze dalej od żywych obserwacyj, myśli, kwalifikacyj i teoretycznych spekulacyj z pierwszej ręki, które stanowią rzeczywistość naukową. Dotąd miałem tylko niedostateczne drukowane stwierdzenia podręczników, często pisane bardzo —źle i niedbale, dosztukowane kilku niezrozumiałymi wykresami i drzeworytami. Teraz przez splot szczęśliwych wypadków doszedłem do bezpośredniego kontaktu z tym wszystkim, o czym tylko słyszałem. Tu były mikroskopy, sekcje, modele, wykresy tuż obok przedmiotów, które wyjaśniały, okazy, muzea, gotowe odpowiedzi na pytania, objaśnienia, dyskusje. Tutaj byłem w cieniu Huxley’a, najbystrzejszego obserwatora, najzdolniejszego uogólniacza, wielkiego nauczyciela, najjaśniejszego i najdzielniejszego z polemistów. Przydzielono mnie na jego kurs biologii elementarnej a potem miałem pod jego kierunkiem kontynuować zoologię.
W bardzo starannie zrobionej noweli Błąd pod mikroskopem (Żółta księga 1893) i w równie starannej powieści, Miłość i pan Lewisham (1900) oddałem coś z fizycznej i społecznej atmosfery tej wczesnej pracowni biologicznej. Tamte opisy zostały skreślone, gdy znajdowałem się tak znacznie bliżej faktycznego doświadczenia niż obecnie, że nie będę nawet próbował parodiować ich tutaj, a nie wydaje się słusznym, by je tutaj przytaczać. Muszę się jednak postarać, choćby nawet bez powodzenia, dać pewne wyobrażenie o tym jak uświadamiałem sobie niezwykłe rozszerzenie umysłowe w miarę jak umysł mój przechodził od drukowanej wiedzy zawartej między okładkami książek do tych głębokich prawdziwych rzeczy a potem promieniał na zewnątrz do zrozumienia, że synteza nauk tworzy żywotną interpretację świata.
W owym czasie obie strony biologii opisowej, botanika i zoologia, znajdowały się w analogicznej fazie; przechodziły od prostej klasyfikacji do morfologii i filogenezy. Fizjologia porównawcza i genetyka miały dopiero przyjść w zasięg zwykłego studenta biologii. Było zapewne nieuniknionym, żeby czekały na ustalenie i potwierdzenie drzewa filogenetycznego, genealogicznego drzewa życia, nim z kolei mogły zająć środek rzeczy. Filogeneza bezkręgowych była jeszcze w stadium bezplanowych uogólnień, morfologia roślin zajmowała się wyszukanym demonstrowaniem progresywnego podporządkowania generacji płciowej rozmnażaniu się przez zarodniki a nawet fakt ewolucji jako takiej nie był jeszcze powszechnie przyznawany Mechanizm ewolucji pozostał przeto polem dla prawie nieodpowiedzialnej spekulacji. Weismann i jego zaprzeczeni; dziedziczenia cech nabytych zyskiwało znaczenie. Naszą główną dyscypliną była rygorystyczna analiza struktur kręgowców, embriologii kręgowców i kolejności for kręgowych w czasie. Czuliśmy, że naszym szczególny zadaniem jest określenie stosunku grup za pomocą możliwie najostrzejszej krytyki budowy. Dostępne dowody kopalne nie stanowiły dziesiątej części tego, co odkopane do dzisiaj; również materiał embriologiczny pozostawał daleko w tyle za dzisiejszymi zasobami; doznawaliśmy jednak tych samych emocyj ciągłych odkryć, potwierdzających lub korygujących nasze wnioski, rozszerzających nasz horyzont i wypełniających nowe kawałki wielkiej układanki, których jeszcze wciąż doznaje badacz biologii?! Studium zoologii w tej fazie było bystrym, delikatnym, rygorystycznym i gruntownie wspaniałym szeregiem ćwiczeń. Było gramatyką formy i krytyką faktu. Ten rok, który spędziłem na seminarium Huxley’a był poza wszelką wątpliwością najbardziej wychowawczym rokiem mego życia. Wyrobił we mnie ową potrzebę zwartości i konsekwencji, ową odrazę do przypadkowych założeń i dowolnych twierdzeń, która jest zasadniczą cech wyróżniającą umysł wykształcony od niewykształconego Faktycznie pracowałem bardzo ciężko przez ten pierwszy rok. Widownią moich trudów było górne piętro Szkoły Normalnej, Królewskiego Kolegium Nauk Przyrodniczych, jak się dzisiaj nazywa, piętro dawno od tego i czasu użyte do innych celów. Była tam długa pracownia z oknami wychodzącymi na kolegium sztuk pięknych, wyposażona w drewniane stoły, zlewy i kurki i naprzeciw okien, półki z preparatami, nad którymi wisiały wykresy i rysunki sekcyj. Na stołach były nasze mikroskopy, odczynniki, miseczki do sekcyj lub pokrajane zwierzęta, zależnie od wypadku. W notatnikach zapisywaliśmy naszą wiedzę. Na drzwiach były tablice, na których demonstrator G. B. Howes, późniejszy profesor Howes, cudownie szybki rysownik, rysował kolorowymi kredami dla naszego pouczenia. Był to człowiek o bladej twarzy, czarnej brodzie, nerwowy, rodzaj Svengalego w okularach, szybki i żywy, zawsze nie spokojny, w najzupełniejszym kontraście z potężnym zamyśleniem swego mistrza. Sam Huxley wykładał w małej sali wykładowej przyległej do pracowni, kwadratowej, otoczonej czarnymi półkami dźwigającymi szkielety i czaszki ssaków wystawione dla pokazania ich podobieństw, szereg modeli woskowych rozwijającego się kurczęcia i podobny materiał. Takim jakim go znałem Huxley był starcem o żółtej, kwadratowej twarzy, z błyszczącymi małymi piwnymi oczami, czyhającymi jak gdyby w jaskiniach pod jego ciężkimi siwymi brwiami, i grzywą siwych włosów, zaczesanych w tył z wyniosłego czoła. Wykładał wyraźnym mocnym głosem bez pośpiechu i bez ociągania się, odwracając się do tablicy znajdującej się za nim, by naszkicować jakiś wykres i zawsze strzepujący kredę z palców bardzo starannie nim podejmował wykład. Niebawem rozchorował się, i po pewnej przerwie Howes, niespokojny, drażliwy, błyskotliwy, zajął jego miejsce wykładając i rysując bez tchu i zostawiając na tablicy gęstwinę zgrabnych kolorowych linii. W tyle sali były zasłony wychodzące na muzeum poświęcone bezkręgowcom. Mówiono mi, że podczas gdy Huxley wykładał, Karol Darwin zwykł był czasami wychodzić przez zasłonę z galerii znajdującej się z tyłu i usiąść i słuchać aż jego przyjaciel i towarzysz skończy. Za moich czasów Darwin nie żył dopiero od mniej więcej roku (umarł w r. 1882). Ci dwaj byli to bardzo wielcy ludzie. Myśleli odważnie, starannie i prosto, mówili i pisali bez trwogi i jasno, żyli skromnie i przyzwoicie; byli potężnymi oswobodzicielami intelektualnymi. Szkoda, że tak wielu spośród młodszych pracowników naukowych czasów dzisiejszych, nie znając warunków życia umysłowego we wczesnym wieku dziewiętnastym i stojąc po większej części na gruncie zdobytym, oczyszczonym i przygotowanym dla nich przez tych olbrzymów, znajduje perwersyjną przyjemność w pomniejszaniu ich. Pod tysiącem względów praca ich była niekompletna i próbna i którykolwiek bubek, który zechce użyć daleko większych zasobów dzisiejszych przeciwko nim, może znaleźć zdania wypowiedziane przez nich, które były niewystarczające lub lekko błędne i teoretyczne sugestie, które zostały porzucone lub odparte, i może zyskać trochę osobistego rozgłosu z katedry lub prasy reakcyjnej mówiąc, że Darwin został zdyskredytowany lub Huxley obalony. Wielka to radość dla pana (i pani) Krzykacz, całkiem zresztą naturalnie, uprzytamniać sobie, że jasno wiedzą o rzeczach, o których Darwin nigdy nie słyszał, i potrafią podrzeć na strzępy jakąś hipotezę Huxley’a. Mali ludzie będą stawali na ramionach olbrzymów do końca świata a małe ptaki plugawić gniazdo, w którym się wylęgły. Darwin i Huxley znali mniej więcej jeden procent faktów o wariacji i mutacji, które są dostępne panu Krzykaczowi. To nie zmienia zasadniczej wspaniałości osiągnięcia Darwina i Huxley’a. Oni stawiają fakt ewolucji organicznej na niezniszczalnej podstawie dowodu i demonstracji tak że nawet polemiści rzymsko–katoliccy w końcu przestali krzyczeć na wzór biskupa Wilberforce’a z kościoła anglikańskiego podczas pamiętnej okazji „Tak, małpie syny! Wyglądacie na to” i w zamian odkryli, że Kościół zawsze wszystko wiedział o ewolucji i miejscu człowieka w wszechświecie, podobnie jak zawsze wiedział wszystko o miejscu systemu słonecznego w przestrzeni. Tylko nic o tych rzeczach nie mówił, bo tak było mądrzej. Darwin i Huxley, według swego miejsca i miary, należą, do tej samej arystokracji co Platon i Arystoteles i Galileusz i w końcu opanują księży i ortodoksyjny umysł z równą pewnością, ponieważ istnieje oddźwięk, choćby niechętny, zamaskowany i tłumiony, w każdej ludzkiej duszy na słuszność i mocno wypowiedzianą prawdę.
Ten biologiczny kurs Huxley’a był czysto i ściśle naukowy w swym charakterze. Nie miał innego celu na widoku poza wzmożeniem i badaniem oraz udoskonaleniem wiedzy swego zakresu. Nigdy nie słyszałem ani nie myślałem o praktycznych zastosowaniach lub pożytkach przemysłowych tego cośmy rozwijali w ciągu pracy owego roku, a przecież korzyści gospodarcze i higieniczne, które wypłynęły z pracy biologicznej w ostatnich czterdziestu latach były ogromne. Te jednak aspekty były bez znaczenia na podstawie kryteriów naszego studium. Przez rok chodziłem obszarpany i stawałem się coraz bardziej obszarpany, byłem niedożywiony i nie bardzo dobrze mieszkałem, ale o to mi zupełnie nie chodziło z powodu wizji życia, która rosła w mej duszy. Pracowałem wyczerpująco i spędziłem rok nawet szczęśliwszy od tego jaki przeżyłem w Midhurst. Miałem pewne trudności z powodu nieregularności i braku podstaw mego wykształcenia ogólnego, ale mimo to byłem jednym z trzech, którzy uzyskali najlepszą ocenę przy egzaminach z zoologii, które sprawdzały naszą pracę.
Stopień bardzo dobry w kolegium oznaczał przeszło 80 procent możliwych punktów a dwoma innymi, którzy uzyskali ocenę bardzo dobrą byli Martin Woodward, potomek znanej rodziny biologów, który potem utonął wyławiając zoologiczne materiały morskie na zachodnim wybrzeżu Szkocji, oraz A. V. Jennings, z którym się bardzo zaprzyjaźniłem, syn londyńskiego nauczyciela szkół, prywatnych. Cała reszta kursu otrzymała stopnie od dostatecznego do niedostatecznego.
Jennings był jedynym, z którym zawarłem bliską przyjaźń w owym pierwszym roku. Był to młody człowiek o mniej więcej rok starszy ode mnie, smukły, w popielatym ubraniu, o rumianej twarzy, z gęstymi kędzierzawymi czarnymi włosami. Otrzymał był staranne wykształcenie klasyczne, a jeśli nie czytał tak rozlegle jak ja, to czytał znacznie dokładniej. Był studentem dobrze przygotowanym. Lubił żyłkę bluźnierstwa i nieposzanowania, którą , rozwinąłem dla użytku potocznej konwersacji, wprawiała go ona w pochwalny chichot, a gdyśmy raz pokonali przeszkodę mojej nieśmiałości przed szczerą dyskusją, rozprawialiśmy niezmiernie dużo o ideach religijnych, politycznych i naukowych. Nauczyłem się od niego bardzo dużo i starłem dużo surowości i uprzedzeń z mego umysłu J w kontakcie z jego. Pierwszy raz w życiu wchodziłem w kontakt w South Kensington z umysłami tak żywymi; albo żywszymi od mojego i znacznie lepiej wyposażonymi, umysłami interesującymi się tak samo jak ja znaczeniem życia. Uratowały mnie one w wysokim stopniu od wytworzenia skorupy obronnej wokół mej zarozumiałości.
Raz czy dwa razy Jennings okazał osobiste zainteresowanie się mną, które jeszcze wciąż jasnym blaskiem świeci mi w pamięci. „Nauczyciele na studiach” w Szkole Normalnej otrzymywali zasiłek na utrzymanie w wysokości jednej gwinei tygodniowo, co nawet w tych czasach było raczej niewystarczające. Po zapłaceniu mieszkania, śniadań itd. zostawałem tylko z około szylingiem lub dwoma na posiłki południowe w ciągu całego tygodnia. Dniem wypłaty była środa i nierzadko pieniądze moje kończyły się przed poniedziałkiem lub wtorkiem i wtedy nie jadłem nic w dziewięciogodzinnej przerwie między śniadaniem a kolacją, którą jadłem u siebie. Jennings zauważył to i również zauważył, że w oczach chudłem i słabłem, i prawie siłą zaprowadził mnie do restauracji i zafundował mi przykładny porządny posiłek, mięso, dwie jarzyny, szklankę piwa, budyń z marmeladą i kawałek sera; pamiętna braterska uczta. Chciał powtórzyć swoją gościnność, ale się oparłem. Miałem jakąś głupią dumę co do nieodwzajemnionych dobrodziejstw, bo wiem, że inaczej byłby czynił to często. „To czyni współzawodnictwo sprawiedliwszym”, nalegał Jennings.
Pod koniec tego wzmacniającego roku miałem nieokreśloną nadzieję, że będę mógł kontynuować od razu studia zoologiczne, jednak nie było ułatwień dla pracy badawczej. Tak bardzo wtedy ten przedmiot mi się podobał, że sądzę, że mógłbym był posunąć się w nim do bardzo rzetelnych i pożytecznych prac. Mógłbym był dojść do pełnego ekwipunku profesora zoologii na postawie, jaką uzyskałem, gdybym miał swobodę czerpania wiadomości, gdzie je mogłem znaleźć. Byłbym uzupełnił swoje braki. Jestem przekonany, że w kształceniu się w kolegium czy na uniwersytecie, żywo interesujący się studenci — a przecież to są jedyni studenci coś warci, innych nie powinno tam być powinno ta, być —powinni mieć znacznie więcej swobody w poruszaniu się i wybieraniu sobie kursów i nauczycieli, niż im się na ogół pozwala. W każdym razie, mój wynik z pierwszego roku sprawił dostateczne wrażenie na komitecie selekcji, by zagwarantować mi ponowne mianowanie mnie nauczycielem na studiach na drugi a potem na trzeci rok w innych działach szkoły, gdzie były wakanse do obsadzenia.
Na nieszczęście dla mnie był tylko jeden Huxley w Kolegium Przyrodniczym i kurs, na który mnie teraz przerzucono nie posiadał zupełnie podniety i właściwości rozszerzenia horyzontów owego roku wstępnego. Ciąg zainteresowania i ciekawości został przerwany i umysł mój był niezdolny zwrócić się z energią do nowej pracy, którą mu przedłożono. Cierpiał z powodu rozerwania i wstrząsu. Prawie natychmiast znalazłem się w niezgodzie ze swymi nowymi profesorami i instruktorami.
Teraz jestem w stanie widzieć jaśniej niż to było możliwe w danej chwili co właściwie ze mnie, niezmiernie chciwego i pilnego ucznia, jakim byłem w pierwszym roku, zrobiło dowcipkującego, niezadowolonego, niespokojnego, i uciążliwego buntownika, jakim teraz zostałem. Jest to faza mego życia, którą dopiero teraz umiem umieścić w perspektywie i zobaczyć jako logiczną część całości.
Były niezwykłe błędy i nielogiczności w mechanizmie nauczania, który mnie chwycił w swoje tryby. Nie miałem pojęcia o tych błędach i nielogicznościach, kiedy potykałem się o nie, nie rozumiałem prawie nic ani z nieporadności sił wychowawczych, na które reagowałem, ani też z natury moich własnych reakcyj; i było już całkiem za wiele dla mojej inteligencji i woli, by zyskiwać tylko zamieszanie i szereg częściowych udaremnień i upokorzeń ze spotkań, które teraz leżały przede mną. Ja się nie skarżę. Zamieszanie, udaremnienie, upokorzenie i marnotrawienie energii są wspólnym udziałem istot ludzkich w fazie na ślepo zmieniających się stosunków, i co jest wyjątkowe w moich dziejach to nie nieporadna walka, jaka się teraz zaczęła ale poprzedni szczęśliwy traf wyzwolenia i zachęty w Midhurst i pod Huxley’em, ten jasny okres szczęścia między r. 1883 i 1885, który wzmocnił mnie i dał mi ufność we własne siły i upartą wytrwałość, by iść w kierunku, w jakim nastawione były moje stopy.
Normalna Szkoła Nauk Przyrodniczych i Królewska Szkoła Górnicza, by podać pełny tytuł jaki wówczas nosiła, wznosiła się z wyglądem niezmiernej celowości czterema kwadratowymi blokami na Exhibition Road. Kiedy po raz pierwszy przeprowadziłem swą słabą i obszarpaną osobę i swą małą czarną torbę przez jej portale, doznałem uczucia, że nareszcie dostałem się pod określone przewodnictwo i opiekę. Czułem, co jak sądzę cywilizowany młody obywatel powinien czuć w stosunku do oświaty swego państwa. Jeśli będę pracował ciężko, robił co mi każą i słuchał przepisów, to sądziłem, że wtedy uzyskałbym najpełniejszą sposobność, by rozwinąć wszystkie piękne możliwości jakie są we mnie oraz również, że byłbym użyty z najlepszą korzyścią dla świata i dla siebie. Myślałem, że Normalna Szkoła Nauk Przyrodniczych wie, co chce ze mną zrobić. Dopiero po moim pierwszym roku zacząłem rozumieć, że Normalna Szkoła Nauk Przyrodniczych, podobnie jak większość rzeczy w ówczesnej niepewnej i nieustalonej cywilizacji, zupełnie nie wie nawet co chce zrobić ze sobą. Była to naukowa mieszanina. Została skompilowana w pośpiechu. Tylko ów wielki budynek z czerwonej cegły i terrakoty, w którym wówczas była zgromadzona, trzymał ją razem.
Był to produkt nieregularnych i konwulsyjnych pchnięć czynionych przez embrionalne państwo światowe w swych podświadomych wysiłkach, by uwolnić się od arystokratycznego narodowego systemu osiemnastowiecznej Europy. Przez cały wiek dziewiętnasty jedna głęboko sięgająca dyslokacja po drugiej podkreślała rosnącą potrzebę powszechnej oświaty ludności i nowego typu oświaty opartego na oświeceniu spowodowanym odkryciami naukowymi i rozszerzającym się zakresem doświadczenia. Już w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku Huxley podnosił ważność biologii w wykształceniu. Pędowi tej potrzeby przeciwstawiały się przyjęte religie, rządzące arystokracje i to co jeszcze zostało z „uczonych” uniwersytetów średniowiecznych. Nowe organizacje oświatowe istotne dla dobrego funkcjonowania nowego porządku, musiały rosną przeciwko tym oporom i w toku tego uległy wielkiemu opóźnieniu, skarłowaceniu, wykrzywieniu i zniekształceniu.
Siły znajdujące się przy władzy przyznawały praktyczną konieczność nauczania z zakresu techniki i nauk przyrodniczych na długo przedtem nim uznały potęgę i wartość nowej naukowej wiedzy. Podobnie jak te siły konserwatywne pozwalały pojawić się oświacie elementarnej tylko w tym rozumieniu, że miała być pożytecznym przeszkoleniem warstw niższych i niczym więcej, tak sankcjonowały rozwój kolegium przyrodniczych tylko pod warunkiem, że ich techniczną użyteczność uzna się jako ich jedyne usprawiedliwienie.
Wielka grupa szkół w South Kensington, która obecnie znana jest jako Imperialne Kolegium Nauk Przyrodniczych i Technologii, wyrosła przeto z zakładu całkowicie technicznego, zrodzonego z niskiej paniki wywołanej w Anglii rewelacją kontynentalnego rozwoju przemysłowego na Wielkiej Wystawie z r. 1851. Pierwotny zakład mieścił się w Muzeum Geologii Praktycznej (należy zwrócić uwagę na pomniejszające znaczenie owego „praktyczna”) przy Jermyn Street i jego oryginalny tytuł brzmiał „Rządowa” Szkoła Górnicza i Sztuk Stosowanych”. Do tego dodano szkołę chemiczną, wykładowcę mineralogii i później pracownie fizyczne; do South Kensington został przeniesiony kawałek po kawałku, a na to, zgoła nieodpowiednio, nałożono Szkołę Normalną (r. 1873 i 1881), celem kształcenia nauczycieli dla kursów przyrodniczych, które z opóźnieniem otwierano w całym kraju. Od tego czasu w dalszym ciągu rozszerzała się i absorbowała. Dzisiaj jest olbrzymim grzybiastym zbiorowiskiem budynków i szkół bez widocznego centrum, celu przewodniego lub kierowniczego mózgu. Stała się częścią składową tego jeszcze bardziej ogromnego, jeszcze bardziej rzucającego się w oczy bezgłowego potwora, Uniwersytetu londyńskiego.
Mądrość praktycznego człowieka, z światopoglądem opartym na bezpośrednich potrzebach, niezanalizowanych motywach i nieprzemyślanych założeniach, i z wrodzoną obawą swobodnej i badawczej myśli, objawia się jeszcze na stu punktach w budowie i funkcjonowaniu tego wielkiego zbiorowiska. Walka o połączenie przygotowania technicznego z starannie pielęgnowanym brakiem wykształcenia ogólnego, nietknięta głupota w sprawach zasadniczych, były dobrze podtrzymane. South Kensington powie ci jeszcze dzisiaj z dumą „nie chcemy uczoności” i wyjaśni prawie z obawą, że ostatnią rzeczą, której pragnie udzielić to wykształcenie ogólne. Idealnym produktem kolegium Imperialnego jest nadal tłum mechanicznych, elektrycznych i chemicznych macherów przemysłowych, co do których istnieje gwarancja, że nie mają zdolności do przewodnictwa społecznego, konstruktywnego kombinowania lub oryginalnego myślenia. W zdrowej technice istnieje nie dająca się wykorzenić tendecja, by przejść do czysto naukowych zainteresowań i do pełni myśli społecznej, wyższe zatem centra będą stale wyłamywać się. South Kensington wbrew samemu sobie wykonuje dużo pracy naprawdę uniwersyteckiej i robi ludzi z wielu ze swych techników. Ale jak dotąd, uznaniu tej tendencji w jakiejś zorganizowanej formie opierano się z powodzeniem.
Szczęśliwie dla mnie się złożyło, że mocny, wytrwały, głęboko sięgający i filozoficzny umysł Huxley’a był bardzo wpływowy na Wydziale przyrodniczym i humanistycznym w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych a szczególnie w South Kensington, i że potrafił on nie tylko utrwalić ten ogólny przyrodniczy przegląd, fizjografią jako „przedmiot” w programie kursów wieczornych w całym kraju, ale miał również właściwie wolną rękę w uczeniu wiedzy o życiu na swój własny sposób w Szkole Normalnej. Ta swoboda pociągała za sobą podobną swobodę innych profesorów, z którymi współpracował i oni równie bez żadnego porozumienia ze swymi towarzyszami, rozwijali swoje kursy według swych własnych zdolności i pojęć o tym, czego od nich żądano.
Profesor Guthrie, profesor fizyki, na którego kurs spadłem z najwyższego piętra na parter budynku Szkoły Normalnej, był człowiekiem całkiem odmiennego pokroju dziekan. Był to człowiek smutny, powolny, roztargnionymi o wielkiej brodzie, wywołujący ogólny efekt, że nigdy całkowicie nie zdawał sobie sprawy z otaczającego świata. Wydawał mi się bardzo stary ale faktycznie miał pięćdziesiąty dwa lata. Dopiero po kilku latach dowiedziałem się, ca czyniło go wtedy takim powolnym i ciężkim. Był chory, o rok od śmierci, bo niepodejrzewany rak w gardle niszczył jego siły żywotne, nieznany nikomu. To znacznie podnosiło ołowianą atmosferę jego wykładu.
Ale pominąwszy to, nie był on nauczycielem inspirującym. Kurs biologiczny, z którego przyszedłem był żywym, stałym wysiłkiem, by zobaczyć życie jasno i by zobaczyć je całe, zobaczyć w głąb niego, zobaczyć jego wzajemne związki, wybadać, o ile na to pozwalały warunki, czym jest, skąd się bierze, co robi i dokąd dąży. Sądzę, że zadaniem właściwie pojętego elementarnego kursu fizyki, byłoby zrobić to samo z materią nieżyjącą, ustalić skuteczny opis zjawisk, wyjaśnić naszą pospolitą terminologię, pochodzącą przeważnie z czasów średniowiecznych, przestrzeni, czasu, siły, oporu, zbadać świat materialny za pomocą teorii i doświadczenia, i w ten sposób doprowadzić nas w końcu do rzeczywistego żywotnego krańca przedmiotu, do linii otwartych pytań na krawędzi nieznanego. Ale umysł Guthrie’go, zupełnie niezależnie od jego ówczesnej choroby, był pozbawiony nieustannej żywości w stawianiu pytań potrzebnej wielkiemu człowiekowi nauki. Pamięta się go najlepiej jako inicjatora Towarzystwa Fizycznego. Jego prace oryginalne wcale nie miały pierwszorzędnego znaczenia. Zawodowy uczony wcale nie jest koniecznie człowiekiem nauki, podobnie jak wasz pospolity proboszcz nie jest koniecznie człowiekiem wiary.
By postawić sprawę jasno trzeba stwierdzić, że Guthrie poruszał się wśród nieuporządkowanych faktów. Nigdy nie powiedział niczego, czegoby nie można było znaleźć w podręczniku i jego kurs wykładów musiał uzupełniać jego zastępca C. V. Boys, wtedy młody człowiek o niezwykle jasnych blond włosach, którego z trudem można było dosłyszeć, już sławny z powodu zgrabności i pomysłowości w manipulowaniu bańkami mydlanymi, włóknami kwarcu i mechanizmami pomiarowymi. Boys wykładał termodynamikę. W owym czasie uważałem go za jednego z najgorszych nauczycieli, jacy kiedykolwiek istnieli. Nie przejmował się opornymi słuchaczami, zabazgrywał tablicę, pędził przez godzinę wykładu i gnał z powrotem do przyrządów w swoim gabinecie.
Jego kolej przyszła późno w toku kursu, kiedy już w bardzo wysokim stopniu wyrobiłem w sobie zwyczaj nieuważania na tych wykładach fizyki. Od samego początku nie wzbudził we mnie zainteresowania. Jeśli Guthrie był zbyt powolny dla mnie, to Boys był za prędki. Jeśli Guthrie wytwarzał we mnie wrażenie, że już znam większość tego, co stanowi naukę fizyki, i że, chociaż jest ładna miejscami, na ogół nie bardzo opłaca się ją znać, Boys przemknął przez mój umysł i zniknął z mego widm kręgu zostawiając oszałamiającą myśl, że istnieje cały oślepiający świat pojęć, do którego nie posiadam klucza. Znajdowałem się jeszcze w stanie oburzenia z powodu tego spóźnionego odkrycia, kiedy kurs się skończył i mimo znaczni utraty punktów za pewne błędy, które później opij w przyrządzie jaki wykonałem, postawiono mnie w liście wyników egzaminów na czele tych, którzy uzyskali stopień dobry. To jednak nie zachwiało moim nowozrodzonym przekonaniem, że właściwie nie nauczyłem się z fizyki niczego.
Nie wiem, jak wiedzy o materii udziela się dzisiaj, ale nie da się zaprzeczyć niezwykłej nieudolności owego szczególnego kursu nauki. Mieliśmy pół roku szkolnego, święcone na nasz przedmiot dzień w dzień i to nie był wcale za dużo na obserwacje, demonstracje oraz graficznej i matematyczne analizy, które byłyby wytworzyły w naszych umysłach zdrowy system pojęć o procesach fizycznych. Wątpię jednak, czy tego rodzaju system istniał w umyśle profesora Guthrie’go, a jeśli istniał w umyśle Boys’a, to był on albo niezdolny lub zbyt opieszały, by gol wyjąć, przyglądnąć mu się dobrze i wytłumaczyć innym. A zatem, zamiast użyć czasu na prawdziwą pracę nad nauką fizyki, marnowano go na najbardziej bezwartościowe i głupie „ćwiczenia praktyczne”, jakie tępa wyobraźnia kiedykolwiek wymyśliła na udrękę ochoczych umysłów. Niech mi wolno będzie przekazać coś z okropności owego laboratorium fizycznego czytelnikowi.
Może się wydawać, że profesor Guthrie, kiedy projektował ten kurs, ulegał wrażeniu, że przeznaczeniem większości jego studentów było zostać nauczycielami lub eksperymentatorami i że będą potrzebowali przyrządów. Nie pamiętając o siłach ekonomicznych, które wywołują podaż w odpowiedzi na popyt, uznał za sprawę pierwszej potrzeby, żebyśmy się nauczyli robić przyrządy sami. Wtedy nawet na bezludnych wyspach lub w dzikich dżunglach nie bylibyśmy w kłopocie, gdyby nagle otoczył nas kurs wieczorny. Stosownie do tego skupił naszą energię na robieniu aparatów. Odrzucił wyobrażenie, że fizyka jest nauką eksperymentalną i zastąpił ją bezładnym szkoleniem rzemieślników. Kiedy poszedłem do pracowni zoologicznej na piętrze, przedłożono mi świeżo zabitego królika; natychmiast zabrałem się do jego sekcji i za jakiś tydzień nabyłem dokładną i obszerną wiedzę o anatomii ssaków włącznie z budową mózgu, opartą na moich sekcjach i rysunkach oraz na starannym porównaniu z przygotowanymi sekcjami innych typów. Gdy natomiast przyszedłem do pracowni fizycznej dano mi dmuchawkę, kawałek rurki szklanej, tafelkę drzewa, która wymagała wygładzenia, oraz kilka kawałków papieru i mosiądzu i powiedziano mi, że mam zrobić barometr. Zatem ze studenta przemieniłem się w szklarza i stolarza–amatora.
Po rozbiciu pokaźnej ilości szkła i sparzeniu sobie kilkakrotnie porządnie palców, udało mi się zalutować rurkę długości yardu, zgiąć ją, otworzyć drugi koniec, przymocować ją do deseczki, napełnić rtęcią, umieścić przy mej podziałkę i wykonać najbardziej niezgrabny i niedokładny barometr, jaki świat widział. W ciągu kilku gorliwych dni i niemiłych wysiłków, nie dowiedziałem się niczego o barometrze, ciśnieniu atmosferycznym, albo nauce fizyki, czegobym nie znał dokładnie jeszcze przed opuszczeniem Midhurst, z wyjątkiem chyba prawdy, o której świadczyło mnóstwo pęcherzy, że szkło może być jeszcze intensywnie gorące, kiedy przestało już się żarzyć czerwono.
Następnie dostałem kawałek szkła, na którym miałem wypalić fluorem podziałkę milimetrową. Nigdy odstępy milimetrowe nie miały większej indywidualności niż tą, jaką ja im udzieliłem. Znowu niczego nie dodałem do swej t wiedzy — a fatalnie powalałem kwasem swoją jedyną parę spodni.
Następnie, jeśli mnie pamięć nie myli, kazano mi zrobić butelkę do mierzenia ciężaru gatunkowego, z korkiem i ze wszystkim, z większej ilości rurek szklanych. Zajęło to wiele dni. Ale wtedy byłem już przekonany, że profesor Guthrie robił ze mnie dudka i nie miał zupełnie zamiaru udzielenia mi jakichś wiadomości z tego, o czym wiedział i myślał — jeśli istotnie cośkolwiek wiedział lub myślał o nauce fizyki.
Roztropniejszy i bardziej zdecydowany charakter niż ja mógł był trzymać się mocno swego pierwotnego pragnienia, by nauczyć się czegoś i dowiedzieć o tym ruchomym zrębie materii, na którym osadzone jest życie, mógł był wynajdywać książki i literaturę oryginalną, zdobywać potrzebne przygotowanie matematyczne i wślizgnąć się za powolnego przeszkadzającego Guthrie’go i szybkiego wymykającego się Boys’a, zajść ich, by się tak wyrazić, z boku, i dostać się do cytadeli, jeśli taka istniała, w środku gąszczów i puszcz wiedzy, przez które mnie nie przeprowadzili. Wtedy sobie tego nie uświadamiałem, ale w owym czasie nauka fizyki była w stanie bezładu i przebudowy i jasne wyłożenie nowych pojęć dla studentów i szerokich czytelników nie istniało. Zupełnie pomijając jego niedostateczny ekwipunek i brak czasu, umysł mój nie miał siły ani kalibru, żeby przeprowadzić tyle oryginalnych dociekań ile trzeba było, by dotrzeć do sedna rzeczy. Uczyniłem pewien wysiłek, by sformułować i zbliżyć się do tych zasadniczych kwestyj, ale wysiłek mój nie został podtrzymany.
W Studenckim Towarzystwie Dyskusyjnym, o którym potem opowiem więcej, usłyszałem i uchwyciłem się pomysłu czterowymiarowego zrębu dla nowego ujęcia zjawisk fizycznych, co potem skłoniło mnie do wysłania referatu „Wszechświat sztywny” do Fortnightly Review (referatu, który został odrzucony przez Frank’a Harris’a jako niezrozumiały), oraz dało zrąb mojej pierwszej naukowej fantazji Maszyna czasu, a nadto Jennings i inni żartowali sobie na temat pewnego „wykresu uniwersalnego”, który zaprojektowałem i z którego wyciąganoby wszelkie zjawiska za pomocą procesu dedukcji. (Zaczynało się od eteru jednolicie rozłożonego w nieskończonej ówczesnej przestrzeni a następnie przesuwano atom. Jeśli istnieje wszechświat sztywny i dotychczas jednolity, charakter wynikającego świata polegałby całkowicie, rozumowałem po linii ściśle materialistycznej, od chyżości tego pierwotnego przesunięcia. Poruszenie rozszerzałoby się na zewnątrz coraz bardziej się komplikując). Jednak nie odkryłem drogi, i nie było nikogo, kto by mi wskazał jak mam przejść od takich elementarnych zmagań z zasadniczymi pojęciami do gruntownego zrozumienia współczesnej fizyki eksperymentalnej.
W braku tego umysł mój z powrotem popadał w ów naturalny protest zawiedzionego — złośliwe wykpiwanie fizyki nam przedstawionej. Zacząłem wyśmiewać i wyszydzać instrukcje Guthrie’go na wszelki możliwy sposób, absentowałem się z pracowni a kiedy sekretarz szkoły zwrócił mi uwagę na konieczność uczęszczania przynosiłem podręczniki łaciny i niemieckiego i studiowałem je ostentacyjnie. W owym czasie egzamin wstępny uniwersytetu londyńskiego był otwarty dla wszystkich, był to rozległy egzamin obejmujący m. i. powierzchowną znajomość francuskiego, łaciny i albo niemieckiego lub greki, a niemieckie wydało mi się łatwiejszą alternatywą. Sam przekopałem się przez nie do niezbyt surowej wymaganej normy. Immatrykulowałem się w styczniu r. 1886 celem zademonstrowania, że kurs fizyki nie wystarczał do zajęcia mojego umysłu.
Kampania moja celem wyśmiania praktycznych zajęć Guthrie’go nie należała do bardzo skutecznych, była słabym buntem przy wszystkich szansach przeciwko mnie ale bawiła niektórych moich kolegów i zjednała mi kilku przyjaciół. Nawet gdybym był próbował wypełnić wymagania kursu to nieuważna niezgrabność, która już była sprawiła, że byłem do niczego jako pomocnik handlowy, byłaby wprowadziła pierwiastek niedorzeczności do barometrów, termometrów, galwanometrów, przyrządów demonstrowania itd., które fabrykowałem, ale ja jeszcze pogarszałem sytuację żądając dokładnego naukowego jaśnienia każdego szczegółu w nauce udzielanej mi i znajdując jakiś inny, zwykle groteskowy sposób osiągnięci? wymaganego rezultatu, jeśli takie imperatywne wyjaśnienie nie przychodziło. Instruktor laboratoryjny Mitche nie był człowiekiem bardzo bystrym lub inteligentny nieszczególny w dyskusji i raczej skłonny do robienia z drobiazgowego trzymania się instrukcyj kwestii dyscypliny To dawało mi wielką nad nim przewagę, ponieważ je władza egzekutywy była ściśle ograniczona. Po czasie zaczął unikać mojego końca pracowni i kiedy stawał mój stół zaśmiecony kawałkami materiałów, sfuszerowanym zwojem indukcyjnym lub jakimś podobnym przedmiotem w stanie skandalicznego niewykończenia, a mnie nie było, dziękował swoim prywatnym bogom i już nie zapisywał mojej nieobecności.
Decydująca walka, która przekonała go, że musi na mnie położyć krzyżyk, rozegrała się przy pomiarach drgań widełek strojowych podających środkowe C zwyczajnego fortepianu. Mieliśmy ustawić drewniany krzyż na podstawie z szpilkami przy końcach ramion, a płytka szklana starannie poczerniona dymem ze świecy była zawieszona na kawałku jedwabiu przechodzącym nad tymi ramionami w taki sposób, by akurat dotknąć włosu szczeciny przymocowanego do widełek strojowych. Te widełki strojowe były wprowadzone w harmonijne drgania przez drugie, nitkę jedwabną przepalono w środku, płytka przy opadaniu ocierała o włos szczeciny i otrzymywano ślad drgań. Staranne wymierzenie tego śladu i dość proste obliczenie (nieuwzględniające podwyższającego wpływu powietrza) dawało ilość drgań na sekundę. Naprzód podniosłem zarzut przeciwko nieuwzględnieniu oporu powietrza i starałem się doprowadzić Mitchell’a dokuczaniem do jakiegoś definitywnego oświadczenia. Biedak! wszystko co potrafił powiedzieć było, że to „nie miało większego znaczenia”. Ale znacznie ostrzej przeciwstawiliśmy się sobie w sprawie poprzecznej części krzyża. Twierdziłem, że jako nie–chrześcijanin sprzeciwiam się robieniu krzyża, jeśli da się tego uniknąć. Oświadczyłem, że jako deista wolałbym zwiesić swoją opadającą płytkę z jednej pojedynczej szpilki. Podkreśliłem także z naciskiem, że jest obowiązkiem pracownika naukowego najkrótszą drogą dochodzić do swego celu. Dowodziłem, że poprzeczka ta z dwiema szpilkami to niepotrzebny wymysł prawdopodobnie zabarwiony teologicznymi przesądami profesora Guthrie’go. Faktycznie oświadczyłem, że tego nie zrobię. Mogę uzyskać równie dobre rezultaty za pomocą monoteistycznego drążka pionowego. Mitchell wpadł w pułapkę nalegając, że „tak musi się to robić”. Na co ja zapytałem, czy jestem studentem fizyki czy skazańcem podlegającym dyscyplinie. Czy jestem tu, żeby się uczyć czy jestem tu, żeby słuchać?
W sposób oczywisty Mitchell nie miał racji i w równie oczywisty sposób ja robiłem z siebie okropnego nieznośnika bez widocznej przyczyny. On działał na podstawie polecenia. Moje retrospektywne współczucie jest całkowicie po jego stronie.
Jeden przykład jest równie dobry jak tuzin tych głupich kłótliwych oporów, jakie urządzałem, by dokuczyć swoim nauczycielom podczas owego jałowego kursu nauki. W końcu, gdy moje przyrządy zostały zebrane celem oglądnięcia i oceny, odznaczały się taką lichością, że zwabiły podziwiającą grupę studentów a niektóre z nich były przechowane w szafie przez kilka lat. Jako komentarz do koncepcji kształcenia profesora Guthrie’go warto je było przechować. Ja jednak udawałem, że jestem dumniejszy z tego zbioru niż w głębi ducha byłem. Guthrie brał życie z innego punktu widzenia niż ja, a ja dałem się skusić do pewnych grubiańskich i obrażliwych reakcyj. Licha dyscyplina idzie w parze z lichym uczeniem. Sala wykładowa pełna niecierpliwych studentów jest audytorium, co do którego jest jak najmniej prawdopodobne, że spostrzeże iż zdrowie profesora pogarsza się. Jego zachrypnięty głos wysilał się przeciwko naszemu buntowniczemu gwarowi. Był drażliwy i łatwo dał się naciągać. Podczas jego wykładów było dosyć dużo ironicznego aplauzu i drobnych awantur i w tych niepokojach dobitnie się zaznaczyłem.
Byłem zły a nie potrafiłem wytłumaczyć nawet sobie samemu dlaczego byłem zły. Nie byłem dostatecznie dojrzały co do sensu mojego oporu, by móc swoją sprawę komukolwiek wyjaśnić. Sam jej nie rozumiałem. Jasnym było, że nienawidziłem i pogardzałem powierzchownościami owego tak zwanego kursu fizyki, ale nie było wcale jasne, że naprawdę szukałem po omacku jakiejś drogi do prawdziwej nauki fizyki. A jednak szukałem. Błądząc w ciemnościach umysł mój zdobywał się na wielki wysiłek. Nie uświadamiałem sobie, że w tym wysiłku byłem raczej w położeniu karła, który szuka rogu do picia, ażeby wypić ocean. Z całą pewnością róg do picia nie należał do zadań laboratoryjnych. Ogólne wrażenie u władz i kolegów było takie, że po naprawdę znakomitym starcie zabrakło mi wytrwałości. Nikt nie zauważył nic szczególnego w związku z moim uniwersalnym diagramem. Moje wyniki na kursie geologicznym, na który teraz zostałem przeniesiony, w niczym nie zmieniły owej reputacji o mojej niestałości.
Powracam po pięćdziesięciu latach do tej starej zdumiewającej kłótni ze swoim przedmiotem i ze swoimi nauczycielami. Od razu przyznaję się, że byłem winny złego zachowania się i braku mądrości światowej. Przyznaję, że nie miałem ani zrozumienia ani ludzkości dla żadnego ze swych instruktorów. Z drugiej strony podtrzymuję, że mój sąd o freblówkowej dziecinności owego kursu praktycznego był zasadniczo zdrowy. Ale to są doprawdy sprawy bardzo powierzchowne i osobiste. Jednak więcej dałoby się wydobyć z owej udaremnionej fazy mojego rozwoju umysłowego. Jeśli, by stworzyć nowe wyrażenie, moglibyśmy ,,odindywidualizować” to co zaszło, to zostalibyśmy z okazem względnie dobrej inteligencji całkowicie odrzuconym w swych wysiłkach uchwycenia do czego fizyka zmierzała. Do pewnego punktu była to sprawa jasna, ładna nauka, z ładnymi poddziałami, optyką, akustyką, elektrycznością, magnetyzmem itd. Aż do tego punktu czasem uświęcone terminy, które skrystalizowały się w języku w nazwach szybkości, siły itd. wystarczały do udźwigania tego czego się uczyłem. Wszystko szło dobrze w tradycyjnych ramach przestrzeń–czas. Potem sprawy stały się trudniejsze.
Zdaję sobie teraz sprawę, że nie było tak tylko dlatego, że ani Guthrie ani Boys nie byli dobrymi nauczycielami. Nikt nie może być dobrym nauczycielem jeśli jego przedmiot staje się niewytłumaczalny. Prawda, o której wtedy nie miałem najmniejszego pojęcia, była taka, że poza tym czym były (i są) empiryczne praktyczne prawdy o konserwacji energii, niezniszczalności materii i siły itd. wisiała mgła pełna zagadek. Dochodziło się do materialnej i eksperymentalnej metafizyki.
Nauka fizyki zaglądała do tej mgły, zdając sobie sprawę, że istnieje jakieś bardzo zasadnicze nieporozumienie, dostrzegając chwilami jakieś zwodnicze coś i nic, czyniąc próbne przypuszczenia i posunięcia i nie dochodząc wiele dalej. Dotąd szła po linii ogólnych hipotez a teraz ogólne hipotezy zawodziły ją. Ciekawie paradoksalne fakty wychodziły na jaw i sprawiały, że te ogólne hipotezy wydawały się nieistotne. Dlaczego np. miałoby istnieć absolutne zero temperatury? Co się dzieje z materią, jeśli tam dochodzi? Naszą ogólną hipotezą było, że „plus i minus” szły nieskończenie w obu kierunkach. Czemuż znowu —miałaby być niezmienna względna szybkość światła? Powszechna hipoteza głosiła, że jeśliby się biegło ze światłem to szłoby względnie wolniej. Dlaczego istnieje ograniczony materialny wszechświat w niewątpliwie nieograniczonej przestrzenią. W nieskończoności gwiazd całe niebo błyszczałoby mglistem światłem.
Dzisiaj jest jeszcze więcej tych paradoksalnych zagadek. Istotnie rozmnożyły się znacznie. Nauka fizyki jest nawet bardziej dręcząca niż pół wieku temu i powyżej poziomu ogólnego wstępu, optyki, akustyki itp., nawet mniej możliwa do uczenia. Świetniejsi badacze ulatują ku matematycznym ogniom sztucznym i wracają do zwykłej mowy ze zdaniami, które są według przyjętego znaczenia wyrazów nonsensowne. Mgła zdaje się przecierać na chwilę i gęstnieje znowu po tych profesorskich rakietach. Przestrzeń jest skończona, mówią! To nie jest przestrzeń, jak ją znam ja i mój kot. Jest czemś innym, w co starają się wtłoczyć nieokreślone niedoskonałe wyobrażenia, które silą się zrozumieć. Gwiazdy istniały przed wszechświatem! Ten wszechświat rozszerza się w Bóg wie co; i niebawem skurczy się! Byt jest pozbawioną ciągłości kropkowaną linią kwantów! W normalnym języku codziennym jest to czysty nonsens. Zwykłego języka nie należy nadużywać w ten sposób. Jasnym jest, że ci matematyczni fizycy nie stworzyli jeszcze rzeczywistych słów, koniecznych słów, których by się mogli trzymać, przekazać za ich pośrednictwem znaczenie i uczynić bazą nowego postępu.
Jakże miałem ja, zaledwie od roku wyszły z prowincjonalnej szkoły i elementarnych podręczników, domyśleć się tej kłopotliwej mgły po drugiej stronie profesora i jego asystenta?
Biologia może się jeszcze posuwać dalej, ponieważ praktycznie biorąc wszystkie jej zagadnienia i zjawiska leżą w zakresie normalnego doświadczenia. Jej treść jest w sposób oczywisty ograniczona do ziemi i do dającego się zmierzyć wycinka czasu. Obejmuje ludzkie dzieje i ludzkie życie a z kolei sama zostaje całkowicie objęta. Może działać w nieskończoność w obrębie przyjętych hipotez. Dopiero kiedy biologia wchodzi w kontakt z fizyką i pytanie Co to jest życie? wymaga odpowiedzi w terminach fizycznych, dochodzimy do prawdziwej tajemnicy. Ale fizyka jest znacznie obszerniejsza i w każdym kierunku cofa się poza zakres empirycznego myślenia i języka opartego na doświadczeniu ogólnym. Musi nadużywać i naciągać jeden znany wyraz po drugim. Jej postęp staje się coraz bar—;i, dziej odchyleniem aż osiągnie się stopień oddalenia, przy , którym definitywne logiczne zdanie ustępuje całkowicie miejsca filozoficznej spekulacji.
Nie tylko Guthrie nie był Huxley’em, ale w całym ówczesnym świecie fizyki nie było nikogo, kto by posiadamy umiejętność i siłę wyjaśnienia zdolną do przetłumaczeni, trudności nauki o materii na język zrozumiały dla gorliwego studenta lub niewyspecjalizowanego inteligentnego człowieka wykształconego. Moje następne zajęcia, zainteresowania i ograniczenia przeszkadzały mi wszystkie w studiowaniu fizyki i moja o niej wiedza pozostała wiedzą człowieka stojącego na zewnątrz, starającego się przystosować swoje pojęcia ogólne do tego co może podsłuchać. Nie potrafiłem uskutecznić tego przystosowania się. Jeszcze ciągle nie mogę zrozumieć do czego współczesna fizyka dąży. Przekonuję się, że nie jestem ciekawy razem z tymi, którzy prowadzą badania, lecz przekonuję się, że jestem ciekaw, co do nich. Odnoszę wrażenie, że Darwin i Huxley fizyl dopiero muszą przyjść. Istnieje jeszcze przepaść, przez którą trzeba przerzucić most, między ideologią i frazeologią normalnych ludzi inteligentnych a tymi specjalistami; którzy wychodzą z normalnego świata do tej wielkiej krainy badań eksperymentalnych i matematycznych.
Ciekawą jest rzeczą stwierdzić, że dzisiaj profesorowie fizyki jako grupa jeszcze wciąż nie wypowiadają się jednogłośnie i jasno nawet o tak odwiecznych kwestiach jak predestynacja i wolna wola. Szereg z nich rzuca się tajemniczo wstecz jak gdyby w kierunku nastawienia teologicznego i spirytualistycznego. Niektórzy ulegli urokowi dziennikarstwa i pisząc dla szerokich mas czytelników, stali się nie tyle wyjaśniający co popularni i sensacyjni.
Mam przed sobą na biurku niezwykle interesującą i znamienną książkę. Nosi tytuł Ku czemu idą nauki przyrodnicze? Jest to przekład niemieckiego dzieła owego niewątpliwie wielkiego fizyka i innowatora Maxa Plancka; znaczenia dodaje jej słowo wstępne Einsteina a wydał ją bardzo starannie zdolny naukowy dziennikarz pan James Murphy. Zainteresowanie jakie wzbudza spoczywa na fakcie, że te dwie główne postacie w sferze fizyki są w sposób oczywisty tak zaniepokojenie fałszywym przedstawieniem i romantycznym traktowaniem kierunków fizyki przez niektórych z mniej intelektualnie skrupulatnych z ich współczesnych i kolegów, że czują potrzebę jasnego wypowiedzenia się na temat znaczenia wpływu tego dzieła na myśl zwyczajną. Pianek powtarza bardzo jasno niemożność oddzielenia pojęcia przyczynowości od pracy naukowej. Stwierdza ponownie dawne rozróżnienie między obiektywną koncepcją wypadków jako spowodowanych, na czym polega cała nauka przyrodnicza, i naszą subiektywną koncepcją naszych własnych czynów (ale nie czynów ludzi, których spostrzegamy wokół siebie) jako dobrowolnych i swobodnych. O ile chodzi o nasze własne postępowanie mamy wolną wolę; to nie zmienia faktu, że dla obserwatora zewnętrznego czyny nasze są zdeterminowane.
Pianek jednak nie jest taki bezwzględny w swoim naleganiu na przyczynowość jako uniwersalny fakt zewnętrzny, jakim byłby człowiek nauki z czasów wiktoriańskich. Dopuszcza pewne trudności wynikające z doświadczenia eksperymentalnego. Wszechobejmujący system przyczynowości, a taki właśnie omawiałem w owym referacie pt. Wszechświat sztywny i skarykaturowałem w owym uniwersalnym diagramie, o którym już mówiłem, powinien pozwalać na ścisłą przepowiednię. W pewnych wypadkach dokładnej przepowiedni nie da się ustalić a skutki aż do chwili, swego wystąpienia wydają się być nieokreślone. Tutaj, powiada Pianek, musimy zwrócić się do naszej wiary, że ostatecznie delikatniejsze pomiary i szczegółowsza analiza wyeliminują tę właściwość nieokreśloności.
Ale czy wyeliminują?
Nie będę dodawał swojego małego tak lub nie do zdecydowanego tak Plancka, ale ponieważ piszę autobiografię duchową nie ma powodu dlaczegobym nie miał uzupełnić jego odrzucenia nieokreśloności przez kilka słów o analogicznym, swoim własnym, kierunku myślowym, co może nieco przyczynić się do wyjaśnienia dlaczego ten sceptycyzm co do odpowiedniości przyczynowości ukazał się znowu w teorii fizycznej. Wpadłem w ten kierunek myślowy w wyniku pytania ,,Co to jest gatunek ?”, które z konieczności zadaje studium ewolucji organicznej a wielce podkreśla praca klasyfikacyjna w petrologii i mineralogii. Tak się złożyło, że musiałem przerobić pewną ilość logiki i psychologii dla zdobycia dwóch dyplomów nauczycielskich (licencjata w r. 1889 i członka Kolegium Preceptorów w r. 1891) a prawie równocześnie musiałem przerobić trochę chemii nieorganicznej do egzaminu pośredniego na stopień bakałarza nauk ścisłych (1889). Koncepcje chemiczne, biologiczne i logiczne o tym, co stanowi gatunek ułożyły się w owocne zestawienie. Fermentowały wspólnie.
Pierwszym rezultatem tej fermentacji był bardzo licho napisany ale pomysłowy artykuł, Ponowne odkrycie jedynego, który ukazał się w Fortnightly Review w lipcu r. 1891. Podkreślał myśl, że przekonano się, iż każde zjawisko dostępne badaniu jest jedyne; że dlatego nie może być identycznego podobieństwa wśród rzeczywistości zewnętrznych a tylko przybliżone podobieństwa i że chociaż umysł musi klasyfikować, by w ogóle móc działać, to mimo to marginalna omyłka kryje się nawet w twierdzeniu, że dwa a dwa jest cztery. Jeden zespół czterech nie będzie nigdy taki sam jak inny zespół czterech; żadna para nie jest równa całkowicie. Klasyfikacja jest dogodnym uproszczeniem rzeczywistości, które inaczej byłyby niezrozumiałe. Nie dostrzegamy tego w codziennej praktyce, chociaż to leży przed nami jak na dłoni, gdybyśmy tylko chcieli to zobaczyć, i zgadzamy się, by dogodny zwyczaj godzenia się na utożsamienia rzeczy jedynie podobnych utrwalał się w ustalone twierdzenie, że są identycznymi powtórzeniami tej samej rzeczy. To prowadzi do takich nie dających się usprawiedliwić twierdzeń, jak np., że elementy tego samego pierwiastka są identyczne i do mieszania wyniku przeciętnego z wynikiem jednogłośnym.
W r. 1891 było to wyprzedzaniem tego, co fizycy dziś nazywają „przyczynowością statystyczną”. Identyczne podobieństwo atomów i większości innych jednostek fizycznych było wtedy prawie powszednim przekonaniem. Przyznanie indywidualności atomom wydawało się niepotrzebne i niekorzystne.
W danej chwili nikt szczególnie nie zwrócił uwagi na ten mój artykuł, jednak myśl zachowała się żywo w mym umyśle; nadałem jej inną formę w artykule zatytułowanym Cykliczne złudzenie umieszczonym w Saturday Review w r . 1893; odświeżyłem ją w referacie odczytanym przed Oxfordzkim Towarzystwem Filozoficznym (8 listopada 1903) noszącym tytuł Sceptycyzm instrumentu. Artykuł ten został przedrukowany w Mind, vol. XIII N. S., No. 51 — a po przeróbce w pierwszym wydaniu w r. 1905, mej Nowoczesnej Utopii. Podkreślał nie tylko ów niedokładny przebieg procesu logicznego, na który już poprzednio położyłem nacisk; „kleszcze naszych umysłów są niezgrabnymi kleszczami i zgniatają nieco prawdę, kiedy ją chwytają”; rozwodził się jednak także nad niebezpieczną łatwością, z jaką takie czysto negatywne terminy jak „absolut” i nieskończoność mogły być użyte z pozorem pozytywnego znaczenia.
Wykopałem tę swoją starą kość i obgryzłem ją znowu nie uzyskując z niej nic bardzo świeżego w Rzeczach pierwszych i ostatecznych (1908).
Przez to podkreślenie jedynej indywidualności każdego zdarzenia wydaje mi się, że można dojść inną drogą do zrozumienia występowania niedokładności i spontaniczności w dokładnych obserwacjach, co skłoniło niektórych współczesnych fizyków do mówienia o obiektywnej woli — ku przerażeniu nie tylko Maxa Plancka i Einsteina lecz także wielkiej liczby innych pracowników naukowych. Wszelkie zjawiska wymykają się nieco ścisłemu sformułowaniu i logicznemu traktowaniu. Klasyfikacja jest zawsze nieco niedokładna a każdy proces logiczny nie zawsze da się ściśle ująć.
„Fakt” powiada Sir James Jeans w popularnym dziele Tajemniczy wszechświat, cytowanym przez James’a Murphy (op. cit),” że ‘luźne połączenia’ wszelkiego typu przenikają cały wszechświat, niszczy sprawę bezwzględnie ścisłej przyczynowości, która jest cechą doskonale zestawionych maszyn”. Ale gdy wychodzi się z założenia uniwersalności jedyności nigdy nie można spodziewać się doskonale zestawionych maszyn i nie wymaga się więcej jak jednolitości w podobieństwie. Fascynującą rzeczą w związku z tym materialnym światem znajdującym się zewnątrz jest to, że jest harmonijny ze sobą, nigdy szalony ą jednak równocześnie nigdy pedantycznie ścisły. Jak jednostki żywe ma „charakter”; jest równocześnie wierny sobie i subtelnie niespodziewany. Za każdym razem, kiedy zaskoczy nas odchyleniem się od hipotez, któreśmy sobie o nim wyrobili, przekonujemy się z czasem, że nasze hipotezy były przedwczesne i że harmonia panuje nadal. Stąd wszelkie naukowe uogólnienie jest próbne a każdy proces rozumowania naukowego wymaga skontrolowania i przystosowania za pomocą doświadczenia. Im dalej odchodzi się od eksperymentalnego sprawdzenia, tym bardziej widoczny staje się margines błędów. Najpiękniej w świecie wyrozumowane dedukcje, najbardziej wypracowane matematyczne dowodzenia upadają i muszą być przerobione i na nowo wobec absolutnego veta jednego sprzecznego faktu, i choćby fakt ten był najmniejszy.
Ten pragmatyczny pogląd na naturę pozostawia praktyczną wiarę w przyczynowość nienaruszoną. Możemy wciąż jeszcze wierzyć, że ściśle ta sama przyczyna da ściśle ten sam skutek. W tej wierze podtrzymuje nas prawie nieodparcie niezmienne doświadczenie, że im bardziej podobna przyczyna, tym bardziej podobny skutek. Zdaje się, że umysły nasze od początku świata budowały się na takich doświadczeniach. Mimo to możemy poznać, że w każdym następstwie jest dreszcz idiosynkrazji i, że natura nigdy się nie powtarza Zdaje się że nigdy nie było ściśle tej samej przyczyny i ściśle tego samego skutku.
Ponieważ wszechświat nadal jest jedyny i oryginalny aż do najdrobniejszej cząsteczki najmniejszego atomu, to nie jest to powodem, by przypuszczać, że nie jest mimo wszystko według wzoru procesu racjonalnego, który wytworzył w ludzkim umyśle. Ale czyż nie należało się spodziewać, że całość bytu będzie nieskończenie bardziej subtelna i zawikłana niż jakiekolwiek zestawienie terminowi symboli, jakie nasze małe niedokładne mózgi mogły były wymyśleć celem wyrażenia go?
Jesteśmy zmuszeni upraszczać z powodu skończonej ilości substancji szarej, jaką posiadamy. Bezpośrednia zupełna dynamiczna przyczyna każdego skutku, choćby dowolnego, pozostaje jedyną hipotezą umożliwiającą pracę pracownikowi naukowemu. Nie istnieje większa potrzeba by ją porzucić niż porzucić rachowanie i ważenie, ponieważ żadne dwie rzeczy nie są ściśle podobne. I możemy o tyle zgodzić się z Maxem Planckiem, żeby wierzyć, że będziemy ustawicznie zbliżać się do niej ze wzmożoną precyzją obserwacji i analizy. Ale również możemy dodać przekonanie, że nigdy do niej nie dojdziemy. Nie dojdziemy nigdy do niej dla tej doskonałej przyczyny, że nie ma najmniejszego usprawiedliwienia poza przypuszczeniami naszego własnego mózgu, by wierzyć, że rzeczywiście tam jest.
Spostrzegam, że paragraf niniejszy o elementach fizyki rozrasta się do niedogodnej długości. W każdym razie możecie zobaczyć w jaki sposób wiosłowałem na skraju bezkresnego oceanu spekulacji fizycznej i możliwej do osiągnięcia wiedzy, zostawiając probówki i przybory na swym stole laboratoryjnym na łaskę losu. Powiosłowawszy trochę wychodziłem znowu z tych wód, osuszałem, swoje stopy i biegałem po wybrzeżu.
W mojej książce Praca, dobrobyt i szczęście ludzkości (1932) jest dwadzieścia stron (Rozdział II, §§ 1–4 włącznie), które streszczają wszystko co wiem o stosunkach umysłu ludzkiego do rzeczywistości fizycznej. Strony te pisałem i przerabiałem z wielką starannością, prosiłem przyjaciół, by je przeglądali i podnosili w związku z nimi trudności, i nie mogę dodać do nich nic jako do ogólnego sformułowania tego, w co wierzę. Krótko mówiąc zdaję sobie sprawę, że byt otoczony jest od wschodu, południa, północy i zachodu, od dołu i od góry, cudami.
W obrębie tych ram, jakby mały domek wśród dziwnego, zimnego, rozległego i pięknego krajobrazu, znajduje się na tej planecie życie, którego to życia ja jestem chwilową plamką i odbiciem. W obrębie tego domu jest ponad miarę ciekawych rzeczy; wystarczy na najbardziej wyszukane wymaganie. Mimo to czasem odczuwa się potrzebę, by wyjść i popatrzeć na te tajemnicze bezkresy. Ale dla takiego stworzenia jak ja, nie wyobrażam sobie, żeby było tam coś do roboty. Ostatecznie te odległe metafizyczne pozory mogą oznaczać wszystko, ale o ile chodzi o moją obecną wolę i czynności, nie znaczą nic. Nauka fizyki kurczy się do nieskończenie drobniutkich wymiarów w małym iskrzącym płomieniu w szklanej kuli albo wiruje potężnie z mgławicami z poza drogi mlecznej ku głębiom przestrzeni, i po pewnym czasie przestaję zarówno wypatrywania plamek i wypatrywania gwiazd i wracam do środka domu.
Możliwe, że zepsuła mnie gruntowność i piękno kursu biologicznego, ale na geologii znowu nie znalazłem inspiracji, którą dawały mi wykłady Huxley’a. Judd był lepszym nauczycielem niż Guthrie, ale był powolnym, sumiennym wykładowcą o wielkiej białej twarzy, małych bladoniebieskich oczach i miał zwyczaj mycia rąk niewidzialną wodą podczas mówienia, oraz monotonny łagodny głos; wykazywał w swej konstrukcji ten sam brak bojowej ciekawości co Guthrie. Jego oko przyglądało ci się i zdawało się nie okazywać zainteresowania tym co jego powolny głos mówił. To były cechy powierzchowne i dowiaduję się, że nie tylko praca Judda w stratygrafii była gruntowna,
Cierpliwa i doskonała, ale że również był to człowiek bardzo dobry i miły, gdy go się znało. Ja jednak nigdy go nie znałem i antypatia moja była bezpośrednia.
Geologia to i tak źle zestawiony przedmiot. Jest raczej zbiorem wiadomości niż nauką ścisłą. W rękach żadnego nauczyciela, który był miał przerobić całość, nie mogła stać się taka konsekwentna i emocjonująca jak biologia i fizyka, te dwie zasadnicze nauki.
Przyjmując, że umysł mój należy do przeciętnie zwyczajnych, warto z punktu widzenia teorii pedagogicznej spróbować stwierdzić, dlaczego podczas gdy biologia, jak mnie jej uczono, interesowała i skupiała mnie, a fizyka interesowała i dręczyła mnie jako coś fascynująco pociągającego (chociaż trzymanego z dala, niedostępnego i nieosiągalnego), geologia jako całość zupełnie mnie nie zainteresowała. Praca pociągała mnie mocno kawałkami, ale w taki sposób, że gmatwała i odrywała moją uwagę od większości materiału, stawianego przede mną.
Sądzę, że wyjaśnienie jest takie, że geologii po odejściu tego wielkiego pokolenia, które zawierało Lyell’a, Murchison’a i równych im, pozwolono nagromadzić wielkie masy nowego materiału bez żadnego trwałego zrozumiałego dostosowania tego nowego materiału do jej myśli ogólnej, którą było zbadanie ziemi jako całości, stwierdzenie czym jest i czym była, przeszukanie jej za dowodami tego jak się rozpoczęła i co przeszła, zogniskowanie dostępnych na powierzchni świadectw na charakterze jej niedostępnego wnętrza i w ten sposób dojście w końcu do takiej potęgi uporządkowanej wiedzy, żeby geolog wiedział o każdym osadzie, skale, górze, minerale, skąd pochodzi, dokąd zmierza, i co by można zrobić z nimi i w związku z nimi.
W rzeczywistości nie istnieje punkt, w którym dobre nauczanie się kończy, a oryginalne badanie zaczyna. W nauce bicz i ostroga zapytywania musi utrzymywać w stanie rześkości. Lecz — jeśli mi wolno zmienić obraz — ów płomień zapytywania, który biologiczny kurs Huxley’a utrzymywał w stanie płynnym i ruchliwym, wcale nie płonął na kursie geologicznymi z wyjątkiem jasnych chwil, kiedy nasza własna indywidualna ciekawość rozświetlała jakiś kącik — i znowu gasła, natrafialiśmy na wielki szereg ciemnych zimnych wybranych faktów, ułożonych i pokazanych bez życia.
Mieliśmy kurs stratygrafii; studiowaliśmy kolejność skał ogniowych i warstw ze szczególnym uwzględnieniem wysp brytyjskich. To oczywiście jest temat, jeżący się od możliwości do stawiania pytań. Co znajduje się W składzie skały, co by wskazywało warunki w jakich się skonsolidowała ? Jak przedstawiała się geografia świata, kiedy się wytworzyła ? Jakim zmianom ulegała od tego czasu ? Co można z organicznych resztek odczytać o klimacie i zmianach ? Co się dzieje z nią teraz ? Wśród takich pytań nie ma ani jednego rysu jakiegoś osadu, który nie stawałby się znamiennymi ciekawy.
Ale na pytania takie nigdy nie dawano odpowiedzi.
Z rzadka tylko o nich napomykano. Stawiano nas wobec list formacyj i szeregów złóż, z kilkoma wskazówkami co do ich lokalnych odkrywek i z szufladami „charakterystycznych” skamielin, któreśmy musieli rysować, brać do ręki i nauczyć się rozpoznawać. Było to mniej więcej tak interesujące jak uczenie się nazw ulic, domów i lokatorów z ich charakterystycznymi meblami, w właściwym porządku, w jakim ich się znajdowało w prowincjonalnym mieście. To może być pożyteczne dla pewnych celów przemysłowych, na przykład przy rozwożeniu towarów i niewątpliwie było pożytecznym dla poszukiwacza, by wiedział gdzie się znajduje pod względem geologicznym i umiał ustalić formację, o którą chodziło. Ale wszystkiego tego można by się było nauczyć łącznie z znacznie większą łatwością.
Robiliśmy pięknie cieniowane przekroje gruntu, wykazujące błędy, których nigdy nie wyjaśniano i złomy nieznanego pochodzenia. Następnie przyszła mineralogia i petrologia i dzień po dniu podnosiliśmy i oglądali kawałki minerałów i kawałki skał i znowu odkładali je z powrotem. Była to wszystko nauka mechaniczna; nauki, która z badania fragmentu kości na kursie anatomii czyniła piękne ćwiczenie w wnioskowaniu, brakowało zupełnie. Tak jak nas uczono, kawałek łupku albo kawałek blendy smolnej jest taki jaki jest, dlatego że jest, i basta. Co czyniło kurs tak szczególnie oburzającym, to to, że pędzono nas przez te ćwiczenia w rozpoznawaniu — z pośpiechem, który sprawiał, że było katastrofalnym, pogonić z jakimiś przygodnymi zającami, które nasza własna ciekawość dla nas wypłaszała. Znowu powtarzam swoje głębokie przekonanie, że na to, by z powodzeniem uczyć nauk przyrodniczych, regułą powinno być pobudzanie i maximum dostępnych wiadomości przy minimum nakazów.
Wśród innych udaremnionych i zgniecionych zapytań pamiętam błysk emocji, który znalazłem w krystalografii. Dowiedziałem się, że w rozmaitych rodzajach minerałów, na przykład w grupie szpatu polnego, zachodzą subtelne zmiany w osi kryształu łącznie ze zmianami składu chemicznego. Były wahania w barwie i formie kryształu w większości głównych grup minerałów. Jakie prawa kryją się za tymi wahaniami i dlaczego?
Jeśli chodzi o petrografię, to szkoła była jak na owe czasy wyjątkowo dobrze wyposażona. Każdy student miał do użytku mikroskop petrograficzny z pryzmatami polaryzującymi, i badaliśmy długi szereg typowych przekrojów skalnych. Było by trudno przesadzić piękno i urok niektórych z nich. Wprowadzały człowieka w samo serce tych okazowych brył skalnych, które w szufladzie były takie nudne, rozjaśniały je blaskiem wspaniałych barw. Widziało się pomieszane kryształy wepchnięte na siebie, wykręcone niewiadomym ciśnieniem, zamglone i zabarwione nieznanymi infiltracjami. W wielu znajdowały się przygodne domieszki innych substancyj krystalicznych, a co było jeszcze bardziej zachwycająco zagadkowe to występujące często wydrążenia, (chociaż kryształy tworzyły się pod olbrzymimi ciśnieniami) w których znajdowały się krople płynu lub bańki gazu. Nie było to po prostu zdumiewające piękno, czuło się, że piękno objawione przez te przekroje jest głęboko znamienne. Mówiły w ten promienisty jasny i błyszczący sposób o napięciach, roztworach, uwolnieniach, stałem przechodzeniu cząsteczki obok cząsteczki, stulecie po stuleciu. A w ich interpretacji leżała historia i zrozumienie ziemi jako całości. Jednak kurs geologiczny nie miał na celu wyszukiwać znaczenie. Nie chciał tolerować marudzenia dla tak odległych celów. Każdy dzień przynosił swoją szufladę okazów, swoją opowieść o uskokach. Takie było i jest moje oskarżenie przeciwko całemu temu uczeniu.
Być może, że rozwijam całą tę nieprzychylną krytykę kursów przyrodniczych w South Kensington w podświadomym wysiłku, by pocieszyć się za swój, po pierwszym roku, oczywisty brak powodzenia jako poważny student. Czytelnik lepiej niż ja potrafi to osądzić. Nie może być wątpliwości co do mego niepowodzenia — co spowodowało kilka bolesnych lat następnych. Po zrobieniu jednak wszelkiego możliwego ustępstwa dla takiego nastawienia z mej strony, faktem pozostanie, że profesor Judd nudził mnie okropnie i że na jego kursie podobnie jak na kursie fizycznym, moje niezadowolenie poprzedzało a nie powstało z moich niepowodzeń.
Od owego czasu poświęcałem pokaźną ilość uwagi pedagogii i w ogóle organizacji społecznej. Wydaje mi się coraz bardziej uwagi godne, że stara Normalna Szkoła i Królewska Szkoła Górnicza, obecne Imperialne Kolegium Nauk Ścisłych i Technologii, chociaż poważna część jego pracy nadal polega na przygotowywaniu nauczycieli przedmiotów przyrodniczych, nigdy nie miało, nie ma i nigdy prawdopodobnie nie będzie miało żadnej katedry, wykładowcy lub kursu pedagogiki i dydaktyki. Tym mniej jest tam jakieś studium nauk społecznych, ekonomicznych i politycznych, jakieś zastanawianie się nad celami, lub jakaś próba nadania kierunku, skontrolowania i skoordynowania nauczania w poszczególnych działach. Dla rozumu rządzącego South Kensington kurs geologii jest sobie kursem geologii. Kiedy się przejdzie przez kurs, jakikolwiek kurs, wtedy umie się geologię. Czyż to nie jest pożyteczne dla górnictwa lub metalurgii? Zarówno Guthrie jak Judd byli amatorami w nauczaniu przedmiotów przyrodniczych i żaden z nich nie miał gruntownego wyobrażenia o tym jak skusić studentów do swoich przedmiotów. A w organizacji nie było dozorującego filozofa–pedagoga, któryby posiadał wiedzę i powagę, by im to powiedzieć.
Kolegium Imperialne, jak uprzytamniam sobie retrospektywnie, faktycznie było i jeszcze jest nie kolegium ale rozłożyskiem laboratoriów i sal wykładowych. Jakiekolwiek były idee celu, które przyświecały mu w jego początkach, teraz uległy one zapomnieniu. Nie ma mocnej idei tego, czym jest i czego się od niego żąda. To znaczy, że nie ma filozofii. Nie ma filozoficznej organizacji, społecznej idei, zracjonalizowanego celu, któryby je trzymał razem… Nie wiem, w jaki sposób możemy się spodziewać zatrzymać i opanować katastrofalne rozłażenie się spraw świata, dopóki nie weźmiemy w kupę rozłażenia się filozoficznego i pedagogicznego.
Przyszedłem do South Kensington przekonany, „ze nauczę się wszystkiego. W South Kensington znalazłem się zgubionym i przerażonym wobec rozlicznej niekonsekwencji wszystkiego.
Judd miał skłonność bardzo pospolitą u sumiennych nauczycieli do nadmiernego kontrolowania swych studentów. Chciał wtrącać się do ich umysłów. Huxley dawał nam swą naukę, ale nie przyglądał się jak my ją trawimy. Przyglądał się swej nauce. Judd nalegał nie tylko na to, byśmy się uczyli, ale żebyśmy się uczyli dokładnie na jego sposób. Musieliśmy robić notatki po jego myśli. Musieliśmy rysować, malować i notować nasze wiadomości całkiem tak samo jakby to był robił Judd. Musieliśmy iść jego krokiem i w jego ślady. Pod koniec musieliśmy oddawać zadawalające zeszyty. Jeśli nie, to otrzymywaliśmy gorsze noty przy egzaminie ostatecznym. Być obciosywanym i szkicowanym na umysłową miarę Judda w ten sposób, było prawie tak dręczące jak być ofiarą Oga, króla Baszanu. Uczyniłem wysiłek, by zrobić czego ode mnie żądano ale ogarnęła mnie nieprzeparta nuda i powaliła mnie. Zwyczaj, który nabyłem podczas kursu fizycznego, znikania ze swego miejsca w pracowni i udawania się do Biblioteki Pedagogicznej albo do lektorium im. Dyce’a i Fostera, powrócił z wzmożoną siłą.
Wciąż jeszcze korzystna opinia komisji selekcyjnej trzymała mnie na kursie geologicznym elementarnym i zaawansowanym przez półtora roku akademickiego. W tym czasie moja kariera jako studenta nauk przyrodniczych padła w gruzy, a owa korzystna opinia ulotniła się. Droga do pracy naukowej zamknęła się przede mną na zawsze.
Pod względem akademickim zeszedłem na psy. Stałem się notorycznie niesforny. Uzyskałem stopień dobry pod koniec r. 1886 ale nie zdałem przy ostatecznym egzaminie z geologii w r. 1887.
Jednak mimo to wyniosłem coś z tego kursu geologicznego, bo gdy po rozmaitych kolejach stanąłem w r. 1890 przed egzaminatorami Uniwersytetu Londyńskiego celem uzyskania stopnia bakałarza nauk ścisłych, umiałem jeszcze tyle geologii, by uzupełnić swoje odznaczenie z zoologii uzyskaniem stopnia celującego z geologii. Wątpię, czy wiele uczyłem się w międzyczasie. Mam wrażenie, że profesor Judd musiał pomieszać względy dyscypliny ze swoją oceną postępu przy owym ostatecznym egzaminie, który zabił moją karierę naukową.
Ta krytyka wielkiej nieokreśloności przeszkód i wyskoków, przez które umysł mój się przeciskał jest rezultatem doświadczeń całego życia. Teraz zdaję sobie sprawę, że takie były warunki wokół mnie. Ale w owym czasie nie rozumiałem wielkich ruchów i zmian, które zachodziły w świecie. Nie miałem pojęcia jak Szkoła Normalna albo Urząd Oświatowy albo uczenie nauk przyrodniczych w jakiejkolwiek formie doszły do skutku; nie rozumiałem zwalczających się sił, które uczyniły to nauczanie tak dobrymi tak złym jakim było, ani co to było, co mnie wygnało z niewoli i kazało mi być uczniem, a teraz w dość przerażający sposób przestawało się mną interesować. Z początku byłem uradowany, a potem zdziwiony i zatrwożony. Rozgrzeszam się teraz z winy znacznie bardziej kompletnie niż rozgrzeszałem się w owym czasie. Głęboko we mnie, głębokie upokorzenie z powodu braku wybitnego powodzenia w fizyce i geologii zmagało się z dumą własną, którą przyniosłem z sobą z Midhurst. Umysł mój musiał znaleźć kompensujące uspokojenie, któreby mnie ocaliło przed przekonaniem o mojej zupełnej niższości. Uspokojenie to znalazłem w drobnych osiągnięciach i triumfach w innych kierunkach. Bluźnierstwo oraz śmiała i z powodzeniem prowadzona dyskusja na tematy ogólne okazały się już były bardzo pomocne dla podtrzymania mego uczucia godności własnej w sklepie sukienniczym. Teraz przekonałem się, że poza filozoficznego desperata stanowiła rychłą pomoc przeciwko mej depresji powstałej na skutek sposobu nauczania przez Guthrie’go i Judd’a.
Wybuchy śmiechu u Jennings’a przekonały mnie już były, że miałem trochę dowcipu, a moje raczej niekonwencjonalne przyczynki do dyskusji w Klubie Dyskusyjnym spotykały się też z dość wielkim powodzeniem i przyciągały jednego lub dwóch przychylnych przyjaciół. We Wczesnej tej grupie było trzech, Taylor, Porter, oraz E. H. Smith, których straciłem z oczu; byli również moi dożywotni przyjaciele, A. T. Simmons i William Burton, Elizabeth Healey i A. M. Davies. Zatrzymywaliśmy się w korytarzach, tworzyliśmy grupy w herbaciarni w porze obiadowej, pożyczali sobie nawzajem książki i gazety i rozwijali swoje zdolności do konwersacji.
Jest dosyć ciekawe, że chociaż pamiętam Klub Dyskusyjny bardzo żywo, nie pamiętam nic z mów, które wygłaszałem. Mowy wygłaszałem, ponieważ przyjaciele moi pamiętają je i mówią, że były zabawne. Zebrania odbywały się w podziemnej sali wykładowej, używanej przez szkołę górniczą. Była oświetlona jedną, zdaje się, lampą gazową. Katedra wykładowcy i ławki studentów były otoczone wielkimi modelami warstw, rud itp., które cofały się w głęboką ciemność, oraz ponurymi wykresami o niewiadomym znaczeniu zawieszonymi za przewodniczącym. Zwykle był referat przez mniej więcej pół godziny, następnie odpowiedź a potem dyskusja na różne tematy. Ci, którym brakowało odwagi do mówienia, wtrącali uwagi, podnosili nagłe okrzyki lub walili w pulpity. W pulpity istotniej walono aż atrament wytryskiwał z kałamarzy. Mieliśmy unikać religii i polityki; reszta świata była na naszej łasce.
Sprzeciwiałem się temu tabu w stosunku do religii’ i polityki. Utrzymywałem, że są to sprawy pierwszorzędnego znaczenia, najlepiej wykuwane w pierwszym etapie życia. Robiłem co mogłem, by osłabić i przekroczyć owe tabu, podpływając możliwie najbliżej pod wiatr, i jeden czy dwóch poważnie usposobionych kolegów zaczęło wypatrywać za mną z zawsze gotowym okrzykiem „Spokój”! Pewnego wieczoru ktoś odczytał essej o Zabobonach i wymienił m. i. zabobon trzynastu. Zacząłem mówić nas temat jego genezy. „Pewien wędrowny kaznodzieja, którego nie wolno mi na tym zebraniu nazwać po imieniu”, zacząłem, „miał dwunastu uczniów…”
Opozycja chwyciła od razu za broń i mieliśmy mi dysputę, która trwała przez większą część godziny. Utrzymywałem, że wyrażenie „wędrowny kaznodzieja” jest ścisłym i właściwym określeniem na założyciela chrześcijaństwa, jak istotnie jest. Jednak słownik przeciętnego Anglika jest lepki od stereotypowych wyrazów i na pół wysuszonych asocjacyj wtórnych. Wydawało się, że „wędrowny kaznodzieja” oznacza bardzo niski typ duchownego w pewnych grupach dysydenckich. Nastrój zebrania był skierowany przeciwko mnie. Nawet moi bliscy przyjaciele wyglądali poważnie i pełni wyrzutu. Poproszono mnie bym „cofnął” wyrażenie. Sprzeciwiłem się twierdząc, że jest oparte na wiadomościach pochodzących z Nowego Testamentu, „bardzo szacowanej kompilacji”. To nie poprawiło sprawy. Prawdopodobnie nie mogli się zgodzić, że Nowy Testament jest szacowany albo skompilowany. Otrzymałem upomnienie od przewodniczącego ale nadal uporczywie nalegałem, by używano słów w ich właściwym znaczeniu.
Wyniesiono mnie opierającego się. Wyniesienie z zebrania w pełnej walce zostało niedawno uświetnione przez Karola Bradlaugh. Irlandzcy posłowie do parlamentu także mieli zwyczaj opuszczać to zgromadzenie tym samym uciążliwym ale rozweselającym środkiem komunikacji. Z wyjątkiem tego, że ktoś pociągnął mnie boleśnie za włosy, całkiem chwilowa zresztą nieprzyjemność, przeżycie to było ze wszystkim jasne i wspaniałe.
Nie będę jednak rozwodził się opowiadając tego rodzaju anegdotki. Ta próbka musi wystarczyć. Klub Dyskusyjny był stałym źródłem drobnych sposobności do prowokacji i braku poszanowania. A w budynkach kolegialnych, w salach wykładowych zostałem prawie rzeczoznawcą w robieniu dziwnych niestosownych hałasów, na przykład jęczenia gumowej rurki dmuchawki, której krawędź jest wyciągnięta, i w wywoływaniu wybuchów niewczesnego aplauzu. My, studenci subsydiowani, byliśmy zawsze wypłacani w każdą środę przez urzędnika z kasetką z pieniędzmi i teczką, na którego ton przy wywoływaniu naszych nazwisk uważaliśmy za stosowne się obrazić. Gdy kpiny i ironiczny aplauz nie poprawiły jego wychowania, nastąpił tumult i tak buntownicze zachowanie, że uciekł do sekretarza, oświadczył, że obawia się napaści na swoją blaszaną kasetkę z suwerenami, oraz odmówił dalszej pracy bez asysty policji.
Zdaje mi się, że musiałem być w tym okresie do gruntu nieznośnym chłystkiem, wychudłym, nędznym kandydatem do wyrzucenia, i nic co mogę sobie przypomnieć na swoją korzyść, lecz tylko stała przyjaźń i wierność Jenningsa i tych dożywotnich przyjaciół, których wymieniłem oraz R A. Gregory’ego (obecnie Sir Richarda, redaktora Nature) pozwala mi przypuszczać, że może były pewne okoliczności łagodzące moją nieznośność, których teraz nie pamiętam. Ci wierni towarzysze podtrzymali moje poczucie godności własnej i uchronili mnie przed absolutnym niepowodzeniem. Dodawali mi bodźca, bym okazał co potrafię, w jakiś sposób kompensujący, który by był zadośćuczynieniem za moją apatię w pracy szkolnej.
Ministerstwo płaciło wszystkich nas stypendystów i nauczycieli na studiach po to byśmy przyjechali do Londynu, ale nie miało żadnej organizacji, któraby się nami opiekowała gdyśmy tam byli. Nie było żadnych zarządzeń, by nas poumieszczać, lub doglądnąć, żebyśmy odpowiednio mieszkali; — dopiero w drugim roku mych studiów zajęto się urządzeniem bufetu studenckiego, by dostarczyć nam posiłku południowego po umiarkowanych cenach — a z wyjątkiem sekretarza, eks–żołnierza, który notował, gdy wpisywaliśmy się wielokrotnie późno do księgi obecności i posyłał nam czerwono podkreślone egzemplarze regulaminu, gdy dostrzeżono, że palimy, krzyczymy i zatrzymujemy się w zakazanych miejscach, nie czyniono wysiłku, by dowiedzieć się co robimy i jak stały nasze sprawy. Nikt nie zaprzątał sobie głowy, by wybadać dlaczego zbakierowałem się a jeszcze mniej próbował ktoś jakoś znowu doprowadzić mnie do porządku. Ja nie byłem jedynym zbłąkanym uchylającym się od stałego uczęszczania na przepisane kursy. Ja mdlałem tylko duchowo, ale dwa razy za moich czasów niedożywieni studenci zupełnie zemdleli w pracowni. Za South Kensington płaciłem zdrowiem przez całe życie, jak później opowiem. Kolegium, powtarzam, nie uwzględniało pedagogii i nie miało cienia ogólnej kierowniczej kontroli nawet nad naszym życiem fizycznym.
Naturalną pozą, do której się uciekałem, by odzyskać swe poszanowanie godności własnej, była poza krytycznego i wrogiego nastawienia do wiedzy mechanicznej i udawanie ambicyj literackich. Nie mam wrażenia, żebym kiedykolwiek miał dużo prawdziwej ambicji literackiej. A w rozwijającym się ruchu socjalistycznym znalazłem odpowiadające mi pole dla swej energii umysłowej, odtrąconej przez owe kursy fizyki i geologii. Po immatrykolowaniu się jako student pozakolegialny na Uniwersytecie londyńskim nie zacząłem od razu uczyć się do egzaminu pośredniego z nauk ścisłych, lecz zostałem czynnym zwolennikiem nowej propagandy.
Z początku nie łączyłem pojęcia nauki z pojęciem socjalizmu, tzn. pojęciem planowanego skoordynowanego społeczeństwa. Ruch socjalistyczny w Anglii znajdował się pod estetycznym wpływem Ruskina; kierowali nim poeci i dekoratorzy jak William Morris, Walter Crane, Emery Walker i Cobden Sanderson, błyskotliwi awanturnicy intelektualni jak Bernard Shaw i pani Annie Besant, profesorowie wykształceni na filozofii klasycznej jak Graham Wallas, postępowi duchowni anglikańscy jak Stuart Headlam oraz mała grupka urzędników państwowych jak Sidney Webb i Sydney Olivier. Przywódcy ci przeważnie nie znali filozofii przyrodniczej a indywidualizm Herberta Spencera kazał im błędnie uważać, że biologia jest anty—socjalistyczna. Nie przypominam sobie bym w tych wczesnych latach przyczynił się cośkolwiek do sprostowania tego nieporozumienia. Prawdopodobnie z mojej strony istniał pewien podświadomy antagonizm przeciwko naukom przyrodniczym, albo przynajmniej przeciwko przyrodnikom, podczas tych dwóch dalszych lat w South Kensington.
William Burton, E. H. Smith i ja zdeklarowaliśmy się jako socjaliści na wskroś i manifestowali to za pomocą czerwonych krawatek. Reszta naszej bandy szła dość daleko po naszej linii, jednak z entuzjazmem bardziej umiarkowanym. Łaziliśmy na walne zgromadzenia Towarzystwa Fabiańskiego, które przypominały mi w niejednym ów parlament dyskusyjny w Landport, oraz chodziliśmy w niedzielne wieczory do Kelmscott House przy Mali w Hammersmith, gdzie William Morris odbywał zebrania w czymś w rodzaju cieplarni obok swego domu. Zwykł był stać plecami oparty o ścianę, z rękoma założonymi w tyle gdy mówił, nachylając się w przód w miarę jak rozwijał każde zdanie i wracając z uderzeniem do dawnej postawy. Graham Wallas, wtedy bardzo przystojny młody człowiek odznaczający się humorem akademickim, był bardzo na widoku, a Shaw, surowy i agresywny Dublińczyk, często przemawiał. Była też garstka cudzoziemców, którzy dyskutowali namiętnie oraz z dążnością do rozwlekłości w narzeczu, które uważali za język angielski. Nikt z naszej grupki nie miał odwagi do przemawiania na tych zebraniach, ale aplauz nasz był obfity a w drodze powrotnej do stacji kolei podziemnej w Hammersmith, nasze tłumione komentarze uzewnętrzniały się.
Powrót mój do South Kensington po miernych wynikach egzaminu z drugiego roku był raczej niepewny. Zachował się list ode mnie do Simmonsa, w którym rozważam możliwości otrzymania posady nauczycielskiej w jakiejś szkole. List ten przywodzi na pamięć coś, o czym inaczej mógłbym był zapomnieć, mianowicie jak zdecydowane stały się już były moje ambicje literackie. (W liście tym nakreśliłem surowy szkic siebie samego w otoczeniu swych przyszłych „dzieł” zawierających „Wszystko o Bogu” oraz „Plan nowej struktury społeczeństwa”). Obawy moje, choć dające się wytłumaczyć, nie spełniły się; dano mi jeszcze jedną sposobność i ostatecznie wtedy nie napisałem do agencji nauczycielskiej. Ojciec mój urządził rzecz w ten sposób, że przez miesiąc przebywałem u mojego wuja Karola, drobnego rolnika w Minsterworth koło Gloucester. Tam, skoro rozwiały się moje obawy co do powrotu, zabrałem się do pisania referatu o socjalizmie na otwarcie jesiennej sesji Klubu Dyskusyjnego.
Nie uczyniłem najmniejszego wysiłku, by posunąć się w nauce geologii. Pamiętam, że niezwykle męczyłem się nad tym referatem. Wpisywałem i zmieniałem aż stał się nieczytelny a wtedy przepisałem go i rozpocząłem opracowywać go cały na nowo. Pojechałem na jeden dzień do Cheltenham, gdzie przebywał E. H. Smith w domu ojcowskim, tzn. w sklepie z jarzynami, celem omówienia planu „skaptowania” zarządu klubu „na stronę socjalizmu” i przedyskutowania możliwości wydawania pisma kolegialnego. Postanowiliśmy rozwijać świadomość literacką i polityczną słuchaczy Szkoły Normalnej bez względu na to, czy się to będzie władzom podobać czy nie.
Nie wiem jak dalece można uważać, że oszukiwałem Ministerstwo Oświaty przez branie swej tygodniowej gwinei przez cały ten trzeci rok. Byłem w South Kensington po to, by się uczyć i niewątpliwie nauczyłem się dużo, ale poświęcałem możliwie najmniej czasu i uwagi treści nauk profesora Judda. Nie miałem w owym czasie uczucia, że oszukuję. Faktycznie pracowałem bardzo gorliwie w Bibliotece Pedagogicznej, Bibliotece Historii Sztuki oraz w Lektorium im. Dyce’a i Fostera, jeśli nie w pracowni geologicznej dla zaawansowanych i zbiorach mineralogicznych i petrograficznych Muzeum Historii Naturalnej . Jeśli popuściłem w swych wysiłkach, by poznać przeszłość, teraźniejszość i domniemaną przyszłość planety ziemi, to czyniłem bardzo energiczne wysiłki, by uchwycić wszystko to co było objęte pojęciem socjalizmu. Rozczytywałem się nie tylko w obszernej literaturze propagandowej lecz również rozlegle w historii, socjologii i ekonomii. Czyniłem co się dało, by dowiedzieć się co tak wyniosłe nazwiska jak Goethe i Carlyle, Shelley i Tennyson, Shakespeare, Dryden, Milton, Pope — albo też Budda, Mahomet i Konfucjusz — miały do powiedzenia o świecie i jakie miały dla mnie znaczenie. Uczyłem się posługiwać angielską prozą i ostrzyłem swój umysł przeciwko komukolwiek, z kim mógłbym rozpocząć dyskusję.
Zaczęliśmy wydawać Gazetę Kolegiów Przyrodniczych, znajdując nieoczekiwanego sprzymierzeńca w A. E. Tuttonie, niezwykłym miłośniku chemii, który spodziewał się publikacji naukowej i ciężko dla nas pracował dopóki się nie przekonał, że zamiary nasze były amatorskie, literackie i socjalistyczne. Ja byłem pierwszym redaktorem, jednak w kwietniu r. 1887, sekretarz, podburzony przez profesora Judda w związku ze stanem moich postępów, kazał mi zrezygnować z władzy na korzyść Burtona. To jednak nie przeciągnęło mnie z powrotem na stronę systematycznej petrografii. Usiłowałem nagiąć się nim będzie za późno i uratować egzamin, nie mogłem jednak skupić swego zainteresowania na tym przedmiocie, nawet celem wykucia go w ostatniej chwili w ciągu ostatnich dwóch tygodni.
Właśnie odkryłem byłem oszałamiające wino Rewolucji Francuskiej Carlyle’a i prorocze dzieła Williama Blake’a. Codziennie z mymi notatnikami i podręcznikami szedłem albo do Lektorium im. Dyce’a i Fos tera albo do Biblioteki Historii Sztuki. Postanowiłem, że będę pracował usilnie przez dwie godziny, robiąc wyciągi, porządkując materiał — a potem jako nagroda będzie (powiedzmy) pół godziny Carlyle’a, (którego dzieło miałem odłożone w Lektorium im. Dyce’a i Fosteri) albo Blake’a (w lektorium Historii Sztuki). Następnie może uważna przechadzka wśród obrazów kolekcji Chantry’ego — były w Kensington bo nie było jeszcze Galerii im. Tate’a dla pomieszczenia tych wiktoriańskich arcydzieł — wśród majolik, wyrobów metalowych itd. przez dziesięć minut, a potem ponowiony atak na te minerały. Ale na długo przed upływem dwóch godzin ogarniało mnie ogromne zmęczenie, rodzaj wstrętu petrograficznego, obrzydzenia do minerałów. Granit i gneis zaczynały być dla mnie jednakowe. Zdawało się, że nie ma sensu w tym, by się różniły. Stopień, w jakim było mi obojętne jakie zasady co zastępowały w kwaśnych felspatach oraz jak zwiększająca się dawka potasu oddziaływała na ich łączenie się stawał się nieograniczony i nie do opanowania. Tam, na stole leżała gotowa do przerzucania teczka z dziwnie zabarwionymi rysunkami Blake’a; jego pomarszczeni bogowie z włosami spływającymi w pasmach, jego w górę wirujące duchy, jego wymuszone, wykrzywione potęgi światła i ciemności. Do czego właściwie Blake zmierzał w tych historiach o „Albionie” ? Zdawało się, że on ma wszystko do powiedzenia a Judd nie ma nic do powiedzenia. Prawie podświadomie notatniki i podręczniki usuwały się na bok w małą urażoną kupkę a zagadki Blake’a otwierały się z własnej woli przede mną.
Tak spędziłem ostatnie dni, które mi zostały zanim egzamin czerwcowy zakończył na zawsze moją karierę jako poważnego studenta nauk przyrodniczych.
W rozdziałach wstępnych starałem się włożyć moje osobiste początki w ramy historii ludzkiej i pokazać jak fazy i siły wychowania, które mnie ukształtowało, Akademia Tomcia Morley’a, staromodne uczniostwo, świeżo przywrócone gimnazjum w Midhurst, mnożące się kolegia w South Kensington, były związane z wielką przemianą w stosunkach ludzkich, która nabierała siły przez wiek siedemnasty, osiemnasty i dziewiętnasty. Działały siły światowe dążące do rozbicia arystokratycznego systemu majątkowego w Europie, do zniesienia drobnych kupców, do uczynienia pracy w handlu detalicznym mniej samodzielną i zadawalającą, do poparcia koordynacji przemysłowej, do zwiększenia wytwórczości, do uczynienia niezbędnymi nowych i lepiej wykształconych warstw, do wywołania nowego typu oświaty i uczynienia jej powszechną, do obalenia granic politycznych i sprowadzenia ludzi w jedną planetarną społeczność. Dzieje mego ojca i matki i całej mojej rodziny są właśnie dziejami tylu indywidualnych cząsteczek w wielkiej masie ludzkości, która pędziła przed naporem tych jeszcze niedokładnie pojmowanych potęg syntezy. Nasze reakcje umysłowe były równie uderzające jak fizyczne i w końcu stawały się ważniejsze. Jak ludzie tego rodzaju co ja ustosunkowywali się do tego, co się wokół nich działo?
W czasach dzisiejszych większość ludzi inteligentnych potrafi uchwycić ogólny charakter zmian i imperatywów, wśród których żyjemy. Zdajemy sobie sprawę, że wybuch odkryć i wynalazków w rzeczach istotnych i inowacyj w przemyśle i metodzie finansowej wyzwolił tyle ludzkiej energii, że po pierwsze, usunięta została potrzeba nieprzerwanej pracy ze strony kogokolwiek, po wtóre, praktycznie biorąc wszystkie części świata weszły w ściślejszy wzajemny kontakt niż ten jaki istniał między Yorkiem a Londynem trzy stulecia temu, i po trzecie, impulsy destrukcyjne człowieka zostały tak wyposażone, że nie można już dłużej sądzić, że na naszej planecie bezwzględna wojna jest nawet najbardziej odległą możliwością. Zaczynamy rozumieć, że planowe państwo światowe rządzące zespołem czynności ludzkich dla wspólnego dobra, bez względu na trudności w osiągnięciu go, stało się imperatywne i że dopóki państwo to nie zostanie osiągnięte, dzieje ludzkości muszą teraz nieuchronnie być kroniką katastrofalnych wstrząsów, mieniącą się jedynie przebłyskami i okresami chwilowego powodzenia. Jako gatunek jesteśmy objęci nie dającym się odwrócić procesem. Nie jest możliwy powrót do starego, stosunkowo ustalonego stanu rzeczy; cofania tylko przydłużą opowieść o klęsce naszej rasy. Jesteśmy przeto zmuszeni przebudować organizację społeczną i ekonomiczną w ten sposób, by odpowiadała nowym warunkom. Im prędzej wszyscy ludzie zdadzą sobie sprawę z tej podniety, tym krótszy będzie nasz ucisk i tym lepiej dla rodzaju ludzkiego. Dlatego coraz większa liczba umysłów zaczyna rozumieć, że rzeczy się kształtują. Spostrzegamy, że jest to tak samo częścią ramy, w którą włożone jest nasze życie jak okrągłość i obrót ziemi, jak ciśnienie atmosfery lub siła ciążenia na poziomie morza. Ale to co jest sprawą ogólnie przyjętą dzisiaj było sprawą opinii wczoraj a sprawą domysłów i przypuszczeń przedwczoraj. Co jest takie oczywiste dzisiaj nie było z pewnością oczywiste dla nikogo w r. 1887 z tą samą jasnością i zupełnością. Nie chcę przez to tylko powiedzieć, że nie było oczywiste dla ludzi zwykłych, dla ludzi jak ja i współuczniowie i koledzy i nauczyciele; było również poza percepcją wszystkich tych inteligentnych ludzi, którzy uważali, że ich zadanie polega na omawianiu kwestii polityczno–społecznych w ruchu socjalistycznym i w związku z nim.
Może ci ostatni mieli żywsze poczucie nadziei i możliwości przemiany, jakiejś przemiany w naszych warunkach, niż ogół, byli jednak — dzisiaj jest to jasne — niezwykle ślepi na kształty zmian przez siebie spostrzeganych. Jak ślepi byli na prawdziwe proporcje rzeczy a szczególnie na szybkość przemian w rzeczach, jak ślepi byliśmy wszyscy, będę się starał przedstawić w tym ustępie, jakkolwiek gdy będę to czynił uwagi moje w pewnych szczegółach zaniosą mnie daleko poza moje studenckie stany umysłowe.
Przedstawię wrażenie jakie socjalizm wywarł na mnie w tym czasie a następnie, wskazując jego ograniczenia, opowiem w jakim porządku zacząłem je sobie uprzytamniać i jak stopniowo odebrały poczucie zupełności z pierwotnego obrazu.
Ciekawym jest cofnąć się teraz ze wszystkim czego się od owego czasu nauczyło i przemyślało w swej głowie, i usiąść w tej małej przybudówce w Hammersmith znowu jako niewyrobiony student i słuchać chudego młodego Shawa o cienkiej płomiennej brodzie pod białą rozjaśnioną twarzą, albo Grahama Wallasa, z opuszczoną głową, uczonego i do znudzenia jasnego. Niemożliwością jest niestety, bym znowu odczuł swoje naiwne uczestnictwo. Przypominam sobie, com widział, ale nie co czułem. W pamięci mam uczucie, że patrzyłem na ludzi, gdy tego się nie spodziewali. Tam oni mówili, nieświadomi swych przeznaczeń, a my młodzi outsiderzy słuchaliśmy i wtrącali gdzieniegdzie jakieś słówko. Byliśmy uczniami żywymi i krytycznymi, ale byliśmy uczniami z całą pewnością, niezmiernie rozemocjonowanymi. Słuchaliśmy jak układali swą politykę. Wydawało się nam, że byli odważni w duchu ale niezmiernie rozważni w metodzie. Morris miał chwile gwałtowności — na przykład współczucie dla umęczonych anarchistów w Chicago — ale był przecież poetą. Olbrzymia rewolucja rozwijała się szybko i niepowstrzymanie wokół nas, a ta mała grupa fabiańska z zupełną szczerością pozowała na odważną drobną mniejszość projektującą rewolucję zredukowaną do minimum. Miała raczej przeniknąć istniejący porządek niż zmienić go. W ich projekcie rewolucyjnym nie było prawdziwej nadziei. Był to protest raczej niż plan.
Tu mam wrażenie jest najgłębszy czynnik w moim obecnym poczuciu oddalenia, owe przekonanie, które zniknęło, że występowaliśmy przeciwko zasadniczo niezmiennym instytucjom. Panująca podówczas podświadomość nie była percepcją zmiany lecz złudnym poczuciem stałości rzeczy ustalonych. Owo zgromadzenie w Hammersmith podzielało je w pełni. Trzeba było takiego wstrząsu jak wojna światowa, by Anglicy zdali sobie sprawę że nic nie stoi w miejscu. Tam wszyscy czuli i mówili jak gdyby byli w świecie bezwzględnie ustalonym, nawet jeśli uważali, że jest to świat, w którym stałe niesprawiedliwości społeczne wołały głośno, by je wytknąć, sprzeciwić się im i znaleźć na nie lekarstwo.
Ruch socjalistyczny był, można powiedzieć, grupą systemów reakcji umysłowej (z bardzo wielkimi odmianami w obrębie grupy) na przerażające konsekwencje nowej przemiany skali, a ukazał się był pari passu z tą nową zmianą. Nie rozumiał się sam całkowicie. Nikt nie zaprzątał sobie głowy, by zapytać dlaczego zjawił się w danej chwili a nie przedtem. Nowy ruch nie zaczyna od badania swych początków. Jego rozmaite formy były wszystkie podatnymi przeróbkami, zamaskowanymi nawet w umysłach projektodawców jako bohatersko–rewolucyjne inowacje. Wychodził od ludzi, którzy nie zdawali sobie sprawy, że pcha się ich ku wysiłkom mającym na celu przystosowanie się do nowych warunków. W oczach projektodawców był czysto konstruktywną propozycją, czymś zupełnie nowym. Ludzie zapytywali gwałtownie, dlaczego rzeczy mają zawsze przedstawiać się tak i tak, kiedy faktycznie dopiero stały się takimi a takimi, i tak muszą się zmienić. „Zbudujmy sobie nowy świat”, powiedzieli i nazwali go socjalizmem. Ale nie zdawali sobie sprawy, że jakiś nowy świat przyjść musi i że nowy świat, nowy w skali i potędze, zaczynał ich wszystkich otaczać.
Socjalizm rozwinął się najpierw w Anglii a potem we Francji, ponieważ rewolucja przemysłowa i mechaniczna ugodziła najpierw w Anglię a potem we Francję, zanim uderzyła w resztę świata. Począwszy od Roberta Owena, porozpraszani ludzie pod ogólnym sztandarem socjalizmu próbowali stworzyć nowe projekty stosunków społecznych i ekonomicznych na miejsce wykrzywionych nie do poznania lub zupełnie usuwanych przez ślepe nowe siły. Nie mieli jednak faktycznego zrozumienia prawdy, że te stare stosunki społeczne i ekonomiczne zniknęły i tak bez usiłowań z ich strony.
Nie było nic istotnie nowego w takich pseudokonstrukcyjnych wysiłkach i nacisku społecznym. Anglia była widownią bardzo głębokich przemian społecznych i gospodarczych począwszy od Wojen Róż a wpływ tych przemian na jej historię społeczną i literaturę jest bardzo wyraźny. Na długo przed Owenem i użyciem słowa socjalizm istnieli pojedynczy snujący socjalistyczne projekty ludzie, u których oddźwięk znajdowały trudności dawnych czasów.
Sir Tomasz More na przykład był takim wczesnym socjalistyczne projekty snującym człowiekiem, który z komunizmu rzeczypospolitej platońskiej i elżbietańskich Praw Ubogich stworzył ważną wczesną próbę praktycznej reorganizacji społecznej. Defoe i Fielding byli w pełni świadomi, że trzeba wystawić nowe zapory i regulujące bulwary przeciwko siłom rozkładu społecznego. Cała historia jest przystosowywaniem się a jedyną istotną różnicą między naszym czasem a czasami przeszłymi jest niezmierna różnica w skali i szybkości potrzeby przystosowywania się.
Socjalizm, od swego stadium niemowlęcego począwszy, zdradzał swą niekompletność jako reakcja na sytuację społeczną przez głęboką różnorodność swoich propozycyj i przez tę gotowość do przyjmowania określających etykiet, która jest spowodowana niezadowoleniem z pierwotnego założenia. Tu i ówdzie odkryto, że jest „praktycznym chrześcijaństwem” i nastąpiły rozmaite wybuchy socjalizmu chrześcijańskiego popadające bardzo szybko w czysto średniowieczne miłosierdzie wobec ubogich. Ruskin i Morris doszli do antymechanicznego estetycznego socjalizmu przeciwstawiając się wczesnej degradacji sztuki ludowej przez surowe procesy maszynowe. Wczesne socjalizmy francuskie były tak częściowe i fragmentaryczne jak wczesne angielskie, chociaż nieco bardziej logiczne. W nowym ruchu mocna była tendencja do ucieczki: tendencja do zebrania małej grupy wybranych i rozpoczęcia nowej ludzkości gdzieś daleko od tego rzekomo nieugiętego i nieuleczalnego systemu społecznego, w którym zrodziły się ich niezadowolenia. Jakkolwiek silna jest moja skłonność do obniżania reputacji Marxa muszę przyznać, że był on pierwszym, który wyobrażał sobie współczesny proces społeczny nie jako stały system niesprawiedliwości i udręki lecz jako zmieniający się i sam siebie niszczący porządek.
Organizację skutecznego oddziaływania wzajemnego i krytyki pojęć społecznych trzeba dopiero wynaleźć, a co miało miejsce (i co jeszcze w znacznej mierze ma miejsce) to to, że każda grupa myślicieli a czasem każdy poszczególny myśliciel zabierał się do ogólnego zagadnienia z mniejszą lub większą nieświadomością lub pogardą i nieuwzględnieniem jakichkolwiek innych może istniejących zaczątków. Wszyscy spośród nich zaczynali od jakiegoś częściowego doświadczenia w związku z wielkim zespołem zmian będących w toku. Żaden z nich nie widział całości zagadnienia.
Dzieje przed–fabiańskich początków nie leżą w granicach mojego tematu; w czasie, kiedy przybyłem do Londynu fabianizm był socjalizmem o ile chodziło o ekspozycję poglądów i polityki. Nie było w Anglii innej polityki socjalistycznej wartej uwzględnienia. Jednakowoż Towarzystwo Fabiańskie zebrało razem pewne bardzo kanciaste i niezgodne fragmenty, by zapewnić sobie czołowe stanowisko, i na każdym zebraniu dawały się pod pokrywką kompromisów słyszeć pomruki. Niektórzy członkowie twierdzili, że maszyny są źródłem całego niepokoju społecznego, podczas gdy inni budowali swe nadzieje na mechanizacji jako oswobodzicielce robotników, niektórzy byli nacjonalistami a inni kosmopolitami, niektórzy byli anty–Maltuzjanami a inni — z Annie Besant — neo–Maltuzjanami, niektórzy chrześcijanami a inni ateistami (denuncjującymi religię jako opium ludu), niektórzy proponowali, by zbudować społeczeństwo z szczęśliwych ludzi jako jednostek a niektórzy chcieli rozbić rodzinę tak zupełnie jak to uczynił Platon. Wielu wierzyło w zdolność szarego człowieka do kontrolowania swych spraw za pomocą powszechnego głosowania, podczas gdy inni mieli bystrzejsze zrozumienie dla trudności tego zadania mówili o oligarchiach, konserwatyzmach i dobrotliwych autokratach.
Przed ruchem stało do wyboru albo przemyśleć i przeprowadzić różnice albo pozwolić, by się same nawzajem poznosiły i wziąć, co pozostanie. A ponieważ fabianizm był od samego początku polityczny raczej niż naukowy, przyjął drugą alternatywę. Później przytoczę paragraf, w którym to rozmyślne wyrzeczenie się wyczerpującej gruntowności stwierdzone jest — agresywnie. Socjalizm zagraniczny mało miał naszego brytyjskiego ducha kompromisu. W dalszym ciągu przemyśli wał i walczył o różnice. Rozdzierały go stronnictwa. Jednak również socjalizm zagraniczny, chociaż mniej był przekonany o stałości obecnego porządku, znajdował się pod władzą pewnych innych obsesyj, które niebawem omówię. Wypolerował i wypracował doktrynę znacznie bardziej niż Szkoła Fabiańska, ale na nieszczęście nie w praktycznie konstruktywnym kierunku.
Nasza mała grupa gorliwej młodzieży z kolegiów kensingtońskich idąca do nowego Towarzystwa Fabiańskiego po naukę w tym wielkim ruchu nadziei i wysiłku, który miał znowu naprawić świat, przekonała się stopniowo, że ten jego socjalizm był w rzeczywistości jako całość prawie tak bezplanowy jak otaczający świat. W tych odległych czasach antysocjaliści zwykli byli oskarżać socjalistów, podobnie jak poganie zwykli byli oskarżać pierwszych chrześcijan, że żony posiadają wspólnie. W rzeczywistości socjaliści fabiańscy nie mieli nawet pojęć wspólnych. Z jednym jedynym wyjątkiem. Była jedna myśl, która jednoczyła ich wszystkich i czyniła ich rzeczywiście socjalistami. Była to myśl, że motyw zysku, który wtedy dominował nad życiem ekonomicznym, jest zły.
To potępienie motywu zysku było największym wspólnym mianownikiem socjalistów. Tu Owen, Ruskin, William Morris, Marx, Webb, Shaw, Hyndmann, Maurice i Kingsley byli jednogłośni. Prowadzili otwartą wojnę z współczesną teorią, że dążenie do zysku, pragnienie posiadania coraz to więcej i wynikająca stąd konkurencja w dążeniu do posiadania stanowi główną siłę poruszającą zespół ludzki. Proudhon’a La propriete c’est le Vol było typowe. Głównym przyczynkiem Marca było względnie przekonywujące wykazanie, że system produkcji konkurencyjnej dla zysku nie może być systemem słabym. Konkurencja, wykazał, zakłada ostateczne zwycięstwo górującego konkurenta (lub grupy konkurentów), która będzie posiadała praktycznie wszystko i będzie usiłowała trzymać całą ludzkość w niemożliwej do zniesienia uległości. Nie do zniesienia — i stąd, dowodził, rewolucja. Wszyscy socjaliści pragnęli wyeliminować zysk z życia ekonomicznego i skutkiem tego wszyscy spośród nich chcieli usunąć własność prywatną z wyjątkiem rzeczy najbardziej bezpośrednio osobistych. Wynikło stąd pytanie, „A jak wtedy będzie się prowadzić życie ekonomiczne społeczeństwa?” Na co rozeszli się (i wciąż się rozchodzą) na wszystkie strony kompasu.
Ów referat, który przygotowałem tak starannie w Minsterworth i odczytałem na zebraniu Klubu Dyskusyjnego w r. 1886 był dość typowy dla socjalizmu człowieka przeciętnego w tym okresie. Był stwierdzeniem strat powstających z konkurencji oraz z nieproporcjonalnego rozwoju tego co nazywałem „rozdziałem”. Zbyt jeszcze byłem nieuświadomiony o sprawach tego świata, by rozwinąć atak na inwestycje, grę na giełdzie, spekulację i system kredytu pieniężnego, jako główne czynniki hamujące i absorbujące „produkcję” w systemie dystrybucyjnym. Myślałem raczej o zachodzących na siebie okręgach konkurencyjnych wozów z mlekiem i niepotrzebnym mnożeniu sklepów detalicznych. Witałem „konsumy”, które tak bardzo przyczyniły się do zgniecenia domu pod Atlasem, jako zwiastuny państwowego systemu dystrybucyjnego. Rola drobnego kupca detalicznego dla mego ojca, czy kogokolwiek innego była niepotrzebna. Chciałem, żeby dystrybucja i produkcja zostały dodane do istniejących funkcyj państwa, które z prymitywną prostotą zebrałem razem pod jednym słowem „obrona”. „Produkcja, rozdział i obrona” takie było moje naiwne trio funkcyj społecznych. Państwo powinno kontrolować je wszystkie, powiedziałem, a nie tylko ograniczać się do „obrony”. Nie podałem definicji państwa; widocznie nie byłem jeszcze nastawiony krytycznie do współczesnego państwa jako takiego.
Ten mój prymitywny socjalizm mimo wielkiej ograniczoności podejścia, spotkał się z dobrym przyjęciem. W następnie odbytej dyskusji Burton wystąpił z pewnymi cytatami z punktu widzenia Ruskina, A. M. Davies podniósł pewne sprzeciwy indywidualistyczne i zacytował Herberta Spencera, podczas gdy E. H. Smith zagrał na nutę demokratyczną, (której nie poruszyłem) ze znaczną emfazą. Jego sentymentalna wiara w masy była tak bliska mistycznemu demokratycznemu marksizmowi do jakiego można było dojść w South Kensington w tych wczesnych dniach. Tyle pamiętam z tego zebrania; E. H. Smith z nogą na krześle, dość cierpko retoryczny, Davies, szczupły i iberyjski, przypominający wczesny portret J. S. Milla, ścisły i już zająkujący się tym swoim drobnym kaszlnięciem, stary Burton, zwolennik Ruskina, biblijny, jak przystało na człowieka z Manchesteru Jana Brighfa, i bardzo wymowny i rozwlekły. Przemawiali jeszcze inni, ale nie przypominam ich sobie tak dokładnie.
Występowaliśmy przeciwko indywidualizmowi; występowaliśmy przeciwko laisser faire. Posiadanie ziemi i kapitału przemysłowego miało być „oddane społeczeństwu”. Nie określaliśmy, co rozumiemy przez „społeczeństwo”, ponieważ żaden z nas nie wiedział — lub choćby pomyślał, że należałoby to wiedzieć. Ale to cośmy widzieli jakby w wizji, był to świat, w którym nie użerano by się o własność i w którym by motyw własnościowej korzyści nie paraliżował i nie niweczył każdego intelektualnego i twórczego wysiłku. Wielkie światło nam zaświeciło i przestaliśmy widzieć.
Socjalizm istotnie był wtedy czymś oślepiającym. Był tak olśniony głębokim odkryciem siebie samego, w tym wieku dobijania się i zasady „róbcie jak się wam podoba”, że zdawało się, że nie będzie mógł postąpić naprzód ze swoim zadaniem. Obawiał się rozwiać piękną wizję, którą był wyczarował. Pozostał w stanie wyniosłego paraliżu, odżegnując się od myślenia na dalszą metę — bo to mogłoby rozbić ruch — i czekając, by świat zbliżył się do niego. Podobna faza wyniosłego paraliżu miała czasami miejsce w rozmaitych naukach. Po udowodnieniu ewolucji, biologia przez jedno pokolenie stała w miejscu, powtarzając i wypracowując owo ogromne odkrycie. Fizyka przez pewien czas zatrzymała się przy niepodzielnym atomie i zachowaniu energii. Ale zachodni socjalizm stał w miejscu, zatrzymując się bez postępu przez dłuższy okres niż którakolwiek nauka. Dreptał w miejscu przez ostatnie pół wieku.
Były specjalne powody tej wyjątkowej niepostępowości ideologii socjalistycznej. W Towarzystwie Fabiańskim pragnienie kompromisu politycznego tłumiło dyskusję, ale było w tym jeszcze coś więcej. Nie strach przed niezgodą czynił socjalizm kontynentalny niewykonalnym. Sprawiał to brak ducha doświadczalnego i analitycznego. Frawie od kolebki socjalizmu występował wybitny brak ludzi o naukowym nastawieniu. Socjalizm był zasadniczo produktem przednaukowym i miał właśnie tę złą skłonność do uważania swych twierdzeń za ostateczne, rozpraszanie której jest zadaniem nauki doświadczalnej. Nikt nie westchnął i nie powiedział „A teraz co?” Nikt nie powiedział, „Oto wielka i ożywcza zasada, która na ogół odpowiada trudnościom naszych czasów, zabierzmy się natychmiast do gruntownego jej wypróbowania i wypracujmy konieczne jej szczegóły i metody”. Zamiast tego socjalizm został ogłoszony jako udoskonalone powszechne lekarstwo. Oznajmiono go w dziwnych, mistycznych i dogmatycznych wyrażeniach. „Proletariat” miał powstać przeciwko „burżuazji” i „wywłaszczyć” ją itd. itd.
Dawni teologowie kalwińscy, równie bezwzględni i niepostępowi, głosili zbawienie przez krew, a nigdy nie wyjaśniali ściśle co rozumieli przez krew, ani jak należy zidentyfikować żyłę Emanuela, ani nic więcej na ten temat. Nie dysputujcie, nie róbcie trudności, mówili, wierzcie w Krew i żałujcie. Uwzględniać trudności znaczyło znajdować się w połowie drogi do apostazji. W zupełnie tym samym duchu burżuazję, przywódców przemysłowych i finansowych, współczesnych mężów stanu napominali teraz socjaliści, by nie stawiali pytań, nie robili trudności i w ten sposób skazywali, się na dalsze potępienie, lecz tylko by żałowali i zgodzili się na „socjalizację”.
Nie! nie mieli się pytać jakim sposobem.
Pierwszą trudnością na drodze wywłaszczania współczesnego właściciela ziemskiego i kapitalisty dla dobra powszechnego jest brak tego, co nazwałem (w niedawnym studium pojęć kolektywistycznych pt. Praca, dobrobyt i szczęście ludzkości, 1931) „odpowiednim odbiorcą”. Socjaliści fabiańscy w swej niecierpliwości, by zacząć praktycznie stosować swe zasady, w zupełności nie zwrócili uwagi na tę lukę w swych poglądach. Usiłowali myśleć, że jakiekolwiek współczesne ciało administracyjne i rządzące, komitet strażników, ława urzędników, parlament, kongres, były w stanie odegrać rolę „społeczeństwa” i „przejąć” najzawilsze zadania ekonomiczne. Webb’owie (Beatrice i Sidney), których niezrównana pilność i wytrwałość przyczyniły się tak bardzo do utrzymania socjalizmu brytyjskiego na wąskim torze, widocznie uważali, że wszelką administrację mógłby wzmocnić i skontrolować jakiś jeden lub kilku „ekspertów” i podnieść ją do wymaganego stopnia wyspecjalizowanej skuteczności. Byli całkiem gotowi przyjąć i sfabianizować carat lub plemienne naczelnictwa Wybrzeża Złotego.
Specyficzna mentalność webbowska narzuciła się ruchowi socjalistycznemu w W. Brytanii wywierając wpływ paraliżujący. Pani Webb wychowała się jako zdolna panna wśród polityków, i wiele lat musiało upłynąć, żeby sobie zdała sprawę, że może istnieć jakaś inna klasa rządząca niż klasa, z którą była w tak bliskich i zażyłych stosunkach. Webb, inteligentny urzędnik, który osiągnął swe stanowisko na podstawie egzaminu konkursowego, był aż nazbyt skłonny do przyjęcia tej samej warstwy rządzącej, pod warunkiem, że sprawy szczegółowe pozostawi zaufanym wykwalifikowanym urzędnikom. Jednak faktycznie członkowie tej warstwy rządzącej, z jej tradycjami społecznymi, liberalizmem komercjalnym i wysoce rozwiniętą techniką parlamentarną oszukiwania nowej głosującej demokracji, byli ostatnimi którzyby poddali się swej własnej socjalizacji przeprowadzonej przez niezmordowanych drobnych urzędników administracji cywilnej. Nie było w nich autokratycznej nieudolności, gdy szło o przeprowadzenie czegoś. Umieli się posługiwać parlamentem. Jeszcze mniej istniejące ciała publiczne wybierane za pomocą przypadkowych metod wtedy będących w użyciu były odpowiednimi narzędziami dla socjalisty. A na razie nie było nic innego. Ponieważ jednak inny dyrektoriat nie powstawał natychmiast, dyskutowanie tych trudności wydawało się wielu spośród niecierpliwych a jeszcze zapalonych wiernych nie tyle praktycznym krokiem naprzód ile złośliwym posunięciem celem sabotowania postępu ku wyzwolonemu światu.
Wydawało im się, że tam stoi aeroplan gotowy do lotu i że to straszna szkoda, by nie wyruszyć natychmiast tylko dlatego, że nikt jeszcze nie zrobił nawet szkiców możliwego aparatu kontrolnego. Ciężko było czekać na ten aparat kontrolny. „Przy tej szybkości nigdy tam nie dojdziemy” itd. Uzupełniając obraz można powiedzieć, że starali się wobec tego używać lejców od starego pojazdu.
Tak się zdarzyło, że na skutek swoich warunków życiowych byłem wolny od asocjacyj politycznych i administracyjnych a zatem może mogłem widzieć tę lukę w programie fabiańskim w większym oderwaniu niż jego bardziej czynni członkowie. To zagadnienie kierownictwa w państwie socjalistycznym, to poszukiwanie za odpowiednim odbiorcą, męczyło umysł mój coraz bardziej poprzez lata dziewięćdziesiąte. Nie mogę sobie teraz przypomnieć, co nań skierowało moją uwagę. Ale jak opowiem w rozdziale końcowym stało się w końcu główną myślą mej filozofii społecznej.
Niemożność rozwinięcia koncepcji zorganizowanych jednostek kierowniczych, co jest konieczną konsekwencją pierwotnej hipotezy socjalistycznej, jest w moim pojęciu spowodowana nieracjonalnym a zarazem bardzo naturalnym łączeniem socjalizmu z opozycją i buntowniczą polityką w zakresie jedynie czasowych warunków społecznych. W r. 1886 wspólnie z prawie wszystkimi socjalistami w tym czasie uważałem tę asocjację za rzecz pewną, i dopiero w miarę jak doświadczenie moje się rozszerzało i jak dochodziłem do gruntowniejszego przemyślenia teorii socjalizmu, uprzytomniłem sobie jak przypadkowe i jak pod pewnymi względami nieszczęśliwe było to połączenie. Było niezmiernie mało „demokracji” w pierwotnym patriarchalnym socjalizmie Roberta Owena i dopiero Marx skojarzył owe dwa pojęcia socjalizm i demokrację. Jego wyobraźnia wzmogła impuls powstańczy nowoczesnej demokracji i upatrywała w odrazie i niezadowoleniu wydziedziczonych dostateczną siłę rozpędową dla rewolucyjnej przebudowy społeczeństwa. Istniało pewne prawdopodobieństwo w twierdzeniu, że ci którzy stracą najwięcej w walce o zysk, będą z konieczności przechylać się na stronę zniesienia własności prywatnej. Ale wcale z tego nie wynikało, że potrafią pojąć myśl skolektywizowanej własności i inteligentnie zainteresują się jej kolektywnym zarządzaniem. Po tym cienkim lodzie marksiści prześlizgiwali się bardzo szybko i zwinnie. Stale i pewnie narzucano ideologii socjalistycznej pojęcie walki klas aż dla wielu socjalizm przestał być ruchem dla uzyskania rozumniejszej organizacji życia ekonomicznego a przyjął charakter gwałtownej restytucji skradzionych dóbr — każdemu w ogólności a nikomu w szczególności.
Nawet socjaliści, którzy nie trzymali się dosłownie propozycyj Marxa byli nieświadomie unoszeni w kierunku jego nauk. Jego wyobrażenia o charakterze i możliwościach angielskich związków zawodowych były z gruntu fałszywe i — zaraźliwe. W ten sposób w W. Brytanii, w Rosji i w Niemczech niesiono socjalizm masom pracującym jak gdyby był nie tylko ich jedyną sposobnością i nadzieją, ale ich zemstą, a to już całkiem co innego; i wydawało się rzeczą najnaturalniejszą w świecie, żeby Fabianie zwrócili się do przedstawicieli Związków Zawodowych, zachęcając ich, by weszli do parlamentu jako nasi naturalni przywódcy w potężnym dziele przebudowy jakie leżało przed nami. Chociaż, gdyby im się tylko przypatrzeć i przysłuchać niektórym z nich — !
Wpadłem w ten powszechnie panujący błąd tak szybko jak większość ludzi. Mądry jestem po szkodzie. Mojemu teoretycznemu niezgadzaniu się z nowoczesną teorią de—, mokratyczną przeczyły stanowczo moje czyny. W każdym razie w praktyce nie wyprzedzałem swego wieku. W tej sprawie istniała ciekawa dwoistość pomiędzy mymi przekonaniami, które wybiegały daleko naprzód, a moim postępowaniem, które pozostawało w tyle z całym ruchem. Dopiero patrząc retrospektywnie spostrzegam, że w tej sprawie byłem podobny do kijanki z późniejszego stadium rozwoju, która ma równocześnie skrzela, płuca i nogi. W r. 1906 byłem odpowiedzialny za raport fabiański popierający wprawdzie nie zlanie się Towarzystwa Fabiańskiego z nową Partią Pracy, ale „serdeczną współpracę”, a w powszechnych wyborach z r. 1922 i 1923 występowałem przeciwko Uniwersytetowi londyńskiemu jako oficjalny kandydat labourzystów. Później w ciągu mej książki wrócę do tych nawrotów do koncepcji socjalizmu jako walki klas. Ale obecnie obchodzą mnie tylko moje własne nielogiczności o tyle o ile są typowe dla tego ciekawego splątania dwóch rozbieżnych tendencyj, które było wszędzie oczywiste między r. 1880 a 1920. Omawiam braki i błędne wskazania późno–dziewiętnastowiecznego socjalizmu jako projektu, na podstawie którego można by opracować przebudowę świata.
W innym również blisko związanym kierunku przywódcy i twórcy socjalizmu błędnie pojęli wielkie zagadnienie leżące przed nimi. Nie zdali sobie sprawy, że zachodzi przemiana w wielkości i charakterze społeczeństw. Nie uchwycili, że nowoczesny socjalizm wymaga wielkich obszarów administracyjnych. Aż do dnia dzisiejszego wielu jest jeszcze zdeklarowanych socjalistów, którzy dopiero muszą przyswoić sobie znaczenie tej zmiany skali. Miejscowy socjalistyczny radny gminny czy miejski, który jest typowym politykiem jednostkowym Partii Pracy, jest z pewnością ostatnią osobą, któraby zrozumiała i chętnie przyjęła powiększenia, które zniosą wszystkie te gminne zażyłości, którym zawdzięcza swe stanowisko. Podobnie jak p. Ramsay Mac Donald był przeciwny reprezentacji proporcjonalnej o wielkich okręgach wyborczych, ponieważ praktyczna niemożliwość biednego śmiałka do obrobienia okręgu przy takiej metodzie wyborczej usunęłaby;! Ramsay’ów MacDonaldów z życia politycznego, tak ci socjalistyczni lokalni kierownicy w bliskim kontakcie z miejscowymi budowniczymi i przedsiębiorcami, znajdowali niezwyciężone podświadome trudności w zastąpieniu swej miejscowej korzystnej dla siebie gospodarki przez jakąś administrację na wielką skalę. Z konieczności ich socjalizm j był socjalizmem studni parafialnej a nie socjalizmem zrozumiałej kontroli nad zaopatrywaniem w wodę między jednym działem wód a drugim. Jakże mogło było być inaczej?
Prawdopodobnie byłbym pozostał tak ślepy jak większość innych socjalistów na ten drugi aspekt trudności kierownictwa, gdybym sobie nie był wybudował domu w Sandgate w latach 1899 i 1900. Wybrałem parcelę położoną na linii granicznej między miejscowością Folkstone a miejskim obwodem Sandgate, a przejścia jakie miałem w wystaraniu się o elektryczność przez tę granicę wywarły wpływ na pewne pojęcia, które wziąłem od Granta Allen’a o wielkościach i odległościach pomiędzy wsiami i miastami na prowincji (które określa się pierwotnie długością godziny drogi konno lub piechotą) i skierowało moje myśli w niezwykle owocnym kierunku. Wpadłem na zasadę, której już dałem był wyraz, że nie tylko prawdziwy rząd socjalistyczny musi być w rękach znacznie ściślej zespolonego ciała niż partyjne rządy naszych czasów, ale że mając na względzie fakt, że nie żyjemy już w świecie komunikacji konnej i pieszej, odpowiednie obszary administracyjne muszą być zupełnie różne co do rozmiarów i obwodu od istniejących podziałów. Zacząłem wypracowywać prawdę obecnie powszechnie uznaną, że jednym z zasadniczych aspektów tego okresu przemian, jest zmiana łatwości i szybkości komunikacji i że m. i. to uczyniło prawie każdą istniejącą granicę zbyt małą i ciasną. Prawda ta nie była uznana trzydzieści lat temu. A jednak ma całkiem zasadnicze znaczenie. Zastosowania tej zasady zmiany skali, skoro się ją raz postanowiło, były, jak stwierdziłem, nieograniczone. Czyniłem je już w swych Przewidywaniach w r. 1900. Nim skończyłem z tą myślą doprowadziła mnie ona do zdania sobie sprawy z nieuchronności wszechobejmującego państwa światowego, usuwającego suwerenne rządy czasów obecnych.
W r. 1903 po przystąpieniu do Towarzystwa Fabiańskiego wysunąłem tę niepokojącą myśl o niemożności pogodzenia naszych rozległych projektów socjalizacji z istniejącymi organizacjami lokalnymi i miejskimi, w referacie zatytułowanym Kwestia naukowych obszarów administracyjnych w stosunku do przedsięwzięć miejskich. (Został on przedrukowany w dodatku do Tworzącej się ludzkości ogłoszonej w tym samym roku). Sformułowałem moje zagadnienie przyciszonym i pytającym sposobem młodego ucznia przynoszącego swemu mistrzowi tezę do poprawienia. Naprawdę myślałem, że uderzę w źródła zrozumienia.
W tym jednak pochlebiłem swemu fabiańskiemu audytorium. Audytorium fabiańskie. tego okresu nie dało się łatwo podniecić pomysłami, zbierało się dla zbudowania i referat przyjęto jak gdyby nie miał najmniejszego znaczenia. Najrozumniejsze uwagi wypowiedział Graham Wallas. Sądził, że fabiańskie nieuwzględnienia reformy politycznej można by posunąć zbyt daleko.
Potem w domu Webb’ów na Grosvenor Road udało mi się podkreślić moją myśl w odniesieniu do pracowitych1 studiów, które przeprowadzali nad samorządem lokalnym w osiemnastym wieku. Przekonawszy się, że skłonni są przyjąć postawę specjalistów wobec nieznośnego ucznia byłem tak impertynencja jak się tylko dało na temat tej ich pracy’, i podkreślałem, że o ile chodzi o współczesne problemy lokalnego samorządu, studium metod Dogberry’ego i Płytka było niewątpliwie tak cennym przyczynkiem do zagadnień współczesnych jak monografia o ofiarach z ludzi w Etrurii. Z nastaniem tramwajów elektrycznych i światła elektrycznego i powszechnego wykształcenia elementarnego, każdfe zagadnienie administracji lokalnej zmieniło się zasadniczo.
A przemiany te zachodziły w dalszym ciągu. Przez pewien czas w tych czy innych przemówieniach i artykułach podkreślałem bardzo dobitnie różnicę między „zlokalizowanym” i „zdelokalizowanym” typem umysłowości. Byłem całkiem pewny, że trafiłem na coś bardzo ważnego, co poprzednio przeoczono. Rzeczywiście tak było. Dowodziłem, że istniejący podział pozostawiał wszystko w rękach typów „zlokalizowanych” i tak długo jak będziemy dzielić nasze okręgi administracyjne według zasad osiemnastowiecznych, człowiek zdelokalizowany o szerszych zainteresowaniach i szerszym zakresie działania, przekona się, że faktycznie jest pozbawiony praw na skutek swej nieudolności do intensywnego zajmowania się drobną polityką wokół swych drzwi frontowych i ogrodu. Mógł reprezentować mocny system opinii w świecie, jednak był mniejszością w danym okręgu wyborczym. Faktycznie staraliśmy się zmodernizować świat, w którym jednostki zmodernizowane były pozbawione jakiegokolwiek wpływu.
Później Towarzystwo Fabiańskie w spóźnionej odpowiedzi na te żywsze osobiste przedłożenia z mej strony, wydało Serię nowej Heptarchii (w każdym razie jej Nr i), w której pomysł mój sfabianizowano w rozprawce W. Stephen Sanders’a pt. Municypalizacja prowincjami. Związanie się ogółu zwolenników ruchu socjalistycznego z współczesnymi nadziejami i ambicjami politycznymi było jednakowoż zbyt ścisłe, by dopuścić do jakiegoś naprawdę śmiałego i gruntownego przeprowadzenia tego pomysłu, i po tym szesnastostronicowym wysiłku pióra p. Sanders’a oraz po próbie, dość niewczesnej, by włączyć dwie wcześniejsze rozprawki ta New Heptarchy Series osłabła i zakończyła żywot. Zapadła w taką niepamięć, że nie jest wspomniana w Pease’a oficjalnej historii dokonań towarzystwa, a ruch socjalistyczny nie wydał dalszych systematycznych badań ani nad psychologią administracji ani nad geografią polityczną. Tego rodzaju badania nie były „praktyczną polityką”, Webb’owie mieli umysły administracyjne a nie naukowe, i brak było koniecznego ducha badawczego.
Przez pewien czas byłem rozczarowany chłodnym przyjęciem mojego świetnego pomysłu przez mych fabiańskich nauczycieli i może raczej nazbyt gotowy, by dać się przekonać, że istniały racjonalne praktyczne powody, poza zasięgiem mego doświadczenia, dlaczego kierunku mych myśli nie podjęto z większym zapałem. Miałem wiele innych spraw, które mnie zajmowały, zatem nie napierałem z moją krytyką w towarzystwie poza pewien punkt. Kiedy później doprowadziłem do buntu przeciwko Starej Gwardii (jak opowiem we właściwym miejscu), to stało się to z zupełnie innego powodu. Pomimo to myśl o zmianie skali jako o sprawie bardzo zasadniczego znaczenia w doświadczeniu ludzkim utrwaliła się w mym mózgu i tam się poruszała, a ponieważ nie znalazła odpowiedniego upustu w jakiejś modyfikacji polityki fabiańskiej, wyraziła się w fantastycznym opowiadaniu, Pokarm bogów (1903–4), które rozpoczyna się radosną farsą a kończy poetyckim symbolizmem. A w mej Nowoczesnej Utopii (1905) przyjąłem nieuchronność powstania państwa światowego za pewnik.
Mam wrażenie, że skrzętne zbadanie jakie obszary najlepiej odpowiadają poszczególnym funkcjom rządzenia, prowadzące do krytycznego studium suwerenności, było kierunkiem dociekań, które socjalizm, jeśliby rzeczywiście dzielił z nowoczesną nauką ducha ustawicznych badań innowacji, byłby chętnie powitał i prowadził z energią. Jeśli ten system wzajemnego ustosunkowania się byłby został wypracowany, teraz przedstawiałby nieobliczalną korzyść. Jednakowoż nigdy nie został wypracowany. Pragnienie natychmiastowego politycznego i praktycznego zastosowania zwężało horyzont naszych przywódco w socjalistycznych. Już w r. 1900 w dyskusji nad Fabianizmem i Imperium złożono nieszczery hołd „Federacji światowej” Tennysona, ale był to wzgardliwy hołd ludzi przekonanych o wyższości swego własnego zdrowego rozsądku, a sama rozprawka naszkicowana przez Shaw’a i niewątpliwie przejrzana i znacznie przerobiona przez ostrożniejsze umysły, przyjmowała, że podział całej planety między małą liczbę imperializmów, każdego pod kierunkiem wielkiego mocarstwa miał być szybko przeprowadzony, że dalsza synteza była beznadziejnie odległa i że usprawnienie „naszego Imperium” jest odpowiednią i właściwą granicą horyzontów brytyjskiego socjalizmu. Były to czasy, gdy sprawność” była panującym hasłem. Wskazywało zarówno na sprawność handlową i wojskową Imperium uważanego za organizację konkurującą. Podobnie jak Fabianie z przed trzydziestu kilku lat nie mogli albo nie chcieli lub nie śmieli wyjrzeć poza radnych gminnych, parlamenty, związki zawodowe, okręgi wyborcze złożone z ludzi zaledwie umiejących czytać, oraz wszelkie skostniałe przestarzałe formy współczesnego prawa, tak nie chcieli a prawdopodobnie nie mogli wyjrzeć poza rywalizujące wielkie mocarstwa z lat 1900–1914. New Statesman, który Webb’owie i ich przyjaciele zaczęli wydawać w r. 1913. jako tygodnik socjalistyczny odnosił się z uporczywą pogardą do „państwa światowego” aż do wybuchu Wielkiej Wojny… Wtedy przyszły gwałtowne zmiany opinii na temat trwałości i pożądania tych „wielkich mocarstw” i ich systemów imperialnych, a dzisiejszy New Statesman jest w równej mierze za państwem światowym co ja.
Niech mi wolno będzie zwrócić się teraz do innego ważnego punktu w swym sprawozdaniu o istotnych powodach, które uczyniły socjalizm z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych tak niedostatecznym i nieskutecznym jako klucz do ludzkich udaremnień.
Socjalizm był pierwotnie krytyką własności prywatnej w ustroju, a jednak w żadnej części ruchu socjalistycznego w Brytanji czy za granicą, nie były widoczne żadne oznaki, by zdawano sobie sprawę, a tym mniej by zbadano związek pomiędzy pretensjami własnościowymi a inflancją i deflacją monetarną. Ruch socjalistyczny płynął sobie w szczęśliwej nieświadomości ewentualnego skutku inflacji w postaci uwolnienia dłużnika i pracownika od praw i korzyści własności. Nigdzie kontrola monetarna nie była połączona z procesem wywłaszczania właściciela ziemskiego i prywatnego kapitalisty. Jednak liczne z naszych umysłów .podchodziły całkiem blisko do tego tematu. W swojej Nowoczesnej Utopii (1905) podałem nawet projekt pieniądza obiegowego opartego na jednostkach energii. Mogłem to uczynić a mimo to całkiem nie zdawać sobie sprawy, że dotykałem innego zasadniczego błędu w projekcie socjalistycznym. Normalnie zgromadzenie fabiańskie miało prawdziwy wstręt do tego, kto miał „bzika na temat obiegu pieniędzy” jak określało każdego, który odważył się powiedzieć, że pieniądz ma swoje sposoby i sztuczki, których żaden poważny badacz dobra społecznego nie może nie uwzględnić. Mównica i audytorium razem powstawały w sprzeciwie na sam szept o takich niepokojących pomysłach.
Nie było to tylko to, że Fabianie nie chcieli myśleć o pieniądzu; po prostu odpychali tę myśl daleko od siebie. Jeden ustęp z Rozprawy 70, ogłoszonej w r. 1896, traktującej o „Misji Fabianów” jest prawdopodobnie niezrównany w całej literaturze pod względem zadowolonej z siebie głupoty. „Towarzystwo Fabiańskie… nie ma odrębnych opinii o kwestii małżeńskiej, religii, sztuce, ekonomii teoretycznej, ewolucji historycznej, sprawach finansowych lub jakimkolwiek innym przedmiocie poza swym własnym specjalnym zadaniem w postaci praktycznej demokracji i socjalizmu”. Czytając, można omal usłyszeć bezbarwny głos recytujący tę niedorzeczną deklarację i kładący bardzo sarkastyczny nacisk na pierwsze zgłoski.
Ten sam intelektualny konserwatyzm, ten sam sprzeciw by rozszerzyć swe zainteresowania poza elementarną prostotę swych pierwotnych założeń, można widzieć w nastawieniu Towarzystwa Fabiańskiego wobec oświaty i pouczania ludzi w ogóle o celach socjalistycznej przebudowy. Rzeczywiście już w r. 1906 przedstawiałem Towarzystwu Fabiańskiemu, że na to by wprowadzić socjalizm musimy tworzyć socjalistów; jednak jeszcze głębiej sięgające i trudniejsze twierdzenia, że aby prowadzić państwo socjalistyczne musi się stworzyć socjalistyczną ludność, przekraczało nawet poza to, co ja miałem odwagę sobie wyobrażać. W Tworzącej się ludzkości (1902) wykazałem, że rozumiem współzależność oświaty powszechnej i struktury społecznej ale projektowany przeze mnie program był niezmiernie szkicowy a propozycja polityczna i oświatowa nie zazębiały się ściśle. Zaatakowałem monarchię jako ośrodek formalizmu i nieszczerości. Jest maską i zakrywa rzeczywiste fakty rządzenia. Jednak dopiero w całkiem świeżych swoich dziełach jak Praca, dobrobyt i szczęście ludzkości (1932) i Kształt rzeczy przyszłych (1933), poznaję, że oświata publiczna i konstrukcja społeczna są zespolone z samej natury rzeczy w jeden niepodzielny proces.
W końcu, piątą wielką niedoskonałością naszego dziewiętnastowiecznego socjalizmu, i to niedoskonałością, która teraz wydaje się najbardziej nie wiary godna, było odrzucenie planowania. Socjalizm usiłował stworzyć nowy świat a mimo to opierał się jakiejkolwiek próbie planowania lub choćby naszkicowania jakim świat ma być. Retrospektywnie to wydaje się najbardziej nadzwyczajną wadą ruchu a jednak może było nieuchronne w swoim czasie. Wiara w opatrzność leżała w duchu czasu. W każdym razie wiara w konieczność postępu była prawie powszechna. Nawet ateiści wierzyli w coś w rodzaju Opatrzności. Zadowolenie z siebie Cudownego Stulecia stało się już niewiary godne dla naszego niepewnego, niespokojnego i krytycznego pokolenia. Jednak dziewiętnastowieczny indywidualista mówił w istocie, „daj każdemu maksimum inicjatywy osobistej, nie pozwalając jedynie na faktyczne morderstwa, rabunek, a wtedy wolna konkurencja wyda możliwe najlepsze rezultaty dla ludzkości”, A dziewiętnastowieczny socjalista odpowiadał mu „Zniszcz system kapitalistyczny, odbierz własność z rąk jednostek i oddaj ją jakiemukolwiek dawnemu ciału rządzącemu, które będzie pod ręką, a wszystko będzie dobrze”. Ta wiara w ostateczną pobłażliwość losu była powszechna.
Jednak wpływ Marxa znacznie był wzmocnił ową powszechną dyspozycję do zasadniczej wiary w nieodłączne powodzenie. Marx był człowiekiem mało wynalazczym i mam wrażenie, że podświadomie zdawał sobie sprawę ze swego braku wynalazczości. Zbierał fakty, badał je, analizował i wyciągał z nich wielkie uogólnienia. Jednak brakowało mu siły wyobraźni koniecznej do zsyntetyzowania projektu. Jego wyjątkowo silny egoizm żądał przeto pozy naukowego necesytarianizmu i lekceważenia wszelkiej społecznej wynalazczości. Wśród swych towarzyszy popierał prawdziwą zazdrość wyobraźni twórczej, tępota wyobraźni uchodziła wśród nich za zdrowy rozsądek, a robienie planów, tzn. „utopizm”, stał się jednym z najczarniejszych strachów na długich listach dyktowanych przez marksistowską nietolerancję. Wszelka próba wypracowania szczegółów świata pod kątem widzenia socjalizmu spotykała się u dawnych marksistów z pogardliwie wrogim przyjęciem. W najlepszym razie, oświadczali, była to strata czasu w drodze do owej niszczącej rewolucji, która wyzwoli mechaniczną dobroć tkwiąca w rzeczach. Wtedy zobaczymy. Wszyscy oni byli (zanim rewolucja rosyjska wbiła im trochę zdrowego rozsądku do głowy) zagorzałymi przeciwnikami planowania. Wierni mogą dzisiaj usiłować zaprzeczyć temu, jednak ich obszerna ciężka literatura obelżywa, złożona w Muzeum Brytyjskim i gdzie indziej, daje temu potężne świadectwo. Mogło tylko przyjść przez walkę klas a w walce klas samej w sobie nieuniknionej, było wszystko co wystarczało do ocalenia. Ich zaś gwałtowność, ich ogromne pretensje do metody naukowej, steroryzowały niejednego socjalistę, który stał daleko poza ich organizacją. Wyjałowili socjalizm na pół wieku. Faktycznie od początku do końca wpływ Marxa był bezwzględną przeszkodą w progresywnej reorganizacji społeczeństwa ludzkiego. Bylibyśmy dzisiaj znacznie bliżej na zdrowych zasadach zorganizowanego systemu światowego, gdyby Karol Marx nigdy nie był się urodził.
Zetknięcie z rzeczywistością od tego czasu wymagało bardzo znacznych modyfikacyj jego teoryj i najkompletniejszego odrzucenia jego zasadniczego konserwatyzmu intelektualnego i wiary w ostateczność swych poglądów. Zmusiło ono socjalizm komunistyczny do tego, by stał się postępowym i naukowym w metodzie, zupełnie wbrew swemu założycielowi i swemu początkowemu duchowi ewangelicznemu. Lenin usunął rządy demokracji mas z widowni, „zniknął” je jak mówią kuglarze, przez swoją reorganizację partii komunistycznej, by uczynić z niej kierowniczą elitę i przez zorganizowanie Sowietów w kolejnych poziomach. Ostateczne przyjęcie piatiletki i jej następczyni było najbardziej kompletnym przejściem od prowidencjalizmu Marxa do znienawidzonej niegdyś i pogardzanej metody utopistów. Jak wszyscy dzisiaj zaczynamy sobie zdawać sprawę Rosja nie jest już więcej komunizmem ani demokratycznym socalizmem, wyszła z tych rzeczy jak kurczę wychodzi z swego jaja i błon jajowych. Jest to nowy doświadczalny kapitalizm państwowy, z każdym rokiem bardziej nowoczesny. Jest podstawionym dzieckiem konieczności w gospodarstwie teorii. Stale teraz w całym świecie myśl socjalistyczna i jej komunistyczne wzmocnienie zaczynają się podporządkowywać szerszemu celowi planowania w skali światowej, narzuconemu ludzkości gwałtownym naciskiem rzeczywistości. Planowanie w skali światowej nie znajduje w socjalizmie poważnej przeszkody a jest socjalizmem z dodatkiem pół tuzina równie ważnych konstruktywnych intencyj.
Jeśli ktoś pragnie rzeczywistej miary istotniej bezowocności ruchu socjalistycznego, jeżeli pragnie sobie uprzytomnić jak podobny był do worka zbieracza pełnego nadziei lecz łatwo roztargnionego, do którego nie włożono nigdy nic wartego zachodu, niech na chwilę umysł swój skieruje ku lotnictwu. Niech porówna ilość ciężkiej pracy i szczegółowych wynalazków, cierpliwe zbieranie i rozwijanie wiedzy i doświadczenia, szczodrą wzajemną pomoc i wymianę duchową, które sprowadziły lotnictwo w jednej trzeciej stulecia od marzenia nieskończenie mniej pełnego nadziei niż pierwotny projekt socjalistyczny do świata ożywiającego rzeczywistość, którym jest dzisiaj. W zestawieniu z tym potężnym wyskokiem ludzkiego ducha, literatura socjalizmu jest nędznym powtarzaniem przelotnych uwag i daremnych obietnic. Cóż więc dziwnego, że nazwa jej przestaje zapalać a jej wyrażenia wychodzą z użycia ?
Jednak pod koniec lat osiemdziesiątych i dla nas studentów rzecz przedstawiała się inaczej. Socjalizm był wtedy wspaniałą nowozrodzoną nadzieją. Jakże mogliśmy przewidzieć, że nie będzie chciał się rozwinąć, stanie się ześrodkowany w sobie i zadowolony z siebie a w końcu zmieni się w przenikającą, niedorozwiniętą, nieprzekonywującą doktrynę ? W czerwonych krawatkach celem dodania ozdoby naszym znoszonym i wytartym ubraniom odbyliśmy dalekie wędrówki gazowymi latarniami oświetlonymi zimowymi ulicami Londynu i pachnącą siarką koleją podziemną, by słuchać i krytykować i oklaskiwać i wierzyć w Williama Morris’a, Webb’ów, Bernarda Shaw, Huberta Bland’a, Grahama Wallas’a i całą resztę tych, którzy mieli nas doprowadzić do tego millenium.
Studenci dzisiejsi wiedzą, że dojście jest cięższe i droga dłuższa niżeśmy przypuszczali. W miejsce tylko jednego z nas, teraz są w świecie dziesiątki gorliwych młodzików, bardziej przedsiębiorczych, lepiej włożonych w nawyk ustawicznego badania, bardziej uparcie pilnych i bardziej wytrwałych. Dzisiaj ruch konstruktywny nie ma takich malowniczych, błyskotliwych i zadziwiających przywódców jakich myśmy mieli. Nie ma Shaw’a, Williama Morris ani świetnego zespołu dekoratorów, poetów i mówców, nie może wywołać tak emocjonujących zebrań, ale dzieje się tak dlatego ponieważ ma znacznie szersze horyzonty i ufność we własne siły. Rewolucjonizm dziewiętnastowieczny to intelektualne igraszki i dziecinna zabawa w porównaniu z wysiłkiem rewolucyjnym wymaganym od nas obecnie. Wielkie przemiany nadal zachodzą i poddadzą się tylko kontroli odpowiednio zorganizowanych sił kierowniczych. Dopiero gdy patrzę wstecz na to cośmy myśleli i wiedzieli w South Kensington pół wieku temu, uświadamiam sobie wielkość imaginacyjnego rozszerzenia świata.
Dotychczas opowiadałem o swoim życiu w Londynie całkowicie ze strony studenckiej, ponieważ to była w ciągu tych przełomowych lat strona zasadniczo ważna. W szarej substancji mego mózgu utrwaliła się wizja świata, w którym miałem żyć przez resztę moich lat. W każdy dzień powszedni my studenci zbiegaliśmy się ze swych rozmaitych domów i mieszkań w kolegiach przy Exhibition Road, by nauczyć się tego, co dość po omacku i splątanie miały nam do powiedzenia gigantyczne mroczne początki nowego naukowego porządku światowego, który był wywołał te kolegia. Ten nowy porządek świata mówił nam rzeczy niezmiernie ważne, chociaż na razie mówił je jeszcze niewyraźnie, zasadnicze rzeczy o życiu i o jego zrębie z materii oraz o naszej planecie; i między sobą zaczynaliśmy po raz pierwszy dostrzegać dramat polityki ludzkiej i spraw gospodarczych. Łóżka, w których spaliśmy, posiłki, któreśmy jedli, przyjaźnie, któreśmy zawierali poza granicami kolegium były sprawami z konieczności indywidualnymi i drugorzędnymi.
Nie były wprawdzie tak drugorzędne, żeby nie wywierały głębokiego wpływu na nasze losy osobiste. W owych czasach organizacja życia studenckiego w South Kensington prawie nie rozciągała się poza sale wykładowe i laboratoria; nie było domów studenckich i nasz czas przed dziesiątą i po piątej był całkowicie w naszych rękach. Rozchodziliśmy się wieczorem do najróżnorodniej szych mieszkań i do najdziwniejszych przeżyć postronnych.
Moje opowiadanie o podstawie systematycznej, którą otrzymałem w biologii i fizyce, o tym jak owa podstawa została skorygowana, wzmocniona i rozszerzona w latach następnych, i o tym jak rozwinąłem system koncepcyj społecznych i politycznych na zrębie socjalizmu z owego okresu, poniosło moją opowieść pod tymi ostatnimi względami daleko poza moje czasy studenckie. A faktycznie również daleko od siebie. Muszę teraz z powrotem ściągnąć czytelnika do tego niewyrobionego siedemnastoletniego młodzika, przybyłego z prowincji, ponieważ jest jeszcze szereg rzeczy, które pragnę powiedzieć o jego dojrzewaniu w szczególności a o wieku dojrzewania w ogólności.
Ani mój ojciec, ani matka, ani ja nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, jak miałem się zainstalować w Londynie a nie znaliśmy żadnego odpowiedniego doradcy. Musiałem się utrzymać z swojej tygodniowej gwinei, to był pierwszy warunek. Matka moja miała może przesadne wyobrażenie o moralnych niebezpieczeństwach wielkiego miasta i za mało zaufania do mojej wrodzonej czystości i zdrowego rozsądku. Miała starą przyjaźń datującą się od czasów midhurstskich z żoną mleczarza na Edgware Road. Utrzymywały przerywaną i pobożną korespondencję dopóki przyjaciółka nie umarła. Przyjaciółka ta miała córkę zamężną za pracownikiem hurtowniczej firmy towarów kolonialnych, i do niej matka moja napisała prosząc o mieszkanie dla mnie, by się tak wyrazić, suche czyste miejsce, nad przewalającym się zepsuciem Londynu. Była szczęśliwa, że może mnie powierzyć komuś kogo znała — i nie zastanawiała się jak mało zna tę córkę swej przyjaciółki. W rzeczywistości moja gospodyni z wielką gruntownością odwróciła się była od surowych norm swego ewangelicznego wychowania. Rzucało się w oczy że pobożności nie było w tłumnie zapełnionym domku w Westbourne Park, do którego zostałem skierowany. Dom ten był faktycznie jeszcze jedną z tych niekończących się drobnych złośliwości, w których zsyłaniu — jak sądziłem w możliwie najgorszym guście — szczególna Opatrzność mojej matki zdawała się zawsze znajdować upodobanie. Dom, chociaż mały, był intensywnie podnajęty. Na parterze był jakiś niższy urzędnik z żoną, których małżeństwo zaczynało okazywać się niedobranym. Na pierwszym piętrze i następnym mieszkała moja gospodyni z mężem, dwaj chłopcy na najwyższym piętrze, oraz ja i jeszcze jeden lokator, każdy z nas w osobnym pokoju. Mam wrażenie, że mój towarzysz był jakimś urzędnikiem, jednak teraz niewiele mogę sobie o nim przypomnieć. Wszystkie posiłki jedliśmy poza domem z wyjątkiem śniadania, i, w moim wypadku, podwieczorku z wędlinami w dnie powszednie, oraz wspólnie spożywaliśmy nasz obiad niedzielny. Służącej nie było. Nie pamiętam, czy była łazienka — stwierdzenie, które może najlepiej zostawić w tej naiwności.
Z tego mieszkania wyruszałem z swoją małą teczką 1 książek i przyrządów przez Westbourne Grove i Ogrody Kensingtońskie do rozległych umysłowych zabudowań kolegiów a wieczorem, zamknięciem ogrodów o zmroku, po— i spiesznie wracałem, często musząc porządnie biec przez szeleszczące zeschłe liście, gdy dozorcy gwizdali i wołali „Wszyscy wychodzić”. Na południe od zielonych przestrzeni i ciężkich konarów Ogrodów były laboratoria, biblioteki, muzea i obserwatoria astronomiczne; od północy były sklepy na Queen’s Road i Westbourne Grove, gazem oświetlone okna magazynów Whiteley’a i mocno osobiste życie tej zgęszczonej garstki istot ludzkich, wśród której matka moja mnie umieściła. Nigdy nie było tak kompletnego przejścia od ogółu do szczegółu. Na półpiętrze był mały salonik, którego używałem wspólnie z owymi dwoma chłopcami, i gdzie pisałem swoje notatki lub przerabiałem podręczniki na stole przykrytym ceratą przy świetle lampygazowej, podczas gdy oni odrabiali lekcje lub urządzał bijatyki.
Obie żony w tym podwójnym gospodarstwie były niechlujne kobiety całkowicie zajęte jedzeniem, piciem, sukniami i sprawami płci. W ciągu dnia zostawały same w domu i podczas tego środkowego okresu „sprzątały” albo poddawały się zmęczeniu, lub gdy miały ochotę ubierały się w co miały najelegantszego i szły sobie do jakiejś innej części Londynu, by pochodzić po sklepach i ulicach i szukać nieokreślonych przygód. Wielkim triumfem było, gdy je zaczepił jakiś mężczyzna, może zaprosił na poczęstunek i gdy grało się przed nim rolę wielkiej i tajemniczej damy, umawiały się z nim na spotkania, których dotrzymywano albo nie, i potem opowiadało się o tym w podnieceniu — każdemu tylko nie mężowi. Powiedzenia i postępki galanta przypominano sobie drobiazgowo i doszukiwano się w nich świadectw, czy był panem lub do jakiej kategorii ludzi należał. Nagrodą w tej grze wyobraźni była istota idealna, członek klubu, światowiec; jednak zawsze wydawało się niepewnym, czy został znaleziony. Mógł to być po prostu jakiś facet przybyły z prowincji na urlop, lub jakiś akwizytor bez pracy.
Sprawy ożywiały się dla tych żon wieczorami i w soboty. Nie było wtedy kin, ale były kabarety, gdzie podawano napoje na widowni i dokąd szły ze swymi mężami. W soboty robiło się zakupy na obiad niedzielny i większość domowników z obu gospodarstw szła całą bandą do sklepów, magazynów i straganów na Edgware Road. Kilkakrotnie zaproszono mnie do wzięcia udziału w tych wycieczkach. Mieszaliśmy się w ludzkiej masie między wrzeszczącymi sklepikarzami a wrzeszczącymi sprzedawcami z wózków. Zatrzymywaliśmy się i gapili robiąc tłum przy każdym zabawnym zdarzeniu. Kupowaliśmy przebiegle. Kłanialiśmy się znajomym. Pokrzepialiśmy się w jakimś bufecie. Z kolei ja fundowałem skazując się na niejedzenie obiadu w następny poniedziałek i wtorek.
Niedziela miała swój specjalny obrządek. Mężowie dostawali czystą bieliznę i potem wypędzano ich, by się przeszli wzdłuż Harrow Road aż przez zrobienie trzech mil mogli jako „podróżni” orzeźwić się w gospodzie. To robili w sposób opryskliwy, „Co dla pana?”. Stamtąd do domu. W międzyczasie żony przygotowywały obfity wspólny obiad niedzielny. Spożywano go wśród radości i żartów. Następnie chłopców wyprawiano do szkółki niedzielnej a igraszki stawały się zadaniem popołudnia. Pary małżeńskie udawały się do swoich apartamentów; lokator szedł sobie do jakiejś pani. Ja zabawiałem pewną młodą osobę, która, jak mi się zdaje, była siostrą męża mojej gospodyni. Nie wiem jakim sposobem znajdowała się W tym towarzystwie, w każdym razie była. Prawie wszystko o niej zapomniałem poza tym, że trudno ją było zabawić. Siedziałem J z nią na kanapie i pieściłem ją oraz byłem pieszczony przez nią, usiłując wtargnąć za jej suknię i próbując tym podobnych galanteryj, czemu ona opierała się żartobliwie ale stanowczo. Jej ulubionymi wyrażeniami były ,,O, przestań” i „Nie to”. Przypominam sobie, że strasznie nie cierpiałem jej i jej oporu i nie mogę sobie przypomnieć, czy czułem do niej jakieś określone pożądanie, jestem teraz w wielkim kłopocie jak wytłumaczyć, jak się to działo, że nadal prowadziłem te zalecanki. Przypuszczam, że dlatego iż była to niedziela popołudniu a ja byłem zanadto przeładowany niezwykłym pożywieniem, by usiłować zabrać się do jakiejś roboty, a z nią nie dało się nic innego robić. Albo też gdyby się dało, nie wiedziałem jak się do tego zabrać.
Ten tryb życia został niebawem znacznie ożywiony przez gwałtowną kłótnię między dwiema żonami. Obiady niedzielne zostały rozbite; wszelka współpraca ustała. O właściwej obrazie nigdy się nic dowiedziałem, czy ogniskowała się wokół lokatora, jednego z mężów, lub jakiejś osoby lub osób nieznanych. Pociągała jednak za sobą niekończące się rekryminacje we wspólnym korytarzu i na schodach i próby wciągnięcia mężów. Mężowie okazali brak prawdziwego ducha męskiego i wracali do domu późno, i mieli wygląd jakby skazańców. Gospodyni moja z naciskiem podkreślała, że jest jakiś brak w zdrowiu jej lokatorki. „Ona jest w takim stanie, że żaden mężczyzna nie powinien się do niej zbliżyć”, takie zagadkowe zdanie wypowiedziane z półpiętra przetrwało poprzez lata.
Pewnego dnia gospodyni moja przyszła do mego pokoju, żeby zmienić obłóczkę, gdy ja tam byłem i sprowokowała mnie do na pół miłosnego szamotania. Miała na sobie wzorzystą suknię niedbale czy też naumyślnie rozpiętą na szyi. Potem zaczęła robić mi wymówki z powodu mej zuchwałości i zauważyła, że sądząc po sposobie zachowania jestem już mężczyzną. A następnie sublokator, który zdaje się krążył po korytarzu, zauważył przy kolacji tonem ostrzegającego przyjaciela, że jeśli sądzi, że jestem zbyt młody by wpakować ją w jakiś kłopot, to pewnie przekona się, że się myli.
Tego rodzaju drobne sprawy rozgrywające się poza obrębem Ogrodów Kensingtońskich tj. od strony życia indywidualnego, emocjonowały mnie wysoce, trapiły mnie sprzecznymi impulsami, napawały mnie lekkim niesmakiem i przeszkadzały w dość przykry sposób w odpowiednim wypisywaniu moich notatek z wykładów profesora Huxley’a.
Z wszelką pewnością nie był to czysty bezpieczny tryb życia z dala od domu, jakiego matka moja dla mnie pragnęła, ale nie przyszło mi na myśl, żeby jej coś o tym powiedzieć i byłbym prawdopodobnie rozpoczął faktyczne życie płciowe bardzo szybko, nieporadnie i ordynarnie i wpadł w sromotne kłopoty, gdyby nie rozumna działalność pewnej kuzynki ze strony ojca, którą był on prosił, by trochę na mnie uważała.
Ojciec mój był typem człowieka, który mógł lubieć, podziwiać i utrzymywać stosunki z życzliwą siostrzenicą a jego opinia o Janie Gall była szczególnie wysoka. Kuzynka ta była pomocnicą w dziale kostiumowym pewnego magazynu przy Kensington High Street, który widzę, że jeszcze kwitnie, pod firmą Derry i Toms, i kazała mi odwiedzać się i niejednokrotnie zapraszać na spacery. Towarzyszenie eleganckiej panience z pracowni kostiumowi przypominało mi dawne czasy w Southsea; znałem tej rolę i zgadzaliśmy się bardzo dobrze. W odpowiedzi na jej otwarte zapytanie opisałem jej bardziej przyzwoite i nieosobiste braki mego mieszkania, pojętego jako siedziba dla chciwego wiedzy umysłu, a ona zrozumiała sytuację i zaczęła działać z wielkim pośpiechem.
Bratowa mego ojca wynajmowała pokoje na Eustonj Road; sytuację w Westbourne Park ojciec wyjaśnił mojej matce, która może powodowana naturalną zazdrością o krewnych ze strony męża nie dostrzegła zalet mojej ciotki Marii, i ja i moja mała walizka zostały pospiesznie przewiezione — prawdopodobnie czterokołową „dryndą” — do mej nowej kwatery. Mila w obie strony została dodana do mej codziennej drogi do kolegium, ale teraz nie trzeba już było biec o zmroku ponieważ nowa droga wiodła po przekątni przez Hyde Park — a Hyde Park stoi otworem dla naszych śmielszych obywateli dzień i noc.
Jest rzeczą dziwną, że nie pamiętam szczegółów tej przeprowadzki, ani że sobie nie mogę przypomnieć adresu tego domu, w którym mieszkałem w Westbourne Park, ani też nazwiska mej gospodyni, jej lokatorki albo jej sublokatora. Tych kilka faktów, które podałem i jeden lub dwa inne nieco swawolne szczegóły pozostają w mej pamięci, ale cała reszta owego interludium jest nieodwołalnie zapomniana. Nie zazębia się o nic innego. Nie lubiłem tego i usunęłem z pamięci. Nie mogę sobie przypomnieć jak długo to trwało, czy była to kwestia tygodni czy miesięcy, przez które tam mieszkałem mm przeprowadziłem się na Euston Road. Zaglądnąłem niejako przez kilkutygodniową lukę w moim życiu na odmianę ludzkości surowszą, bardziej zwierzęcą i podlejszą niż cokolwiek, co znałem przedtem. Żadni ludzie w moim doświadczeniu ani przedtem ani potem nie byli tacy podobni do gotującego się gorącego błota jak mieszkańcy tego domu w Westbourne Park. Nie mogę sobie przypomnieć nic naprawdę przyjemnego o nikim z niego, podczas gdy niema prawie żadnej innej grupy ludzi w mej przeszłości, która nie miałaby swych właściwości odkupiających. Mam wrażenie, że szczególna niesympatyczność tego epizodu polega na tym, że byliśmy wszyscy zbyt ciasno skupieni. Byliśmy tacy zgęszczeni jak małpy w Ogrodzie Zoologicznym przed dobrotliwymi rządami Sir Chalmers’a MitchelTa. Stłoczone w tej wielkiej klatce wydawały się w owych czasach najwstrętniejszymi ze wszystkich stworzeń. Obecnie, rozdzielone obszernie w szczęśliwych i mniej wyzywających warunkach nawet pawiany stały się — można powiedzieć — porządne.
Janie Gall przypominam sobie bardzo mało poza tą interwencją na czasie. Była to wysoka stateczna młoda kobieta o blond włosach, której życie dotychczas dzieliło się między Anglię a okręt jej ojca na dalekim wschodzie. Opowiedziała mi raz, że była pierwszą białą kobietą, która kiedykolwiek odwiedziła wyspy Pelew, ale nie umiała mi specjalnie dużo powiedzieć o tych odległych krainach. Zniknęła z mego świata a potem dowiedziałem się, że wyjechała do Szwecji i wyszła za Szweda nazwiskiem Alsing. Mam zupełnie jasny obraz siebie, gdy idę wzdłuż Knightsbridge i rozmawiam z nią, ale prawie wszystko inne w związku z nią zatarło się. Czy najpierw czy potem objęła posadę w znanym magazynie okryć żałobnych na Regent Street? Nie mogę sobie przypomnieć żadnych z tych szczegółów. Są to zresztą błahe szczegóły.
Ale Euston Road 181 stoi mi w pamięci bardzo smutnie i wyraźnie. W latach osiemdziesiątych Euston Road była jednym z owych długich korytarzy z wysokich nędznych domów, które tworzyły wielką część Londynu. Była na północnej granicy Bloomsbury. Jej domy były wąskie i bez gipsovych portyków występujących w ich zapleczu oraz w Bayswater, Notting Hill, Pimlico, Kilburn i tym podobnych okolic. Miały jednak wąskie pasma zczerniałego ogrodu między nimi a ulicą, ogrodów, w których w najlepszym razie rósł jakiś zamierający bez lub więdnący ligustr. Wchodziło się po pół tuzinie stopni do drzwi wchodowych a górne framugi okien suterenowych były na jednym poziomie z najniższym stopniem.
O ile mogę teraz dojść do rzeczywistych dziejów sprzed stu lat, to nastąpiła bardzo znaczna ekspansja ekonomiczna po wojnach napoleońskich, na lata przed nastaniem kolei. Kolej parowa była wielkim bodźcem do dalszej jeszcze ekspansji, jej skutki polityczne były olbrzymie ale ona sama była produktem powszechnego wyzwolenia, energii i przedsiębiorczości będącej już w toku. W czasach gdy panowała nieograniczona inicjatywa prywatna, ten wybuch siły wywołał niezwykłe i opłakane rezultaty. Wymyślono system dziewięćdziesięciodziewięcioletniej dzierżawy budynków, który dał wielkie majątki właścicielom gruntów i sprawił, że jakakolwiek przebudowa wystawionych domów stała się prawie niemożliwa przed upływem dzierżawy gruntu. W tych warunkach inicjatywa prywatna przeprowadziła na olbrzymią skalę niezwykle nieodpowiednią zabudowę całego obszaru Londynu i na przeciąg czterech czy pięciu pokoleń uczyniła nieznośną nieuleczalną udrękę z codziennego życia setek tysięcy ludzi.
Dopiero teraz, po upływie stulecia ta wyniszczona i rozpadająca się lawa owej chciwej zysków erupcji zostaje powoli zastąpiona — nowymi wyczynami inicjatywy prywatnej prawie tak samo łapczywej i nieprzewidującej. Skoro raz zostały wystawione nie było sposobu, by pozbyć się tych wstrętnych brudnych pretensjonalnych namiastek cywilizowanych pomieszczeń. Zajmowały grunt. Nie było wyboru; ludzie musieli się na nie zgodzić i płacić wysokie czynsze, jakich żądano. Z indywidualistycznego punktu widzenia był to świetny stan rzeczy. Dla większości Londyńczyków mojego pokolenia te rzędy licho zbudowanych niedających się zmienić domów tkwiły tak samo w naturze rzeczy jak deszcz we wrześniu i dopiero z mądrością retrospekcji uświadamiam sobie nieracjonalną bezładną bezplanowość, której wszyscy z nas, którzy musieliśmy mieszkać w Londynie byliśmy ofiarami.
Zdaje się że owi lekkomyślnie pozbawieni wyobraźni przedsiębiorcy, którzy zabudowali te wielkie przestrzenie dziewiętnastowiecznego Londynu i niewątpliwie umknęli w przyjemniejsze okolice z dochodem i zyskami, które im narosły, myśleli, jeśli w ogóle myśleli, że będzie istnieć nieskończona podaż zasobnych ludzi z średniej warstwy, którzyby zajmowali zaoferowane domy. Każdy z tych domów miał ciemną suterenę z kuchnią, piwnicami na węgiel itp. poniżej poziomu ulicy. Nad tym było piętro, gdzie znajdował się pokój stołowy, który można było za pomocą rozsuwanych drzwi podzielić na małą jadalnię i gabinet; nad tym znowu był salon a nad nim jedno lub dwa piętra z pokojami sypialnymi o coraz mniejszych rozmiarach. Nie było łazienki i z początku instalacja wodociągowa była bardzo prymitywnego rodzaju. Od służących wymagano, by były tanie, uległe i wdzięczne a większość rzeczy, węgiel, wiadra itd. trzeba było wnosić i znosić ręcznie po jedynej klatce schodowej. Taki był dom londyński, owo łoże Prokrusta, do którego musiały przystosować swe życie główne masy gromadzącej się ludności miasta rosnącego najszybciej na świecie, łącznie z tysiącami i tysiącami pracowników przemysłowych i technicznych, urzędników, studentów, cudzoziemców przybyłych w misjach handlowych, muzyków, nauczycieli, szerokiego ogółu zawodów wolnych i artystycznych, agentów, niższych urzędników, pomocników sklepowych mieszkających na mieście i faktycznie każdego, kto zaliczał się do klas między zasobnym właścicielem domu a mieszkańcem nędznych dzielnic. Mnożąca się masa wlewała się do tych form bez możności protestu czy ucieczki. Od samego początku domy te ulegały przedzielaniu wskutek podnajmowania i wszelkiego rodzaju tanim i niezgrabnym przeróbkom dla rzeczywistych potrzeb chwili. Tylko dlatego, że rzecz rozciągała się na sto lat a nie skupiała się na kilku tygodniach historia nie uświadamia sobie jakie trwałe nieszczęścia, ile zniszczenia, degeneracji i osłabienia istnień ludzkich było spowodowane londyńskimi warunkami mieszkaniowymi w dziewiętnastym wieku.
(Ale autobiografia każdego mieszkańca któregokolwiek z pęczniejących wielkich miast dziewiętnastego wieku, któryby pragnął rzucić swe opowiadanie na tło przeszłości historycznej i przyszłości, miałaby w moim przypuszczeniu do opowiedzenia coś podobnego o warunkach mieszkaniowych; tę samą opowieść wzrostu bez formy — jak rak. W Nowym Yorku było prawie równie źle a w Petersburgu znacznie gorzej. Nad rozrostami miast w ubiegłych stu latach unosi się straszliwa atmosfera śmiertelności, tak że chwilami człowiek się zastanawia, czy świat kiedykolwiek całkowicie się z nich podniesie. Nigdzie nie istniało, nigdzie jeszcze nie istnieje, inteligentne przygotowanie pomieszczenia dla wyspecjalizowanych obywateli cywilnych w nieskończonych odmianach, które rozrastający się organizm społeczny uczynił nieuniknionymi. Nigdzie nie było ochrony przed tymi spryciarzami, pierwotną trucizną całego procesu, którzy gromadzili czynsze. Nawet gdy lokatorami byli ludzie, którzy wykonywali pracę o zasadniczym znaczeniu dla społeczeństwa, to ziemia była tak rozsprzedana pod ich stopami, że wracali z pracy na spoczynek i czas wolny od zajęć do mieszkań niepotrzebnie ciasnych i pozbawiających sił żywotnych).
Stryj mój William nie lepiej prowadził swe interesa niż mój ojciec a nie posiadał umiejętności cricketowych ani zdolności zarobkowych, któreby go poratowały. Był sukiennikiem i, jak mówiła moja matka, człowiekiem rozrzutnym. Widziałem go raz jeden, ciemnego nędznie odzianego człowieka w czarnym ubraniu, który przyjechał do domu pod Atlasem pewnego zimowego popołudnia, zjadł z nami obiad, porozmawiał na stronie z moim ojcem, pożyczył pół suwerena z naszego niedostatku i odjechał, — by umrzeć wkrótce potem w infirmerji przytułku dla ubogich. Był on ożeniony z jedną z dwu sióstr nazwiskiem Candy, córek drobnego rolnika z Hampshire; druga siostra pozostała niezamężna i po śmierci ojca z wozem mebli i kilkoma funtami ona i moja owdowiała ciotka przybyły do Londynu, by żyć z wynajmowania pokoi. Ułożyły, że zajmą sutereny gotując w kuchni od podwórza i mieszkając na froncie i wykonując całą robotę domową; piętro z jadalnią miało być wynajęte jednemu lokatorowi a piętro 3nem drugiemu a reszta sypialni porządnym młodym ludziom lub przyzwoitym panienkom; i w ten sposób zyskają utrzymanie. W swych obliczeniach nie uwzględniły zużycia swych mebli ani zużycia siebie samych, a zatem rok po roku ich pokoje i ich usługi stawały się coraz mniej pociągające i pożądane. To samo przytrafiało się niezliczonym wdowom, starym służącym z „odrobiną” oszczędności, żonom pracowników, które chciały trochę pomóc swym mężom i całej tej olbrzymiej mieszaninie ponurych i brudnych kobiet, gospodyń londyńskich, które tak wydrwiwano w popularnej beletrystyce ówczesnej. Większe, z większym powodzeniem prowadzone domy z pokojami do wynajęcia miały „popychadło”, biedną dziewczynę do noszenia większych ciężarów i do szorowania, ale osoby w rodzaju mojej ciotki i jej siostry musiały być swymi własnymi posługaczkami.
Gdy moja kuzynka Janie Gall zabrała mnie na herbatę na Euston Road w sobotnie popołudnie przed moją przeprowadzką, moja ciotka i jej siostra były ubrane w stroje wizytowe z czepeczkami i małymi fartuszkami, jak matka moja w Up Park. Ale nawet wtedy wydawały mi się zabrudzone i, biedne kochane kobieciny naprawdę były zabrudzone. Były znacznie bardziej zabrudzone niż kiedykolwiek była moja matka w najgorszych czasach w domu pod Atlasem. Jakżeż mogły wyglądać inaczej, zważywszy, że cały dom był opalany węglem i że ustawicznie wnosiły na górę wiadra z węglem (po sześć pensów wiadro) do swych poszczególnych lokatorów, oraz ścierały kurze, szorowały i sprzątały pokoje i miały do czynienia z wiadrami i popiołem? Ciotka moja Mary była drobną jasnooką kobietą i bardzo czuła i sympatyczna od początku; siostra jej była większa, a małych oczach i profilu nieco przypominającym papugę, rozważna w sposobie bycia i skłonna do nastrojów posępnych i ganiących. Gdyśmy siedzieli grzecznie rozmawiając, ciemnooka dziewczyna równego ze mną wieku, ubrana w prostą i ładną suknię „artystyczną” modną w owym czasie, weszła nieśmiało do pokoju i stała przyglądając się nam. Miała poważną i miłą twarz, bardzo silnie zarysowaną, szerokie czoło i szczególnie piękne usta, brodę i szyję. Była to moja kuzynka Izabel, z którą miałem się później ożenić.
Ułożono, że dostanę pokój na górze a będę pracował nad swymi notatkami przy gazowym świetle w suterenowym pokoju frontowym. Był to dość zapchany pokój z wiszącymi półkami na książki, etażerką i fortepianem, na którym czasem kuzynka grała niezbyt wprawnie te kilka utworów muzycznych, których się nauczyła. Ciotka moja naprawiała pończochy a jej siostra męczyła się nad rachunkami, albo czasem grywaliśmy w wista przy którym panna Candy, czyli ciotka Arabella, była tak dokładna jak pani Battle Lamb’a. Znajdowała sposób, w jaki grała jej siostra Mary szczególnie przykrym. „Jestem głupia” mówiła ciotka Mary ubiegając jej wyrzut. ,,Nie powinnaś być głupia, Mary” mówiła ciotka Bella. Powtarzały to wielo, wielokrotnie od czasu, kiedy były młode — jeszcze w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Czasem, gdy lokatorów z górnych pięter nie było lub gdy pokoje były niewynajęte przenosiliśmy nasze wieczory do salonu albo jadalni. Jeśli chciałem się skupić szedłem do swego pokoju i tam pracowałem przy świecy, często w płaszczu, z nogami otulonymi w czyste kalesony i włożonymi w najniższą szufladę komody, by uchronić się od przeciągu idącego po podłodze.
Większości lokatorów nie pamiętam. Była tam studentka z University College, która zajmowała przez szereg lat salon, oraz w jadalni jakaś Niemka, której goście wzniecali krytyczną ciekawość cioci Beki. Niektórzy z nich byli mężczyznami, a do tego cudzoziemcami. „Nie powinniśmy schodzić do czegoś podobnego”, powiedziała ciotka Arabella tajemniczo, jednak głębiej nie wchodziła w tę sprawę.
Na najwyższym piętrze mieszkał biedny stary pastor z swoją żoną, którzy niebawem umarli jedno po drugim, żona najpierw. Albo nigdy nie miał wikariatu, albo też go stracił, i zarabiał na niepewne utrzymanie wyjeżdżając do kościołów na niedzielę lub jakiś tydzień na „zastępstwo”, celem wspomożenia właściwego proboszcza. Aż w pewną zimową niedzielę, ktoś nieuważny wysłał po niego na stację otwarty powóz i nabawił go zapalenia płuc. Prawdopodobnie nie miał przyjaciół, którychby osierocił, albo też jeśli miał jakichś to się nie pokazali; zmarł bez testamentu i prawie bez grosza, i W pewien mokry i wietrzny poranek towarzyszyłem ciotce mej na cmentarz w Highgate, gdzie byliśmy jedynymi uczestnikami jego pogrzebu. Inny stary opuszczony pastor, z kroplą deszczu na końcu nosa, pospiesznie odprawił obrzędy. Był to mój pierwszy pogrzeb. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że duchowny może skończyć tak nędznie, albo że kościół państwowy może tak bezlitośnie porzucać swych ubogich księży. Rzucało to całkiem nowe światło na kościół. Moja mała ciotka była jego jedyną wierzycielką i egzekutorką i wątpię, czy po zapłaceniu doktora dużo zostało na pokrycie zaległości rachunku biednego starego księżuli.
Mieszkałem na Euston Road 181 przez cały pozostały okres swego życia studenckiego. Każdego dnia w ciągu trymestru, chyba że wstałem późno, szedłem piechotą do South Kensington. Bocznymi ulicami aż do szczytu Regent Street szedłem z Isabel; pracowała ona na Regent Street jako retuszerka fotografij; tam mówiliśmy sobie do widzenia na przeciąg dnia a ja szedłem dalej przez całą długość ulicy Oxfordzlriej aż do Łuku Marmurowego a stamtąd przez Park do Exhibition Road. Gdy jednak było późno nie odprowadzałem swej kuzynki i jechałem koleją ze stacji Gower Street (teraz nazywa się Euston Square) do Praed Street za opłatą trzech półpensów a potem biegłem przez Ogrody Kensingtońskie. A gdy schodziłem w dół Exhibition Road, Euston Road usuwała się z mojej pamięci a moje życie studenckie rozpoczynało się na nowo jak gdyby było oddzielonym strumieniem doświadczenia. Zaczynałem znowu myśleć w skali odległości astronomicznych i czasu geologicznego i jak, gdy wkrótce nadejdzie socjalizm, życie będzie odważne i rozległe i nie będzie już więcej ani nędzy ani ciemnoty na świecie.
Pragnę swoją powierzchowność fizyczną z czasu, gdy opuszczałem South Kensington, uczynić możliwie rzeczywistą dla czytelnika. Poświęciłem pięć ustępów, by przedstawić jak mój obraz życia w wszechświecie powstawał w moim mózgu; teraz pragnę pokazać jakiego rodzaju to było ciało, które nosiło ten mózg i dostarczało mu krwi i posłusznej opieki. W r. 1887 stało się ciałem skandalicznie chudym. Miałem pięć stóp pięć cali a zawsze ważyłem mniej niż osiem kamieni. Moja właściwa waga powinna była wynosić 9 kamieni n funtów, ale zwykle byłem bliżej siedmiu i to w ubraniu. A było to niezwykle liche ubranie. Nie dodawało uroku memu ubiorowi, że często nosiłem nieprzemakalny kołnierzyk, wynalazek dzisiaj znów szczęśliwie zapomniany. Był to połyskujący biały gumą pokryty przedmiot, którego pranie nic nie kosztowało. To była rzecz istotna. Myło się go wieczorem mydłem i gąbką i potem był gotowy na rano. Jednak po pewnym czasie gromadziło się na nim coś dość podobnego do osadu, który zanieczyszcza zęby. O różnicy, którą warto zapisać, między latami osiemdziesiątymi a czasami obecnymi, świadczy to, że nigdy studentowi kensingtońskiemu, choćby bardzo ubogiemu, nie przyszłoby na myśl, żeby zjawić się w sali wykładowej lub pracowni, bez czegoś, co przynajmniej mogłoby uchodzić za biały kołnierzyk. Przypuszczam, że teraz więcej niż połowa kensingtońskiej gromady nosi koszule rozpięte na szyi. W owych czasach pewna część nas i całe grono nosiło cylindry.
Byłem taki lekki i chudy jak powiedziałem, ponieważ byłem niedożywiony. Jadłem szybko przyrządzane sadzone jajko i grzankę rano przed wyjściem na swoją trzymilową wędrówkę do kolegium a około piątej, tj. po powrocie zjadałem podwieczorek złożony z zimnej przekąski — i kolację złożoną z chleba i sera. Przez większą część czasu byłem tak zajęty swoimi studiami i zainteresowaniami intelektualnymi, że nie zwracałem uwagi na to, co się ze mną dzieje, ale czasami, a szczególniej w trzecim roku, zacząłem wyraźnie dostrzegać swój niedobry stan. Oglądałem swe nagie ciało, o tyle o ile na to pozwalało lustro w mym pokoju, z najwyższą odrazą i porównywałem je z Apolinami i Merkurymi z Muzeum Sztuki. Pod obojczykami były wklęsłości, żebra było znać a mięśnie ramion i nóg były pożałowania godne. Nie zdawałem sobie sprawy, że była to jedynie kwestia niedostatecznej ilości pożywienia i ruchu. Myślałem, że jest to ciało gorszego gatunku — może już beznadziejnie nie do ulepszenia.
W mych skrytych myślach zdanie sobie sprawy z tego, że moje własne ciało jest chude i brzydkie było dla mnie prawie nie do zniesienia — tak jak przypuszczam, że było podobnie dla większości młodych mężczyzn czy kobiet. W tajnikach swego serca pragnąłem mieć piękne ciało a pragnąłem go, ponieważ chciałem za pomocą niego kochać, i cała ironia i humor, z jakim traktowałem swój wygląd osobisty w rozmowach i listach do swych przyjaciół, karykatury swej chudości i swej obszarpanej nędzy, nie oddziaływały na głębię tej niewyznanej zgryzoty. Z każdym rokiem stawałem się o wiele bardziej zdecydowanie i nagląco świadomy płci i pragnienie, by być fizycznie silnym i pociągającym było mocne. Nie wiem jak dalece moja psychologia w tych sprawach jest wyjątkowa, ale nigdy nie potrafiłem uważać żadnej miłości za znośną, która by nie była kompletnym spotkaniem dwóch nawzajem pragnących się ciał — a powinny to być w miarę piękne ciała. Okoliczności muszą być piękne lub owiane przygodą albo łączyć obie cechy. Mam wrażenie, że tak sprawy przedstawiają się u dziewięciu osób na dziesięć; tak naturalnie jak głód i pragnienie.
Fakt, że miałem wygląd zaniedbany i wklęsłości pod obojczykami i wystające łopatki, nie mógł zmienić tych natarczywych wymogów życia pulsującego we mnie. Niewątpliwie uświadomienie sobie tego wzmacniało owe równoważące inhibicje i tę ostrożność i wybredność, które są równie naturalnie jak pierwotne pożądania i czyniło mnie więcej niż normalnie skrytym; jednak hamować impuls nie znaczy go zmniejszać. Miałem całkiem inny zespół motywów, ambicję, pragnienie dobrego intelektualnego osiągnięcia i ową nieokreśloną pasję służenia, która znalazła wyraz w mym socjalizmie, i próbowałem, nie zawsze z powodzeniem, uciekać do nich od swych bardziej żywotnych i wewnętrznych imperatywów.
Pięknych dziewcząt i kobiet nie spotykają ubodzy studenci w Londynie. Było się bliżej tych istot wśród pracownic w salonie mód i pomocnic sklepowych w składzie sukna. Było kilka przyjaznych koleżanek w laboratoriach, jednak one umyślnie wypierały się płci w swym ubiorze i zachowaniu się. Świadomość płciowa występowała w sposób widoczny tylko wśród studentek sztuk pięknych, widywaliśmy tylko rzadko podczas naszych krótkich chadzek po Muzeum Sztuk Pięknych, które tworzyło rodzaj neutralnego terytorium między Kolegium Sztuk Pięknych a nami. Podczas swego długiego marszu powrotnego na Euston Road widywałem kobiety spacerujące po ulicach, szczególnie na Oxford Street i Regent Street, i czasem w świetle sklepów jakaś zajaśniała pięknością i rozpalała moją wyobraźnię. Przypominała mi się Ellen Terry spacerująca w słońcu po trawniku w Surly Hali. Albo też widziałem jakąś przystojną pannę jadącą konno lub prowadzącą psa na spacer po parku. Były one wszystkie tak niedostępne jak nagie kobiety z obrazów kolekcji Chantry’ego.
Było zatem praktycznie nieuniknionym, że całe to tłumione i narastające we mnie pożądanie wyobraźniowe i fizyczne skupi się na tej jednej ludzkiej istocie, która była do pomyślenia jako rzeczywista kochanka; kuzynce mojej Isabel. Ona i ja mieliśmy od początku subtelne poczucie wspólnoty, które mimo różnic, małżeństwa i rozwodu pozwoliło nam zachować przyjaźń i obopólne zaufanie aż do końca jej dni, jednak mam wrażenie, że od początku powinniśmy byli być dla siebie bratem i siostrą, gdyby potrzeba, bliskość i odosobnienie nie narzuciło nam roli kochanków, bardzo niewinnych kochanków. Była bardzo miła z wyglądu, miała łagodne usposobienie, była uprzejma i stanowcza i wokół niej wyzwoliłem wszystkie uwięzione wyobraźnie swego serca. Stwierdzałem z naciskiem, że jestem jej oddany, a ona jest oddana mnie. Jesteśmy kochającymi się sprzymierzeńcami, którzy razem zdobędą świat. Wbrew wszelkim pozorom, było w nas coś wspaniałego. Ona starała się jak mogła, by podążyć za mną, chociaż coś niedającego się opanować w niej szeptało, że to było wszystko nonsensem. A gdyśmy tylko potrafili ujść zazdrosnego oka cioci Beki, całowaliśmy się i ściskali. Ciotka Mary nie sprawiała nam kłopotu, ponieważ polubiła mnie od początku.
Poprzez otchłań półwiekową spoglądam w zupełnym oderwaniu a jednak z głęboką sympatią na tych dwoje młodych londyńczyków, chodzących razem na spacery, szeptających w mrocznej klatce schodowej, ściskających się ukradkiem i cichutko na półpiętrze. Isabel nosiła proste suknie według mody prerafaelickiej. Dzisiaj uważalibyśmy je za zgrabne z tym wyjątkiem, że rękawy wydawałyby się nam wielkie i bufiaste a piękna szyja zakryta w sposób niedający się wyjaśnić. Na ulicę w zimie nosiła płaszcz a okryciem głowy były zwykle owe aksamitne berety, które również pochodziły z Cinquecento.
Obnażywszy swoją młodzieńczą osobę dla waszego zbudowania obecnie znowu zakryję ubraniem swe najgorsze braki fizyczne. Było ono dość wytarte ale bardzo przyzwoite, popielate ubranie „przetykane” i popielaty płaszcz w zimie. Kołnierzyk był biały mimo że był impregnowany a kapelusz był twardym melonikiem. Miękkie filcowe kapelusze nastały dopiero znacznie później a włożenie czapki uznanoby w Londynie za hańbiące zachowanie się. A żyliśmy w wieku, kiedy każdy miał ubranie odświętne. W niedzielę szliśmy oboje na spacer z pewną dodatkową powagą; chodziliśmy po Regenfs Park, albo szliśmy do jakiegoś kościoła lub galerii obrazów, jeśli jakaś galeria obrazów była otwarta, albo też na jakieś publiczne zgromadzenie, i wtedy wdziewałem żakiet i cylinder.
W dążeniu do tego, by w tej autobiografii znalazły się poprawne szczegóły, spędziłem nieco czasu starając się dojść do początków, wzrostu i upadku swoich kolejnych cylindrów. Oznaczają one okresy w historii człowieka z taką samą pewnością jak owe źle sklecone domy, w których spędziłem pierwszą połowę swego życia oraz nie— , związane z sobą fazy mego wychowania i wykształceniami W umyśle febrycznego psychoanalityka te cylindry mogłyby oznaczać najciekawsze i najznamienniejsze fazy w pięciu się w górę inteligencji ludzkiej. Były bardziej dobrowolne a zatem bardziej subtelne w swych, zmiennych objawieniach niż turbany, fezy, harcapy itp., które przetrwały , całe pokolenia. Ale dzieje wzrostu i upadku cylindra i trzeba dopiero napisać. Kiedy ja się urodziłem już był przeszedł swój zenit; cricketowcy nie rozgrywali już meczu w cylindrach — chociaż ojciec mój zaczął był jeszcze w ten sposób; jednak jeszcze wydawało mi się rzeczą najnaturalniejszą w świecie, żeby w niedzielę w tym stroju zabierać kuzynkę na spacer. Połowa młodych ludzi, których spotykałem tego dnia chlubiła się podobnymi błyszczącymi cylindrami. W City i na West End w dzień powszedni rzadko widziało się mężczyznę, któryby miał na głowie coś innego. Ulice na dole powtarzały rytmy nagromadzonych kominów na dachach na górze. Musiałem nabyć swój pierwszy okaz, gdy nabyłem swój żakiet i jego poły, podczas drugiego roku praktyki w Southsea. Ale czy to ; był ten, który nosiłem w Londynie? Mam wrażenie, że ten sam a jeśli tak to przetrwał ze mną do r. 1891, kiedy to zginął śmiercią naturalną — jak opowiem w odpowiednim miejscu — w obecności p. Franka Harrisa, redaktora Fortnightly Review. Mam wrażenie, że po tym kupiłem drugi, by pójść na jakiś pogrzeb a trzeci zdawał się oznaczać fazę godzenia się z konwenansami towarzyskimi przed wojną. W tym ostatnim chodziłem na wystawy obrazów na Bond Street i do Akademii. Zakończył życie jako maskaradowy rekwizyt dla moich synów w Easton Glebę. Od tego czasu nie mam już więcej cylindrów.
Ale właśnie fakt, że świadczyło to o poddawaniu się wymogom towarzyskim usprawiedliwia tę dygresję i czyni cylinder mych lat studenckich takim znamiennym. Był to symbol całkowitego praktycznego poddania się całemu światu konwenansów społecznych. Nie było to, przynajmniej w moim wypadku, takie sobie niedbałe pójście za panującą modą, dla świętego spokoju. W szczególności na ów wczesny cylinder oszczędzało się, wyrażał on pewien wysiłek, musiało się go nosić.
Gdy szliśmy sobie, kuzynka moja i ja, po szerokiej ścieżce między grządkami z kwiatami w Regent’s Park — jasne i wesołe były wtedy, ale nawet w przybliżeniu nie tak piękne jak obecnie — rozprawiałem poważnie o ateiźmie i agnostycyźmie, o republikaniźmie, o rewolucji społecznej, o wyzwalającej potędze sztuki, o maltuzjaniźmie, o wolnej miłości i tym podobnych wyzwalających tematach. W żakiecie i w cylindrze. Umysł mój o dwadzieścia lat wyprzedzał moją widoczną postać. Rzeczywiście już skierowywał się ku ogrodom Utopii.
Ale kuzynka moja, która była w tym samym stopniu bezpośrednia i prosta, co rozsądna, uczciwa i słodka, po prostu spacerowała w stroju niedzielnym po Regent’s Park.
W swej gorliwości, by znaleźć w niej towarzyszkę jaką sobie wyobraziłem w rojeniach, całkiem przeoczyłem okoliczność, że podczas gdy ja czytałem i uczyłem się odkąd miałem siedem lat, ona nigdy nie złamała nogi i nigdy nie zaszczepiono jej bakcyla lektury. Podczas gdy ja poszedłem do szkoły przedwcześnie wyposażony, ona zaczęła przeciwnie jako spóźniona uczennica i nigdy nie podniosła się z tej niekorzystnej sytuacji. Trzeba zauważyć, że była to różnica czysto przypadkowa, jestem pewny, że mózg jej był z natury swojej taki sam dobry albo lepszy od mojego, jednak nieodmienna różnica w zakresie i zawartości już była utrwalona. Jej świat był jakby wnętrzem pędzla holenderskiego mistrza a mój był luźną bezładną panoramą całej historii, nauki i literatury. Isabel dzielnie starała się słuchać z uwagą tego co mówiłem, jednak przepaść była zbyt wielka. Myślała, że muszę być strasznie „mądry”, gadać takie głupstwa i pocieszała się myślą, że to nie najmniejszego związku z rzeczami otaczającymi nas. Lubiła mnie z natury i nie chciała mnie drażnić, jednak czasem coś co ja powiedziałem było dla niej za wiele i „stawała w obronie” starej królowej, albo ziemian lub przemysłowców czy Kościoła, zależnie od tego co w danej chwili obalałem. Było ustaloną zasadą w jej szerokim i dobrodusznym umyśle, że oni wszyscy „robili co mogli” i że na ich miejscu nie bylibyśmy lepsi. Wtedy, ponieważ to co mówiła psuło obraz, który chciałem sobie o niej wytworzyć w wyobraźni, stawałem się szorstki i traktowałem ją z góry.
Starałem się ją skłonić, by czytała książki a nie książki Jana Ruskina, jednak jak tylu ludzi, przeszli przez dobrodziejstwo prostego wykształcenia angielskiego, stroniła od książek. Język, który znajdywała w książkach nie był językiem jej mowy i myśli. Wątpię, czy przeczytała sto książek w całym swoim życiu.
Ja sam byłem w stanie zbyt wielkiego wzburzeniam, bt wyrażać swoje pojęcia w sposób, któryby ją przekonał. Tak dobrze sam nie rozumiałem swych poglądów. „Nie każdy myśli tak samo” powiedziała moja kuzynka. „Ale to nie jest jeszcze żadnym powodem, żebyś zupełnie nie myślała”, odgryzłem się, po czym młoda para szła swoją drogą w markotnym milczeniu, niejasno zdając sobie sprawę, że jest w tym wszystkim coś niesprawiedliwego i nie w porządku, ale całkiem niezdolna do odkrycia co nie było w porządku i do naprawienia tego w jakiś sposób. Dlaczego zawsze mówiłem o tych dziwnych i niezwykłych sprawach ? Bo przecież zresztą a szczególnie w cylindrze itd. byłem całkiem miłym chłopcem. I znowu czemu czasem byłem taki natarczywy w domaganiu się pieszczot — w sposób, o jakim człowiek nie powinien myśleć nim nie będzie w możności się ożenić ? A to może nie nastąpić jeszcze przez długie lata. Trochę się popieścić, to niewątpliwie można, jednak nie wolno posunąć się za daleko.
W owych czasach umysł mój absolutnie nie godził się na przyznanie niezgodności, która występuje tak jasno, gdy ją tutaj stwierdzam. Dorwałem się niejako Isabel po to, by ją kochać i nie godziłem się na odmowę. Miała być moją kobietą, czy zechce czy nie. Przykułem do niej swą seksualną i romantyczną wyobraźnię jak długo byłem w Londynie — i to, w tym samym stopniu co moje ubóstwo, uchroniło mnie przed brudem ulicznicy. Z oddaniem, które było więcej niż w połowie zazdrością, gdy tylko praca nie zatrzymywała mnie w South Kensington, pożerałem podwieczorek i następnie wyruszałem znowu na Regent Street, by się z nią spotkać i odprowadzić do domu, a zawsze kiedy była zajęta wieczorem na jakichś kursach sztuki w Instytucie Birkbecka, szedłem przez ciemne place Bloomsbury na jej spotkanie. Te wieczorne uprzejmości dostarczały mi ruchu fizycznego, jednak poważnie wkraczały w czas, który powinienem był poświęcić swej właściwej pracy. A ja kochałem jej uśmiech, kochałem jej głos, kochałem jej kobiecość, kochałem poczucie, że — z warunkiem, iż nie pójdę za daleko — jest moją. A pewnego dnia, kiedyś, uczynię coś wspaniałego i udanego i świat będzie u moich stóp; jej nieme zastrzeżenia znikną a ona uświadomi sobie, że wszystko co mówiłem, czyniłem i pragnąłem, było słuszne.
Zawsze pragnąłem najść, zaatakować i podbić jej wyobraźnię, tak by w końcu dobrowolnie wyszła na spotkanie mojej. Nigdy nie wyszła na moje spotkanie.
Przez jakiś tajemniczy instynkt moja mała ciotka Mary rozumiała i wierzyła w pragnienie mego serca, ale ciocia Belcia była surowsza, miała usposobienie bardziej sceptyczne i żywsze poczucie rzeczywistości. Bardzo żałowała, że byliśmy tak dużo razem.
To była naiwna głęboko osobista druga strona mego życia, do którego wracałem codziennie przez Hyde Park od różnorodności sal wykładowych, laboratorium, Klubu Dyskusyjnego i rozmów studenckich opisanych w wcześniejszych ustępach tego rozdziału.
Jedną z dziwnych rzeczy w związku z nami istotami ludzkimi jest sposób, w jaki oczywiste skutki naszych czynów zastają nas nieprzygotowanych. Nie chcę tego teraz stosować do przykładów na wielką skalę wojen światowych z r. 1914 i powiedzmy — r. 1940. Ale pamiętam bardzo żywo jak nieprzygotowany byłem na niepowodzenie jako stracony student nauk przyrodniczych w lecie 1887. Uczyniłem właściwie wszystko co było trzeba dla zapewnienia sobie niepowodzenia i wydalenia, ale gdy ono nastąpiło byłem bez planu i zdumiony. Przypuszczam, że to jest sposób młodości — i wszystkich zwierząt. Przewidywanie należy do ostatnich i najniekompletniejszych nabytków ludzkości.
Nagle zaufanie we własne siły, które nigdy naprawdę mnie nie opuściło od czasu ucieczki z Emporium sukien—niczego w Southsea, opadło jak nakłuty pęcherz. Nie miałem widoków, kwalifikacyj, środków, samodyscypliny ani sił fizycznych.
„A co będzie ze mną teraz?!” zapytałem po raz pierwszy z prawdziwym przestrachem od czasu swego triumfalnego egzodu ze sklepu sukienniczego.
Mam to do zawdzięczenia swym szczęśliwym gwiazdom — i kilku wiernym przyjaciołom — że na skutek swej niesubordynacji, nieuwagi, dygresyj i marnowania energii w South Kensington nie popadłem w bezwzględną ruinę. Większość porządnych studentów mojego rocznika zaznaczyła się jako profesorowie i członkowie Towarzystwa Królewskiego, jako przywódcy przemysłu, urzędnicy publiczni, kierownicy ważnych kolegiów przyrodniczych; nobilitacje i tym podobne odznaczenia są wśród nich częste; ja jestem prawdopodobnie jedynym całkowicie niezadawalającym studentem wypuszczonym przez Szkołę Normalną, który tam nie dotrzymywał kroku a który jednak znowu wypłynął i zdobył sobie względne powodzenie w życiu. Byłem teraz prawie pełnoletni i w możności uświadomienia sobie niebezpieczeństw swojej pozycji w świecie i rozpocząłem walkę według swych sił. Była to jednak dzika i bezplanowa walka a prawdziwą panią moich losów było szczególnie żartobliwe przeznaczenie, które zdawało się lubować w wywracaniu mnie, by mnie kopiącego i opierającego się przetoczyć do jakiejś nowej i całkiem niepodejrzewanej sposobności. Wyjaśniłem już jak wszedłem do inteligencji i jak uratowałem się od ograniczonego życia za ladą sukiennika przez dwie złamane nogi, naprzód swoją a potem ojca. Teraz muszę opowiedzieć jak doprowadziły mnie do emancypacji umysłowej i prawdziwej pomyślności zgnieciona nerka, zerwane naczynie krwionośne w płucach, nieszczęśliwe małżeństwo i przemożne uczucie miłosne.
Moja bardzo uporczywa zarozumiałość była również ważnym czynnikiem w mojem ostaniu się. Umrę, tak jak żyłem, jako odpowiedzialny ośrodek swego świata. Czasami robię niezgrabne gesty samozniszczenia, jednak nie zwodzą one nikogo i nie odpowiadają mi. Jestem typowym londyńczykiem z przedmieścia pozbawionym poszanowania lub szczerego przekonania o niższości względem jakiegokolwiek bliźniego. Rozwijając w swym umyśle system samoobrony przeciwko nieodwołalnemu faktowi, że jako student okazałem się do niczego i w sposób oczywisty byłem pozbawiony czy to charakteru czy zdolności do właściwej kariery naukowej, wyrobiłem w sobie przekonanie, że jestem wybitnym geniuszem i potencjalnym pisarzem. Musi gdzieś być kompensacja. Faktycznie pisałem ustawicznie jak ustawicznie szczeka piesek pokojowy. Wyszczekiwałem groźnie manuskrypty na świat, który na to nie zwracał uwagi.
Przy całej chęci, by być dla siebie pobłażliwym, jestem zmuszony powiedzieć, że każdy fragment literacki zachowany z tego okresu świadczy, że owa twórczość była obfitą lichotą, naśladującą najgorsze wzory ówczesnych tanich magazynów. Nie było w niej nawet iskry wyobraźni lub oryginalnej obserwacji. Nie robiłem najmniejszego użytku z bardzo znacznego rezerwuaru wiedzy przyrodniczej i ogólnej nagromadzonej już w mym mózgu. Nie wiem dlaczego. Może byłem wtedy taki próżny, że wierzyłem, że mogę zniżyć się do publiczności. Albo taki skromny, że myślałem, iż im lepiej będę naśladował tym lepsze osiągnę powodzenie. Faktem jednakowoż pozostaje, że pisałem puste bezwartościowe gryzmoły. Jedyne rzeczy, posiadające jakąkolwiek wartość znajdują się w niezwykle pewnych siebie listach, które pisałem do przyjaciół. Tu naprawdę starałem się zabawiać i wyrażać się na swój sposób. Listy te są ozdobione dziwacznymi rysunkami a między innymi A. T. Sim—mons i Elżbieta Healey zdaje się uważali, że warto je zatrzymać tak że szereg ich zachował się do dzisiaj. Są one zabawne. Wątpię, czy w ogóle byłoby możliwe, żebym był pracował dalej i został pisarzem bez pomocy tych dwojga osób. Byli moją jedyną „publicznością” przez wiele lat. Żadne listy pisane do kuzynki Isabel nie zachowały się. Nie przypominam sobie, żebym do niej pisał, chociaż z pewnością pisać musiałem. Wątpię, czy pisałem do niej z tym samym upodobaniem i pewnością uznania.
Plany moje skupienia sił przeciwko wielce zasłużonej klęsce, którą poniosłem jako student, nie były pozbawione rozsądku. Byłem teraz w zastraszającym stanie niezdatności fizycznej, bardzo chudy, niewysportowany i pozbawiony zręczności mięśni, nieskoordynowany w ruchach, powolny w obrotach i słaby w chwycie; i zdawało mi się, że jeśli dostanę posadę zastępcy nauczyciela w jakiejś szkole na głębokiej prowincji, w dobrym powietrzu, z dobrym utrzymaniem i dobrymi sportami (pamiętałem jak poprzednio wzmocniłem się w uzdrawiającym Midhurst), to może zdobędę zaniedbane początki swej fizycznej męskości a równocześnie znajdę trochę wolnego czasu, by dowiedzieć się, sposobem prób i błędów, na czym polegała owa wymykająca się istotna rzecz, której jeszcze nie znałem w związku z rzemiosłem pisarskim. Mimochodem wspomnę, że miałem jeden mały sukces i zarobiłem gwineę. Posłałem nowelę, na szczęście nie dającą się odszukać, do Family Herald, najpopularniejszego ówczesnego tygodnika powieściowego. Był to sukces bardzo zwodniczy. Była to nowela licha, sentymentalna, nieszczera, a jej przyjęcie wzmocniło moje złudzenie, że odnalazłem właściwą drogę.
W międzyczasie musiałem żyć z nauczycielstwa. Mimo mych dość lichych kwalifikacyj mogłem uzyskać mnóstwo internatowych posad szkolnych za czterdzieści czy pięćdziesiąt funtów rocznie; zapisałem się na uniwersytet londyński jako student pozakolegialny, byłem uprawniony do zyskiwania punktów w całym szeregu przedmiotów i miałem już praktykę w uczeniu. Akademia w Holt, Wrexham, wydawała się na papierze najbardziej ponętnym z miejsc ofiarowanych mi przez agencję. Była to złożona organizacja. Szkoła dla chłopców plus szkoła dla dziewcząt plus kolegium dla kształcenia młodych ludzi na duchownych kalwińsko–metodystycznych, obiecywała rozmaitość nauczania i możliwości rozmowy i sportów z studentami w moim wieku. Spodziewałem się biblioteki, boisk sportowych, własnego pokoju. Spodziewałem się świeżego powietrza i dobrego prostego utrzymania, myślałem, że cała Walia odznacza się jeziorami, górami i dziką pięknością. A Akademia w Holt posiadała dodatkowo tę dobrą stronę, że rozpoczynała naukę z końcem lipca, w ten sposób skracając okres pozostawania bez grosza po rozpuszczeniu Kolegium Nauk Przyrodniczych.
Ale gdy przybyłem do Holt znalazłem tylko rozpadające się resztki niegdyś dobrze rozwijającej się instytucji, położone w ponurej ulicy domów w płaskiej nieprzyjemnej okolicy. Holt było starym miasteczkiem, które skurczyło się do rozmiarów wsi, a jego najwybitniejszym rysem był zbiornik gazowy. Budynek szkolny był brudnym domem z małą otynkowaną zdaje się ex–kaplicą, z wybitymi i brudnymi oknami i podłogą z cegieł, jako salą szkolną. Szkoła żeńska składała się może z dwudziestu dzieci i dorastających dziewcząt w ciasnej małej willi w dole ulicy. Kandydaci do stanu duchownego byli to trzej przyciężcy młodzieńcy wyraźnie co dopiero oderwani od wideł, a szkoła dla chłopców była to garstka synów chłopskich i sklepikarzy. Nowy mój pracodawca przedstawiał się jak beczka, miał jasne oczy w okrągłej, źle ogolonej twarzy, gadatliwy język i staccatowy walijski akcent, nosił czarny żakiet, czarną krawatkę i cylinder, drogi Tomciowi Morley’owi tradycyjny strój belfra. Był brudny — pamiętam jeszcze jego zczerniałe zęby — i żona jego była brudna, przy pewnej życiem zbrukanej piękności. Zaprowadził mnie do pokoju, który, jak się dowiedziałem, miałem zajmować z dwoma spośród w zarodku będących kalwińskich duchownych.
Przerażenie moje pogłębiło się, kiedy obszedłem zakład i przekonałem się o zwyczajnym toku tamtejszego życia. Kilku bursistów szkolnych było stłoczonych w jednym czy dwu pokojach, śpiąc po dwóch lub trzech w jednym łóżku bez dozoru. Jedynym moim kolegą był pewien Francuz nazwiskiem Raut, o którym słyszałem w wiele lat potem, ponieważ twierdził, że ma w swoim posiadaniu rękopis pewnej noweli mojego pióra, który oferował na sprzedaż. (Nie byłem w stanie potwierdzić autentyczności tego manuskryptu.) Posiłki podawano do pokoju z długim stołem pokrytym ceratą a jedzenie było liche a kuchnia zła. Nie było ani rozkładu godzin ani planu zajęć. Rozpoczynaliśmy lekcje kiedy popadło. Spazmodycznc nieoczekiwane pół–święta przeplatały ataki energii naukowej, kiedy pracowaliśmy do późnego wieczoru. Jones miał pewien dar wymowy, który znajdował ujście w długich modlitwach i egzortacjach przy posiłkach czy przy jakiejkolwiek okazji. Rozpoczynał naukę modlitwą. W chwilach trudności modlił się— Jego ufność w Bogu była niezwykła. Nigdy nie wahał się, by na siebie i nas skierować uwagę Mściwej Opatrzności. Sam uczył mało, ale wtrącał się i wszędzie go było pełno. Czasami ciężar życia stawał się nie do zniesienia dla niego i jego żony. Ukazywał się nieoczekiwanie w klasie zaczerwieniony i chwiejący się, by wygłosić długą pełną dygresyj mowę o niczym w szczególności lub napaść na jakąś przygodną ofiarę z nieokreślonymi oszałamiającymi wymówkami. Potem przez dzień lub dwa nie było go i nie wychodził ze swego prywatnego mieszkania a Raut i ja i studenci teologii utrzymywaliśmy taki spokój jaki uważaliśmy za możliwy do osiągnięcia i dogodny.
Ci studenci teologiczni dążyli do jakiegoś łatwego egzaminu dającego im kwalifikacje do ich funkcyj duchownych. Głównym wymaganiem dla ich wysokiego powołania była zdolność do chwilowych uczuć religijnych i wyrażanie ich po walijsku, a to posiadali z urodzenia i rutyny. Byli instruowani w „teologii” (biedny Boże!) i elementach nauk wyzwolonych, kiedy Jones uważał za stosowne, że to ma się stać. Nie byli oni bez ambicji. Dowiedziałem się, że ich nadzieje nie ograniczyły się do ich własnej sekty. Kwalifikowany duchowny metodystów kalwińskich mógł być czasem przyjęty jako rekrut i dalej polerowany przez — mam wrażenie — Wesleyan. Wesleyańczyk mówiący po walijsku mógł znowu mieć skrupuły sumienia i wejść do kleru anglikańskiego. W kościele anglikańskim zawsze były wakanse dla znających język walijski a zatem daleko na widnokręgu życia wabiło mych współlokatorów probostwo w kościele państwowym. Nie wiem jak daleko można poprowadzić ten proces przechodzenia z kościoła do kościoła. Mam wrażenie, że nieżonaty duchowny anglikański może zostać księdzem rzymsko—katolickim. W chrześcijaństwie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu a zatem moi współlokatorzy byli potencjalnymi, chociaż wielce nieprawdopodobnymi, papieżami.
Improwizowałem lekcje w szkole męskiej i szkole żeńskiej, uczyłem pisma świętego w niedzielne popołudnia, grałem w cricket i piłkę nożną według swych najlepszych zdolności i po raz pierwszy brałem udział w nabożeństwie metodystów kalwińskich. Było żywsze i bardziej osobiste niż rytuał anglikański a Rouse, duchowny, był nawet bardziej rozlewnie wymowny niż Jones. Niektóre hymny wydawały mi się bardzo efektowne. Specjalnie lubiłem ów lubiany i często śpiewany, który zaczyna się:
Nawet wszystka krew kóz
Win moich nie odkupi.
Podobały mi się mocne głosy wyśpiewujące wszystkie razem, a przekonywująca malowniczość roztaczała się nad duchową geografią kraju Beulah i rzeki Jordanu, Hermonu i Karmelu, która przynajmniej w wyobraźni, unosiła człowieka z Holt:
Czy widzisz chrześcijaninie
Na świętej tej ziemi,
Jak legie Midiana
Wokół zagon szerzą?
Wstań i UDERZ w nie co sił…
Było jednak dla mnie bardzo jasne, jak świadczy zachowany list do panny Healey, że zdawałem sobie sprawę, iż kariera moja znalazła się w niemiłej ślepej uliczce. Z tego miejsca nie widziałem możności wydostania się, bez względu na to jak mi się tu nie podobało. Nie miałem pieniędzy, za które bym mógł wyjechać. Nie mogłem zrobić nic innego tylko tkwić tu przynajmniej rok, kupić lepsze ubranie, zaoszczędzić kilka funtów, pracować nad pisaniem i spodziewać się jakiejś sposobności wydobycia się stąd. Przez kilka tygodni pogoda była bardzo ładna a ja rozwinąłem w sobie skłonność, by pozostawiać rzeczy ich własnemu biegowi. Zdaje się, że swe romantyczne przywiązanie do kuzynki zapomniałem bardzo ławo; przypuszczam, że jej niezdolność do prowadzenia korespondencji miała z tym coś wspólnego. Na pewien czas , po prostu zniknęła z schematu wydarzeń. Poznałem się z córką pastora z sąsiedniej parafii, Annie Meredith, nauczycielką ze szkoły średniej przybyłą na wakacje, polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia i zaczęli żywy i energiczny flirt. Stwierdzam, że przechwalam się z tego w swych listach — nie do panny Healey lecz do A. M. Daviesa — mówię, że jest bardzo oczytana i piszę o spędzaniu „wielu godzin na cienistych brzegach rzeczki, gdzie mówię do niej bardzo dziwacznie a ona do mnie bardzo inteligentnie”. Gdyby pogoda letnia i moje powracające zdrowie i siły trwały na zawsze, przypuszczam, że zwolna byłbym poniechał swych próżnych wysiłków literackich i całkowicie pogodził się z rolą drugorzędnego nauczyciela szkoły średniej. Byłbym się pewnego dnia obudził, by stwierdzić, że mam lat trzydzieści a jeszcze znajduję się w sypialni szkolnej.
Ale tu właśnie pojawił się szczególny humor mego Anioła Stróża. Annie Meredith wyjechała do szkoły pozostawiając Holt znowu wybitnie nudne, a rozpoczął się sezon piłki nożnej. Grałem źle ale z desperackim postanowieniem, że się poprawię. Chudy intelektualista z rozwianym włosem w rozpaczliwy nietaktowny sposób robiący co można w grach na wolnym powietrzu nigdy nie przedstawia pociągającego widoku. Gra dawała mi się we znaki, bo na boisku większe drągale oddawali mi za mój angielski akcent i moje drażniące udawanie wyższej uczoności. Jeden kościsty wyrostek zderzył się ze mną. Schylił się, podłożył swoje barki pod moje żebra, podniósł mnie i rzucił o ziemię.
Wstałem z zabłoconymi rękami i kolanami do dalszej gry. Jednak ogarnęła mnie dziwna słabość. Czułem ogromny ból w boku. Odwaga mnie opuściła. Nie mogłem biec, nie mogłem kopać. „Idę do domu” powiedziałem i zasępiony wróciłem do domu nie bacząc na grę, wśród odgłosów niedowierzającego szyderstwa.
W domu uczułem się okropnie chory. Położyłem się. Potem poczułem potrzebę oddania moczu i za chwilę wpatrywałem się w nocnik do połowy pełny szkarłatnej krwi. To była najbardziej przerażająca chwila mego życia. Nie wiedziałem co robić. Położyłem się znowu i czekałem, żeby ktoś przyszedł.
Niewiele zrobiono koło mnie tego wieczoru, ale w nocy czołgałem się po sypialni na czworakach, w gorączce szukając wody. Następnego dnia sprowadzono doktora z Wrexham. Stwierdził, że moja lewa nerka została zgnieciona.
Był to dobry doktor, ale popełnił jeden błąd, który wielce przyczynił się do odbudowania mego prestiżu w Holt. Zostałem uderzony i wpadłem w chorobę ale nie odczuwałem zupełnie ostrego bólu. Oświadczył jednak, że musiałem ucierpieć i jeszcze cierpię największe bóle. Nie starałem się podawać w wątpliwość jego orzeczenia. W końcu on był specjalistą a ja byłem amatorem. Ponieważ robiło to wrażenie na Jonesie i pani Jones oraz ponieważ wydawało się, że to prawdopodobnie podniesie niski poziom pielęgnacji i współczucia w zakładzie, przyjąłem z wielkim powodzeniem postawę stoickiego czerwonego Indianina na torturach. Całej szkole dałem wielce budującą i niedrogą lekcję cierpliwego zagryzającego wargi heroizmu.
Leżałem w łóżku w tej ponuro umeblowanej sypialni jak długo się dało, rozmyślając o swej przyszłości. Siedziłem w łóżku swoje dojście do pełnoletności. Zadecydowałem, że muszę nadal trwać w Holt. Nie miałem pieniędzy i właściwie nie miałem gdzie jechać. Ojca mego w Bromley wysprzedawano. Up Park zaczynał mieć dc rodziny pani Wells.
Niekiedy przychodził p. Jones i patrzył na mnie a ja spoglądałem na niego z tą pogodą, która staje się udziałem ludzi, nie mających wyboru. Z początku obawiając się, że mogę umrzeć i pod wrażeniem mego heroicznego panowania nad sobą był niezmiernie czuły na moje wygody. „Czy chciałbym jakieś książki ?” Szedł właśnie do Wresham. Powiedziałem, że jeszcze nie czytałem Jarmarku próżności. Zawsze chciałem przeczytać Jarmark próżności a to może jest moja ostatnia sposobność „Ale w pańskim stanie”, protestował Jones, szczerze zaskoczony. „Sam tytuł książki! Musi to być bardzo zła książka.
Nie dostałem jej.
Po kilku dniach jego troskliwość zanikła. Zacząłei być głodny. Doktor powiedział, że powinienem poleżeć kilka dni dłużej i być trzymanym w cieple i dobrze odżywianym. Jones przyszedł z propozycją, żebym pojechał sobie do swych przyjaciół niewypłacony. Wyjaśniłem, że zamierzam wstać i podjąć swoje obowiązki. Zaczynało się robić zimno, a Jones nie pozwalał palić przed pierwszym października, jednak ze sztywnością i bólem w boku I wstałem i prowadziłem lekcje w klasie z podłogą z cegieł. Niebawem dostałem silnego kaszlu, który się szybko i pogarszał. Potem odkryłem, że moje płuca naśladują nerkę i że chusteczka, do której kaszlałem miała smugi krwi. Doktor z Wrexham przyszedłszy do mnie, by stwierdzić jak się czuję, oświadczył, że mam suchoty. Ale z suchotami lub bez postanowiłem dotrwać przynajmniej pół roku i zainkasować dwadzieścia funtów od Jonesa. Miałem lekką złośliwą satysfakcję w zmuszeniu Jonesa do tego.
W owych czasach wiedzieliśmy bardzo mało o gruźlicy. Ludzie mówili o suchotach. Nie rozumiano, że są zaraźliwe a ponieważ nie wytwarzały znaczniejszych objawów poniżej przepony szczególnie się nadawały do celów sentymentalnych powieści. Wątły sympatyczny suchotnik czy suchotnica z błyszczącymi oczyma, z wypiekami i z usposobieniem powierzchownie pełnym nadziei, skazany na przedwczesny koniec — ponieważ również sądzono, że są nieuleczalne — znajdował nieograniczoną zachętę, by litować się nad sobą i by żądać bez wszelkich skrupułów tolerancji i poświęcania się od świata normalnego. Tak, że nawet zapowiedzi wczesnej śmierci, za jakie powszechnie uchodziły, nie były bez kompensacyj.
Do pewnego stopnia postępowałem według wzoru zachowania się, jakiego się po mnie spodziewano. Odgrywałem interesującego suchotnika według swej najlepszej możności. Jednak były siły zarówno w mym ciele i duszy, które z odrazą odnosiły się do tego pełnego wdzięku ścinania wybujałych nadziei życiowych. Nie wiem jak nowoczesny specjalista określiłby mój wypadek ale z całą pewnością przechodził on całą przyjętą wiedzę medyczną lat osiemdziesiątych. Nie odkryto nigdy bakcyli tuberkulicznych, jednak z pewnością jakiś proces degeneracji odbywał się w mym płucu, niszcząc tkanki i przełamując ściany naczyń krwionośnych. Proces ten ciągnął się przez około pięć lat, podnosząc się do maximum a potem ulegając zatrzymaniu i ustępując, pozostawiając zabliźnione płuco. Był atak i były opory, które ostatecznie zwyciężyły. Jednak w moim wypadku, jak w tylu innych, nie było (i nie ma) wiedzy medycznej wystarczającej na określenie tego niewątpliwie bardzo skomplikowanego splotu bodźców oraz funkcjonalnych sił działających za i przeciw, które wchodzą tu w grę. Degeneratywne przystosowanie się mojej uszkodzonej nerki zaczęło w r. 1898 jeszcze bardziej komplikować ukryty proces. Kolejno, rozpoczynając od skazania mnie przez doktora z Wrexham jako suchotnika, nastąpił cały szereg mylnych diagnoz, z których każda stwarzała nadzieje i ofiarowywała prospekty, do których starałem się dostosować swoje plany życiowe, przy czym żadna diagnoza nie spełniała się. Jeszcze w r. 1900, budowałem dom w Sandgate specjalnie wystawiony na słońce, z sypialniami, pokojami mieszkalnymi, loggią i gabinetem na jednym piętrze, ponieważ sądziłem, że niebawem będę musiał żyć w krześle na kółkach i że trzeba mnie będzie wozić z pokoju do pokoju. A przez cały czas zasadnicza zdrowotność czyniła z powodzeniem wszystko możliwe, by sprowadzić mnie z powrotem do normalnego stanu fizycznego.
Nie tylko moja krew i tkanki opierały się twierdzeniu jakobym był jedną z tych przemijających uzdolnionych istot zbyt delikatnych i kruchych dla życia zwyczajnego, ale umysł mój znajdował się w stanie czynnego buntu przeciwko tej myśli. Przyznaję, że miałem kilka pięknych chwil wspaniałej litości nad samym sobą, czułych aż do łez, ale były one rzadkie. Po kościach chodziła mi niechęć do myśli o śmierci, nie cierpiałem jej gorąco i napastliwie. Byłem do żywego dotknięty, że nie stałem się sławny; że nie widziałem świata. Jeszcze bardziej wzburzony byłem z powodu sieci przeszkód naokoło siebie, które groziły, że umrę dziewiczy. Był we mnie gniewny bunt pożądania płciowego. Zaczęła się we mnie gromadzić jakaś ciekawa niechęć do kuzynki Isabel, ponieważ nie miała była namiętności do mnie. Chciałem wyjść i iść za jakimiś nieznanymi kobietami. Wyrzucałem sobie swoją powściągliwość wobec prostytutek londyńskich w ciągu mych lat studenckich. Nie usprawiedliwiam się za te nastroje; w taki sposób myśl o osłabieniu i śmierci poruszała moją wyobraźnię. Ta odraza do tego, by nie zostać oszukańczo pozbawionym potężnego wieńczącego przeżycia miała przetrwać do mego późniejszego życia płciowego, na długo potem, gdy obsesja śmierci, z której powstała, już zniknęła. Wyobraźnia moja wyolbrzymiała radość obejmowania kobiety aż stało się ono szaleńczo pożądania godne.
Była też pokaźna ilość czystego strachu w mym umyśle, rodzaj klaustrofobii, bo chociaż intelektualnie nie wierzyłem w nieśmiertelność, było niemożliwością dla mnie wyobrazić sobie, że nie istnieję. Czułem, że się uduszę, zmarznę, będę zamknięty, a jednak czułem, że będę miał świadomość tego. Miałem koszmarne poczucie zbliżania się tej świadomej nicości.
Mam wrażenie, że pod żadnym względem dojrzały umysł nie różni się tak znacznie od umysłu młodocianego jak obawą przed śmiercią. Wątpię, czy młody umysł jest naprawdę zdolny do zrozumienia pojęcia o ustaniu doświadczenia, chociaż może dotkliwie odczuwać klęskę i braki. Ale w miarę jak życie rozwija się ku urzeczywistnieniu, śmierć traci to żądło. Przez ostatnie ćwierć wieku w każdym razie moja śmierć, jako śmierć, nie napawała mnie strachem ani strapieniem. Uświadamiam sobie, że nie dotyczy mnie. Pragnę wykończyć pewne rzeczy, lecz jeśli śmierć uzna za stosowne przyjść nim ich dokonam, to nie będę o tym wiedział. Możliwe, że nie przemawiam tutaj za wszystkich starszych ludzi. Kiedy tej wiosny rozmawiałem we Wiedniu z Zygmuntem Freudem, nie zdał się odczuwać w związku z śmiercią tego samego co ja. Jest starszy ode mnie i był w niedobrym stanie zdrowia, zdawał się lgnąć do życia i swej sławy i nauki znacznie bardziej młodzieńczo niż ja do swojej. Ale wtedy może prostu chciał mnie wybadać.
Poza ogólną obawą przed śmiercią, rozczarowaniem i udaremnieniem, które czasami tak ciężko ważyły na mojej» wyobraźni podczas mego okresu suchotniczego, były nieprzyjemne mniejsze obawy i niepokoje, które przypominam sobie jeszcze wyraźnie. Za każdym razem, gdy zakaszlałem a szczególnie jeśli miałem atak kaszlu był strach, poczuję szczególny smak krwi. I przypominam sobie jeszcze, jak gdyby zdarzyło się to dopiero wczoraj wieczór, drażnienie i sączenie się krwi w płucach poprzedzające prawdziwy krwotok. Nie kaszleć za wcześnie? Nie kaszleć za wiele? Zawsze była kwestia jak wielki będzie upływ, jak długo będzie trwał, i jak się skończy tym razem. A gdy się leżało wyczerpanym, obawiając się nawet oddychać, istniała jeszcze wątpliwość, czy rzeczywiście się skończył.
Mogę teraz opowiadać o tych nieprzyjemnych i przerażających rzeczach, gdy są tak daleko za mną, jednak w owym czasie nie wyznawałem swych stanów obawy i przerażenia żadnej istocie ludzkiej. Tutaj znowu mogę podziękować swemu losowi za swą uporczywą próżność. Konsekwentnie pozowałem na wesołego suchotnika. Utrzymywałem Holt do końca w przekonaniu, że jestem niezwyciężonym Spartaninem. Listy moje do owych wiernych korespondentów były na wesoło fatalistyczne i bardziej bluźniercze niż kiedykolwiek.
Kolega mój William Burton, który był po mnie objął redakcję Dziennika Kolegium Przyrodniczego, dostał dobrą posadę jako chemik w firmie wyrobów glinianych Wedgwoods’a. Firma ta zagubiła wielką liczbę swych dawnych recept i praca jego polegała na analizowaniu starych czerepów i ponownym odkryciu jak pierwsi Wedgoods’owie zwykli byli mieszać swe sławniejsze wyroby. Właśnie się ożenił i zmienił trasę swej podróży poślubnej, by odwiedzić mnie ze swą młodziutką żoną. Zjadłem z nimi obiad w gospodzie Holt Inn. Było to dobrą i podtrzymującą mnie rzeczą widzieć jak się mną interesują. Podniecili mnie i rozweselili, jednak skrycie byli zmartwieni znajdując mnie bardziej wątłym i wynędzniałym niż kiedykolwiek. Odjechali, niech będą błogosławione ich przyjazne serca, zastanawiając się jakby mi dopomóc.
Magiczne słowo suchotnik zmiękczyło wobec mnie serce Up Parku. Mury obronne wzniesione przeciwko jakimkolwiek dalszym inwazjom rodziny pani Wells zostały obniżone. Doszedłem do sprawiedliwego w swym przekonaniu porozumienia z Jonesem i wyruszyłem w podróż do Harting. Mam wrażenie, że musiałem przenocować na Euston Road 181, ale nie mogę sobie przypomnieć. Zainstalowano mnie w Up Park w pokoju obok mej matki a ja uczciłem swoje przybycie przez krwotok poważniejszy niż którykolwiek poprzedni.
Złożyło się, że niejaki młody dr Collins przebywał w tym domu i wezwano go do mnie na pomoc. Położono mnie na plecach, worki z lodem przyłożono mi na piersi i upływ zatrzymano. Wszelkie konwencjonalne objawy, których się spodziewano po suchotniku zadawalniały zupełnie. Leżałem spokojnie przez jakieś dwa dni a potem zacząłem znowu żyć w łagodny sposób w miłym pokoju z meblami obitymi perkalem, ogrzanym, pełnym słońca. Moich poprzednich kilka tygodni w Holt przybrało charakter złego snu, charakter, którego nigdy całkowicie nie straciły. W kilka dni potem nadeszła paczka z książkami od Burtona, niezapomniany objaw przychylności.
Prawdopodobnie pozostałem w Up Park przez prawie cztery miesiące. Było to interludium nie tylko fizycznego powrotu do zdrowia lecz duchowych sposobności. Czytałem, pisałem i myślałem obficie. Poprawiałem się i miałem nawroty, ale żadne nie były tak poważne jak atak po przyjeździe. Collins był świetnym młodym heretykiem w ówczesnym świecie lekarskim, pod każdym względem bardziej nowoczesnym niż mój konsyłiarz z Wrexham, i raczej obalił moją pozę suchotnika i podtrzymywał moją tajemną nadzieję życia nie godząc się na uznanie mnie za wypadek tuberkuliczny. Twierdził — a wypadki dowiodły słuszność tego — że po jakimś roku spokojnego życia mogę zupełnie powrócić do zdrowia. Jednak był raczej nieufny co do stałości mej uszkodzonej nerki i tu znowu miał słuszność. Mówił też o możliwości cukrzycy i teraz jestem diabetykiem. Mieliśmy jedną czy dwie interesujące rozmowy o rzeczach ogólnych. Był on czołowym comtystą i indywidualistą, jak ojciec jego przed nim, i ważną figurą w sprawach Uniwersytetu Londyńskiego. Teraz to Sir William Job Collins, równie zatwardziały pozytywista jak kiedykolwiek dawniej i zaledwie kilka tygodni temu przypomniałem mu jego znakomitą diagnozę w naszym Klubie Reformy.
Geoffrey West mój niestrudzony biograf, wie więcej niż ja o tych miesiącach, które spędziłem w Up Park w latach 1887–88, ponieważ wydobył całkiem pokaźną ilość listów pisanych przeze mnie w ciągu tego czasu. Zdaje się, że miałem kolejne okresy powrotu do zdrowia i nadziei oraz nawrotów choroby i stoicyzmu. Zdaje się, że nadzieje budziły się u mnie bardzo rychło i że natychmiast narażałem się na niebezpieczeństwa. Raz nie mogę opuszczać pokoju. Kiedy indziej chełpię się z siedmiomilowego spaceru wśród słońca i tającego śniegu. Jednak potem nastąpiły „szmery” w płucu. Up Park spod schodów weseliło się na Boże Narodzenie a ja weseliłem się z nim. Ojciec mój został wysprzedany i przybył z resztkami owych starych mebli z domu pod Atlasem do małego domku w Nyewoods koło stacji w Rogate trzy mile od Up Parku. Skromnie lecz stanowczo porzucił był myśl, by cośkolwiek zarabiać. Mój starszy brat, który burzył się jako pomocnik sukienniczy od czasu sławnych dni mojego buntu, tam z nim zamieszkał. Miał zamiar na nowo rozpocząć życie jako handlarz i naprawiacz zegarów. Freddie przybył do tego domku w Rogate na Boże Narodzenie i cała rodzina rzucała się rażąco w oczy na uczcie świątecznej w izbie czeladnej, będąc przy doskonałych apetytach oraz w bezwstydnie i nieuzasadnienie doskonałym nastroju. Z listu do Davies’a cytowanego przez Wesfa wynika, że tańczyłem wiele i dowcipkowałem oraz że zabawiłem towarzystwo jakimś przedstawieniem z bratem Frankiem; ale o czym ono było, teraz nie mogę sobie przypomnieć. Jestem pewny, że matka moja śmiała się ze szczęścia, gdy widziała jak szczęśliwi czują się jej czterej mężczyźni. Zdaje się ukrywałem przed matką, że była jeszcze krew w mej plwocinie albo, by oszczędzić jej uczucia albo też by uniknąć zbytniego roztkliwiania się, ale Bóg jeden wie ile pozy i przesady jest w tych listach do przyjaciół.
Co jednakowoż jest w nich bardzo jasne to stopniowe przejście od wymuszonej odwagi człowieka naprawdę chorego do niespokojności i drażliwości rekonwalescenta. Moja bardzo wygodna siedziba zaczęła mi się wydawać nudna i pozbawiona podniet intelektualnych. Z wyjątkiem wikarego z Harting nie miałem z kim rozmawiać i to zapewne tłumaczy objętość listów, które West wydobył. Inne udaremnienia stawały się coraz bardziej dręczące. Pragnąłem jakiegoś miłego spotkania, które nigdy nie miało miejsca. Jednak, chociaż sobie z tego nie zdawałem sprawy, przechodziłem w ciągu tych miesięcy zewnętrznej bezczynności przez coś, co miało wielkie znaczenie dla mojego wykształcenia. Rozczytywałem się w poezji i literaturze powieściowej z taką uwagą na język i styl, jakiej nigdy przedtem nie poświęcałem tym aspektom literatury. Zacząłem sobie uświadamiać potoczystą czczość lichoty, którą dotychczas pisałem. Kiedy patrzę wstecz na swoje życie, wydaje mi się, że nie ma w nim nic bardziej niedorzecznego jak to, że zabrałem się do pisania powieści na sprzedaż po latach rozmyślnej abstynencji od powieści i poezji. Teraz, z opóźnieniem, zacząłem obserwować i naśladować. Czytałem wszystko co było dostępne. Przekopałem się przez kilka sonetów. Zmagałem się z Spencerem; czytałem Shelley’a, Keats’a, Heine’go, Whitman’a, Lamb’a, Holmes’a, Stevenson’a, Hawthorne’a, i szereg popularnych powieści. Zacząłem zdawać sobie sprawę z lichości i banalności swego sposobu wyrażania się. Kontynuowałem „powieść”, nad którą pracowałem w Wrexham, jednak z rosnącym niesmakiem. Nie miałem siły, by z miejsca wrzucić ją do kosza i zacząć wszystko od początku. A nie lubię zostawiać rzeczy nieskończonymi. Zacząłem jednak pisać co innego, wypowiadałem najniezwyklejsze sądy krytyczne w swych listach do panny Healey i widocznie posłałem jej jakieś wiersze, ponieważ widzę, że West cytuje moje słowa do niej: „Mówi Pani, że wiersze moje wykazują błędy metryczne — przecież wylewów serca nic da się mierzyć jak gaz gazomierzem. Mówi Pani, że wiersze moje nie mają nóg! Kolibr nie ma nóg, cherubini wokół Matki Bolesnej nie mają nóg. Starożytni wyobrażali sobie natchnienie poetyckie jako konia uskrzydlonego, by zaznaczyć, że poeta oszczędza nóg”. Później w ciągu tego roku, z wzmocnionym poczuciem tego czym pisanie może być i czego dokonać, ze wstydem i skruchą przeczytałem wszystko co napisałem i prawie wszystko spaliłem. To zdawał się być jedyny właściwy sposób, w jaki można było z tym skończyć. Zdałem sobie sprawę, że dopiero muszę się nauczyć zasad zawodu pisarskiego. Musiałem wrócić się do początku, nauczyć się operować krótkimi essejami, nowelami i ewentualnie trochę formalnym wierszem nim osiągnę konstruktywną siłę i wiedzę o rzeczach ogólnych wymaganych do Wszelkiego ambitniejszego wysiłku. Zrozumiałem, że dotychczas nie pisałem w prawdziwem tego słowa znaczeniu. Po prostu bawiłem się w pisanie. Gryzmoliłem i zapewniałem siebie i swych przyjaciół, że to ma jakieś znaczenie. Pokrywałem swoje niepowodzenie w South Kensington tym nieuzasadnionym literackim udawaniem. Jest jednak bardzo pouczającym zauważyć, że nigdy nikomu tych obfitych gryzmołów nie pokazywałem. Żadna ludzka istota, nawet ja sam nie wiem teraz jaka miała być treść Towarzysza Lady Frankland. Pamiętam tylko mnóstwo arkuszy zapisanych chłopięcym niezgrabnym pismem. Zobaczyłem się w końcu z niezwykłą i straszliwą jasnością. Czy zawsze będę zbyt zarozumiały na to, by się czegoś nauczyć? Wiedziałem, że mam talent, zdolności, ale widocznie byłem zbyt próżny i pewny co do tych zdolności, by je kiedykolwiek zużytkować. Przeżuwałem gorzką strawę tych rozmyślań włócząc się po lasach bukowych i zarosłych paprociami dolinach Up Parku lub po pagórkach z rzadka porośniętych cisami koło Telegraph House.
Każda odrobina siły, którą odzyskiwałem, każda uncja wagi, którą nabywałem, pogłębiała, moje niezadowolenie z bezczynnego życia jakie prowadziłem, oraz ze słabości moich z czasu choroby wysiłków. Pragnąłem z powrotem podjąć swój atak na świat, jednak na szerszej podstawie i z większą gruntownością i zastanowieniem. Myśl moja, by wziąć posadę, z której mógłbym żyć, gdy będę pis była zdrowa, nawet chociaż tak się złożyło, że w Holt wpadłem w nieszczęście. Zdałem sobie sprawę, że zamiast „gdy będę pisał” muszę włączać wstępny etap „gdy będę się uczył pisać”, ale pod innymi względami plan kampanii był zdrowy. Lepiej się powiedzie następnym razem — jeśli miał być dla mnie następny raz.
A niebawem Burtonowie, zainstalowani w świeżo urządzonym domku położonym wygodnie w bliskości fabryki Wedgwooda w Etruria, napisali, że mają pokój gościnny, który całkowicie oddają mi do dyspozycji. Było to niezwykle zachęcające zaproszenie i przyjąłem je z największą gotowością. Burtonowie oraz ich książki i rozmowa i dziwny krajobraz Pięciu Miast z buchającymi ogniem odlewniami żelaza, z kanałami w kłębach pary, z białymi od gliny wytwórniami ceramicznymi i wspaniałymi efektami atmosfery przesyconej kurzem i dymem, to wszystko było dla mnie bardzo pobudzające. Gdy chodziłem po mieście, może otarłem się w ulicach Burslem o innego ambitnego człowieka w równym ze mną wieku, który był wtedy pisarzem u adwokata, owego przyjaznego rywala mych lat średnich, Arnolda Benneta.
Istnieje list, który napisałem w lutym r. 1888 do dra Collins’a, przedstawiający bardzo jasno mój pogląd na moją ówczesną sytuację. Jest interesujący jako próbka mej ówczesnej prozy. W sposobie wyrażania się przypomina dość znacznie bombastyczną angielszczyznę indyjską. Nie zlałem był jeszcze mego języka codziennego z literackim, który był mi wciąż nieco obcy.
Collins odpowiedział uprzejmie ale nic dalszego nie nastąpiło, i pozostałem w Etruria przez blisko trzy miesiące, czekając żeby przyszła sposobność i odnalazła mnie. Mam wrażenie, że musiałem być dość uciążliwy jako gość, chociaż ani mój gospodarz ani gospodyni nie zdradzali żadnej niecierpliwości. Byłem zawsze pod ręką. Byłem bardzo nieporządny. Miałem dokuczliwy zwyczaj wciągania Burtona po jego całodziennej pracy w drażliwe dyskusje. Jednak mówią — ponieważ jeszcze żyją i są moimi dobrymi przyjaciółmi — że ich bardzo bawiłem przesadnymi karykaturami życia w Holt i Up Park i nagłymi wzlotami fantazji. A w Etruria zacząłem pisać naprawdę. Stworzyłem coś, co było przynajmniej tak dobre jak moje listy, coś, co mogłem bez bezpośredniego wstydu przeczytać na głos ludziom, których szanowałem. Było to na tyle dobre, by je zmieniać, poprawiać i napisać na nowo.
Projektowałem wielki melodramat na tle Pięciu Miast rodzaj Tajemnic Paryża na tle hrabstwa Stafford, ujęty częściowo satyrycznie i mający być groteską z epizodami miłymi i okropnymi. Jedyny z tego fragment zachował się w mych nowelach zebranych pt. Szyszka. Ponadto rozpocząłem romans pisany w znacznym stopniu pod wpływem Hawthorne’a i drukowany w Science School Journal pt. Chroniczni Argonauci. Przerwałem go po trzech odcinkach, bo nie byłem w stanie go kontynuować. To, że uświadomiłem sobie, że nie jestem w stanie kontynuować go, oznacza etap w moim kształceniu się w sztuce beletrystyki. Był to pierwotny szkic Machiny czasu, która pierwsza zwróciła na mnie uwagę jako na powieściopisarza. Ale proza moja była zbyt sztuczna i miała ten sam posmak bombastyczny, na który zwracałem uwagę w liście do dra Collinsa. A treść jest niezgrabnie wymyślona i naładowana nic nie znaczącą pseudo–ważnością. Podróżnik w czasie np. nazwany jest Nebo–gipfel, chociaż oczywiście góra Nebo nie miała co robić w tym opowiadaniu. Nie było Ziemi Obiecanej czekającej na przybyszów. Jest również mnóstwo gadania na temat nieprzyjaznego nastawienia zabobonnej walijskiej wioski wobec tego dra Nebo–gipfel, co zostało w sposób oczywisty przeniesione do mego opowiadania z Szkarłatnej litery Hawthorne’a. A pomyśleć o wyrazach „chroniczny” i „argonauta” w tytule! Nieodpowiedniość tego tytułu rokokowego dla ścisłego matematycznego wynalazku! Miałem już ponad dwadzieścia jeden lat a jeszcze nie nauczyłem się swego rzemiosła. Mieszałem jeszcze swą prozę i treść swego opowiadania w sposób zupełnie niekompetentny. Jeśli jakiś młody dwudziestojednoletni człowiek przyniósłby mi dzisiaj opowieść w stylu Chronicznych Argonautów i prosił o radę, to mam wrażenie, że nie zachęcałbym go do dalszego pisania.
Była to jednak oznaka rosnącej inteligencji, że zaczynałem zdawać sobie sprawę z swej wyjątkowej nieznajomości świata współczesnego i badać możliwości fantazji. To jest właściwe zajęcie dla młodego człowieka, w szczególności dla młodych ludzi nie posiadających swej własnej naturalnej oprawy społecznej.
Wiosna przeszła w lato a ja z każdym dniem stawałem się silniejszy. Stawało się oczywistem, że nie mogłem żyć na utrzymaniu Burtonów w nieskończoność. Pewnego słonecznego popołudnia poszedłem sobie sam do małego lasku, który zachował się wśród uprzemysłowionej okolicy, zwanego „Trury Woods”. W owym roku wyrosło mnóstwo dzikich hiacyntów. Położyłem się wśród nich i zacząłem myśleć. Było to jedno z tych przepojonych słońcem popołudni nabrzmiałych żywotnością. Owe hiacynty stojące w niezliczonej masie były odważniejsze od armii z sztandarami i bardziej podniecające od trąb.
„Umierałem przez blisko dwie trzecie roku”, powiedziałem, „i mam dosyć tego umierania”.
Z miejsca przestałem w tej chwili umierać i mimo chwil nieco prowokujących nigdy od tej pory nie umierałem.
Wróciłem do Burtona. Na taką ewentualność otrzymałem byłem od mej matki dwie połówki banknotu pięciofuntowego. (W owych czasach ludzie posyłali przedzielone banknoty pięciofuntowe w osobnych listach, dla bezpieczeństwa). Powiedziałem Burtonowi, że wyjeżdżam do Londynu pojutrze.
„Po co?” powiedział Burton.
„Poszukać zajęcia”.
„Ależ mój kochany!” zawołał Burton, mam jednak wrażenie, że musiała to być dla niego niezmierna ulga.
Tego wieczoru wysłałem listy do rozmaitych ajencyj szkolnych i biur pośrednictwa pracy zaznaczając, że zjawię się w nich za dwa lub trzy dni. Byłem zdumiony, że nie zrobiłem tego dwa miesiące wcześniej.
Zrezygnowałem z liczenia swych startów życiowych. Ten powrót do Londynu był jak przypuszczam mniej więcej siódmym czy ósmym z kolei.
Po przeczytaniu swojej biografii napisanej przez Geoffrey Westa zdaję sobie sprawę ze szczególnych ułatwień autobiografa. Przez rok między czerwcem r. 1887 a czerwcem r. 1888 byłem czynnym wulkanem listów — i to listów, które się przypadkiem zachowały. Geoffrey West zabrał się do zbierania tych listów z wielką umiejętnością i pilnością. Uzyskał więcej materiału niż miał nadzieję zdobyć i tylko miłosierdzie niebios i moje w odpowiednim czasie odbyte całopalenie, ocaliły go przed manuskryptem Towarzysza Lady Franklan (35.000 słów) i innymi niedrukowanymi wylewami. JedJ nak W r. 1888 wybuch zaczął słabnąć. Z wyjątkiem rysunku, który posłałem Simmons’owi, przedstawiającego mnie jak chudy i zaniedbany stoję na rogu ulicy zastanawiając się nad ogłoszeniem poszukującym ludzi do roznoszenia plakatów, wraz z jędrnym stwierdzeniem, „Jestem w Londynie i szukam pracy ale na razie żadnej nie znajduję”, następne sześć miesięcy są bardzo słabo udokumentowane, a pod koniec tego okresu pojawiam się nagle z wielce odświeżonym wigorem epistolarnym jako nauczy—; ciel w Henley House School w Kilburn. Przekonuję się, że nawet nie potrafię ustalić dat i okoliczności tego przejściowego okresu. Opieram się tylko na oderwanych wspomnieniach a wydarzeń łączących nie pamiętam.
Nie chciałem napastować swoich przyjaciół ani być napastowanym przez nich dopóki nie dostanę posady. Wiedziałem, że w ostateczności mogę dostać pieniądze od matki, ale ona teraz musiała utrzymywać mego ojca w Neywoods przy bardzo małej pomocy ze strony brata Franka, więc wstydziłem się występować wobec niej ze zbyt wielkimi żądaniami. Wątpliwym jest czy w danej chwili miała w ogóle jakąś większą sumę przy sobie. Istniała możliwość, że nie znajdę posady ponieważ m.in. byłem niezmiernie zaniedbany. Przyjechałem z tą swoją małą starą walizką na dworzec St. Pancras i znalazłem nocleg na Judd Street, który uważałem za odpowiadający moim możliwościom finansowym; był to nocleg dość przerażający. Pokój miał trzy łóżka i jak mi powiedział właściciel domu noclegowego jednym z moich współlokatorów był „bardzo porządny młody człowiek, pracujący u rzeźnika”. Nie przypominam go sobie oraz nie pamiętam, czy trzecie łóżko było owej nocy zajęte czy też nie. Poszedłem spać wcześnie ponieważ jazda do Londynu mnie zmęczyła. Następnego dnia zjadłem śniadanie w jakiejś kawiarni — można było dostać dużą filiżankę kawy, grubą kromkę chleba z masłem i gotowane lub sadzone jajko za cztery lub pięć pensów — a potem wyruszyłem na poszukiwanie własnego pokoju w ulicach między Gray’s Inn Road a Muzeum Brytyjskim.
Dostałem pokój za cztery szylingi tygodniowo przy Theobal’ds Road. W rzeczywistości nie był to cały pokój tylko oddzielona przepierzeniem część poddasza; nie miał kominka, a umeblowanie jego składało się tylko z łóżka na kółkach, umywalni, stołka i małej komody z lustrem. Przepierzenie było tak cienkie, że niejako w sposób dosłyszalny znajdowałem się w drugim pokoju. Sąsiadami moimi była młoda para, której nigdy nie widziałem na oczy, ale której głosy stały mi się bardzo znane i o której życiu intymnym dowiedziałem się wiele. Kiedy zdawało się, że zażyłość podnosi się do pożałowania godnego poziomu, zwykłem był zakaszlnąć mocno, zatrzeszczeć łóżkiem lub poruszyć stołkiem, i młoda para natychmiast zapadała się w głęboką ciszę jak przerażona ryba w głębokim stawie.
W tej norze starałem się trochę pisać i załatwiać korespondencję i z niej wybiegałem w poszukiwaniu owej posady, która miała pozwolić mi przetrzymać dopóki nie nauczę się rzemiosła pisarskiego. Obszedłem wszystkie ajencje szkolne, wpisałem się na listy wszelkich biur pośrednictwa pracy, które nie starały się wymusić opłaty za zapis oraz odpowiedziałem na mnóstwo niemożliwych i kilka możliwych ogłoszeń. Jadałem nieregularnie i oszczędnie. Istniały dobre sklepiki, gdzie kiełbaski lub ryba skwierczały pociągająco nad płomieniem gazowym w oknach; kotlety w jadłodajniach nie były złe, herbaciarni było coraz więcej; „kawał pieczeni z dwoma jarzynami” w barze kosztował osiem albo dziewięć pensów. Przy Fleet Street spróbowałem raz czy dwa bardzo tanią restaurację jarską, jednak w nocy byłem potem głodny. Ajencje szkolne mówiły, że w tym roku jest już za późno na uzyskanie stałej posady, ale zanotowały moje nazwisko na wypadek jakichś lekcyj z fizyki, stałem nieco specjalnych korepetycyj geologii i mineralogii u einpaukera wojskowego, ale to było wszystko! Moim pierwszym faktycznym pracodawcą był mój dawny kolega Jennings.
Jennings usiłował wyrobić sobie stanowisko jako nauczyciel biologii. Płaca jego jako młodszego demonstratora geologii w Kolegium Nauk Przyrodniczych nie wystarczała mu, używał więc części swego kapitału na skompletowanie pomocy naukowych. Wykładał także biologię w Instytucie Birkbecka na Chancery Lane. Do tych celów potrzebował zbioru wykresów ściennych i wiedząc, że jestem dostatecznym dla tego celu rysownikiem polecił mir’ skoro się tylko dowiedział, że poszukuję pracy, wykonanie mu kompletu. Chciał on bym je odrysował z podręczników i drogich serii wykresów głównie niemieckich, które mogłem rysować w lektorium Muzeum Brytyjskiego. Kupił mi kawałek płótna i farby, ja postarałem się o jeden jj z tych obecnie wycofanych zielonych biletów wstępu do czytelni z bardzo cienkiej tektury, który trwał przez całe życie albo aż do rozpadnięcia się, i robiłem swoje rysunki pod kopułą Muzeum Brytyjskiego i powiększałem je jako wykresy w małej pracowni, którą Jennings zajmował wspólnie z pewnym mikroskopistą nazwiskiem Marcin Cole przy Chancery Lane 27. Cole przy oknie przygotowywał, zabarwiał i naklejał zdjęcia mikroskopijne, ja zaś rozkładałem się na stole za nim i pracowałem nad malowaniem swych wykresów. Zdjęcia Cole’a sprzedawano głównie studentom medycyny a na jego półkach były schludnie ułożone niezliczone flaszki zawierające kawałki ludzkiego płuca, wątroby, nerek itd., chore lub zdrowe, uzyskiwane mniej lub więcej potajemnie z oględzin pośmiertnych i podobnych okazyj.
Moje zajęcie u Jenningsa nie przyszło bynajmniej za wcześnie, gdyż po moich pierwotnych pięciu funtach nie zostało ani śladu. Nim mogłem czerpać od niego doszedłem do dna swych zasobów. Miałem ambitne pragnienie przetrwania, jeśli to tylko okazałoby się możliwym, bez dalszego apelowania do matki. Robiłem dużo pięknych obliczeń przed małymi sklepami ze smażonymi rybami i podobnymi jadłodajniami w ciągu tych ostatnich dni zanim z Jenningsem ubiliśmy interes. W końcu nastał wieczór, kiedy wywróciłem kieszeń i znalazłem mały kawałek gumy do wycierania, scyzoryk i pół pensa. Nawet w owych tańszych czasach nie można było sprokurować sobie kolacji za pół pensa. A ponieważ nawet pocztówka kosztowała 3/4 pensa, odciąłem sobie możność napisania do kogokolwiek. Przeprowadziłem to wszystko aż nazbyt dokładnie. Poszedłem spać, by rozważyć ten problem. Ponieważ nie miałem ani zegarka ani pierścieni ani nic w tym rodzaju nie odkryłem był jeszcze rutyny lombardu i trudno było ustalić cokolwiek w moim posiadaniu co w mym przekonaniu odpowiadałoby apetytowi właściciela lombardu. W swej niewinności wyobrażałem sobie, że przyjmuje on tylko rzeczy „wartościowe”. Miałem laskę z rączką z kości, która pierwotnie kosztowała dwa szylingi sześć pensów, kilka pięknych resztek dodatkowej bielizny, skarpetki wszystkie podarte na pięcie, dwa nieprzemakalne kołnierzyki, które straciły kolor, i pół tuzina zwyczajnych płóciennych, postrzępionych, itd.
Kiedy wstałem następnego rana spojrzałem przypadkiem na ową monetę półpensową i coś niezwykłego w rysunku i kolorze przykuło mój wzrok. Był to szyling zczerniały przez zetknięcie z owym kawałkiem gumy atramentowej! Trudno sobie wyobrazić jaką różnicę sprawił ten nagły nieoczekiwany nabytek jedenastu i pół pensa w moim świecie. A przede wszystkim złamałem mój post.
Moje dnie powszednie w tym okresie trudności były kompletnie zajęte drobnymi czynnościami. Lektorium Muzeum Brytyjskiego i Biblioteka Pedagogiczna w South, Kensington były dobrymi miejscami dostarczającymi światła, schronienia i wygody. Można było siedzieć tam przez czas nieograniczony tak długo jak były otwarte. A również ulice i sklepy były nieskończenie zajmujące. Zatrzymywałem się i obserwowałem tłumy. Było rzeczą podnoszącą na duchu widzieć ile ludzi zdawało się mieć pożywienie i odzienie. Ale niedziele były okropne. Były to długie samotne dni. Ulice z zamkniętymi wystawami ciągnęły się bez końca i prowadziły tylko do kaplic i kościołów, które człowieka wchłaniały i wyrzucały w niedogodnych godzinach. Z wyjątkiem Katedry Ś. Pawła nie było nigdzie miejsca, gdzieby sobie można było usiąść i myśleć. W mniejszych świątyniach trzeba było siadać i wstawać albo klęczeć i udawać udział w nabożeństwie. Samotność ciążyła mi coraz bardziej. Zaczynałem się zastanawiać co robi moja kuzynka Isabel i czy jej może przypadkiem nie spotkam na ulicy. W końcu zdawało mi się, że widzę ją za każdym zakrętem.
Kiedy dostałem zaliczkę od Jenningsa poddałem się rosnącej tęsknocie za towarzystwem i napisałem do niej z zapytaniem, czy mogę przyjść do niej na herbatę w niedzielę popołudniu. Kuzynka zarabiała teraz dobrze retuszowaniem fotografii. Nędzny dom przy Euston Road opuszczono, ciocia Bella znalazła posadę gospodyni u rolnika z Wiltshire, a kuzynka moja i jej matka zainstalowały się na piętrze salonowym małego domku przy Fitzroy Road koło Regenfs Park. Tam poszedłem i nad filiżankami herbaty i przypiekanymi grzankami z masłem ciotka moja Mary, która kochała mnie jak syna wyłajała, mnie porządnie swym poważnym cienkim głosikiem za przyjazd do Londynu bez zawiadomienia jej i przedstawiła mi oszczędności i korzyści połączenia moich z ich zasobami. Na półpiętrze był mały pokój do wynajęcia. Pragnęła troszczyć się o mnie.
W ciągu tygodnia wyniosłem się z Theobald’s Road i przeniosłem większość swych farb i zwojów płótna na Fitzroy Road i powróciło coś w rodzaju dawnego trybu życia z Isabel. Skoro tylko znalazłem się znowu w jej obecności zapomniałem wszystko co o niej zapomniałem. Byliśmy mniej dziećmi niż byliśmy poprzednio a Isabel polegała więcej na sobie niż na Euston Road pod podejrzliwą władzą cioci Belci, ale miała tę samą powściągliwą słodycz i łagodność, tę samą zdrową i ograniczoną mądrość, tę samą skrywaną kobiecość, do których moje życie emocjonalne dostosowało się było za mych czasów studenckich. Podjęliśmy na nowo naszą dawną zażyłość jak gdyby nie nastąpiła była żadna przerwa. Chodziliśmy obok siebie, a myśli i rojenia nasze były odległe od siebie o całe światy.
Przywrócone poczucie domu i troskliwości użyczyło świeżej siły mym poszukiwaniom pracy i pieniędzy. Nadal dla Jenningsa robiłem wykresy, dawałem trochę korepetycyj, ułożyłem się z Colem co do użycia jego pokoju celem przeprowadzenia Simmonsa, który został zastępcą dyrektora pewnej szkoły, w czasie feryj Bożego Narodzenia przez sekcje do biologii przy egzaminie pośrednim z nauk przyrodniczych, oraz również zarabiałem małe lecz pożyteczne sumy pieniędzy jeśli już nie dziennikarstwem to przynajmniej na marginesie dziennikarstwa. W owym czasie powstawał cały szereg nowych pensowych tygodników celem; konkurowania z rozwojem starego Family Herald wzrastającego wskutek nowej publiczności kształconej; w publicznych szkołach elementarnych. Były to m.in. Tit Bits, Anwersa nieco później Pearson’s Weekly. Mam wrażenie, że Tit Bits pierwszy wprowadził stronę zatytułowaną „Pytania, na które warto odpowiedzieć”, do której mogli pisywać ludzie spoza redakcji. Około tuzin pytań ukazywał się w jednym tygodniu a najlepszą odpowiedź na każde pytanie ogłaszano w następnym. Była to popularyzacja Notes and Queries. Za przyjęte pytanie otrzymywano pół korony; za odpowiedź otrzymywano honorarium stosownie do długości. Jeśli się miało szczęście można było wysłać odpowiedź kwalifikującą się do przyjęcia na swe własne pytanie. Moje rozległe oczytanie i specjalne wykształcenie biologiczne bardzo się tutaj przydały. Co tygodnia udawało mi się w ten sposób dodać każdą sumę od dwóch szylingów i sześciu pensów do czternastu czy piętnastu szylingów do budżetu gospodarstwa przy Fitzroy Road.
Płuca moje wytrzymały nastanie zimy względnie dobrze. Ciotka Mary pilnowała mnie okiem bystrym jak oko ptaka i wiedziała, że kaszlę nim ja o tym wiedziałem i zaradzała temu. Pod koniec roku otrzymałem posadę w Kilburn, którą miałem objąć po Bożym Narodzeniu i która wyglądała na bardziej stały grunt pod nogami niż wszystko co miałem od półtora roku.
Od wyjazdu z Southsea w r. 1883 do mojego powrotu do Londynu w r. 1888 dzieje mojego mózgu były głównie „historią rozwoju i uczenia się. Nabył tyle, postanowił tyle i został wyćwiczony w tym stopniu jak gdyby znajdował się wewnątrz czaszki studenta uniwersytetu. Wytworzył sobie zgodny obraz świata i nauczył się używać języka angielskiego i początków formy literackiej. Ale od chwili kiedy wyłoniłem się z dworca St. Pancras w poszukiwaniu mieszkania i posady, mózg ten przez—większą część roku był tak zajęty bezpośrednią walką o byt, tak bliski głodu i zmarznięcia i tak pędzony potrzebami materialnymi, że mam wrażenie, że nie wiele wzmógł się czy to w swej treści czy też w sile. Dopiero po mniej więcej trymestrze w Henley House School, zaczął spostrzegać rzeczy zewnętrzne i z powrotem podejmować swoją krytykę i swój bezinteresowny atak na byt w ogóle.
Owa Henley House School była pod względem finansowym niezbyt prosperującą prywatną szkołą w Kilburn. Mieściła się w dwóch na pół oddzielnych willach, bardzo powierzchownie przystosowanych do swych wymogów wychowawczych. Czerpała uczniów z okolicy Maida Vale i St. John’s Wood; rodzicami ich byli aktorzy, artyści, przedstawiciele wolnych zawodów oraz przemysłu i handlu, którzy z powodów oszczędnościowych lub uczuciowych woleli, by ich dzieci mieszkały w domu. W internacie mieszkało tylko kilku chłopców. Była to szkoła w posiadaniu prywatnym a J. V. Milne, właściciel, nie był odpowiedzialny przed żadną ziemską władzą za to czego uczył, czy też czego nie uczył. W jednym z domów mieszkał ze swoją rodziną a w drugim mieściły się poszczególne klasy oraz pokój suplenta. Boiskiem do zabaw był otoczony murem i wysypany żwirem kawałek ziemi, który dawniej stanowił dwa tylne ogrody. Dało się na nim grać tylko w największym ścisku. Urządzenie było lepsze niż w szkole Morley’a; ławki nie były tak wiekiem zniszczone i było więcej tablic i map. Jednak mimo to było — nędzne. Kiedy rozpocząłem swe obowiązki, Milne przyszedł do mnie i wcisnął mi złotego suwerena do ręki. „Niech Pan kupi wszystkie? przybory potrzebne do nauki chemii”, powiedział.
„A jak będzie jakaś reszta?” zapytałem z tym funduszem, z tą dotacją, w dłoni.
„Może mi Pan przedstawić rachunek później”.
Musiałem zarządzać tą sumą bardzo starannie. Istniejące przybory znajdowały się w nieładzie rzucone w jakiejś f dawnej szafie sypialnianej na drugim piętrze i były w stanie niezwykle zniszczonym. Poprzednikiem moim był pewien ‘! Francuz, niewątpliwie człowiek wielkiej wytrwałości charakteru. Jego nauczanie chemii zapewne osiągnęło szczyt w wytworzeniu tlenu przez podgrzanie permanganianu potasu w szklanej butli. Młody Roberts, syn znanego aktora Artura Robertsa, mówił że była to naprawdę wspaniała lekcja. Były to pierwotne czasy w wyrobie szkła a zwykła probówka czy butla florencka nie były ze specjalnego odpornego szkła jak obecnie i pękały i trzaskały przy najdrobniejszej nieregularności przy podgrzewaniu. Mój poprzednik włożył permanganian do butli, postawił butlę na trójnogu, umieścił pod spodem lampkę Bunsena i poczynił wszystkie potrzebne przygotowania do zebrania tlenu. Ale zanim było trochę tlenu, który by można było zebrać, butla pękła z głośnym trzaskiem i jej dno spadło na płomień. Mój poprzednik zebrał swe siły i wprowadził w ruch drugą butlę florencka z zupełnie takim samym wynikiem. Pewna wesołość ogarnęła klasę, kiedy z wytrwałością Francuzów pod Waterloo, rzucono do walki jeszcze trzecią butlę. I tak dalej, da capo; radość rosła i trzeba było powstrzymywać otwarte demonstrancje. Pod koniec nie było już więcej butli florenckich i aplauz wybuchł bez przeszkód. Szafa zajęta była tymi rozbitymi butlami ułożonymi w porządku, każda nad swoim odpowiednim odpadniętym dnem.
Zastanawiałem się nad tymi śladami wiedzy eksperymentalnej i nad tym co wydawało mi się być dowodem próby wytworzenia dwutlenku węgla z kredy do tablicy — próby z góry skazanej na niepowodzenie ponieważ kreda do tablicy nie jest kredą i nie zawiera dwutlenku węgla. I myślałem o swym jeszcze nie naruszonym suwerenie.
Omówiłem tę sprawę z Milnem. „Proszę Pana” powiedziałem, „uważam, że doświadczenia robione przed klasą są błędem”.
„Niewątpliwie mają bardzo zły wpływ na dyscyplinę”, zauważył.
„Proponuję”, powiedziałem, „za Pańskim pozwoleniem, rysować wszystkie moje doświadczenia na tablicy — kolorowymi kredami, które kupię z tego funta — aby wytłumaczyć jasno i z pełną ścisłością co się dzieje i każę klasie odrysowywać te doświadczenia w zeszycie. Nigdy nie słyszałem, żeby doświadczenie na tablicy nie udało się. Z drugiej strony te próby dojścia do nadmiernego realizmu
„Całkowicie podzielam Pańskie zdanie,” powiedział Milne.
„Jednakowoż później może rozkraję królika kawałek po kawałku i każę im to narysować. Może rozkraję pod wodą, ponieważ jest to czystsze i ładniejsze niż stos wnętrzności na stole, oraz będę musiał kupić wielką formę do pieczenia i korek oraz ołów i szpilki”.
„Czy to nie będzie — niedelikatne?”
„Niekoniecznie musi być. Pokażę im co mają widzieć na tablicy”.
„Nigdy nie wiadomo przeciwko czemu rodzice wystąpią z zarzutami. Jednak jeśli Pan chce to robić…”
W ten sposób potrafiłem, bez nadmiernych wydatków, nauczyć swoje klasy rysować, pisać i rozumieć wiele, rzeczy, które byłyby dla nich znacznie mniej zrozumiałe, gdyby je napotkali w całym bogatym splątaniu rzeczywistości. Nigdy np. nie próbowałem używać wagi chemicznej; wagi chemiczne, szczególnie, kiedy je porzucono w ciemności szafy, będą się chwytały najsłabszego pretekstu, by stanąć na przekór pochopnemu eksperymentatorowi; a poza tym poprzednik mój zgubił większość ciężarków. Moi chłopcy uniknęli przeto zwykłych w nauce przedmiotów przyrodniczych rzeczy niepotrzebnych i pseudo–efektownych a zamiast tego zyskali rzeczywistą znajomość przyrodniczych zasad i przyrodniczych ilości wraz z łatwością ilustrowania odpowiedzi egzaminacyjnych, co im się miało wielce przydać w latach bezpośrednio ich czekających.
Przekonałem się, że Milne był nauczycielem naprawdę zdolnym, pragnącym uczynić co tylko można dla swych chłopców i odznaczającym się ciekawą upartą oryginalnością. Bardzo wiele nauczyłem się od niego w związku z dyscypliną i prowadzeniem klasy. Wiedziałem, że martwił się bardzo sprawami finansowymi, jednak obserwował swych chłopców bacznie i zwykł był osłabiać, zwiększać lub zmieniać ich zajęcia z wytrawnym zrozumieniem ich idiosynkrazyj. Myślał o nich nocami. Chłopcy mieli zaufanie do niego i do nas i nigdy nie znałem lepiej ułożonej szkoły! Od samego początku był dla mnie przyjazny i życzliwy. Był to mały w popielatym ubraniu niezwykle długogłowy człowiek w okularach, o ostrym nosie i z małą brodą, raczej bojaźliwy w sposobie bycia; leciutko szeplenił a między jego głową i ramionami istniał pewnego rodzaju poufały stosunek. Jego pierwotną propozycją było, żebym był zamieszkałym w szkole nauczycielem angielskiego, przedmiotów przyrodniczych i rysunków z pensją 60 funtów rocznie. Jednakowoż ja chciałem nadal mieszkać z ciotką i kuzynką na Fitzroy Road, nienawidziłem dyżurów niedzielnych i chciałem pisać i przygotowywać się do egzaminu pośredniego na Uniwersytecie londyńskim w każdej wolnej chwili, którą da mi się uzyskać. Zatem zaproponowałem, że zrezygnuję z mieszkania i wszystkich posiłków z wyjątkiem południowego, jeśli będę mógł przychodzić o dziewiątej a znikać o, lub około, piątej. Zastrzegłem sobie, że nie będę uczył Pisma św., ponieważ czułem, że nie mógłbym tego robić w dobrej wierze. Układ ten funkcjonował bardzo dobrze dla nas obu. Podobało mu się, że włączyłem ową klauzulę co do kwestii sumienia ryzykując, że nie otrzymam pracy, której niewątpliwie potrzebowałem.
Posiłek południowy był doskonały i uczestniczył w nim szereg eksternistów. Mając w pamięci Holt napisałem obszernie do Simmonsa chwaląc czystość, serwetki a w szczególności kwiaty na stole. Dotychczas w moim świecie nie było nigdzie kwiatów na stole jadalnym. A na końcu stołu naprzeciw mnie siedziała pani Milne raczej zatroskana, kiedy nie jadłem dość wiele, ponieważ uważała, że jeszcze jestem skandalicznie chudy.
Przypuszczam, że nie jest bardzo odległy dzień, w którym ostatnia z tych prywatnych szkół zniknie z powierzchni ziemi. Pięćdziesiąt lat temu były jeszcze odpowiedzialne za wykształcenie lub brak wykształcenia znacznego odłamu brytyjskiej klasy średniej. Nie były one zupełnie pod kontrolą publiczną. Każdy mógł być właścicielem takiej szkoły, każdy mógł w niej uczyć, nie wymagano od nich osiągnięcia jakiegoś poziomu; rodzice umieszczali w nich swych synów, kiedy uważali za stosowne i odbierali ich, kiedy uważali, że się już dość nauczyli.
Pewne uniwersyteckie i na pół publiczne ciała przeprowadzały egzamina, którym poddawano szereg inteligentniejszych uczniów celem podniesienia prestiżu danego zakładu, i te ciała egzaminujące wywierały wyraźny wpływ na dobór przedmiotów. Po większej części te szkoły prywatne przekazywały angielską młodzież warstwy średniej do zajęć w handlu i wolnych zawodach bez umiejętności żadnego obcego języka, faktycznie bez znajomości pisania lub mówienia swym własnym, chyba w sposób najbardziej nieporadny, nie umiejącą używać swych oczu i rąk do rysunków lub do obchodzenia się z przyrządami, drastycznie nie znającą fizyki, historii czy ekonomii, gardzącą uczniami publicznych szkół powszechnych i posiadającą akurat dość świadomości swych braków, by odnosić się podejrzliwie i wrogo do zdolności i wyposażenia intelektualnego. Dopiero gdy zdamy sobie sprawę z charakteru systemu oświatowego angielskiej szkoły prywatnej będziemy mogli zrozumieć, dlaczego olbrzymie możliwości hegemonii i władzy nad światem, objawiające się w brytyjskiej ekspansji politycznej podczas dziewiętnastego wieku, osłabły tak szybko pod wpływem trudności lat następnych. Kierunek jej był nieinteligentny, ignorancki, pretensjonalny i pełen błędów. Dałem rzut oka na brytyjską szkołę prywatną w jej najgorszych objawach w swym krótkim szkicu o Akademii w Holt; J. V. Milne i Jones stali prawie na przeciwległych biegunach sumienności i inteligencji; Milne był człowiekiem, który zyskał mój nieograniczony podziw i pozostał moim przyjacielem przez całe życie; mimo to nie miałoby sensu twierdzić, że Henley House było czymś więcej niż szkicem dobrych zamiarów albo, że poruszyliśmy trochę piękniejszych możliwości u chłopców, którzy przeszli przez nasze ręce. Nauczyliśmy ich trochę chwytów, zyskaliśmy dla nich trochę „świadectw”, przyczyniliśmy się nieco do poprawienia ich manier i osobistego zachowania, wsączyliśmy w nich kilka pożytecznych wskazówek, ale nie daliśmy im spoistego i podtrzymującego poglądu na świat. Jeden czy dwóch uczniów Henley House było przeznaczonych do odegrania dość poważnej roli w życiu angielskim. Naszym czołowym chłopcem, niejako naszym wielorybem, był Lord Northcliffe, który przyczynił się tak znacznie do stworzenia współczesnej gazety i umarł jako główny właściciel Time s’a. Można go bardzo dobrze studiować jako przykład ograniczeń systemu oświatowego angielskiej szkoły prywatnej — a faktycznie angielskiego systemu oświatowego w ogólności.
Wyrażając tę krytykę nie ganię J. V. Milne’a. Gdy zważy się jego warunki i środki to spełniał swe zadanie doskonale. Z trudem dawał sobie radę finansowo: owe dwie zniszczone wille i ten jeden złoty suweren na wszystkie przybory do nauki przedmiotów przyrodniczych, dają miarę jego zasobów. Kiedy później nadarzyła się sposobność wydostał się z Kilburn i prowadził bardziej obficie wyposażoną szkołę, Streete Court w Westgate–on–Sea. Ale dla Henley House nie mógł wyszukiwać i dobierać sobie współpracowników; oszczędności i kompromisy krępowały jego styl i pod nieskończenie wieloma względami szkoła kształtowała się sama mimo wszelkich jego wysiłków, by ją urobić i poprowadzić.
Mimo to istniał u niego system odznaczeń za karność, znacznie wyprzedzający jego epokę. System ten jest nieco zbyt zawiły, by go tu wyjaśnić, ale był zdecydowanie lepszy niż dyscyplina u Sandersona z Oundle, którą miałem poznać później. W gabinecie Milne’a wisiała trzcinka, symbol siły jako ostatecznej sankcji, ale nie była nigdy w użyciu za moich czasów i mam wrażenie, że nie użyto jej od dość długiego czasu. Okazywał zrozumienie i zainteresowanie dla odrzucenia przeze mnie najgorszych pozorów „praktycznych” demonstracyj przy nauce fizyki i chemii, obserwował i omawiał użycie przeze mnie systemu zeszytowego celem łączenia rzeczy przerobionych, który wziąłem od Byatt’a a widziałem źle zastosowany u Judda, a gdy później zreformowałem lekcje matematyki, f wyrzuciłem całe babranie się sumami pieniężnymi, wagami i miarami, „praktyką” handlową itd., które obniżały nauczanie (i egzaminowanie) arytmetyki, i poprowadziłem $ klasę małych chłopców między szóstym a ósmym rokiem życia wprost od pierwszych czterech działań do łatwej I algebry, był zachwycony. W owych czasach postąpić w ten sposób było rzeczą nową i śmiałą. Doszliśmy do ułamków, podnoszenia do kwadratu i do zagadnień zawierających podnoszenie liczb do kwadratu w ciągu roku i położyliśmy podstawy dwóch czy trzech matematycznych karier uniwersyteckich. Powieściopisarz i dramaturg A. A. Milne był jednym z tej grupy chłopców rokujących piękne nadzieje, poza tym jego brat Ken i nakładca Batsford.
Poczucie obserwacji i zainteresowania Milne’a znacznie ożywiło moje nauczanie. Przygotowywałem małe pokazy dla niego i dla chłopców. Było rzeczą zabawną podejść nieoczekiwanie do tablicy i narysować z pamięci kontury Anglii albo Szkocji albo Ameryki Północnej. (Trzeba było szczególnie uważać na wzajemną szerokość brzegów wschodnich i zachodnich a reszta była już prosta). Można było tyłem stać do klasy a jednak mieć w klasie ciszę i zainteresowanie. Nawet najgorszy z chłopców śledził linię kredy, porównując ją z Atlasem, choćby tylko w nadziei, że będzie mógł powiedzieć „Proszę Pana” i zrobić poprawkę.
Najsłabszą stroną Henley House z współczesnego punktu widzenia była niezdolność stworzenia jakichś horyzontów społecznych i politycznych. Ale tu Milne cierpiał nie tylko z powodu ograniczeń prywatnego przedsiębiorcy o słabych podstawach finansowych, który musiał prowadzić szkołę w ten sposób, by się opłacała, ale również z powodu luźnej i pozbawionej celu umysłowości okresu, w którym żył. Dawny porządek europejski, jak już przedstawiłem w rozdziałach o mym pochodzeniu, był daleko posunięty w rozkładzie i stracił z oczu wszelką koncepcję celu życiowego. Nowy porządek miał dopiero odkryć siebie i swe cele. W wieku osiemnastym szkoła w protestanckiej Anglii kierowała całe życie albo ku ogniowi piekielnemu albo też ku szczęśliwości wiecznej; jej kształcenie intelektualne i moralne odnosiło się mniej lub więcej do wymogów tej pielgrzymki i było sprawdzane przez nie; do tego ostatecznie człowieka przygotowywano. Ten podwójny blask złota i czerwieni wyblakł prawie całkowicie z perspektyw szkolnych r. 1890, ale nic nie zajęło jego miejsca. Ideał nowoczesnego państwa światowego musi ostatecznie zadecydować o programie i przedmiotach każdej szkoły na świecie, ale nawet dzisiaj tylko nieliczni nauczyciele zdają sobie z tego sprawę, a w czasach gdy byłem w Henley House myśl o tej społecznej i politycznej konieczności prawie jeszcze nie zaświtała. Szkoły i uniwersytety po prostu nadal uczyły rzeczy nazywanych „ogólnym wykształceniem” — ponieważ zawsze ich uczono. „Panie profesorze, dlaczego uczymy się łaciny”? pytali nasi inteligentni chłopcy. „Na co mi się przyda ta chemia, panie profesorze, jeśli mam iść do banku”? Albo, „Czy naprawdę jest dzisiaj ważną rzeczą, panie profesorze, j a k Henryk VII był spokrewniony z Henrykiem IV”? W miarę jak czasy się posuwały uczyliśmy niektórych „przedmiotów” względnie dobrze, uzyskiwaliśmy wyniki lepsze od przeciętnych w egzaminach pozaszkolnych. Ale zbiorowo, wszechobejmująco nie uczyliśmy zupełnie niczego. Całkowicie ignorowaliśmy zasadniczą funkcję szkoły w społeczeństwie ludzkim, która polega na korelacjonowaniu inteligencji, woli i sumienia jednostki w procesie społecznym. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że istnieje jakiś proces społeczny. Nie tylko że Henley House i szkoły prywatne ogółem biorąc wpajały tę nicość horyzontów, ale z wyjątkiem pewnego gangsterskiego esprit—de—corps w poszczególnych innych szkołach publicznych i seminariach wojskowych, sentymentu „klasy rządzącej” itp., ta sama pustka przenikała całą organizację oświatową społeczeństwa. Nie uczyliśmy historii początków ludzkości, niczego o strukturze cywilizacji, niczego o życiu społecznym czy politycznym. Nie tworzyliśmy, nawet nie próbowaliśmy stworzyć uczestniczących obywateli. Wypuszczaliśmy naszych uczniów z uniwersyteckim świadectwem „lokalnym” lub imatrykulacyjnym a częściej bez niego, jako całkiem nieodpowiedzialnych zawodników do niewiadomej walki o byt.
I tu właśnie należy zwrócić uwagę na nasz wielki okaz wytwórczości, naszego wieloryba Northcliffe’a. Jego dzieje są bardzo pouczającym zademonstrowaniem wpływu braków szkoły prywatnej na rozwój społeczny.
Był on najstarszym z licznej rodziny przedsiębiorczego adwokata z Dublina, Harmswortha, który przybył do Londynu ze zdolną i energiczną żoną, by zrobić wielką karierę, a któremu się to nie udało. Zdobył tylko umiarkowany stopień powodzenia; był „doradcą Wielkiej Kolei Pomocnej” itd.; a jego działalność polityczna nigdy nie wyszła poza jeden z tych niby–parlamentów, ekwiwalent Camden Townski parlamentu Y.M.C.A. w Landport, wspomnianego poprzednio w tej książce, w którym ludzie interesujący się polityką okazywali swe zdolności i hartowali się do prawdziwej działalności politycznej. Camden Town podobnie jak Landport nigdy nie zajmowało się kwestiami politycznymi czy ekonomicznymi. Było to ćwiczenie w mówieniu „Panie przewodniczący, wielce czcigodny członek z Little Ditcham”, w stawianiu wniosków w związku z „poprzednią sprawą” i tym podobnych powierzchowności gry politycznej. Umarł w r. 1889, kiedy jego najstarszy syn miał lat dwadzieścia cztery, ale matka w dziwny sposób przypominająca swą żywotnością i charakterem Letycję Bonaparte, dożyła do r. 1925, umierając trzy lata po śmierci Northcliffe’a.
Alfred urodził się w r. 1865, trochę więcej niż rok przede mną i zdaje się wstąpił do szkoły Henley House, kiedy miał lat dziewięć czy dziesięć. Na swych nauczycielach zrobił bardzo niekorzystne wrażenie i stał się jednym z tych niezadawalających, przyciężkich chłopców o poczciwym usposobieniu, którzy przy zwykłym biegu rzeczy przesuwają się bez wrażenia przez szkołę do jakiegoś drugorzędnego zajęcia. Umiejętność Milne’a jednak ocaliła go od tego. Kiedyś gdy miał mniej więcej lat dwanaście młody Harmsworth dorwał się przyrządu dla reprodukcji rękopisu fioletowym atramentem i zabrał się do wyprodukowania czegoś w rodzaju gazetki. Milne wiedziony zdrowym instynktem pedagogicznym zrozumiał wychowawcze możliwości tkwiące w objawianym zainteresowaniu i zachęcał Harmsworth’a fioletowego od atramentu i nie całkiem pewnego, czy postąpił dobrze czy źle, by kontynuował Henley House Magazine nawet kosztem zajęć szkolnych. Pierwszy numer ukazał się w r. 1878; pierwszy drukowany numer w r. 1881 „pod redakcją Alfreda C. Harmswortha”; w moim posiadaniu znajdują się wszystkie następne numery aż do końca r. 1893, kiedy to Milne przeniósł swą szkołę do Streete Court. Podczas mego pobytu w Henley House, umieszczałem w tym piśmie liczne artykuły, a między innymi, którzy wspomagali je by A. J. Montefiore, który miał później redagować Educational Review i powieściopisarz, essayista i dramaturg A. A. Milne („liczący sześć lat” — gdy po raz pierwszy ukazał się w druku).
Ani Milne ani też nikt z rodziny Harmsworthów, zagłębiając się w pierwsze numery tej małej publikacji, zupełnie nie podejrzewał nieoczekiwanego wyskoku sposobności, jaką miała wywołać dla młodocianego redaktora. Ale w latach osiemdziesiątych pierwsza generacja szkolna wykształcona na podstawie Ustawy Oświatowej z r. 1871 i zaczynała domagać się taniej lektury i żądać czegoś nieco łatwiejszego od Chambers Journal i czegoś nieco mniej po prostu kobiecego niż Family Herald. Pewien sprytny aptekarz nazwiskiem Newnes próbował zarobić nieco na czasopiśmie pierwotnie złożonym z wycinków i cytatów, Tit Bits, i zrobił wielki majątek. Prawie równocześnie nasz Harmsworth, zajmujący się drukiem jakby instynktownie, starał się zarobić jakąś skromną setkę tworząc Answers to Correspondents (1888), które m.in. dostarczały mi, jak już wspomniałem, kilka pożytecznych szylingów tygodniowo podczas pierwszego roku wydawnictwa. Po skończeniu szkoły w r. 1882 chorował przez krótki czas i zajmował się z nie bardzo wielkim powodzeniem pisaniem do gazet. Answers nie chwyciły od razu dopóki nie porzuciły swego pierwotnego planu i nie zabrały się do naśladowania i pokonania — Tit Bits w ich własnej grze za pomocą konkursów z nagrodami.
Ani Newnes ani Harmsworth, Medy rozpoczynali te przedsięwzięcia, nie mieli najmniejszego pojęcia o skali nowych sił, które wprawiali w ruch. Myśleli, że będą sprzedawać publiczności co najwyżej kilkudziesięciotysięcznej a przekonali się, że drukują dla milionów. Nawet nie tyle wspięli się ku powodzeniu; to raczej powodzenie ich chwyciło i wyniosło pod niebo. Nie będę nawet w krótkości przedstawiał gwałtownego wzbijania się w górę Alfreda C. Harmswortha i jego brata Harolda; jak niebawem nabyli Evening News, zaczęli wydawać Daily Mail i szli od sukcesu do sukcesu aż Alfred zasiadł na najwyższym tronie dziennikarstwa brytyjskiego, Times’ie, a Harold został jednym z najbogatszych ludzi na świecie.
Tylko jeden punkt w tym rakietowym wzlocie jest naprawdę charakterystyczny. Drugim sukcesem braci Harmsworth była publikacja zatytułowana Comic Cuts. Zdaje się że jakiś rzadki odruch przyzwoitości nie pozwalał im dać jakiegoś wulgarniejszego tytułu temu niezwykle zyskownemu, niemoralnemu, psującemu smak pismu, na które mali chłopcy wydawali ostatnie półpensówki. Zabrali się do tego interesu produkowania pism ilustrowanych znajdujących pokup za miedziaki nowej publiczności z zupełnym nieuwzględnieniem dobrego smaku, dobrej wartości, wpływu wychowawczego, konsekwencyj społecznych czy odpowiedzialności politycznej. Byli tak ślepi jak młode kocięta na te strony życia. To jest fakt najbardziej uderzający w związku z nimi z mego obecnego punktu widzenia a mam wrażenie, że potomność będzie uważać to za jeszcze bardziej zadziwiające. Z pierwotną naiwnością, pozbawieni wszelkiego poczucia odpowiedzialności, z niezwykłą wrodzoną energią, zabrali się do wylewania milionów zadrukowanych arkuszy wszelkiego rodzaju znajdującej zbyt lichoty, w budzącą się duszę brytyjskich mas. „Natychmiastowy sukces” Comic Cuts został powitany przez Milne’a w Henley House Magazine (maj 1890) bez słowa krytyki czy znaku protestu. Opowiada „Krótkie dzieje pewnego ucznia z Henley House” i pisze, że Answers odrzucają swym właścicielom blisko 10.000 funtów rocznie.
„P. Alfred Harmsworth ma teraz dopiero dwadzieścia cztery lat”, pisze Milne. „Napisał dwie mające powodzenie książki, Tysiąc sposobów zarabiania na życie, której to książki sprzedano 25.000 i Wszystko o kolejach. Przypisuje większą część swego powodzenia — jak myślicie czemu — uczciwej ciężkiej pracy. ‘Zwykle spędzam dwanaście godzin dziennie w redakcji’, pisze mi. Chciałem, żeby mi podał pewne szczegóły przedstawiające wielkość pracy — redakcję,; zarząd etc. jego pisma — i nieco szczegółów o sobie samym, ale pisze on: .Faktycznie nie lubię biografii. Może Pan powiedzieć (co powiedziałem wielu innym ludziom), że szlachetny i troskliwy sposób, w jaki zostałem wychowany w Henley House musiał mieć bardzo wielki wpływ na moją karierę. Chociaż nigdy nie byłem nadzwyczajnym uczniem, to jednak potrafiłem w tych trzech latach zdobyć w wysokim stopniu zdolność rozumowania i wiadomości faktyczne, które często nawet dzisiaj są pożyteczne. Ale muszę przestać! Wstydzę się powiedzieć coś więcej. Może Pan powiedzieć, co Pan zechce o mojej opinii o Henley House a nie będzie Pan mógł wyrazić jej zbyt mocno. Szczerze oddany, Alfred C. Harmsworth.’
„Teraz, gdyście właśnie przeczytali o dawnym uczniu Henley House, niech mi będzie wolno wtrącić kilka słów. Jeśli jest w szkole jakiś leniwy chłopiec, to niech sobie weźmie do serca tę naukę — że jedynie ciężka praca jest czarodziejską różdżką. Gdyby któryś z was pozwalał unosić się okolicznościom i spodziewał się podobnie jak p. Micawber, że coś się znajdzie, to niech mi wolno będzie mu powiedzieć, że zwykle tylko znajduje się rozczarowania, niepowodzenia, nędzę i wyrzuty sumienia. Obyście tego wszystkiego nigdy nie doświadczyli”.
J. V. Milne mógł w ten sposób pisać i w ten sposób uczyć — w przypływie czystego konkurencyjnego indywidualizmu. Jego własne sumienie i praktyka były szczęśliwie lepsze od jego teoryj.
W ciągu dwudziestu lat ci dwaj młodzi brutale (brutale o ile idzie o jakiekolwiek zobowiązania społeczne), ci twórcy Comic Cuts wzbili się do posiadania Times’a i parostw; stali się ogromnymi czynnikami w chaosie spraw angielskich, a ze sobą i za władczymi radami ich wspaniałej matki wynieśli swych braci na stanowiska ważne i zasobne w naszym społecznym nieładzie. Przyjaciel mój Geoffrey Harmsworth, syn brata Northcliffe’a, Lestera, ma zamiar przedstawić te dzieje pod tytułem Historia Harmsworthów. Są one niezwykle podobne do dziejów rodziny Bonapartego. W czasie, gdy ja byłem w Henley House był tam jeszcze ostatni Harmsworth z pierwotnego zbioru, krzepki ale bynajmniej nie wybijający się młodzian, St. John. Na mniej więcej rok przed jego śmiercią spotkałem go w Cannes jako książęcego inwalidę, właściciela Perrier, absurdalnie bogatego, otoczonego przez uniżonych lokai, pielęgniarzy, maitres d’hotel itp.
Z Northcliffem utrzymywałem przerywaną przyjaźń; współpracowałem z nim przez pewien czas w Crewe House podczas wojny, a potem przyjechał do Easton na obiad, by porozmawiać ze mną po moim powrocie z Rosji w r. 1920. Ale artykuły moje były już przyrzeczone dla Daily Express. Znajdował on się wtedy w szponach jakiejś tajemniczej choroby, która niepokoiła jego umysł, zatrzymywała jego rozwój i nie pozwalała na ciągłą pracę. Doktorzy doradzali mu, by udawał się na długie wycieczki autem lub piechotą, przyglądając się jak świat się niego przesuwa. Musi nauczyć się być bezczynnym. Spotkałem się z nim po raz ostatni, gdy się przechadzał samotnie po Westminster „przyglądając się wystawom sklepowym”. Musiało to być w r. 1920 czy 1921. W końcu cii doktorzy wysłali go na wędrówkę dookoła świata i jeździ aż dostał obłędu. Znałem go na tyle, by widzieć niezwykły konflikt duchowy i moralny wytworzony przez faktyczny ogrom sposobności i wyzwań, które tłoczyły się wokół: niego z jednej strony, a z drugiej pustą niewystarczalność swego wykształcenia w Henley House do czegoś lepszego niż kariera przepychania się i zdobywania.
W autobiografii dopuszczalne jest porównanie jego umysłu z moim. Mój pokój jego brakom! — był systemem przetrawionych i przyswojonych idei; był to umysł skoordynowany; jego umysł był rozległą rupieciarnią, do której ciągle wpadały nowe doświadczenia. Ja byłem wykształcony — sobie samemu zawdzięczając wykształcenie. On był niewykształcony. On został tak gwałtownie , wyniesiony w górę, że nigdy nie miał czasu przemyśleć swojej roli na świecie. Nigdy nie miał sposobności tygodni i miesięcy refleksji i przystosowania się do zmienionych warunków, co było mi dane wskutek moich rozmaitych osłabień i załamań. Kiedy był chory — a dość często był chory i szukał schronienia u swej matki w Totteridge — był rozstrojony duchowo i całkowicie tracił władze umysłowe. Był również podatny na łatwe pochlebstwa kobiet. Mimo to pewna podziwu godna wielkość ducha objawiła się w końcu i odbiegł daleko od czczej dosadnej wulgarności swego pierwszego pędu ku powodzeniu. Z mieszaniną zdziwienia, radości i przerażenia zdał sobie sprawę, że właściciel wielkiej gazety, czy chce czy nie chce i bez względu na to, czy fakt ten spotykał się z jakimś formalnym uznaniem, był niezmiernie odpowiedzialną postacią w świecie. Miał żywe przeczucie, że wśród katastrofalnych przesunięć i przemian życia zachodniego nowy, porządek społeczny szukał sobie drogi ku istnieniu.
Nie miał nigdy czasu ani spokoju ducha, by sobie to jasno uświadomić. Ale na długo przedtem nim wojna światowa wtrąciła inteligencję Europy w nowy system celów i pojęć starał się wypełnić lukę, którą Henley House — i wszystko co się z nią łączyło w tonie i epoce — zostawiła w jego umysłowym wyposażeniu. Miał prawie patetyczną wiarę, że gdzieś, tuż poza obrębem jego świata, było mnóstwo inteligentnych ludzi, którzy posiadali lepszą wiedzę i pomysły od niego. Nie rozumiał rozległości ani powolności procesu, za pomocą którego nowoczesne państwo światowe dochodziło i wciąż jeszcze dochodzi do samozrealizowania. Nie uświadamiał sobie w jakim rozdętym pretensjonalnym chaosie znajdują się jeszcze nauki ekonomiczne, społeczne i pedagogiczne, ponieważ nigdy nie spotkał się tak jak ja z tymi sprawami wręcz. Ale czuł luźność i niepewność rzeczy otaczających go i na swój niecierpliwy sposób chciał stworzyć coś konstruktywnego i stabilizującego. Przez pewien czas reklamował Normana Angella i zagadnienie pokoju światowego a po moich Przewidywaniach i Nowoczesnej Utopii pragnął bardzo zorganizować mi grupę zwolenników. Znajdował we mnie równocześnie bodziec i rozczarowanie. Ja nie chciałem, żeby mnie ktoś organizował; nie chciałem nawet, żeby mnie ktoś przynaglał. Jego doświadczeniem było, że trzeba było tylko jakąś rzecz dobrze zareklamować albo zaofiarować za to jakąś nagrodę, by człowiek dochodził do wszystkiego czego pragnie. A kiedy się do tego dojdzie wtedy pędzi się do czegoś innego. Jeśliby się chciało pokoju światowego, albo lekarstwa na raka albo gruźlicę, albo maszyny do lotu naokoło świata, wtedy ofiarowywała, się za to nagrodę, robiło się wokół tego olbrzymi hałas a potem, według jego przekonania, któryś z tych mądrych typów, którzy się takimi sprawami zajmują zabierze się nad daną rzeczą do roboty, tak jak on zabrał się do roboty nad Daily Mirror, i zdobędzie ją. Pragnął zaatakować ekonomiczne zagadnienia świata na długo przedtem nim postawiono jakąś diagnozę ściśle w ten sam energiczny sposób. Później wspomnę o artykułach o „Niepokoju na rynku pracy”, które napisałem dla niego w tym okresie, n Wojna światowa i pokój światowy były dla niego olbrzymią próbą. Były one dla nas przymusową edukacją, a jemu przyniosły zarówno wzrost i dezorganizację. Dać prawdziwie osobisty obraz procesów mózgu Northcliffe’a, jego ambicyj, jego upodobań i niechęci, jego ogólnej motywacji, jest niemożliwością; ale w związku z jego epoką byłby to najbardziej pouczający historyczny dokument na świecie. Byłaby to tak typowa historia, jaką w ogóle dałoby się znaleźć, trudności przejścia od tej ślepej ufności w Opatrzność, tej rozumiejącej się samo przez się ufności w dobre zamiary naturalnego porządku rzeczy, bez względu na to jakie były nasze błędy i przewinienia, cechującej umysł ludzki w dziewiętnastym wieku, do tego zdumionego uświadomienia sobie, że ludzie muszą połączyć się przeciwko zimnej obojętności, jeśli chcecie, bezlitosnej sprawiedliwości natury, która jest naszą współczesną postawą. Wysiłek, by osiągnąć męskie zachowanie się pod naporem zwyrodnienia mięśnia sercowego i po czterdziestu kilku latach tryumfującego chłopięctwa, wstrząsnęła nim i zabiła go. Zaskoczony katastrofą wojny światowej i jej jeszcze bardziej przerażającymi skutkami, wciągnięty zawrotnym ruchem w wir przewodnictwa i odpowiedzialności bez hamulców tradycji lub przygotowania filozoficznego, zawikłany w niedołężny spór osobisty wskutek sposobu w jaki został przez Lloyda George’a usunięty od wszelkiego honorowego udziału w kongresie pokojowym — i tak szybko osadzony na mieliźnie umysł Northcliffe’a został faktycznie bardzo wstrząśnięty, podobnie jak umysł Woodrowa Wilsona. Został rozbity przez możliwości.
Będę miał więcej o nim do powiedzenia, kiedy przedstawię w odpowiednim czasie jak mój okazowy umysł, i umysłowość angielska, której był częścią, zostały przepuszczone przez młyn wielkiej wojny. Ale po tej krótkiej wycieczce naprzód ku skutkom niech mi będzie wolno powrócić na razie do tej małej, źle wyposażonej prywatnej szkoły w Kilburn, z której wyszła, tej małej szkoły w której w najlepszych na świecie zamiarach Milne i jego grono nie uczyło ani historii człowieka, ekonomii ani obowiązków społecznych, i z której wypuszczali chłopców w zbierającą się katastrofę cywilizacji tak jakby ich wysyłali w ostry ale litościwy konkurs z nagrodami, na którym „jedynie ciężka praca” była „różdżką czarodziejską”, itd. itd.
Dopiero teraz zaczynamy domyślać się, że w oświacie powinno być coś więcej niż to.
W ciągu r. 1889 moje wysiłki, by „pisać”, o ile mogę je sobie teraz przypomnieć lub wyśledzić, spadły prawie zupełnie do zera. Moja nadzieja na dochód z tego źródła zanikła i zdawało mi się, że jedyne widoki życiowe, które otwierały się przede mną leżały w nauczycielstwie. W każdym razie nie były to widoki świetne, ponieważ byłem całkiem uparcie zdecydowany nie wyznawać chrześcijaństwa, ale moja duma osobista znajdowała się w fazie niezdrowego opadnięcia i poślednia rola zdawała się być wystarczająco dobrym celem dla moich zdolności, zainteresował mnie metodą pedagogiczną, a ja postanowiłem, że jeśli zdobędę dyplom nauczycielski i uzyskam swój stopień na Uniwersytecie londyńskim, to może mim przeszkód natury religijnej otrzymam dostatecznie dobrą posadę, by się móc ożenić. Chciałem się ożenić; odczuwałem naprawdę zżerające mnie pragnienie, by się ożenić, a życie moje w bezpośredniej bliskości mej kuzynki męczyło mnie i upokarzało w sposób, który zrozumieć było dla niej niemożliwością. Ja byłem gorący i pożądliwy a ona była letnia i kierowała się rozumem. Oczywiste ryzyka przerażały ją. Dla niej było rzeczą najbardziej zrozumiałą samo przez się, że naprzód powinienem dojść do bezwzględnie bezpiecznego stanowiska i do pozycji umożliwiającej utrzymanie domu zanim moje uczucie otrzyma nagrodę. Mając ten głęboko osobisty cel na oku, zdałem egzamin pośredni z nauk przyrodniczych w lipcu r. 1889 z postępem tylko dobrym z zoologii, a dyplom licencjata Kolegium Preceptorów otrzymałem pod koniec roku.
Powiedziałem już kilka słów o tym Kolegium Preceptorów przedstawiając Akademię Morley’a. Wymagania jego nie były bardzo wysokie a o dyplom jego starali się głównie nauczyciele bez stopni akademickich. Dawało do wypracowania zadania w całym szeregu przedmiotów i pozwalało kandydatom zdawać z jednego przedmiotu w jednym czasie a z innego później, tak że poziom wspólnie zasiadających do egzaminu był niski. Ja zdałem wszystkie przedmioty za jednym zamachem, uzyskałem tzw. odznaczenie — 80 procent ocen maksymalnych — w większości przedmiotów i zdobyłem trzy wyznaczone nagrody z teorii i praktyki pedagogicznej (10 funtów), matematyki (5 funtów) i przyrody (5 funtów). Samo to było pożytecznym przybytkiem pieniędzy ale większą korzyścią tego najazdu na kolegium było to, że musiałem przeczytać coś niecoś z historii i praktyki pedagogicznej, trochę psychologii elementarnej (w owym czasie będącej jedynie zaczątkiem nauki) i logiki. Bardzo zainteresowałem się tymi przedmiotami i chociaż poziom był powierzchowny rozjaśniły mój umysł w związku z różnymi kwestiami i zapoczątkowały niejeden cenny bieg myśli. Projektowałem, żeby kontynuować psychologię i etykę i te przedmioty łącznie z zoologią i geologią zdawać przy egzaminie ostatecznym na Uniwersytecie londyńskim, jednak nie zrobiłem tego ponieważ przekonałem się, że botanika będzie towarem bardziej bezpośrednio pokupnym a zatem wróciłem do botaniki. Uzbrojony w ten dyplom licencjata Kolegium Preceptorów i mój dobry postęp przy egzaminie pośrednim zrobiłem się wymagający u J. V. Milne’a. Podniósł mi pensję o 10 funtów rocznie i zgodził się zredukować godziny, które musiałem spędzać w Henley House. Rozglądałem się za dodatkowym zajęciem i niebawem znalazłem się w korespondencji z niejakim Williamem Briggs’em, magistrem sztuk wyzwolonych, organizatorem uniwersyteckiego Kolegium Korespondencyjnego w Cambridge, instytucji, którą jeszcze dzisiaj uważam za jedną z najdziwaczniejszych narośli chaotycznych ówczesnych fermentacyj pedagogicznych. Jeszcze wciąż kwitnie. Briggs był w stanie zaofiarować mi dodatkową pracę, której potrzebowałem żeby utrzymać się na powierzchni dopóki nie uzyskam stopnia bakałarza nauk ścisłych, ale jego szczególne wymagania umożliwiały mu ustanowienie premii na uzyskanie przeze mnie odznaczenia przy tym egzaminie. Pojechałem do Cambridge, by się z nim zobaczyć; zawarliśmy natychmiastowe porozumienie opiewające że będę zarabiał najmniej dwa funty tygodniowo przeprowadzając jego korespondencyjną naukę biologii, która gwałtownie potrzebowała kogoś, kto by się nią zajął, a dalej ugodziliśmy się, że jeśli uzyskam mój stopień w październiku, wtedy porzucę Henley House i otrzymam stałą posadę u niego w Kolegium Nauczycielskim, jakie tworzył w Londynie, której stopa płacy zostanie określona miejscem, jakie uzyskam w odznaczeniach. Miał mi dać przynajmniej trzydzieści godzin pracy tygodniowo przez cały rok po 2 szylingi 2 pensy, 2 szylingi 4 pensy albo 2 szylingi 6 pensów za godzinę zależnie od tego, czy uzyskam odznaczenie pierwszego, drugiego czy trzeciego stopnia. Odznaczenie było bardzo ważne dla niego ze względu na program. Jego spis nauczycieli wykazywał prawie nieprzerwany szereg odznaczeń pierwszego stopnia z Cambridge, Oxfordu i Londynu. Ludzie z odznaczeniem z biologii byli w owych czasach rzadcy i było charakterystycznym dla Briggs’a, że postanowił zrobić sobie takiego ze mnie.
Opuściłem Henley House pod koniec trymestru letniego, uzyskałem stopień z odznaczeniem pierwszej klasy z zoologii a odznaczeniem drugiej klasy z geologii. Pracowałem już od kilku miesięcy u Briggs’a podczas swego niezajętego czasu i z początku prowadziłem klasy w małym pokoju nad pewną księgarnią na owej już dziś nieistniejącej arterii Booksellers Row, a potem w obszernej dobrze oświetlonej sali na Red Lion Sąuare. Tam miałem względnie dobrze urządzone laboratorium, gdzie po jednej stronie były same tablice i wielkie lampy bilardowe do nauki wieczorowej. Briggs dawał mi tyle roboty, że dochodziłem przeciętnie do blisko pięćdziesięciu godzin tygodniowo według systemu pracy akordowej, co pozwalało mi czasem wtłoczyć szereg nominalnych godzin półkoronowych w normalną i tak, w połowie r. 1891, znalazłem się w możności zadowolenia wymagań mojej kuzynki, wynajęcia małego domku na Haldon Road 28 w East Putney i uwolnienia jej od jej codziennej podróży do owej pracowni na Regent Street. Jednakowoż zamierzała retuszować w domu i przyjmować uczniów.
Kilka słów o naszym budżecie może być dzisiaj interesujące. Płaciliśmy czynsz w wysokości 30 funtów rocznie za nasz dom o ośmiu ubikacjach (do których należy wliczyć kuchnię, łazienkę i spiżarnię); liczyliśmy 10 szylingów na głowę jako maksymalną sumę na życie, a w styczniu r. 1893 otwarłem konto bankowe w Wandsworth, które trwa do dnia dzisiejszego, czekiem od Briggs’a na 52 funty 10 szylingów i 5 pensów. Do owego czasu mieliśmy tylko małą rezerwę w wysokości 20 funtów w Pocztowej Kasie Oszczędności. To konto w Pocztowej Kasie Oszczędności zostało otwarte w czasach Fitzroy Road pierwszą ratą mojej pensji od Milne’a. Przedtem naszą jedyną rezerwą na nagłe potrzeby było kilka srebrnych przedmiotów, które można było zastawić i stary zegarek należący do ciotki Mary. Ślub nasz odbył się skromnie w kościele parafialnym w Wandsworth dnia 31 października 1891 r. Kuzynka moja była poważna i zadowolona, ale nieco zaniepokojona możliwością dzieci, ciotka była bardzo szczęśliwa, a mój starszy brat Frank, który przybył na uroczystość, tak się wzruszył napływem uczuć, że rozpłakał się nagle w zakrystii.
Ale ważniejsze rzeczy w związku z moim pożyciem domowym opowiem później. Znacznie ciekawsza z ogólnego punktu widzenia jest szczególna organizacja owego Uniwersyteckiego Kolegium Korespondencyjnego, którego teraz zostałem nauczycielem. Na swój sposób Briggs był tak przypadkowy i cudowny jak Northcliffe i tak samo ilustruje bezplanową przypadkowość naszego współczesnego świata.
Napisanie autobiografii pojętej jako dzieje i przeżycia pewnego mózgu pociąga za sobą rozwinięcie panoramy pedagogicznej jako tła. W poprzedzających rozdziałach] starałem się przedstawić trudności i dezorganizację drobnych organizacyj oświatowych w zakrojonej na drobną skalę cywilizacji komunikacji pieszej i konnej i przemysłu ręcznego, które osiągnęły punkt szczytowy w wieku siedemnastym i osiemnastym, wskutek zmiany szybkości spowodowanej wynalazkami mechanicznymi. W ciągu dwóch szybkich wieków powstały materialne podwaliny jednego nowoczesnego państwa światowego. Bez skorelacjonowanej struktury duchowej. Przystosowanie społeczne i polityczne pozostawało coraz bardziej w tyle za tym gwałtownym postępem. Nasz świat jest dzisiaj w punkcie szczytowym tej niezgodności. I nie tylko niepiśmienny tradycjonalizm szerokiego ogółu i szkoły prywatne i nauczanie lepszego gatunku okazały się wysoce nieodpowiednie na wymogi nowych zadań, ale cała organizacja zawodowego nauczania oraz kolegiów, uniwersytetów, akademij itd., które służyły dawnemu porządkowi, były rzucane, umniejszane i uciskane przez olbrzymie nieme konieczności metamorfozy światowej.
Nigdzie nie było jeszcze naprawdę powszechnego zrozumienia tego co się działo. Główną treścią moich dziejów osobistych jest wzrost tego, dość późnego, zrozumienia w jednym względnie bystrym lecz nie bardzo potężnym mózgu. Ale dyspozycja stronnicza i niechętna do przystosowywania się zaznaczała się w dziewiętnastym wieku coraz bardziej i wytworzyła w całej Europie strukturę powszechnej oświaty elementarnej, wielkie rozmnożenie szkół zawodowych i średnich, wzrost liczby studentów na już istniejących uniwersytetach i założenie wielkiej ilości nowych uniwersytetów. To przystosowanie się było więcej ilościowe niż jakościowe. Potrzebę większej i szerzej rozprzestrzenionej oświaty uprzytamniano sobie na długo przedtem niż potrzebę nowego rodzaju oświaty. Duch starego porządku oświatowego był pouczający a nie konstruktywny; był to system zachowania, i do dnia dzisiejszego jest raczej przeszkodą niż pomocą dla wzrastającej w człowieku woli twórczej.
Zatem na rozliczne ze strony wzrastających nowych pokoleń żądania o oświecenie ich co do tego, czym są, jakie w nich zachodzą przemiany i dokąd dążą, pedagogowie i profesorzy odpowiadali w formie jak najbardziej przestarzałej i jak najmniej pomocnej. Nie tylko nie mieli kontaktu z nową wiedzą i nowymi ideami, lecz nawet faktycznie wstrzymywali podchodzenie do nowej wiedzy i nowych idei, dostarczając wiedzy najbardziej zużytej i najbardziej oklepanych, najbardziej wyczerpanych idei tym głodnym rojom nowego wieku, szukającym po omacku niedostatecznie pojmowanej strawy duchowej. Jest rzeczą pouczająco symboliczną, że nowe uniwersytety wszędzie przywdziewały birety i togi i stroiły się w gotyckie budowle i nadawały stopnie średniowiecznych programów, bakałarza, magistra, doktora, studentom nowej epoki. Zwróciłem już uwagę na dziwaczność — zważywszy, że łaciny liznąłem tylko a greki wcale nie — nazwania przeze mnie wczesnego rozkładu zajęć w Midhurst „schematem” a mego pierwszego szkicu Machiny czasu, „Chronicznymi Argonautami”. Jednak ta snobistyczna czołobitność dla splendorów, godności i dialektów zanikającej epoki przenikała cały świat nauki. Nie było możliwości nauczania (z zyskiem i powodzeniem) ani faktycznie wykonywania jakiegokolwiek zawodu nie posiadając stopnia akademickiego zawierającego wielkie ochłapy tej uprzywilejowanej dawnej nauki. A gdy za pomocą nawoływań z zewnątrz tego rodzaju przedmioty jak fizykę i biologię włączano do programów, to ulegały przy tym ciekawej standardyzacji i wyjałowieniu.
Jednak dążenie do szerokiego rozprzestrzeniania nowej wiedzy o współczesnym charakterze wśród społeczeństwa było tak imperatywne, a opór ustalonej poważanej organizacji oświaty, starych uniwersytetów i szkół o znaczeniu i wpływie, przeciwko jakiejkolwiek zmianie i jakiemukolwiek stosownemu rozwojowi, tak twardy, że zaczęło się naprędce rozbudowywanie oświaty, ściśle analogiczne z naprędce budowanymi domami londyńskimi w dziewiętnastym wieku, nad czym się już rozwodziłem. Londyn był licho zabudowany, ponieważ ziemię dzierżyli właściciele gruntów i angielska oświata narodowa była rozbudowana nieporządnie, ponieważ władzę dzierżyły Oxford i Cambridge. Brytyjski nauczyciel szkół powszechnych był niezwykle szybką improwizacją i przedstawiłem już Horacego Byatt’a, magistra sztuk (Dublin), który zdobywał punkty za uczenie mnie „zaawansowanych” przedmiotów, których właściwie zupełnie nie znał. Równie naprędce zorganizowane i tymczasowe były pierwsze wysiłki, by stworzyć gwałtownie potrzebny dopływ nauczycieli i ludzi z akademickim wykształceniem poza drogim obrębem Oxfordu i Cambridge. Stwarzano nowe udzielające stopni uniwersytety posiadające kolegia i laboratoria tylko jak naj luźniej z nimi połączone, lub kursy wieczorne, albo też nie mające żadnych określonych urządzeń naukowych. Najtypowszym z tych był nasz Uniwersytet londyński. Z początku była to zasadniczo komisja egzaminacyjna. Miał pierwotnie na celu nadawanie stopni studentom z rozlicznych szkół i kursów, które powstawały w Londynie, ale jego egzaminy i stopnie były dostępne dla wszystkich przybyszów z każdej części świata. Mnie na przykład egzaminowali moi właśni profesorowie Kolegium nauk przyrodniczych w South Kensington, ale egzamina, które zdawałem dla uzyskania stopnia na Uniwersytecie londyńskim były zupełnie niezależne od kolegialnych.
I tu właśnie dochodzimy do wielkiego dzieła Dra Williama Briggs’a. Było ono równocześnie niedorzeczne i potrzebne. Praktyka powszechnych komisyj egzaminacyjnych prawie z konieczności musi być wąska i sztywno stereotypowa. Nie powinna nigdy robić czegoś nieoczekiwanego, ponieważ to mogłoby być niesprawiedliwe. Eksternista pracujący bez kierunku lub pracujący pod kierunkiem nauczycieli nie uwzględniających wymagań komisji egzaminacyjnej , mógł zwrócić swoją uwagę ku zainteresowaniom, które nie figurowały w programie, albo mógł nie przygotować przepisanych tematów, ponieważ nie zwrócono mu na nie uwagi. Dążeniem jego było być w tym stopniu zmiennym, w jakim komisja egzaminacyjna była niezmienna. Powiecie, że to tym lepiej świadczy o inteligentnym studencie, ale to już wykracza poza ramy obecnego wyjaśnienia. Ambitnego nowego eksternistę trzeba było ustandardyzować — ponieważ przez pewien czas był to jedyny sposób zajęcia się nim. Jasnym jest, że w tym wczesnym stadium popularyzacji oświaty i rozszerzenia jej zasięgu nie można by się było obejść bez bodźca i ogólnego kierunku tego szeroko zakrojonego departamentu oświaty, świadectw szkolnych i egzaminów na uniwersytecie londyńskim. Był to jedyny sposób, by w ogóle uzyskać względnie szybkie rozsiewanie wiedzy. Jakość miała przyjść później. Była to faza wielkich improwizacyj wobec licznych przesądów i oporu.
Marnotrawstwo i niedorzeczność nieustępliwie idą w ślad za ludzkością i niemożliwością jest nie zwrócić uwagi na triumfy marnotrawstwa i niedorzeczności zdarzające się w tej wczesnej walce o stworzenie społeczeństwa wszechstronnie wykształconego. Było prawie naturalną dla umysłu ludzkiego rzeczą przenieść znaczenie z rzeczywistego uczenia się, tj. procesu głębokiego, ciemnego, zawiłego, na zdawaniu egzaminów, i wierzyć, że człowiek mający świadectwo w ręce ma znajomość przedmiotu w głowie. Przy możliwościach uczenia jedynie co najwyżej kilku tysięcy ludzi znajomości chemii na podstawie doświadczeń, produkowano setki tysięcy ze świadectwami z chemii. Kiedy zapisywałem się na Uniwersytet londyński świadectwo moje stwierdzało, że zdałem z łaciny, niemieckiego i francuskiego a mimo to zupełnie nie umiałem czytać, pisać lub mówić żadnym z tych j języków. Naokoło małej i całkiem niewystarczającej grupy s ludzi, którzy umieli i chcieli uczyć, kręcił się wszędzie pokaźny tłum uczących się do egzaminu. Briggs rozpoczął życie od przygotowywania i zdawania egzaminów. Był to człowiek o wielkiej prostocie i uczciwości. Mam wrażenie, że do końca życia nie zdawał sobie sprawy, że możliwa była jakaś wiedza poza wiedzą stwierdzoną egzaminem. Stał się prawie królem wśród zdających egzamina. Przez całe życie dodawał litery do czcigodnego szeregu za swym nazwiskiem; LL. D. (doktor praw), D. C. L. (doktor prawa rzymskiego), M. A. (magister sztuk), B. Sc. (bakałarz nauk przyrodniczych), itd. itd. Był to człowiek krępy, dosyć niski, ciemnowłosy, o okrągłej twarzy i poważnym sposobie bycia, z tendencją do otyłości. Nigdy nie widziałem, żeby się śmiał. Był równe pięć lat starszy ode mnie, co do dnia. Zdawszy jakiś egzamin nauczycielski — zdaje mi się w Yorkshire — przygotował kilku innych kandydatów do tego samego zaszczytu. W odróżnieniu jednak od większości korepetyterów był skromny co do swoich zdolności i uczciwy w sprzedawaniu swego towaru a dla pewnych przedmiotów angażował pomoc. Zatrudniał nauczycieli pomocniczych. Posiadał zdolności organizacyjne. Niebawem od drobnych nauczycielskich egzaminów kwalifikacyjnych, zwrócił się do wielce poszukiwanego egzaminu immatrykulacyjnego na Uniwersytet londyński. Uczniów miał coraz więcej i angażował coraz więcej nauczycieli. Niewątpliwie podobnie jak Northcliffe rozpoczął z ambicją zarobienia kilkuset funtów i podobnie jak Northcliff e’a, okoliczności wyniosły go ku rzeczywistemu majątkowi i znaczeniu. Kiedy pojechałem do Cambridge, by omówić z nim sprawę kursu biologii, posiadał już grono nauczycielskie złożone z przeszło czterdziestu ludzi z celującymi egzaminami i miał do czynienia z setkami studentów i tysiącami funtów.
Metoda pedagogiczna Briggs’a była całkiem prosta. Opierała się na rzeczywistym braku jakiejkolwiek filozofii czy psychologii w ówczesnych metodach wychowawczych. Przeciętny profesor nie miał prawie żadnego pojęcia o nauczaniu poza metodą paznogciową, a zupełnie żadnego o trwałej ułomności ludzkiego serca i gdy taki biedny wyspecjalizowany przygłupek zostawał egzaminatorem na uniwersytecie, omal pierwszym jego impulsem było przejrzeć spisy pytań stawianych w latach poprzednich. Te pytania parodiował albo, gdy nie były stawiane przez kilka lat, wznawiał je. Rzadko zaglądał do programu swego przedmiotu przed ułożeniem pytań a jeszcze rzadziej usiłował wprowadzić jakiekolwiek nowości badając sposób, w jaki program ten wykonywano. Wobec tego prawie w każdym przedmiocie temat zawierał powtarzające się rozmaite kombinacje i przestawienia bardzo określonej liczby pytań. Przy zastanawianiu się nad tymi zjawiskami Briggs’a uderzyła myśl, że gdyby uczniom swoim kazał napisać około stu wzorowych pytań i przeglądnąć te ćwiczenia na nowo przed wejściem do sali egzaminacyjnej z pewnością byliby w zupełności przygotowani i wyćwiczeni, by odpowiedzieć na te sześć czy siedem, które im będą zadane.
Postarał się wobec tego o ludzi z celującymi dyplomami już obznajomionych z egzaminami, które należało przygotować i kazał im podzielić odpowiedni podręcznik na trzydzieści równych części do przerobienia, a następnie podzielić wzorowy zbiór pytań poprzednio ustalonych celem kontrolowania przygotowanych lekcyj. Po przerobieniu każdej ze swych trzydziestu lekcyj uczeń zabierał się do napisania odpowiedzi na pytania przeznaczone dla danej lekcji w specjalnym zeszycie dostarczonym do tego celu i posyłał do nauczyciela, który wypracowanie czytał, zaznaczał błędy, krytykował i radził czerwonym atramentem. „Musi Pan przeczytać powtórnie § 35” pisał, albo „Opuścił Pan bardzo ważny odnośnik na str. 11”. Albo „rzecz, którą Pan tu wciągnął, nie jest wymagana przy egzaminie”. Było to usystemizowanie zeszytowego stylu nauczania, który już określiłem jako udały w gimnazjum w Midhurst oraz, w warunkach szerszych możliwości, jako męczarnię duchową na kursie geologii profesora Judd’a. Mam wrażenie, że kilku korespondencyjnych studentów uniwersytetu zwarjowało, ale nikt, kto przerobił owych trzydzieści lekcyj do końca nie padł przy egzaminie, do którego były przygotowane. Było to tylko ich trzydzieste pierwsze zadanie i różniło się od poprzednich jedynie tym, że nie zawierało nowych pytań.
„Biologię elementarną” długo uważano za przedmiot trudny. Wymagano jej do egzaminu pośredniego wszystkich bakałarzy. Nauk ścisłych i do przedwstępnego egzaminu z nauk ścisłych na stopnie medyczne, i niby bariera stała na drodze mnóstwa studentów aspirujących o tytuły bakałarza nauk ścisłych (B. Sc), bakałarza medycyny (M. B.) i doktora medycyny (M. D.). Nie było podręczników, które by ściśle pokrywały się z szczególnymi nawykami umysłowymi egzaminatorów uniwersyteckich i nieuważny student narażał się na bardzo poważne ryzyko, że nauczy się rzeczy nie zawartych w ustalonych wymaganiach i stanie się intelektualnym nomadą. Ponadto był egzamin praktyczny, który okazywał się skuteczną przeszkodą dla ludzi, którzy tylko wykuli przedmiot z książek. Pod kierunkiem Briggs’a zabrałem się do określenia dyscypliny i oszczędności wysiłku koniecznej dla uczynienia zarówno pisemnego jak i praktycznego egzaminu bezpiecznym dla kandydatów. Było to coś całkiem innego od uczenia biologii. Wziąłem i przerobiłem kurs trzydziestu tematów korespondencyjnych a później rozszerzyłem je w mały Podręcznik biologii. (Była to moja pierwsza drukowana książka, za którą Briggs zapłacił mi równowartością czterystu czy pięciuset godzin, nie pamiętam dokładnie ilu). Rozwinąłem również skuteczny system ćwiczeń praktycznych, obejmujących około czterdziestu godzin intensywnej pracy laboratoryjnej. Te czterdzieści kilka godzin można było rozciągnąć na sesję dwudziestu lub więcej wieczornych lekcyj dwugodzinnych, albo ścisnąć, dla wygody studentów przyjeżdżających do Londynu na wakacje lub dla ostatecznego przygotowania, w wściekłe wkuwanie po pięć lub sześć godzin dziennie w ciągu czternastu dni. Zaspokoiliśmy popyt na wyuczanie biologii w sposób nigdy przedtem nie spotykany a jeśli uczyliśmy dziwnego rodzaju biologii była to wina egzaminów uniwersyteckich.
Klasy moje różniły się co do liczby od pół tuzina do naszej największej pojemności około trzydziestu dwóch osób. Do większych klas miałem asystenta, który był moim zastępcą w wypadku zasłabnięcia. Studenci moi siedzieli mając przed sobą króliki, żaby, psy morskie, raki lub inne materiały a ja stałem przy tablicy, pokazywałem prędko i jasno co należy robić a potem obchodziłem klasę, by dopilnować, żeby było zrobione; Musiałem zorganizować dostarczanie i przygotowanie materiału i znajdować sposób na wszelkiego rodzaju trudności praktyczne. Na przykład w owych czasach niemożliwością było kupić w Londynie mikroskop studencki za mniej niż pięć funtów; była to cena niemożliwa dla wielu z pośród naszych studentów dopóki nie odkryliśmy i nie sprowadzili całkiem możliwego modelu niemieckiego za pół tej ceny i nie ułatwiliśmy jego sprzedaży z drugiej ręki, skoro wykonał swe zadanie dla pierwszego właściciela. Zeszyty z odpowiedziami mych studentów korespondencyjnych woziłem w autobusach i pociągach z laboratoriów na Red Lion Square i z powrotem i poprawiałem je w każdej wolnej chwili wiecznym piórem napełnionym czerwonym atramentem. Każdy zeszyt przedstawiał dla mnie nominalnie pracę dwudziestu minut, ale stałem się z nimi bardzo szybki i biegły, w rzeczywistości szybszy niż biegły. Moje uwagi i komentarze były czasem bardziej zamazane niż budujące, ale na ogół spełniały swoje zadanie.
Muszę przyznać, że przez pewien czas owe szybkie rozwijanie mechanizmu nastawionego na zdruzgotanie egzaminatora wydawało mi się bardzo podniecające i zabawne, i że dopiero później zacząłem zastanawiać się nad jego szerszymi aspektami. Briggs miał księgarnię na Booksellers Row, która również sprzedawała owe mikroskopy, szkołę na Red Lion Square i małe osiedle nie wielkich will dla nauczycieli i studentów oraz ajencję pocztową w Cambridge. Mam wrażenie, że dopiero później w kolejności rzeczy była drukarnia w Foxton oraz domki i ogrody robotników. Podobał mi się ciągły rozmach z jakim rozszerzał swą organizację. Mój wyczyn z dyplomem licencjata Kolegium Preceptorów i powodzenie w uzyskaniu celującego wyniku z egzaminu na bakałarza nauk ścisłych zrobiły ze mnie dość wybitnego amatora w zdawaniu egzaminów i zdobyły mi jego przyjazny szacunek. Pod koniec r. 1891 znowu przypuściłem szturm do Kolegium Preceptorów, zdobyłem jego najwyższy dyplom tj. członka i uzyskałem stypendium w wysokości 20 funtów.
Briggs powitał moje małżeństwo z gorącym uznaniem. Lubił on, by jego nauczyciele żenili się młodo i ustalali życiowo, dla pracy w jego kierunku. Nie potrafię ocenić w jaki sposób wczesne małżeństwo ludzi z celującymi dyplomami uniwersyteckimi umożliwiało jego konstelację stopni bardzo dobrych, ale nie ulega wątpliwości, że był to czynnik o pewnym znaczeniu. Ci zdobywcy nagród szkolnych, pnący się w górę po drabinie stypendiów, ćwiczeni do życia prowadzonego przyzwoicie, spostrzegali w naturalnym toku wypadków, tak jak ja spostrzegałem, że są ofiarą tajemnego ale nie dającego się opanować impulsu w kierunku wczesnego ożenku. Gdy wynurzali się w końcu jako opatentowani tryumfatorzy z procesu uniwersyteckiego, nie otrzymując natychmiastowej promocji na prawdziwie akademickie stanowiska i nie znajdując innego zajęcia stojącego otworem przed nimi prócz uczenia w szkołach, do których nie nadawali się z powodu swej słabo rozwiniętej zręczności w grach, propozycja Briggs’a ofiarowującego trzysta lub czterysta funtów rocznie z prawdopodobieństwem otrzymania więcej, wydawała się jakby otwarciem bram raju, w którym w dodatku była Ewa. Pospiesznie wybierając żonę i odpowiednie do willi meble wstępowali do organizacji uniwersytetu korespondencyjnego i przekonywali się potem, że niezwykle trudną rzeczą, jest powrócić do normalnych kursów uniwersyteckich. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że na początku zarówno Uniwersyteckie Kolegium Korespondencyjne jak również Kolegium Nauczycielskie wyglądało niezwykle piracko i wzbudzało w bardzo poważnym stopniu bojaźliwą podejrzliwość i wrogie nastawienie organizacyj oświatowych,; ukonstytuowanych w bardziej szanujący się sposób. Nigdy nie miałem iluzji, by moje kursy otwarły mi drogę powrotu do prawdziwej pracy naukowej i duch mój rozbrzmiewał tą piracką nutą.
Powodzenie tych naszych kursów biologicznych w zadawalaniu egzaminatorów na Uniwersytecie londyńskim przy braku poważnych wiadomości z biologii; było wielkie i szybkie. Odciągnęliśmy gromadę studentów medycyny od niezbyt rygorystycznie prowadzonego kursuj biologii w szpitalu, dostaliśmy szereg ambitnych nauczycieli, studentów inżynierii i techniki, chcących zdobyć stopień bakałarza nauk ścisłych i innych, a w czasie wakacyj szkolnych napełnialiśmy naszą długą, otoczoną tablicami, salę elitą nauczycieli szkół powszechnych przybyłych z prowincji, posiadających już stopień bakałarza sztuk i przygotowujących się intensywnie, ażeby dodać B. Sc. do swych ozdób po nazwisku i do swych kwalifikacyj celem osiągnięcia stanowiska dyrektora. Przepychaliśmy ich gładko i pewnie. W jednym roku cała grupa celująca przy przedwstępnym egzaminie z nauk ścisłych składała się z moich uczniów. Do tego stopnia podnieśliśmy poziom zasiadających do egzaminu, że wszystkie zadania instytucyj konkurencyjnych uzyskiwały tylko wynik dobry. Na Harley Street trafiają się jeszcze ludzie, dla których byliśmy pożyteczni i którym pomogliśmy przeskoczyć jakąś niemądrą przeszkodę, a ja wciąż spotykam ofiary a zarazem korzystającyeh z dobrodziejstwa moich nagryzmolonych niepochlebnych poprawek i moich odręcznych demonstracyj. Jednym z nich był Lord Horder, innym znowu zmarły E. S. Montagu, sekretarz stanu dla Indyj (1917–22). Pozbawiliśmy pracy cały szereg konkurencyjnych korepetytorów. Jednym z tych, którym utrudniliśmy życie był dr Aveling, zięć starego Karola Marxa w Highgate, oraz mam wrażenie, że bezwiednie przyczyniłem się do trudności, na jakie natrafiał mój stary przyjaciel A. V. Jennings w swych wysiłkach założenia własnego prywatnego laboratorium.
W różnych okresach myślałem o stworzeniu obszernej rozległej powieści z Williama Briggs’a i jego tworów; tytuł brzmiałby Pan Miggs i dusza świata, lub coś w tym rodzaju. Nastręczały się różne trudności techniczne, ale jedna z poważniejszych polegała na tym, że wysiłek jego był czymś w swoim rodzaju jedynym. Musiałoby się rzecz napisać w ten sposób, że jego i jego grono łatwo byłoby poznać, ponieważ niczego podobnego do nich nie było na świecie. I całkiem pomijając prawdopodobieństwo wpadnięcia w paszkwil, niemożliwym było zmienić osoby i stosunki dostatecznie, by złagodzić pewne ukłucie osobistego okrucieństwa w stosunku do nauczycieli itp. znajdujących się na pierwszym planie. Tych oczywiście można by było wynaleźć, ale cokolwiek by się wynalazło, ten typ czytelnika, który pragnie czytać między wierszami powiedziałby „to jest stary X” lub „to jest pani Y. Teraz wiemy, co o niej myśleć”. Jest to niezmiernie pożałowania godne, ponieważ cała historia Brigs’a od początku do końca, przedstawiona w rozległej panoramie i na obszernym tle ministerstw oświaty i pełnych niezmiernej godności osobistości i powag uniwersyteckich, ma w sobie zarodki komizmu najwspanialszego rodzaju. Pomijając nieskończoną osobliwość szczegółów, istnieje jeszcze absurdalność całe] sprawy. Na tę przynajmniej ogólną absurdalność możemy tutaj spojrzeć.
Na jednym biegunie sprawy mamy odległe osoby, wole i siły, które przypuszczalnie starają się lub dążą do wytworzenia społeczeństwa wykształconego na zdrowych zasadach. To, jeśli chcecie, jest duchem rzeczy dążącym do urzeczywistnienia nowoczesnego państwa światowego, jest to owe coś poza nami, co dąży do sprawiedliwości, lub — świtający zdrowy rozsądek ludzkości. Na tym biegunie dochodzi się do świadomości, że w owych czynnościach nauki biologiczne tkwi oświecenie i natchnienie bardzo wysokiej klasy. Stąd pochodzi prawdziwy pęd i wysiłek, by sprowadzić tę potężni nową wiedzę do skutecznego stosunku do takiej części umysłowości powszechnej, do jakiej można trafić za pomocą nauczania formalnego.
Ale ten pęd ku wykształceniu biologicznemu musi walczyć nie tylko przeciw biernemu oporowi, lecz również przeciwko wielkiej ilości pospolitych pragnień, impulsó i czynności, które nie tyle są jawnie wrogie ile działają na przekór sile twórczej. Najpierw nowy przedmiot musi utrwalić swoją pretensję do czołowego miejsca w wykształceniu. Żąda miejsca w programie już zajętym. Każdy kto jest przy władzy i który dotąd nic o nim nie wie, i każdy uczący jakiegoś przedmiotu już utrwalonego i cierpiący już z powodu przeładowania programów będzie opierał się jego pretensjom. Jeśli nie mogą wykluczyć go całkowicie będą próbowali kompromisów, będą starali się ściąć do minimum użyczony mu przydział czasu i wyposażenia.
Będą oskarżać nowy przedmiot o „rewolucyjność” i będą to czynić z pełną słusznością. Każdy nowy przedmiot pociąga za sobą zmianę ogólnego nastawienia. Biologia była i jest szczególnie agresywnym i rewolucyjnym przed—miotem i dlatego właśnie tylu z nas nastaje, by zrobić ją podstawowym i zasadniczym przedmiotem nowego wykształcenia. Ale dla osiągnięcia swych celów wielu spośród zwolenników inowacji bagatelizowało jej rewolucyjny charakter. A bagatelizować jej charakter znaczy bagatelizować jej wartość. W ten sposób dochodzą do zgody na wyłaszony program, z którego wszelkie „sprawy sporne” wyłącza się na podstawie porozumienia. W naszym programie biologicznym nie było na przykład słowa o ewolucji lub o wzajemnym ekologicznym oddziaływaniu rodzajów i odmian. Biologię wprawdzie wprowadzono do egzaminów na Uniwersytecie londyńskim, jak gdyby barana wpuszczonego do trzody owiec celem poprawienia rasy, lecz przy protestach i tylko przy najbardziej rygorystycznym zrozumieniu i najdrastyczniejszych środkach ostrożności, że nie będzie przekroczenia czystości.
Fakt, że biologia, jaką znaliśmy my nauczyciele rządzeni egzaminami, była przedmiotem srodze okrojonym, nie musiał sam w sobie zapobiec temu, byśmy nie uczyli naszych studentów naukowych zwyczajów stawiania i sprawdzania problemów, gdybyśmy mieli choć trochę łączności lub inteligentnego poparcia ze strony ludzi, którzy bezpośrednio pracowali w żywej nauce i którzy byli równocześnie egzaminatorami uniwersyteckimi. Jednak nie byliśmy dopuszczeni do kontaktu z nimi. Nigdyśmy do nich nie docierali, chociaż niewątpliwie musieli czuć nasze ataki.
Profesorowie, fachowcy i badacze na jakimś polu ludzkich zainteresowań nie zawsze są najlepszymi i najbardziej godnymi zaufania nauczycielami tego przedmiotu dla zwyczajnego człowieka. Jest to sprawa nadmiernie ignorowana przez ludzi nauki. Nie zdają sobie oni sprawy ze swych ograniczeń płynących ze specjalizacji. Sądzą że pisać i uczyć to coś leżącego w ich naturze. Nie rozumieją, że nauka jest czymś daleko większym niż społeczność ludzie nauki. Jest to kultura a nie klub. Towarzystwo Królewskie nie chce uznać, że istnieje jakaś nauka pedagogii powszechnej lub psychologii społecznej, a współcześni ekonomiści zgromadzeni w British Assoaation wciąż jeszcze nie chcą uznać możliwości naukowego planowania spraw publicznych.
O wszystkim tym napiszę może później. Ale w tym; miejscu należy zanotować, że biologia, włożywszy nogę w drzwi nauki uniwersyteckiej, została przyskrzyniona. Była reprezentowana tylko za pomocą programu, który przedstawiał rodzaj wyjałowionego skrótu pierwszego półrocza wzorowego biologicznego kursu profesora Huxley’a w Kensington. Zaczynała się i kończyła na porównawczej anatomii kilku wybranych typów zwierzęcych i roślinnych. Nie łączyła się z żadnym innym przeć miotem. Jeśli rzucała jakiś refleks na problemy życia to tylko pośrednio. Pouczające wyszukiwanie tożsame budowy i kontrastów między typami kręgowymi należało do najbardziej sugestywnych punktów, i prawdziwa nauka biologii — o ile w ogóle była możliwa na moich lekcjach — odbywała się w przygodnych rozmowach, kiedy ja i mój asystent kontrolowaliśmy sekcje. Mimo takich chwiej pozostaje faktem, że gdyśmy kończyli z większością naszych studentów i wysyłali ich na niezawodne zdanie egzaminu, umieli wprawdzie wyciąć jajnik glisty, nożny zwój nerwowy małży lub błędny nerw krtaniowy królika, oraz narysować możliwy wykres przewodu pokarmowego żaby lub kości jej miednicy albo homologie ooforu okrytozalążkowego, ale poza tymi prostymi sztuczkami nie mieli żadnego pojęcia o biologii.
Uświadomienie sobie tego co robiłem w ciągu mojej trzechletniej pracy u Briggs’a przychodziło u mnie stopniowo. Wymagania do dyplomów licencjata i członka Kolegium Preceptorów nie były bardzo wielkie, ale zmuszały do pewnego wczytania się w teorię i historię wychowania; musiałem przygotować krótką pracę o Froeblu do pierwszego, a o Komeńskim do drugiego egzaminu; a niebawem powiększyłem swoje dochody pisząc łącznie z jednym z kolegów z grona Briggs’a, Walterem Low, który aż do swej przedwczesnej śmierci w r. 1895 był moim bardzo bliskim przyjacielem, większą część wydawnictwa miesięcznego pt. Educational Times. Dla Educational Times recenzowałem prawie każde dzieło z dziedziny pedagogii drukowane w owym czasie. Narzucono mi teorię wychowania. To z natury rzeczy kazało mi zadawać sobie znowu pytanie, jakie już zadawałem sobie dość nieskutecznie podczas mego pobytu w Henley House School: „Co ja właściwie tutaj robię? Dlaczego daję takie właśnie lekcje w taki właśnie sposób? Jeśli społeczeństwo ludzkie jest czymś więcej niż wybuchem zbiorowego szaleństwa w królestwie zwierzęcym, to do czego służy nauczanie? „
Z przerwami, lecz stale wypracowuję odpowiedź na to przez całe swoje życie, i będzie ono odgrywało coraz większą rolę w dalszym ciągu tej książki.
Później, mając może na sumieniu ów wczesny już wspomniany Podręcznik Biologii, wysilałem się, by stworzyć prawdziwy podręcznik biologii dla czytania i użytku ludzi inteligentnych. Poprosiłem Juliana Huxley’a i mego najstarszego syna Gipa, którzy obaj są bardzo rozsądnymi i agresywnymi nauczycielami biologii, by łącznie ze mną spisali możliwie zrozumiale i jasno, wszystko co człowiek wykształcony — aby być człowiekiem wykształconym — powinien wiedzieć o biologii. Jest to Wiedza życia (1929). Książka ta naprawdę obejmuje cały przedmiot i mam wrażenie, że gdy się ją przeczytało w odpowiedni sposób, gdyby się kontrolowało lekturę pisaniem zadań i sprawdzaniem i pogłębiło pewną ilością pracy muzealnej i demonstracjami, zbliżylibyśmy się znacznie bardziej do skutecznego nauczania biologii ogólnej, co koniecznym jest do inteligentnego podejścia do świata, niż wszystko co się dotąd na wszystkich uniwersytetach robi. Inne zainteresowania ułożyłyby się w stosunku do biologii…
Wyprzedzam jednak swoje opowiadanie. Głównym morałem jaki bym wyciągnął z tego krótkiego przedstawienia tych dwóch wyróżniających się pasożytów Uniwersytetu londyńskiego, Uniwersyteckiego Kolegium Korespondencyjnego i Kolegium Korepetycyjnego jest co następuje: duch postępu nie tylko musi prosić o naukę ale dopilnować, żeby ją otrzymał. Nie tyle eksploatowaliśmy Uniwersytet londyński ileśmy go demaskowali. Brak rozumu już tam tkwił. My byliśmy jego reductio ad absurdum. Nowy rozszerzony system oświatowy nie dawał jeszcze zupełnie oświaty prawdziwej, a szeroko reklamowane i coraz bardziej rosnące spisy wychowanków Briggs’a ze stopniami akademickimi jedynie obnażały stan rzeczy aż do jego zasadniczej jałowości.
Czy organizacji tej nauki korespondencyjnej i pozauniwersyteckiej można było, czy nawet jeszcze będzie można, nadać prawdziwą wartość oświatową dla społeczeństwa? Przypuszczam, że tak. Było marzeniem późniejszych lat Briggs’a, by zostać formalnie włączonym do angielskiego systemu uniwersyteckiego. Mam wrażenie, że braki naszego nauczania leżały i leżą nie tyle w samym nauczania ile w nieudolności i niedbałej niekompetencji egzaminatorów uniwersyteckich i w braku pełnego i zdolnego kierownictwa w programach uniwersyteckich. Nie ma nic organicznie niepożądanego w kierowaniu i kontrolowaniu przygotowania za pomocą korespondencji i nic szkodliwego w inteligentnym egzaminowaniu. Ale tak jak się sprawa przedstawiała, z największą energią i powagą, nie trafialiśmy do celu. Uderzaliśmy kulą w płot. Jedynymi wynik, jakie osiągnęliśmy, były wyniki egzaminacyjne, które jedynie robiły wrażenie rzeczywistości. W prawdziwym duchu wieku indywidualistycznej rywalizacji sprzedawaliśmy drewniane gałki muszkatołowe albo parasole, nie dające się otworzyć, albo miedziane monety funtowe lub patentowane środki spożywcze bez wartości odżywczej, lub jakikolwiek inny obraz wolicie na nierzetelną dostawę towarów. A nasze okoliczności prawie wymagały tej nierzetelnej dostawy. Nie mogliśmy egzystować inaczej jak tylko jako nauczyciele, którzy nie uczyli, tylko przepychali przez egzamin.
Pierwszą fazą wszystkich moich oporów w stosunku do otaczającego mnie świata było szyderstwo. Przypuszczam, że w ten sposób zbierałem odwagę do bardziej zdecydowanego buntu. A teraz zacząłem odnosić się ironicznie i sarkastycznie do zajęcia, za pomocą którego zarabiałem na życie i utrzymywałem swój dom. Zanik gorliwości w moim nauczaniu, i występujące równocześnie wyzwolenie się żartobliwości ożywiło mój styl w Educational Times, i niebawem Briggs zaproponował mi wydawanie (płatne tyle a tyle godzin nauczania) swego własnego reklamowego i informacyjnego pisemka, The University Correspondent.
Zarówno Walter Low jak i ja byliśmy bardzo sarkastycznymi młodymi ludźmi, i mieliśmy znakomite powody, żeby być takimi. Educational Times był własnością Kolegium Preceptorów, które płaciło Low’owi 50 funtów rocznie jako redaktorowi a drugie 50 rocznie dla współpracowników. Doszliśmy do przekonania, że dobrze będzie, gdy ja będę wszystkimi współpracownikami w jednej osobie. Oszczędzało mu to mnóstwo korespondencji. Był on starszy i bardziej doświadczony ode mnie w sprawach dziennikarskich i ja nauczyłem się od niego dużo dziennikarskiego savoir faire. Nabrałem zręczności w skręcaniu na jakiś temat oraz różnorodnych pożytecznych zwrotów i metod recenzowania. Chodziliśmy razem włócząc się po Londynie, dwaj względnie porządnie wyglądający ale wcale nie odznaczający się elegancją młodzi ludzie, rzucający głodne spojrzenia na jego bogaty dobrobyt, ostrzący umysł rozmową. Ja nie byłem już taki słabowity jak dawniej; zaczynałem wyglądać silniejszy i tęższy. Low był wysoki i miał czarne włosy, nie był to Żyd jakim go znamy z konwencji i karykatury, należał do kategorii ambitnych ale nie zachłannych, mistyk i rozważny. Posiadał rozległą znajomość języków obcych i współczesnej literatury. Wiedział znacznie więcej ode mnie o bieżących kwestiach politycznych. Rozprawialiśmy bez końca o kwestii żydowskiej, co do której ustawicznie starał się mnie oświecić. Jednakowoż ja zawsze sprzeciwiałem się, by mnie oświecano w sprawie żydowskiej i nigdy nie miałem dla niej zrozumienia. Z mojego kosmopolitycznego punktu widzenia jest to kwestia, która nie powinna istnieć. Zatem, chociaż nigdy nie pokłóciliśmy się, dochodziło między nami do żywszej wymiany zdań i jeżeli nie przekonaliśmy jeden drugiego o niczym, to w każdym razie znacznie pouczyliśmy się nawzajem.
Walter Low należał do licznej i interesującej rodziny, która przybyła do Anglii, jak mi się zdaje z Węgier po zaburzeniach politycznych r. 1848. Ojcu jego z początku powodziło się dobrze ale potem stracił zmysł do interesów nie tracąc jednak swego przedsiębiorstwa; a zatem majątek rodziny jozproszył się wskutek tego starsze dzieci miały większe możliwości od młodszych. Sidney i Maurice studiowali w Oxfordzie, zostali wybitnymi dziennikarzami i zostali podniesieni do stanu szlacheckiego. Jedna z sióstr wyszła dobrze za mąż a jedna ze starszych sióstr, Frances, została znaną dziennikarką. Pisywała szczególnie w piśmie dla pań zatytułowanym Queen i ganiła panny owej epoki — z zwykłym brakiem wyników. Młodsi członkowie musieli walczyć o wykształcenie zdobywając stypendia. Najmłodsza siostra Barbara jest psychoanalityczką i napisała doskonałą książeczkę z dziedziny swojego przedmiotu. Wykształcenie Waltera przypadło na najgorszy okres depresji rodzinnej i zamiast udać się do Oxfordu czy Cambridge studiował w Londynie i uzyskał londyński stopień magistra sztuk, z wyjątkowym wyróżnieniem z języków obcych. Trudności, których doświadczył napełniły go uczuciem niezadowolenia i upośledzenia życiowego bardzo podobnym do tego, jakie przenikało moje myśli. Mieliśmy po dwadzieścia kilka lat a wciąż jeszcze nie dochodziliśmy do niczego. Nie było to to, że nie umieliśmy się wspiąć po drabinie powodzenia. Zdawaliśmy sobie w bolesny sposób sprawę z tego, że nie mogliśmy nawet postawić nogi na drabinie powodzenia. Odsunięto ją od nas, tak że nie mogliśmy jej dosięgnąć.
Obaj ciężko pracowaliśmy dla zdobycia odznaczeń poza uniwersyteckich i spostrzegliśmy, że nie doprowadziły nas one do niczego prócz tego z gruntu niezadawalającego korepetytorstwa. Usilnie też staraliśmy się pisać 1 przekonaliśmy się, że im więcej uczyliśmy się tej zwodniczej sztuki tym mniejsze mieliśmy zadowolenie z tego cośmy napisali. Obaj idąc za jakimś nieśmiałym marzeniem o zmysłowym pięknie i czułej zażyłości ożeniliśmy się i zostali głowami domu, lecz ani dla naszych żon ani dla nas samych, małżeństwo przy ograniczonych środkach nie urzeczywistniało rojeń, które romantyczne nastroje i muzyka w nas obudziły. Na dnie naszej duszy było nieokreślone uczucie, że chcielibyśmy rozpocząć życie na nowo i rozpocząć je inaczej; ale chociaż uczucie mogło nadawać barwę naszej podświadomości i niewątpliwie odchylało nasze zachowanie, nie znajdowało bardziej zdecydowanego wyrazu. Nie przyznawaliśmy się do tego. Drwiliśmy i udawali pewność siebie.
Los, który mną kierował miał niebawem zwrócić mnie znowu do nowego początku, ale Walterowi Low już się nie poszczęściło. Przeziębił się, zaniedbał chorobę i umarł na zapalenie płuc w r. 1895. Zostawił wdowę, która niebawem wyszła powtórnie za mąż i trzy inteligentne córeczki. Jedna z nich Ivy, napisała dwie całkiem dobre krótkie powieści Rosnące cierpienia i Szukająca bestia, nie mając jeszcze dwudziestu lat a potem wyszła za młodego wygnańca i spiskowca rosyjskiego nazwiskiem Litwinow, który jest obecnie bardzo zdolnym ministrem spraw zagranicznych rządu rosyjskiego. Spotkaliśmy się w moim domu w Grasse a potem w Londynie na wiosnę r. 1933 i Ivy rozmawiała o swym ojcu z wielką miłością i zrozumieniem.
Robiłem co mogłem, żeby stłumić moje zasadnicze niezadowolenie z życia podczas tego okresu, gdy korespondencyjnie udzielałem korepetycyj. Nie było nikogo, kogo bym mógł sprawiedliwie winić za niedostateczność mego doświadczenia, i starałem się nie sarkać na nią nawet przed samym sobą. Korespondencja moja odpadła; miałem i tak dosyć korespondencji nie pisząc listów prywatnych. Możliwe, że zmniejszyła się u mnie chęć do zajmowania się sobą i prawie zupełnie brak jest świadectw nastrojów z tego czasu. Ale między mną a Low’em istniało znaczne nieme zrozumienie. Pod wpływem jego wysiłków zaczynałem znowu pisać w wszystkich ułamkach czasu, jakie mogłem wyrwać od bezpośredniej pracy zarobkowej. Podjąłem na nowo swój ogólny krytycyzm wobec życia. Miałem był już jeden ciekawy mały błysk powodzenia. W zimie r. 1890–91 po egzaminie rozchorowałem się i miałem krwotok i dr Collins — który wytrwale wierzył w mój ostateczny powrót do zdrowia — uzyskał dla mnie prawie dwumiesięczne wakacje w Up Park. To pozwoliło mi na okres intelektualnego próżnowania, podczas którego umysł mój mógł bawić się jakąś myślą przez wiele dni, i napisałem artykuł Ponowne odkrycie jedyności, wydrukowany przez Franka Harris’a w Fortnightly Review (lipiec 1891). O tym artykule wspomniałem już w § 2 rozdziału V, przedstawiając rozwój mej koncepcji fizycznego wszechświata. To powodzenie zaostrzyło mój apetyt na druk, posłałem więc Harrisowi dalszy artykuł pt. Sztywny wszechświat, który ten posłał natychmiast do drukarni i dopiero przeczytał go, gdy go otrzymał w korekcie. Był niezrozumiały dla niego i niezrozumiały dla najbliższych członków redakcji. Nic w tym dziwnego, skoro był to wymęczony i ile napisany opis czterowymiarowego przestrzenno–czasowego wszechświata a tego rodzaju rzeczy były jeszcze bardzo odległe od przeglądów miesięcznych z r. 1891. „Wielki Boże!” zawołał Harris, „Czegóż ten człowiek chce?” i wezwał mnie do swego biura.
Wezwanie jego zdenerwowało mnie. Moja zaprawa suterenowa wzmocniona duchem czasu wymagała, bym stawił się przed nim w przyjętym stroju wizytowym. Wyobrażałem sobie, że musze włożyć żakiet i cylinder i wziąć parasol. Niemożliwością było, bym zjawił się w obecności Wielkiego Redaktora w jakimś innym stroju. Ciotka moja Mary i ja zrobiliśmy przegląd tych nader ważnych artykułów. Parasol ciasno zwinięty i z nową gumową tasiemką nie był tak zły pod warunkiem, żeby go nie otworzyć; ale cylinder był wprost tragiczny. Był bardzo włochaty i zdefasonowany i jak teraz dopiero spostrzegłem, miejscami trochę brązowawy. Wezwanie było nagłe i nie było czasu go wyprasować. Wyczyściliśmy go twardą szczotką a następnie miękką i wycieraliśmy go wielokrotnie jedwabną chusteczką. Włochatość nie dała się pokonać. Wtedy, wbrew sprzeciwom ciotki Mary, zmoczyłem kapelusz gąbką a następnie wyszczotkowałem. Zdawało się, że to pomogło. Próba ze strony ciotki, by mnie powstrzymać nieco mnie zirytowała i opóźniła, wybiegłem jednak z wilgotnym połyskiem na wielkie spotkanie, mój debiut w świecie literatury.
Harris kazał mi czekać na dole w ekspedycji przez prawie pół godziny zanim wezwał mnie do siebie. To zdenerwowało mnie jeszcze bardziej. Wreszcie wprowadzono mnie do pokoju, który wydawał mi się ogromny, i w środku którego stał długi stół przy którym siedział ten wielki człowiek. Po bokach siedzieli jakiś młody człowiek, jak się później dowiedziałem nazwiskiem Blanchamp, oraz bardzo elegancko wyglądający starszy pan nazwiskiem Silk, który był prywatnym sekretarzem Harris’a. Harris w milczeniu wskazał mi krzesło naprzeciw siebie.
Był to człowiek o kwadratowej głowie z bardzo czarnymi włosami z przedziałem w środku i zaczesanymi gwałtownie w tył. Oczy jego, gdy spotykały moją zaniedbaną i skurczoną postać, napawały strachem. Miał zadarty nos nad wielkimi podkręconymi wąsami, spod których wydobywał się niski głos o niezwykłej mocy. Wydawało mi się, że Harris był olbrzymiego wzrostu, chociaż było to jedynie złudzenie; jednak niewątpliwie był straszliwy. „To pan przysłał mi ten Sztywny w–wszechświat!” zaryczał. Doszedłem jakoś do stołu, usiadłem w oczekiwaniu na rozmowę. Byłem zmęczony i zdyszany. Parasol i kapelusz położyłem przed sobą na stole i uświadomiłem sobie dopiero wtedy, że ciotka Mary miała rację co do zmoczenia cylindra. Stał się okropny, wprost straszny. Wilgotny połysk zniknął. Włosy schły nieregularnie i sterczały w małych kępkach. Nie był to tylko lichy cylinder; był to cylinder niewłaściwy. Wlepiłem weń oczy. Harris wlepił weń oczy. Blanchamp i Silk niewątpliwie nigdy nie widzieli podobnego kapelusza. Z wysiłkiem przystąpiliśmy do właściwej sprawy.
„Pan przysłał mi ten Sztywny w wszechświat”, odezwał się Harris, podejmując przerwany tok po pauzie.
Chwycił arkusz korekty leżący obok niego i rzucił go przez stół. „Boże drogi! Nie mogę zrozumieć z tego nawet sześciu słów. Co pan ma na myśli? Na miłość boską niech mi pan powie o czym to jest? Co to ma za sens? Co pan chce powiedzieć?”
Nie mogłem stanąć do walki z nim — i z moim kapeluszem. Nie mogłem ani na chwilę przybrać tonu i stylu inteligentnego młodego naukowca. Przecież kapelusz mój milcząco zdradzał jakim to jestem młodzieńcem. Nie mogłem znaleźć słów. Blanchamp i Silk z brodami wspartymi na rękach, przenosili wzrok z kapelusza na mnie z posępnym niemym oskarżeniem.
„Niech mi pan powie o. czym pan myśli, że artykuł traktuje?” ryczał Harris, stając się bardziej bezlitosny, gdy spostrzegł moje zakłopotanie, i uderzając korektę wierzchem swej olbrzymiej ręki. Bawił się.
„Więc widzi pan” — powiedziałem.
„Nie widzę”, powiedział Harris. „O to właśnie chodzi, że nie widzę”.
„Myśl”, powiedziałem, „myśl —”
Harris złowrogo zamilkł, stał się cierpliwie uważnym.
„Jeśli przyjmiemy, że czas to przestrzeń jak, wtedy —… chcę powiedzieć, że jeśli potraktujemy go jako czwarty wymiar, przekonamy się…”
„Boże, jak strasznie mnie nabrano!” wtrącił Harris na stronie pod adresem Boga.
„Nie mogę go zużytkować”, powiedział Harris w kulminacyjnym punkcie konferencji. „Będziemy musieli znowu rozbić skład”, — i wizja szeregu głębokich lecz błyskotliwych artykułów o podstawowych ideach, które przyniosłyby mi sławę, zniknęła. Moje wyjście z owego pokoju litościwie zatarło się w mej pamięci. Ale skoro tylko zostałem z owym cylindrem sam w swoim pokoju na Fitzroy Road, zgniotłem go doszczętnie. Ku wielkiemu zmartwieniu ciotki Mary. A skutek owego spotkania był taki, że przez przeszło rok nie pisałem żadnych ambitnych artykułów. Bo jeślibym napisał, mogłem znaleźć, się przed obliczem innego redaktora, a to w sposób oczywisty było czymś znacznie gorszym niż zwrot rękopisów. Trzeba było całej zachęty i współzawodnictwa Waltera Low, bym znowu wrócił do artykułów, ale nawet wtedy ograniczyłem się głównie do ile płatnych a zatem względnie łatwo dostępnych publikacyj pedagogicznych. Były one tak źle płatne, że ich redaktorzy nie mieli najmniejszej chęci zaglądania w oczy współpracownikom.
Harris rozbił skład tego drugiego artykułu i artykuł ten jest stracony, ale kilka osób, Oskar Wilde był jedną z nich, tak chwaliło przed nim Ponowne odkrycie jedyności, że może później żałował, iż artykuł mój odrzucił. W każdym razie, kiedy w r. 1894 został właścicielem i redaktorem Saturday Review i reorganizował swoją redakcję, przypomniał sobie i napisał do mnie i zostałem jednym z jego regularnych współpracowników.
Przedtem jednak nastąpiło kilka gwałtownych wstrząsów w moich sprawach. Zdaje się, że owo dowcipne, owo prawie żartobliwie nastrojone Przeznaczenie, które rządzi moim życiem, z odrazą odnosiło się do możliwości, że ja mógłbym ustalić się na stanowisku Jednego z żonatych, czołowych nauczycieli u Briggs’a, z okazyjnymi odskokami do dziennikarstwa i wyższych aspiracyj, i ze znamienną wyrazistością zabrało się do rozbijania w kawałki mego utrwalającego się świata.
Jego sposób działania był potrójny. Wykonało swój atak w trzech fazach. Najpierw skupiło rozproszkowane niezadowolenie i samokrytycyzm w moim życiu w ostry stan emocjonalny. Mam wrażenie, że już dostatecznie wyjaśniłem jak mój pogląd na świat był niemożliwy do pogodzenia z poglądem mej żony. Chcę pewne aspekty tego stosunku przedstawić w sposób bardzo jasny. Istnieje tradycyjna dyspozycja, by wprowadzać krytykę lub sympatię do każdego rozdwojenia między mężczyzną i kobietą. Ludzie, którzy o nich opowiadają mówią, że on był fałszywy wobec niej albo że ona była jego niegodna lub że on albo ona nie starali się itp., itp. Jednak w większości rozdwojeń między mężczyznami i kobietami, brak harmonii istniał tam od początku, a atmosferę konfliktu i przymusu moralnego narzucają im prawa i zwyczaje, wymagające niemożliwie ujednostajnionej powszechności zachowania się od świata złożonego z osób indywidualnych. Kuzynkę moją i mnie zbliżyły okoliczności życia, byliśmy uczciwymi sprzymierzeńcami i lubiliśmy i podziwiali w sobie niezliczone rzeczy. Pobranie się wydawało się logicznym następstwem sytuacji. Obecnie chcieliśmy być uczciwymi małżonkami i przystosować się do siebie zupełnie. Byliśmy oboje zaskoczeni i zmartwieni, że nam się to nie udawało. Kochaliśmy się wzajemnie, całkiem uczciwie i po prostu pragnąc być dla siebie „wszystkim”. Była jednak nie dająca się odmienić różnica nie tylko w naszym umysłowym wyposażeniu i nawykach, lecz w naszych reakcjach nerwowych. Ja czułem i działałem szybko i różnorodnie a czasami bardzo niezdecydowanie i powierzchownie, w najostrzejszym przeciwieństwie do jej łagodniejszego i stal—szego usposobienia. Światy naszej wyobraźni nie stykały się i nie można ich było porównywać, jednak w swoim zakresie jej charakter był prostszy i szlachetniejszy od mojego. Gdybyśmy nie podlegali zobowiązaniu naszego małżeństwa i naszej sentymentalnej skłonności, by zgadzać się w stu sądach i postępować razem wedle jakiejś wspólnej interpretacji życia, wszystko byłoby z nami dobrze. Ale owa potrzeba wspólności celu była tym niemożliwym warunkiem, który nas rozdzielił.
Idee, które czyniły mnie coraz bardziej niezadowolonym z wtłaczania wiadomości ludziom mającym zdawać egzamina, z któregośmy żyli, były poza obrębem jej świata. Nie mogła zrozumieć dlaczego ustawicznie irytowałem się i kpiłem z poważnej i pracowitej korepetytorskiej organizacji Briggs’a, ponieważ nie miała pojęcia o ostatecznej płonności całego procederu. W jej pojęciu egzamina były podobne do przerażających ale jadalnych dzikich zwierząt, leżały w porządku rzeczy, a moim zadaniem jako mężczyzny było iść i pokonać je i przynieść ze sobą zarobek. A ja z drugiej strony czułem, że były one zniekształceniami procesu wychowawczego, za które czułem się niejasno odpowiedzialny. Duchowo Isabel żyła wewnątrz pewnego systemu, a ja nie tylko byłem w systemie ale również świadomie i odpowiedzialnie częścią tego systemu, w którym żyłem. Mówiła z zupełną słusznością, że Briggs zawsze traktował mnie uczciwie i że nie powinienem pokpiwać sobie z niego. Na swój łagodny ale stanowczy sposób broniła go, kiedy o nim mówiłem. Jednak faktycznie wnosiliśmy tak odmienne dane, że w stosunku do nikogo w naszym świecie, w odniesieniu do jej przyjaciół i do moich przyjaciół, nie mieliśmy prawie żadnego wspólnego sądu. Również nie potrafiła zrozumieć dlaczego pewne numery University Correspondent zadawalały mnie a inne przytłaczały zdenerwowaniem i wściekłością ponieważ nie wypadały dobrze według jakichś moich niemożliwych kryteriów. Dlaczego siedziałem przy biurku i coraz bardziej denerwowałem się pracą, podczas gdy obiad mój stygł? Myślała, że zbytnio „przejmowałem się drobnymi rzeczami”. Widząc ile mam do roboty była zdumiona, że chcę jeszcze oprócz tego pisać coś całkiem innego. Wydawało się jej też czymś graniczącym z wariactwem, gdy jakaś wiadomość w gazecie powodowała u mnie ataki ironii, szyderstwa i oskarżeń. Widzę jeszcze jej drogie piwne oczy przerażone z powodu któregoś z tych niepohamowanych wybuchów. W ciągu naszego pożycia małżeńskiego, bez myśli o osobistym antagonizmie, nieświadomie, stała się łagodnie mocną obrończynią wszystkiego tego co w moim poczuciu przygniatało mnie. Rozmowa między nami zanikała w miarę jak temat po temacie przestawał być tematem neutralnym. Kurczyła się do przygodnych żartów i pieszczotliwych wyrażeń lub do drobnych rzeczy bezpośrednich; do groszku w ogrodzie lub podarunku w postaci kotka. Moja niewytłumaczalna drażliwość była ustawiczną groźbą dla naszej zgody.
W międzyczasie rozmawiałem poza swoim domem i zacząłem interesować się coraz bardziej objawami indywidualności, jakie znajdowałem u panien i kobiet, przesuwających się na tle mojego niespokojnego, zapracowanego światka. Wtedy to moje Przeznaczenie uznało za stosowne wprowadzić do mego życia małą poważną osóbkę, która miała mieć na nie decydujący wpływ i być mi podporą przeje wszystkie moje najczynniejsze lata. Kiedy wszedłem do swego laboratorium, by zaznajomić się z nowymi studentami, którzy zebrali się na popołudniowy kurs r. 1892—93,;; zobaczyłem dwie niezwykle czarujące młode kobiety zaznamiajające się z sobą przy końcowym stole. Jedną z nich była niejaka Adelina Roberts, tak olśniewająco piękna i tak do głębi poważna, że nigdy w całym swoim życiu nie miała czasu zakochać się, chociaż mężczyźni, z gwałtownymi i natarczywymi oświadczynami padali do jej stóp. Tak, że wciąż jeszcze jest Adeliną Roberts, doktorem medycyny w zarządzie miejskim Londynu i wywiera zdrowy konserwatywny wpływ na sprawy miejskie. Druga, Amy Catherine Robbins, była drobniejsza, o rysach bardzo delikatnych, bardzo jasnych włosach i bardzo piwnych oczach. Była w żałobie, ponieważ ojciec jej niedawno przedtem zginął w katastrofie kolejowej, i chciała uzyskać stopień bakałarza nauk ścisłych na uniwersytecie londyńskim przed rozpoczęciem zawodu nauczycielki szkół średnich.
Gdyby tylko jedna z tych panien wstąpiła na mój kurs prawdopodobnie nie byłbym się z nią zapoznał bliżej. Nie leżałoby w zakresie moich możliwości, by wyszczególniać kogoś z pośród studentów i udzielać tej osobie większej niż należało uwagi w nauczaniu. Toby się „rzucało w oczy”. Ale przy dwóch studentkach zdolnych do zadawania inteligentnych pytań, było czymś najnaturalniejszym w świecie ustawić krzesło między niemi, usiąść z nauczycielską powagą i pozwolić tym pytaniom rozszerzać się. Obie znajdowały się w fazie duchowego tworzenia się i studenckiej ciekawości, obie dużo czytały, było zatem czymś najnaturalniejszym w świecie, że anatomia porównawcza prowadziła do teorii ewolucyjnej i że ta z kolei torowała drogę do kwestyj teologicznych i tematów socjalnych. Obudziły one znowu moje rozległe zainteresowania z czasów kensingtońskich. Adelina Roberts skłaniała się ku ortodoksji; umysł jej uformował się był na niezachwianej i całkowicie przyjętej wierze chrześcijańskiej; Amy Catherine Robbins była bardziej oczytana i miała śmielszą ciekawość. Odrywała się od letniego, płytkiego, sentymentalnego chrystianizmu kościoła anglikańskiego, w którym ją wychowano. Cztero– czy pięciominutowe urywki rozmowy, które były możliwe podczas lekcji niebawem nam nie wystarczały, wytworzyliśmy zatem zwyczaj wcześniejszego spotykania się i rozmawiania po skończeniu dwugodzinnej intensywnej lekcji biologii. Mała Miss Robbins okazała się żywiej zainteresowaną i zwykle była punktualniejszą w wcześniejszym przychodzeniu od swej przyjaciółki, tak że staliśmy się grupą złożoną z dwojga osób, maskowaną jako potrójna przyjaźń.
Był to nowy upust dla mojej wyobraźni. Nie musiałem tutaj przybierać cynicznego tonu, jakim mówiłem z Walterem Low, mogłem również mówić o swoich ideałach i ambicjach swobodniej niż to mogłem robić kiedykolwiek przedtem. Mogłem wyzwolić dawne duchowe zapasy nieużywane od chwili, gdy skończył się mój okres studencki. Mogłem pozować na człowieka obiecującego i dążącego do czegoś i w miarę jak pozowałem zaczynałem wierzyć w swoją pozę. Nie potrafię teraz odtworzyć łatwego przejścia od zainteresowania do głębokiego uczucia. Pożyczaliśmy sobie nawzajem książki; wymienialiśmy notatki; udało nam się jeden czy dwa razy pójść razem na spacer i zjeść razem podwieczorek. Była to przyjaźń, która zapewniała się z najzupełniejszą nieszczerością, że nie ma zamiaru posunąć się dalej, i wciąż posuwała się dalej.
Przyszło mi zupełnie nagle na myśl pewnej nocy, że pragnę takiego życia jakie Amy Catherine Robbins dla mnie symbolizowała i że moje obecne życie było nie do zniesienia. Było to uświadomienie sobie stanu rzeczy, który gromadził się u mnie podświadomie od pewnego czasu. 1 Bynajmniej nie przeszkodziło to w dalszym trwaniu owego, obecnego życia. A pierwiastek seksualny w tym przesunięciu pragnienia był bardzo mały.
Głęboko zaabsorbowało mnie to uświadomienie sobie, że może istnieć lepsze duchowe współżycie. Nie umiałem określić swej sytuacji nawet przed sobą samym. Nie rozumiałem jasno podłoża moich trudności. Szukałem najrozmaitszych wyjaśnień na owo nagłe poczucie niedostateczności w mojej kuzynce, którą mimo to wciąż jeszcze kochałem z dumą, uczuciem własności i zazdrością, oraz tego trapiącego i niewolącego pragnienia, by być razem z inną towarzyszką. Skłonność do respektowania zobowiązania, do przyjmowania swego bezpośredniego świata i poddawania się jego koniecznościom i nakazom, była u mnie zawsze bardzo silna. Ale prawie równie silny był inny system dyspozycyj nie tak bezpośrednich, lecz powstałych z lektury, rozmyślań i dyskusji, który nie uznawał ostatecznego prawa tych bezpośrednich imperatywów do kierowania i kształtowania mego życia, system dyspozycyj, który był zgodny z kodeksem dobrego i złego oraz obowiązków i — usprawiedliwień, które czasem mogły zupełnie przeciwstawiać się pierwotnemu zespołowi. Widziane w perspektywie czterdziestu pięciu lat wszystko jest dostatecznie jasne. W rzeczywistości zasadniczym tematem niniejszej autobiografii jest ów konflikt między pierwotnymi i wtórnymi wartościami życiowymi, a tutaj zbliżył się on do ostrej fazy. Jednak to dopiero miałem sobie uświadomić. Byłem podzielony przeciwko samemu sobie, zaprzeczałem sam sobie, mówiłem coś co jednego dnia zdawało się być objawieniem najgłębszej prawdy a następnego oszukaństwem. Zrobiłem się niezrozumiały nawet według swoich własnych kryteriów i mój humor i wyrazistość opuściły mnie.
Wszystkie konwenanse wymagały, bym uważał tę sprawę za prosty wybór między dwiema osobami, jednak wówczas nie miałem bystrości, by to przejrzeć. Formułką jaka narzucała się mojemu umysłowi było to, że „pomyliłem się” uważając, że kocham Isabel, co nie było bynajmniej prawdą, i że obecnie znalazłem „prawdziwą pokrewną duszę” i zakochałem się w niej, co również było błędne. Mój podświadomy rozsądek protestował przeciwko temu uproszczeniu lecz nigdy nie wypowiedział się wyraźnie.
Mam jednak wrażenie, że dogodniej będzie odłożyć rozbiór tych emocjonalnych trudności do innego rozdziału a tutaj W dalszym ciągu przedstawić dziwną gmatwaninę połączonych wypadków, które teraz w okresie nieco dłuższym od roku przekształciły mnie z pracowitego korepetytora w ambitnego pisarza. Moja edukacja sentymentalna to historia sama dla siebie i będzie jej poświęcony osobny rozdział.
Przywiódłszy mnie do tej fazy wahań między dwoma sprzecznymi prądami motywów, moje Przeznaczenie zabrało się do zmienienia wszystkich otaczających mnie warunków za pomocą szeregu decydujących ciosów. Niepewne warunki utrzymania mojej rodziny pogorszyły się zarówno jeśli idzie o mego ojca, który mieszkał w tym domku w Nyewoods nie zarabiając nic, oraz jeśli idzie o mego brata, który mieszkał z nim naprawiając i handlując zegarkami na małą skalę. Teraz właśnie Miss Fetherstonhaugh zbuntowała się przeciwko postępującej głuchocie i nieudolności mej matki i wydaliła ją, a prawie równocześnie brat mój Freddy, który zdawał się być bezpiecznie ustalony w zaufaniu swej firmy w Wokingham, dowiedział się, że niebawem jego posadę ma objąć jeden z synów jego pracodawcy.
Bolał nad tym straszliwie. Czuł się szczęśliwy w Wokingham i zadowolony z siebie od kilku lat; oszczędziły może ze sto funtów i snuł plany zdobycia trochę więcej kapitału i kredytu, otwarcia własnego sklepu w mieście i — pokazania im. Radził się mnie. Znalazłem się wysunięty na stanowisko głowy rodziny. Matka moja schroniła się u mnie w lutym a z niedatowanego listu zachowanego przez mego brata Franka dowiaduję się, że rzeczywiście pojechałem do Wokingham — o wycieczce tej kompletnie ] zapomniałem — prawdopodobnie wczesną wiosną, by rozważyć prospekty firmy Bracia Wells, skład sukna (i sklep zegarmistrzowski) tamże. Przekonałem się, że widoki te nie były zbyt świetne.
Nie miałem zupełnie bonapartowsko–northcliffowskiej dyspozycji do kierowania i posługiwania się swoją rodziną.. Wrażeniem moim jest, że byłem nagły, szorstki i głupi w związku z całą tą gmatwaniną, oraz zdaje mi się, że prawie grubiańsko nie bacząc na upokorzenia i przykrości wywoływane takim postępowaniem, eksperymentowałem z moim ojcem i matką — prawdopodobnie myśl podsunęła moja matka — dając im do przepisywania arkusze lekcyj. Biedni, kochani, żeby zrobić to należycie mieli mniej więcej podobne kwalifikacje jak do robienia tłumaczeń z sanskrytu. Przekonuję się również z listów jakie zachował mój brat Freddy, że chciałem, by zaprzestał sukiennictwa i starał się uzyskać stypendium celem studiowania sztuki w South Kensington. Istniały różne niestałe plany co do spółek i przedsiębiorstw, które znikały tak jak przychodziły, jak śnieg w lecie. W dodatku do wszystkich innych drobnych zajęć, do których się brałem, zdaje się że w owym czasie podjąłem się zorganizowania, gdy zgłosiło się kilku ewentualnych kandydatów, specjalnego kursu geologii, przygotowującego do egzaminu na uniwersytecie londyńskim. To samo w sobie było skomplikowanym zadaniem wymagającym bacznej uwagi, czytania i zrównoważonego sądu. Kurs ten nie odbył się wcale. Freddy’ego usunięto z Wokingham gdzieś w kwietniu lub maju. W tym czasie matka moja już zamieszkała z moim ojcem i moim bratem Frankiem w Nyewoods a Freddy zajął wolny pokój przy Haldon Road, jeździł codziennie do Londynu, dzieląc tam swój czas między beznadziejne poszukiwanie posady oraz, z malejącą nadzieją, dowiadywanie się o możliwość otwarcia własnego sklepu, nie posiadając właściwie żadnego kapitału. Po namyśle doszedł do przekonania, że nie może pracować w spółce z bratem Frankiem a dla nas obu stawało się coraz bardziej jasnym, że z tak małym kapitałem, jakiśmy posiadali, niemożliwym byłoby otrzymać towary po właściwej cenie hurtownej. Wpadlibyśmy w ręce pośredników, którzy specjalizują się w niszczeniu pełnych nadziei początków ludzi pragnących zostać drobnymi detalistami. Obaj znaliśmy się mało na sprawach finansowych ale pewne wiadomości przecież posiadaliśmy.
Mam jeszcze swoje stare książeczki bankowe. Na początku r. 1983 otwarłem już wspomniane konto w Oddziale Wandsworth’skim obecnego Westminster Bank, i z pierwszego z tych małych tomików, które niebawem stają się większe i grubsze, dowiaduję się, że w owym roku zarobiłem 380 funtów, 13 szylingów, 7 pensów. Mój kwartalny rachunek zwykle wynosił około 50 funtów. Pod koniec roku jednakowoż spadł do 25 funtów, 15 szylingów, 1 pensa. Funt miał wówczas większą wartość niż teraz, jednak w sposób oczywisty sprawy majątkowe rodziny Wellsów obracały się w obrębie bardzo wąskiego marginesu bezpieczeństwa. Zdaje się, że wypłaciłem czeki różnym Wellsom, identyczności ich obecnie stwierdzić się nie da, w sumie 109 funtów. Większość tych pieniędzy, a bodaj wszystkie, prawdopodobnie wysłane były pod adresem moich rodziców w Nyewoods.
Pewnego wieczoru dałem dwie godziny mojemu nowemu studentowi geologii. Obecnie zupełnie go nie pamiętam, ale prawdopodobnie wprowadziłem go w kilka typowych skamielin. Gdzie się o te skamieliny wystarałem tego nie wiem, ale możliwym jest, że je wypożyczyłem. W każdym razie około dziewiątej czy dziesiątej wieczór szedłem szybko po pochyłości Villiers Street do stacji kolei podziemnej Charing Cross, z ciężką torbą okazów. Chwycił mnie atak kaszlu. Znowu uczułem krew i poczułem przestrach, który występował łącznie z tym, a kiedy wsiadłem do pociągu wyciągnąłem chusteczkę i stwierdziłem, że jest cała szkarłatna. Kaszlałem siedząc sam w brudnym przedziale i starałem się nie kaszleć, siedząc bardzo spokojnie i mówiąc sobie, że to nic takiego, aż dojechałem do Putney Bridge. Wtedy kaszel ustał. Byłem głodny, gdy przyszedłem do domu, a ponieważ nie chciałem, by mnie od razu wyprawiono do łóżka, ukryłem moją chusteczkę, która mogła mnie zdradzić i nie chciałem nawet sam do niej zaglądać, ponieważ pragnąłem wierzyć, że nie odkaszlnąłem nic prócz trochę zanieczyszczonej flegmy, i zjadłem obfitą kolację. Myśl, że będę znowu miał recydywę, że będę znowu musiał przestać pracować, była nie do zniesienia. Poszedłem spać bez wypadku. O trzeciej godzinie nad ranem starałem się za wszelką cenę nie kaszleć. Ale tym razem krew płynęła i płynęła i zdawała się być zdecydowana zadławić mnie z kretesem. To nie była utarczka; to był wielki atak.
Pamiętam oświetlony świecą pokój, brzask wpadający niebawem, żonę moją i ciotkę w koszulach nocnych i szlafrokach, doktora wezwanego w pośpiechu i uwagę zogniskowaną na miednicy, w której było coraz więcej krwi. Niebawem przyłożono mi woreczki z lodem do piersi, ale ja wciąż poruszałem je, by usiąść do dalszego ataku kaszlu. Przypuszczam, że owej nocy byłem niezwykle bliski śmierci, ale pamiętam tylko swoją irytację na myśl, że to uniemożliwi mi danie wykładu, który zobowiązałem się wygłosić następnego dnia. Krwotok ustał nim ustało moje życie. Niebawem leżałem rozciągnięty pod swojemi woreczkami z lodem, cichy i ledwie dyszący, ale żywy.
Kiedy obudziłem się po nieokreślonej przerwie czułem się jak gdyby wszystkie zmartwienia i kłopoty zniknęły z mego mózgu. Byłem przyjemnie zmęczony i spokojny, byłem ośrodkiem małego pełnego uwagi światka. Musiałem głodować przez tydzień, wolno mi tylko było zażywać mniej więcej łyżkę owego doskonałego środka pobudzającego, zwanego ekstraktem Walentego. Zstąpił na mnie ów piękny brak odpowiedzialności, bardzo podobny do tego jakj przychodził na wielu spośród żołnierzy, których z Wojny światowej wysyłano do szpitali lub do Anglii. Niczego więcej nie mogłem zrobić, niczego nie mogłem załatwić i było mi wszystko jedno. Wyszedłem z swej walki z honorem i nikt nie mógł mi kazać, bym nadal prowadził te kursa. Pozbyłem się ich. Mogę pisać albo mogę umrzeć. Mniejsza z tym. Kulminacyjne wydarzenie tej fazy mego życia nastąpiło po siedmiu dniach, kiedy dano mi cienką kromkę chleba z masłem.
W dzień lub dwa od tej katastrofy pisałem ołówkiem heroicznie niewyraźnie listy do swych przyjaciół i świetnie się tym bawiłem. „Omal nie wysłałem biletów p. p. c. w czwartek rano, ale przyszło mi namyśl, że wyszły z mody” — taki był ich styl. „Już nigdy nie będę musiał uczyć” — piszę do Miss Healey. Współczujące odpowiedzi nadeszły niebawem. Adeline Roberts, naprawdę przerażona mc stanem uważała za swój obowiązek napisać do mnie list najuprzejmiejszy i najczulszy z religijnymi ekshortacjami. Nie pamiętam jak jej odpowiedziałem, ale było to w stylu podmiejsko–londyńskiego Voltaire’a. Żałuję tego do dnia dzisiejszego. Dr Collins dowiedział się o mojej chorobie i również napisał. W liście jego odnalazłem coś jak gdyby ofiarowanie pomocy i odpisałem mu m. i. zapewniając, że miałem „rezerwy” na mniej więcej rok.
W miarę jak nabierałem sił przekonywałem się, że mam wyjątkowo jasną głowę i zrównoważony umysł. Podczas swej rekonwalescencji zabawiałem się graniem w warcaby i szachy z bratem Fredem. Dotąd był on zawsze lepszym graczem ode mnie a ja grałem pospiesznie i niedokładnie. Teraz od pewnego czasu przekonywałem się, że potrafię go przejrzeć i że nie może się ze mną równać. I nagle zrozumiałem zasadnicze punkty jego problemu. Z południowej Afryki przyszło zapotrzebowanie na pomocnika handlowego, wysokość płacy wyglądała bardzo ładnie w porównaniu z angielskimi pensjami, a jego ta propozycja na pół przerażała a na pół pociągała. To była rzecz dla niego wymarzona. Był uczciwy, trzeźwy, porządny i miły, był w najwyższym stopniu godny zaufania a brak mu było tupetu, bystrości i pewności siebie koniecznej do osiągnięcia jakiegokolwiek powodzenia handlowego w Anglii. W koloniach pomocnicy handlowi nie są uczciwi i pewni, jakimi muszą być w Anglii, czują powiew sposobności i zew wolności osobistej, tak że tam jego przymioty zrównoważenia i uczciwości byłyby czymś bardzo cennym, i dlatego postanowiłem, że musi wyjechać. Musiałem zwalczyć silny uczuciowy opór ze strony mej matki, ale fakt, że zgadzam się z Freddym bardzo go podtrzymywał i w mniej więcej tydzień umowa została zawarta i poszukiwacz przygód kupował swoją wyprawę i pakował się do wyjazdu do Kapsztadu — gdzie zdobył powodzenie i majątek i skąd wreszcie powrócił do Anglii „dobrze zaopatrzony” w wieku blisko lat sześćdziesięciu, ożenił się z bliską kuzynką ze strony matki i obdarzył mnie jedną i jedyną moją bratanicą. Gdy w ten sposób Freddy został zabezpieczony i gdy zobowiązał się, że będzie pokrywał część wydatków w Nyewoods, skoro tylko otrzyma pierwszą pensję, umysł mój był wolny i mógł zająć się szczegółami mego własnego problemu.
Sytuacja moja nie była bez wyjścia. Już raz nastąpiło zmniejszenie się mojej zdolności zarobkowej w połowie r. 1891, kiedy po mniejszym krwotoku miałem zamiar zaprzestać prowadzenia kursów u Briggs’a. Wówczas nie znalazł odpowiednio wykwalifikowanego zastępcy, wobec czego po wypoczynku znowu podjąłem swe zajęcie. Kursy moje zwiększyły się i rozszerzyły, przyjęliśmy wobec tego stałego asystenta, J. M. Lowson’a, znacznie lepszego ode mnie botanika i lojalnego oraz miłego kolegę. Ułożyliśmy, że mój przyjaciel i dawny kolega A. M. Davies, obecnie wybitny geolog, zastąpi mnie w prowadzeniu reszty kursów, podczas gdy moje nazwisko zostanie na błyszczącej Briggsowskiej liście ludzi z celującymi kwalifikacjami jako nauczyciela biologii, a ja w dalszym ciągu prowadziłem lekcje korespondencyjne i zabrałem się do napisania podręcznika geografii, którego nigdy nie dokończyłem. Los pchał mnie do pióra wbrew mnie samemu, Doszedłem do przekonania, że odtąd muszę uważać prowadzenie kursów w Londynie za leżące poza zasięgiem moich możliwości a zatem mogliśmy wyprowadzić się z miasta do jakieś mniej zabudowanej i zdrowszej okolicy. Ale nimeśmy to zrobili, postanowiliśmy, ze względu również na dość lichy stan zdrowia mej małej ciotki, wyjechać wszyscy troje na dwutygodniowy wypoczynek i podreperować się w Eastbourne.
Widzę, że w maju wyjąłem z banku 30 funtów i nie mam wątpliwości, że ta gigantyczna suma przedstawia ową ekspedycję do Eastbourne.
Kiedy przeglądam te pożółkłe stare książeczki bankowe widzę blisko tej notatki inną: 19 maja Gregory 10 funtów. Przypomina mi to jedną z najjaśniejszych chwil w moim życiu i nie mogę o tym nie wspomnieć tutaj. Mój dawny kolega R. A. Gregory znajdował się właśnie wtedy w gorszym położeniu ode mnie; nie miał zupełnie gotówki i ja pożyczyłem mu tę sumę! (Jaką odwagę i zaufanie mieliśmy w owych czasach)! Za jakiś tydzień oddał mi ją. Nigdy od tej pory w całym moim życiu nikt; nie zwrócił mi pożyczonych pięciu czy dziesięciu funtów, z wyjątkiem Gregory’ego. A potem zabraliśmy się razem do roboty i opracowali wspólnie mały ale pożyteczny skrót egzaminowy zatytułowany Fizjografia do egzaminu, który sprzedaliśmy natychmiast pewnemu» wydawcy za 20 funtów — czym podzieliliśmy się po połowie..
Kiedy już byłem w Eastbourne dwa lub trzy dni, całkiem przypadkowo odkryłem właściwą drogę do niezwiązanej z żadną redakcją a z powodzeniem prowadzonej pracy dziennikarskiej. Znalazłem ukryty sekret w książce J. M. Barrie’go zatytułowanej Kiedy człowiek jest kawalerem. Niech mi wolno będzie zacytować owe drogocenne słowa, przez które znalazłem zbawienie. „Zdaje mi się, że wy początkujący”, powiedział mędrzec Rorrison „jesteście tylko zdolni do pisania o swoich poglądach na politykę, o rozważaniach na temat sztuki oraz o teoriach życia, które czasem nawet uważacie za oryginalne. Redaktorzy nie chcą takiego materiału, bo ich czytelnicy go nie chcą… Widzicie tu tę fajkę? Simms pewnego dnia zobaczył jak naprawiam ją lakiem, i w dwa dni potem znalazł się artykuł o tym w Scal ping Knife. Kiedy wyjechałem zeszłego lata prosiłem go by zaglądał od czasu do czasu do mojego domu i odwracał świeży ser, jaki mi przysłano ze wsi. Oczywiście zapomniał to zrobić, więc po powrocie robiłem mu wymówki, że nie dotrzymał swej uroczystej obietnicy, zatem on zemścił się ogłaszając artykuł pod tytułem „Olejny obraz Rorrisona”. W artykule tym wyjaśniono, że bezpośrednio przed swoim wyjazdem na wakacje Rorrison otrzymał w prezencie olejny obraz. Przypomniawszy sobie, gdy przyjechał do Paryża, że obraz, który przysłano mu mokry ze sztalug, zostawił na stole, zatelegrafował do autora z prośbą, by obraz odłożył w miejsce bezpieczne od kurzu i kota. Autor przyrzekł to uczynić, ale kiedy Rorrison wrócił zastał obraz w tym samym miejscu, gdzie go zostawił. Pobiegł do mieszkania swego przyjaciela, by go zarzucić wymówkami i uczynił to tak skutecznie, że jak powiada jego przyjaciel w artykule, Już nigdy więcej nie oddam żadnej przysługi Rorrisonowi!’
„Ale dlaczego” zapytał Rob „zamienił ser w obraz olejny?”
„Tutaj znowu objawia się instynkt dziennikarski. Widzicie, ser jest czymś zbyt plebejuszowskim, by stanowić przedmiot artykułu w Scalping Knife, wobec czego Simms zrobił z niego olejny obraz. Moją chińską parasolkę opisał z kilku punktów widzenia w trzech rozmaitych gazetach. Kiedy gram na fortepianie kładę skrawki papieru na nuty, by się nie zagubić, a on za opisanie tego zarobił trzy gwinee. Raz wyzwałem go do napisania artykułu o źdźble słomy, która sterczała z mej ramy okiennej i był to jeden z najciekawszych artykułów jakie kiedykolwiek napisał. Następnie jeszcze sprawa skrzyni ze starymi ubraniami i innymi rozmaitościami, którą obiecał mi przechować gdy się przeprowadzałem. Sprzedał wszystko handlarzowi za dwie doniczki i napisał artykuł o tej transakcji. Następnie umieścił inny artykuł o doniczkach, a gdy zjawiłem się u niego z żądaniem mej własności, zrobił z tego trzeci artykuł”.
Dlaczego nigdy przedtem nie przyszło mi to na myśl? Latami szukałem rzadkich i cennych tematów. Ponowne odkrycie jedyności! Sztywny wszechświat! Im bardziej mnie odrzucano tym wyżej mierzyłem. Przez cały czas mierzyłem ponad tarczę. A po prostu trzeba było obniżyć cel — i trafić.
Obniżyłem mój cel i wskutek niezwykle szczęśliwego zbiegu okoliczności trafiłem od razu. Moje opiekuńcze Przeznaczenie wszystko dla mnie przygotowało. Sprawiło, że amerykański milioner W. W. Astor, niezbyt obznajomiony z dziennikarskimi tradycjami Fleet Street, osiadł w Londynie i kupił Pall Mali Gazette. Skoro transakcja była skończona zawezwał do siebie redaktora i kazał mu zmienić linię polityczną. Redaktor i większość redakcji zrezygnowała, ku najwyższemu zdumieniu Astora, który rozglądając się za bezpośrednim następcą i spotka wszy na pewnym obiedzie przystojnego i miłego młodego człowieka, spadkobiercę hrabiego Brownlow, Harry’ego Cnst, którego znajomość literatury i świata była tak oczywista jak jego sposób bycia ujmujący, ofiarował mu z miejsca opróżnione stanowisko redaktora. Cust był przyjacielem W. E. Henley’a, redaktora małego, inteligentnego i wojowniczego National Observer i do niego udał się po radę i pomoc. Zebrano grono redakcyjne, w którym doświadczeni dziennikarze byli pomieszani z pisarzami o ostrzejszym zmyśle literackim, i w najlepszym nastroju i z wspaniałym nieoglądaniem się na wydatki — bo czyż Astor nie był notorycznie multimilionerem — Cust zabrał się do zrobienia z Pall Mall Gazette najwspanialszego ze znanych dzienników. Wynajęto wielki i luksusowy lokal w zachodniej dzielnicy koło Leicester Square. Wszystkich nadających się do tego w towarzyskim kole Custa i literackim świecie Henley’a wezwano do pomocy, rady, krytyki. Między innymi dziwnymi przepisami redakcji był jeden głoszący, że każdy nadesłany artykuł musi zostać przeczytany. Wysokość płac była wyjątkowo dobra na owe czasy i mniej miejsca było poświęcone wiadomościom i polityce a więcej sprawom literackim niż w jakiejkolwiek innej gazecie wieczornej.
Zupełnie nie wiedząc o tym rozwijaniu się szlachetnych zamiarów w obrębie zimnego oporu prasy londyńskiej, leżałem w dobrotliwym słońcu i pod białym przylądkiem Beachy Head i czytałem Barriego. Czytałem go pospiesznie. Jak w jego interpretacji wydawało się to łatwe! Pogrążyłem się w przyjemne rozmyślania. Zastanawiałem się, że skoro tylko zapomni się jak strasznie życie może być poważne, stawało się strasznie zabawne. Na przykład ci inni ludzie na plaży…
Wróciłem do mieszkania z głównym zrębem artykułu pt. Pobyt nad morzem nagryzmolonym na odwrocie listu i na jego kopercie. Kuzynka moja Berta Williams z Windsoru była stenotypistką. wobec czego posłałem do niej artykuł do przepisania. Następnie posłałem go do Pall Mall Gazette i otrzymałem korektę prawie odwrotną pocztą. Pracowałem już nad drugim artykułem, który również został przyjęty. Następnie wydobyłem humorystyczny artykuł, który napisałem dawno temu dla Science Schools Journal, i opracowałem go na nowo pt. Człowiek z roku milion. Ukazał się on potem w Pall Mall Budget. Był tam ilustrowany i ktoś z Punch’a ubawił się nim, zacytował i dodał nową ilustrację. Uczyłem się rzemiosła pisarskiego lekko i pewnie, nie rozumiejąc, źe terminowałem. Science Schools Journal, University Correspondent, Educational Times, Journal of Education, były niejako moimi zeszytami z ćwiczeniami a moje nieskończone ilości listów do tak przychylnych osób jak Elżbieta Healey a nawet moje rozmowy z bystrymi kolegami jak Walter Low, wyzwalały mnie z ograniczonego słownictwa mojego chłopięctwa, zaostrzały frazeologię i rozwijały umiejętność ekspresji. Wreszcie posiadłem wszystkie sztuczki pisarskie.
Nie przypominam sobie porządku poszczególnych szkiców, dialogów i essejów, które napisałem w tym inauguracyjnym roku dziennikarskim. Sypały się jak z rękawa. Niektóre z najlepszych znajdują się zebrane w dwóch książkach, jeszcze znajdujących się w handlu pt. Pewne sprawy osobiste i Wybrane rozmowy z wujem. Liczne z tych artykułów były dosyć dobre by je wydrukować, ale nie wartały tyle aby je przedrukowywać. Barrie zainteresował się jednym z tych artykułów i zapytał Cusfa, kto go napisał. Kiedy Cust wyraził uznanie dla mojej pracy i domagał się więcej artykułów, poprosiłem go, by dał mi trochę pracy recenzyjnej i redakcyjnej, bym mógł dorobić do swych dochodów, kiedy nie czułem się w nastroju by tworzyć, i Cust zgodził się na to. Niebawem zaczęły przychodzić książki do oceny…
Za dwa miesiące zarabiałem więcej pieniędzy niż kiedykolwiek w czasie, gdy prowadziłem kursa. Było to niesłychane. Zapomniałem o całym tragizmie mojej choroby i w sierpniu w nastroju powracającej wiary w siebie przenieśliśmy się do domu, jaki żona moja wyszukała w Sutton, Cumnor Place 4. Nyewoods czytał artykuły, słyszał o miesięcznych czekach, uczestniczył, cieszył się i był szczęśliwy. Zaczęli do mnie pisać redaktorzy innych gazet. Nadal jednak prowadziłem kursy korespondencyjne, pracowałem nad podręcznikiem geografii i współpracowałem z Gregorym.
Mieszkałem w Sutton aż do Bożego Narodzenia, kiedy to, jak opowiem szczegółowiej w następnym rozdziale, opuściłem moją kuzynkę. Rozstaliśmy się, a ja zamieszkałem z Catherine Robbins w Londynie, na Mornington Place 7 (styczeń 1894). Catherine przygotowywała się do egzaminu na stopień bakałarza nauk ścisłych i pisaliśmy obok siebie w naszym frontowym pokoju na parterze, włóczyliśmy się po Londynie w poszukiwaniu materiału do artykułów i czuliśmy się ze sobą bardzo szczęśliwi.
W dalszym ciągu pisałem pilnie i w nastroju podniecenia, przekonywałem się, że pomysły przychodziły nii coraz łatwiej, a zwrot manuskryptu stawał się teraz rzadki. Redaktorzy zaczynali teraz szukać mnie, a j a uczyłem się tego, co im będzie odpowiadało. Ale o szczegółach tych lat czeladniczych opowiem później. Tutaj podam tylko świadectwo moich małych książeczek bankowych, by pokazać, jak moje finansowe trudności zmniejszyły się i jak je przezwyciężyłem. W r. 1893 zarobiłem 380 funtów, 13 szylingów, 7 pensów, a było niezwykle trudno związać koniec z końcem. Zdaje się, że porwałem Catherine Robbins posiadając kapitału brutto mniej niż 100 funtów. W r. 1894 zarobiłem 583 funtów, 17 szylingów, 7 pensów; w r. 1895 792 funty 2 szylingi, 5 pensów, a w r. 1896 1.056 funtów, 7 szylingów, 9 pensów. Co roku przez szereg lat dochód mój zwiększał się w ten sposób. Byłem w stanie stworzyć zadawalającą podstawę dla Nyewoods za pomocą regularnych wpłat, spłacić wszystkie koszta mojego rozwodu, wypłacać punktualnie alimenty Isabel, wygodnie pozwolić sobie na te coraz mniejsze napady choroby, jakie jeszcze były przede mną, zebrać rosnącą nadwyżkę i niebawem wybudować dom i spłodzić dzieci. Mogłem przenieść mego ojca, matkę i brata z Nyewoods do lepszego domu w Liss, Roseneath, w r. 1896 a potem go dla nich kupić. Moje znaczniejsze kłopoty z bytem materialnym skończyły się. Przeznaczenie moje zdawało się być zadowolone z mojego dalszego postępu i nie było już więcej katastrofalnych ciosów tylko zbawienne przesunięcia na nowe stanowiska i do szerszych możliwości. Ostatni główny punkt zwrotny na drodze do powodzenia nastąpił wtedy, gdy z ustami pełnymi krwi szedłem przez Villiers Street do stacji Charing Cross.