20 Robb J D O włos od śmierci

J.D. ROBB

O WŁOS OD ŚMIERCI


Tobą śmierć żywię, w tobie pogrzebiona,

Nią się pożywisz i śmierć wreszcie skona.


William Szekspir, Sonet CXLVI

(przeł. J.M. Rymkiewicz)



Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne,

każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.


Lew Tołstoj, „Anna Karenina” (przeł. K. Iłłakowiczówna)


PROLOG

Chęć, by w środku nocy napić się orange fizzy, uratowała życie Nixie. Kiedy się obudziła, zestaw ręczny Jelly Roll, z którym nigdy się nie rozstawała, wskazywał kilka minut po drugiej.

Nie wolno jej było podjadać między posiłkami, mogła jeść tylko o określonych godzinach produkty z listy sporzą­dzonej przez matkę. A druga w nocy na pewno nie była właściwą porą.

Ale Nixie umierała z ochoty na orange fizzy.

Odwróciła się do swojej najlepszej przyjaciółki w całej galaktyce, Linnie Dyson, która u niej nocowała, ponieważ rodzice Linnie świętowali rocznicę ślubu w jakimś ele­ganckim hotelu.

I uprawiali tam seks. Mama i pani Dyson opowiadały o wystawnej kolacji, tańcach i takich tam, ale chodziło o seks. Chryste, ona i Linnie mają dziewięć lat, nie dwa. Wiedzą, w czym rzecz.

Zresztą guzik je to obchodzi. W sumie rzecz sprowadza­ła się do tego, że mama, Potwór Regulaminowy, nagięła za­sady dotyczące przyjmowania gości w tygodniu. Nawet je­śli musiały zgasić światło o wpół do dziesiątej, jakby miały po dwa latka - obie z Linnie rewelacyjnie się bawiły.

Do wyjścia do szkoły pozostało jeszcze wiele godzin, a Nixie umierała z pragnienia. Znowu szturchnęła Linnie.

- Obudź się!

- Nie. Jeszcze jest noc.

- Już jest rano. Druga nad ranem. - I dlatego było tak strasznie zimno. - Mam ochotę na orange fizzy. Zejdźmy do kuchni. Podzielimy się.

Linnie tylko coś mruknęła, odwróciła się na bok i na­ciągnęła kołdrę niemal po czubek głowy.

- No to ja idę - oznajmiła Nixie syczącym szeptem.

W pojedynkę nie było tak zabawnie, ale Nixie wie­działa, że w życiu nie zaśnie, bo będzie myślała o napoju. Musiała pójść aż do kuchni, ponieważ mama nie zgadzała się, żeby miała w swoim pokoju autokucharza. Równie dobrze mogę siedzieć w więzieniu, pomyślała Nixie, gra­moląc się z łóżka. Równie dobrze mogę siedzieć w więzie­niu w roku 1959, a nie mieszkać we własnym domu w ro­ku 2059.

Mama zakodowała wszystkie automaty, tak że Nixie i jej brat Coyle mieli dostęp wyłącznie do zdrowych pro­duktów.

Równie dobrze mogli jeść błoto.

Ojciec mówił: „Zasady to zasady”. Lubił to powtarzać, choć czasem, gdy mamy nie było, mrugał znacząco do dzie­ci i zamawiał lody albo chipsy.

Nixie odnosiła wrażenie, że mama dobrze o tym wie, ale udaje nieświadomą.

Wyszła na paluszkach ze swojego pokoju, śliczna mała dziewczynka z gęstymi lokami barwy platyny. Jej jasno­niebieskie oczy już przyzwyczaiły się do mroku.

Rodzice zawsze zostawiali przytłumione światło w ła­zience na końcu korytarza, na wypadek gdyby komuś w nocy chciało się siusiu albo coś w tym rodzaju.

Wstrzymując oddech, minęła pokój brata. Gdyby Coyle się obudził, mógłby poskarżyć. Czasami był strasznie nie­miły, choć z drugiej strony potrafił też być bardzo zabawny.

Przelotnie zastanowiła się, czy go nie obudzić i nie zapro­ponować, żeby towarzyszył jej w tej przygodzie.

Nie. Było coś podniecającego w samotnym skradaniu się po domu. Nixie cichutko jak myszka przeszła obok sy­pialni rodziców. Miała nadzieję, że przynajmniej tym ra­zem radar mamy nie zadziała.

W absolutnej ciszy schodziła po schodach.

Ale na dole też pilnowała się, żeby nie narobić hałasu. Pozostały jej jeszcze do pokonania pokoje Ingi, gosposi, które znajdowały się na prawo od kuchni. Na prawo od ce­lu. Inga zwykle była w porządku, ale w żadnym razie nie pozwoliłaby pić orange fizzy w środku nocy.

Zasady to zasady.

Tak więc Nixie nie zapaliła świateł i wkradła się do wielkiej kuchni niczym złodziej. To tylko zwiększyło ekscy­tację. Żaden orange fizzy nigdy nie będzie smakował tak rewelacyjnie jak ten, pomyślała dziewczynka.

Otworzyła drzwi lodówki. Nagle przyszło jej do głowy, że mama może liczyć takie rzeczy. Prowadzić rejestr napo­jów gazowanych i przekąsek.

Teraz jednak nie mogła już zawrócić. Jeśli będzie mu­siała zapłacić za tę przyjemność, to trudno, później o tym pomyśli.

Zaciskając dłoń na zdobyczy, poszła na koniec kuchni, skąd mogła obserwować drzwi do pokojów Ingi i schować się za szafką, jeśli zajdzie taka potrzeba.

W ciemności otworzyła butelkę i wzięła do ust pierw­szy łyk zakazanego napoju.

Tak ją to uradowało, że w kącie kuchni przez mamę na­zywanym kącikiem śniadaniowym usiadła na ławie, by smakować napój do ostatniej kropli.

Sadowiła się wygodnie, gdy usłyszała szmer. Szybciut­ko położyła się na ławie. Dostrzegła jakiś ruch i pomyślała: No to po mnie!

Ale cień przemknął wzdłuż blatu ku drzwiom miesz­kanka Ingi, po czym zniknął w środku.

Mężczyzna. Nixie musiała zakryć usta dłonią, by stłu­mić chichot. Inga ma chłopaka! A przecież jest taka stara - musi mieć co najmniej czterdzieści lat. Wyglądało na to, że państwo Dysonowie nie są jedynymi, którzy tej nocy uprawiają seks.

Nie mogąc się powstrzymać, Nixie zostawiła orange fizzy na ławie i zsunęła się na podłogę. Musi zerknąć, po prostu musi. Podkradła się ku otwartym drzwiom, wśli­znęła do niewielkiego saloniku Ingi i ruszyła ku otwar­tej sypialni. Stanęła na czworakach i wsunęła głowę do środka.

Niech no tylko opowie o tym Linnie! Linnie będzie okropnie zazdrościła.

Z dłonią na ustach i oczami błyszczącymi od tłumione­go śmiechu, Nixie wychyliła się, przekrzywiając głowę.

Zobaczyła, jak tamten mężczyzna podcina Indze gardło.

Zobaczyła tryskający strumień krwi i usłyszała okrop­ny, bulgoczący jęk. Cofnęła się gwałtownie, jej oddech z sykiem uderzył w dłoń. Sparaliżowana z przerażenia, usiadła z plecami przyciśniętymi do ściany. Serce dudniło jej w piersi.

Mężczyzna przeszedł tuż obok niej.

Łzy trysnęły Nixie z oczu i spłynęły po palcach. Choć drżała na całym ciele, poczołgała się, używając krzesła jak tarczy, i zdjęła ze stołu kieszonkowe łącze Ingi.

Wybrała numer alarmowy.

- On ją zabił, on ją zabił! Musicie przyjechać! - szep­nęła, ignorując pytania zadawane z drugiej strony. - Na­tychmiast! Przyjeżdżajcie natychmiast! - Na koniec poda­ła adres.

Zostawiła aparat na podłodze i poczołgała się dalej, ku wąskim schodom prowadzącym z saloniku Ingi na piętro.

Nixie chciała być teraz z mamą.

Nie pobiegła, nie ośmieliła się. Nie wstała. Nogi miała dziwne, miękkie, jakby kości całkiem się roztopiły. Z gard­łem zaciśniętym od płaczu przesuwała się na brzuchu przez hol. Ku swemu przerażeniu zobaczyła cień - nie, te­raz były dwa. Jeden wszedł do jej pokoju, drugi do pokoju Coyle'a.

Pojękując cichutko, wlokła się do sypialni rodziców. Usłyszała hałas, coś w rodzaju tąpnięcia, i przycisnęła twarz do dywanu. Żołądek skoczył jej do gardła.

Zobaczyła dwie ciemne postacie mijające drzwi, zoba­czyła tych ludzi. Usłyszała ich, mimo że poruszali się tak, jakby byli tylko cieniami.

Roztrzęsiona Nixie przeczołgała się obok fotela i stoli­ka z kolorową lampą. A potem jej dłoń pośliznęła się na czymś ciepłym i mokrym.

Podciągnęła się i spojrzała na łóżko. Na mamę i tatę. Na krew, która zalewała ich ciała.

ROZDZIAŁ 1

Morderstwo zawsze jest zniewagą i tak było od czasu, gdy pierwsza ludzka ręka rozbiła kamieniem pierwszą ludzką czaszkę. Jednakże krwawe i brutalne pozbawienie życia ca­łej rodziny we własnych łóżkach to szczególna forma zła.

Eve Dallas z wydziału zabójstw policji nowojorskiej za­stanawiała się nad tym, gdy patrzyła na Ingę Snood, lat czterdzieści dwa. Służąca, rozwiedziona. Martwa.

Z rozbryzgów krwi i położenia ofiary odtworzyła praw­dopodobny przebieg zbrodni. Morderca otworzył drzwi, podszedł do łóżka, szarpnięciem uniósł głowę kobiety, przypuszczalnie za średniej długości blond włosy, i prze­ciągnął ostrzem - od prawej do lewej - po gardle, przeci­nając żyłę szyjną.

Relatywnie czysto, z pewnością szybko. Przypuszczalnie cicho. Mało prawdopodobne, by ofiara miała czas pojąć, co się dzieje. Brak obrażeń wskazujących na obronę, żadnych innych urazów, żadnych śladów walki. Tylko krew i trup.

Eve wyprzedziła zarówno swoją partnerkę, jak i tech­ników. Wezwanie przekazano funkcjonariuszom patrolują­cym dzielnicę, ci z kolei wezwali wydział zabójstw. Eve po­wiadomiono tuż przed trzecią nad ranem.

Musiała obejrzeć pozostałe ciała, zbadać miejsca zbrodni. Wychodząc, zwróciła się do policjanta trzymają­cego straż w kuchni.

- Pilnuj, żeby nikt tam nie wchodził.

- Tak jest, pani porucznik.

Z kuchni przeszła do podzielonego na dwie części otwartego pomieszczenia: salon po jednej stronie, jadal­nia po drugiej. Standard wyższej klasy średniej, dom dla jednej rodziny. Solidny system alarmowy, który w niczym nie pomógł ani Swisherom, ani ich służącej.

Ładne meble, dobrane chyba ze smakiem. Wszystkie sprzęty i przedmioty czyste, nie sprawiały wrażenia, że je przesunięto. Brak śladów włamania, choć mnóstwo tu ła­twej do wyniesienia elektroniki.

Na piętrze Eve najpierw poszła do sypialni właścicieli domu. Keelie i Grant Swisherowie, lat trzydzieści osiem i czterdzieści. Podobnie jak w przypadku służącej wygląd zwłok nie świadczył o walce. Tylko dwoje ludzi, którzy spali we własnym łóżku, a teraz byli martwi.

Eve dostrzegła kosztowny męski zegarek elektroniczny na jednym stoliku nocnym i złote kolczyki na drugim.

Nie, to nie było włamanie.

Opuściła sypialnię w chwili, kiedy jej partnerka, de­tektyw Delia Peabody, wchodziła po schodach. Troszkę ku­lała.

Tak szybko pozwolili jej wrócić do pracy?, pomyślała ze zdziwieniem Eve. Delia zaledwie trzy tygodnie temu zosta­ła ciężko pobita w zasadzce przed blokiem, w którym mieszkała. Eve wciąż miała przed oczyma wierną Peabody na szpitalnym łóżku, posiniaczoną, z połamanymi nogami, nieprzytomną.

Lepiej odpędzić ten obraz i poczucie winy. Lepiej pa­miętać, że sama też nienawidzi szpitali, a czasami praca jest lepsza od wymuszonego odpoczynku.

- Pięć trupów? Napad na dom? - Lekko zadyszana Pea­body gestem wskazała parter. - Mundurowy przy drzwiach podał mi najważniejsze informacje.

- Na to wygląda, choć jeszcze nic nie wiemy na pewno.

Na dole służąca, w sypialni przy kuchni. Spała w łóżku, podcięli jej gardło. Właściciele są tutaj. Ten sam wzór. Dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, w pozostałych poko­jach na tym poziomie.

- Dzieci? Chryste!

- Z raportu pierwszego policjanta na miejscu zbrodni wynika, że to chłopiec. - Eve ruszyła ku następnym drzwiom i zapaliła światła. - Coyle Swisher, dwanaście lat.

Na ścianach wisiały plakaty, głównie drużyn baseballo­wych. Krew chłopca trysnęła na tors aktualnego lewego pomocnika Jankesów.

Mimo że na podłodze, biurku i komodzie panował typo­wy dla nastolatka bałagan, Eve nie dostrzegła śladów świadczących, by Coyle w przeciwieństwie do rodziców wiedział, co się dzieje.

Peabody zacisnęła wargi i odchrząknęła.

- Szybko i sprawnie - powiedziała bez emocji.

- Brak śladów włamania. Alarm nie został zniszczony. Albo Swisherowie zapomnieli go włączyć (a na to bym nie stawiała), albo ktoś znał kody, albo dysponował urządze­niem zakłócającym. Dziewczynka powinna być tutaj.

- Okay. - Peabody wyprostowała ramiona. - O wiele trudniej, kiedy chodzi o dzieci.

- I tak ma być. - Eve przeszła do sąsiedniego pokoju i zapaliła światło, by przyjrzeć się miękkiej różowo - białej pościeli, na której leżała dziewczynka z blond włosami sklejonymi krwią. - Dziewięcioletnia Nixie Swisher, tak wynika z raportu.

- Właściwie jeszcze małe dziecko.

- Taa. - Przekrzywiając głowę, Eve powiodła wzrokiem po pokoju. - Co widzisz, Peabody?

- Biedne dziecko, które nie będzie miało szansy dorosnąć.

- Tu są dwie pary butów.

- Dziewczynki, zwłaszcza z bogatszych rodzin, mają mnóstwo butów.

- Dwa plecaki, w których dzieci noszą rzeczy. Nałożyłaś żel na dłonie?

- Nie, ja...

- A ja tak. - Eve podeszła do łóżka i podniosła buty. - Różne rozmiary. Idź po mundurowego, który przyjechał pierwszy.

Peabody pośpiesznie wybiegła z pokoju, Eve natomiast odwróciła się w stronę łóżka, ku dziewczynce. Odstawiła buty i wyjęła z torby czytnik.

Tak, z dziećmi jest trudniej. Trudno dotykać małej, martwej rączki i spoglądać na młodziutką istotę, którą ograbiono z wielu lat, ze wszystkich radości i smutków.

Przycisnęła palce dziewczynki do identyfikatora i cze­kała na wynik.

- Funkcjonariusz Grimes, pani porucznik - odezwała się z progu Peabody. - Pierwszy na miejscu zbrodni.

- Kto wezwał pomoc? - zapytała Eve, nie odwracając się.

- Niezidentyfikowana kobieta.

- I gdzie ona jest?

- Ja... pani porucznik, ja założyłem, że to jedna z ofiar.

Dopiero teraz Eve się odwróciła i Grimes zobaczył wy­soką, szczupłą kobietę w męskich spodniach i zniszczonej skórzanej kurtce. Zimne brązowe oczy, obojętne oczy gli­niarza w twarzy o ostrych rysach. Włosy też miała brązo­we, krótkie i sterczące.

Cieszyła się reputacją surowej policjantki, a kiedy wbiła w niego lodowaty wzrok, wiedział, że sobie na to zasłużyła.

- Tak więc nasza kobieta dzwoni na numer alarmowy, po czym wskakuje do łóżka, żeby zabójcy mogli jej pode­rżnąć gardło?

- Ach... - Był policjantem z patrolu, krawężnikiem z dwuletnim doświadczeniem. Nie aspirował do wydziału zabójstw. - Ta mała mogła zadzwonić, pani porucznik, a po­tem próbowała ukryć się w łóżku.

- Od jak dawna nosisz odznakę, Grimes?

- Dwa lata miną w styczniu, pani porucznik.

- Znam cywilów, którzy mają lepsze wyczucie miejsca zbrodni niż ty. Piąta ofiara, zidentyfikowana jako Linnie Dyson, lat dziewięć, nie mieszka pod tym adresem, do ja­snej cholery! To nie jest Nixie Swisher. Peabody, zacznij przeszukiwać dom. Szukamy drugiej dziewięcioletniej dziewczynki, żywej albo martwej. Grimes, idioto, ogłoś Alarm Pomarańczowy. Ona może być powodem tej masa­kry. Niewykluczone porwanie. Ruszaj się!

Peabody wyjęła puszkę Seal - It z torby i pośpiesznie po­kryła sprayem swoje dłonie i buty.

- Może się gdzieś schowała. Jeśli to ona dzwoniła, Dal­las, może się tu ukrywać. Boi się wyjść albo jest w szoku. Istnieje prawdopodobieństwo, że żyje.

- Zacznij od parteru. - Eve stanęła na (Czworakach, że­by zajrzeć pod łóżko. - Dowiedz się, z którego łącza dzwo­niono na dziewięć - jeden - jeden.

- Tak jest.

Eve zajrzała do szafy, sprawdziła każdy zakamarek po­koju, w którym mogło się ukryć dziecko. Już miała wrócić do sypialni chłopca, ale przystanęła.

Jesteś małą dziewczynką, wszystko wskazuje na to, że masz kochającą miłą rodzinę. Gdzie idziesz, jak dzieje się coś złego?

Gdzieś, pomyślała Eve, gdzie sama nigdy bym nie po­szła. Bo w jej wypadku, kiedy działo się coś złego, przyczy­ną była rodzina.

Tak więc minęła pozostałe pokoje i weszła do głównej sypialni.

- Nixie - powiedziała łagodnie, uważnie się rozgląda­jąc. - Jestem porucznik Dallas z policji. Przyszłam, żeby ci pomóc. To ty wezwałaś pomoc, Nixie?

Porwanie, pomyślała znowu. Ale po co wyrzynać całą rodzinę, żeby porwać małą dziewczynkę? Łatwiej zrobić to na ulicy, a nawet włamać się do domu, uśpić dziecko i wy­nieść. Bardziej prawdopodobne jest to, że sprawcy przyła­pali ją na próbie ukrycia się i teraz leży gdzieś martwa jak pozostali.

Eve zapaliła wszystkie światła. Po drugiej stronie łóż­ka zobaczyła krwawe odciski małych dłoni - ślady prowa­dziły do łazienki.

To nie musi być krew dziecka, raczej rodziców, choć by­ło jej tu naprawdę dużo. Eve pomyślała, że dziewczynka czołgała się we krwi.

Wielka i seksowna wanna, dwie umywalki w długim blacie barwy brzoskwini, niewielka kabina z toaletą.

Ładne pastelowe kafelki pokryte krwawymi smugami.

- Cholera - mruknęła Eve, podążając za śladem w stro­nę kabiny prysznicowej z grubego zielonego szkła.

Spodziewała się zakrwawionego ciała małej dziewczynki.

Znalazła żywą - rozdygotaną i w szoku.

Dziewczynka miała krew na dłoniach, na koszuli noc­nej na buzi.

Przez chwilę, okropną chwilę, Eve wpatrywała się w to dziecko i widziała siebie. Zalana krwią kuliła się w lodo­watym pokoju, w dłoni trzymała ociekający krwią nóż, a na podłodze leżał mężczyzna, którego zadźgała na śmierć.

- Jezu, o Jezu. - Zrobiła chwiejny krok do tyłu, gotowa uciec z krzykiem. W tej samej chwili dziewczynka podnio­sła głowę, utkwiła błyszczące oczy w jej twarzy i jęknęła.

Eve otrząsnęła się gwałtownie, jakby ktoś ją spoliczkował. To nie ja, powiedziała sobie, próbując odzyskać pano­wanie nad oddechem. W niczym mnie nie przypomina.

To Nixie Swisher. Ma imię i nazwisko. Nixie Swisher.

- Nixie Swisher - powiedziała na głos. Poczuła, że się uspokaja. Dziecko żyło i była robota do zrobienia.

Obrzuciła dziewczynkę badawczym spojrzeniem, upew­niając się, że mała nie krwawi.

Chociaż odetchnęła z ulgą, kręgosłup miała zesztywnia­ły i zapragnęła, by zjawiła się tu Peabody. Nie najlepiej radziła sobie z dziećmi.

- Hej. - Kucnęła i palcami, teraz niemal już spokojny­mi, ostrożnie dotknęła odznaki, którą nosiła na pasku. - Nazywam się Dallas. Jestem policjantką. Wezwałaś nas, Nixie.

Dziewczynka miała oczy szeroko otwarte i błyszczące. Zęby jej szczękały.

- Musisz pójść ze mną, żebym mogła ci pomóc. - Eve wyciągnęła rękę, ale dziecko skuliło się, wydając dźwięk niczym złapane w pułapkę zwierzątko.

Wiem, co czujesz, mała. Dobrze wiem.

- Nie musisz się bać. Nikt nie zrobi ci krzywdy. - Unio­sła uspokajającym ruchem jedną dłoń, a drugą wyjęła ko­munikator. - Peabody, mam ją. Łazienka przy głównej sy­pialni. Chodź tutaj.

Wysiliła umysł, szukając odpowiednich słów.

- Wezwałaś nas, Nixie. Zachowałaś się bardzo mądrze i odważnie. Wiem, że jesteś przerażona, ale teraz się tobą zaopiekujemy.

- Zabili, zabili, zabili... - Oni?

Głowa Nixie trzęsła się jak u starej kobiety z poraże­niem.

- Zabili, zabili moją mamę. Widziałam, widziałam. Za­bili moją mamę, mojego tatę. Zabili...

- Wiem. Bardzo mi przykro.

- Czołgałam się po krwi. - Patrząc na Eve szeroko otwartymi, szklanymi oczami, wyciągnęła zaplamione dło­nie. - Krew.

- Jesteś ranna, Nixie? Widzieli cię? Zrobili ci krzywdę?

- Zabili, zabili...

Kiedy w pokoju pojawiła się Peabody, Nixie krzyknęła, jakby ktoś dźgnął ją nożem. Rzuciła się Eve w ramiona.

Delia znieruchomiała. Potem odezwała się bardzo spo­kojnie i cicho:

- Zawiadomię wydział opieki nad dziećmi. Jest ranna?

- Nic nie widzę. Ale jest w szoku. - Eve czuła się nie­zręcznie z dzieckiem w ramionach, mimo to objęła dziew­czynkę mocno i wstała. - Widziała morderstwo. Mamy naocznego świadka.

- Mamy dziewięciolatkę, która widziała... - powiedzia­ła cicho Peabody, podczas gdy Nixie szlochała w ramio­nach Eve. Delia wymownym ruchem głowy wskazała sy­pialnię.

- Wiem. Masz, weź ją... - Kiedy Eve usiłowała oderwać od siebie Nixie, ta kurczowo do niej przylgnęła.

- Wydaje mi się, że sama musisz się tym zająć.

- Do diabła. Wezwij tych z wydziału opieki, sprowadź tu kogoś. Zacznij oględziny domu, pokój po pokoju. Wrócę za minutę.

Eve miała nadzieję, że uda jej się przekazać dziew­czynkę jednemu z mundurowych, ale Nixie wciąż się do niej tuliła. Zrezygnowana i czujna, zniosła dziewczynkę na parter. Rozglądając się za neutralnym miejscem, wybrała pomieszczenie wyglądające na pokój do zabaw.

- Chcę do mamy. Chcę do mamy.

- Tak, wiem. Ale posłuchaj: musisz mnie puścić. Nie zo­stawię cię, ale ty nie możesz tak mocno mnie trzymać.

- Oni poszli? - Nixie wtuliła twarz w ramię Eve. - Czy cienie odeszły?

- Tak. Musisz mnie puścić, usiądź tutaj. Mam do zro­bienia parę rzeczy. I muszę z tobą porozmawiać.

- A jeśli wrócą?

- Nie pozwolę im na to. Wiem, że to jest trudne. Naj­trudniejsze. - Nie wiedząc, co począć, Eve usiadła na pod­łodze z Nixie, która wciąż się do niej tuliła. - Muszę zająć się pracą, tylko w taki sposób mogę ci pomóc. Muszę... - Jezu. - Muszę zdjąć próbki z twojej ręki, potem będziesz mogła się umyć. Poczujesz się lepiej, jak się umyjesz, zoba­czysz.

- Mam ich krew...

- Wiem. Proszę, to moja torba. Teraz wezmę próbkę krwi. I muszę nagrać rozmowę z tobą. Potem możesz pójść do łazienki i się umyć. Początek nagrania - powiedziała Eve spokojnie, po czym odsunęła od siebie Nixie. - Jesteś Nixie Swisher, tak? Mieszkasz tutaj?

- Tak. Chcę...

- A ja jestem porucznik Dallas. Teraz zdejmę próbkę krwi z twojej ręki, żebyś mogła się doprowadzić do porząd­ku. To nie będzie bolało.

- Zabili moją mamusię i tatusia.

- Wiem, bardzo mi przykro. Widziałaś ich? Ilu ich było?

- Mam na sobie ich krew.

Zabezpieczając próbkę, Eve spojrzała na Nixie. Pamię­tała, jak to jest być małą dziewczynką i mieć na sobie cu­dzą krew.

- Może się umyjesz?

- Nie mogę.

- Pomogę ci. Może chciałabyś się napić? Przyniosę... - Kiedy Nixie wybuchnęła płaczem, Eve poczuła pieczenie pod powiekami.

- Co? O co chodzi?

- Orange fizzy.

- Okay, zobaczę, czy...

- Nie, zeszłam na dół po orange fizzy. Nie wolno mi, ale zeszłam, a Linnie się nie obudziła i nie poszła ze mną. By­łam w kuchni i widziałam.

Teraz już obie były umazane krwią, ale Eve zdecydowa­ła, że mycie musi poczekać.

- Co widziałaś, Nixie?

- Cień, mężczyznę, który wszedł do pokoju Ingi. Myśla­łam... Chciałam popatrzeć, tylko przez minutkę, czy nie bę­dą tego robić, no wie pani.

- Robić co?

- Uprawiać seks. Nie wolno mi było, ale to zrobiłam i widziałam!

Na buzi dziewczynki były teraz łzy, smarki i krew. Nie mając nic innego pod ręką, Eve wyjęła ściereczkę z torby i podała małej.

- Co widziałaś?

- Miał wielki nóż i zranił ją, bardzo zranił. - Nixie zła­pała się za gardło. - I było pełno krwi.

- Możesz mi opowiedzieć, co było potem?

Z oczu dziewczynki znowu trysnęły łzy. Wytarła ściereczką policzki, zostawiając na nich czerwone smugi.

- On wyszedł. Nie widział mnie, wyszedł, a ja złapałam łącze Ingi i zadzwoniłam pod numer alarmowy.

- Postąpiłaś bardzo rozsądnie, Nixie. Bardzo mądrze.

- Ale chciałam do mamy. - Głos małej załamał się od łez i flegmy. - Chciałam do mamy i tatusia, więc poszłam na górę schodami z pokoju Ingi i zobaczyłam ich. Było ich dwóch. Weszli do mojego pokoju i pokoju Coyle'a. Wie­działam, co mają zamiar zrobić, ale chciałam do mamusi. Wślizgnęłam się do sypialni, zabrudziłam się krwią i zoba­czyłam ich. Nie żyli. Wszyscy nie żyją, prawda? Wszyscy. Nie mogłam dłużej patrzeć. Schowałam się.

- Słusznie postąpiłaś. Dokładnie tak, jak trzeba. Po­patrz na mnie, Nixie. - Eve poczekała, aż zasnute łzami oczy na nią spojrzą. - Żyjesz i zrobiłaś wszystko jak trzeba. A to pomoże mi złapać ludzi, którzy to zrobili. Zapłacą za swoją zbrodnię.

- Moja mamusia nie żyje. - Nixie wcisnęła się na kola­na Eve i długo płakała.

Dochodziła piąta rano, kiedy Eve mogła wrócić do Pea­body i pracy.

- Co z małą?

- To, czego należało się spodziewać. Teraz jest z nią lekarz i pracownica opieki społecznej. Myją ją i badają. Mu­siałam złożyć przysięgę, że nie wyjdę z domu, dopóki Nixie się nie uspokoi.

- Tyją znalazłaś, w pewnym sensie odpowiedziałaś na jej wołania o pomoc.

- Zadzwoniła na numer alarmowy z łącza gospodyni. - Eve powtórzyła informacje, które uzyskała od Nixie. - To, co do tej pory była w stanie mi opowiedzieć, pokrywa się z moim przypuszczeniem, że to sprawna robota zawodow­ców. Weszli, ominęli albo złamali alarmy i system bezpie­czeństwa. Jeden zajął się gosposią. Była pierwszą ofiarą. Mieszkała na parterze sama i musieli mieć pewność, że nie wezwie gliniarzy, gdyby przypadkiem się obudziła i zorien­towała, co jest grane. Drugi poszedł na górę, gotów inter­weniować, gdyby ktoś tam się obudził. Potem razem załat­wili rodziców.

- No tak - zgodziła się Peabody. - Bez hałasu, bez szar­paniny. Najpierw unieszkodliwili dorosłych. Dzieci nie były wielkim problemem.

- Jeden idzie do chłopca, drugi do dziewczynki. Spo­dziewali się chłopca i dziewczynki. Było ciemno, więc fakt, że zabili nie to dziecko, niekoniecznie oznacza, że nie znali rodziny osobiście. Spodziewali się jasnowłosej dziewczynki i taką znaleźli. Skończyli robotę i wyszli.

- Nie ma krwawych śladów prowadzących z domu.

- Mieli na sobie kombinezony ochronne, które zdjęli przed wyjściem. Czysto, bez bałaganu. Masz czasy śmierci?

- Druga piętnaście w przypadku gosposi. Jakieś trzy minuty później ojciec, zaraz po nim matka. Kolejna minu­ta z kawałkiem na dzieci. Cała sprawa trwała pięć, sześć minut. Załatwili to czysto i z zimną krwią.

- Nie tak czysto. Zostawili świadka. Mała jest teraz w rozsypce, ale myślę, że potem wydobędziemy z niej wię­cej. Ma charakter, jest silna. Nie krzyczała, kiedy widziała, jak podrzynają gardło gosposi.

Eve postawiła się na miejscu dziewczynki, wyobrazi­ła sobie tych kilka minut, kiedy śmierć cicho krążyła po domu.

- Była przerażona, musiała być przerażona, ale nie za­częła uciekać, nie pozwoliła się złapać i zabić. Zachowała spokój i zadzwoniła pod numer alarmowy. Odważnie.

- Co teraz się z nią stanie?

- Bezpieczny dom pod ochroną policji, nowe dokumen­ty, pracownik wydziału opieki nad dziećmi. - Zimne postę­powanie, bezosobowe etapy. Eve wiedziała, że życie dziew­czynki skończyło się mniej więcej o drugiej piętnaście. - Musimy sprawdzić, czy ma jakąś rodzinę albo czy ustano­wiono prawnego opiekuna. Dzisiaj jeszcze z nią porozma­wiamy, zobaczymy, co uda się z niej wydobyć. Chcę, żeby dom dokładnie opieczętowano, potem zajmiemy się doro­słymi ofiarami.

- Ojciec był prawnikiem, specjalistą od prawa rodzin­nego, mama doradczynią w sprawach żywienia. Praktyka prywatna, prowadzona głównie w gabinecie na parterze. Zamki są w porządku, nic nie wskazuje na to, że coś tam ruszano.

- Przyjrzymy się ich pracy, klientom, sprawom osobi­stym. Zbrodni dokonano profesjonalnie i solidnie. Może jedno, oboje albo gosposia mieli powiązania z przestępczo­ścią zorganizowaną. Gabinet dietetyczki może być przy­krywką dla handlu nielegalnymi produktami. W łatwy sposób można sprawić, że klient jest szczupły i szczęśliwy.

- A jest łatwy sposób? Taki, w którego skład wchodzą nieograniczone porcje pizzy i człowiek nie ma okropnych skurczów żołądka?

- Z podstawowych grup żywności dostajesz tylko tro­chę niezbędnych substancji. - Eve wzruszyła ramionami. - Może ona się pieprzyła z dostawcą. Może jedno z nich miało romans z niewłaściwą osobą, kimś, kto źle skończył. Kiedy mordujesz całą rodzinę, musisz mieć piekielnie poważny powód. Przekonamy się, co znajdą technicy. Tym­czasem jeszcze raz chcę przejść przez pokoje. Niewiele dotąd...

Przerwała, słysząc kroki. Kiedy się odwróciła, zobaczy­ła pracownicę opieki społecznej z zaspanymi oczami, ale ubraną schludnie jak do kościoła. Eve przypomniała so­bie, że kobieta nazywa się Newman. Urzędniczka, z wyglą­du sądząc, była niezbyt zadowolona z wczesnego we­zwania.

- Pani porucznik, lekarz nie znalazł żadnych obrażeń fizycznych. Byłoby najlepiej, gdybyśmy teraz zabrali mło­docianą.

- Proszę dać mi kilka minut na załatwienie ochrony. Moja partnerka spakuje dla niej rzeczy. Chcę...

Znowu urwała. Tym razem powodem nie był miarowy stukot obcasów, lecz odgłos biegnących bosych stóp. Nixie, wciąż w zakrwawionej koszuli, rzuciła się ku Eve.

- Powiedziałaś, że nie odejdziesz.

- Hej, przecież tu stoję.

- Nie pozwól im mnie zabrać. Powiedzieli, że mnie stąd zabiorą. Nie pozwól im!

- Nie możesz tutaj zostać. - Eve oderwała ręce małej od swoich kolan, po czym kucnęła, by spojrzeć jej w oczy. - Wiesz, że nie możesz.

- Nie pozwól im mnie zabrać. Nie chcę z nią iść. Ona nie jest z policji.

- Będzie przy tobie policjant.

- Musisz ze mną być. Musisz.

- Nie mogę, mam pracę. To ważne dla twoich rodziców, brata, przyjaciółki. I dla Ingi.

- Nie pójdę z nikim. Nie możesz mnie zmusić.

- Nixie...

- Hej - wtrąciła Peabody, uśmiechając się przyjaźnie - Nixie, muszę zamienić słowo z panią porucznik na osobno­ści. Nigdzie daleko nie pójdziemy, zgoda? Muszę z nią pogadać. Dallas? - Peabody ruszyła w odległy kąt pokoju, gdzie Nixie mogła je obserwować. Eve poszła za nią.

- Co? Masz pomysł, jak to załatwić?

- Powinnaś ją wziąć.

- Peabody, muszę dokładnie zbadać miejsca zbrodni.

- Ja już to zrobiłam, a ty możesz powtórzyć oględziny później.

- Więc mam ją odwieźć do schroniska? A tam wczepi się we mnie, kiedy będę musiała zostawić ją z mundurowy­mi. Jaki w tym sens?

- Nie miałam na myśli schroniska. Zabierz ją do domu. W tym mieście, a przypuszczalnie na całej planecie nie ma bezpieczniejszego miejsca niż twój dom.

Eve milczała przez dziesięć sekund.

- Oszalałaś?

- Nie. Najpierw uważnie mnie posłuchaj. Ona ci ufa. Wie, że ty tu dowodzisz, i wierzy, że przy tobie będzie bez­pieczna. Jest naocznym świadkiem, a zarazem dzieckiem w szoku. Wydobędziemy z niej więcej, jeśli będzie się czu­ła bezpieczna, jeśli się zadomowi o tyle, o ile w tej sytu­acji jest to możliwe. Kilka dni w zawieszeniu, zanim po­łknie ją system. Postaw się na jej miejscu, Dallas. Czułabyś się lepiej z lodowatą, arogancką policjantką czy ze znudzoną i przepracowaną urzędniczką z opieki spo­łecznej?

- Nie mogę opiekować się dzieckiem. Nie jestem do te­go przygotowana.

- Jesteś przygotowana do wydobywania informacji ze świadka, a dzięki temu zyskasz do niej całkowity dostęp. Oszczędzisz sobie irytującego załatwiania pozwoleń od wy­działu opieki nad dziećmi za każdym razem, kiedy bę­dziesz chciała ją przesłuchać.

Eve z namysłem spojrzała na Nixie.

- Może na dzień, góra dwa. Summerset zna się na dzieciach, chociaż to dupek. Czy oglądanie jego brzydkiej mor­dy może pogłębić jej traumę? Właściwie to przyjmę świad­ka do domu, a jest wielki.

- Tak trzymać.

Eve zmarszczyła brwi i badawczo przyjrzała się Delii.

- Całkiem sprytny plan jak na kogoś, kto wrócił do pra­cy kilka dni temu.

- Może długo jeszcze nie będę w stanie gonić podejrza­nych, ale umysł mam sprawny jak zawsze.

- To fatalnie. Miałam nadzieję, że wstrząs mózgu i śpiączka wyostrzą ten obszar, ale trzeba brać, co dają.

- Niemiła jesteś.

- Mogłabym być bardziej niemiła, ale jest piąta rano i nie wypiłam dość kawy. Muszę zadzwonić.

Kiedy zrobiła parę kroków, kącikiem oka dostrzegła tę­żejącą buzię Nixie. Pokręciła tylko głową i wyjęła z kiesze­ni mały komunikator.

Pięć minut później rozmawiała z pracownicą opieki.

- Absolutnie wykluczone - oznajmiła kobieta. - Nie ma pani kwalifikacji ani pozwolenia na transportowanie dziecka. Moje obowiązki wymagają, żebym towarzyszyła...

- Biorę świadka pod ochronę. Ona pani nie lubi, a mu­si czuć się bezpiecznie, żebym mogła dokładnie ją przesłu­chać.

- Nieletni...

- Całą rodzinę wymordowano na oczach tej małej. Chce być ze mną. Mówię więc, że dostanie, czego chce, a jako prowadzący śledztwo oficer policji nowojorskiej i wydziału bezpieczeństwa dopilnuję, żeby zabrano ją w bezpieczne miejsce i zapewniono ochronę do czasu, kie­dy nic jej nie będzie zagrażać albo zapadną inne ustale­nia. Może pani się sprzeciwić, ale właściwie dlaczego?

- Jestem zobowiązana rozważyć, co leży w interesie...

- Nieletniej - dokończyła Eve. - W takim razie wie pa­ni, że w jej interesie leży, by czuła się bezpieczna i unikała kolejnych stresujących sytuacji. Jest śmiertelnie prze­rażona. Po co stwarzać jej nowe powody do stresu? Kobieta odwróciła wzrok.

- Mojej przełożonej to się nie spodoba.

- Pani przełożona może zwrócić się do mnie. Zabieram dziewczynkę. Proszę sporządzić raport.

- Potrzebuję lokalizacji oraz sytuacji, w której...

- Dam pani znać. Peabody? Spakuj wszystko, co twoim zdaniem jest potrzebne Nixie.

Eve podeszła do dziewczynki.

- Wiesz, że tutaj nie możesz zostać.

- Nie chcę z nią iść. Nie chcę...

- Dzisiaj w nocy przekonałaś się w dotkliwy sposób, że nie zawsze możesz mieć to, na czym ci zależy. Na razie mo­żesz iść ze mną.

- Z tobą? Pani Newman wolno opuściła pokój. Eve pociągnęła Nixie za sobą.

- Tak jest. Nie mogę zostać z tobą, ponieważ muszę pra­cować. Ale będą tam ludzie, którzy się tobą zaopiekują. Ja im ufam, więc ty też możesz im zaufać.

- Ale będziesz tam? Wrócisz?

- Ja tam mieszkam.

- Okay. - Nixie chwyciła Eve za rękę. - Idę z tobą.

ROZDZIAŁ 2

W gruncie rzeczy Eve wolałaby już przewozić swoim po­licyjnym wozem ważącego sto pięćdziesiąt kilogramów psychopatę niż małą dziewczynkę. Wiedziała, jak radzić sobie z naćpanymi świrami o morderczych skłonnościach. Ale to była krótka przejażdżka; wkrótce będzie mogła zostawić Nixie i wrócić do pracy.

- Kiedy powiadomimy... - Eve spojrzała w lusterko wsteczne i słowa „najbliższych krewnych” pozostawiła nie­wypowiedziane, chociaż Nixie oczy miała zaspane. - Usią­dziemy w moim domowym gabinecie. Później wrócę na miejsce zbrodni. Na razie będziemy pracować na twoich materiałach, Peabody.

- Ludzie z oddziału elektronicznego zabierają z domu wszystkie łącza i komputery, sprawdzą też system alarmo­wy. - Delia zmieniła pozycję, żeby widzieć Nixie kącikiem oka. - Może coś już będą mieli, kiedy drugi raz zbadamy miejsce zbrodni.

Trzeba wracać na boisko. Zająć się pracą. Zeznania, ra­porty, badania, myślała Eve, powrót na miejsce zbrodni. Odnalezienie dziecka zaburzyło jej koncentrację, dlatego musi tam pójść, wczuć się w atmosferę.

Weszli głównymi drzwiami, pomyślała. Dziewczynka była w kuchni, widziałaby, gdyby ktoś włamał się od tyłu. Weszli głównymi drzwiami, ominęli system alarmowy, jakby go wcale nie było. Jeden na dole, drugi na górze. Szyb­ko i sprawnie.

Najpierw gosposia. Ale ona nie była celem, bo po co w ogóle wchodziliby na górę? Celem była rodzina, rodzice i dzieci. Sprawcy konsekwentnie realizowali zadanie, nie skusił ich nawet kosztowny zegarek, który leżał na widoku.

Czysty mord, pomyślała. Bezosobowy. Bez tortur, bez rozmów, bez dręczenia.

Po prostu robota, więc...

- Tu mieszkasz?

Zaspany głos Nixie wyrwał Eve z zadumy, gdy przez bramę jechały w kierunku domu.

- Tak.

- W zamku?

- To nie jest zamek.

Okay, przyznała w duchu Eve, może takie wrażenie to sprawia: potężna budowla, kamienie błyszczące w poran­nym świetle, wieżyczki i wykusze, drzewa oblane ostatni­mi barwami jesieni.

Ale to był cały Roarke. Wyjątkowy, zupełnie inny niż wszyscy.

- To tylko duży dom.

- Magiczny dom - dodała Peabody, uśmiechając się do Nixie. - Mnóstwo pokojów, ekranów na ścianach, nawet basen.

- W domu?

- Tak. Umiesz pływać?

- Tatuś nas nauczył. Po Bożym Narodzeniu na tydzień wyjeżdżamy do hotelu w Miami. Tam jest ocean i basen, i będziemy...

Głos jej się załamał, gdy przypomniała sobie, że po Bo­żym Narodzeniu nie będzie wakacji. Już nigdy nie będzie rodzinnych wakacji.

- Czy to boli, kiedy się umiera?

- Nie - powiedziała łagodnie Peabody.

- Naprawdę? - Nixie, nieusatysfakcjonowana jej odpo­wiedzią, wpatrywała się w tył głowy Eve.

Dallas zaparkowała przed domem.

- Nie - powiedziała.

- Skąd wiesz? Nigdy wcześniej nie umarłaś. Nikt wiel­kim nożem nie rozciął ci gardła. Skąd wiesz...

- Bo to moja praca - oznajmiła Eve energicznie, słysząc w głosie Nixie histeryczne nuty. Odwróciła się ku dziew­czynce. - Oni nawet się nie obudzili, w sekundę było po wszystkim. To nie bolało.

- Ale oni nie żyją, prawda? Wszyscy nie żyją.

- Cóż, to niestety prawda. - Typowe, pomyślała Eve, od­pędzając od siebie wściekłość. Żalowi zwykle towarzyszy gniew. - Nie można sprowadzić ich z powrotem. Ale ja znajdę tych, co to zrobili, i wsadzę do więzienia.

- Mogłabyś ich zabić.

- Nie na tym polega moja praca. - Wysiadła z samocho­du i otworzyła tylne drzwi. - Chodźmy.

Kiedy wyciągała rękę do Nixie, we frontowych drzwiach pojawił się Roarke. Pałce małej zacisnęły się na palcach Eve niczym cienkie druciki.

- Czy to królewicz? - szepnęła dziewczynka.

Skoro dom wygląda jak zamek, to mężczyzna, który go zbudował, powinien być królewiczem, pomyślała Eve. Wyso­ki, szczupły, mrocznej urody i niesamowicie przystojny. Opa­dające na twarz czarne włosy u każdej kobiety nieodmiennie wywoływały jęk pożądania. Silne, wyraźne kości policzkowe, pełne, stanowcze usta, oczy barwy czystego błękitu.

- To Roarke - wyjaśniła Eve. - Zwyczajny facet.

To oczywiście było kłamstwo. Roarke nie był zwyczajny i należał do niej.

- Pani porucznik. - W jego głosie słychać było Irlandię. - Pani detektyw.

Podszedł do nich i przykucnął. Eve zauważyła, że nie uśmiechał się, patrząc w twarz Nixie.

Zobaczył śliczną bladą dziewczynkę z zaschniętą krwią w jasnych włosach, z podkrążonymi ze zmęczenia i żalu ja­snoniebieskimi oczami.

- Ty na pewno jesteś Nixie. Nazywam się Roarke. Przykro mi, że spotykamy się w takich strasznych okolicznościach.

- Wszystkich zabili.

- Wiem. Porucznik Dallas i detektyw Peabody dowie­dzą się, kto zrobił tę okropną rzecz, i dopilnują, żeby został ukarany.

- Skąd wiesz?

- Bo na tym polega ich praca, obie są najlepsze. Wejdziesz do domu?

Nixie ciągnęła Eve za rękę tak długo, dopóki ta, przewracając oczami, nie pochyliła się ku niej.

- Czemu on tak mówi?

- Nie urodził się tutaj.

- Urodziłem się za morzem, w Irlandii. - Roarke nieznacznie się uśmiechnął. - Nigdy nie pozbyłem się akcentu. - Gestem wskazał rozległy hol, w którym stał Summerset z tłustym kotem rozciągniętym u stóp. - Nixie, to jest Summerset. Prowadzi dom. Przez większość czasu będzie się tobą opiekował.

- Ja go nie znam. - Nie odrywając podejrzliwego spoj­rzenia od Summerseta, Nixie schowała się za Eve.

- A ja tak. - To była ogromna żaba do przełknięcia, ale Eve poradziła sobie. - Jest w porządku.

- Witam, panno Nixie. - Podobnie jak Roarke, Sum­merset miał poważną twarz. Eve musiała zaliczyć im na plus, że darowali sobie te szerokie, przerażające uśmiechy, którymi dorośli często obdarzają skrzywdzone dzieci. - Chcesz, żebym ci pokazał, gdzie będziesz spała?

- Nie wiem.

Schylił się i wziął kota na ręce.

- Może najpierw wolałabyś coś zjeść? Galahad dotrzy­ma ci towarzystwa.

- Mieliśmy kota. Był stary i umarł. Teraz będziemy mieć kociaka...

- Galahad bardzo ucieszy się z nowej przyjaciółki. - Kiedy Summerset postawił zwierzaka na ziemi, Nixie pu­ściła dłoń Eve i przysunęła się ku niemu. Kot otarł się łeb­kiem o jej nogę i na ustach dziewczynki zadrgał cień uśmiechu. Usiadła obok i zanurzyła twarz w jego futrze.

- Dzięki - powiedziała cicho Eve do Roarke'a. - Wiem, że to trudne.

- Wcale nie.

Ona też była zakrwawiona. Wyczuwał słaby zapach śmierci.

- Muszę iść. Przykro mi, że zwaliłam ci to na głowę.

- Do południa będę pracował tutaj. Poradzimy sobie z Summersetem.

- System bezpieczeństwa na najwyższym poziomie.

- Naturalnie.

- Wrócę tak szybko, jak się da, i postaram się pracować głównie w domu. Teraz musimy powiadomić rodziców jed­nej z nieletnich ofiar. Peabody, znalazłaś adres Dysonów?

- Nie będzie ich w domu - powiedziała Nixie z twarzą wtuloną w futerko Galahada.

- Widzę, że słuch masz w porządku - skomentowała Eve, idąc przez hol. - Gdzie są?

- Pojechali do wielkiego hotelu na rocznicę ślubu. Dlate­go Linnie mogła u mnie nocować, choć był środek tygodnia. A teraz musisz im powiedzieć, że zabili ją zamiast mnie.

- Nie zamiast ciebie. Gdybyś była wtedy w pokoju, obie leżałybyście teraz martwe. Skąd ci to przyszło do głowy?

- Pani porucznik.

Wstrząśnięty i poirytowany głos Summerseta nie zrobił na niej wrażenia. Eve uniosła palec, nakazując mu milczenie.

- Ona nie zginęła przez ciebie. To będzie trudne dla Dysonów, tak samo jak jest trudne dla ciebie. Ale ty wiesz, kto ponosi odpowiedzialność.

Nixie spojrzała na nią; spokojne błękitne oczy stward­niały jak szkło.

- Ludzie z nożami.

- Właśnie. Wiesz, co to za hotel?

- Palace, bo jest najlepszy. Tak powiedział pan Dyson.

- Okay. - Eve pomyślała, że istotnie jest najlepszy, na­leży przecież do sieci Roarke'a. Spojrzała na niego; w od­powiedzi skinął głową.

- Przygotuję ci wejście.

- Dzięki. Muszę już iść. - Eve zwróciła się do Nixie. - Zostaniesz z Summersetem.

- Ludzie z nożami mogą mnie tu szukać.

- Nie sądzę, ale gdyby nawet, nie wejdą do środka. Bra­ma i dom są zabezpieczone. A Summerset? Wiem, że wy­gląda jak kościsty, brzydki starzec, ale jest silny i przy nim nic ci nie grozi. Zostaniesz tu tylko pod warunkiem, że się na to zgadzasz - dodała, prostując się. - Nic lepszego nie mam.

- Ale ty wrócisz.

- Mieszkam tu, pamiętasz? Peabody, idziemy.

- Jej rzeczy są tam. - Peabody wskazała plecak. - Ni­xie, jeśli nie wzięłam czegoś, co jest ci potrzebne, powiedz Summersetowi, żeby dał mi znać. Przyniesiemy ci.

Kiedy Eve po raz ostatni się obejrzała, zobaczyła dziew­czynkę siedzącą na podłodze między dwoma mężczyznami i szukającą pociechy u kota.

Zaraz za progiem poruszyła ramionami, jakby chciała zrzucić z nich ciężar.

- Jezu - mruknęła.

- Nie potrafię sobie wyobrazić, co się dzieje w głowie tej małej.

- Ja potrafię. Jestem samotna, przerażona i dotkliwie zraniona, nic nie ma sensu. I otaczają mnie nieznajomi. - Zrobiło jej się niedobrze, ale sobie z tym poradziła. - Sprawdź w wydziale elektronicznym, czy coś już mają.

Kiedy jechały ku bramie, przez łącze na desce rozdziel­czej połączyła się z doktor Charlotte Mirą u niej w domu.

- Przepraszam, wiem, że jest wcześnie.

- Nie, już wstałam.

Eve na ekranie widziała, jak lekarka białym ręczni­kiem wyciera włosy barwy sobolowego futra. Na jej twa­rzy perliły się krople potu albo wody.

- Ćwiczyłam jogę. Co się stało?

- Wielokrotne morderstwo, dokonane w domu. Cała ro­dzina z wyjątkiem dziewięcioletniej córki. Przez pomyłkę zamordowano jej przyjaciółkę, która u nich nocowała. Dziewczynka jest świadkiem. Przebywa u mnie.

- U ciebie?

- Później ci to wyjaśnię. Teraz jadę powiadomić rodzi­ców przyjaciółki tej małej.

- Wielki Boże!

- Wiem, że masz dużo zajęć, ale dzisiaj chcę przesłuchać dziewczynkę i potrzebuję lekarza od czubków... przepraszam.

- Nie ma za co.

- Potrzebuję psychiatry, który ma doświadczenie w pracy z dziećmi i zna procedury policyjne.

- O której mam przyjechać?

- Dzięki. - Eve poczuła ulgę. - Wolałabym ciebie, ale jeśli nie masz czasu, wezwę kogoś, kogo polecisz.

- Znajdę chwilę.

- Pomyślmy. - Eve spojrzała na zegarek, zastanawiając się nad rozkładem dnia. - Możemy spotkać się w połu­dnie? Wcześniej mam sporo do załatwienia.

- Południe. - Doktor Mira zaczęła notować. - W jakim jest stanie?

- Nie doznała obrażeń.

- Pytam o stan psychiczny.

- Chyba nie najgorszy.

- Można się z nią porozumieć?

- Tak. Będę potrzebowała oceny dla wydziału opieki nad dziećmi, mnóstwa szczegółów, które zadowolą biuro­kratów. W tej sprawie żyję pożyczonym czasem, ponieważ postąpiłam wbrew opinii urzędniczki. Muszę zawiadomić jej przełożoną, i to szybko.

- W takim razie zrób to i spotkamy się w południe.

- Wydział elektroniczny jest na miejscu zbrodni - po­wiedziała Peabody, kiedy Eve się rozłączyła. - Sprawdzają systemy bezpieczeństwa, łącza i bazy danych na miejscu. Potem zabiorą wszystko do centrali.

- Dobra. Najbliżsi krewni pozostałych ofiar?

- Rodzice Granta Swishera są rozwiedzeni. Obecne miejsce pobytu ojca nieznane. Matka wyszła po raz trzeci za mąż i mieszka na Vegas II. Pracuje jako krupierka blackjacka. Rodzice Keelie Swisher nie żyją, umarli, kiedy miała sześć lat. Przebywała w rodzinach zastępczych i uczyła się w państwowych szkołach.

Co, Eve wiedziała to dobrze, zapewniło jej świetną zabawę.

- Kiedy będziemy u Dysonów, skontaktuj się z matką Granta Swishera. Może jest prawną opiekunką dziewczyn­ki i będziemy musiały coś z tym zrobić. Masz adres biura Swishera?

- Kancelaria Swisher i Rangle przy Zachodniej Sześć­dziesiątej Pierwszej.

- Blisko hotelu. Wpadniemy tam po wizycie u Dyso­nów. Zobaczymy, jak nam pójdzie, a jeśli zdążymy, poje­dziemy jeszcze na miejsce zbrodni.

Chociaż było to trudne, Eve wiedziała, co robić. Aż na­zbyt często burzyła życie tym, którzy stracili bliskich. Zgod­nie z przyrzeczeniem Roarke oczyścił jej pole. Ponieważ jej się spodziewano, uniknęła potyczki z portierem i zżerają­cych czas rozmów z recepcjonistami i ochroniarzami.

Niemal jej tego brakowało.

Zostały obie sprawnie zaprowadzone do windy. Dysonowie mieli pokój na czterdziestym drugim piętrze.

- Jedynaczka, tak?

- Tak, mają tylko Linnie. On też jest prawnikiem - pra­wo korporacyjne. Ona jest pediatrą. Mieszkają dwie prze­cznice na południe od Swisherów. Córki chodziły do tej sa­mej klasy.

- Nie marnowałaś czasu - skomentowała Eve.

- Byłaś zajęta dziewczynką. My, detektywi, robimy, co możemy.

Kącikiem oka Eve zobaczyła, że Peabody przestępuje z nogi na nogę, krzywiąc się nieznacznie. Pomyślała, że że­bra wciąż jej dokuczają i powinna była wziąć dłuższe zwol­nienie, zostawiła to jednak dla siebie.

- Masz informacje o sytuacji finansowej Swisherów?

- Jeszcze nie. My, detektywi, nie jesteśmy cudotwór­cami.

- Obibok. - Eve. wysiadła z windy i ruszyła prosto do pokoju numer 4215. Nie pozwoliła sobie myśleć ani czuć. Co by to dało?

Nacisnęła dzwonek i uniosła odznakę na wysokość wi­zjera. Czekała.

Otworzył mężczyzna otulony w puchaty hotelowy szlafrok. Gęste ciemne włosy sterczały mu zmierzwionymi kosmykami, na kwadratowej przystojnej twarzy malował się senny, zado­wolony wyraz człowieka, który ma za sobą poranny seks.

- Słucham?

- Jestem porucznik Dallas. Czy pan Matthew Dyson?

- Tak. Przepraszam, jeszcze nie wstaliśmy. - Podniósł dłoń do ust, by ukryć potężne ziewnięcie. - Która godzina?

- Po siódmej. Panie Dyson...

- Jakieś problemy w hotelu?

- Czy możemy wejść, panie Dyson, żeby porozmawiać z panem i pańską żoną?

- Jenny jeszcze śpi. - Senność ustępowała poirytowa­niu. - O co chodzi?

- Chciałybyśmy wejść, panie Dyson.

- Dobra, dobra. Do diabła. - Cofnął się i machnięciem ręki zaprosił je do środka.

Znalazły się w apartamencie z rodzaju bajkowych i ro­mantycznych, z wazonami pełnymi żywych kwiatów, praw­dziwymi świecami, kominkiem, głębokimi sofami. Na stoli­ku w srebrnym wiaderku stała butelka szampana, obok dwa kieliszki. Eve zauważyła koronkową kobiecą bieliznę, która niczym flaga zwisała z oparcia sofy.

- Czy mógłby pan poprosić żonę, panie Dyson? W oczach, brązowych jak włosy, zapłonął gniew.

- Proszę posłuchać, ona śpi. To nasza rocznica, ściślej rzecz biorąc była wczoraj, i świętowaliśmy. Moja żona jest le­karką i pracuje do późna, nigdy nie ma okazji porządnie się wyspać. Więc proszę mi powiedzieć, czego, do diabła, chcecie.

- Przykro mi, musimy porozmawiać z wami obojgiem.

- Jeśli jest jakiś problem w hotelu...

- Matt? - W drzwiach sypialni stanęła zaspana kobieta otulona szlafrokiem. Uśmiechając się, przesunęła dłonią po krótkich, zmierzwionych jasnych włosach. - Och, myśla­łam, że wezwałeś obsługę. Słyszałam głosy.

- Pani Dyson, jestem porucznik Dallas z policji nowo­jorskiej. To moja partnerka, detektyw Peabody.

- Policja? - Podeszła do męża i ujęła go pod ramię. - W nocy nie byliśmy chyba aż tak głośni.

- Tak mi przykro. Nad ranem w domu Swisherów zda­rzył się wypadek.

- U Keelie i Granta? - Pani Dyson zesztywniała. - Jaki wypadek? Wszyscy dobrze się czują? Linnie. Czy coś się stało Linnie?

Eve wiedziała, że trzeba to zrobić szybko. Jak wymie­rzony z bliska policzek.

- Z przykrością muszę państwa powiadomić, że wasza córka została zamordowana.

Jenny patrzyła na nią nieruchomym, martwym wzro­kiem, Matt natomiast wpadł we wściekłość.

- To śmieszne. Co to ma być, jakiś chory dowcip? Wyno­ście się stąd natychmiast!

- Linnie? Linnie? - Jenny kręciła głową. - To nie może być prawda. Keelie i Grant są bardzo ostrożni. Kochają Linnie jak własną córkę. Nigdy by nie pozwolili, żeby coś jej się stało. Muszę zadzwonić do Keelie.

- Pani Swisher nie żyje - powiedziała Eve spokojnie. - W nocy weszli do domu nieznani przestępcy. Państwo Swi­sherowie, gosposia, ich syn Coyle oraz wasza córka zostali zamordowani. Sprawcy nie zauważyli Nixie. Dziewczynka znajduje się teraz pod opieką policji.

- To jakaś pomyłka.

Jenny zacisnęła dłoń na ramieniu męża, który zaczął dygotać.

- Ale przecież mieli system alarmowy. Bardzo dobry system.

- Sprawcy go ominęli. Badamy, w jaki sposób. Proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu waszej straty.

- Nie moje dziecko! - To nie był krzyk, raczej lament. Matt Dyson odwrócił się ku żonie i padł jej w ramiona. - Nie nasza córeczka.

- To mała dziewczynka. - Jenny kołysała się wraz z mę­żem, nie odrywając zrozpaczonego wzroku od Eve. - Kto chciałby skrzywdzić małą niewinną dziewczynkę?

- Zamierzam się tego dowiedzieć. Peabody! Delia zrobiła krok do przodu.

- Może usiądziemy? Przynieść coś państwu? Wody, her­baty?

- Niczego nie chcę. - Jenny, nie wypuszczając męża z objęć, ciężko opadła na kanapę. - Wiecie na pewno, że to Linnie? Może...

- Została zidentyfikowana. Nie mamy wątpliwości, że to ona. Przykro mi, że przeszkadzam wam w takiej chwi­li, ale muszę zadać kilka pytań. Dobrze znaliście Swisherów?

- My... O Boże, oni nie żyją? - Kolejna fala szoku spra­wiła, że twarz jej zbielała. - Wszyscy?

- Przyjaźniliście się?

- Boże, byliśmy jak rodzina... Keelie i ja miałyśmy wspólnych pacjentów i wszyscy... dziewczynki były... były jak siostry, a my... Matt. - Objęła męża i znowu zaczęła się z nim kołysać, raz po raz powtarzając jego imię.

- Przychodzi wam na myśl ktoś, kto mógłby ich skrzyw­dzić? Kto chciałby wyrządzić krzywdę któremuś z człon­ków rodziny?

- Nie. Nie. Nie.

- Czy któreś wspominało, że czymś się martwi? Może ktoś im groził, niepokoił ich?

- Nie. Nie mogę zebrać myśli. O Boże, moja córeczka!

- Czy któreś miało jakieś związki poza małżeństwem?

- Nie wiem, o czym pani... Och. - Jenny zamknęła oczy. Jej mąż wciąż szlochał, oparty o ramię żony. - Nie. To było dobre małżeństwo. Kochali się i lubili. Dzieci. Coyle. O mój Boże, Nixie!

- Nixie jest cała i zdrowa. Przebywa w bezpiecznym miejscu.

- Jak? Jak jej się udało?

- Zeszła na dół, żeby się napić. Nie leżała w łóżku w czasie, gdy przyszli mordercy. Nie sądzę, by ją widzieli.

- Nie leżała w łóżku - powtórzyła Jenny cicho. - Ale moja Linnie tak. Moja dziecinka spała. - Po jej policzkach polały się łzy. - Nie rozumiem. Nie potrafię zrozumieć. Mu­simy... Gdzie jest Linnie?

- U patologa. Zaprowadzę was tam, kiedy będziecie go­towi.

- Muszę wiedzieć, ale nie mogę. - Oparła głowę na ra­mieniu męża. - Teraz chcielibyśmy zostać sami.

Eve wyjęła wizytówkę z kieszeni i położyła na stoliku.

- Proszę się ze mną skontaktować, kiedy będą państwo gotowi. Wszystkim się zajmę.

Wyszła, zostawiając ich samych z cierpieniem. W win­dzie, która wiozła je na dół, obie z Peabody milczały.

Kancelaria szczyciła się wygodną poczekalnią, podzie­loną na wyraźne części raczej wystrojem niż ścianami. Wy­posażony w minikomputer i mnóstwo kolorowych zabawek kącik dla malutkich dzieci przechodził w miejsce zapro­jektowane, jak przypuszczała Eve, z myślą o nieco star­szych: były tam ekrany wyświetlające filmy, układanki, modne gry komputerowe. Po drugiej stronie pomieszcze­nia czekający na swoją kolej dorośli mogli w wygodnych pastelowych fotelach oglądać filmy o rodzicielstwie, spor­cie, modzie albo gotowaniu.

Młoda sekretarka miała wesoły uśmiech, inteligentne oczy i czerwono - złote włosy modnie obcięte na pasma róż­nej długości.

- Bez zapowiedzi, ale gliniarze zwykle nie umawiają się wcześniej. - Rozpoznała w nich policjantki, zanim jesz­cze pokazały jej swoje odznaki. Przekrzywiając głowę, za­pytała: - Co się dzieje?

- Chcemy porozmawiać z panem Rangle'em - odparła Eve i dla formalności wyjęła odznakę.

- Dave jeszcze nie przyszedł. Ma kłopoty?

- Kiedy się go pani spodziewa?

- W każdej chwili. Ranny ptaszek z niego. Klientów przyjmujemy od dziewiątej. - Wskazała dłonią zegar. - Zo­stała prawie godzina.

- To znaczy, że z pani też ranny ptaszek. Kobieta odsłoniła zęby w uśmiechu.

- Lubię wcześnie przychodzić, bo wtedy jest tu spokoj­nie. Mogę dużo zrobić.

- Czym się pani zajmuje?

- Ja? Prowadzę biuro, jestem asystentką. Co Dave zrobił?

- Poczekamy na niego.

- Czujcie się jak w domu. Ma spotkanie o... - Odwróci­ła się do terminarza i postukała w ekran krótkimi, kwadra­towymi paznokciami pomalowanymi na ten sam odcień złota co pasemka we włosach. - O wpół do dziesiątej. Ale lubi wcześniej wszystko sobie przygotować, tak jak ja. Po­winien zaraz być.

- Doskonale. - Eve chciała, żeby Peabody usiadła, więc wskazała partnerce krzesło, sama zaś oparła się o biurko recepcjonistki. - A pani godność?

- Sade Tully.

- Poznaje pani gliniarzy z daleka, co, Sade?

- Mama jest policjantką. - Tak? Gdzie?

- W Trenton. Jest sierżantem w policji miejskiej. Gli­niarzami byli też dziadek i pradziadek. Ja zerwałam z ro­dzinną tradycją. Ale poważnie, czy Dave ma kłopoty?

- Ja o żadnych nie wiem. Kto jeszcze pracuje w kance­larii?

- Asystent Dave'a będzie dopiero o dziesiątej, ma wizy­tę u lekarza. Recepcjonistka zwykle pojawia się za kwa­drans dziewiąta. Grant Swisher, wspólnik Dave'a, powi­nien niedługo przyjść. Grant aktualnie nie ma asystenta, więc ja mu pomagam. Mamy pracownika - androida, ale jeszcze go nie uruchomiłam. Dzisiaj przychodzi student prawa, będzie około dwunastej, po zajęciach. Skoro chce­cie czekać, może napijecie się panie kawy?

- Chętnie się napiję. Napijemy - poprawiła się Eve. - Dzięki.

- Nie ma sprawy. - Sade wstała i podeszła do autoku­charza. - Jaką pijecie?

- Czarną dla mnie, słodką i słabą dla mojej partnerki. - Eve krążyła po poczekalni, korzystając z okazji, by przyjrzeć się otoczeniu. Uznała, że jest tu przyjaźniej, przyjemniej niż w większości kancelarii prawnych. At­mosfera była niemal domowa dzięki zabawkom i malowidłom na ścianach. - Od jak dawna pani matka jest w po­licji?

- Od osiemnastu lat. Uwielbia tę robotę do szaleństwa, z wyjątkiem chwil, kiedy jej nienawidzi.

- Taa, tak to jest.

Eve odwróciła się na dźwięk otwieranych drzwi.

Do biura wszedł czarnoskóry mężczyzna w modnym rdzawobrązowym garniturze z cienkimi jak ołówki klapa­mi i jaskrawym krawacie w paski. W jednej ręce trzymał wielki kubek kawy na wynos, w drugiej bajgla.

Mruknął coś z ustami pełnymi jedzenia, skinieniem głowy powitał Eve i Peabody, mrugnął do Sade.

- Chwileczkę - wykrztusił, po czym przełknął. - Dzień dobry.

- Gliny, Dave. Chcą z tobą rozmawiać.

- Jasne, dobra. Wejdziecie?

- Tak. Sade, może pani się do nas przyłączy?

- Ja? - Sekretarka zamrugała, a później w jej oczach pojawił się wyraz zrozumienia. Świadomość kłopotów, po­ważnych kłopotów. Może i zerwała z rodzinną tradycją, po­myślała Eve, ale ma policyjny instynkt. - Coś się stało. Czy coś się stało Grantowi?

Eve uznała, że nie ma sensu wchodzić do gabinetu.

- Peabody, pilnuj drzwi.

- Tak jest.

- Przykro mi, ale Grant Swisher nie żyje. On, jego żona i syn zostali wczoraj w nocy zamordowani.

Z kubka, który ścisnął Dave, trysnęła kawa i wsiąkła w dywan.

- Co takiego?

- Wypadek? - zapytała Sade. - Zdarzył się wypadek?

- Nie. Zostali zamordowani. Zginęła także gosposia i dziewczynka, Linnie Dyson.

- Linnie, o Boże. Nixie. - Sade błyskawicznie wypadła zza biurka i ścisnęła mocno ramię Eve. - Gdzie jest Nixie?

- W bezpiecznym miejscu.

- Matko Boska! - Dave chwiejnym krokiem podszedł do sofy i ciężko usiadł. Przeżegnał się. - Słodki Jezu. Co się stało?

- Prowadzimy śledztwo. Od jak dawna pracuje pan ze Swisherem?

- Och, Boże. Od pięciu lat. Od dwóch jesteśmy wspól­nikami.

- Załatwmy to od razu. Może mi pan powiedzieć, gdzie pan był pomiędzy północą a trzecią nad ranem?

- Cholera. Cholera, byłem w domu. No, wróciłem do domu tuż po północy.

- Był pan sam?

- Nie, miałem gościa. Podam pani jej nazwisko. Byli­śmy... zajęci do drugiej. Wyszła ode mnie o ósmej rano. - Kiedy zwrócił na Eve swoje ciemne oczy, malowała się w nich rozpacz. - On był nie tylko moim wspólnikiem.

Sade usiadła obok Dave'a i ujęła go za rękę.

- Ona musi o to pytać, Dave, wiesz przecież. Nikt nie sądzi, że zrobiłeś krzywdę Grantowi albo jego rodzinie. By­łam u siebie. Mieszkam ze współlokatorką, ale noc spędzi­ła poza domem. Rozmawiałam z przyjaciółką przez łącze, skończyłyśmy po północy. Ma problem z facetem. Możecie sprawdzić mój aparat.

- Doceniam pani postawę. Będzie mi potrzebne nazwi­sko pańskiego gościa, panie Rangle. To kwestia rutynowa. Pani Tully, powiedziała pani, że pan Swisher nie miał aktu­alnie asystenta. Co się z nim stało?

- Jego asystentka w zeszłym miesiącu urodziła dziec­ko. Wzięła urlop macierzyński, ale miała zamiar wrócić, więc nie szukaliśmy nikogo na stałe. Kilka dni temu zdecy­dowała, że złoży wniosek o status zawodowej matki. Nie było żadnych nieporozumień, jeśli o to pani chodzi. Boże, będę musiała jej powiedzieć.

- Proszę o jej nazwisko i nazwiska reszty personelu.

Kwestia proceduralna. A teraz proszę, żeby się pan zasta­nowił i powiedział mi, czy przychodzi panu na myśl ktoś, kto chciałby zrobić krzywdę panu Swisherowi albo jego ro­dzinie. Panie Rangle?

- Nie muszę się zastanawiać. Nie będę.

- Wkurzony klient?

- Jak Boga kocham, nie wyobrażam sobie, żeby ktoś, kto kiedykolwiek wszedł przez te drzwi, mógł coś takiego zrobić. Dziecko? Coyle? Mój Boże! - W oczach Dave'a za­lśniły łzy. - Grałem w softball z Coyle'em. Chłopak uwiel­biał baseball. Traktował to jak religię.

- Czy Swisher zdradzał żonę?

- Hej! - Kiedy Dave zaczął się podnosić, Sade położyła mu dłoń na udzie.

- Nigdy nie można tego wiedzieć ze stuprocentową pew­nością, nie muszę pani o tym mówić, ale w ich przypadku jestem pewna na dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent, że ani on nie zdradzał jej, ani ona jego. Byli bardzo szczęśliwi. Wierzyli w rodzinę, bo żadne nie zaznało wcześ­niej rodzinnego życia. I ciężko pracowali, by ją utrzymać. - Sade wzięła głęboki oddech. - Kiedy pracuje się w firmie takiej jak nasza, gdzie ze wszystkimi jesteś blisko, wie się o takich rzeczach. Wyczuwasz atmosferę. Grant kochał żonę.

- Okay. Potrzebny mi dostęp do jego biura, dokumen­tów, listy klientów, stenogramów sądowych, prowadzonych spraw.

- Nie zmuszaj jej do występowania o nakaz, Dave - po­wiedziała Sade cicho. - Na twoim miejscu Grant by tego nie zrobił, tylko pomagałby.

Dave kiwnął głową.

- Powiedziała pani, że Nixie jest bezpieczna. Że nic jej się nie stało.

- Tak. Jest cała i zdrowa, obecnie przebywa pod ochroną.

- Ale Linnie... - Dave przesunął dłonią po twarzy. - Po­wiadomiła pani Dysonów?

- Tak. Zna ich pan?

- Boże, jasne. Przyjęcia u Granta, weekendy w domku, który obaj wynajmują w Hamptons. Kilka razy w miesiącu grałem w golfa z Grantem i Mattem. Sade, możesz podzwonić i odwołać dzisiejsze spotkania?

- Oczywiście. Nie musisz się o to martwić.

- Pokażę pani biuro Granta... przepraszam, nie pamię­tam pani nazwiska.

- Dallas. Porucznik Dallas.

- Uch... nie mieli bliskich krewnych. Pogrzeb... Czy bę­dziemy mogli się tym zająć?

- Zobaczę, czy uda mi się to panu ułatwić.

Kiedy wróciły do auta, miały pudło pełne dysków, kilka twardych kopii, kalendarz biurowy Swishera, książki adre­sowe i terminarze.

Peabody zapięła pasy.

- Pojawia się wyraźny obraz miłej, szczęśliwej rodziny, bez problemów finansowych. Rodzice mieli krąg dobrych przyjaciół, byli blisko związani ze współpracownikami, od­nieśli sukces w pracy. Nikt się nie spodziewa, że tacy lu­dzie zostaną zamordowani we własnych łóżkach.

- Musimy przedrzeć się przez mnóstwo warstw. Wiele rodzin może z wierzchu sprawiać wrażenie szczęśliwych, nawet w oczach przyjaciół i współpracowników. A w cztery oczy ich członkowie nienawidzą się śmiertelnie.

- Dodałaś mi otuchy. - Peabody ściągnęła usta. - To czyni z ciebie gliniarza cynicznego, a ze mnie naiwnego.

- Co niewiele odbiega od prawdy.

ROZDZIAŁ 3

Eve czuła, że brakuje jej czasu, ale rzeczą niezwykle istotną był powrót na miejsce zbrodni, wyczucie go. Ładny dwupiętrowy jednorodzinny dom, pomyślała, sąsiadujący z innymi ładnymi piętrowymi albo dwupiętrowymi jedno - lub wielorodzinnymi domami w eleganckiej okolicy na Upper West Side.

Bardziej solidny niż rzucający się w oczy.

Dzieci chodziły do prywatnych szkół, gosposia mieszka­ła na miejscu. Rodzice pracowali na pełny etat, jedno w domu, drugie w kancelarii. Dwa wejścia od frontu, jed­no od tyłu.

Eve zauważyła, że na wszystkich drzwiach i oknach za­montowano alarmy, a także dekoracyjne, acz skuteczne kraty na poziomie ulicy, gdzie Keelie Swisher miała swój gabinet.

- Nie weszli tędy - stwierdziła, przyglądając się domo­wi z chodnika. - Alarm był włączony na drzwiach do gabi­netu oraz na tych od tyłu. - Odwróciła się i rozejrzała po ulicy, powiodła wzrokiem po krawężnikach. - Parkowanie to cholernie trudna sprawa w takich dzielnicach. Potrzeb­ne zezwolenie, weryfikowane przez skanery na krawężni­ku. Jeśli tu zaparkujesz bez zezwolenia, dostajesz mandat. Sprawdzimy, choć nie przypuszczam, żeby ci faceci ułatwili nam sprawę aż w takim stopniu. Albo przyszli z innego parkingu, albo mieli pozwolenie. Istnieje też możliwość, że gdzieś tutaj mieszkają, choć bardziej prawdopodobne, że przecznicę albo dwie stąd. - Eve ruszyła na drugą stronę ulicy. Otworzyła bezużyteczną żelazną furtkę i weszła po schodach. - Zbliżyli się do drzwi. Pilotem zagłuszyli sys­tem bezpieczeństwa, alarmy, kamery, identyfikatory, za­nim znaleźli się w ich zasięgu. Mieli kody albo wiedzieli, w jaki sposób szybko pokonać zamki. - Policyjnym wytry­chem zdezaktywowała blokadę i otworzyła zamki. - O tej porze nocy na ulicy jest prawie pusto, ale zawsze ktoś się trafi, ktoś wyprowadza psa, idzie na spacer, wraca do domu z imprezy. Ludzie przyglądają się sobie nawzajem w dziel­nicach takich jak ta. Tamci musieli być sprytni, poruszali się szybko i swobodnie. - Weszła do wąskiego holu oddzie­lającego część jadalną od salonu. - Co mieli? Pewnie kilka toreb. Nic wielkiego ani rzucającego się w oczy. Przypusz­czalnie miękkie czarne torby, w których nieśli broń, urzą­dzenia zakłócające, ubrania ochronne. Nie mogli wkładać ich na ulicy, za wielkie ryzyko. Założę się, że zrobili to tu­taj, zaraz za drzwiami. Włożyli kombinezony i rozdzielili się: jeden poszedł na górę, drugi prosto do gosposi. Żad­nych rozmów, tylko robota.

- Może dawali sobie sygnały dłonią - zasugerowała Pea­body. - I mieli noktowizory.

- Taa. Narzędzia w kieszeni, ale znasz drogę, wiesz, co masz zrobić. Wcześniej to przećwiczyli. Założę się o twój tyłek, że nie byli debiutantami.

Eve zawróciła w stronę kuchni, wyobrażając sobie ciemność i całkowitą ciszę. Szli prosto do celu, pomyślała. Byli tu wcześniej albo mieli plan domu. Rzuciła okiem w stronę stołu i ławy, na której ukryła się Nixie.

- Nie zobaczyli dziecka, nie patrzyli tam. - Przykucnęła i musiała bardzo się wychylić, by dostrzec policyjny mar­ker znaczący miejsce, gdzie znaleziono napój Nixie. - Zresztą nawet gdyby się rozglądali, nie zobaczyliby dziewczynki leżącej na ławie. Byli skupieni na mieszkaniu go­sposi.

Pokoje Ingi były czyste i schludne, czego należało się spodziewać u osoby, która zarabiała na życie, sprzątając cudzy bałagan. Eve dostrzegła porządek pod nieporząd­kiem spowodowanym przez techników. Wyczuła też świeży zapach śmierci pod warstwą chemikaliów.

Wyobraziła sobie Nixie skradającą się do drzwi, pod­niecenie dziewczynki, która ma nadzieję, że przyłapie do­rosłych na zakazanym akcie.

W sypialni krew zabrudziła ściany, nocny stolik i lam­pę, utworzyła kałuże na pościeli, spłynęła na podłogę.

- Wolała prawą stronę łóżka, pewnie spała na boku. Wi­dzisz? - Eve weszła do strefy zbrodni i ręką wskazała roz­bryzgi krwi. - Morderca zbliża się od tej strony, musi albo chce unieść jej głowę. Z rozbryzgów wynika, że głowę mia­ła lekko odwróconą w lewo, na pokój, i tak ją zostawił, kie­dy podciął jej gardło. Teraz ma na sobie jej krew, ale tym się nie przejmuje. Zajmie się tym na końcu. Wychodzi stąd i idzie prosto do dziecka. - Ilustrując swoje słowa, Eve od­wraca się i wychodzi. - Musiał minąć Nixie o kilka centy­metrów. Sprytna mała, przerażona mała. Nawet nie pis­nęła. - Eve znowu się odwróciła, uważnym wzrokiem studiując pokój. - Wszystko na swoim miejscu. Nie tknął niczego prócz gosposi. Nie interesowało go nic z wyjąt­kiem jej i swojej misji.

- Tak to widzisz? Jako misję?

- A co innego? - Eve wzruszyła ramionami. - Wychodzi, skończywszy robotę. Dlaczego nie korzysta z tylnych scho­dów?

- Ach... - Peabody z namysłem zmarszczyła brwi i przyjrzała się rozkładowi pomieszczeń. - Zajęcie najlep­szej pozycji? Sypialnia rodziców położona jest bliżej głów­nych schodów. Przypuszczalnie tam znajdował się jego wspólnik. Idąc tamtędy, nadłożyłby drogi.

- Rodziców trzeba było załatwić najpierw, i to jedno­cześnie. - Eve kiwała głową, gdy szły na piętro. - Zapewne miał sposób na powiadomienie wspólnika, że pierwsza część zadania została wykonana i że zaraz do niego dołą­czy. - Spojrzała na krew, pojedyncze krople znaczące pod­łogę i chodnik na schodach. - Zostawia ślad, choć bardzo nieznaczny. To jej krew, nie jego. Tutaj na dole, po prawej stronie, cała krew należy pewnie do gosposi. Zdjęli za­krwawione kombinezony i wepchnęli do toreb, zanim wró­cili na parter.

- Zrobili to na zimno - skomentowała Peabody. - Żad­nych tryumfalnych gestów, żadnych wzajemnych gratulacji. Zarżnęli pięć osób, zdjęli kombinezony i wyszli.

- Ten od gosposi idzie prosto na górę, tymczasem dziec­ko na tyle się pozbierało, żeby złapać kieszonkowe łącze i zadzwonić na dziewięć - jeden - jeden. Tutaj, w głównej sy­pialni, rozdzielają się, zajmują miejsce po obu stronach łóżka. Taki sam schemat jak u gosposi. Działają według ustalonego rytmu. Unieszkodliwiają cele i ruszają dalej.

- Spali plecami do siebie - zauważyła Peabody. - Przy­tuleni pośladkami. Ja i McNab też tak leżymy.

Eve patrzyła na męża i żonę, matkę i ojca, którzy od­wróceni tyłem do siebie spali na ogromnym łóżku z zieloną pościelą i puchową kołdrą. Spali w miłym, wygodnym po­koju, którego okno wychodziło na tylne patio. On w czar­nych bokserkach, ona w białej koszuli.

- Unieśli im głowy, odsłonili gardła. Cięcie, otwarcie dłoni, głowy opadają. Żadnego gadania. Wychodzą i kieru­ją się do pozostałych dwóch sypialni, podczas gdy mała skrada się po schodach. Już wcześniej ustalili między sobą podział zadań. Jeden zajmuje się chłopcem, wchodzi do sy­pialni, kiedy Nixie czołga się przez hol za ich plecami. - Eve weszła do pokoju Coyle'a. - Chłopiec leży rozciągnię­ty na plecach, pościel zdążył skopać. Nie trzeba go doty­kać, żeby wykonać robotę. Umiera, leżąc na plecach.

Zobaczyła to oczyma wyobraźni, czując lodowaty horror tej sytuacji, kiedy przechodziła przez hol do drugiej sypialni.

- Pokój dziewczynki, mała w łóżku. Sprawca zbyt pew­ny siebie, żeby się zastanowić. Rutyniarz, któremu na myśl nie przyjdzie żadne odstępstwo od raz ustalonego trybu. Dlaczego miałby zauważyć dwie pary butów i dodatkowy plecak? Nie patrzy na nic poza celem. Dziewczynki prawie nie widać spod pościeli, śpi na brzuchu. Poderwał jej gło­wę, przypuszczalnie chwytając za włosy. Mnóstwo jasnych włosów, tak jak powinno być. Przecina gardło, wypuszcza włosy z dłoni, wychodzi.

- Tutaj rozbryzgi nie są takie wielkie - skomentowała Peabody. - Pewnie większość krwi poleciała na niego, a reszta na łóżko i pościel.

- Wraca do holu, spotyka się ze wspólnikiem. Widzisz tę plamę krwi? Kapała z kombinezonów, kiedy się rozbie­rali. Wpychają ubrania i noże do toreb. Idą na dół i wycho­dzą z domu. Misja wykonana.

- Tylko że to nieprawda. Eve pokiwała głową.

- Właśnie. A gdyby poświęcili kilka minut, tylko kilka minut, na zabranie paru fantów po drodze albo gdyby nie śpieszyli się tak z robotą, mundurowi przyjechaliby przed ich wyjściem. Niewiele brakowało. Mała działała szybko, ale byli od niej lepsi.

- Dlaczego zabijać dzieci? - zapytała Peabody. - Jakie zagrożenie stanowiły?

- Trudno to stwierdzić na podstawie tego, co do tej po­ry wiemy. Mogły coś widzieć, coś usłyszały, coś wiedziały albo w coś się wplątały. Ale może się okazać, że chodziło jednak o dorosłych. Ważne jest, że musieli zginąć wszyscy domownicy. I to nasz punkt wyjściowy.

Eve spóźniła się na spotkanie z Mirą, ale nic na to nie mogła poradzić.

Znalazła lekarkę w salonie. Popijała herbatę, pracując przy komputerze.

- Przykro mi, coś mnie zatrzymało.

- Nic się nie stało. - Mira odsunęła komputer. Ubrana była w prosto skrojony kostium barwy dymu, ani niebie­ski, ani szary. Jakimś cudem jej pantofle miały dokładnie ten sam odcień. W uszach kołysały się srebrne spirale, na szyi wisiały trzy cienkie jak włos łańcuszki.

Eve zastanawiała się, czy Mira musi planować wcześ­niej szczegóły stroju, by osiągnąć taką elegancką dosko­nałość, czy też przychodzi jej to naturalnie.

- Dziewczynka śpi - powiedziała lekarka. - Summerset ma ją na monitorze.

- Och, to dobrze. Okay. Posłuchaj, muszę się napić prawdziwej kawy albo mózg mi się rozpłynie. Dla ciebie też?

- Nie, dziękuję.

Eve otworzyła ścienny panel, odsłaniając miniaturowe­go autokucharza.

- Dostałaś raport.

- Tak. Właśnie go czytałam.

- Jest na razie dość pobieżny, ale nie miałam czasu uzu­pełnić szczegółów. Peabody zajmuje się zbieraniem danych o dzieciach. Odwiedzi szkoły, zobaczymy, co tam znajdzie.

- Spodziewasz się coś tam znaleźć? Myślisz, że to dzieci były celem?

Eve wzruszyła ramionami. Zamknęła oczy i pozwoliła, by kawa rozlała się w jej żyłach.

- Chłopiec bez wątpienia był dostatecznie duży, żeby móc zaplątać się w jakąś niezgodną z prawem działalność, gang, tego rodzaju rzeczy. Musimy brać to pod uwagę. Ist­nieje też możliwość, że sam albo razem z siostrą widział bądź słyszał coś, co wymagało zlikwidowania obojga. Bar­dziej prawdopodobne jednak, że chodziło o jedno z doros­łych, ale na tak wczesnym etapie nic nie jest pewne.

- Nie było żadnych innych aktów przemocy czy de­strukcji w domu?

- Nie, a jeśli cokolwiek zabrano, to jeszcze o tym nie wiemy. Robotę wykonano szybko i czysto. Cholernie sprawnie. Praca zespołowa, dobrze skoordynowana.

- Gdybym usłyszała to od kogoś innego, powiedziała­bym, że to zimna i okrutna uwaga.

Oczy Eve zobojętniały.

- Z ich punktu widzenia tak było. Zimna, okrutna i cholernie dobra robota. Tylko że pominęli jedną osobę. Dowiedzą się o tym, kiedy media rozdmuchają sprawę.

- I mogą próbować doprowadzić rzecz do końca - powiedziała Mira, kiwając głową. - Więc sprowadziłaś dziec­ko tutaj.

- To jeden z powodów. Ten dom jest jak twierdza. Jeśli otrzymam prawo opieki na dłużej, będę miała nieograni­czony dostęp do naocznego świadka. Poza tym mała za żad­ne skarby nie chciała pójść z pracownicą opieki społecz­nej. Nie będę miała z niej żadnego pożytku, jeśli wpadnie w histerię.

- Pamiętaj, z kim rozmawiasz - odparła Mira łagodnie. - Miałabyś pełny dostęp do niej, nawet gdyby przekazano ją pod opiekę wydziału i umieszczono w bezpiecznym do­mu. Współczucie dla niej nie czyni cię gorszą policjantką.

Eve wsunęła dłoń do kieszeni.

- Zadzwoniła na dziewięć - jeden - jeden. Czołgała się we krwi rodziców. Tak, współczuję jej. Wiem też, że dziecko, które było stać na coś takiego, poradzi sobie z tym, co przyjdzie później. - Usiadła naprzeciwko Miry. - Nie chcę w rozmowie z nią naciskać niewłaściwych guzików. Mogła­bym to zrobić, ale wtedy zamknie się w sobie. Mnie nato­miast potrzebne są szczegóły, informacje, wszystko, co da się z niej wydobyć. Musisz mi pomóc.

- Pomogę. - Mira napiła się herbaty. - Sporządziłam wstępny profil sprawców. Tworzą zespół, to nie ulega wątpliwości. Przypuszczalnie już wcześniej ze sobą pracowali i z całą pewnością wcześniej zabijali. Są dojrzali, to za­wodowcy, niewykluczone, że odbyli jakieś szkolenia: armia, oddziały paramilitarne, przestępczość zorganizo­wana. W sposobie dokonania zbrodni nie widać nic osobi­stego, ale zamordowanie dzieci, całej rodziny, niewątpli­wie ma przyczyny osobiste. Jestem przekonana, że to nie było zabijanie dla przyjemności ani mord o podłożu sek­sualnym.

- Dla zysku?

- Całkiem prawdopodobne. Możliwe też, że ktoś wydał im rozkaz albo po prostu trzeba było to zrobić. Motyw? - Lekarka z namysłem popijała herbatę. - Musimy dowie­dzieć się więcej o ofiarach, żeby zacząć spekulować na te­mat motywów. Jeśli chodzi o sprawców, to z pewnością są doświadczeni i wzajemnie sobie ufają. Są dobrze zorgani­zowani i pewni siebie.

- To była akcja. Tak ja to widzę. Zaplanowana i staran­nie przećwiczona operacja.

- Sądzisz, że wcześniej mieli dostęp do domu? - zapyta­ła Mira.

- Może. W każdym razie znali rozkład pokojów, wie­dzieli, gdzie kto śpi. Gdyby główny cel stanowiła gosposia, nie mieli powodu, by wchodzić na piętro, i odwrotnie. Tak więc celem było uśmiercenie całej rodziny. - Eve spraw­dziła czas. - Jak długo twoim zdaniem będzie spała?

- Trudno powiedzieć.

- Nie chcę cię zatrzymywać.

- I nie możesz się doczekać, żeby wrócić do pracy.

- Jeszcze nie rozmawiałam z patologiem, nie skończy­łam raportu, nie dręczyłam laborantów, nie nakrzyczałam na techników. Ludzie zaczną myśleć, że jestem na urlopie.

Mira wstała z uśmiechem.

- Może więc dasz mi znać, kiedy... Ach - dodała, gdy w progu pojawił się Summerset.

- Pani porucznik, pani młoda podopieczna już się obu­dziła.

- Och, doskonale - odrzekła Eve i zwróciła się do Miry: - Możemy zaczynać?

- Tak. Gdzie chcesz z nią rozmawiać?

- Myślałam o moim gabinecie.

- Może lepiej tutaj? Pokój jest miły i jasny, dziewczyn­ka na pewno poczuje się tu swobodniej.

- Zaraz ją przyprowadzę. - Summerset zniknął. Eve zmarszczyła brwi.

- Mam być mu wdzięczna? - zapytała. - No wiesz, za opiekę nad stadem czy jakkolwiek to nazwiesz. Bo ja szczerze tego nie cierpię.

- Myślę, że powinnaś uważać się za szczęściarę, skoro masz w domu człowieka, który potrafi i chce zaopiekować się małą dziewczynką po dramatycznych przejściach.

- Cholera - westchnęła Eve. - Tego się obawiałam.

- To może pomóc, jeśli będziesz pamiętać, że dobro i stan umysłu dziecka jest sprawą priorytetową.

- Regularne widywanie jego gęby może na nowo wywo­łać w niej szok.

Kiedy jednak Nixie weszła do pokoju z kotem następu­jącym jej na pięty, mocno trzymała kościstą dłoń Summer­seta. Na widok Eve puściła go i podeszła prosto do niej.

- Znalazłaś ich?

- Pracuję nad tym. To jest doktor Mira, pomoże nam...

- Już byłam u lekarza. Nie chcę lekarza. - Głos Nixie zaczął się wznosić. - Nie chcę...

- Spokój - rozkazała Eve. - Mira to moja przyjaciółka. Nie tylko jest lekarką, ale współpracuje z policją.

Oczy dziewczynki przesunęły się na Mirę.

- Nie wygląda pani na policjantkę.

- Współpracuję z policją - wyjaśniła Mira cicho i spo­kojnie. - Pomagam im zrozumieć ludzi, którzy popełniają przestępstwa. Od dawna znam porucznik Dallas. Chcę pomóc tobie i jej, żeby odnalazła ludzi, którzy skrzywdzili twoją rodzinę.

- Oni ich nie skrzywdzili, tylko zabili. Wszyscy nie żyją.

- Tak, wiem, to straszne. - Wzrok i ton Miry pozostały spokojne. - Najgorsza rzecz, jaka może się zdarzyć.

- Wolałabym, żeby się nie zdarzyła.

- Ja też. Myślę, że gdybyśmy usiadły i porozmawiały, mogłybyśmy ci pomóc.

- Zabili Linnie. - Dolna warga Nixie zaczęła drżeć. - Myśleli, że to ja, i teraz ona nie żyje. Nie powinnam była schodzić na dół.

- Wszyscy czasem robimy rzeczy, których nie powin­niśmy.

- Ale Linnie się nie zgodziła. Ja byłam niegrzeczna, a ona nie. Teraz ona nie żyje.

- Nie byłaś bardzo niegrzeczna - powiedziała Mira i uj­mując dziewczynkę za rękę, poprowadziła ją w stronę krzesła. - Dlaczego zeszłaś na dół?

- Chciałam się napić orange fizzy. Nie wolno mi pić ta­kich rzeczy bez pozwolenia. I nie wolno mi podjadać w no­cy. Moja mama... - urwała i przycisnęła dłonie do oczu.

- Twoja mama ci nie pozwoliła, więc tak, postąpiłaś źle, ale z drugiej strony bardzo by się cieszyła, że nic ci się nie stało, prawda? Byłaby szczęśliwa, że ten jeden raz złama­łaś zasady.

- Chyba tak. - Galahad wskoczył jej na kolana i zaczęła gładzić jego szeroki grzbiet. - Ale Linnie...

- To nie była twoja wina. Nic z tego, co się wydarzyło, nie było twoją winą. Nie spowodowałaś tego i nie byłaś w stanie temu zapobiec.

Nixie podniosła wzrok.

- Może gdybym z całej siły krzyknęła, wszystkich bym obudziła. Tatuś mógłby walczyć z tymi niedobrymi ludźmi.

- Czy tatuś miał broń? - zapytała Eve, nim Mira zdążyła się odezwać.

- Nie, ale...

- Dwaj mężczyźni z nożami, a on bez żadnej broni. Mo­że by się obudził, gdybyś krzyknęła, ale i tak by zginął. Je­dyna różnica polegałaby na tym, że jeśliby tamci wiedzie­li, że ktoś jeszcze jest w domu, poszukaliby ciebie i też zabili.

Mira rzuciła Eve ostrzegawcze spojrzenie, po czym zno­wu skierowała uwagę na dziewczynkę.

- Porucznik Dallas powiedziała mi, że byłaś bardzo od­ważna i bardzo silna. Ponieważ ona też taka jest, wiem, że mówi prawdę.

- Ona mnie znalazła. Schowałam się.

- Dobrze zrobiłaś, że się schowałaś. Dobrze, że ona cię znalazła. Wiem, że to, co porucznik Dallas powiedziała, by­ło dla ciebie trudne, ale miała rację. Wczoraj w nocy nie mogłaś w żaden sposób pomóc rodzinie, za to możesz zro­bić to teraz. - Mira spojrzała znacząco na Eve.

- Posłuchaj, Nixie, to niełatwe, ale im więcej mi powiesz, tym więcej będę wiedziała. To mój magnetofon. - Postawiła go na stole, po czym usiadła naprzeciwko lekar­ki i Nixie. - Zadam ci parę pytań. Porucznik Eve Dallas przesłuchuje nieletnią Nixie Swisher w obecności doktor Charlotte Miry. Zgoda, Nixie?

- Zgoda.

- Wiesz, która była godzina, kiedy wstałaś z łóżka?

- Było po drugiej, mniej więcej dziesięć po drugiej. Miałam na ręce Jelly Roll.

- Zestaw ręczny - wyjaśniła Mira.

- Co zrobiłaś, kiedy wstałaś? Opowiedz dokładnie.

- Bardzo cicho zeszłam na dół. Przez chwilę myślałam, że skoro Linnie nie chciała ze mną iść, obudzę Coyle'a. Ale on mógłby powiedzieć rodzicom, a w pojedynkę było bar­dzo przyjemnie. Poszłam do kuchni i wzięłam z lodówki orange fizzy, chociaż mi tego nie wolno. Potem usiadłam w części jadalnej, żeby go wypić.

- Co stało się później?

- Zobaczyłam cień, ale on mnie nie widział. Położyłam się na ławie. Cień wszedł do pokoju Ingi.

- Jak ten cień wyglądał?

- Chyba jak mężczyzna. Było ciemno.

- Był wysoki czy niski?

- Taki jak porucznik Dallas? - podsunęła Mira, gestem pokazując Eve, by wstała.

- Chyba wyższy. Nie wiem.

- Jak był ubrany?

- W coś ciemnego.

- A włosy? - Eve pociągnęła się za swoje. - Krótkie, długie?

Nixie, wzdychając, wtuliła twarz w sierść kota.

- Musiały być krótkie, bo ich nie widziałam. Były... by­ły... przykryte. W taki sposób. - Wykonała gest, jakby na­ciągała coś na głowę. - Strój całkiem go zakrywał. Twarz, oczy, wszystko miał czarne i błyszczące.

Kombinezon ochronny, wywnioskowała Eve. I nokto­wizor.

- Słyszałaś, żeby coś mówił?

- Nie. Zabił ją nożem. Zabił ją i polała się krew. Nic nie mówił.

- Gdzie ty byłaś?

- Na podłodze przy drzwiach. Chciałam zajrzeć do środka, żeby zobaczyć...

- Było ciemno. Jak mogłaś coś zobaczyć? Nixie na moment zmarszczyła brwi.

- Przez okno wpadało światło lampy z ulicy. A on miał światło.

- Latarkę?

- Nie, malutką kropkę, małe zielone światełko. Migało. Miał je na ręce... tutaj. - Zaplotła palce wokół nadgarstka.

- Dobrze. Co stało się potem?

- Oparłam się o ścianę. Tak myślę. Byłam strasznie przerażona. Zabił Ingę, miał nóż i byłam strasznie przera­żona.

- Teraz nie musisz się bać - powiedziała Mira. - Jesteś bezpieczna.

- On mnie nie widział, jakby mnie tam nie było. Jak w zabawie w chowanego, ale on wcale mnie nie szukał. Wzięłam łącze i zadzwoniłam. Tatuś powiedział, że jeśli ko­muś dzieje się coś złego, trzeba dzwonić pod numer alar­mowy, wtedy przyjedzie policja i pomoże. Trzeba dzwonić, być dobrym sąsiadem. Tatuś... - Nixie urwała. Pochyliła głowę, bo z oczu polały jej się łzy.

- Tatuś byłby z ciebie bardzo dumy. - Mira wyjęła z to­rebki chusteczkę. - Bardzo dumny, że zrobiłaś to, czego cię uczył, chociaż byłaś bardzo przerażona.

- Chciałam mu powiedzieć, jemu i mamusi. Chciałam do mamusi. Ale oni nie żyli.

- Znowu zobaczyłaś tego mężczyznę i jeszcze kogoś, kiedy poszłaś na górę - podsunęła Eve. - Poszłaś tylnymi schodami.

- Mężczyzna, który zabił Ingę, wchodził do pokoju Coyle'a.

- Skąd wiesz? Nixie, skąd wiesz, że do pokoju Coyle'a wszedł ten sam człowiek, który był u Ingi?

- Bo... - Dziewczynka zamrugała, powstrzymując łzy. - Światełko. Zielone. Ten drugi go nie miał.

- Okay. Czym jeszcze się różnili?

- Ten, który zabił Ingę, był większy.

- Wyższy?

- Trochę, ale większy. - Nixie napięła ramiona, dając do zrozumienia, że chodzi jej o mięśnie.

- Czy ze sobą rozmawiali?

- Nic nie mówili. Nie robili żadnego hałasu. Nic nie sły­szałam. Chciałam do mamusi. - Jej oczy znowu wypełniły się łzami, głos zadrżał. - Wiedziałam, co chcą zrobić, i chciałam być przy mamusi i tatusiu, ale... Wszędzie była krew, cała się pobrudziłam. Ukryłam się w łazience i tam siedziałam.

Słyszałam, jak do domu weszli ludzie, ale nie ruszyłam się z miejsca. Ty przyszłaś.

- Okay. Czy pamiętasz, żeby wcześniej rodzice mówili, że czymś się martwią, czy wspominali o kimś, kto się na nich rozgniewał, czy widzieli kogoś kręcącego się po okoli­cy, kogo nie powinno tam być?

- Tatuś mówił kiedyś, że Dave powiedział, że pobije go do nieprzytomności żelaznym kijem, bo tatuś wygrał w golfa.

- Tatuś i Dave często się kłócili?

- Nie, w każdym razie nie na poważnie. - Przytknęła piąstki do oczu. - Tylko się przekomarzali.

- A czy tatuś z kimś się kłócił? Nie tylko przekomarzał?

- Nie. Ja o tym nie wiem.

- A z twoją mamą? - Kiedy Nixie pokręciła głową, Eve wkroczyła na niebezpieczny teren. - Czy rodzice się kłócili?

- Czasami, ale nie bardzo. Rodzice Gemmy przez cały czas na siebie wrzeszczeli, Gemma mówiła, że rzucają w siebie różnymi rzeczami. Rozwiedli się, bo jej tata nie potrafił utrzymać zapiętego rozporka. To oznacza, że spał z kim popadnie.

- Rozumiem. Ale twoi rodzice w taki sposób się nie kłó­cili.

- Nie. I nie spali z kim popadnie. Tańczyli na plaży.

- Słucham?

- Latem, kiedy jeździliśmy na plażę do tamtego domu. Czasami wychodzili na spacer w nocy i widziałam ich ze swojego pokoju. Tańczyli na plaży. Nie mieli zamiaru się rozwieść.

- Dobrze jest mieć takie wspomnienia - wtrąciła Mira. - Kiedy będzie ci smutno, kiedy coś cię wystraszy, posta­raj się przypomnieć sobie, jak tańczyli na plaży. Doskona­le sobie poradziłaś. Chciałabym tu wrócić i czasami z tobą porozmawiać.

- Dobrze. Nie wiem, co mam teraz robić.

- Moim zdaniem powinnaś zjeść lunch. Niedługo mu­szę iść, ale porucznik Dallas będzie pracowała w swoim gabinecie. Wiesz, gdzie jest kuchnia?

- Nie, dom jest taki wielki.

- Mnie nie musisz tego mówić - mruknęła Eve. Mira wstała i wyciągnęła rękę.

- Zaprowadzę cię. Wiesz, może pomogłabyś Summerse­towi? Zaraz wracam - zwróciła się do Eve.

Zostawszy sama, Eve zaczęła krążyć po pokoju. Pode­szła do okna, do kominka, znowu do okna. Pragnęła zabrać się do pracy. Musiała włączyć komputer, przejrzeć notatki, napisać raport. Zadzwonić w parę miejsc, spotkać się z pa­roma ludźmi, myślała, bawiąc się kredytami w kieszeni.

Cholera, jak ma sobie poradzić z tą małą?

Czy gliniarze, którzy wiele lat temu musieli ją przesłu­chać, tak samo nie wiedzieli, na czym stoją?

- Radzi sobie doskonale. - Do pokoju wróciła Mira. - Lepiej niż większość dzieci w jej sytuacji. Powinnaś jed­nak przygotować się na huśtawkę nastrojów, łzy, gniew, problemy ze spaniem. Będzie potrzebowała psychoterapii.

- Możesz to zrobić?

- Na razie tak, zobaczymy, jak nam pójdzie. Niewyklu­czone, że będzie potrzebny specjalista przygotowany do pracy z dziećmi. Zajmę się tym.

- Dzięki. Muszę się skontaktować z wydziałem, opieką nad nieletnimi, znaleźć kilku funkcjonariuszy do jej ochrony.

- Nie śpiesz się. Na razie ma wokół siebie mnóstwo ob­cych ludzi. - Mira dotknęła ramienia Eve i wzięła torbę. - Dasz sobie radę.

Może, pomyślała Eve, gdy Mira wyszła. Miejmy taką nadzieję. Na razie jednak bardzo w to wątpiła. Ruszyła schodami na górę i weszła do gabinetu Roarke'a.

Siedział za biurkiem, na trzech ściennych monitorach przewijały się najrozmaitsze dane, komputer mruczał.

- Przerwij operację - powiedział i się uśmiechnął. - Wyglądasz na zmęczoną, pani porucznik.

- I tak się czuję. Posłuchaj, nie miałam okazji dokład­nie tego z tobą uzgodnić. Wiem, że w gruncie rzeczy obar­czyłam cię obcym dzieckiem i zniknęłam.

- Już nie śpi?

- Nie. Jest z Summersetem. Przeprowadziłam drugie prze­słuchanie z udziałem Miry. Trzyma się dobrze, to znaczy mała.

- Oglądałem wiadomości. Jeszcze nie ujawniono na­zwisk.

- Zablokowałam tę informację - na razie. Ale niedługo zostaną podane.

Roarke znał żonę, podszedł więc do automatu i zapro­gramował dwie czarne kawy.

- Może teraz o wszystkim mi opowiesz?

- W skróconej wersji, bo jestem spóźniona. Przekazała mu ponure szczegóły.

- Biedne dziecko. Na razie nie ma dowodów, że ktoś z domowników był zaangażowany w działalność, która mo­gła spowodować taką zemstę?

- Nie, ale jesteśmy na początku śledztwa.

- Robota zawodowców; nie wątpię, że już doszłaś do ta­kiego wniosku. To profesjonaliści, wyszkoleni do mokrej roboty. Zielone światełko, które Nixie widziała, to przy­puszczalnie urządzenie zakłócające. Zapaliło się na zielo­no, kiedy wyłączyli alarm.

- Tak. Z pozoru ci ludzie sprawiają wrażenie bardzo zwyczajnej rodziny. Na wierzchu czyści jak łza. Ale na ra­zie nie poskrobaliśmy po tej powierzchni.

- Wyrafinowany sprzęt elektroniczny, wejście do domu na wzór służb specjalnych, szybki i sprawny atak. - Roarke popijał kawę, ignorując piski laserowego faksu. - Weszli i wyszli... ile to trwało, dziesięć, piętnaście minut? To nie było zrobione dla sportu. Domowy terroryzm zostawiłby swój podpis, a cele byłyby wyraźniejsze. Z pozoru.

- Wciąż masz kontakty z przestępczością zorganizowaną. Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech.

- Naprawdę?

- Znasz ludzi, którzy znają ludzi, którzy znają najgor­sze szumowiny na ziemi.

Postukał palcem po wgłębieniu w brodzie.

- Czy tak należy mówić o moich przyjaciołach i partne­rach w interesach? Byłych.

- Właśnie tak. Mógłbyś się popytać.

- Mogę i zrobię to. Ale powiem ci też, że nigdy nie mia­łem związków z mordercami dzieci. Ani z nikim, kto w y - mordował całą rodzinę podczas snu.

- Tego przecież nie mówiłam. Potrzebuję jednak wszel­kich możliwych punktów widzenia. Ta dziewczynka, którą zabili zamiast Nixie. Miała na sobie różową koszulę nocną z... jak to się nazywa? Falbanką przy szyi. Wiem, że koszul­ka była różowa, bo taka została na dole. Cała reszta zrobi­ła się czerwona od krwi. Rozciął jej gardło jak jabłko.

Roarke odstawił kawę i podszedł do Eve. Położył dło­nie na jej biodrach, przycisnął czoło do czoła.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy.

- Wiesz, człowiek zaczyna się zastanawiać. Nas oboje spotkało w dzieciństwie wszystko, co najgorsze. Wykorzy­stywanie, brak opieki, gwałt, bicie, nienawiść. Te dzieci miały życie takie, jakie powinno być: miłe domy, kochają­cy rodzice, opieka.

- My przeżyliśmy - zakończył Roarke - a one nie. Oprócz tej małej.

- Kiedy w przyszłości będzie wspominała to wydarze­nie, chcę, żeby wiedziała, że sprawcy siedzą w więzieniu. To najlepsze, co mogę dla niej zrobić. - Eve się odsunęła. - I dlatego lepiej zabiorę się do pracy.

ROZDZIAŁ 4

Eve najpierw skontaktowała się z kapitanem Feeneyem z wydziału elektronicznego. Pojawił się na ekranie: kręco­ne rude włosy przeplecione siwizną, obwisła twarz, po­gnieciona koszula.

Z ulgą się przekonała, że ostatnie wysiłki żony kapita­na, by poprawić jego wygląd, spaliły na panewce.

- Nadrabiam zaległości - oznajmiła energicznie. - Sły­szałeś o sprawie Swisherów, ataku na dom?

- Dwoje dzieci. - Jego twarz, dotąd poważna, teraz stwardniała. - Jak się dowiedziałem, osobiście tam poje­chałem. Zespół pracuje nad łączami i komputerami. Sam zajmuję się systemem alarmowym.

- Lubię dostawać to, co najlepsze. Co możesz mi powie­dzieć?

- Dobry, solidny system domowy. Z górnej półki. Trze­ba mieć sporą wiedzę, żeby go ominąć. Kamera pokazuje wtargnięcie o pierwszej pięćdziesiąt osiem. Zdalne urzą­dzenie zakłócające z dodatkowym zagłuszeniem, kiedy system tworzył automatyczną kopię. - Ciągnąc się za ucho, odczytywał dane z innego ekranu. - Kopia pojawia się po dziesięciu sekundach od zamknięcia wizualnego systemu bezpieczeństwa, wywołując alarm w domu i w centrum ochrony. Unieszkodliwili system.

- Znali go.

- O tak, musieli go znać. Wyłączona kamera, alarm przy zamkach, czujnik ruchu. Wszystko ci dokładnie opi­szę, ale z pierwszych ustaleń wynika, że weszli dziesięć mi­nut po wyłączeniu kamery, cztery po dodatkowym zagłu­szeniu.

- Dziesięć minut? To sporo czasu. No tak, upewnili się, że system nie wysyłał sygnału z domu do firmy ochroniar­skiej. Cztery po dodatkowym zagłuszeniu. Czy to jest ta­kie sprytne, jak mi się wydaje?

- Sprytne. Pracowali szybko.

- Znali kod?

- Na razie nie mogę powiedzieć na pewno. - Uniósł do ust kubek ze słowem „MÓJ” wypisanym krwawą czerwie­nią. - Albo znali system, albo dysponowali pierwszorzęd­nym urządzeniem łamiącym kody. Dzieci nie są bezpieczne we własnych łóżkach. Dallas, ten świat jest popieprzony.

- Zawsze taki był. Będę potrzebowała wszystkich trans­misji z domu i do domu, osobistych i dotyczących spraw ro­dziny. Wszystkich kopii zapasowych.

- Dostaniesz je. Ta sprawa jest dla mnie bardzo ważna. Na litość boską, mam wnuki w tym wieku. Dam ci wszyst­ko, czego będziesz potrzebowała.

- Dzięki. - Eve zmrużyła oczy, gdy Feeney znowu się napił. - Prawdziwa kawa?

Zamrugał i odsunął kubek z zasięgu kamery.

- Dlaczego pytasz?

- Bo masz to wypisane na twarzy. Czytam to z twoich oczu.

- A jeśli, to co?

- Skąd ją wziąłeś?

Poprawił się na siedzeniu. Mimo że widziała go tylko na ekranie, była pewna, że się wzdrygnął.

- Może wpadłem do twojego biura z ostatnimi ustale­niami, ale cię nie było. A ponieważ masz cholernie nie­ograniczony dostęp do tego towaru, wziąłem sobie jeden pieprzony kubek. Nie rozumiem, czemu musisz być taka uszczypliwa, skoro...

- Poczęstowałeś się też innymi rzeczami? Na przykład cukierkami?

- Jakimi cukierkami? Masz cukierki? Jakie?

- To moja sprawa, a ty trzymaj łapy z daleka. Przyjdę do ciebie.

Kawa i cukierki przypomniały jej, że od rana nie miała nic w ustach. Zażądała danych o Grancie Swisherze, po czym poszła do kuchenki przegryźć baton energetyzujący i łyknąć następną dawkę kofeiny.

Wróciwszy do biurka, przeniosła dane na ekran ścienny.

SWISHER GRANT EDWARD, UR. 2 MARCA 2019, ZA­MIESZKAŁY PRZY ZACHODNIEJ OSIEMDZIESIĄTEJ PIERWSZEJ 310 W NOWYM JORKU OD 22 WRZEŚNIA 2051 DO TERAZ. 6 MAJA 2046 ZAWARŁ ZWIĄZEK MAŁ­ŻEŃSKI Z KEELIE ROSE GETZ. DWOJE DZIECI: COYLE EDWARD, UR. 15 SIERPNIA 2047, NIXIE FRAN, UR. 21 LUTEGO 2050.

Na końcu raportu troje z nich figurować będzie jako osoby nieżyjące, pomyślała Eve.

Przestudiowała najważniejsze dane i sprawdziła karto­teki kryminalne. Wyskoczyła informacja o posiadaniu przez Granta Swishera zoneru, gdy miał dziewiętnaście lat. Stan zdrowia nie odbiegał od normy.

Zajęła się finansami.

Grant radził sobie dobrze. Prawo rodzinne przynosiło zyski pozwalające spłacać kredyt na dom, wspólny domek w Hamptons, prywatne szkoły dla obojga dzieci. Przy do­chodach żony uzyskiwali bezpieczny margines, dzięki któ­remu mogli zatrudnić gosposię na stałe, wyjeżdżać na ro­dzinne wakacje, chodzić do restauracji, oddawać się innym przyjemnym zajęciom (między innymi byli członkami modnego klubu golfowego) i zostawało jeszcze dość na rozsądne wpłaty na konto oszczędnościowe czy rezerwę na czarną godzinę.

Nic nie rzuca się w oczy, myślała Eve. Nic, przynaj­mniej tak to wyglądało, nie kryje się pod stołem.

Keelie Swisher, dwa lata młodsza od męża, nienotowana, skończyła studia medyczne i uzyskała dyplom z żywie­nia i zdrowia. Najpierw pracowała w wytwornym spa. Po urodzeniu pierwszego dziecka przez rok była na urlopie wychowawczym, później wróciła do pracy. Powtórzyła to samo z dzieckiem numer dwa, ale zamiast zatrudnić się w spa, otworzyła własną praktykę.

Żyć Dobrze. Nazwa nie kojarzyła się z odżywianiem, ale musiała być skuteczna. Przyjrzała się firmie, chwiejnej w pierwszym roku, takiej sobie w drugim. Za to w trzecim roku Keelie Swisher zdobyła pozycję na rynku i zyskała solidną klientelę.

Eve zajęła się chłopcem. Nienotowany przez policję, żadnych chorągiewek wskazujących na ukryte raporty o przestępstwach młodocianych. Żadnych gwiazdek w ra­portach medycznych, które świadczyłyby o przemocy albo wykorzystywaniu, aczkolwiek zdarzyło się parę siniaków, parę złamań. Zdaniem lekarzy obrażenia były związane z uprawianiem sportu. I to pasowało.

Coyle miał własny rachunek bankowy, upoważnie­niem dysponowali oboje rodzice. Eve zacisnęła usta, wi­dząc regularne miesięczne wpłaty, jednakże kwoty nie były dostatecznie wysokie, by podejrzewać handel nie­legalnymi substancjami lub zyski z działalności krymi­nalnej.

Na rachunku Nixie znalazła ten sam schemat, tylko z mniejszymi sumami.

Zastanawiała się nad tym, kiedy weszła Peabody z bia­łą torbą, poplamioną tłuszczem i cudownie pachnącą.

- Kupiłam dwa gyrosy. Swój już zjadłam, więc jeśli nie chcesz, z radością wezmę twój.

- Chcę, a poza tym nikt nie powinien jeść dwóch gyrosów.

- Hej, straciłam trzy kilogramy na zwolnieniu. Dobra, przytyłam już kilogram, ale dalej brakuje mi dwóch. - Pea­body postawiła torbę na biurku Eve. - Gdzie Nixie?

- Z Summersetem. - Eve wrzuciła do szuflady batonik, którego jeszcze nie odpakowała, i wyjęła gyros. Odgryzła potężny kęs i z pełnymi ustami wymamrotała coś, co brzmiało jak „szolne rarty”.

- Mam szkolne raporty o obojgu - powiedziała Peabo­dy, wyjmując dwa dyski. - W szkołach byli wstrząśnięci, kiedy się dowiedzieli. Miłe szkoły. Coyle uczył się dobrze, żadnych podejrzanych spadków ocen, żadnych wagarów. A Nixie? Ta mała to żyleta. Szóstki ze wszystkich przed­miotów. Oboje uzyskiwali wysokie wyniki w testach na in­teligencję, ale Nixie była o klasę lepsza od brata i wyko­rzystywała większość swoich uzdolnień. Z żadnym nie było problemów dyscyplinarnych. Kilka uwag za rozmowy na lekcjach albo przemycanie gier wideo, ale nic poważnego. Coyle grał w softball i koszykówkę. Nixie występuje w przedstawieniach, jest w redakcji wiadomości szkolnych i gra w orkiestrze na pikolo.

- A co to jest, do diabła?

- Instrument dęty, rodzaj fletu. Te dzieci chodziły na mnóstwo zajęć pozalekcyjnych, dobrze się uczyły. Moim zdaniem nie miały czasu na pakowanie się w kłopoty.

- Oboje mają własne rachunki bankowe, na które do­konywane są regularne wpłaty. Skąd dzieci biorą co mie­siąc sto dolców?

Peabody odwróciła się w stronę ekranu i przebiegła wzrokiem po danych.

- Z kieszonkowego.

- Słucham?

Spojrzała na Eve i kiwnęła głową.

- Rodzice pewnie dawali im co tydzień kieszonkowe, pieniądze na drobne wydatki, na przyjemności, tego ro­dzaju rzeczy.

Eve przełknęła kolejny kęs gyrosa.

- Płacono im za to, że byli dziećmi?

- Mniej więcej.

- Przyjemna robota, jeśli uda ci się ją dostać.

- W domu takim jak ten dzieci zwykle mają obowiązki, mimo że jest gosposia. Dbają o porządek w swoich poko­jach, sprzątają ze stołu, sortują śmieci. Do tego dochodzą pieniądze na urodziny czy wakacje, nagrody za świadec­twa szkolne. My znałyśmy raczej wymianę barterową, ale rzecz w sumie sprowadza się do tego samego.

- Więc gdyby wszyscy zostali dziećmi, nikt nie musiał­by starać się o pracę. Dzieci mogły zobaczyć coś w szkole - ciągnęła Eve, nim Peabody zdążyła skomentować. - Coś usłyszeć. Coś dziwnego. Przyjrzymy się nauczycielom i po­zostałemu personelowi. Popatrzymy na współpracowników i klientów rodziców, od nich przejdziemy do przyjaciół, są­siadów, znajomych. Tych ludzi nie wzięto z kapelusza.

- Nic na to nie wskazuje, ale czy rzeczywiście możemy definitywnie odrzucić zwykły miejski terroryzm?

- Sprawę załatwiono zbyt czysto. - Roarke miał rację, pomyślała Eve. - Terrorysta robi bałagan. Zabija rodzinę, ale najpierw gwałci i torturuje, demoluje dom, tnie na ka­wałki pieska.

- Nie mieli pieska, ale rozumiem, o co ci chodzi. Zresz­tą gdyby to był akt terroryzmu, jakaś pokręcona grupa już by się do niego przyznała. Dostałyśmy jakieś raporty? Komputerowcy, technicy, patolog?

- Rozmawiałam z Feeneyem. Pracuje nad tym. Szcze­góły opowiem ci po drodze.

- Dokąd?

- Najpierw do kostnicy, potem do centrali. - Eve wsta­ła, wpychając ostatni kawałek gyrosa do ust.

- Mam powiadomić Summerseta, że wychodzimy?

- A dlaczego? Och, do diabła. Zrób to. - Eve podeszła do drzwi łączących jej pokój z gabinetem Roarke'a. - Hej.

Wstał od biurka, narzucając ciemną marynarkę.

- Wychodzę - powiedziała.

- Ja też. Zmieniłem ustalenia. Powinienem wrócić koło siódmej.

- Nie wiem, kiedy wrócę. - Eve oparła się o framugę, patrząc na męża ze zmarszczonym czołem. - Powinnam była oddać tę małą do bezpiecznego domu.

- Ten dom jest bezpieczny, a ona dobrze się czuje w to­warzystwie Summerseta. Nadszedł bardziej szczegółowy biuletyn. Na razie nie podano nazwisk, tylko informację o rodzinie z dwójką dzieci na Upper West Side, którą dzi­siaj nad ranem zamordowano. Ciebie wymieniono jako prowadzącą śledztwo. Zapowiedziano dalsze szczegóły.

- Będę musiała się tym zająć.

- Tak jest. - Roarke podszedł do niej, ujął jej twarz w dłonie i pocałował. - Ty zajmij się swoją robotą, a nam zostaw resztę. Uważaj na siebie, moja policjantko.

Tak jak Eve się spodziewała, Swisherów przejął główny patolog. To nie była sprawa, którą Morris przekazałby ko­muś innemu, niezależnie od kwalifikacji czy umiejętności.

Eve zastała go pochylonego nad ciałem Linnie Dyson.

- Badam ich według czasu śmierci - powiedział. Za oku­larami mikroskopowymi jego oczy były zimne i twarde.

W pomieszczeniu grała muzyka. Morris rzadko praco­wał bez akompaniamentu, ta jednak była ponura, pogrze­bowa. Eve pomyślała, że to pewnie jeden z tych kompozy­torów, którzy nosili białe peruki.

- Zleciłem wykonanie badań toksykologicznych wszystkich ofiar. Powód śmierci w każdym przypadku jest ten sam. Nie ma drugorzędnych obrażeń, choć nieletni miał kilka starych siniaków i dwa świeże, a także kilka drobnych blizn: długi ślad po zadrapaniu na prawym biodrze i górnej części uda. Nie wcześniej niż dwa łata temu złamał prawy palec wskazujący, który po nastawieniu zrósł się prawidłowo. Wszystkie te obrażenia moim zdaniem pa­sują do chłopca uprawiającego sport.

- Głównie grał w softball. Świeże siniaki wyglądają na obrażenia doznane podczas zdobywania bazy.

- Tak, to się zgadza. - Patolog spojrzał na dziewczynkę, na długą ranę w jej gardle. - Oboje nieletni byli zdrowi. Wszystkie ofiary około siódmej wieczorem zjadły posiłek składający się z białej ryby, brązowego ryżu, groszku i chleba wieloziarnistego. Na deser mieli szarlotkę z lu­krem z pszenicy i brązowego cukru. Dorośli wypili po kie­liszku białego wina, dzieci - mleko sojowe.

- Matka była specjalistką od żywienia.

- Praktykowała to, co głosiła. Chłopiec miał gdzieś taj­ny zapas - dodał Morris ze słabym uśmiechem. - Około dziesiątej wieczorem zjadł trochę czerwonej lukrecji.

Jakimś sposobem ta informacja pocieszyła Eve. Przy­najmniej dzieciak po raz ostatni skosztował słodyczy.

- Narzędzie zbrodni?

Patolog gestem wskazał ekran, na którym widniało po­większenie rany na dziecięcym gardle.

- Widzisz te poszarpane brzegi? Tu, na krawędzi prze­kątnej. Ciął od swojej lewej do prawej. Ostrze nie było cał­kowicie gładkie ani całkowicie ząbkowane. Przy rękojeści są trzy ząbki, reszta ostrza gładka.

- Wygląda na nóż wojskowy.

- Też tak sądzę. Użyty przez praworęcznego osobnika.

- Sprawców było dwóch.

- Tak mi mówiono. Oceniając na oko, powiedziałbym, że ta sama ręka zadała wszystkie śmiertelne ciosy, ale jak sama widzisz... - Patolog odwrócił się do ekranu, po czym wyświetlił równocześnie zdjęcia Granta i Keelie Swisherów. Powiększył rany.

- Są tu drobne różnice. Rana u mężczyzny jest głębsza, zadana ruchem jak przy szatkowaniu, bardziej poszarpa­na, a u kobiety widać jedno pociągnięcie. Kiedy porówna­my wszystkie pięć... - kiwnął głową, podczas gdy na ekra­nie pojawiły się zdjęcia wszystkich ran - ...widzimy, że gosposia, ojciec i chłopiec mają tę samą ranę szatkowaną, natomiast u matki i dziewczynki cięcie jest bardziej hory­zontalne. Będziesz musiała zlecić rekonstrukcję w labora­torium, ale to ostrze długości dwudziestu pięciu centyme­trów, maksymalnie trzydziestu, z trzema ząbkami przy rękojeści.

- Typ wojskowy - skomentowała Eve. - Co nie znaczy, że trzeba być żołnierzem, żeby go dostać. Ale to kolejny element operacji. Wojskowa taktyka, wyposażenie i broń. Żadne z dorosłych nie odbyło służby wojskowej i nie wy­gląda na to, żeby mieli jakiekolwiek związki z armią. Na tym etapie nie da się ich połączyć z organizacjami parami­litarnymi czy uczestnikami gier.

Choć z drugiej strony, pomyślała, czasami sympatyczna rodzina stanowi idealną przykrywkę dla potajemnych, mrocznych uczynków.

- Powiadomiłam Dysonów. - Eve spojrzała na Linnie. - Widzieli już ją?

- Tak, godzinę temu. To było... straszne. Popatrz na nią - dodał nagląco. - Taka mała. Oczywiście trafiają się nam mniejsze dzieci. Noworodki, które dopiero co przyszły na świat. W głowie się nie mieści, że my, wykształceni dorośli, możemy robić takie rzeczy tym, którzy najbardziej nas po­trzebują.

- Nie masz dzieci, prawda? - zapytała Eve.

- Nie, ani dziewczyny, ani dziecka. Kiedyś była pewna kobieta. Spędziliśmy ze sobą dość dużo czasu, by brać pod uwagę dziecko. Ale to było... dawno temu.

Przyjrzała się uważnie jego twarzy, czarnym włosom ściągniętym w połyskliwy kucyk przepleciony srebrną nitką. Pod przezroczystym uniformem ochronnym, teraz poplamionym płynami ustrojowymi, miał srebrną koszulę.

- Jest u mnie druga dziewczynka, ta, której nie dopa­dli. Nie wiem, co z nią począć.

- Zachowaj ją przy życiu. Według mnie to teraz najważ­niejsze.

- Tym już się zajęłam. Będę potrzebowała raportów toksykologicznych i wszystkiego, co jeszcze odkryjesz, tak szybko, jak się da.

- Dostaniesz je. Nosili obrączki.

- Słucham?

- Rodzice. W dzisiejszych czasach to nie jest powszech­ne. - Morris ruchem głowy wskazał obrączkę z wygrawero­wanym napisem, którą Eve miała na serdecznym palcu lewej dłoni. - Jest niemodne. Noszenie obrączki to dekla­racja. Należę do kogoś. Kochali się, mniej więcej na trzy godziny przed śmiercią. Używali środka plemnikobójcze­go, a nie długodziałających lub stałych sposobów uniknię­cia ciąży, z czego wnioskuję, że nie wykluczali następnych dzieci. To i obrączki. Wiesz co, Dallas? Stwierdzam, że przy­nosi mi to pociechę i jednocześnie budzi gniew.

- Gniew jest lepszy. Wyostrza umysł.

Kiedy wracała do wydziału zabójstw, w potężnym ulu, jakim była główna komenda, zauważyła w części z automa­tami detektywa Baxtera, który kupował ciecz uchodzącą tu za kawę. Wyjęła kredyty i mu podała.

- Butelkę pepsi.

- Wciąż unikasz kontaktów z automatami?

- To działa. One mnie nie wkurzają, a ja przestałam je kopać.

- Słyszałem o twojej sprawie - powiedział, wsuwając kredyty w otwór. - Podobnie jak każdy dziennikarz w mie­ście. Większość z nich dręczy rzecznika prasowego i doma­ga się wywiadu z prowadzącym śledztwo.

- W tej chwili dziennikarze nie figurują na mojej liście spraw do załatwienia. - Wzięła pepsi, marszcząc czoło. - Powiedziałeś „większość”. Dlaczego Nadine Furst z Kana­łu 75 już teraz usadowiła swój kształtny tyłek w moim ga­binecie?

- Skąd wiesz? Nie pytam o tyłek, każdy widzi, że Furst ma doskonały tyłek.

- Masz okruchy ciasteczka na koszuli, ty kretynie. Wpuściłeś ją.

Z godnością otrzepał koszulę.

- Chciałbym zobaczyć, jak odmawiasz łapówki w posta­ci paczki Hunka - Chunka Chips. Każdy ma swoje słabości, Dallas.

- Tak, tak. Później skopię twój kształtny tyłek.

- Serduszko, zauważyłaś!

- Możesz się wypchać. - Otwierając pepsi, przyjrzała mu się uważnie. - Powiedz, ile masz pracy?

- Cóż, jako że jesteś moją przełożoną, powinienem stwierdzić, że jestem nadmiernie obciążony. Wracałem z sądu, kiedy moją uwagę rozproszył tyłek Furst i cia­steczka. - Wpisał swój kod i zamówił piwo imbirowe. - Mój chłopak spisuje raport o osobniku, którego złapali­śmy w nocy. Awantura domowa, która skończyła się fatal­nie. Facet był na mieście, pił i kurwił się, tak powiedziała żona. Kiedy wreszcie przywlókł się do domu, pokłócili się i pobił wszystkich, co według wcześniejszych raportów oraz zeznań sąsiadów miał w zwyczaju. Ale tym razem żo­na poczekała, aż mąż zaśnie, po czym odcięła mu fiuta se­katorem.

- A to dopiero.

- Masz rację, cholera - zgodził się Baxter, pijąc wielki łyk. - Wykrwawił się, zanim przyjechało pogotowie. Pa­skudna sprawa, tyle ci powiem. A wiesz, co się stało z fiu­tem? Kobieta wrzuciła go do recyklera, żeby mieć pew­ność, że już więcej kłopotów nie narobi.

- Opłaca się przykładać do roboty.

- Wy, kobiety, jesteście zimnymi i przerażającymi isto­tami. Ta była cholernie z siebie dumna. Powiada, że będzie bohaterką neokobiet w całym naszym pięknym kraju. Cał­kiem niewykluczone.

- I nie mylisz się. Wydarzyło się coś jeszcze?

- Aktualnie nie mamy nic, co musielibyśmy załatwić od razu.

- Jest coś, czego wolałbyś na razie nie przekazywać ko­legom?

- Chcesz, żebym zwalił swoją pracę na kogoś innego? Jestem twój.

- Chcę, żebyście z Trueheartem pilnowali świadka. W moim domu.

- Kiedy?

- Od zaraz.

- Wezwę chłopaka. Załatwili dwoje śpiących dzieci? - Twarz Baxtera spoważniała.

- Byłoby gorzej, gdyby nie spały. Ty i Trueheart będzie­cie się opiekować naocznym świadkiem. Dziewięcioletnia dziewczynka. Na razie nie wpisuj tego do rejestru. Jeszcze nie złożyłam raportu Whitneyowi.

Eve przeszła przez salę ogólną do skromnej klitki, któ­ra była jej gabinetem.

Zgodnie z jej przewidywaniami Nadine Furst, gwiazda Kanału 75, siedziała przy chybotliwym biurku. Wypielę­gnowana, jasne włosy sczesane z lisiej twarzy. Miała na so­bie żakiet i spodnie koloru dojrzałej dyni oraz wykrochmaloną białą koszulę, która jakimś cudem nadawała strojowi bardziej kobiecy wygląd.

Przestała notować, kiedy weszła Eve.

- Nie rób mi krzywdy. Uratowałam dla ciebie ciasteczko. Eve ruchem ręki kazała jej wstać, po czym usiadła na zwolnionym miejscu. Kiedy milczenie zaczęło się przedłu­żać, dziennikarka przekrzywiła głowę.

- Nie zrobisz mi wykładu? Nie będziesz na mnie wrzeszczeć? Nie chcesz ciasteczka?

- Wracam z kostnicy. Na stole sekcyjnym leży dziew­czynka. Ma przecięte gardło odtąd dotąd. - Eve przesunęła palcem po swoim gardle.

- Wiem. - Nadine usiadła na jedynym krześle dla go­ścia. - Choć chyba nie wszystko. Cała rodzina, Dallas. Nie­zależnie od tego, jak twardą skórę obie mamy, coś takiego cię porusza. A wziąwszy pod uwagę, że sprawcy weszli do domu, opinia publiczna powinna poznać niektóre szczegó­ły, żeby ludzie mogli się chronić.

Eve w milczeniu uniosła brwi.

- To jeden z powodów - upierała się Nadine. - Wcale nie twierdzę, że nie chodzi o oglądalność albo że nie chcę wbić moich dziennikarskich ząbków w taki soczysty kąsek. Ale nienaruszalność domu powinna coś znaczyć. Ważne jest bezpieczeństwo dzieci.

- Porozmawiaj z rzecznikiem prasowym.

- Rzecznik nic nie ma.

- Coś ci powiem, Nadine. - Eve uniosła dłoń, uciszając dziennikarkę. - To, czym na tym etapie dysponuję, nie po­może opinii publicznej. Nie mam zamiaru zapoznawać cię z wewnętrznymi ustaleniami. Chyba że...

Tamta usiadła wygodnie i założyła nogę na nogę.

- Podaj warunki.

Eve wyciągnęła rękę i zamknęła drzwi, po czym od­wróciła krzesło, tak że teraz siedziała twarzą w twarz z Nadine.

- Wiesz, jak nadawać relacji taki ton, żeby właściwie wpłynęła na opinię publiczną, która, co z lubością powta­rzasz, ma prawo wiedzieć.

- Wybacz, jestem obiektywną dziennikarką.

- Brednie. Media są równie obiektywne jak ostatnie notowania oglądalności. Zależy ci na szczegółach, szukasz poczytnych informacji, że nie wspomnę o innych pozycjach z listy dziennikarskich priorytetów. Zaspokoję twój apetyt. A kiedy sprawa się skończy i dopadnę sprawców - a będzie tak na pewno - chcę, żebyś rozgniotła ich na mia­zgę w mediach. Masz nadać reportażom taki wydźwięk, że­by ci popaprańcy stali się potworami, których wieśniacy gonią z pochodniami i siekierami.

- Chcesz, żeby skazano ich w mediach.

- Nie. - To nie uśmiech przemknął po twarzy Eve. Rów­nie dziki grymas w żadnym wypadku nie mógł być uśmie­chem. - Chcę, żeby ich powieszono. Jesteś moim zapleczem, na wypadek gdyby w systemie pojawiła się sprzyjająca im luka, choćby taka, przez którą nawet anorektyczna pijawka nie miałaby szans się prześliznąć. Tak lub nie.

- Tak. Czy którąś z ofiar napastowano seksualnie? - Nie.

- Torturowano? Okaleczono?

- Nie. To były morderstwa. Czysta robota.

- Profesjonaliści?

- Niewykluczone. Sprawców było dwóch.

- Dwóch? - Policzki Nadine poróżowiały od podniece­nia wywołanego udanymi łowami. - Skąd wiesz?

- Płacą mi za to, żebym wiedziała takie rzeczy. Dwóch - powtórzyła Eve. - Żadnych aktów wandalizmu, niszczenia mienia, które na tym etapie można stwierdzić. Na tym eta­pie prowadzący śledztwo uważa, że celem była cała rodzi­na. Mam do napisania raport i muszę porozmawiać z moim szefem. Spałam trzy godziny. Idź sobie, Nadine.

- Podejrzani, tropy?

- Na tym etapie badamy wszystkie i tak dalej. Znasz ten żargon. Znikaj już.

Nadine wstała.

- Oglądaj relację wieczorem. Od razu zacznę ich nisz­czyć.

- Dobrze. Nadine... - powiedziała Eve, gdy dziennikar­ka otworzyła drzwi gabinetu. - Dzięki za ciasteczko.

Włączyła komputer, napisała swój raport, przestudio­wała raporty komputerowców i techników. Znowu napiła się kawy, potem zamknęła oczy i po raz kolejny odtworzy­ła w myślach scenę zbrodni.

- Komputer. Badanie prawdopodobieństwa, wielokrot­ne morderstwo, sprawa numer H - 229689 - SD - rozkazała.

PRZYJĘTO.

- Biorąc pod uwagę znane informacje, jakie jest prawdopodobieństwo, że co najmniej jedna ofiara znała zabójców?

PRACA W TOKU. . . PRAWDOPODOBIEŃSTWO, ŻE CO NAJMNIEJ JEDNA OFIARA ZNAŁA JEDNEGO LUB WIĘCEJ ZABÓJCÓW, WYNOSI 88,32%.

- Jakie jest prawdopodobieństwo, że zabójcy są zawo­dowymi mordercami?

PRACA W TOKU... PRAWDOPODOBIEŃSIWO, ŻE ZABÓJ­CY SĄ ZAWODOWYMI/LUB WYSZKOLONYMI MORDERCAMI, WYNOSI 96,93%.

- Tak, zgadzam się. Jakie jest prawdopodobieństwo, że zabójcy zostali wynajęci lub wyznaczeni przez kogoś do za­mordowania ofiar?

PRACA W TOKU... PYTANIE CAŁKOWICIE SPEKULA­CYJNE, BRAK DOSTATECZNYCH DANYCH

- Spróbujmy inaczej. Biorąc pod uwagę aktualne dane o ofiarach, jakie jest prawdopodobieństwo, że któraś z ofiar lub wszystkie zostały przez zewnętrzne źródło wskazane jako cel profesjonalnych zabójców?

PRACA W TOKU... PRAWDOPODOBIEŃSTWO, ŻE OFIARY ZGINĘŁY W WYNIKU ZAMACHU, WYNOSI 100%.

- Współpracuj ze mną, kretynie. Spekulacje. Na razie nie wiemy, czy ofiary zginęły w wyniku zamachu. Biorąc pod uwagę znane informacje (usuń wszystkie dane doty­czące czasu po północy), jakie jest prawdopodobieństwo, że któryś lub wszyscy domownicy zostali wskazani jako cel profesjonalnych zabójców?

PRACA W TOKU... PRAWDOPODOBIEŃSTWO WYNOSI MNIEJ NIŻ 5%, A TYM SAMYM PODMIOTY TE NIE ZOSTA­ŁY WSKAZANE.

- Taa, też tak sądzę. Czego więc nie wiemy o tej miłej rodzince? - Odwróciła się do komputera. - Bo przecież je­steście martwi, prawda? - Wsunęła kolejny dysk w otwór. - Komputer, posortuj i sprawdź dane dotyczące Swishera Granta, listę klientów. Zaznacz wszystkie podmioty z kar­totekami kryminalnymi lub psychiatrycznymi, zaznacz wszystkie podmioty z przeszkoleniem militarnym lub pa­ramilitarnym. Po skończeniu pracy skopiuj wyniki do mo­jego domowego zestawu.

POLECENIE PRZYJĘTE. PRACA W TOKU...

- Taa, nie przeszkadzaj sobie. - Eve wstała i wyszła z gabinetu. - Peabody! - Wezwana natychmiast poderwała się zza biurka w sali ogólnej.

- Zgłaszam skargę. Jak to jest, że Baxter i pozostali fa­ceci zawsze dostają najlepsze łapówki? Bycie twoją part­nerką jakoś dziwnie oznacza, że ograbiają mnie ze smako­łyków.

- Taką cenę musisz płacić. Idziemy do Whitneya. Masz coś, o czym powinnam wiedzieć, zanim złożymy mu raport?

- Rozmawiałam z McNabem. Sprawa czysto zawodowa - dodała pośpiesznie Peabody. - Prawie wcale się nie cało­waliśmy. Feeney przydzielił mu domowe łącza i bazy da­nych oraz komputery z biura Swishera. Przegląda transmi­sje z ostatnich trzydziestu dni. Na razie nic nie znalazł. Widziałaś raport techników?

- Taa. Też nic. Ani jednej komórki skóry, ani jednego mieszka.

- Sprawdzam personel szkół - ciągnęła Peabody, gdy obie wcisnęły się do windy. - Nie trafiłam na nic delikat­nego.

- Delikatnego?

- No wiesz, nie całkiem w porządku. Obie szkoły są właściwie czyste. W gruncie rzeczy musisz być prawie święta, żeby w nich pracować, aczkolwiek parę drobiazgów by się znalazło. Ale na tym etapie to nic poważnego.

- Sprawdź, czy ktoś ma przeszłość wojskową albo para­militarną. Także te, jak one się nazywają? Obozy wojenne. Wiesz, miejsca, w których płacisz, żeby bawić się w wojnę. Zbadaj dokładnie nauczycieli informatyki. - Eve potarła skronie, wychodząc z windy. - Gosposia była rozwiedziona, trzeba przyjrzeć się jej byłemu. Musimy zebrać nazwiska kolegów dzieci. Ustalić, czy nie należy sprawdzić członków ich rodzin.

- Czeka na was - powitała ich sekretarka Whitneya, nim jeszcze podeszły do jej biurka. - Detektyw Peabody, miło znowu panią widzieć. Jak się pani czuje?

- Dziękuję, dobrze.

Mimo to wzięła głęboki oddech, zanim weszły do gabi­netu Whitneya. Komendant wciąż ją onieśmielał.

Za potężnym biurkiem siedział potężny mężczyzna z twarzą barwy kakao i krótkimi włosami szczodrze przety­kanymi siwizną. Peabody wiedziała, że komendant odpra­cował swoje na ulicach, a był to okres niemal tak długi jak całe jej życie. Teraz dowodził wydziałem z takim samym zapałem i znajomością rzeczy.

- Witam, pani porucznik. Detektyw Peabody, miło pa­nią widzieć z powrotem w pracy.

- Dziękuję, panie komendancie. Cieszę się, że wróci­łam.

- Mam tu wasze raporty. Porucznik Dallas, stąpa pani po kruchym lodzie, biorąc pod opiekę nieletniego świadka.

- To najbezpieczniejsze miejsce, jakie znam, panie ko­mendancie. Nieletnia była w złym stanie psychicznym, przygnębiała ją konieczność pójścia z pracownicą opieki społecznej. Uznałam, że jako naszego jedynego świadka powinniśmy mieć ją na oku i pilnować, by pozostała w sta­bilnym stanie psychicznym, jeśli chcemy wydobyć z niej jak najwięcej informacji. Przydzieliłam detektywowi Ba­xterowi i funkcjonariuszowi Trueheartowi zadanie moni­torowania jej. Poza rejestrem.

- Baxter i Trueheart.

- Baxter jest doświadczony, Trueheart młody. Truehe­art zachowuje się przyjacielsko, Baxterowi nie umknie ża­den szczegół.

- Zgoda. Dlaczego poza rejestrem?

- Na razie media nie wiedzą, że dziewczynka ocalała. To nie potrwa długo, ale daje nam przewagę. Kiedy dowie­dzą się dziennikarze, mordercy także będą wiedzieli. Ist­nieje wysokie prawdopodobieństwo, że to była operacja wykonana na rozkaz.

- Macie dowody?

- Nie, panie komendancie. Nie mamy też dowodów, że było przeciwnie. Na tym etapie nie widać żadnego wyraź­nego motywu. - Eve pomyślała, że odpowiedź na pytanie „dlaczego” doprowadzi do odkrycia sprawców. - Nic na ra­zie nie wynika z informacji o ofiarach - dodała. - Prowa­dzimy szczegółowe badania, przesłucham ponownie świad­ka. Mira wyraziła zgodę na nadzór oraz prowadzenie terapii.

- Nie sugeruje pani w raporcie, że były to zbrodnie dla przyjemności albo terroryzm domowy.

- Nie, panie komendancie. Tego rodzaju przestępstwa przepuszczamy przez międzynarodowy rejestr IRCCA, ale nic nie uzyskaliśmy.

- Świadek musi mieć nadzór dwadzieścia cztery godzi­ny na dobę.

- Dopilnowałam tego.

- Nazwisko Miry wiele znaczy w opiece społecznej. Do­dam własne. - Krzesło zaskrzypiało, gdy szef odchylił się na oparcie. - A co z opiekunami prawnymi?

- Słucham, panie komendancie?

- Czy nieletnia ma prawnych opiekunów?

- To Dysonowie, panie komendancie - wyjaśniła Pea­body, widząc wahanie Eve. - Rodzice zabitej nieletniej.

- Jezu. Cóż, mało prawdopodobne, by w tej sytuacji sprawiali nam kłopoty, ale lepiej uzyskajcie ich oficjalną zgodę. Czy dziecko ma jakichś krewnych?

- Babkę ze strony ojca, która mieszka poza planetą. Dziadkowie ze strony matki nie żyją. Rodzice nie mieli ro­dzeństwa.

- Niczego jej nie oszczędzono, co? - mruknął Whitney. Jednego tak, pomyślała Eve. Dziewczynka żyje.

- Detektyw Peabody, rozmawiała pani z babką?

- Tak jest. Powiadomiłam najbliższą krewną. Powie­dziano mi, że babka ze strony ojca nie jest prawnym opie­kunem na wypadek śmierci lub kalectwa rodziców. Szcze­rze mówiąc, chociaż wiadomość nią wstrząsnęła, ta kobieta słowem nie dała do zrozumienia, że zamierza przyjechać i starać się o opiekę nad wnuczką.

- W takim razie w porządku. Dallas, proszę porozma­wiać z Dysonami przy pierwszej sposobności i uporządko­wać tę sprawę. I proszę informować mnie na bieżąco.

- Tak jest, panie komendancie. Kiedy wracały do windy, Peabody pokręciła głową.

- Nie sądzę, żeby to była najlepsza pora dla Dysonów. Poczekałabym co najmniej dobę.

Im dłużej, tym lepiej, pomyślała Eve.

ROZDZIAŁ 5

Gdy Eve wracała z centrali do domu, zapalały się już światła. Zwykle zatłoczone ulice dawały jej mnóstwo po­wodów do wyrzekania i przekleństw, dzisiaj jednak wdzięczna była za dodatkowy czas spędzony za kółkiem.

Sprawa się krystalizowała.

Eve potrafiła dostrzec metodę, typ, do którego należeli zabójcy. Potrafiła wielokrotnie analizować w myślach miejsce zbrodni i podążać za nimi krok w krok. Nie potra­fiła natomiast znaleźć motywu.

Stała w korku za pękatym maksibusem i rozmyślała o zbrodni. Przemoc bez namiętności. Mord bez furii.

Czym kierowali się sprawcy? Jaką odnieśli korzyść? Jaki mieli powód?

Słuchając głosu instynktu, wywołała prywatną linię Roarke'a.

- Jaki się czujesz? - zapytała.

- Zdrowy, mądry i bogaty. A ty?

- Ha, podła, chytra i ordynarna.

Jego śmiech wypełnił wnętrze samochodu, osłabiając nieco irytację Eve.

- Taką cię lubię najbardziej.

- Gdzie jesteś, Roarke?

- Przebijam się przez te cholerne korki w kierunku do­mowego ogniska. Mam nadzieję, że ty robisz to samo.

- Tak się składa. Co powiesz na objazd?

- Z uwzględnieniem jedzenia i seksu? - Uśmiechnął się leniwie, cokolwiek kpiąco. - Liczę na jedno i drugie.

Dziwne, cholernie dziwne, pomyślała Eve, że po blisko dwóch wspólnych latach jego uśmiech wciąż wywołuje we mnie dreszcz.

- Może później, na razie pierwsze miejsce na naszej liście zajmuje wielokrotne morderstwo.

- Nie ma to, jak być mężem policjantki.

- A co ci mówiłam? Poczekaj chwilę. - Wychyliła się przez okno i wrzasnęła na posłańca, który niemal otarł się o jej pojazd swoją deską z napędem odrzutowym. - Włas­ność policji, ty dupku! Gdybym miała czas, dogoniłabym cię i tą deską stłukła ci jaja na miazgę!

- Najdroższa Eve, wiesz, co mnie podnieca. Jak teraz mam przestać myśleć o seksie?

Cofnęła głowę i spojrzała na ekran.

- Niechaj twe myśli będą czyste. Muszę jeszcze raz popa­trzeć na miejsce zbrodni. Przydałaby mi się druga para oczu.

- Praca policjanta nigdy się nie kończy, tak samo jak praca mężczyzny, który ma szczęście policjantkę nazywać żoną. Adres?

Podała mu.

- Do zobaczenia na miejscu. Jeśli będziesz pierwszy, na litość boską nie rób nic z pieczęcią, tylko czekaj. O chole­ra, parkowanie. Będziesz potrzebował pozwolenia. Zaraz...

- Błagam - powiedział i przerwał połączenie.

- Racja - rzuciła, przed siebie. - Zapomniałam, z kim rozmawiam.

Nie miała pojęcia, jak Roarke radzi sobie z tak irytują­cymi szczegółami jak pozwolenia na parkowanie, i w grun­cie rzeczy wcale nie chciała tego wiedzieć. Wysiadał w mo­mencie, kiedy nadjechała. Zatrzymała się za jego wozem i włączyła światło oznaczające, że jest na służbie.

- Ładna ulica - skomentował. - Zwłaszcza o tej porze roku, kiedy wszędzie leżą liście. - Głową wskazał dom Swisherów. - Nieruchomość pierwsza klasa. Jeśli jeszcze mieli pieniądze, to przynajmniej mała, chociaż sierota, nie bę­dzie biedna.

- Oprócz domu mieli standardowe polisy na życie, oszczędności, inwestycje. Małej niczego nie zabraknie. Ro­dzice o to zadbali. Będzie dobrze ustawiona, kiedy skończy dwadzieścia jeden lat i uzyska dostęp do spadku. Oboje zo­stawili testamenty. Fundusze powiernicze dla dzieci, nadzo­rowane przez opiekunów prawnych i firmę finansową. To nie jest jakaś megakasa, ale ludzie zabijają za karty do metra.

- Ustanowili innych beneficjentów, na wypadek gdyby coś stało się dzieciom?

- Tak. - Sama też brała pod uwagę taką ewentualność. Wymordować całą rodzinę, zgarnąć łatwy szmal. - Instytu­cje dobroczynne, schroniska, ośrodki dla dzieci. To też po­dzielili. Nikt nie dostaje nadmiernie wielkiego kawałka tortu. Podobnie jak pojedynczy ludzie.

- Kancelaria prawnicza?

- Rangle, jego wspólnik, też został wymieniony. Ma so­lidne alibi. Usmażę własną odznakę na śniadanie, jeśli miał jakiś związek ze zbrodnią albo starczyło mu odwagi, żeby w taki sposób uderzyć. Tej rodziny nie zmieciono z powierzchni ziemi dla pieniędzy. Ja w każdym razie tego nie widzę.

Roarke stał na chodniku i tak samo jak Eve obserwo­wał dom. Od frontu rosło stare drzewo, obficie tracące liście, które pokrywały mikroskopijne podwórko, koło drzwi stała przysadzista donica chyba z geranium, tak przynajmniej sądził Roarke.

Dom sprawiał wrażenie spokojnego, cichego i wygodne­go. Dopóki się nie zauważyło czerwonych krążków policyj­nych pieczęci i jaskrawożółtych taśm na frontowych drzwiach.

- Można by pomyśleć, że potrzeba sporej kasy, żeby ko­goś wynająć do takiej roboty - odezwał się Roarke. - Do zmiecenia z powierzchni ziemi całej rodziny, jak to ujęłaś. - Podeszli do drzwi. - Jak prosiłaś, sprawdziłem, co w trawie piszczy. Nigdzie nie słyszano o kontrakcie na tych ludzi.

Eve pokręciła głową.

- Nie. Oni nie mieli żadnych związków. Chociaż dobrze, że możemy skreślić taką możliwość z listy. Nie mieli powią­zań ze światem podziemnym ani z agencjami rządowymi. Brałam pod uwagę ewentualność, że jedno z nich prowa­dziło podwójne życie. Wiesz, myślałam o tym, co kilka mie­sięcy temu przechodziła Reva. - Reva Ewing, jedna z pra­cownic Roarke'a, miała nieszczęście wyjść za mąż za podwójnego agenta, który wrobił ją w podwójne morder­stwo. - Ale nic nie pasowało. Nie podróżowali zbyt często, a jeśli już, to prawie nigdy bez dzieci. W łączach i kompu­terach nasi ludzie nie znaleźli nic podejrzanego. Ci ludzie żyli według schematów. Praca, dom, rodzina, przyjaciele. Nie mieli czasu na ciemne sprawki. Poza tym... - urwała i pokręciła głową. - Nie, lepiej, żebyś sam wyrobił sobie pogląd.

- Doskonale. A przy okazji, załatwiłem, żeby odprowa­dzono mój samochód. Dzięki temu moja urocza żona od­wiezie mnie do domu.

- Mamy stąd dziesięć minut.

- Najdroższa Eve, każda minuta w twoim towarzystwie to skarb.

Zerknęła na niego, odkodowując pieczęć.

- Ty naprawdę pragniesz seksu.

- Wciąż oddycham, więc odpowiedź jest twierdząca. Przystanęli za progiem. Roarke rozejrzał się, podczas gdy Eve zapaliła światła.

- Przytulnie - stwierdził. - Urządzone ze smakiem. Z namysłem. Przyjemne kolory, miła przestrzeń. W stylu miejskiej rodziny.

- Weszli tymi drzwiami. Roarke kiwnął głową.

- To cholernie dobry system. Potrzeba sporych umie­jętności, żeby go obejść, nie powodując włączenia się sys­temu awaryjnego i autoalarmu.

- Czy to jeden z twoich?

- Tak. Ile czasu zajęło im dostanie się do środka? - Kilka minut. Zdaniem Feeneya około czterech.

- Znali system, może także kody, ale z całą pewnością system. I wiedzieli, co muszą zrobić - dodał Roarke, stu­diując panel alarmowy. - Jest skomplikowany, wymaga zimnej krwi, pewnych rąk i odpowiedniego sprzętu. Tak go skonstruowano, by kopie zapasowe tworzyły się niemal w tej samej chwili, gdy dochodzi do prób ingerencji. Mu­sieli wiedzieć, gdzie się tworzą, i zniszczyć je, nim jeszcze odczytali czy wpisali kody.

- Czyli profesjonaliści.

- No cóż, z całą pewnością to nie był ich debiut w tym fachu. Przypuszczalnie dysponowali identycznym syste­mem, więc łatwo rozpracowali ten tutaj. Ale to wymagało czasu, pieniędzy, planowania. - Roarke odsunął się od pa­nelu, próbując zignorować wściekłość na myśl, że jedno z jego urządzeń zawiodło. - Ale ty nigdy nie zakładałaś, że to była przypadkowa zbrodnia.

- Nie. Z oględzin miejsca zbrodni oraz zeznań świadka wynika, że jeden poszedł na piętro albo czekał, a drugi skierował się tutaj. - Eve poprowadziła męża do kuchni. - Było ciemno, przez okna wpadało tylko słabe światło lamp ulicznych i ostrzegawczych, ale mieli noktowizory. Musieli mieć. Poza tym świadek opisał puste, połyskliwe oczy.

- Co może być wytworem dziecięcej wyobraźni. Oczy potwora. Chociaż z większym prawdopodobieństwem to noktowizory. - Roarke pokiwał głową. - Gdzie ona była?

- Tam, leżała na ławie. - Eve wskazała drugi koniec kuchni. - Gdyby się rozejrzał, poświęcił trochę czasu na sprawdzenie kuchni, znalazłby małą. Z tego, co dziewczyn­ka mówi, wynika, że poszedł prosto do mieszkania gosposi.

- Czyli wiedział, dokąd idzie. Znał rozkład albo musiał tu kiedyś być.

- Sprawdzamy remonty dokonywane w domu, dostaw­ców, ale to się nie klei. Jak możesz poznać rozkład całego domu, jeśli na przykład instalujesz nowego autokucharza albo montujesz toaletę? Skąd wiesz, jak wygląda mieszka­nie gosposi?

- Ktoś związany z gosposią?

- Od kilku miesięcy z nikim się nie spotykała. Miała kilkoro przyjaciół poza rodziną, ale oni są czyści. Na razie.

- Nie sądzisz, że była głównym celem?

- Nie można tego wykluczyć, ale nie. Sprawca skiero­wał się prosto tutaj - powtórzyła Eve i sama tak zrobiła. - Ubrany w kombinezon ochronny. To pewne. Technicy nie znaleźli ani jednej komórki skóry, która nie pasowałaby do domowników. Świadek powiedział, że morderca nie robił żadnego hałasu, więc myślę, że miał buty na wyciszonych podeszwach. Podszedł prosto do łóżka, za włosy szarpnął głowę ofiary do góry, pociągnął nożem po gardle. Prawo­ręczny.

Roarke obserwował, jak Eve szybko i sprawnie demon­struje kolejne czynności. Jej oczy policjantki były bez wy­razu.

- Z raportu Morrisa wynika, że to był nóż wojskowy; chłopcy z laboratorium pewnie będą mogli dokonać rekon­strukcji. Potem ją puścił i wyszedł. Dziewczynka była tuż za drzwiami, siedziała na podłodze, plecami do ściany. Gdyby się rozejrzał, zobaczyłby ją. Ale tego nie zrobił.

- Pewny siebie czy beztroski? - zapytał Roarke.

- Stawiam na to pierwsze. W dodatku nie rozglądał się, bo nikogo nie spodziewał się zobaczyć. - Eve przerwała na chwilę. - Dlaczego się nie spodziewał?

- A dlaczego miałby?

- Ludzie nie zawsze spędzają całą noc w łóżkach. Wsta­ją, żeby się rozruszać, czasami martwią się pracą i nie mo­gą spać. A czasami mają ochotę na cholerny orange fizzy. Jak to możliwe, że idziesz na taką robotę, wykonujesz ją z pełnym profesjonalizmem, ale nie sprawdzasz miejsca po przekroczeniu progu?

Roarke ze zmarszczonym czołem studiował rozkład par­teru. Tak, pomyślał, wyobrażając sobie, jak sam przecho­dzi przez dom w ciemnościach. On by to zrobił. Zawsze to robił przy tych okazjach, kiedy rozbrajał zamki i brał wszystko, co znajdowało się za drzwiami.

- Dobre pytanie, widać to teraz, kiedy je postawiłaś. Oczekiwali, że wszystko znajduje się na swoim miejscu, bo tak to działa w ich świecie?

- To jedna z teorii. Wychodzi - ciągnęła Eve - wraca do głównych schodów i idzie na górę. Dlaczego, skoro tylne schody są tutaj? - Dłonią wskazała drzwi. - Dziewczynka dostała się na piętro tylnymi schodami. Peabody przypusz­cza, że dlatego że główne schody są bliżej sypialni doros­łych, i nie można tego wykluczyć. Ale wiesz, to była strata czasu i wysiłku.

- A oni niczego nie marnowali. Nie wiedzieli o istnie­niu tylnych schodów.

- Taa. Tylko że jak mogli pominąć taki szczegół, skoro całą resztę dokładnie znali?

Roarke podszedł do drzwi, przesunął dłonią po framu­dze, przyjrzał się stopniom.

- Nie powstały, gdy budowano ten dom.

- Skąd wiesz?

- Budynek pochodzi z końca dziewiętnastego wieku i został poddany dość gruntownej renowacji, schody nato­miast są nowsze. Ta balustrada została wykonana ze sztucznego materiału w dwudziestym pierwszym wieku. - Przykucnął i dodał: - Tak samo jak stopnie. Zrobiono je dość niechlujnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że załatwili to we własnym zakresie, nie starając się o zezwo­lenia i tak dalej. Nie zarejestrowali schodów, więc nigdzie ich nie ma, na żadnym planie, którym mogli dysponować sprawcy.

- Aleś ty sprytny! Masz rację. Schody nie widnieją na planie, sprawdzałam. To jednak nie znaczy, że jeden lub obaj zabójcy wcześniej nie byli w tym domu, nie należeli do przyjaciół lub sąsiadów. To pokój gosposi i jej schody.

- Myślę, że przeprowadziliby dokładniejsze oględziny, gdyby chodziło o wyeliminowanie gosposi jako celu głów­nego. Mało prawdopodobne, by zabójcy byli jej bliskimi znajomymi i u niej bywali.

- Stanowiła dodatek. Chodziło o rodzinę.

- Nie jednego członka, ale całą - uzupełnił Roarke.

- Bo jeśli nie, to dlaczego zabijać wszystkich? - Popro­wadziła go drogą, którą przypuszczalnie poszedł zabójca. - Ślady krwi prowadzą z pokoju gosposi tędy, do schodów. W tym miejscu są bardziej skoncentrowane plamy, wi­dzisz?

- Nie ma śladów prowadzących w dół schodów. Tutaj zdjęli kombinezony.

- Kolejny punkt dla cywila.

- Sądzę, że powinnaś znaleźć dla mnie inne określenie. „Cywil” brzmi zwyczajnie i cokolwiek pogardliwie w two­ich ustach. Proponuję coś w rodzaju „niepolicyjny specja­lista od wszystkiego”.

- Jasne, mój osobisty NS. Skup się, asie. Zabili doros­łych, zanim mała dotarła na piętro. Zobaczyła, jak wycho­dzą z tego pokoju i rozdzielają się, jeden idzie do jej sy­pialni, drugi do sypialni brata. A na piętrze poza trzema sypialniami jest jeszcze domowe biuro, pokój zabaw i ła­zienka dzieci na końcu korytarza. Ale oni poszli prosto do sypialń. Z planu domu nie wynika ze stuprocentową pew­nością, który pokój jaką funkcję pełni.

- Nie. - By zaspokoić ciekawość, Roarke zajrzał do jednego z pomieszczeń. Domowe biuro: stacja komputerowa, minilodówka, półki ze sprzętem, zakurzone drobiazgi, ro­dzinne fotografie. Niewielka kanapa, teraz pokryta prosz­kiem zostawionym przez techników.

- Pomieszczenie jest dostatecznie duże, by wykorzy­stać je jako sypialnię.

Eve obserwowała, jak Roarke krąży po piętrze i staje na progu pokoju chłopca. Twarz mu stężała. Chodzi o krew na plakatach sportowych, pomyślała, o plamy krwi na ma­teracu.

- Ile miał lat? - zapytał.

- Dwanaście.

- Gdzie my byliśmy w jego wieku, Eve? Na pewno nie w ładnym pokoju, otoczeni naszymi małymi skarbami, to nie ulega wątpliwości. Ale, Jezu Chryste, jakie trzeba mieć powody, by wejść do takiego pokoju i wykończyć śpiącego chłopca?

- Zamierzam się tego dowiedzieć.

- I uda ci się. No tak. - Roarke wyszedł z pokoju. Wcześ­niej widział krew, sam ją rozlewał. Bez emocji patrzył na morderstwa. Ale teraz, gdy był w domu, w którym rodzina prowadziła swoje zwyczajne życie, gdy zobaczył pokój, w którym odebrano tak młode życie, czuł mdłości i drżał. Odwrócił się plecami do wnętrza. - Biuro jest tak samo przestronne jak ta sypialnia. Chłopiec równie dobrze mógł się znajdować po drugiej stronie holu.

- Co oznacza, że musieli obserwować dom albo znać go od środka na tyle dobrze, by wiedzieć, gdzie kto śpi. W pierwszym przypadku musieliby poznać zwyczaje do­mowników, stwierdzić, które światła gasną o jakiej po­rze. Noktowizory, odpowiedni sprzęt obserwacyjny - i nawet zasłony by im nie przeszkadzały. - Eve ruszyła w stronę głównej sypialni. - Morris mówi, że ojca i syna zabił ten sam sprawca. Drugi zajął się kobietami. Tak więc mieli z góry ustalony plan. Nie rozmawiali, nie gawędzili, nie wykonywali zbędnych ruchów. Pomyślałam o androidach.

- Bardzo kosztowne wyjście - odparł Roarke. - I w sy­tuacji takiej jak ta zawodne. Po co dwóch, co oznacza po­dwajanie kosztów i szczegółowe programowanie, skoro jeden mógł zabić wszystkich? To znaczy jeśli masz wystar­czające fundusze na zdobycie nielegalnego androida i za­programowanie go tak, by ominął system bezpieczeństwa i zabił kilka ofiar.

- Nie sądzę, żeby to były androidy. - Eve przeszła do sy­pialni dziewczynki. - Moim zdaniem zrobili to ludzie. Cho­ciaż z pozoru wydaje się, że sprawcy działali na zimno, rzecz była osobista. Cholernie osobista. Nie podrzynasz dziecku gardła, nie kierując się powodami osobistymi.

- Masz rację. - Roarke położył dłoń na jej plecach i ła­godnie rozmasował napięte mięśnie. - Śpiące dzieci nie stanowiły dla nich żadnego zagrożenia.

Czuje się obecność demonów w tym domu, pomyślał. Brutalnych duchów z krwią dzieci na rękach. Roarke je znał, tkwiły w nim i w Eve, nieustannie przypominając o horrorze, jaki oboje przeżyli.

- Może to dzieci były celem? Istnieje też możliwość, że któryś z domowników wszedł w posiadanie pewnej groźnej informacji, dlatego wszyscy musieli zginąć, żeby wyklu­czyć ewentualność przekazania jej innym ludziom.

- Nie. Przemyślałam to. - Eve westchnęła, pokręciła głową. - Gdyby mordercy obawiali się, że domownicy mogą coś ujawnić, musieliby zyskać pewność przy użyciu gróźb albo tortur, że ofiary nie podzieliły się swoją wiedzą z kimś jeszcze. Musieliby sprawdzić komputery, cały cholerny dom, żeby mieć pewność, że gdzieś nie ukryto tej informa­cji. A krótki czas całej operacji to wyklucza. Postarali się, żeby wyglądało to na interes. Ale motywy mieli osobiste.

- Nie są tacy sprytni, jak im się wydaje - zauważył Ro­arke.

- Ponieważ?

- Sprytniej byłoby zabrać parę cennych rzeczy, zdemo­lować dom, pozorując włamanie. Albo okaleczyć ofiary, że­by zbrodnia wyglądała na dzieło psychopaty albo włama­nie, które skończyło się fatalnie.

Eve zaśmiała się krótko.

- Wiesz, masz rację. Cholerną rację. A dlaczego tak nie zrobili? Ponieważ są dumni ze swojego dzieła. To dobre, bardzo dobre, to już jest coś, a do tej pory nic nie miałam. Pieprzone dupki. Wiedziałam, że nie bez powodu chcę tu z tobą przyjechać.

- Możesz na mnie liczyć. - Ujął ją za rękę, gdy ruszyli po schodach w dół. - I to nieprawda, że nic nie masz. Masz swój instynkt, umiejętności, determinację. A także świadka.

- Tak, tak. - Nie chciała na razie myśleć o swoim świad­ku. - Z jakiego powodu wymordowałbyś całą rodzinę? Nie naprawdę, ale teoretycznie.

- Doceniam to rozróżnienie. Ponieważ narazili się albo zagrozili mojej.

- Swisher był prawnikiem. Specjalistą od prawa ro­dzinnego.

Roarke przekrzywił głowę.

- To interesujące, prawda?

- A ona zajmowała się żywieniem, miała wielu pacjen­tów. Niewykluczone, że Swisher przegrał albo wygrał spra­wę, co kogoś bardzo wkurzyło. Może ona zastosowała złą taktykę wobec czyjegoś dziecka albo jakiś jej pacjent umarł. Może jedno z dzieci weszło w konflikt z innym.

- Mnóstwo możliwości.

- Trzeba tylko znaleźć odpowiednią.

- Jedno z dorosłych mogło mieć romans z osobą pozo­stającą w związku małżeńskim. Wiadomo, że taka rzecz bu­dzi irytację.

- Szukałam - powiedziała Eve, siadając za kierownicą. - Nie znalazłam nic konkretnego. Wygląda na to, że małżeństwo tych dwojga było udane i trwałe, wiele też znaczy­ła dla nich rodzina. Wyjeżdżali razem, razem wychodzili. Tworzyli zwarty tandem. Obraz, jaki mi się rysuje, nie po­zostawia wiele miejsca na skoki w bok. A seks wymaga czasu.

- Niewątpliwie.

- Nie trafiłam na nic w ich danych, majątku, rozkła­dzie dnia, co wskazywałoby na romans. Przynajmniej na razie. Przesłuchanie sąsiadów także nic nie dało - powie­działa, ruszając z miejsca. - Nikt nic nie widział. Moim zdaniem albo jeden ze sprawców mieszka w tej okolicy, albo mieli fałszywe pozwolenie na parkowanie, albo przy­jechali metrem i kilka przecznic stąd wsiedli do taksów­ki. Nie potrafię znaleźć dowodów na żadną z tych ewentu­alności.

- Eve, nie minęła jeszcze doba.

Spojrzała we wsteczne lusterko, myśląc o cichym domu przy cichej ulicy.

- Wydaje się, że to trwa o wiele dłużej.

Eve zawsze uważała, że Summerset materializujący się w holu niczym powracający koszmar w chwili, gdy przekra­czała próg, to widok budzący dreszcze, a wrażenie to jesz­cze się pogłębiło, gdy u boku miał jasnowłosą dziewczynkę.

Włosy małej lśniły i ładnie się układały, jakby świeżo je umyto i wyszczotkowano. Kto to zrobił?, zastanawiała się Eve. Nixie sama sobie poradziła czy pomógł jej Sum­merset? Na myśl o tym ogarnął ją strach.

Ale dziewczynka sprawiała wrażenie, że czuje się do­brze w towarzystwie kamerdynera, trzymała go nawet za rękę. Przy jej stopach kręcił się kot.

- Co za miłe powitanie! - Roarke zrzucił płaszcz. - Jak się masz, Nixie?

Spojrzała na niego swymi ogromnymi niebieskimi ocza­mi i niemal się uśmiechnęła.

- Dobrze. Zrobiliśmy szarlotkę.

- Naprawdę? - Roarke schylił się do Galahada, który zaczął ocierać mu się o nogi. - To moje ulubione ciasto.

- Możesz zrobić sobie małe ciastko z resztek. Ja tak zro­biłam. - Wielkie błękitne oczy zwróciły się ku Eve. - Zła­pałaś ich?

- Nie. - Eve rzuciła żakiet na balustradę. Ten jeden raz Summerset nie skrzywił się ani nie skomentował tego na­wyku. - Takie śledztwa zwykle trwają.

- Dlaczego? W filmach gliniarze łapią przestępców od razu.

- To nie jest film. - Eve pragnęła jak najszybciej pójść na górę, przez pięć minut oczyścić umysł i wrócić do spra­wy, punkt po punkcie. Ale te oczy nie odrywały się od jej twarzy, jednocześnie błagając i oskarżając. - Mówiłam ci, że ich złapię, i zrobię to.

- Kiedy?

Już chciała zakląć, i tym razem mogłaby się w porę nie opanować, ale Roarke łagodnie położył dłoń na jej ramie­niu i przemówił pierwszy.

- Nixie, wiesz, że porucznik Dallas jest najlepszą poli­cjantką w mieście?

Przez twarz dziewczynki przemknął wyraz namysłu.

- Dlaczego?

- Bo się nie wycofuje. Bo ważni są dla niej skrzywdzeni ludzie i dlatego nic jej nie powstrzyma. Gdyby komuś z moich bliskich stało się coś złego, chciałbym, żeby to ona prowadziła śledztwo.

- Baxter mówi, że porucznik Dallas potrafi skopać ty­łek jak nikt.

- No tak - uśmiechnął się Roarke szeroko. - I ma rację.

- Gdzie oni są? - zapytała Eve. - Baxter i Trueheart?

- W gabinecie - odparł Summerset. - Kolacja będzie za kwadrans. Nixie, idziemy nakryć do stołu.

- Muszę...

Tym razem Roarke ujął Eve za rękę i delikatnie ścis­nął.

- Zaraz zejdziemy.

- Muszę wracać do pracy - zaczęła Eve, gdy wchodzili po schodach. - Nie mam czasu na...

- Myślę, że musimy znaleźć czas. Godzina cię nie zbawi, Eve. Powiedziałbym też, że powinniśmy zapewnić malej maksimum normalności. Kolacja przy stole, jak zwykle.

- Nie rozumiem, czemu pochłanianie jedzenia przy wielkim stole miałoby być bardziej normalne od pochła­niania go przy twoim biurku. W dodatku to drugie umożli­wia wykonywanie kilku czynności naraz i jest bardziej skuteczne.

- Ona cię przeraża.

Eve stanęła jak wryta i groźnie zmrużyła oczy.

- Do diabła, skąd ci to przyszło do głowy?

- Bo mnie też przeraża.

Skrzywiła się gniewnie, ale trwało to sekundę.

- Naprawdę? Mówisz poważnie?

- Te jej wielkie oczy, pełne napięcia, przerażenia i smut­ku. Co może być bardziej przerażającego? Stoi tam, mała istotka ze ślicznymi włosami, w czystych dżinsach i swe­trze... bluzie - poprawił się Roarke. - I emanuje z niej pyta­nie. Powinniśmy udzielić odpowiedzi, ale jej nie znamy.

Eve odetchnęła i spojrzała w dół schodów.

- Ja jeszcze nawet nie sformułowałam wszystkich pytań.

- Dlatego zjemy z nią kolację i dołożymy wszelkich sta­rań, żeby jej udowodnić, że na tym świecie jest jeszcze normalność i przyzwoitość.

- Dobrze, dobrze, ale najpierw muszę zrobić odprawę moim ludziom.

- Spotkamy się na dole za piętnaście minut.

Eve znalazła normalność w swoim gabinecie, gdzie dwaj detektywi (którzy najwyraźniej nie oszczędzali jej autokucharza) z pełnymi ustami studiowali miejsce zbrod­ni. Na ekranach ściennych widniały wszystkie sypialnie w domu Swisherów i wszystkie ofiary, a Baxter i Trueheart przeżuwali wołowinę.

- Stek. - Baxter nabił na widelec następny kawałek. - Wiesz, kiedy ostatnio jadłem prawdziwą krowę? Pocało­wałbym cię, Dallas, ale mam pełne usta.

- Summerset powiedział, że możemy się poczęstować.

- Trueheart, młody, w schludnym mundurze, uśmiechnął się do niej z nadzieją.

Wzruszyła tylko ramionami, po czym odwróciła się, by widzieć ekrany.

- I co sądzicie?

- Wielki czerwony plus przy każdym wniosku w twoim ra­porcie. - Baxter nie przestał jeść, choć twarz mu spoważniała.

- Zręczna robota. I podła. Nawet bez zeznań naocznego świadka powiedziałbym, że sprawców było dwóch albo wię­cej, a i tak załatwili to cholernie szybko. Raport patologa ne­gatywny. W organizmie ofiar nie stwierdzono żadnych niele­galnych środków ani leków. W domu także nic nie znaleziono. Nawet środki przeciwbólowe były ziołowe i holistyczne.

- Co jest zgodne z zawodem matki - mruknęła Eve. - Nie bronili się, nie walczyli, nie zginęły żadne cenne przedmioty. Brak śladów. Technicy już skończyli. Przekaza­liście swoje sprawy?

- Z przyjemnością. - Baxter uniósł do ust kawałek stę­ka. - Teraz Carmichael nienawidzi mnie jak wrzodu na ja­jach. Dawno się tak nie bawiłem.

- Obaj zostaliście przydzieleni tutaj. Raporty o ósmej. Podwójne obowiązki. Opiekujecie się dzieckiem i spraw­dzacie nazwiska z listy klientów Swisherów. Każdemu, kto ma na koncie choćby złamanie zakazu parkowania, trzeba dokładniej się przyjrzeć. Badamy ofiary, rodziny, przyja­ciół i współpracowników, sąsiadów i zwierzęta domowe. Szukamy, aż znajdziemy.

- Gosposia? - zapytał Baxter.

- Zajmiemy się nią wieczorem. Zajmiemy się wszystki­mi, dziećmi też. Szkoła, zajęcia dodatkowe, sąsiedzi, skle­py, w których robili zakupy, restauracje, gdzie jadali, miej­sca pracy i zabawy. Kiedy skończymy, będziemy znać ich lepiej niż oni siebie.

- Mnóstwo nazwisk - zauważył Baxter.

- Musimy wybrać tylko jedno.

Chociaż teraz w głowie miała przede wszystkim mor­derstwo, Eve jadła pieczonego kurczaka i starała się pro­wadzić rozmowę niedotyczącą śledztwa. Ale do diabła, o czym właściwie powinno się rozmawiać z dzieckiem przy kolacji?

Rzadko korzystali z jadalni; nie, to ona rzadko z niej korzystała. O wiele łatwiej było przekąsić coś na piętrze. Nie mogła jednak nazwać udręką siedzenia przy błyszczą­cym wielkim stole, przy ogniu płonącym na kominku, w aromacie jedzenia i świec unoszącym się w powietrzu.

- Dlaczego jadacie tak wytwornie? - zapytała Nixie.

- Mnie nie pytaj. - Eve wycelowała widelec w stronę Roarke'a. - To jego dom.

- Muszę jutro iść do szkoły?

Eve zamrugała, ale potem pojęła, że pytanie skierowa­ne było do niej, a Roarke nie zamierza przejąć piłeczki. - Nie.

- Kiedy wrócę do szkoły? Eve poczuła ból w szyi.

- Nie wiem.

- Jeśli nie pójdę do szkoły, będę miała zaległości. A ten, kto ma zaległości, nie może grać w orkiestrze ani w przedstawieniach. - Oczy Nixie wypełniły się łzami.

Och, no tak. Cholera.

- Możemy załatwić to tak, żebyś uczyła się tutaj, przy­najmniej na razie - zaproponował rzeczowo Roarke. Jakby się urodził, pomyślała Eve, żeby odpowiadać na drażli­we pytania. - Lubisz chodzić do szkoły?

- Przeważnie tak. Kto mi pomoże w nauce? Tatuś za­wsze mi pomagał.

Nie, pomyślała Eve, to wykluczone. Nie wejdzie w to, nawet gdyby ktoś podłożył jej bombę pod tyłek.

- Porucznik i ja nie należeliśmy do najlepszych uczniów. Ale Summerset chyba mógłby ci pomóc.

- Nigdy nie wrócę do domu. Nie zobaczę mamusi ani tatusia, Coyle'a i Linnie. Nie chcę, żeby byli mar­twi.

Okay, zdecydowała Eve. Nixie jest jeszcze dzieckiem, ale jednocześnie jest także naocznym świadkiem. Sprawa wróciła do stołu razem z kurczakiem.

Dzięki Bogu.

- Powiedz mi, co wszyscy robili w dzień, zanim to się stało. - Gdy Roarke zaczął protestować, Eve pokręciła tyl­ko głową. - Wszystko, co pamiętasz.

- Tatuś nakrzyczał na Coyle'a, bo późno wstał. Zawsze późno wstaje i wszyscy muszą się śpieszyć. Mamusia gnie­wa się, kiedy się śpieszymy przy śniadaniu, bo to ważne, żeby jeść w spokoju.

- Co jedliście?

- Owoce i płatki. - Nixie starannie odcięła kawałek szparaga i wsunęła do ust. - Inga przygotowuje śniada­nie w kuchni. I sok. Tatuś pił kawę, wolno mu wypić jed­ną filiżankę dziennie. Coyle chciał nowe buty, ale ma­musia powiedziała, że nie dostanie. Wtedy powiedział, że to do dupy, i mamusia popatrzyła na niego w taki specjalny sposób, bo nie można mówić „do dupy”, zwłaszcza przy stole. Potem wzięliśmy nasze rzeczy i po­szliśmy do szkoły.

- Czy ktoś korzystał z łącza? - Nie.

- Czy ktoś zapukał do drzwi?

Nixie tym samym co poprzednio eleganckim ruchem uniosła do ust kawałek kurczaka. Przeżuła go i połknęła, dopiero potem powiedziała:

- Nie.

- Jak dostaliście się do szkoły?

- Tatuś nas odprowadził, bo nie było zimno. Jak jest zimno, jeździmy taksówką. Potem tatuś idzie do pracy, a mamusia schodzi do gabinetu. Inga wybrała się na zaku­py, ponieważ po lekcjach przychodziła do nas Linnie i ma­musia chciała, żeby było więcej świeżych owoców.

- Czy mama albo tata wydawali się czymś zmartwieni?

- Coyle powiedział „do dupy” i nie skończył soku, więc mamusia była na niego zła. Mogę ich zobaczyć, chociaż nie żyją? - Usta Nixie zadrżały. - Mogę?

To ludzka potrzeba, Eve o tym wiedziała. Dlaczego w przypadku dziecka miałoby być inaczej?

- Zgoda, choć to może trochę potrwać. Jak ci się ukła­da z Baxterem i Trueheartem?

- Baxter jest zabawny, a Trueheart miły. Zna mnóstwo gier. Czy kiedy złapiesz tych złych ludzi, będę mogła ich zo­baczyć?

- Tak.

- Dobrze. - Nixie spuściła wzrok na talerz i wolno poki­wała głową. - Dobrze.

- Czułam się jak w sali przesłuchań pod krzyżowym ogniem pytań. - Eve rozprostowała ramiona, wchodząc do gabinetu.

- Rozegrałaś to bardzo dobrze. Myślałem, że przesadzi­łaś, kiedy poprosiłaś ją, żeby opowiedziała o dniu przed morderstwami, ale miałaś rację. Nixie musi o tym mówić.

- Tak czy owak będzie o tym myślała. A kiedy opowia­da, może sobie coś przypomnieć. - Eve usiadła przy biur­ku, na chwilę pogrążając się w myślach. - Nigdy nie przy­puszczałam, że to, co zaraz powiem, kiedykolwiek wyjdzie z moich ust, i jeśli choć raz to powtórzysz, zwiążę ci język na ciasny supeł: Bogu dzięki, że Summerset jest pod ręką. Roarke z uśmiechem przysiadł na rogu biurka.

- Przepraszam, ale chyba źle usłyszałem.

Oczy jej pociemniały, głos nabrał ponurego tonu.

- Mówiłam poważnie o tym ciasnym suple. Chodzi mi o to, że mała dobrze się z nim czuje, a on najwyraźniej wie, jak z nią postępować.

- No cóż, wychował jedno własne, potem na dodatek wziął mnie. Ma słabość do dzieci z problemami.

- On nie ma żadnych słabości, ale doskonale radzi so­bie z małą. - Eve przesunęła dłonią po włosach. - Jutro bę­dę rozmawiała z Dysonami. W zależności od tego, jak prze­biegnie spotkanie, za dzień lub dwa będziemy mogli przenieść całą trójkę do bezpiecznego domu. Dzisiaj wie­czorem zamierzam skoncentrować się na gosposi, zobaczy­my, dokąd mnie to zaprowadzi. Aha, muszę wysłać notkę do Peabody - przypomniała sobie. - Była już w szkole, więc jutro rano może tu przyjść, pomóc małej w nauce i tak dalej. Powiedz mi, dlaczego miałoby ci zależeć na od­rabianiu lekcji, gdybyś mógł tego uniknąć?

- Och, nie mam pojęcia. Może szkoła jest dla niej tym samym co dla nas obojga praca. Czymś istotnym.

- Ale to szkoła. Szkoła jest jak więzienie.

- Ja też zawsze tak myślałem. Może jednak się mylili­śmy. - Pochylił się i przesunął palcem po dołeczku w jej brodzie. - Chcesz, żebym ci pomógł?

- Nie masz własnych zajęć?

- Trochę tego i owego, ale nic nie jest na tyle pilne, że­bym nie mógł pomóc najlepszej policjantce w Nowym Jorku.

- Taa, to było dobre. Znasz system bezpieczeństwa na miejscu zbrodni. Może złapiesz Feeneya w domu, wymienicie informacje? Dowiedz się, jakiego sprzętu potrzebowali ci dranie, by ominąć system. I gdzie mogli go zdobyć.

- Dobrze. - Roarke musnął jej policzek. - Długo już dzisiaj pracowałaś.

- Mam jeszcze przed sobą kilka godzin.

- Z czego część zarezerwuj dla mnie - powiedział, prze­chodząc do swojego gabinetu.

Zostawszy sama, Eve włączyła drugi komputer, zapro­gramowała dzbanek kawy, po czym wywołała informacje o Indze.

Przyjrzała się fotografii na identyfikatorze. Atrakcyj­na, acz w niegroźny, ciepły sposób. Ciekawe, czy pani Swi­sher wybrała niegroźną, niezbyt młodą i ładną gosposię, by nie kusiła jej męża?

Niezależnie od powodów, układ okazał się skuteczny. Inga przepracowała u Swisherów kilka dobrych lat. Tyle, zauważyła Eve, by patrzeć, jak dzieci dorastają.

Nie znalazła nic podejrzanego. Jedno małżeństwo, je­den rozwód; pracę w charakterze gosposi na stałe rozpo­częła w wieku dwudziestu paru łat. Eve wprawdzie nie po­trafiła pojąć, dlaczego ktoś z własnej woli godzi się uprzątać cudzy bałagan, przypuszczała jednak, że to moż­liwe.

Sytuacja finansowa Ingi była stabilna, odpowiadająca wykonywanej pracy, wydatki nie odbiegały od normy.

Normalne, normalne, wszystko takie normalne, pomy­ślała Eve. Cóż, Ingo, pogrzebiemy głębiej.

Po godzinie rysowała kółka.

Nic, pomyślała. Jeśli były jakieś ciemne sprawki, zosta­ły zręcznie ukryte. Inga prowadziła życie do tego stopnia normalne, że graniczące wręcz z nudą. Pracowała, chodziła na zakupy, dwa razy w roku wyjeżdżała na wakacje: raz z rodziną, u której pracowała, drugi raz (przynajmniej tak było przez ostatnie pięć lat) z grupą innych kobiet na wy­poczynek do ośrodka spa na północy stanu Nowy Jork.

Eve sprawdziła nazwiska tych kobiet, ale nie natrafiła na żadne podejrzane informacje.

Były mąż Ingi mieszkał w Chicago. Ożenił się powtór­nie i miał jedno dziecko, syna. Pracował jako reprezentant handlowy w firmie zaopatrującej restauracje i w czasie ostatnich siedmiu lat nie odbywał żadnych rejestrowanych podróży do Nowego Jorku.

Pomysł, że gosposia usłyszała albo zobaczyła coś podej­rzanego podczas kupowania śliwek czy środków czystości, wydawał się absurdalny.

Z drugiej strony życie pełne jest absurdów, które koń­czą się krwawym mordem.

Eve kiwnięciem głowy powitała Roarke'a.

- W przypadku gosposi nic. - Wskazała ekran. - Wciąż trzeba odwalić sporo żmudnej roboty, żeby mieć pewność, ale myślę, że można ją zaklasyfikować jako niewinną ofia­rę postronną.

- Feeney i ja zgadzamy się w kwestii sprzętu. Mógł go wykonać w domu jakiś ekspert z dostępem do pierwszo­rzędnych materiałów. Jeśli go zakupiono, to z całą pewno­ścią w wojsku, policji, firmie ochroniarskiej. Albo oczywi­ście na czarnym rynku. To nie jest towar, który znajdziesz na półkach zwyczajnego sklepu z elektroniką.

- Co nie zawęża pola, ale pasuje.

- Skończmy pracę na dzisiaj.

- I tak niewiele więcej mogę zrobić. - Poleciła kompu­terowi zapisać pliki i zamknąć. - Zacznę rano tutaj, póź­niej zostawię Baxtera i Truehearta ze świadkiem.

- Ja porozmawiam z moimi ludźmi z firmy; przekona­my się, czy któryś będzie w stanie powiedzieć coś bardziej konkretnego o systemie.

- Żadna z ofiar nie odbyła przeszkolenia wojskowego ani ochroniarskiego i o ile wiem, nie miała żadnych tego rodzaju związków. - Rozmyślała o tym, gdy szli do sypialni. - Nie potrafię znaleźć powiązań z przestępczością zorgani­zowaną czy też z organizacjami paramilitarnymi. Jak wyni­ka z posiadanych przeze mnie informacji, nie uprawiali hazardu, nie romansowali, nie angażowali się w politykę. Najbardziej zbliżone do obsesji wydaje się przywiązanie tej kobiety do zdrowej żywności.

- Może przypadkowo weszli w posiadanie czegoś, co trzeba było odzyskać.

- Jeśli tak cholernie dobrze sobie radzisz z elektroni­ką, po prostu wchodzisz do domu, kiedy jest pusty, i zabie­rasz to sobie. Nie włamujesz się w nocy i nie zabijasz całej rodziny. A tutaj celowo pozbawiono życia wszystkich do­mowników. Swisherowie nie żyją, ponieważ ktoś chciał, by nie żyli.

- Zgoda. Co powiesz na kieliszek wina i odpoczynek?

O mało nie odmówiła. Mogła tylko zastanawiać się, ob­racać sprawę w głowie. Krążyć po pokoju i czekać, aż błyś­nie jakiś punkt zaczepienia, albo paść ze zmęczenia i prze­spać kilka godzin.

Ich życie nigdy nie było takie jak życie Swisherów. Eve nie chciałaby tego, nie sądziła, by potrafiła prowadzić rów­nie prostą i zwyczajną egzystencję. Ale oboje mieli swoje życie, a ono domagało się uwagi.

- Że to świetny pomysł. Sprawa musi podusić się tutaj. - Poklepała się po potylicy. - Bo doprowadzanie jej do sta­nu wrzenia od frontu nie daje właściwego skutku.

- A nie uważasz, że to jest jeszcze lepszy pomysł? - Ro­arke przysunął się, tak że teraz stali twarzą w twarz. Po­chylił głowę i lekko dotknął wargami policzka Eve.

- Zwykle mnie rozbierasz.

- Ale z wariantami, i o to chodzi. Eve się roześmiała.

- Wcześniej czy później zabraknie ci tych wariantów.

- I na tym polega wyzwanie. Może weźmiemy wino do basenu i zajmiemy się sportami wodnymi?

- Wiesz, twoje pomysły są coraz lepsze... - urwała i ze­rwała się do biegu, słysząc krzyk Nixie.

ROZDZIAŁ 6

Eve nie wiedziała, w którym pokoju jest dziewczynka, mogła więc tylko pędzić w kierunku głosu dziecka. Na za­kręcie korytarza minął ją Roarke. Przyśpieszyła kroku, tak że równocześnie wbiegli przez otwarte drzwi.

Pokój skąpany był w łagodnym świetle. Na łóżku z bal­dachimem, nakrytym białą koronkową narzutą, leżały puchate poduszki. Ktoś - Summerset, jak sobie wyobrażała Eve - postawił na stoliku pod oknem bukiet jaskrawożółtych wesołych kwiatów. Eve o mało nie potknęła się o ko­ta, który albo uciekał, albo pełnił straż.

Na środku wielkiego łoża siedziała mała dziewczynka. Twarz ukryła w dłoniach i krzyczała tak, jakby ktoś walił ją młotkiem.

Roarke pierwszy dobiegł do Nixie. Dlatego, dojdzie później do wniosku Eve, że jest przyzwyczajony do radze­nia sobie z kobietą w ataku histerii, podczas gdy ona po prostu te ataki miewa.

Złapał dziewczynkę w ramiona i przytulił, gładząc po włosach i powtarzając jej imię, mimo że się wyrywała i okładała go piąstkami.

Eve jeszcze się nie odezwała, nie zdążyła podjąć decy­zji, jak postąpić w tej sytuacji, kiedy otworzyły się z pi­skiem drzwi windy i wyszedł z niej Summerset.

- Naturalne - powiedział. - Do przewidzenia.

- Mamusiu. - Wyczerpana walką Nixie oparła głowę na ramieniu Roarke'a. - Chcę do mamusi.

- Wiem, tak mi przykro.

Eve zobaczyła, jak Roarke odwraca głowę i muska usta­mi włosy Nixie. To także wydawało się naturalne. Do prze­widzenia.

- Idą po mnie. Chcą mnie zabić.

- Nie, to tylko sen. - Roarke usiadł z Nixie skuloną na jego kolanach. - Bardzo zły sen. Tutaj jesteś bezpieczna, sama widzisz. Jesteśmy z tobą: ja, pani porucznik i Sum­merset. - Poklepał łóżko i kot, napiąwszy tłuściutkie ciało, niezgrabnie wskoczył na pościel. - Proszę, Galahad też tu jest.

- Widziałam krew. Mam na sobie krew?

- Nie.

- Damy jej środek uspokajający. - Summerset otwo­rzył panel ścienny i nacisnął kilka guzików na autokucha­rzu. - Poczuje się po nim lepiej. Proszę, Nixie, wypij, zro­bisz to dla mnie, prawda?

Dziewczynka wtuliła twarz w ramię Roarke'a.

- Boję się ciemności.

- Tu nie jest bardzo ciemno, ale możemy zapalić kilka lamp, jeśli chcesz. - Roarke wzmocnił oświetlenie o dzie­sięć procent. - Tak lepiej?

- Myślę, że oni są w szafie - szepnęła, wbijając palce w jego koszulę. - Ukrywają się w szafie.

Eve pomyślała, że na to akurat może coś poradzić. Po­deszła do szafy, otworzyła ją i dokładnie przeszukała.

- Nikt nie może dostać się do tego domu - powiedziała spokojnie do obserwującej ją pilnie dziewczynki. - Niko­mu nie uda się do nas wejść, możesz mi wierzyć. Moim obowiązkiem jest chronienie cię i nic mnie od tego nie po­wstrzyma.

- A jeśli cię zabiją?

- Wielu próbowało. Nie pozwolę na to.

- Bo jak nikt potrafisz skopać tyłek.

- Możesz założyć się o własny. Wypij to. Dziewczynka posłuchała. Eve czekała i obserwowała Summerseta, który przejął inicjatywę. Siedział na łóżku koło Nixie i przemawiał do niej cicho, aż wreszcie powieki małej zaczęły się kleić.

A kiedy tak czekała i obserwowała, czuła w swym wnę­trzu jedną wielką ranę. Wiedziała, jak to jest, kiedy się śnią koszmary, w których chce cię zaatakować coś niewy­powiedzianego. Ból i krew, przerażenie i cierpienie.

Nawet kiedy się budzisz, strzępy koszmaru atakują gra­nice świadomości.

Summerset wstał i odszedł od łóżka.

- To powinno jej pomóc. Mam jej pokój na monitorze, gdyby znowu się obudziła. Na razie sen jest dla niej naj­lepszy.

- Najlepszą rzeczą będzie, kiedy ich znajdę - stwierdzi­ła Eve. - Tak, jej rodziców nie przywróci to do życia, ale ona się dowie, dlaczego zginęli, i będzie wiedziała, że sprawcy są za kratkami. To podziała lepiej niż środek uspo­kajający.

Poszła prosto do swojej sypialni. Przeklinając, usiadła na oparciu sofy, by ściągnąć buty. Poczuła lekką ulgę, gdy rzuciła nimi przez cały pokój.

Mimo to wpatrywała się w nie płonącym wzrokiem, gdy wszedł Roarke.

- Czy będzie miała koszmary przez całe życie? - Eve wstała. - Do końca swoich dni na nowo będzie przeżywała tę noc w snach? Można pozbyć się takich wspomnień? Wy­ciąć z głowy jak pieprzony guz?

- Nie wiem.

- Nie mogłam jej dotknąć. Jak to o mnie świadczy? Na litość boską, Roarke, mała dziewczynka krzyczy, a ja nie chcę jej dotykać, dlatego się zawahałam. To trwało tylko minutę, ale wahałam się, bo wiedziałam, co się dzieje w jej głowie, i sama też to zobaczyłam. - Zdjęła pas z bronią i rzuciła na bok. - Stałam tam, patrzyłam na nią i widzia­łam swojego ojca, widziałam krew. Była na mnie.

- Ja ją objąłem, a ty pokazałaś, że w szafie nie ma po­tworów. Robimy, co w naszej mocy, Eve. Dlaczego wyma­gasz od siebie więcej, niż jesteś w stanie uczynić?

- Do diabła, Roarke. - Okręciła się na pięcie, wokół własnych demonów. - Mogę stać nad zwłokami i nawet nie mrugnąć. Mogę przypierać do muru świadków czy też po­dejrzanych i głos nawet mi nie drgnie. Mogę brodzić w krwi, żeby dojść do celu. Ale nie potrafiłam zrobić paru kroków, żeby zająć się tą małą. - Ta świadomość ciążyła jej niczym ołów. - Jestem zimna? Boże, jestem aż tak zimna?

- Zimna? Słodki Jezu, wcale taka nie jesteś. - Podszedł do niej i położył dłonie na jej ramionach. Wzmocnił uścisk, gdy Eve próbowała się uwolnić. - Odczuwasz tak wiele, że zadaję sobie pytanie, jak to znosisz. A jeśli w pewnych momentach musisz wyłączać określone emo­cje, to nie jest oziębłość ani wada. To instynkt przetrwa­nia.

- Mira powiedziała... nie tak dawno powiedziała, że dawniej, zanim poznałam ciebie, była przekonana, że wy­palę się w ciągu najwyżej trzech lat. A później nie będę w stanie wykonywać tej pracy.

- Dlaczego?

- Bo praca była dla mnie wszystkim. Była... - Eve unio­sła ręce i zaraz je opuściła. - Tylko to potrafiłam robić. Nie chciałam, może nie mogłam dopuścić do siebie niczego in­nego. Niewykluczone, że niezależnie od tego, jak głęboko odczuwałam, był w tym wielki chłód. Gdyby sprawy dalej potoczyły się w tym kierunku, chyba stałabym się bardziej niż zimna... Teraz byłabym już krucha. Muszę robić to, co robię, Roarke, w przeciwnym razie nie przetrwałabym. Muszę mieć ciebie, bo sama nie chciałabym przetrwać.

- Ze mną jest tak samo. - Przycisnął usta do jej czoła. - Przed tobą moim bogiem było wygrywanie. Za wszelką ce­nę. I nieważne, jak wielką wygraną chowasz do kieszeni, zawsze zostaje wolne miejsce. Ty je zapełniłaś. Dwie stra­cone dusze. Teraz się odnaleźliśmy.

- Nie chcę wina. - Łaknąc bliskości, objęła go mocno. - Ani basenu. - Pocałowała go mocno. - Chcę ciebie. Tylko ciebie.

- Masz mnie. - Uniósł ją w ramionach. - Teraz i zawsze.

- Szybko - powiedziała, rozpinając mu guziki, gdy szedł z nią na rękach w stronę łóżka. - Szybko, mocno, prawdziwie.

Wszedł po schodkach i nie tyle ją położył, co padł ra­zem z nią, przyciskając jej ramiona do pościeli.

- W takim razie bierz, co ci daję.

Przez koszulę objął ustami pierś Eve, lekko zacisnął zę­by na sutku. Przeszyła ją fala ciepła, która wypełniła wszystkie zimne mroczne zakamarki.

Wygięła się, pozwoliła, by nad nią zapanował. Przez je­den drżący moment zalało ją ostre pożądanie, zmywając wszystkie wątpliwości, obawy, brudy dnia. Były tylko ich ciała, twarde i chętne, mocne i gorące.

Kiedy uwolnił jej ręce, by objąć ją całą, wplotła mu palce we włosy i przyciągnęła do siebie jego głowę, mocno pocałowała.

Czuła jego smak, jędrne i pełne usta, szybki i zręczny język. Dotyk zębów, lekkie, erotyczne ukąszenia, graniczą­ce z bólem.

Smakuj mnie, jestem z tobą.

Jej dłonie z większą niecierpliwością, zachłannie szar­pały go za koszulę. On robił to samo.

Skóra Eve była rozpalona jak w gorączce, serce waliło pod jego dłońmi i ustami. Demony, które ją nawiedzały, znane im obojgu potwory, kryjące się wiecznie w szafach, musiały uciec przed namiętnością. Teraz i na tak długo, dopóki mieli siebie.

Jej gwałtowność splotła się z jego pragnieniem, krew w nich wrzała.

Roarke podciągnął ją, wbijając zęby w jej ramię, drąc resztki bluzki. Miała na szyi brylant od niego, połyskującą łzę, którą nosiła na łańcuszku. Nawet w mroku widział, jak błyszczy. Taki sam blask dostrzegał w oczach Eve.

Pomyślał, że oddałby wszystko, co ma, oddałby duszę i ciało, byle tylko wciąż patrzyła na niego tymi twardymi, brązowymi oczami, w których mieściła się cała jej istota.

Pociągnęła go ku sobie. Potoczyli się, spleceni i spoce­ni, po nocnym oceanie łóżka.

Objęła go nogami i utkwiła wzrok w jego oczach.

- Teraz - powiedziała. - Teraz. Mocno, szybko i... Tak. O Boże.

Wszedł w nią, poczuł, jak wokół niego zaciska się to wilgotne, aksamitne imadło, gdy Eve osiągnęła orgazm. Poczuł, jak po jej smukłym, szczupłym ciele przebiegają dreszcze. Uniosła biodra, wciągając go głębiej, jeszcze bardziej podniecając.

- Nie zamykaj oczu - szepnął przez zduszone gardło. - Eve.

Podniosła drżące dłonie i położyła na jego policzkach.

- Widzę cię. Widzę cię, Roarke. Patrzyli sobie w oczy, padając na pościel.

Rano Eve z ulgą stwierdziła, że śniadanie z Nixie nie znajduje się na liście „normalnych czynności”. To może było podłe, wręcz tchórzliwe, ale nie sądziła, by potrafiła stawić czoło pytaniom czy tym badawczym oczom, nie wy­piwszy wpierw kilku filiżanek kawy.

Zamiast tego robiła więc to, co dla niej było normalne. Wzięła gorący jak ukrop prysznic, po którym na krótko weszła do wirującej suszarki, podczas gdy Roarke jak zwykle sprawdzał na ekranie w sypialni notowania gieł­dowe.

Po pierwszej filiżance kawy Eve otworzyła szafę i wyję­ła z niej spodnie.

- Zjedz jajka - polecił Roarke.

- Mam zamiar przejrzeć informacje u mnie w gabine­cie, zanim przyjdzie reszta zespołu.

- Najpierw zjedz jajka - powtórzył. Przewracając oczami, włożyła koszulę. Podeszła do nie­go, zabrała mu talerz i pochłonęła dwa kęsy omletu.

- Nie miałem na myśli swojego śniadania.

- W takim razie musisz wyrażać się precyzyjniej - od­parła z pełnymi ustami. - Gdzie jest kot?

- Założę się, że u Nixie. Galahad jest dostatecznie sprytny, by wiedzieć, że ona chętniej podzieli się z nim je­dzeniem niż my. - Na potwierdzenie tych słów Roarke ode­brał żonie talerz. - Weź swoje jajka.

- Więcej nie chcę. - Wbrew tym słowom skubnęła pla­sterek bekonu z jego talerza. - Spodziewam się, że dzień spędzę w terenie. Niewykluczone, że trzeba będzie zwol­nić Baxtera i Truehearta, zastąpić ich mundurowymi. Czy to dla ciebie problem?

- Dom pełen gliniarzy? Dlaczego miałby to być pro­blem?

Uśmiechnęła się, słysząc jego chłodny ton.

- Dzisiaj zobaczę się z Dysonami. Możliwe, że za dzień, dwa przeniesiemy dziewczynkę.

- Może tu zostać tak długo, jak będzie trzeba, i to samo dotyczy jej ochrony. Mówię poważnie.

- Wiem. Jesteś milszy niż ja. - Pochyliła się i pocało­wała męża. - Mówię poważnie. - Sięgnęła po pas z bronią i go założy. - Z Dysonami jako prawnymi opiekunami mo­gę pominąć wydział opieki i umieścić ich troje w bez­piecznym domu, nie zostawiając w dokumentach żadnych śladów.

- Martwisz się, że sprawcy będą chcieli dokończyć ro­botę?

- To bardzo prawdopodobne, więc miejsce pobytu po­winno być tajne.

- Powiedziałaś jej, że zaprowadzisz ją, żeby zobaczyła rodzinę. Czy to rozsądne?

Eve pozbierała buty, które wieczorem w gniewie roz­rzuciła.

- Ona tego potrzebuje. Ci, którzy uszli z życiem z krwa­wych zbrodni, muszą zobaczyć tych, którzy zginęli. Na ra­zie ze względów bezpieczeństwa Nixie musi poczekać na odpowiednią chwilę, ale o ile Mira się nie sprzeciwi, załat­wię jej to. To teraz jej rzeczywistość.

- Masz rację, wiem. Wczoraj w tym łóżku sprawiała wrażenie małej i kruchej. W przeciwieństwie do ciebie po raz pierwszy mam do czynienia z dzieckiem, które tak wie­le utraciło.

Eve wciągnęła buty, siedząc na oparciu sofy.

- W moim fachu niewiele zostało rzeczy, z którymi jesz­cze nie miałam do czynienia. Widziałeś to w Dochas - od­parła, myśląc o schronisku, które założył Roarke. - Widzia­łeś gorsze rzeczy. Dlatego ufundowałeś ten dom.

- Ale nie miałem z tym osobiście do czynienia. Chcesz, żeby Louise ci pomogła?

Louise Dimatto, podróżniczka i lekarka, szefowa domu w Dochas, bardzo by się teraz przydała, pomyślała Eve, mi­mo to pokręciła głową.

- Nie chcę włączać nowych osób, w każdym razie nie na tym etapie. Zwłaszcza cywilów. Muszę się przygotować, za­nim przyjdą pozostali. Jeśli czegoś się dowiesz o systemie bezpieczeństwa, daj mi znać.

- Oczywiście.

Eve pochyliła się i musnęła wargami jego usta.

Czuła się gotowa do pracy, do wykonania tego, co mu­siała zrobić. Baxter i Trueheart będą przedzierali się przez dokumenty, Feeney ze swym wydziałem oraz cywilnym ekspertem zbada system bezpieczeństwa, a ona i Peabody zajmą się przesłuchaniami.

Całkiem prawdopodobne, pomyślała, że zabójców wy­najęto i dawno już opuścili miasto, może nawet planetę. Ale kiedy odnajdzie korzeń, wdrapie się na łodygę i odła­mie gałęzie.

A korzeń tkwił zagrzebany gdzieś w życiu członków zwyczajnej rodziny.

- Zwyczajna rodzina - powiedziała Eve, gdy do gabine­tu weszła Delia Peabody. - Matka, ojciec, siostra, brat. Ty to znasz.

- Tobie też życzę miłego dnia - odparła śpiewnie jej asystentka. - A dzisiaj jest uroczy jesienny dzień. Rześkie powietrze, drzewa w twoim cudownym prywatnym parku po prostu... jak to się mówi?, płoną ostatnimi smugami ko­loru. O czym mówiłaś?

- Chryste, co za szczęśliwy robaczek ugryzł cię w tyłek?

- Dzień zaczęłam od czegoś, co nazwałabyś mocnym uderzeniem - Peabody wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Jeśli wiesz, o co mi chodzi.

- Nie chcę wiedzieć, naprawdę nie chcę. - Eve przycis­nęła dłoń do lewego oka, w którym czuła tik. - Dlaczego to robisz? Dlaczego tak się upierasz, żebym wyobraziła sobie, jak ty i McNab uprawiacie seks?

Peabody uśmiechnęła się szerzej.

- Dzięki temu mam przyjemniejszy dzień. Nieważne, na dole widziałam Nixie. Jak jej przeszła noc?

- Śniły jej się koszmary, dostała środek uspokajający. Masz ochotę podyskutować o modzie albo o najnowszych wydarzeniach z mojego życia, skoro tak sobie gawędzimy?

- Ciebie ugryzł w tyłek bardziej ponury robaczek - burknęła Peabody. Eve przyglądała jej się stalowym wzro­kiem. - Mówiłaś coś o rodzinach.

- Och, widzę, że jesteś już gotowa do pracy. - Eve wskazała tablicę, do której oprócz zdjęć z miejsca zbrodni przy­pięła też fotografie członków rodziny, żywych i uśmiecha­jących się do obiektywu. - Ustalone zwyczaje, rodziny takie mają. Poprosiłam Nixie, żeby opowiedziała mi o po­ranku w dniu morderstwa, dzięki czemu nabrałam wyobra­żenia o ich zwyczajach: wspólne śniadanie, sztorcowanie dzieci, ojciec odprowadza je do szkoły w drodze do pracy i tak dalej.

- Dobra.

- Ktoś, kto ich obserwował, też nabrałby pojęcia o ich zwyczajach. Łatwo dopaść jednego z członków rodziny, gdyby ten stanowił problem. Odrobina perswazji i wiesz, czy masz problem. Z czego wnoszę, że kłopotem była cała rodzina. To po pierwsze. - Eve cofnęła się od tablicy. - Po drugie w ciągu dnia kontaktowali się z dużą liczbą osób: klientami, współpracownikami, sąsiadami, sklepikarzami, przyjaciółmi, nauczycielami. Gdzie któreś z nich trafiło na kogoś, kto nie tylko chciał, by zginęli, ale dysponował od­powiednimi środkami do zrealizowania tego pragnienia?

- Okay. Z tego, co wiemy, nikt w rodzinie nie czuł się zagrożony ani niczym się nie martwił. O ile potrafiliśmy to sprawdzić, do żadnego z nich nie podszedł niebezpieczny typ i nie powiedział: „Zabiję ciebie i wszystkich twoich bliskich z takiego a takiego powodu”. Z profilu rodziny wynika, że gdyby Swisherowie czegoś się obawiali, zgłosili­by to na policji. Przestrzegali prawa. Ludzie przestrzegają­cy prawa zwykle wierzą, że system znajdzie sposób na ochronienie ich przed złem.

- Dobrze. Tak więc jeśli nawet doszło do jakiejś sprzeczki albo nieporozumienia, żaden z dorosłych do­mowników nie potraktował incydentu na tyle poważnie, by poczynić stosowne kroki. Albo też zdarzyło się to tak daw­no temu, że przestali odczuwać zagrożenie.

- Właśnie. To mogła być groźba z przeszłości i bardzo dawne zgłoszenie - odparła Peabody.

- Zacznij szukać. - Eve odwróciła się, gdy do pokoju weszli Baxter i Trueheart.

W ciągu godziny przydzieliła członkom zespołu zadania.

- Najpierw do Dysonów, Peabody - powiedziała, gdy wyjeżdżały za bramę. - Chcę mieć to za sobą, później for­malnie przesłuchamy sąsiadów.

- Nie znalazłam żadnej skargi wniesionej przez które­goś ze Swisherów albo gosposię. W każdym razie nie w cią­gu ostatnich dwóch lat.

- Szukaj dalej. Człowiek zdolny do takiej zbrodni mu­siał się odznaczać niezwykłą cierpliwością.

Dysonowie mieszkali w dwupoziomowym mieszkaniu w doskonale strzeżonym budynku na Upper West Side. Dallas, skręcając w stronę krawężnika, dostrzegła furgo­netki dziennikarzy.

- Przeklęte przecieki - mruknęła i wysiadła, zostawia­jąc Peabody włączenie koguta.

Portier wezwał rezerwy (sprytne posunięcie, pomyślała Eve) i przy pomocy dwóch barczystych pomocników trzy­mał dziennikarzy na dystans.

Kiedy machnęła odznaką, zobaczyła na jego twarzy ulgę. To nie była częsta reakcja.

- Pani oficer.

W chwili gdy to powiedział, otoczyła ją wygłodniała horda. Pytania przecinały powietrze niczym laser, ale wszystkie zostały zignorowane.

- Konferencja prasowa odbędzie się dzisiaj po połu­dniu w centrali. Rzecznik poda wam szczegóły. Tymczasem odsuńcie się od drzwi albo każę was aresztować za zakłóce­nie porządku publicznego.

- Czy to prawda, że Linnie Dyson została zabita przez pomyłkę?

Eve z trudem opanowała gniew.

- Moim zdaniem zamordowanie dziewięcioletniego dziecka jest zawsze pomyłką. W tej chwili mogę powie­dzieć tylko, że wszystkie siły policji Nowego Jorku zostaną wykorzystane do zidentyfikowania sprawców odpowie­dzialnych za śmierć dziewczynki. Sprawa jest otwarta, ba­damy wszelkie możliwe tropy. Następny, który zada mi py­tanie - dodała, gdy dziennikarze zarzucili ją gradem słów - dostanie zakaz wstępu na konferencję. Co więcej, oskar­żę was o utrudnianie śledztwa i wylądujecie w pudle, jeśli natychmiast nie zejdziecie mi z drogi.

Zrobiła krok do przodu, dziennikarze się cofnęli. Otwierając drzwi, portier mruknął:

- Dobra robota.

Wszedł za nią, zostawiając dwóch mięśniaków, by roz­prawili się z ewentualnymi natrętami.

- Chce pani zobaczyć się z Dysonami - zaczął. - Prosili, żeby im nie przeszkadzać.

- Przykro mi, ale to konieczne.

- Rozumiem. Byłbym wdzięczny, gdyby pozwoliła mi pani ich uprzedzić. Dać im parę minut na... Matko Boska. - Jego oczy wypełniły się łzami. - Ta dziewczynka. Widywa­łem ją codziennie. Była taka kochana. Nie potrafię uwie­rzyć... Przepraszam.

Eve poczekała, aż portier wyjmie chusteczkę i wytrze twarz.

- Znał pan też córkę Swisherów, Nixie.

- Nixie Pixie. - Mężczyzna zwinął chusteczkę w kulkę.

- Tak ją czasem nazywałem, kiedy tu przychodziła. Były jak siostry. Rano mówili, że nic jej nie jest. Że Nixie żyje.

Eve oceniła, że portier ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i jest w doskonałej kondycji.

- Jak pan się nazywa?

- Springer. Kirk Springer.

- W tej chwili nie mogę panu udzielić żadnych infor­macji. To niezgodne z procedurą. Widzi pan mnóstwo ludzi wchodzących i wychodzących z budynku, mnóstwo przechodzących ulicą. Czy zauważył pan kogoś, kto się tutaj kręcił? A może w okolicy parkował jakiś obcy po­jazd?

- Nie. - Portier odchrząknął. - Nad drzwiami wejścio­wymi są kamery. Mogę postarać się o pozwolenie i dostar­czyć wam kopie dysków.

- Byłabym wdzięczna.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Ta dziewczynka była kochana. Proszę wybaczyć, zadzwonię na górę. - Prze­rwał na chwilę. - Pani oficer?

- Jestem porucznikiem.

- Pani porucznik, Dysonowie to porządni ludzie. Za­wsze mają dla człowieka dobre słowo, rozumie pani? Nie zapominają o urodzinach ani o Bożym Narodzeniu. Więc zrobię wszystko.

- Dziękuję, panie Springer. - Kiedy poszedł zadzwonić, Eve powiedziała do Peabody: - Sprawdź go.

- Nie sądzisz chyba...

- Nie, ale i tak go sprawdź. Spisz nazwiska pozostałych portierów i ochroniarzy, zarządcy budynku, personelu technicznego. Sprawdź wszystko.

- Apartament sześć B, pani porucznik. - W oczach Springera wciąż połyskiwały łzy. - Na lewo od windy. Pani Dyson czeka na was. Raz jeszcze dziękuję, że rozpędziła pani tę bandę. Ci ludzie mają prawo do prywatności.

- Nie ma za co. Jak sobie o czymś pan przypomni, pro­szę skontaktować się ze mną w centrali.

Kiedy weszły do windy, Peabody odczytała z ekranu kieszonkowego komputera:

- Żonaty, dwoje dzieci. Urodzony na Upper West Side. Nienotowany. Pracuje tu od dziewięciu lat.

- Wyszkolenie policyjne albo wojskowe?

- Nie, choć musiał odbyć szkolenie dla ochroniarzy, skoro go zatrudniono w takim budynku.

Kiwając głową, Eve wyszła z windy i skręciła w lewo. Drzwi do mieszkania 6 - B otworzyły się, nim zadzwoniła.

Jenny Dyson wyglądała na starszą niż kilka dni temu. Starszą, bledszą, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń, który Eve widywała u ofiar wypadków zmagających się z szokiem i bólem.

- Pani Dyson, dziękuję, że zgodziła się pani nas przyjąć.

- Znalazłyście go. Tego człowieka, który zabił moją Linnie.

- Nie, proszę pani. Możemy wejść?

- Myślałam, że przyszłyście, żeby nam powiedzieć. My­ślałam... Tak, proszę wejść. - Cofnęła się, rozejrzała po swoim mieszkaniu, jakby nie całkiem poznawała to miej­sce. - Mój mąż śpi. Wziął tabletki. Nie może... Byli ze sobą bardzo blisko, rozumiecie. Linnie to córeczka tatusia. - Przycisnęła dłoń do ust i pokręciła głową.

- Pani Dyson, może usiądziemy? - Peabody ujęła ją pod ramię i poprowadziła do długiej sofy obitej materia­łem w kolorze jaskrawej, bijącej po oczach czerwieni.

Pokój urządzony był z rozmachem: wyraziste barwy, wielkie meble. Ogromny obraz, który zdaniem Eve przed­stawiał coś w rodzaju zachodu słońca w przeraźliwych czerwieniach, żółciach i pomarańczach, zdominował ścianę za sofą.

Umeblowania dopełniały wyłączone ekrany oraz błysz­czące i matowe białe stoliki. Wysokie potrójne okno zasło­nięte było szczelnie czerwonymi kotarami.

W pełnej życia, wesołej atmosferze pomieszczenia Jen­ny Dyson wydawała się jeszcze bledsza. Bardziej przypo­minała wyblakły zarys kobiety niż istotę z krwi i kości.

- Niczego nie wzięłam. Lekarz powiedział, że mogę, chyba nawet powinnam, ale nie wzięłam. - Jej palce ani na moment nie pozostawały bezczynne, splatając się i roz­dzielając. - Gdybym wzięła, nic bym nie czuła, prawda? A ja muszę czuć. Poszliśmy ją zobaczyć.

- Tak, wiem. - Eve usiadła naprzeciwko Jenny w fotelu obitym jasnym fioletem.

- Lekarz powiedział, że nie cierpiała.

- Nie. Rozumiem, że to trudny okres...

- Ma pani dzieci? - Nie.

- W takim razie nie sądzę, by pani rozumiała, naprawdę. - W jej głosie pojawił się cień gniewu: „jak śmiesz uważać, że rozumiesz”, ale zaraz znowu zmienił się w otępiały żal, - Ona urodziła się ze mnie, z nas. I była taka śliczna. Słodka i zabawna. Szczęśliwa. Wychowywaliśmy szczęśliwe dziecko, ale ponieśliśmy klęskę. Ja poniosłam klęskę. Nie ochroni­łam jej. Nie zapewniłam mojej córeczce bezpieczeństwa. Je­stem matką, ale nie zapewniłam jej bezpieczeństwa.

- Pani Dyson. - Eve, wyczuwając bliskie załamanie, przemówiła ostro. Jenny poderwała głowę. - Ma pani ra­cję, w gruncie rzeczy nie potrafię zrozumieć, co pani czuje, przez co pani przechodzi, z czym musi się pani zmagać. Ale wiem jedno. Czy pani mnie słucha?

- Tak.

- Ta zbrodnia nie ma nic wspólnego z tym, co pani zro­biła lub nie, by ochronić Linnie. Nie jest pani winna w żad­nym sensie tego słowa. Ta sprawa znajdowała się poza pani kontrolą, poza kontrolą pani męża, poza Czyjąkolwiek kon­trolą z wyjątkiem sprawców. Oni i tylko oni ponoszą odpo­wiedzialność. I właśnie to rozumiem, choć pani nie potrafi, przynajmniej na razie. Teraz Linnie należy także do nas. Nie możemy jej ochronić, ale będziemy jej służyć. Stoimy po jej stronie. Pani musi uczynić to samo.

- Co mogę zrobić? - Jej palce wciąż się poruszały. Ra­zem, oddzielnie. Razem, oddzielnie.

- Przyjaźniliście się ze Swisherami.

- Tak, byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Tak.

- Czy któreś z nich mówiło pani, że martwi się lub nie­pokoi o bezpieczeństwo?

- Nie. No, czasami rozmawiałyśmy z Keelie o azylu sza­leńców, jakim bywa to miasto. O środkach ostrożności, ja­kie trzeba podjąć, by tu mieszkać. Ale o niczym konkret­nym.

- A ich małżeństwo?

- Słucham?

- Przyjaźniłyście się. Czy powiedziałaby pani, gdyby miała romans albo gdyby podejrzewała o to męża?

- Oni... oni się kochali. Keelie nigdy by... - Jenny prze­sunęła ręką po twarzy, skroni, policzku, szczęce, jakby się upewniała, że wciąż istnieje. - Nie, Keelie nie interesowa­ła się innymi mężczyznami i ufała Grantowi. Byli uczciwy­mi, dbającymi o rodzinę ludźmi. Takimi jak my. Przyjaźni­liśmy się, ponieważ wiele nas łączyło.

- Oboje mieli klientów. Były jakieś problemy?

- Bywały nieporozumienia, to oczywiste. Trudności. Niektórzy przychodzili do Keelie, oczekując cudu, natych­miastowego skutku. Albo zapisywali się do niej, chociaż le­piej by zrobili, decydując się na rzeźbę ciała, ponieważ nie zamierzali zmienić stylu życia. Metoda Keelie dotyczyła zdrowia i stylu życia. Grant prowadził kilka niezbyt przy­jemnych spraw o opiekę nad dziećmi.

- Ktoś im groził?

- To nie było nic poważnego. - Jenny wpatrywała się w czerwoną zasłonę za Eve. - Klient domagał się zwrotu pieniędzy od Keelie albo szedł do sądu, bo nie uzyskiwał pożądanych rezultatów, napychając się sojowymi chipsa­mi. A Granta spotykały zwykłe w przypadku prawnika ob­jawy wściekłości i gniewu. W większości jednak klienci obojga byli zadowoleni. Keelie i Grant zbudowali swoją pozycję dzięki pochwałom i ustnym referencjom. Ludzie ich lubili.

- Czy któreś było zaangażowane w nielegalną działal­ność albo znajomość z kimś, kto taką działalność prowa­dził? Nie musi ich pani chronić.

- Wierzyli w praworządność, w dawanie dzieciom do­brego przykładu. Grant lubił żartować o swoich szaleń­stwach w czasach college'u, opowiadał, że kiedyś areszto­wano go za posiadanie prochów. Tak go to wystraszyło, że więcej nie próbował.

Jenny podwinęła nogi w sposób, który Eve powiedział, że był to nawyk, ruch wykonywany mimowolnie.

- Żadne z nich nie zaznało silnych więzi rodzinnych, dlatego tak ważne dla nich było założenie własnej rodziny i wychowanie dzieci. Najbliżej czynów niezgodnych z pra­wem byli, kiedy nieprawidłowo przechodzili przez jezdnię albo za głośno krzyczeli na meczach Coyle'a.

- Jak ustaliłyście, że Linnie zostanie u nich na noc?

Całym ciałem Jenny wstrząsnął dreszcz. Rozprostowa­ła nogi i usiadła sztywno, z palcami splecionymi mocno na kolanach.

- Ja... zapytałam Keelie, czy mogłaby tego dnia wziąć Linnie, przenocować ją. To był zwykły dzień. W normalnym układzie Keelie nie zgadzała się, by w tygodniu nocowały u nich koleżanki Nixie, ale tym razem z przyjemnością to zrobiła. Cieszyła się, że Mattowi i mnie udało się wynająć ten apartament z okazji naszej rocznicy.

- Kiedy to ustaliłyście?

- Och, sześć, siedem tygodni temu. Nie należymy do osób działających pod wpływem impulsu. Ale dziewczyn­kom powiedzieliśmy dopiero poprzedniego dnia, na wypa­dek gdyby coś wypadło. Takie były podniecone. O Boże. - Jenny objęła się i zaczęła kołysać. - Linnie powiedziała, powiedziała, że to jest dla niej jak prezent.

- Nixie też często was odwiedzała.

- Tak. Tak. - Wciąż się kołysała. - Często się spotykały, uczyły razem, nocowały u siebie.

- W jaki sposób się tu dostawała?

- Jak? - Jenny zamrugała. - Któreś z rodziców ją przy­prowadzało albo my po nią jechaliśmy.

- Czy Nixie i Linnie wychodziły same?

- Nie. - Jenny wytarła oczy w taki sam sposób, w jaki podwinęła nogi na poduszce. - Linnie czasami narzekała, bo jej koleżanki z klasy mogły same chodzić do parku, do kina albo galerii. Ale Matt i ja byliśmy zdania, że jest za mała, żeby chodzić sama.

- A Swisherowie jak traktowali Nixie?

- Tak samo. Wiele nas łączyło. - A Coyle?

- Był starszy i był chłopcem. Wiem, że to seksistowskie podejście, jednak tak to jest. Trzymali go w cuglach, ale pozwalali wychodzić z kolegami, o ile wiedzieli, gdzie jest. I musiał nosić łącze, żeby mogli go sprawdzić.

- Czy kiedykolwiek wplątał się w kłopoty?

- Był dobrym dzieckiem. - Usta jej zadrżały. - Bardzo dobrym. Jego najpoważniejszym buntem, o jakim wiem, było podjadanie niezdrowej żywności, chociaż Keelie i tak o tym wiedziała. Miał bzika na punkcie sportu, a gdyby na­rozrabiał, ograniczyliby mu zajęcia pozalekcyjne. Coyle nie zaryzykowałby wykluczenia z drużyny.

Eve zagłębiła się w fotelu, a Peabody położyła dłoń na ramieniu Jenny.

- Czy możemy po kogoś zadzwonić? Kogoś, kogo chcia­łaby pani mieć przy sobie?

- Moja matka przyjedzie. Mówiłam jej, żeby tego nie robiła, ale potem jeszcze raz do niej zadzwoniłam. Przyjeż­dża moja matka.

- Pani Dyson, musimy porozmawiać o ustaleniach zwią­zanych z Nixie.

- Z Nixie?

- Pani i mąż jesteście jej prawnymi opiekunami.

- Tak. - Przeczesała dłonią włosy. - My... oni chcieli mieć pewność, że Nixie i Coyle będą mieli... nie mogę, nie mogę myśleć... - Zerwała się z sofy, kiedy na krętych schodach niczym duch pojawił się jej mąż, ubrany tylko w bia­łe bokserki.

Chwiał się, twarz miał opuchniętą od leków.

- Jenny?

- Tak, kochanie, tu jestem. - Rzuciła się ku schodom; by go objąć.

- Miałem sen, straszny sen. Linnie.

- Cicho. Cicho. - Pogładziła go po włosach, po plecach, ponad jego ramieniem patrząc na Eve. - Nie mogę. Nie mogę. Proszę, możecie już iść? Możecie iść?

ROZDZIAŁ 7

Zdaniem Eve małżeństwo jest jak tor przeszkód. Musisz się nauczyć, kiedy przeskoczyć płotek, a kiedy przeczołgać się pod nim lub zmienić kierunek.

Miała pracę i w tej akurat chwili wolałaby iść naprzód. Pomyślała jednak, że kiedy narzuca się mężowi obecność cudzego dziecka w domu, powinno się przynajmniej go po­wiadomić, że wszystko wskazuje na to, iż pobyt ten się przedłuży.

Poświęciła pięć minut na sprawy osobiste - o tyle oso­biste, o ile było to możliwe w czasie rozmowy przez łącze na chodniku.

Była zaskoczona, kiedy Roarke odebrał osobiście, i po­czuła wyrzuty sumienia, dostrzegając błysk irytacji w jego oczach, że przeszkadza mu w pracy.

- Przepraszam, zadzwonię później.

- Nie, mam parę minut. Jest jakiś problem?

- Może, nie wiem. To raczej przeczucie, ale pomyśla­łam, że powinnam cię uprzedzić, że dziecko chyba zostanie u nas dłużej, niż się spodziewałam.

- Mówiłem ci, że może zostać tak długo, jak... - Ode­rwał wzrok od ekranu i uniósł rękę. - Daj mi minutę, Caro.

- Słuchaj, to nie jest pilne.

- Skończ, skoro zaczęłaś. Dlaczego sądzisz, że mała ju­tro albo pojutrze jednak nie zamieszka z Dysonami?

- Są w bardzo złym stanie, a ta rozmowa wcale im nie pomogła. W gruncie rzeczy z mojej strony to przeczucie. Niewykluczone, że skontaktuję się z... zaraz, kim ona jest, babką?... kiedy znajdę czas. Grant Swisher miał też siostrę przyrodnią. To wyjście awaryjne. Układ tymczasowy, póki Dysonowie... nie będą lepiej przygotowani.

- Doskonale, ale na razie mała dobrze się czuje u nas. - Roarke zmarszczył czoło. - Myślisz, że minie sporo czasu, zanim będą w stanie ją zabrać. Tygodnie?

- Niewykluczone. Do tego czasu powinien się nią za­opiekować ktoś z rodziny. Mogłabym zwrócić się do opieki, ale nie chcę. Chyba że nie będę miała innego wyjścia. Mo­że źle osądzam Dysonów, ale uznałam, że powinieneś wie­dzieć, że mała prawdopodobnie zostanie dłużej, niż myśle­liśmy.

- Poradzimy sobie.

- Dobra. Przepraszam, że ci przeszkodziłam.

- Nie szkodzi. Zobaczymy się w domu. Rozłączywszy się, Roarke nadal marszczył brwi. Myślał o dziewczynce w swoim domu i o martwych członkach jej rodziny. Kilka osób chciało się z nim spotkać, ale uznał, że mogą poczekać. Jaka korzyść z władzy, jeśli czasami nie można napiąć mięśni?

Z domowego zestawu Eve wywołał plik dotyczący Swisherów i sprawdził nazwiska najbliższych krewnych.

Odwiedzały sąsiadów, posuwając się najpierw na wschód, potem na zachód od domu Swisherów. Wiele drzwi pozostało zamkniętych, bo ludzie byli w pracy, za tymi jed­nak, które się otworzyły, nie znalazły nic nowego.

Sąsiedzi nic nie widzieli. Straszna sprawa. Tragedia. Nic nie słyszeli. Biedna rodzina. Nic nie wiedzą.

- Jaki obraz ci się rysuje, Peabody?

- Szok, niepokój i kryjąca się pod tym ulga, że to nie ich spotkało. Spora dawka przerażenia.

- Tak. Co ci ludzie mówią nam o ofiarach?

- Miła, sympatyczna rodzina. Grzeczne dzieci.

- Inaczej niż przy zwykłych przesłuchaniach, prawda? To jak wkroczenie w inny wymiar, gdzie ludzie pieką ciast­ka i częstują nieznajomych na ulicy.

- Nie pogardziłabym ciasteczkiem.

Eve podeszła do następnego budynku, zaznaczonego na jej liście jako wielorodzinny.

- W tej okolicy zwykle oboje małżonkowie pracują. Ta­cy ludzie o drugiej nad ranem w tygodniu są zwykle w łóż­ku. - Rozejrzała się po ulicy. Chociaż był środek dnia, przejeżdżało niewiele pojazdów. Wyobraziła sobie, że o drugiej nad ranem jest tu cicho jak w grobie. - Z drugiej strony możemy mieć szczęście i trafimy na kogoś, kto cier­piał na bezsenność i o właściwej porze wyjrzał przez okno albo wybrał się na przechadzkę. Jeśli coś zauważył, powie o tym policji. Na twojej ulicy mordują całą rodzinę i jesteś przerażony. Chcesz czuć się bezpiecznie, więc mówisz gli­niarzom, jeśli widzisz coś podejrzanego.

Nacisnęła dzwonek. W domofonie rozległo się chrząkanie.

- Kim jesteście?

- Policja. - Eve uniosła odznakę do wizjera. - Porucz­nik Dallas i detektyw Peabody.

- Skąd mogę mieć pewność?

- Patrzy pani na moją odznakę.

- Ja też mogę mieć odznakę, a nie pracuję w policji.

- Tu mnie pani ma. Widzi pani numer?

- Przecież nie jestem ślepa.

- Skoro stoję na ulicy, nie mogę tego wiedzieć. Za to pani może sprawdzić moją odznakę, jeśli skontaktuje się pani z centralą policji i poda im numer.

- Mogła ją pani ukraść prawdziwej policjantce. Ludzi zamordowano w ich własnych łóżkach.

- Tak, proszę pani, dlatego tu jesteśmy. Chciałybyśmy porozmawiać o Swisherach.

- Skąd mam wiedzieć, że nie wy ich zabiłyście?

- Słucham?

Zirytowana Eve odwróciła się do przechodzącej obok kobiety z torbą na zakupy w dłoni. Kobieta miała gęste ru­de włosy ze złotymi pasemkami i ubrana była w zielony skórzany kostium i luźną kurtkę.

- Rozmawiacie z panią Grentz?

- Staramy się. Policja.

- Tak, rozumiem. - Kobieta weszła po schodach. - Hej pani Grentz, tu Hildy. Przyniosłam pani bajgle.

- Czemu od razu nie mówiłaś?

Po licznych trzaskach i szczękach drzwi wreszcie się otworzyły i Eve musiała spojrzeć w dół, bo kobieta miała ledwo metr pięćdziesiąt wzrostu. Była chuda jak patyk i stara jak czas. Źle dopasowana czarna peruka była tylko o odcień ciemniejsza od pomarszczonej skóry.

- Przyprowadziłam też policję - oznajmiła Hildy wesoło.

- Aresztowali cię?

- Nie, chcą tylko porozmawiać. O tym, co wydarzyło się u Swisherów.

- No, dobrze. - Staruszka machnęła ręką, jakby odga­niała muchy, i ruszyła w głąb mieszkania.

- To moja gospodyni - wyjaśniła Hildy. - Mieszkam piętro niżej. Jest w porządku, tylko że, jak powiedziałby mój staru­szek, ma nierówno pod sufitem. Powinnyście wejść i usiąść, póki jest w dobrym humorze. Ja pójdę wypakować bajgle.

- Dzięki.

Mieszkanie było zagracone. Cennymi przedmiotami, zauważyła Eve, przeciskając się między stolikami, krzesła­mi, lampami, opartymi o ścianę obrazami.

W powietrzu unosił się zapach starej kobiety, będący kombinacją pudru, wieku i zasuszonych kwiatów.

Pani Grentz przysiadła na fotelu. Drobne stopy oparła o niewielki podnóżek, ręce skrzyżowała na nieistniejącym biuście.

- Całą rodzinę wymordowano we śnie.

- Znała pani Swisherów?

- Oczywiście, że ich znałam. Przecież mieszkam tu od osiemdziesięciu ośmiu lat. Wszystko widziałam, wszystko słyszałam.

- Co pani widziała?

- Świat stacza się do piekła. - Zadarła brodę, wyprosto­wała kościstą rękę i sękatą dłonią uderzyła w oparcie. - Seks i przemoc, seks i przemoc. Tym razem nikt nie zmieni się w słup soli. Wszystko i wszyscy spłoną w piekielnym ogniu. Będą mieli, o co się prosili. Zbiorą, co zasiali.

- Dobrze. Może mi pani powiedzieć, czy widziała pani albo słyszała coś niezwykłego w noc, gdy zamordowano Swisherów?

- Uszy mam naprawione, oczy też. Widzę i słyszę do­brze. - Pochyliła się, otwierając szeroko oczy. - Wiem, kto zabił tych ludzi.

- Kto?

- Francuzi.

- Skąd pani wie, pani Grentz?

- Bo to są Francuzi. - Dla podkreślenia swoich słów ude­rzyła się w kolano. - Dostali w tyłek ostatnim razem, gdy narobili kłopotów, prawda? Możecie mi wierzyć, od tamte­go dnia planowali zemstę. Jeśli kogoś zamordowano we własnym łóżku, zrobili to Francuzi. To pewne jak w banku.

Eve nie wiedziała, czy cichy odgłos, który wydała Pea­body, był prychnięciem czy westchnieniem, ale go zignoro­wała.

- Dziękuję za informację - powiedziała, podnosząc się z krzesła.

- Czy słyszała pani kogoś mówiącego po francusku w noc zbrodni?

Eve spojrzała na partnerkę ze współczuciem.

- Ich się nie słyszy, dziewczyno. Bezszelestni jak węże, tacy są Francuzi.

- Dziękuję, pani Grentz, była pani bardzo pomocna - pożegnała się Eve.

- Nie można ufać ludziom, którzy jedzą ślimaki.

- Nie. Proszę nas nie odprowadzać do wyjścia. Uśmiechnięta Hildy stała tuż za drzwiami.

- Niesamowita, ale fascynująca, prawda? - stwierdziła, po czym podnosząc głos, zawołała: - Pani Grentz! Idę do siebie!

- Przyniosłaś mi bajgle?

- Odłożyłam na miejsce. Do zobaczenia. Idźcie - poleci­ła policjantkom. - I nie odwracajcie się. Nigdy nie wiado­mo, co jeszcze wpadnie jej do głowy.

- Hildy, może nam pani poświęcić kilka minut?

- Jasne. - Z torbą w dłoni poprowadziła je schodami w dół do swojego mieszkania. - To właściwie moja ciotecz­na babka, przez małżeństwo, ale lubi, jak się ją nazywa „pani Grentz”. Pan Grentz umarł trzydzieści lat temu. Nie poznałam go osobiście.

Mimo że położone pod poziomem ulicy, mieszkanie by­ło jasne i wesołe dzięki plakatom przypiętym do ścian oraz rozrzuconym po podłodze tęczowym chodnikom.

- Wynajmuję to od niej; no, czynsz płaci jej syn. Je­stem kimś w rodzaju nieoficjalnej opiekunki, zajmuję się nią i jej mieszkaniem. Widziałyście je? To nic. Jest nadzia­na. Może usiądziecie?

- Dzięki.

- Poważnie nadziana, ma miliony, więc pilnuję, żeby alarm był włączony. Nosi specjalne urządzenie. - Hildy wy­jęła z kieszeni niewielki odbiornik. - Będzie piszczał, jeśli pani Grentz potknie się i złamie sobie nogę albo zacznie się z nią dziać coś złego. To całkiem dobry układ w zamian za mieszkanie. A ona w gruncie rzeczy jest w porządku, dość zabawna.

- Od jak dawna pani tu mieszka?

- Od prawie siedmiu miesięcy. Jestem pisarką, dopiero początkującą, więc to dla mnie dobre rozwiązanie. Napije­cie się czegoś?

- Nie, dziękujemy. Znała pani Swisherów?

- Pobieżnie, tak jak się zna ludzi, których ciągle się wi­duje. Kłanialiśmy się sobie z rodzicami. Nie nadawaliśmy na tych samych falach.

- To znaczy?

- Byli totalnie linearni, rozumie pani. Konserwatywni do szpiku kości. Ale mili, naprawdę mili. Kiedy mnie wi­dzieli, zawsze pytali o panią Grentz. Mało kto się nią inte­resuje. Dzieci znałam trochę lepiej. - Uniosła dłoń i na mo­ment przymknęła oczy. - Usiłuję się z tym pogodzić, przyjąć postawę w rodzaju „są tam, gdzie zawiodło ich przeznaczenie”. Ale Boże! - Spojrzała na policjantki. - To były małe dzieci. Myślę, że Coyle się we mnie podkochi­wał. To było takie słodkie.

- Widywała pani dzieci?

- Jasne. Głównie Coyle'a. Dziewczynce nie pozwalali biegać bez opieki. Coyle z własnej woli proponował, że zro­bi zakupy, albo szedł ze mną. Widywałam go z kolegami. Machałam wtedy do niego albo zamienialiśmy kilka słów.

- Czy kiedykolwiek widziała go pani w towarzystwie osoby spoza dzielnicy?

- Właściwie nie. Był dobrym chłopcem. Staroświeckim, w każdym razie w porównaniu ze sposobem, w jaki mnie wychowano. Bardzo uprzejmy, trochę nieśmiały, przynaj­mniej wobec mnie. Bardzo interesował się sportem.

- A przychodzenie i wychodzenie? Pisarze zauważają takie rzeczy, prawda?

- Ważne są obserwacje, zapisywanie uwag. Nigdy nic nie wiadomo. - Hildy owinęła wokół palca pasemko wło­sów. - Przypomniałam sobie coś, czego nie pamiętałam, kiedy byli tu tamci gliniarze. Nie potrafiłam zebrać myśli, kiedy mi powiedzieli, co się stało, rozumiecie?

- Oczywiście. I co sobie pani przypomniała?

- Nie wiem, czy to ważne, ale dzisiaj rano zaczęłam się nad tym zastanawiać. Tamtej nocy... - Poprawiła się na sie­dzeniu, posłała Eve słaby uśmiech. - Proszę posłuchać, czy jeśli wam powiem, że zrobiłam coś, co nie jest w stu pro­centach legalne, będę miała kłopoty?

- Nie przyszłyśmy pani sprawdzać. Mamy pięć osób za­mordowanych we śnie.

- Dobra. - Hildy przeciągle odetchnęła. - Dobra. Cza­sami, kiedy piszę do późna albo kiedy pani Grentz bywa szczególnie upier... to znaczy, chyba mnie rozumiecie? Jest zabawna, ale czasami potrafi człowieka wykończyć.

- W porządku.

- Czasami wychodzę na dach. - Hildy pokazała pal­cem sufit. - Tam jest przyjemnie, można posiedzieć, ro­zejrzeć się i pomyśleć. Czasami idę na górę zapalić sobie trawkę. Tutaj nie mogę, bo gdyby pani Grentz zeszła do mnie, jak niekiedy ma w zwyczaju, i wyczuła zapach (a węch ma jak pies myśliwski!), dostałaby szału. Więc je­śli mam ochotę na dymka, co nie znaczy, że robię to co wieczór....

- Nie jesteśmy z wydziału narkotyków i nic nas nie ob­chodzi, jeśli dla przyjemności czasem pani pali.

- Jasne. No więc wyszłam na dach. Było późno, praca nad książką nie szła mi dobrze. Posiedziałam trochę i już miałam iść do siebie, bo chciało mi się spać, ale rozejrza­łam się i zobaczyłam dwóch facetów. Doskonale zbudowa­ni, tak sobie pomyślałam. Pierwszorzędne ciała. Nie przy­wiązywałam do tego wagi, nawet kiedy przyszli policjanci i dowiedziałam się o Swisherach, ale potem zaczęłam się zastanawiać i przypomniałam sobie.

- Przyjrzała się im pani?

- Nie bardzo. Wiem tylko, że obaj byli biali. Widziałam dłonie i fragmenty twarzy, więcej stąd nie byłam w stanie. Pamiętam, że sobie pomyślałam: Popatrz na te byczki. Szli obok siebie, ramię w ramię, niemal tak, jakby maszerowali.

Nie rozmawiali, jak robią kumple spacerujący w środku nocy, tylko szli, raz dwa, raz dwa, prosto do rogu.

- Którego?

- Hm... na zachód, w kierunku Riverside.

- W co byli ubrani?

- Mocno się nad tym zastanawiałam, naprawdę. Byli ubrani na czarno od stóp do głów... jak się nazywają te wełniane czapki, które zakrywają całą głowę?

- Kominiarki?

- Właśnie! Mieli takie czapki. I każdy niósł torbę na długim pasku, przewieszoną na ukos. Lubię obserwować ludzi, zwłaszcza kiedy o tym nie wiedzą. A oni byli napraw­dę świetnie zbudowani.

- Ile mogli mieć lat?

- Nie wiem, naprawdę. Nie widziałam ich twarzy. Mieli te czapki, poza tym patrzyłam na ciała. Ale później coś jeszcze przyszło mi do głowy. Nie słyszałam ich. To znaczy, rzecz w tym, że oni nie tylko nie rozmawiali, ale nie słysza­łam też ich kroków. Gdybym nie podeszła do balustrady, kiedy akurat przechodzili, nie wiedziałabym, że przecho­dzili.

- Chodźmy na dach, Hildy. - Eve podniosła się z krze­sła. - Jeszcze raz pani nam o wszystkim opowie.

- To przełom - powiedziała Peabody, kiedy wróciły na chodnik. Eve wpatrywała się w dach. - Niewielki, ale prze­łom.

- To szczegół, a szczegóły są ważne. - Spod domu Swisherów Eve spojrzała na dach, na którym niedawno stały z Hildy. - Przypuszczalnie dostrzegliby ją, gdyby się rozej­rzeli. Zobaczyliby, że tam stoi. Ale skończyli robotę i byli pewni siebie. Może sprawdzili ulicę, ale pilnowali się, żeby nie wejść w snopy światła rzucane przez lampy bezpie­czeństwa. Szli, nie, maszerowali. Bez pośpiechu, choć w zdecydowany sposób kierowali się do rogu Riverside.

Gdzieś tam mieli wóz, mogę się o to założyć. Legalnie za­parkowany na parkingu albo na ulicy. Ulica lepsza, nie po­trzebujesz dokumentów, żeby dorwać miejsce, ale z dru­giej strony nie możesz liczyć, że jakieś akurat będzie wolne, więc może jednak był to parking.

- Skradziony wóz?

- Byliby głupi. To zostawia ślady. Kradniesz, właściciel się wkurza i zgłasza na policję. Może pożyczyli wóz z długo­terminowego parkingu i odstawili na miejsce. Ale dlacze­go? Masz cały ten kosztowny sprzęt. Masz pieniądze albo czyjeś wsparcie. Masz własny wóz. Na pewno nic rzucające­go się w oczy. - Eve kołysała się na piętach. - Kierowca przestrzega przepisów. - Ruszyła na zachód, wyobrażając to sobie. - Wykonujesz robotę, opuszczasz dom, idziesz. Bez pośpiechu, bez hałasu. Rzucasz spojrzenia na prawo i lewo, to kwestia wyszkolenia. Ale nie przychodzi ci do głowy, że­by spojrzeć w górę, a to jest niedbalstwo, może nawet ozna­ka brawury. Albo też byli podnieceni po morderstwie. Pro­fesjonalista czy nie, musi czuć adrenalinę. Nie rozmawiasz, idziesz prosto do wozu, nigdzie nie zbaczasz. Torby później wyczyścisz albo zniszczysz. Wracasz do kwatery głównej.

- Kwatery głównej?

- Założę się, że takiego określenia używali. Wrócili do miejsca, gdzie składają raport, dzielą się opowieściami wojennymi, ćwiczą, doprowadzają się do porządku. Mają swoją bazę.

Czuła ich zapach. Nie było to określenie logiczne, za to właściwe. Czuła ich zapach i wiedziała, że tak długo będzie ich ścigać, aż dopadnie.

Stała na rogu Osiemdziesiątej Pierwszej i Riverside, patrząc na północ, południe i zachód. Jak daleko poszli pieszo? Ile osób widziało, jak oddalali się z miejsca zbrod­ni ze świeżą krwią w torbach?

Dwaj faceci śpieszący do domu po szybkiej nocnej ro­bocie.

- Wywołaj Baxtera - poleciła Eve. - Potrzebuję na­tychmiast paru nazwisk.

Nazywała się Meredith Newman, była przepracowana i źle opłacana. Z przyjemnością by o tym opowiedziała każdemu, gdyby tylko miała okazję, chociaż lubiła myśleć o sobie jako o współczesnej męczennicy, która od dawna cierpi dla sprawy.

Dawniej, gdy była młodsza, wyobrażała sobie, że jest bojowniczką, pracowała i uczyła się z zapałem neofity. Po­tem jednak pierwszy rok pracy zmienił się w dwa, a dwa w pięć i nawał zajęć, ich marność i bezsensowność zebrały swoje żniwo.

W fantazjach Meredith spotykała przystojnego, seksow­nego mężczyznę z górą pieniędzy. Rezygnowała z pracy. Ni­gdy więcej nie będzie musiała przedzierać się przez stosy dokumentów ani chodzić po domach. Nigdy więcej nie bę­dzie musiała oglądać pobitej kobiety, posiniaczonych dzieci.

Dopóki jednak ten dzień nie nastąpi, wykonywała zwy­kłe zajęcia.

Teraz miała przed sobą rutynową wizytę domowe; spo­dziewała się, że zastanie dwoje brudnych dzieci i matkę pi­janą do nieprzytomności. Straciła już nadzieję, że kiedyś będzie inaczej. Przestało ją to obchodzić. Zgodnie z jej szacunkami tylko jedna na pięćdziesiąt osób zmieniała się i stawała uczciwym, użytecznym członkiem społeczeństwa.

A ona zawsze trafiała na tych czterdzieści dziewięć.

Stopy ją bolały, bo okazała się na tyle głupia, by kupić nowe buty, na które zresztą nie było jej stać. Nie z jej pen­sji. Była przygnębiona, ponieważ mężczyzna, z którym od pięciu tygodni się spotykała, powiedział, że wpędza go w depresję, i zerwał.

Miała trzydzieści trzy lata, była samotna (jakże częsty temat dowcipów) i do tego stopnia znużona i zdegustowa­na swoją pracą, że pragnęła się zabić.

Szła ze spuszczoną głową, jak miała w zwyczaju, bo nie chciała oglądać brudu, ohydy, ludzi.

Nienawidziła Alfabetycznego Miasta, mężczyzn, którzy kręcili się w bramach i pocierali krocze, gdy ich mijała. Nienawidziła odoru śmieci, tych miejskich perfum, oraz hałasu. Silniki, klaksony, głosy, piski napierały na jej bę­benki.

Urlop miała dopiero za osiem tygodni, trzy dni i dwana­ście godzin. Nie wiedziała, czy uda jej się do niego do­trwać. Do diabła, za trzy dni przypadał wolny dzień i też nie wiedziała, czy dotrwa.

Nie uda jej się.

Nie zwróciła uwagi na pisk hamulców, będący tylko ko­lejnym elementem w kakofonii miasta, które znienawidzi­ła jak śmiertelną chorobę.

Uderzenie w ramię potraktowała jako utrapienie, na­stępny przykład chamstwa zarażającego każdego, kto mieszkał w tym szambie.

W głowie jej się zakręciło, wszystko przybrało szarą barwę. Jak we śnie poczuła, że ktoś unosi ją w powietrze i rzuca. Nawet kiedy wylądowała w furgonetce z taśmą na ustach i oczach, nie miała wrażenia realności. Jej umysł le­dwo zarejestrował potrzebę krzyku, kiedy igła strzykawki przebiła się przez skórę.

Do wczesnego popołudnia Eve i Peabody rozmawiały z trzema pacjentami Keelie Swisher i dwoma klientami jej męża. Następna był pacjentka Keelie, tak wynikało z rozkładu adresów.

Jan Uger była potężną kobietą, która wypaliła trzy zio­łowe papierosy podczas dwudziestominutowego przesłu­chania. Kiedy nie wydmuchiwała dymu, ssała jaskrawe dropsy z miski koło fotela.

Miała włosy upięte w ogromną połyskliwą kulę, jak­by ktoś je zwinął i pokrył silikonem, obwisłe policzki, trzy podbródki i żółtawą cerę. A także nieprzyjemny charakter.

- Oszustka. - Wydmuchała kłąb dymu. - Była oszustką. Powiedziała, że nie może mi pomóc, jeśli nie zastosuję się do reżimu. A co to, pieprzony obóz przetrwania?

- Kiedyś brała pani w takim udział - podsunęła Eve.

- Trzy lata spędziłam w wojsku. Tam poznałam mojego Stu. Zaciągnął się na piętnaście łat, służył naszemu krajo­wi. Ja byłam dobrą żoną żołnierza, wychowałam dwoje dzieci. To przez nie tak przytyłam - oznajmiła, wybierając z miski cukierka. - Próbowałam różnych diet, ale taką mam skłonność.

Eve uznała, że skłonność ta polega na potrzebie ciągłe­go wkładania czegoś w usta.

- Nasze ubezpieczenie nie pokrywa rzeźby ciała. - Jan przesunęła cukierek w ustach kilka razy i mocno rozgryzła. - Kutwy. Chyba że przez pół roku odwiedzasz licencjonowa­nego dietetyka, wtedy odpisują ci koszty. Więc poszłam do tej szarlatanki, słuchałam bredni, które wygadywała. I co się stało?

Z wściekłością zaczęła ssać dropsa. Eve ciekawa była, czy cukierek nie utknie w końcu kobiecie w gardle i nie zadławi jej na śmierć.

- Powiem wam, co się stało. Przytyłam dwa kilogramy w dwa miesiące. Nie żeby Stu się to nie podobało. Więcej ciała do kochania, tak zawsze powtarza. Ale stosowałam się do zasad, a czy ona to potwierdziła? W żadnym razie!

- Miała pani problem.

- Cholerna racja. Powiedziała, że się nie kwalifikuję. I kim była, żeby tak mówić? Ile ją kosztowało podpisanie tego pieprzonego papierka, żeby firma ubezpieczeniowa pokryła rachunek? Jak widzę takich ludzi, robi mi się nie­dobrze.

Zapaliła kolejnego papierosa, prychnęła pogardliwie, wydmuchując dym, który śmierdział jak palona mięta.

- Pokłóciła się pani z panią Swisher?

- Powiedziałam jej, co myślę o niej i jej reżimie, zagrozi­łam też, że oddam sprawę do sądu. I zrobiłabym to, ale jej mąż jest pieprzonym prawnikiem, więc jaki miałoby to sens? Wszyscy wiedzą, że oni trzymają się razem jak kupa gówna. Przepraszam, teraz nie żyją - dodała jakby po namyśle.

- Pani mąż jest emerytowanym wojskowym i pracuje... - Eve udała, że sprawdza w notatkach.

- Jest ochroniarzem w Sky Mail. Trudno wyżyć z eme­rytury, poza tym mój Stu lubi mieć zajęcie. Dostał tam lep­sze ubezpieczenie. Jak popracuje jeszcze półtora roku, ja też dostanę od nich rzeźbę.

Jedz dalej, siostro, a będziesz potrzebowała czegoś wię­cej niż rzeźby. Żeby cię odchudzić, trzeba będzie użyć pom­py próżniowej, pomyślała Eve.

- Oboje więc byliście niezadowoleni z usług pani Swi­sher.

- Oczywiście. Wzięła nasze ciężko zarobione pieniądze i nic za to nie dała.

- To przykre, a skoro uznaliście, że w sądzie i tak nic nie uzyskacie, pewnie postanowiliście w inny sposób zdo­być rekompensatę.

- Powiedzieliśmy wszystkim, że straszna z niej oszust­ka. - Trzy podbródki zakołysały się z zadowolenia. - Mam mnóstwo przyjaciół, Stu też.

- Gdyby chodziło o mnie, pragnęłabym czegoś bardziej skutecznego, wymiernego. Może pani albo mąż poszli do pani Swisher i domagali się zwrotu pieniędzy?

- Nie miałoby to sensu.

- Czy wczoraj w nocy pomiędzy pierwszą a trzecią pani mąż był w domu?

- A gdzie niby miał być o pierwszej w nocy? - zapytała Jan zapalczywie. - Co to jest?

- Śledztwo w sprawie morderstwa. Z dokumentów pani męża wynika, że w wojsku był żandarmem.

- Przez osiem lat. I co z tego?

- Tak się zastanawiam, czy kiedy poskarżył się kum­plom na to, jak panią potraktowała pani Swisher, przypad­kiem się nie zdenerwowali.

- Można by tak pomyśleć, prawda? Ale ludzie mało ma­ją współczucia dla kobiety w mojej sytuacji.

- Wielka szkoda. Nie macie krewnych albo przyjaciół, którzy mogliby wam pożyczyć pieniądze na rzeźbę ciała?

- Cholera. - Pani Uger wydmuchała dym, sięgnęła po cukierka. - Kogo mamy znać z takimi pieniędzmi? Byłam córką żołnierza, ojciec zginął, służąc krajowi, kiedy mia­łam szesnaście lat. Rodzina Stu to głównie robotnicy, mieszkają w Ohio. Wie pani, ile kosztuje rzeźba? - zapyta­ła. Omiotła spojrzeniem Eve, ściągnęła usta. - Ile panią kosztowała?

Eve przystanęła przed budynkiem.

- Myślisz, że powinnam się obrazić za to „ile panią kosztowała”?

- Ona pewnie uważała to za rodzaj komplementu. Za to moja cioteczna babka była półkrwi Francuzką i poczułam się urażona bredniami o Francuzach, które opowiadała pa­ni Grentz. - Peabody wsunęła się do pojazdu. - Tych dwoje trzeba skreślić.

- Tak. Ona jest za mało sprytna i nie mają odpowied­nich środków. Kartoteka wojskowa męża jest czysta i na­wet służba w żandarmerii nie zapewniła mu wyszkolenia, którego szukamy. Poza tym jest za stary i za gruby, tak wy­nika z jego danych.

- Mógłby wprawdzie pociągać za sznurki, ale...

- Racja. Trudno uwierzyć, że człowiek, który jest jej mężem i który mieszka w domu pełnym dymu i cukierków, odznacza się zdyscyplinowaniem i sprytem potrzebnym do przygotowania tego rodzaju operacji.

- No i pracuje w ochronie centrum handlowego, gdzie głównie przegania smarkaczy. Tacy ludzie jak oni ciągle narzekają i przeklinają.

- Ale nie zabijają całej rodziny, bo się na kogoś wku­rzyli. Nie - zgodziła się Eve. - Ona była irytująca, on pew­nie jest taki sam, ale nie są mistrzami intelektu ani mor­dercami, którzy z zimną krwią zabijają dzieci.

- I wiesz co? Myślę, że sprawca czy organizator tej zbrodni nie robił żadnego hałasu. To znaczy nie chodził po mieście i nie opowiadał, że pozwie do sądu tę szarlatankę i oszustkę. Wiem, że musimy ich sprawdzić, ale do niczego nas to nie doprowadzi.

Eve nie odrywała wzroku od jezdni.

- Dlaczego?

- Bo nasz sprawca jest przewidujący, no nie? Zorgani­zowany i opanowany. Kiedy tamto się stało, to znaczy kie­dy doszło do incydentu, z którego powodu wybrał tych lu­dzi na ofiary, musiał ukryć swój gniew. Bo już wtedy myślał o odpłacie. Wiedział, że kiedyś, jakoś się zemści. Nie zosta­wił śladów.

Eve odwróciła głowę ku partnerce.

- Duma z ciebie rozpiera mi serce. Chyba że powodem jest sojowy hot dog, na który wcześniej mnie namówiłaś.

- Cholercia, Dallas, rumieniec zalewa mi policzki. Chy­ba że u mnie też powodem jest ten hot dog. - Peabody ude­rzyła się pięścią w pierś, wydając ciche, niemal eleganckie beknięcie. - Podejrzewam, że jednak tak.

- Skoro już to ustaliłyśmy, zajmijmy się następnym pa­cjentem.

Peabody wywołała listę na ekran, potem pochyliła się i gładząc deskę, mówiła pieszczotliwie:

- Ładny wóz, śliczny, mądry. - Spojrzała na Eve. - I kto załatwił nam taki ładny, śliczny, mądry wóz?

- Już swoje za to dostałaś, Peabody.

- No tak, ale... Och, patrz, jak ładnie piszczy łącze. Kręcąc głową, Eve odebrała.

- Dallas - powiedziała.

- Drobny rewanż za przysługę - odezwała się Nadine - więc nie zapomnij o tym. Skaner wyłapał raport o napa­dzie. Kobieta na Alei B, w mgnieniu oka wepchnięta do furgonetki.

- Jeśli nie jest martwa, to nie moja sprawa.

- Zimne, okrutne, prawdziwe. Rzecz w tym, że jeden ze świadków ją rozpoznał i nawet zadał sobie trud, żeby po­wiedzieć o tym funkcjonariuszowi. To pracownica opieki społecznej, Meredith Newman. Jak to usłyszałam, pomy­ślałam sobie: zaraz, czy tak nie nazywa się...

- Pracownica opieki społecznej przydzielona do spra­wy Nixie Swisher.

- Jadę tam, żeby przeprowadzić wywiady. Pomyślałam, że będziesz chciała o tym wiedzieć.

- Zaraz tam będziemy. Nie rozmawiaj z nikim na miej­scu przestępstwa, Nadine. Muszę zrobić to pierwsza. Zre­wanżowałaś mi się - dodała, widząc, że dziennikarka otwiera usta. - Nie psuj tego.

Wyłączyła się, po czym ruszyła na południe.

ROZDZIAŁ 8

Eve dostrzegła furgonetkę Kanału 75 zaparkowaną w strefie Alei B. Wyminęła ją, by zahamować koło wozu mundurowych stojącego przy krawężniku.

Zobaczyła także Nadine - trudno było jej nie zauwa­żyć, bo wielobarwne włosy i jaskrawoniebieski kostium dziennikarki telewizyjnej rozkwitały niczym egzotyczny kwiat na tle spłowiałych wymiętych koszul i betonu.

Rozmawiała z trójką obiboków kręcących się po ulicy, ale natychmiast ruszyła w stronę Eve.

- Nie powiedziałam, że nie będę zadawać pytań - oznaj­miła. - Choć na razie traktuję to nieoficjalnie. Funkcjona­riusz jest w domu z kobietą, która twierdzi, że widziała zaj­ście i rozpoznała porwaną. Cześć, Peabody. Jak się czujesz?

- Coraz lepiej, dziękuję.

Eve rzuciła nieprzyjemne spojrzenie na furgonetkę.

- Trzymaj kamery z daleka.

- To publiczna ulica - zaczęła Nadine. - Publiczne...

- Nadine, wiesz, dlaczego tak często informuję cię o szczegółach śledztwa? Bo w twoim przypadku to nie jest tylko temat do reportażu. Ty w gruncie rzeczy obdarzasz bohaterów wydarzeń czymś więcej niż tylko przelotną my­ślą. Nie poświęciłabyś ich, nawet gdyby miało to podnieść oglądalność i spowodować pokazanie twojej ślicznej buzi na ekranie.

Nadine odetchnęła głośno.

- Cholera.

- Trzymaj kamery z daleka - powtórzyła Eve, ruszając w stronę nierobów. - Co widzieliście? - zapytała. - Co wie­cie?

Najbardziej kościsty z grupy, chudzielec z pryszczami, w którego żyłach płynęła mieszana krew, uśmiechnął się, dowodząc, iż dbałość o zęby w jego przypadku ustępuje nieco dbałości o cerę, i potarł kciukiem o palec wskazu­jący.

- Detektyw Peabody - powiedziała Eve łagodnie, choć oczy miała zimne jak u rekina. - Czy twoim zdaniem ten osobnik, który przypuszczalnie był świadkiem zbrodni, przed chwilą chciał wymusić na przedstawicielu nowojor­skiej policji łapówkę w zamian za informację?

- Tak, na to wygląda, pani porucznik.

- Ja i moi kumple potrzebujemy trochę szmalu. Dajesz, dostajesz.

- Pani detektyw, jak najczęściej odpowiadam na próby wymuszenia?

- Najczęściej przewozi pani takiego śmiałka do centrali oraz oskarża o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedli­wości i opóźnianie śledztwa. Ustala pani, czy on i ewentu­alnie jego wspólnicy figurują w kartotece. Jeśli tak, mar­nuje im pani dzień i sprawia, że ich życie na dość długi okres zmienia się w piekło.

- Ma pani rację, pani detektyw. Dziękuję. Pojąłeś coś z tego, dupku?

Chudzielec wyglądał na szczerze urażonego.

- Nie będzie kasy?

- Ty też masz rację. Powtarzam: co widziałeś, co wiesz?

- Zapudłuje mnie pani, jak nie powiem?

- Dwie twierdzące odpowiedzi pod rząd. Chcesz zadać trzecie pytanie?

- A, cholera jasna. Widziałem, jak ta baba wlecze się ulicą. Wyglądała, jakby czuła smród, który jej się nie po­doba. Nie była warta drugiego spojrzenia, ale nie mieli­śmy nic do roboty, więc zacząłem ją zaczepiać. A potem po­jawia się to auto. Van. Szybko! Te dwa dupki wyskakują z tyłu, biorą ją pod ręce, podnoszą, wrzucają do środka. Za­trzaskują drzwi i już ich nie ma. Ja i moi kumple załatwili­byśmy ich, ale byli cholernie szybcy. Łapie pani?

- Taa, łapię. Jak wyglądali? Ci dwaj, co wyskoczyli z tyłu?

- Jak ninja, człowieku. - Chudzielec spojrzał na kole­gów, szukając u nich potwierdzenia. - Jak dwójka choler­nych ninja w czarnych strojach i maskach.

- A furgonetka?

- Też była czarna.

- Marka, typ, tablica rejestracyjna?

- Do diabła, skąd mam wiedzieć? Nie jeżdżę żadnym vanem. Wielka i czarna, pędziła jak szalona. Z przodu mu­siał siedzieć trzeci, ale go nie widziałem. Nie patrzyłem. A ta z wielkim nosem? Nawet nie pisnęła. Tak szybko ją złapali i wrzucili do środka, że nawet nie pisnęła. Teraz między nami w porządku?

- O tak. Nazwisko?

- Człowieku. - Chudzielec przestąpił z nogi na nogę. - Ramon. Ramon Pasquell. Jestem na zwolnieniu. Powinie­nem teraz szukać roboty, a zamiast tego stoję i po próżnicy strzępię język.

- Racja. Ramon, jeśli ty albo twoi kumple coś sobie przypomnicie, skontaktujcie się ze mną w centrali. - Eve wręczyła mu wizytówkę i dwudziestkę.

- Hej! - Największa nawet radość rozjaśniająca tę twarz nie była w stanie zmniejszyć jej brzydoty. - Niezła z pani kobita mimo tego nochala.

- Co za pochlebca. - Eve weszła do budynku.

- Nie masz wielkiego nosa - odparła Peabody. - Wręcz przeciwnie, można go nazwać wąskim i eleganckim.

- Wielki nos, niuchacz, czyli gliniarz, pracownik opieki społecznej, kurator i tak dalej. Dla darmozjadów w rodza­ju Ramona wszyscy mamy wielkie nosy.

- Ach, już rozumiem. Świadek jest na trzecim piętrze. Minnie Cable.

Wystarczyło jedno spojrzenie na brudne, wygięte drzwi ciasnej windy, by Eve zdecydowała się pójść obskurnymi schodami. Miała czas zadać sobie pytanie, dlaczego w po­dobnych miejscach odnosi się wrażenie, że ściany trwale przesiąkły odorem wymiocin i uryny. Na trzecim piętrze w otwartych drzwiach pojawił się mundurowy.

Zauważyła, że rozpoznał w nich policjantki, zanim jesz­cze jego wzrok spoczął na odznace przypiętej do paska.

- Szybka pani jest, pani porucznik. Dopiero wezwałem detektywów.

- Odwołaj wezwanie. Niewykluczone, że ten incydent wiąże się z jedną z naszych spraw. Dowiem się od niej cze­goś znaczącego?

- Wszystko widziała. Łatwo się denerwuje, ale widziała porwanie i rozpoznała ofiarę. To Meredith Newman. Z opieki nad dziećmi. Skontaktowałem się z nimi. New­man miała w tej okolicy wizytę domową.

- Okay. Odwołaj detektywów. Powiadomię centralę po rozmowie ze świadkiem. Poczekaj na mnie na dole, żeby zdać mi raport.

- Tak jest.

Kiedy funkcjonariusz poszedł na dół, Eve zerknęła na Peabody. Dostrzegła na jej twarzy krople potu. Powinny­śmy były zaryzykować windę, pomyślała.

- Trzymasz się, Peabody?

- Tak, nic mi nie jest. - Peabody wyciągnęła chustecz­kę, otarła twarz. - Wciąż szybko się męczę, ale powinnam ćwiczyć. Wszystko w porządku.

- Gdyby było inaczej, masz mi powiedzieć. Nie udawaj bohaterki.

Eve podeszła do drzwi, zapukała. Już słyszała krzyki, płacz, głosy. Trzy różne głosy, jeśli się nie myliła. Dwa nale­żały do dzieci.

Wyglądało na to, że w tym tygodniu ma do czynienia głównie z dziećmi.

- Policja, pani Cable.

- Przed chwilą rozmawiałam z policją. - Kobieta o wy­glądzie udręczonej (a kto by tak nie wyglądał z jednym dzieckiem na biodrze i drugim ciągnącym cię za nogę?) otworzyła drzwi. Miała krótkie i nastroszone jasne włosy, spory tyłek i oczy różowe od prochów.

- Jestem porucznik Dallas, a to detektyw Peabody. Chciałybyśmy wejść do środka.

- Wszystko powiedziałam tamtemu facetowi. Chryste, Lo - Lo, możesz na dwie sekundy przestać? Przepraszam, dzieciaki się zdenerwowały.

- To jest Lo - Lo? - uśmiechnęła się Peabody. - Cześć, Lo - Lo, może pójdziesz ze mną?

Eve zauważyła, że dzieci reagują na Peabody. A ta dziewczynka, jasnowłosa i nastroszona jak jej matka, bez protestu podała Peabody rękę i poszła z nią, wesoło coś opowiadając.

Przechadzka nie była długa. Pokój z aneksem kuchennym miał kształt niewielkiej litery L. Na środku leżało kilka zaba­wek i to ku nim skierowała się Lo - Lo z nową przyjaciółką.

- Widziałam z okna. - Minnie machnęła ręką, popra­wiając na biodrze młodsze dziecko. Miało oczy wielkie i nieruchome jak u sowy i szopę brązowych loków na gło­wie. - Czekałam na panią Newman. Ona myśli... myślała, że nie będę czysta, nie rzucę ćpania. Ale to zrobiłam. Pół roku, jak jestem czysta.

- To dobrze. - Gdy czas abstynencji przestanie być tak żałośnie krótki w porównaniu z okresem ćpania, z jej oczu pewnego dnia może znikną czerwone obwódki, a białka przestaną mieć różowy odcień.

- Chcieli odebrać mi dzieci. Musiałam być czysta dla moich dzieci, więc to zrobiłam. Nie ich wina, że spieprzy­łam życie. Nie biorę prochów i chodzę na spotkania. Sprawdzają mnie, jestem czysta. Pani Newman musi po­twierdzić, że mogę zachować status matki na pełnym eta­cie. Potrzebuję pieniędzy na czynsz, jedzenie i...

- Skontaktuję się z opieką, powiem im, że byłam tutaj, widziałam, że pani jest czysta, a dzieci mają dobrą opiekę. Mieszkanie jest wysprzątane - dodała Eve.

- Pilnuję tego. Często robi się bałagan, jak to przy dzieciach, ale pilnuję, żeby nie było brudno. Jak będę mia­ła więcej pieniędzy, przeprowadzę się do lepszej dzielnicy. Na razie na nic innego mnie nie stać. Nie chcę spieprzyć życia moim dzieciom.

- Powiem im, żeby przysłali kogoś innego. Nie straci pani zasiłku z powodu tej sytuacji.

- To dobrze. - Minnie odwróciła twarz ku maleństwu, które trzymała na biodrze. - Przepraszam. Wiem, że nie powinnam tak się zajmować własnymi sprawami, kiedy pa­nią Newman porwano, ale nie chcę stracić dzieci.

- Proszę powiedzieć, co pani widziała.

- Stałam tam, przy oknie. Byłam zdenerwowana, bo ona mnie nie lubi. To nie tak - poprawiła się zaraz - jej to jest obojętne. Obchodzi ją to tyle co zeschnięte gówno. - Zamrugała i zerknęła na starszą dziewczynkę. - Staram się nie mówić brzydko przy dzieciach, ale czasami się zapomi­nam.

- Nie przejmuj się tym. - Eve podeszła do okna, z któ­rego widać było dokładnie ulicę. Dostrzegła wóz patrolo­wy i własny samochód, a także kierowców wymachujących zaciśniętymi pięściami ze złości na korek spowodowany pojazdami zaparkowanymi w dwóch rzędach. - Tu stałaś?

- Tak, z Bits na biodrze, jak teraz. Przykazywałam jej i Lo - Lo, że mają zachowywać się grzecznie. Moje oczy. - Minnie położyła palec pod lewym. - Kiedy długo byłeś na prochach, to nawet jak przestaniesz brać, ich stan się po­garsza, kiedy się denerwujesz, martwisz albo po prostu je­steś zmęczony. Ja chyba wszystko to czułam. Widziałam, jak szła, z tamtej strony. - Zbliżyła się ku Eve. - Głowę miała spuszczoną, więc na początku nie widziałam jej twa­rzy. Ale wiedziałam, że to ona. Już miałam się cofnąć, bo nie chciałam, żeby zobaczyła mnie w oknie, gdyby przy­padkiem uniosła wzrok, ale wtedy nadjechał ten van. Wła­ściwie przeleciał jak błyskawica. Zahamował z piskiem. Z tyłu wyskoczyło dwóch facetów i rzuciło się na nią. To trwało sekundę. Złapali ją, podnieśli. Wtedy zobaczyłam jej twarz. Nie wyglądała na zaskoczoną, ale to trwało... - Minnie strzeliła palcami. - Rzucili ją do środka, wskoczyli i zniknęli. Natychmiast zadzwoniłam. Może zajęło mi to chwilę, taka byłam zdziwiona. Wie pani, to stało się tak szybko, a potem miałam wrażenie, jakby wcale się nie zda­rzyło. Ale zadzwoniłam na dziewięć - jeden - jeden i powie­działam, co widziałam. Nie pomyślą, że miałam z tym coś wspólnego, prawda? Bo ona szła do mnie, a ja jestem ćpunką?

- Według mnie nie mówisz jak ćpunka, Minnie. Uśmiech rozjaśnił jej oczy w czerwonych obwódkach.

- Słodkie dziewczynki - skomentowała Peabody, kiedy schodziły na dół. - Wygląda na to, że ta kobieta radzi sobie mimo wszelkich przeciwności. Istnieje spora szansa, że się jej uda.

Eve pokiwała głową. Ćpunki, które znała (włączając w to mgliste wspomnienia własnej matki), bardziej przej­mowały się następną działką niż dzieckiem. Minnie miała szansę.

Wychodząc na ulicę, dała znak Nadine.

- Możesz przeprowadzić wywiady, ale nie podawaj na­szych nazwisk. Nie chcę, żeby sprawcy wiedzieli, że podej­rzewamy związek ze sprawą Swisherów.

- A podejrzewacie.

Eve już miała wygłosić formułkę „poza protokołem”, ale uznała, że w tych okolicznościach byłaby to zniewaga.

- Nie, ja wiem, że taki związek istnieje. Ale kiedy ogło­simy to publicznie, Newman będzie martwa. Przypuszczal­nie i tak grozi jej śmierć, choć to sprawę nieodwołalnie by przypieczętowało. Nie zaszkodziłoby też wzbudzić zainte­resowanie przypadkiem Minnie Cable: ćpunka zrywająca z nałogiem, dbająca o dzieci i tak dalej. Zachowała się jak trzeba, wezwała gliny. Ale musisz jednoznacznie stwier­dzić, Nadine, że nie była w stanie opisać nam sprawców.

- A była?

- Nie. Dwóch facetów ubranych na czarno i zamasko­wanych, działających szybko. Nie potrafiła określić ich wzrostu, wieku, wagi, rasy, niczego. Powtórz to wyraźnie w swojej relacji.

- Zrozumiałam. Hej! - Reporterka pobiegła za Eve, stukając wysokimi obcasami. - I nic więcej mi nie dasz?

- Na tym etapie to wszystko. Nadine? - Eve przystanę­ła, by się rozejrzeć. - Dostrzegam i doceniam twoje podej­ście. Posterunkowy - zwróciła się do funkcjonariusza. - Proszę o raport.

Eve siedziała w szerokim boksie w wydziale opieki nad dziećmi, walcząc ze sobą, by nie zerwać się do ucieczki. Nienawidziła takich miejsc. Przez jej ciało przepływały fa­le atawistycznej pogardy, pod którą krył się irracjonalny strach. Wiedziała, że to absurdalne uczucie, wiedziała, że jego korzenie tkwią w opowieściach potwora chcącego ją przekonać, że z nim jest jej lepiej.

To były kłamstwa, podłe kłamstwa, opowiadane po to, by utrzymać nad nią władzę.

Ile czasu musi minąć, nim zrzuci z siebie ten płaszcz przerażenia, który niczym druga skóra okrył ją w dzieciń­stwie?

Czy to kiedykolwiek nastąpi?

Kobieta siedząca przy biurku nie przypominała potwo­ra. „Wrzucą cię do dziury, dziewczynko. Czarnej, głębo­kiej, pełnej pająków”. Kobieta wyglądała jak pulchna i sympatyczna babcia. Tak w każdym razie Eve wyobrażała sobie pulchną i sympatyczną babcię. Włosy miała splecio­ne w schludny warkocz i upięte wokół okrągłej różowej twarzy. Ubrana była w długą i bezkształtną wzorzystą suk­nię. Pachniała owocami. Jeżynami, pomyślała Eve.

Kiedy jednak spojrzało się jej w oczy, nie widziało się w nich nawet śladu sympatycznej babci. Były ciemne i by­stre, zmęczone i zatroskane.

- Nie zameldowała się, nie odbiera połączeń. - Renny Townston, przełożona Meredith Newman, spojrzała ze zmarszczonym czołem na Eve. - Wszyscy nasi pracownicy zostali postawieni w stan alarmu. Często odwiedzają nie­bezpieczne dzielnice i mają do czynienia z niebezpieczny­mi osobnikami. Przeszli standardowe szkolenie w zakresie samoobrony i są zobowiązani raz w roku potwierdzać je ra­zem z innymi kwalifikacjami zawodowymi. Meredith wie­działa, jak o siebie zadbać. Nie jest nowicjuszką. W grun­cie rzeczy...

- W gruncie rzeczy - ponagliła Eve.

- Moim zdaniem zaczyna się wypalać. Będzie wykony­wać tę pracę jeszcze rok, może dwa, nie dłużej. Wywiązuje się z obowiązków, pani porucznik, ale straciła do tego ser­ce. To właściwie reguła. Gdyby nie ten wypadek, za pół ro­ku zaczęłaby się wymigiwać. Prawda jest taka...

- To znaczy?

- W żadnym razie nie powinna była ustąpić pani w sprawie Swisherów. Nie powinna była pozwolić, żeby pa­ni zabrała to dziecko spod jej opieki i nadzoru. Nie zażąda­ła nawet podania miejsca pobytu dziewczynki i następnego dnia zbytnio się tym nie przejmowała.

- Bardzo naciskałam.

- A ona nie stawiła pani czoła. W najgorszym razie powinna była pojechać z wami i natychmiast złożyć raport. Ona natomiast wróciła do domu i dopiero nazajutrz wypeł­niła stosowne dokumenty. - Pani Townston ściągnęła usta w grymasie irytacji i troski. - Teraz się obawiam, że jeden z jej podopiecznych ją porwał. Obwiniają nas, rozumie pa­ni, tak samo jak obwiniają was, gliniarzy, o własne błędy i upadki.

- Co pani wie o jej życiu osobistym?

- Niewiele. Nie należała do tych, co gawędzą o sobie podczas przerwy na lunch. Wiem, że ostatnio z kimś się umawiała, ale to już skończone. Jest samotnicą i to stano­wi część problemu. Bez życia poza pracą nie da się tu wy­trwać do emerytury.

Eve wiedziała, że to strata czasu, ale wymagała tego procedura, przejrzała więc przypadki, którymi zajmowała się Meredith Newman. Wypisała nazwiska i adresy, po czym z Delią Peabody pojechały do mieszkania porwanej.

Salon z aneksem kuchennym był większy niż u Minnie Cable, choć pozbawiony wyrazu i nagromadzonych przed­miotów opowiadających o życiu lokatorki. Sprawiał wraże­nie czystego do granic sterylności dzięki pustym, białym ścianom, zasłonom, sofie o prostych liniach i pojedyncze­mu fotelowi.

W sypialni ze schludnie zasłanym łóżkiem znalazły stację roboczą oraz dwa pudła wyraźnie opisanych dys­ków.

- Smutne, co? - Peabody rozejrzała się po pokoju. - Jak się pomyśli o różnych miejscach, w których dzisiaj by­łyśmy. Weźmy dla przykładu zwariowany skarbiec pani Grentz i to szalone mieszkanie Hildy pod nim, a nawet ża­łosne klitki Minnie Cable. Widać było na pierwszy rzut oka, że w nich mieszkają ludzie, że coś się tam dzieje. A tu jest jak na planie filmowym. Samotna pracująca kobieta bez życia osobistego.

- Dlaczego stąd jej nie porwali, Peabody? Dlaczego ry­zykowali napaść na ulicy, skoro weszli do doskonale zabez­pieczonego domu i zabili pięć osób w czasie krótszym niż trwa dostarczenie pizzy?

- Hmm. Spieszyli się. Chcieli mieć ją od razu, żeby sprawdzić, co wie.

- Częściowo tak. Może to wnętrze sprawia wrażenie martwego, ale była dostatecznie sprytna i ostrożna, żeby mieszkać w dobrze strzeżonym budynku. Choć to żaden problem dla naszych chłopców. Zamierzali przez jakiś czas ją potrzymać. Tak, o to im chodziło. Chcą mieć pewność, że wszystko z niej wydobędą, a to może potrwać i wymaga od­osobnienia. I jeszcze coś. - Eve zatoczyła koło, pogrążona w myślach. - Zrobili to, bo mogli. Potrafili błyskawicznie przeprowadzić akcję, tak że potencjalni świadkowie nie widzieli nic konkretnego. Dwóch facetów w czerni, wielki czarny van. Bach, i po sprawie. Albo też założyli, że w ta­kiej okolicy coś takiego nikogo za grosz nie obejdzie, na­wet jeśli coś zobaczy. A jak nikt nie powiadomi władz, mi­nie czas, nim ktoś się zorientuje, że Newman zaginęła. Jeszcze dłużej potrwa skojarzenie tego faktu ze Swishera - mi. - Eve spojrzała na puste ściany, pojedyncze, starannie zasłane łóżko. - Gdzieś ją trzymają. Kiedy z nią skończą, będzie martwa jak ten pokój.

Wyjęła z kieszeni komunikator. Kiedy odezwał się Ba­xter, rzuciła ostro:

- Rozmowa prywatna. Poszukaj bezpiecznego miejsca albo odpowiadaj pisemnie.

- Jesteśmy tu tylko z Trueheartem, Dallas. Mała jest na dole. Mamy ją na monitorze.

- Przydzielona do jej sprawy pracownica opieki spo­łecznej została porwana. Opis sprawców odpowiada opiso­wi naszych podejrzanych. Nie spuszczaj świadka z oka.

- Nie spuszczam i nie zamierzam. Spodziewasz się, że przyjdą tu po nią?

- Spróbują, jeśli się dowiedzą, gdzie jest. Nie może wy­chodzić z domu. Pilnuj tego, dopóki znowu się z tobą nie skontaktuję.

Wyłączyła się i wywołała numer Roarke'a.

- Mają pracownicę opieki społecznej - powiedziała, gdy przeszedł na prywatne połączenie. - Nie zna adresu i to wielki plus. Ale powiadomiłam Baxtera.

- Zrozumiałem. Przekażę Summersetowi - dodał to­nem, z którego wywnioskowała, że bierze udział w spotka­niu. - Mogę wrócić do domu za pół godziny.

- Nie sądzę, żeby byli szybsi, a Newman nie wie, że za­brałam ją do domu, ale pilnuj się. Jak skojarzą dziecko ze mną, skojarzą ze mną i ciebie. Nie można wykluczyć na­stępnego porwania.

- Udzielę ci takiej samej rady i powiem, że w obu przy­padkach jest ona zbędna.

Tym razem to Roarke zakończył transmisję.

- Pozbieraj dyski, książki z adresami, notatniki. Skon­taktuj się z wydziałem elektronicznym, żeby przyjechali po sprzęt. Zróbmy wszystko zgodnie z przepisami.

- Według ciebie ile czasu jej zostało?

Eve powiodła spojrzeniem po ponurym, pozbawionym duszy pokoju.

- Za mało.

Kiedy Meredith odzyskała przytomność, myślała, że w sam środek czoła wbity ma szpikulec do lodu. Powodo­wał tak ostre, przeszywające ją na wskroś fale bólu, że po­czątkowo przypuszczała, iż to one ją oślepiły.

Czuła lekkie mdłości, jak po zjedzeniu produktu z przekroczonym terminem przydatności do spożycia, kie­dy jednak chciała przycisnąć dłoń do brzucha, ręka pozo­stała nieruchoma.

Gdzieś z daleka dobiegały ją głosy, stłumione i głuche, jakby spod wody.

A potem sobie przypomniała. Szła Aleją B na wizytę domową i coś... ktoś...

Strach pojawił się szybko, niczym strzała przebił się przez ból. Kiedy chciała krzyknąć, z jej ust wydobył się je­dynie głuchy, żałosny jęk.

Otaczała ją ciemność, nie mogła poruszać rękami, no­gami, głową. Nic nie widziała, nie potrafiła mówić, kiedy więc coś musnęło ją po policzku, serce uderzyło jej o żebra niczym pięść.

- Obiekt odzyskał świadomość. Meredith Newman, znajdujesz się w bezpiecznym miejscu. Zostaną ci zadane pytania. Jeśli na nie odpowiesz, nie stanie ci się krzywda. Teraz zdejmę ci z ust taśmę. Kiedy to zrobię, powiesz mi, czy rozumiesz.

Zerwanie taśmy z ust w całkowitej ciemności sprowo­kowało krzyk, którego powodem bardziej było śmiertelne przerażenie niż ból. Meredith została uderzona otwartą dłonią w jeden policzek i zaraz potem wierzchem dłoni w drugi.

- Kazałem ci powiedzieć, czy rozumiesz.

- Nie, nie rozumiem. Nie rozumiem. O co chodzi? Kim jesteście? Co... - Znowu krzyknęła, wyginając skrępowane ciało, w którym eksplodował ból. Jakby tysiąc rozgrzanych igieł wbito jej w kości.

- Będzie cię bolało za każdym razem, gdy odmówisz od­powiedzi, za każdym razem, gdy skłamiesz albo nie zrobisz tego, co ci każę. - Głos był cichy, obojętny. - Rozumiesz?

- Tak, tak. Proszę, nie róbcie mi krzywdy.

- Nie będziemy mieć żadnego powodu, żeby cię krzyw­dzić, jeśli odpowiesz na nasze pytania. Boisz się, Mere­dith?

- Tak, boję się.

- Dobrze. Teraz powiedziałaś prawdę.

Nie widziała, ale słyszała. Słyszała ciche popiskiwania i szczęki, a także jego regularny oddech. Nie, był tu jeszcze ktoś. Pomyślała, że słyszy ruch, choć nie w miejscu, z którego dochodził oddech. Jest ich dwóch.

- Czego chcecie? Proszę, powiedzcie, czego ode mnie chcecie.

I znowu nastąpił wstrząs, gwałtowny, ostry, po którym zabrakło jej tchu. Pomyślała, że czuje odór przypalanego surowego mięsa. Poprzez wszechogarniający ból do jej uszu dotarł kobiecy śmiech.

- Ty tutaj nie zadajesz pytań.

Usłyszała drugi głos, niższy, bardziej szorstki niż pierw­szy. Nie należał do kobiety. Musiała go sobie wyobrazić. Ja­kie to zresztą miało znaczenie?

Boże, błagam, pomóż, Boże.

Kącikiem oka dostrzegła słabe światło na lewo od sie­bie. Więc nie jest w ciemności. Dzięki Bogu, nie jest w ciemności. Oczy zakleili jej taśmą, tak samo jak usta.

Nie chcą, żeby ich zobaczyła. Nie chcą, by mogła ich zi­dentyfikować. Dzięki Bogu, dzięki Bogu. Nie zamierzają jej zabić.

Ale zrobią jej krzywdę.

- Nie będę. Odpowiem na wszystkie pytania.

- Gdzie jest Nixie Swisher?

- Kto?

Ból uderzył niczym ognista siekiera, przeciął ją na pół. Z jej ust wydobył się dziki wrzask, łzy potoczyły się po po­liczkach. Jelita nie wytrzymały.

- Błagam, błagam.

- Błagam, błagam. - To był kobiecy głos, pogardliwie ją przedrzeźniający. - Chryste, posrała się. Ale z niej mię­czak.

Meredith znowu krzyknęła, gdy spadł na nią strumień lodowato zimnej wody. Zaczęła łkać, uświadamiając sobie, że jest naga, mokra, brudna.

- Gdzie jest Nixie Swisher?

- Nie wiem, kto to jest.

Płacząc, przygotowała się na ból, ale tym razem nie nadszedł. Ciężko dysząc, toczyła oczami na lewo i prawo, od smużki światła do ciemności, od ciemności do światła.

- Nazywasz się Meredith Newman.

- Tak. Tak. Tak. - Skóra ją paliła, kości wydawały się zbudowane z lodu.

- Czy jako pracownica wydziału opieki nad dziećmi zajmujesz się sprawą Nixie Swisher?

- Ja... ja... ja... mam tak wiele spraw. Nie potrafię wszystkich zapamiętać. Błagam, nie róbcie mi krzywdy, błagam. Nie pamiętam.

- Odczyt niebieski - powiedział ktoś za jej plecami.

- Jesteś przepracowana, Meredith? - Tak.

- Rozumiem to. System wysysa z ciebie wszystkie siły. Koło obraca się i miażdży to, co z ciebie zostało. Rewolucja wyzwoli miażdżonych. Jesteś zmęczona kołem?

- Tak. Tak.

- Ale koło jeszcze z tobą nie skończyło. Powiedz mi, Meredith, ile rodzin zniszczyłaś?

- Ja... - Łzy pociekły jej do ust. Przełknęła słoną ciecz. - Ja próbuję pomóc.

Nieprawdopodobny, niewypowiedziany ból przeszył ją na wskroś. Jej krzyki były nierozumnymi błaganiami o litość.

- Jesteś szprychą w tym kole, które ze wszystkich wyci­ska życie. Ale teraz to koło zwróciło się przeciw tobie. Chcesz przed nim uciec, Meredith?

Poczuła smak wymiotów na języku, w gardle.

- Tak. Nie róbcie tego więcej, błagam.

- Nixie Swisher. Pozwól, że odświeżę ci pamięć. Dziew­czynka, mała dziewczynka, która wbrew poleceniom nie leżała w łóżku. Niegrzeczne dziecko. Niegrzeczne dzieci należy karać, zgadzasz się chyba?

Niepewnie otworzyła usta.

- Tak - powiedziała, modląc się w duchu, by była to od­powiedź, na którą jej prześladowca czekał.

- Przypominasz ją sobie? Pamiętasz małą dziewczynkę, która nie leżała w łóżku? Grant i Keelie Swisherowie, obo­je martwi. Wykonano na nich egzekucję za potworne czy­ny, których się dopuścili. Poderżnięto im gardła, Meredith. Czy teraz sobie przypominasz?

Jego głos uległ nieznacznej zmianie. Brzmiała w nim zapalczywość, której wcześniej nie było. Część jej umysłu zarejestrowała ten fakt, podczas gdy cała reszta szalała ze strachu.

- Tak. Pamiętam.

- Gdzie ona jest?

- Nie wiem. Przysięgam, nie wiem.

- Odczyt niebieski - odezwał się drugi głos.

- Wstrząs.

Meredith krzyczała i krzyczała, podczas gdy jej ciało rozdzierał ból.

- Zgłosiłaś się do domu Swisherów w noc, gdy wykona­no na nich egzekucję.

Nie potrafiła opanować drżenia. Po brodzie ciekła jej ślina.

- Rozmawiałaś z Nixie Swisher?

- Przeprowadziłam wywiad i badanie. Badanie i wy­wiad. Standardowe. Brak obrażeń, brak śladów molestowa­nia. Dziewczynka była w szoku.

- Co widziała?

- Nic nie widzę.

- Co widziała Nixie Swisher?

- Mężczyzn. Dwóch mężczyzn. Noże, gardła. Krew. Teraz się ukryjemy. Ukryjemy się i będziemy bezpieczne.

- Tracimy ją.

- Stymulator.

Meredith znowu płakała, ponieważ wróciła, odzyskała świadomość i wciąż czuła ból.

- Błagam, nie róbcie tego więcej. Nie.

- Egzekucję w domu Swisherów przeżyła dziewczynka. Co ci powiedziała?

- Powiedziała... - Meredith powtórzyła im wszystko, ni­czego nie ukryła.

- Bardzo dobrze, Meredith, świetnie się sprawiłaś. Gdzie jest Nixie Swisher?

- Nie powiedzieli mi. Zabrała ją ta policjantka. Wbrew procedurze, ale postawiła na swoim.

- Przydzielono ją tobie, więc na pewno poinformowa­no cię o miejscu jej pobytu. Musisz ją nadzorować.

- Załatwiono to ponad moją głową. Pod stołem. Nic nie wiem. Zabrała ją policjantka. Ochrona policyjna.

Straciła poczucie bólu, nie wiedziała, ile razy przeszy­wał jej ciało niczym płonące strzały. Nie miała pojęcia, ile razy przywracano ją do przytomności, zasypywano gradem pytań.

- Bardzo dobrze, Meredith. Potrzebny mi jest adres każdego bezpiecznego domu, jaki znasz. Adres każdej kry­jówki stworzonej przez system.

- Nie mogę... spróbuję - krzyknęła, gdy znowu zalał ją ból. - Spróbuję sobie przypomnieć. - Pomiędzy szlochami i jękami podała im adresy. - Nie znam wszystkich, nie znam. Tylko tyle mi podali. Nie jestem w zarządzie.

- Jesteś tylko szprychą w kole. Kto zabrał Nixie Swi­sher?

- Policjantka. Z wydziału zabójstw. Porucznik Dallas.

- A tak, oczywiście. Porucznik Dallas. To było bardzo dobre, Meredith.

- Powiedziałam wam wszystko, co wiem. Wszystko, co wiem. Czy teraz mnie puścicie?

- Tak, puścimy. Już niedługo.

- Wody, błagam. Mogę napić się wody?

- Czy porucznik Dallas wspomniała, dokąd zabiera Nixie Swisher?

- Nie, nie, przysięgam. Pod swoją opiekę. Wbrew regu­laminowi, ale postawiła na swoim. Chciałam iść do domu. To było straszne miejsce, chciałam się stamtąd wydostać. Powinnam była pojechać z nieletnią, ale porucznik Dallas się nie zgodziła. Pozwoliłam na to.

- Czy od tamtej nocy kontaktowałaś się z porucznik Dallas?

- Nie. Sprawę przejęli szefowie. Nic mi nie mówią. To sprawa tajna, bardzo ważna. A ja jestem tylko...

- Szprychą w kole.

- Nic nie wiem. Czy teraz mnie wypuścicie?

- Tak. Teraz możesz już odejść. Nóż przeciął jej gardło tak szybko i pewnie, że Mere­dith nawet tego nie poczuła.

ROZDZIAŁ 9

Eve weszła do własnego domu, jakby wchodziła na miej­sce operacji.

- Nikt nie wchodzi i nie wychodzi bez mojej zgody - warknęła do Summerseta. - Jasne?

- Oczywiście.

- Gdzie jest mała?

- W pokoju zabaw z funkcjonariuszem Trueheartem. - Summerset podciągnął rękaw czarnej marynarki, odsła­niając zestaw ręczny. Nie zegarek, zauważyła Eve, ale mo­nitor. Zobaczyła na nim Nixie i Truehearta grających na jednym z klasycznych automatów Roarke'a. - Podjąłem dodatkowe środki ostrożności i przypiąłem jej do bluzy ka­merę - dodał kamerdyner. - Sygnalizuje, kiedy Nixie prze­chodzi z pokoju do pokoju.

Wbrew sobie Eve była pod wrażeniem.

- Super.

- Nie uda im się dopaść tego dziecka.

Eve przyjrzała mu się uważnie. Utracił córkę, niewiele starszą od Nixie. Niezależnie od tego, co sądziła na jego te­mat, wiedziała, że będzie chronił dziewczynkę.

- To prawda. Gdzie jest Roarke?

- Tutaj, w swoim prywatnym biurze.

- Jasne. - W gabinecie, w którym przechowywał niezarejestrowany, a tym samym nielegalny sprzęt. Ufała Pea­body, ale były granice.

- Idź na górę - powiedziała do partnerki. - Poinformuj Baxtera o najnowszych ustaleniach. Ja porozmawiam z Ro­arkiem, potem urządzimy konferencję. W moim gabinecie.

Kiedy Delia ruszyła po schodach, Eve skierowała się ku windzie. Po kilku krokach przystanęła.

- Potrzebuję ich żywych - powiedziała do Summerseta. - Scenariusz optymalny.

- Wystarczy, że jeden będzie żywy. Eve odwróciła się.

- Nixie będzie pod dobrą ochroną. Zastosujemy środki ekstremalne, włącznie z unieszkodliwieniem, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zastanów się jednak, zanim dasz się ponieść emocjom. Dwaj mężczyźni porwali Meredith Newman z uli­cy, trzeci prowadził auto. Niewykluczone, że jest ich więcej. Jeśli żadnego nie dopadnę żywego, żeby go przesłuchać, ma­ła może nigdy nie będzie bezpieczna. Im więcej złapię ży­wych, tym większą mam szansę, że dopadnę wszystkich. I dowiem się, dlaczego to zrobili. Bez poznania powodów Ni­xie nigdy nie będzie bezpieczna. Nigdy się nie dowie. A jeśli nie poznasz przyczyn, nie możesz się otrząsnąć z szoku.

Twarz Summerseta pozostała nieprzenikniona, ale po­kiwał głową.

- Ma pani rację, pani porucznik.

Eve weszła do windy i wydała polecenie jazdy do pry­watnego biura Roarke'a.

Wiedział, kiedy znalazła się za bramą, i orientował się, że wkrótce do niego przyjdzie, zamknął więc plik i wrócił do oceny systemu bezpieczeństwa.

Chwila nie wydawała się odpowiednia do informowa­nia żony, że jednym z zadań, jakie wykonał na niezarejestrowanym sprzęcie, było dogłębne (i formalnie rzecz biorąc niezgodne z prawem) sprawdzenie wszystkich członków rodziny Nixie.

Babka nie wchodziła w grę. Miała na koncie kilka oskarżeń o posiadanie nielegalnych substancji, wielokrot­ny pobyt w ośrodkach odwykowych oraz status licencjono­wanej towarzyszki na godziny.

Niewykluczone, iż Roarke nie powinien wydawać ocen moralnych, ponieważ on sam obecnie był oficjalnym opie­kunem dziecka, a w przeszłości postępował dużo gorzej niż matka Granta. O wiele gorzej.

Mimo to ocenę taką wydawał. Nie chciał, żeby Nixie od­dano pod opiekę kobiecie takiej jak jej babka. Zasługiwa­ła na coś lepszego.

Odnalazł biologicznego ojca Granta Swishera. Zajęło mu to trochę czasu, ale ocenę moralną wydał natychmiast.

Ten człowiek pracował rzadko, za to dwukrotnie sie­dział w więzieniu: raz za drobne kradzieże, drugi raz za włamania do samochodów.

Siostra przyrodnia wyglądała bardziej obiecująco. Prawniczka specjalizująca się w prawie korporacyjnym, mieszkała w Filadelfii. Zamężna od siedmiu lat, jej mąż także był prawnikiem. Bezdzietna, niezależna finansowo, wypłacalna.

Dziewczynka mogłaby mieć u niej dom tymczasowo, a nawet na stałe, gdyby zaszła taka konieczność. Dobry dom, uznał Roarke; u kogoś, kto znał jej rodziców, kto czuł z nią związek.

Usiadł wygodnie i przechylił się na krześle. To nie jest jego sprawa. W żadnym razie.

Do diabła, jeśli to nie jego sprawa! Ponosi teraz za to dziecko odpowiedzialność, chce tego czy nie.

Stał przed jej pokojem, widział, co miało się z nią stać.

Stał przed sypialnią jej brata, widział, co tam zrobiono. Widział krew tego chłopca na ścianach i pościeli.

Dlaczego ten widok sprawił, że zobaczył własną krew? Nie wracał myślami do tamtych dni albo robił to tak rzad­ko, że nie miało to znaczenia. Nie dręczyły go - nie pozwoliłby na to - koszmary, tak jak było z Eve. Skończył z tam­tymi czasami i wszystkim, co się wtedy działo.

Jednakże od wizyty w domu Swisherów rozmyślał o nich, rozmyślał aż za często.

Przypomniał sobie widok własnej krwi, to, jak odzyskał przytomność. Obrzydliwy ból zalewał go falą, gdy w brud­nym zaułku patrzył na własną krew wsiąkającą w ziemię po tym, jak ojciec pobił go niemal na śmierć.

Skoro o tym mowa, od śmierci dzielił go tylko włos.

Czy ojciec chciał go zabić? Dlaczego nigdy wcześniej nie zadał sobie tego pytania? Przecież ten człowiek wcześ­niej już zabił.

Roarke spojrzał na fotografię matki, na siebie jako nie­mowlę. Miała taką śliczną młodą twarz, pomyślał. Śliczną mimo siniaków od pięści tego drania.

Aż wreszcie Patrick Roarke zabił ją gołymi rękami i wrzucił do rzeki jak śmieć. I teraz jej syn nie potrafi przypomnieć sobie matki. Nigdy nie będzie pamiętał jej głosu czy zapachu. Nic nie da się na to poradzić.

Pragnęła go, ta śliczna dziewczyna z posiniaczoną twa­rzą. Umarła, ponieważ chciała stworzyć rodzinę swemu synkowi.

Czy kilka lat później Patrick Roarke, niechaj Bóg każe mu gnić w piekle, zamierzał zostawić syna na pewną śmierć, czy też zrobił zwykły użytek ze swoich pięści i stóp?

Lekcja dla ciebie, chłopcze. Życie pełne jest twardych lekcji”.

Roarke przeczesał włosy dłońmi, przycisnął palce do skroni. Chryste, wciąż słyszał głos tego popaprańca, a to nie było dobre. Zapragnął drinka, niemal wstał, żeby na­lać sobie whisky i alkoholem stępić odczucia.

To jednak była słabość: pić, by stępić odczucia. Czyż nie udowodnił każdym dniem, każdym cholernym dniem życia, które mu dano, że nie jest słaby?

Nie umarł w zaułku, tak jak biedny młody Coyle umarł w swoim łóżku. Przeżył. Znalazł go Summerset i kierowany współczuciem wziął do siebie - a Roarke był wtedy małym podłym sukinsynem.

Summerset wziął go, otoczył opieką i dał mu dom.

Czy w ludzkim świecie, nawet pełnym krwi i zbrodni, niewinna dziewczynka, taka jak Nixie Swisher, nie zasłu­guje na to samo? Czy nie zasługuje na więcej, niż dostał Roarke?

Pomoże jej to dostać, dla jej dobra i swojego. Nim głos ojca rozbrzmi zbyt głośno w jego głowie.

Nie nalał sobie whisky. Odepchnął na bok wspomnie­nia i wątpliwości, przestał myśleć o nieszczęściach i czekał na żonę.

Pokój był jasno oświetlony, szerokie okna odsłonięte. Eve wiedziała, że żaden sprzęt obserwacyjny nie zdoła przedrzeć się przez ekrany. Chyba że Roarke sam taki sprzęt by skonstruował, pomyślała. Ale wtedy stworzyłby też lepsze ekrany.

Siedział przy wielkiej czarnej konsoli w kształcie litery U. Był bez marynarki, rękawy koszuli miał podwinięte, je­dwabiste włosy związał w kucyk.

Tak zawsze wyglądał przy pracy.

Konsola robiła nieco futurystyczne wrażenie, a czło­wiek, który ją obsługiwał, kojarzył się Eve z piratem za sterem statku kosmicznego.

Na tle błyszczącej czerni światełka połyskiwały niczym szlachetne kamienie, odpowiadając na wydawane przez Roarke'a komendy.

Ekrany na ścianie przedstawiały różne obszary jego królestwa, komputery błyskawicznie wykonywały zlecone zadania.

- Witaj, Eve.

- Przepraszam. Nie wiem, jak to się skończy.

Roarke oderwał dłonie od klawiszy.

- Operacja wstrzymana. Jesteś zdenerwowana - powie­dział tym samym zimnym tonem, którym przemawiał do komputera - więc ci wybaczę tę obraźliwą uwagę.

- Roarke...

- Eve. - Wstał, zbliżył się do niej. - Jesteśmy jednością, ty i ja?

- Nie da się tego ująć inaczej.

- Istotnie. - Zamknął jej dłonie w swoich, uspokojony tym fizycznym kontaktem. - Inaczej nie da się tego ująć. Więc nie przepraszaj mnie, że postąpiłaś z tym dzieckiem tak, jak uważałaś za słuszne.

- Mogłam umieścić ją w bezpiecznym domu. Dzisiaj ciągle się nad tym zastanawiałam. Gdybym to zrobiła, Newman znałaby miejsce jej pobytu. A gdyby to z niej wy­dobyli... do diabła, nie „gdyby”, ale „kiedy”. W tej chwili gliniarze dokładają starań, by przenieść ludzi z miejsc, które powinny być bezpieczne. Tak na wszelki wypadek.

W jego oczach coś zamigotało.

- Moment. - Pośpiesznie wrócił do konsoli, włączył wi­deofon. - Dochas - rzucił ostro. - Kod Czerwony od teraz do odwołania.

- O Chryste.

- Załatwione - powiedział Roarke, odwracając się do Eve. - Ustaliłem procedury na wypadek podobnej sytu­acji. Mało prawdopodobne, by sądzili, że tam ją umieści­łaś, z tyloma innymi. Jeszcze mniej prawdopodobne, by znaleźli ten dom. Ale sprawa jest załatwiona. - Głową wskazał ekrany. - Każdy skrawek ściany i brama są zabez­pieczone.

- Kiedyś dostał się tu nastolatek, korzystając z urzą­dzenia zakłócającego domowej roboty.

Fakt, że Roarke wydał się przelotnie zaniepokojony tym wspomnieniem, zmniejszył przygniatające ją brze­mię.

- Jamie nie jest zwykłym nastolatkiem, poza tym nie przedarł się przez zabezpieczenia pomocnicze. A ja je udo­skonaliłem. Możesz mi wierzyć, Eve, nie dostaną się do środka.

- Wierzę ci. - Mimo to podeszła do okna, by na własne oczy zobaczyć mury. - Meredith Newman nie wie, że przy­wiozłam małą tutaj. Wykorzystałam swoje stanowisko i nie powiedziałam jej, głównie dlatego, że mnie zirytowała. Ta­ki policzek. Jestem bardziej podła niż ty.

- Dzięki twojej podłości (którą zresztą bardzo w tobie lubię) dziecko zyskało kolejną warstwę ochronną.

- Ślepy traf, ale kto by się temu sprzeciwiał? Kazałam umieścić przełożoną Newman w bezpiecznym miejscu i ukryć wszystkie dokumenty. - Eve głośno odetchnęła. - Kazałam też zamknąć Mirę, na wypadek gdyby jej udział w sprawie wyciekł do mediów. Nie jest z tego zadowolona.

- Jej bezpieczeństwo jest ważniejsze od zadowolenia.

- Zleciłam obserwację mieszkania Delii. Pracuje ze mną, więc niewykluczone, że ją zaatakują.

- Peabody i McNab mogą zamieszkać tutaj.

- Jedna wielka, szczęśliwa rodzina. Nie. Jeśli za bardzo odstąpimy od rutyny, będą wiedzieli, że czekamy na ich następny ruch.

- Eve, oboje wiemy, jak mało jest prawdopodobne, by dzisiaj wieczorem zaatakowali nasz dom, nawet jeśli są przekonani, że mała tu mieszka. Są ostrożni i doskonale zorganizowani. Kontrolują swoje poczynania. Wierz mi, kiedy ci mówię, że to im zajmie kilka tygodni. Będą mu­sieli znaleźć słabe punkty (a takich tu nie ma), spróbują przeprowadzić symulacje. Zdziwiłbym się, gdybyś nie obli­czyła prawdopodobieństwa takiego ataku.

- Wynosi niewiele ponad dwanaście procent. - Eve od­wróciła się do męża. - Ale nie możemy ryzykować.

- A prawdopodobieństwo, że podejmą próbę zaatako­wania ciebie? - Roarke uniósł brwi, gdy milczała. Po jej twarzy przebiegł przelotny wyraz irytacji. - Dziewięćdzie­siąt sześć procent.

- Ty zajmujesz miejsce zaraz za mną, masz dziewięć­dziesiąt jeden procent.

- Cholernie irytujące, że pokonałaś mnie o pięć punk­tów. Przez cały czas dążysz do tego, by poprosić mnie („po­prosić” to grube niedomówienie), żebym się tutaj za­mknął. Będziesz nalegać i zmusisz mnie, żebym ci rzucił w twarz te pięć procent?

Eve z namysłem kołysała się na obcasach.

- Przygotowałam solidny argument.

- Proponuję, żebyś go zachowała na inną okazję. - Dobrze.

Odezwał się sygnał interkomu.

- Mówi Roarke - powiedział, całą uwagę wciąż skupia­jąc na Eve.

- Zgodnie z instrukcjami pani porucznik informuję, że kapitan Feeney i detektyw McNab proszą o wejście.

- Zweryfikowałeś głosy i sprawdziłeś identyfikatory? - zapytała Eve.

- Oczywiście.

- Mają zgodę na wejście. Chcę porozmawiać z zespo­łem. - Eve zwróciła się do męża. - Mogę do niego włączyć także ciebie?

- Naturalnie, innej ewentualności nawet nie biorę pod uwagę. Daj mi kilka minut na skończenie tego, co tutaj za­cząłem. Potem do was przyjdę.

Eve podeszła do windy. Chociaż drzwi otworzyły się na jej komendę, nie weszła do środka.

- Roarke, problem z rachunkiem prawdopodobieństwa polega na tym, że nie zawsze uwzględnia on wszystkie ele­menty. Nie jest w stanie dokonać pełnej i skutecznej ana­lizy ludzkich emocji. Dla komputera na przykład fakt, że porwanie ciebie związałoby mi ręce, nie jest istotny. Gdy­by ciebie wykorzystali, gdyby ceną było twoje życie, nie cofnęłabym się przed niczym, żeby cię odzyskać. Kiedy weźmiesz to pod uwagę, może się okazać, że znacznie mnie wyprzedzasz na skali prawdopodobieństwa.

Weszła do windy i pośpiesznie zamknęła drzwi, nie da­jąc mu czasu na odpowiedź.

Zaczekała, aż się wygodnie usadowią, poplotkują, za­spokoją głód. Zignorowała nawet czułości wymieniane przez jej partnerkę i asa wydziału komputerów Iana McNaba, którzy od niedawna mieszkali razem.

Rzecz w tym, że odkąd weszły po schodach, by przesłu­chać Minnie, Peabody była bardzo blada. Czułości, choć nie na miejscu, sprawiły, że policzki znowu jej poróżowiały.

Kiedy członkowie jej zespołu zajmowali miejsca, Eve ustalała w głowie porządek konferencji.

- Okay, chłopcy i dziewczęta. - Sama nie usiadła, lepiej radziła sobie z tego rodzaju spotkaniami na stojąco. - Jeśli wszyscy skończyli już podwieczorek, możemy chyba za­czynać.

- Wykwintne żarcie. - McNab włożył do ust ostatni kawałek szarlotki.

Jego koścista postać była obleczona (Eve przypuszcza­ła, że to odpowiednie słowo) w jaskrawopomarańczową ob­cisłą koszulkę i niebieskie spodnie ze srebrnymi lampasa­mi. Od widoku bluzy w kropki mogła rozboleć głowa, przebijały ją tylko błyszczące cholewy butów.

Gładko zaczesane lśniące jasne włosy odsłaniały szczu­płą, przystojną twarz i potrójne pomarańczowoniebieskie spiralki zdobiące uszy.

- Cieszę się, że smakuje, detektywie. Teraz może posłu­chamy pańskiego raportu, chyba że najpierw wolałby pan repetę.

Sarkazm, nawet maskowany łagodnym tonem, potrafi uderzyć niczym młot. McNab pośpiesznie przełknął ostat­ni kęs.

- Nie, pani porucznik. Nasz zespól przeprowadził bada­nie wszystkich łączy, baz danych i komputerów używanych przez ofiary oraz ocalałą dziewczynkę. Nie znaleźliśmy na żadnym z urządzeń transmisji, która różniłaby się od nor­malnych komunikatów przekazywanych z domu i do domu Swisherów. Mimo że w ciągu ostatnich trzydziestu dni po­łączenia były liczne, pasują do reszty. Wiadomości od przy­jaciół, klientów, od siebie nawzajem, osobiste i zawodowe. Lista wraz z transkrypcją znajduje się teraz w pani kom­puterze. Swisherowie co trzydzieści dni czyścili łącza. To powszechna praktyka. Pracujemy nad odzyskaniem usu­niętych transmisji z okresu poprzedniego. Jeśli chodzi o bazy danych, zawierają pliki, jakich należało się spo­dziewać.

- A czego powinnam się spodziewać, detektywie? Widziała wyraźnie, że McNab się rozgrzewa, wyzbywa sztywności spowodowanej reprymendą. Rozsiadł się wy­godnie i mówił, gestykulując.

- No wie pani, gry, listy spraw do załatwienia, planowa­ne posiłki, spotkania, daty urodzin. Sprawy rodzinne, szkolne, dane dotyczące zbliżających się wakacji. Pliki klientów obydwojga małżonków, komentarze, raporty, ze­stawienia finansowe. Nic podejrzanego. Jeśli mieli kłopoty albo podejrzewali, że mogą je mieć, nie zapisali tego. Nie dyskutowali ze sobą przez łącza. - Spojrzał na tablicę z fo­tografiami ofiar i jego oczy barwy zamglonej zieleni przy­brały twardy wyraz. - W ciągu ostatnich kilku dni spędzi­łem z tą rodziną mnóstwo czasu. Moim zdaniem, a opieram je na dokumentacji elektronicznej i transmisjach, nie mieli pojęcia, co ich czeka.

Eve kiwnęła głową, przenosząc wzrok na Feeneya, któ­ry przy modnie ubranym McNabie wyglądał przyjemnie szaro.

- System bezpieczeństwa.

- Ominięty i wyłączony. Zdalnie oraz na miejscu. Skanowanie diagnostyczne nie zdołało zlokalizować źródła, ale kiedy rozebraliśmy system na części, znaleźliśmy mi­kroskopijne cząsteczki włókna optycznego. Przypuszczal­nie zamontowali przenośny łamacz kodów. Musiał to być pierwszorzędny sprzęt, skoro odczytał kody i przedostał się przez zabezpieczenia, nie włączając alarmu. Operator także doskonale znał się na rzeczy, skoro wykonał zadanie w ustalonym przez nas czasie. Szukamy co najmniej jed­nego podejrzanego dysponującego głęboką wiedzą o elek­tronice oraz umiejętnościami posługiwania się nią, a także odpowiednim sprzętem. - Feeney spojrzał na Roarke'a, szukając u niego potwierdzenia, a ten kiwnął głową. - Mu­sieli mieć małe urządzenie, przypuszczalnie mieszczące się w dłoni. Potwierdza to uzyskany przez ciebie rysopis dwóch mężczyzn oddalających się od miejsca zbrodni, Dallas.

- Każdy miał torbę - powiedziała Eve - ale nie nieśli nic wielkiego.

- Pospolici hakerzy, nawet lepsi od przeciętnych, raczej nie mają dostępu do mieszczącego się w dłoni łamacza ko­dów zdolnego odczytać system taki jak ten, w każdym ra­zie nie w tak krótkim czasie. Ponieważ system nie wyka­zuje śladów manualnej manipulacji, ludzie, których szukamy, przypuszczalnie nie są włamywaczami posługu­jącymi się tylko gołymi rękami.

- Co oznacza, że musieli polegać na sprzęcie, a nie na... - Eve uniosła dłonie, poruszając palcami. I sprawiła, że Fee­ney się uśmiechnął.

- Właśnie. Co więcej, sprzęt musiał być zbudowany z myślą o tym konkretnym systemie. Ramy czasowe prze­stępstwa oznaczają, że został przystosowany wcześniej, przed przybyciem sprawców do domu.

- Potwierdza to, że wiedzieli, co zastaną, znali system i zbadali go dokładnie, tworząc kopię. Mogli kupić iden­tyczny albo byli już wcześniej w domu Swisherów.

- W tym ostatnim wypadku mogli go dokładnie zbadać tylko w jeden sposób: spędzając wiele godzin w domu i wokół niego, przy czym nikt się nie dziwił ich obecności.

Eve ściągnęła usta, spoglądając na Roarke'a.

- Wiele godzin?

- To solidny system, Dallas - skomentował Feeney. - Żeby go poznać, nie wystarczy na niego popatrzeć.

- W takim razie należy wykluczyć, że zbadali system znajdujący się w domu Swisherów. Peabody, masz listę na­bywców?

- Tak, i jest wielka jak wieloryb. Podzieliłam ją na miasto i tereny poza miastem, poza stanem, poza krajem, poza planetą. Odrzuciłam zakupy dokonane przed Swisherami. Sprawdziłam zamówienia w mieście i wyeliminowa­łam około sześciu procent.

- Na jakiej podstawie?

- No cóż, oddzieliłam samotne kobiety i małżeństwa z dziećmi, następnie sprawdziłam, czy przeprowadzano u nich naprawy albo konserwację. Profil wskazuje, że za­bójcy nie są ludźmi mającymi rodzinę, a z rachunku praw­dopodobieństwa wynika, że taki sposób eliminacji jest na dziewięćdziesiąt parę procent najskuteczniejszy. Na tym etapie.

- Sprawdziłaś systemy, których nie instalowała firma? Peabody otworzyła usta, po czym je zamknęła i od­chrząknęła.

- Nie, pani porucznik. Zrobię to.

- Podziel listę pomiędzy wszystkich członków zespołu. Nieważne, co wynika z rachunku prawdopodobieństwa, tym razem nie eliminujcie rodzin ani samotnych kobiet. Może jeden ze sprawców ma dziewczynę albo wspólniczkę. Może jest licencjonowanym instalatorem. Może jest usłuż­nym sąsiadem, który mówi: „Hej, zrobię to dla ciebie, za­oszczędzisz parę groszy”. To domowy system bezpieczeń­stwa, ale prawo nie zakazuje nabywania go przez firmy.

Zajmijcie się tym. - Opierając się o biurko, Eve przypo­mniała sobie o kawie, którą nalała przed rozpoczęciem spotkania. Uniosła do ust filiżankę z letnim płynem. - Ba­xter, listy klientów.

- Oboje Swisherowie odnieśli sukces zawodowy. Kan­celaria prawnicza miała dużo klientów, Swisher mógł się pochwalić wysokim procentem wygranych spraw. Zajmo­wał się głównie ochroną praw dziecka, procesami o opie­kę, rozwodami, jego wspólnik natomiast brał przypadki użycia przemocy, alimenty wypłacane po rozpadzie konku­binatu, podział majątku, kwestie kompetencyjne, choć nie trzymali się sztywno tego podziału. Obaj mają na swoim koncie sporo spraw prowadzonych za darmo. - Baxter wy­gładził zmarszczkę na doskonale skrojonych spodniach. - Żona także nie leniuchowała. Mnóstwo pochwał. Wolała zajmować się całymi rodzinami i parami, choć nie odrzu­cała pojedynczych pacjentów. Nie miała sztywnego cenni­ka, pobierała procent od dochodów. Nie zajmowała się wy­łącznie grubasami, wśród jej pacjentów byli ludzie z najrozmaitszymi problemami żywieniowymi oraz o róż­nym stanie zdrowia. Konsultowała się z lekarzami swoich pacjentów i składała wizyty domowe.

- Wizyty domowe?

- Odwiedzała pacjenta w domu i w pracy. Badała styl życia, zalecała nie tylko zmiany nawyków żywieniowych, ale też zmiany w aktywności fizycznej, rozrywce, poziomie stresu, pracy. Taki rodzaj terapii nie jest tani, ale, jak wcześniej mówiłem, dostawała mnóstwo pochwał od zado­wolonych pacjentów. Oczywiście byli też niezadowoleni - to dotyczy ich obojga.

- Porównajcie obie listy, sprawdźcie, ile nazwisk się po­krywa. Sprawdźcie też, czy kancelaria Swishera prowadzi­ła sprawy, w których Meredith Newman występowała jako przedstawicielka opieki społecznej. Wyniki mogą okazać się interesujące. Trueheart.

- Pani porucznik. - Wysoki i szczupły, niemal dziecięco młody w swoim mundurze, Trueheart stanął na baczność.

- Spędziłeś sporo czasu ze świadkiem.

- To miła dziewczynka, pani porucznik.

- Dowiedziałeś się czegoś od niej?

- Ona niewiele mówi o tamtej nocy, pani porucznik. Kilka razy się załamała. Nie wpadła w histerię, ale usiadła w kącie i płakała. Staram się zapełnić jej czas. Wygląda na to, że w moim towarzystwie czuje się dobrze, tak samo jak w towarzystwie Summerseta, choć pyta o panią.

- A dokładnie o co pyta?

- Kiedy pani wróci, co pani robi. Kiedy ją pani weźmie, żeby mogła zobaczyć rodziców i brata. Czy złapała już pani tych złych ludzi. Nie bardzo znam się na... pewnie należy to nazwać psychologią dziecięcą, ale powiedziałbym, że mała się trzyma, bo czeka, aż pani to zrobi. To znaczy zła­pie ich. Na razie nie powiedziała nic, co wykraczałoby po­za jej poprzednie zeznania.

- Dobrze. Przejdźmy do Meredith Newman. Nazwiska pracowników opieki społecznej przydzielanych do spraw tego rodzaju trzymane są w tajemnicy, aczkolwiek dostęp do tych informacji nie jest skomplikowany. Każdy zainte­resowany dysponujący odpowiednimi umiejętnościami hakerskimi może się dostać do plików opieki. Feeney, niech twój wydział sprawdzi, czy w komputerach pozostały ja­kieś ślady włamania. Może to coś da. Ofiara została porwa­na z chodnika przy Alei B w biały dzień, na oczach świad­ków. Z szybkości i skuteczności porwania należy wnosić, że sprawcy mają doświadczenie w tego rodzaju akcjach oraz że było ich trzech. Mało prawdopodobne, by w tych oko­licznościach zdali się na automatycznego pilota. Musimy założyć, że motywem porwania był związek Meredith New­man z Nixie Swisher. Podsumowując: sprawcy mają do­świadczenie w porwaniach i zamachach oraz znają się na elektronice i systemach bezpieczeństwa.

- Armia lub organizacja paramilitarna - powiedział Fee­ney. - Szpiedzy albo służby specjalne. Nie są zwykłymi obywatelami.

- Jeśli służyli w wojsku, pewnie dowiemy się, że zrezy­gnowali albo zostali awansowani na pieprzonych genera­łów z powodu swoich szczególnych zdolności. Tak czy owak, ci ludzie walczyli w polu i nie przeszli w stan spoczynku, dalej są w grze.

- Organizacja paramilitarna wydaje się bardziej praw­dopodobna - zauważył Roarke. - W wojsku istnieją proce­dury wykluczające określony typ osobowości, predylekcję do zabijania dla korzyści osobistych lub satysfakcji, zwłaszcza do zabijania dzieci.

- Najemnicy zabijają dla korzyści osobistych i często są przyjmowani do wojskowych oddziałów operacyjnych.

- To prawda. - Wbrew tym słowom Roarke pokręcił gło­wą. - Najczęściej chodzi o pieniądze. Na czym polega ko­rzyść finansowa w tym wypadku?

- Może jeszcze nie udało nam się jej odkryć, powiedz­my jednak, że się zgadzam. Zgadzam się też, że potrzeba specyficznej osobowości, by poderżnąć gardło śpiącemu dziecku. To taktyka terrorystów, w dodatku ekstremal­nych. Myślę, że tu trafiamy w sedno.

- Co oznacza kolejne sprawdzanie - wtrącił Baxter. - Terroryści albo członkowie grup ekstremalnych.

- Szukajcie zespołów. Dwie osoby lub więcej, o których wiadomo, że pracowały lub szkoliły się razem. Co najmniej jedna z nich przez ostatnich kilka lat musiała przebywać w Nowym Jorku.

- Mogli zostać wynajęci - zauważył Baxter. - Sprowa­dzono ich do Nowego Jorku, żeby wykonali robotę.

- Mało prawdopodobne. Gdyby ich wynajęto, w godzinę po zamordowaniu Swisherów już by ich tu nie było. A oni nadal są w Nowym Jorku, bo przecież porwali Meredith Newman. Wybrali na cel Swisherów z określonego powodu.

A to oznacza, że w pewnym momencie droga któregoś z nich skrzyżowała się z drogą któregoś ze Swisherów. Zna­ją się na bezpieczeństwie i mokrej robocie, są w formie. To nie urzędasy, gryzipiórki, tylko ludzie akcji. Mężczyźni po­między trzydziestym a sześćdziesiątym rokiem życia. Biali lub o jasnej skórze. Mają dużą forsę, albo oni sami, albo ich organizacja. Szukajcie pieniędzy. - Eve roztarta kark i do­piła zimną kawę. - Mają bazę w mieście lub blisko miasta. Kwaterę główną. Potrzebują czegoś na miejscu, co zapewni im bezpieczne działanie. Jedynym logicznym motywem po­rwania Newman jest wydobycie z niej informacji, więc mu­sieli gdzieś ją zabrać, żeby nad nią popracować.

- Będziemy sprawdzać, póki nie padniemy na twarz ze zmęczenia. Wcale nie narzekam, Dallas - dodał szybko McNab. - Nie można patrzeć na tę tablicę i narzekać. Ale mam wrażenie, że czas nagli.

- W takim razie lepiej zabierzcie się do pracy. - Eve sprawdziła godzinę. - Baxter, odpowiada ci miejsce, które ci przydzieliliśmy?

- Jest pierwszorzędne.

- Trueheart, przekaż na kwadrans świadka pod opiekę Summerseta. Mira niedługo przyjedzie i zajmie się dziew­czynką. Pomagaj Baxterowi, kiedy nie opiekujesz się ma­łą. Feeney, możecie z McNabem pracować w naszym studiu komputerowym?

- Naturalnie.

- Przyłączę się do was - powiedział Roarke. - Ale naj­pierw, pani porucznik, proszę o minutę.

- Więcej nie mogę ci poświęcić. Peabody?

- Pójdę z Trueheartem na dół, przywitam się z Nixie - zaproponowała Delia, po czym zwróciła się do Roarke'a: - Musimy zdać raport komendantowi, więc się pośpieszcie.

Roarke bez słowa zamknął za nią drzwi.

- Co? - Eve machinalnie włożyła ręce do kieszeni. - Coś cię wkurzyło?

- Nie. - Nie odrywając od niej swych głębokich niebie­skich oczu, zbliżył się do żony. - Nie - powtórzył. Ujął jej twarz w dłonie i zaczął całować. Czule, namiętnie.

- Jezu. - Wyjęcie rąk z kieszeni zajęło jej więcej czasu, niż powinno. Odepchnęła go. - Nie mogę bawić się z tobą w pieszczoty.

- Cicho. - Wziął ją w ramiona, a powaga i moc malują­ce się na jego twarzy sprawiły, że Eve znieruchomiała. - Cenię sobie własną skórę, i to bardzo. Zrobię wszystko, by ją chronić. Przyrzekam, że zrobię jeszcze więcej, by chro­nić ją w sposób, który oszczędzi ci troski o mnie. Masz te­raz inne sprawy na głowie. Kocham cię, Eve. Będę dbał o własne bezpieczeństwo, ponieważ cię kocham.

- Nie powinnam była zwalać tego na ciebie. Ja...

- Cicho - powtórzył. - Jeszcze nie skończyłem. Ty też dbaj o swoje bezpieczeństwo. Jesteś odważna, ale bezmyśl­na brawura jest ci obca, wiem o tym. Wiem też, że kiedy podejmujesz ryzyko, jesteś przekonana, że wynika ono z twoich obowiązków. Mów mi o wszystkim. Jeśli uznasz, że powinnaś użyć siebie w charakterze przynęty, chcę o tym wiedzieć.

On mnie zna, pomyślała Eve. Zna mnie, rozumie, ak­ceptuje i mimo wszystko kocha. O więcej nie można prosić.

- Nie zrobiłabym niczego w tym rodzaju za twoimi ple­cami. - Kiedy nie odrywał od niej wzroku, wzruszyła ra­mionami. - Myślałam, żeby to zrobić i nic ci nie powie­dzieć, ale zmieniłam zdanie. Nie podejmę takiej akcji, o ile nie będę miała stuprocentowej pewności, że mnie nie dorwą. Bo jeśli mnie dorwą, zyskają lepszą szansę na do­rwanie jej. Ja też ciebie kocham. Powiem tobie pierwsze­mu, jeśli będę pewna i zdecyduję, że powinnam to zrobić.

- To mi wystarczy. Nie pytałem wcześniej i wiem, że te­raz nie masz za dużo czasu, ale rozmawiałaś z Dysonami o Nixie?

- Z nią. On był nieprzytomny. Zresztą z nią wcale nie jest lepiej. Zamierzam dać im parę dni. Wiem, że to nie­wygodne, ale...

- Wręcz przeciwnie. Ja tylko uważam, że Nixie czułaby się lepiej, gdyby widziała wokół siebie znajome twarze, gdyby mogła przebywać z rodzicami przyjaciółki. - Rozwa­żał, czy powinien powiedzieć Eve, co wygrzebał na temat żyjących krewnych Nixie, ale zrezygnował. Miała dość spraw na głowie. Poza tym z przyczyn, których nie potrafił wyjaśnić nawet sobie, chciał to załatwić osobiście. - Sum­merset zasadniczo powiedział mi to samo, co Trueheart po­wiedział tobie. Nixie radzi sobie, załamuje się, i tak na zmianę. Jest pogrążona w żalu, a nie ma przy niej nikogo, kto mógłby opłakiwać zmarłych razem z nią, kto znałby jej rodzinę.

- Porozmawiam o tym z Mirą. Może ona mogłaby przed­stawić sytuację Dysonom. Na pewno zrobi to lepiej niż ja.

- Niewykluczone. Pójdę teraz do chłopaków z wydziału elektronicznego, a ciebie odstąpię komendantowi. Do na­stępnego wiadra kawy zjedz przynajmniej batonik.

- Zrzęda - mruknęła, gdy Roarke wyszedł z pokoju, ale wyjęła batonik z szuflady biurka.

ROZDZIAŁ 10

Eve czekała na Mirę i jej ochronę w drzwiach. Ponieważ dostała dodatkowych ludzi, rozkazała strażnikom wyposa­żonym w elektroniczny skaner patrolować posiadłość.

- Jesteś bardzo ostrożna - skomentowała Mira. - Na­prawdę uważasz, że spróbują wedrzeć się do domu?

- Newman nie wie, dokąd wzięłam dziewczynkę, więc nie sądzę, by zdołali to zrobić w następnej kolejności. - Rozejrzała się po holu. Trueheart i Nixie byli w sali zabaw, ale to nie znaczyło, że dziewczynka nie mogła nagle tutaj się pojawić. - Może wyjdziemy na dwór na minutę?

Eve poprowadziła lekarkę przez salon do drzwi na boczny taras. Na moment znieruchomiała, gdy zobaczyła małego srebrnego robota w kształcie niskiego pudła, który wsysał zeschłe liście.

- A to co znowu? - Na dźwięk jej głosu automat zsunął się na ścieżkę w ogrodzie. - Ciekawe, co robi z liśćmi, kie­dy wszystkie wciągnie.

- Chyba szatkuje na kompost. Dennis ciągle mówi, że­byśmy taki kupili, ale tego nie robi. Moim zdaniem w gruncie rzeczy uwielbia grabić liście.

Eve pomyślała o dobrodusznym, roztargnionym mężu Miry.

- Dlaczego?

- Bo to bezmyślna praca, dzięki której jest na powietrzu. Oczywiście gdybyśmy mieli posiadłość tak rozległą jak ta, sprawa byłaby inna. Uroczo tutaj, nawet teraz, gdy trawa i drzewa płowieją na zimę.

Eve spojrzała na ogrody, na ozdobne drzewa, stawy i fontanny, na wznoszący się za nimi gruby kamienny mur.

- Mnóstwo furtek, ale bezpieczniej być nie może.

- I wciąż jest to twój dom, co utrudnia sprawę.

- Sama tak zdecydowałam. Słuchaj, jest zimniej, niż myślałam. Możemy zostać jeszcze chwilę?

- Jasne. - Mira miała na sobie żakiet, Eve natomiast koszulkę bez rękawów. - Fakt, że tyle osób kręci się po do­mu, musi być uciążliwy.

- Zaczyna tu cuchnąć jak w centrali. Tak czy owak, je­śli odkryją, że Nixie jest tutaj, mogą to uznać za wyzwa­nie. Im poważniejsza misja, tym większa satysfakcja.

- Ale według ciebie nie wiedzą, że mała tu jest.

- Myślę, że każdy pracownik opieki społecznej podda­ny torturom ujawni informacje jak przeciekająca rura. Co nie znaczy, że osądzam Meredith Newman. Mogę tylko spe­kulować, że nie wie o pobycie świadka w moim domu, wie natomiast, że wbrew regulaminowi zabrałam gdzieś małą. Mogą dodać dwa do dwóch. Ja bym tak zrobiła.

- Zabieranie cywilnego świadka do prywatnego domu nie jest standardową procedurą. Ale tak, mogą poskładać to w całość. Poza tym zakładasz, że w sytuacji ekstremal­nej ja również zacznę sypać jak pęknięty worek?

- To nie ma nic wspólnego z oceną twoich standardów moralnych czy odpowiedzialności zawodowej.

- Nie. - Mira odsunęła włosy, które wiatr zwiał jej na policzek. - I wcale tak tego nie odbieram. Przypuszczam, że masz rację. Chociaż lubię myśleć, że zniosłabym tortury i bolesną śmierć, by kogoś ochronić, bardziej prawdopo­dobne jest to, że bym uległa. Tak więc masz mnie i mój dom pod ścisłą obserwacją. To z twojej strony bardzo roz­sądne posunięcie. Przepraszam, że protestowałam.

- Już wcześniej przydzieliłam ci ochronę, a Palmer i tak cię dorwał.

Mira jako psycholog i konsultant policyjny oraz Eve ja­ko prowadząca śledztwo doprowadziły do aresztowania Palmera. Kiedy zeszłej zimy po ucieczce z więzienia ruszył w świat, by się zemścić, Mira o mało nie straciła życia. Obie o mało nie straciły życia, pomyślała Eve, bo Palmer porwał Mirę i uwięził w piwnicy, by zwabić Eve na swoje chore świętowanie Nowego Roku.

- Nie zaprosił cię na podwieczorek, ale wytrzymałaś.

- Chciał, żebym cierpiała i umarła. W tym przypadku... gdzie jest Nixie?

- Zajmuje się nią Trueheart. Nie mam pojęcia, dokąd poszli.

- Gdzie twoim zdaniem Nixie czuje się najswobodniej? Eve wpatrywała się w lekarkę pustym wzrokiem.

- Ach, nie wiem. Ostatnim razem poradziła sobie do­brze w salonie.

- To niezwykły pokój i bez wątpienia wygodny, choć może nieco przytłaczający dla dziecka nienawykłego do takiego przepychu. Gdzie Nixie spędza większość czasu?

- Tego też nie wiem. Nie odstępuje Summerseta, ale on kręci się po całym domu jak termit. Z Trueheartem była w pokoju gier.

- Pokój gier?

- Roarke ma pokoje do wszystkiego. Zabawki, automa­ty. - Eve wzruszyła ramionami, aczkolwiek w duchu musiała przyznać, że sama też z nich skorzystała. - Mnóstwo kla­sycznych gier.

- Czyli pomieszczenie przyjazne dziecku. Brzmi to bar­dzo dobrze.

- W porządku.

Widząc, że Eve wciąż stoi, Mira zapytała:

- Jak według ciebie ona sobie radzi?

- W nocy miała koszmary. Strasznie krzyczała. Myślała, że przyszli po nią, że schowali się w szafie, pod łóż­kiem.

- To naturalne. Bardziej bym się niepokoiła, gdyby się nie bala. Gdyby tłumiła emocje.

- Tak jak ja.

- Ty radziłaś sobie na swój sposób. - W ciągu ostatnich dwóch lat przebyły wspólnie spory szmat drogi, dlatego Mira położyła dłoń na ramieniu Eve. - Wciąż sobie radzisz. Ta mała ma solidne fundamenty, które się pod nią zawali­ły. Równocześnie jednak owe fundamenty oznaczają, że przypuszczalnie łatwiej jej będzie znowu stanąć na no­gach. Jeśli będzie otoczona opieką i poddana terapii, wróci do normalnego życia.

Eve odzyskała panowanie nad sobą.

- Rzecz w tym, że jej sytuacja i moja nie są do siebie podobne. Ani trochę. Ale...

- W obu przypadkach mamy do czynienia z dzieckiem w traumie.

- Ona widziała wokół siebie morderstwa. Ja morder­stwo popełniłam.

- Dlaczego nazywasz to morderstwem? - W głosie Miry po­jawiły się ostre nuty. - Doskonale wiesz, że w żadnym razie nie było to morderstwo. Ty byłaś dzieckiem walczącym o życie. Gdyby któryś z tych mężczyzn znalazł Nixie, a ona jakimś cu­dem byłaby w stanie go zabić, nazwałabyś to morderstwem?

- Nie. - Eve zamknęła oczy i stłumiła obrazy, nim zdo­łały przybrać wyraźny kształt. - Nie. Wiem, że obie zrobiły­śmy to, co musiałyśmy. Ja zabiłam, ona się ukryła.

- Eve - powiedziała Mira łagodniejszym tonem, kładąc dłoń na jej policzku. - Eve, ty nie miałaś gdzie się ukryć.

- Nie, nie miałam. - Musiała się odsunąć od ciepła tej dłoni, od tego cichego zrozumienia, w przeciwnym wypad­ku załamałaby się w tej chwili. - Dobrze, że się ukryła. Do­brze, że była dostatecznie bystra, by to zrobić, dostatecz­nie silna, by czołgać się przez krew i ocalić życie.

- Ty zrobiłaś to samo, byłaś dostatecznie sprytna i sil­na. A także przerażona. Nic nie poradzisz na to, że przy Ni­xie widzisz siebie z przeszłości.

- To prawda. Kiedy ją znalazłam, skuloną i zakrwawio­ną, przez chwilę widziałam siebie w tamtym pieprzonym lodowatym pokoju w Dallas. Mało brakowało, a odwróciła­bym się i odeszła. Mało brakowało, a bym od niej uciekła.

- Ale tego nie zrobiłaś. To, co czujesz, jest normalne. Wszelkie podobieństwa, które dostrzegasz...

- Są z mojej strony projekcją. Znam ten termin. - Eve czuła, jak rośnie w niej gniew, i dołożyła starań, by go stłu­mić. - Radzę sobie. Mówię ci o tym, bo uważam, że powin­naś wiedzieć. To powraca.

- Spodziewam się też, że powiesz mi, gdyby sprawa cię przerosła. Dla dobra was obu. Sądzę, że na obecnym etapie twoja empatia może jej pomóc. Nixie ją wyczuwa, a to zwiększa jej poczucie bezpieczeństwa. Nie jesteś tylko osobą, której ufa. Jesteś jej wybawicielką.

Eve odwróciła się, by otworzyć drzwi.

- Sama siebie uratowała.

Wszedłszy do środka, Eve musiała na chwilę przysta­nąć, by sobie przypomnieć położenie pokoju zabaw.

- Gdybyś znowu musiała o tym porozmawiać...

- Dam ci znać. - Eve zamknęła drzwi, kończąc tym ge­stem temat. - Tędy. Mamy ją na monitorach. Nosi nadajnik.

- Im więcej zabezpieczeń, tym lepiej.

- A skoro mowa o osobach, którym ufa, to rozmawiałam z prawnymi opiekunami Nixie, rodzicami Linnie Dyson. Wciąż są w rozsypce. Pomyślałam, że gdybyś ty z nimi po­rozmawiała, przyjęliby to lepiej niż kolejną wizytę policji.

- Zrobię, co w mojej mocy. Bez wątpienia byłoby do­brze dla Nixie, gdyby mogła z nimi porozmawiać. Im także by to pomogło.

Eve przystanęła. Słyszała już dzwonki i popiskiwania automatów. Zostawili drzwi do pokoju zabaw otwarte.

- Jeszcze jedno, zanim wejdziemy. To porwanie Meredith Newman. Oczywiście chodziło im o ochronę własnych tyłków i było to posunięcie logiczne. Ale też brawurowe. W biały dzień, na oczach świadków. Podejmowanie równie ryzykownej akcji musi sprawiać im satysfakcję. Są doskonale zorganizowani, działają z zimną głową i zimną krwią, ale to musi ich kręcić.

- Ludzie, którzy nawet rutynowo przeprowadzają ryzy­kowne akcje, odczuwają przypływ adrenaliny. To jeden z powodów, dla których wybierają tę robotę.

- A im więcej wydobędą z Newman, tym przypływ ad­renaliny będzie większy.

- Tak.

Eve głośno odetchnęła.

- Ona nie żyje, prawda? Kiedy uznają, że przekazała im wszystkie posiadane informacje, nie będą mieć powo­dów, żeby pozostawić ją przy życiu.

- Niestety, zgadzam się z tobą. Nie byłaś w stanie jej uratować.

- Mogłam przewidzieć pewne sprawy, przydzielić ochronę wszystkim zainteresowanym stronom. Ale tego nie zrobiłam. - Eve niespokojnie wzruszyła ramionami. - Rozmyślanie o tym niczego nie zmieni, więc teraz zajmę się przyszłością. - Gestem wskazała pokój. - Są tam. Świadczy o tym ten szalony hałas.

- Powinnaś iść ze mną. Nixie musi widywać cię regular­nie - powiedziała Mira, gdy Eve instynktownie się cofnęła. - Żeby kojarzyć mnie jako osobę związaną z tobą, bo dzię­ki temu będzie się czuła przy mnie bezpiecznie. Nie mu­sisz z nami zostawać.

- Dobrze. Chryste.

Nixie stała na taborecie i naciskała guziki automatu do gry. Eve zauważyła, że był to ten z policjantami i złodzieja­mi, który Roarke lubił najbardziej.

Trueheart zachęcał ją okrzykami; wyglądał przy tym na mniej więcej dwa lata starszego od swojej podopiecznej.

- Trafiłaś, trafiłaś! Rozwal ich, Nix! Pogoń za uzbrojo­nymi podejrzanymi! Jesteś świetna!

Na twarzy dziewczynki pojawił się cień uśmiechu, choć nie objął oczu utkwionych w automacie i zmarszczonego w skupieniu czoła.

Eve poczuła zapach popcornu i zobaczyła miskę na jed­nym ze stołów. Ekran ścienny z dźwiękiem ustawionym na poziom krzyku przedstawiał jeden z klipów Mavis. Sama Mavis Freestone, odziana w niewiele więcej niż makijaż, wiła się pomiędzy prawie nagimi piratami. W świecie Ma­vis czarne przepaski nosiło się nie tylko na oczach, zauwa­żyła Eve.

Rozpoznała piosenkę. Coś o tonącym sercu i wraku mi­łości.

- Nie jestem pewna, czy ten klip, jakkolwiek zabawny, nadaje się dla dziewczynki w wieku Nixie.

- Co? - Eve spojrzała na Mirę. - A, cholera. Mam to wy­łączyć?

- Nieważne. - Mira poklepała ją po ręce i poczekała, aż Nixie straci punkt.

- Wciąż nie mam wysokiego wyniku.

- Położyłaś mnie na łopatki - przypomniał jej Trueheart.

- Ale nie mogę pobić Roarke'a. Może oszukuje.

- Wcale bym się nie zdziwiła - wtrąciła Eve. - Ale ob­serwowałam go przy grze. Z nim po prostu nie można wy­grać.

Miała nadzieję, że swobodny, wesoły ton sprawi, że Ni­xie pozostanie w dobrym nastroju. Jednak gdy dziewczyn­ka zeszła z taboretu i spojrzała na Eve, w jej wzroku malo­wało się tylko pytanie.

- Nie - odparła Eve z napięciem. - Jeszcze nie. Kiedy ich złapiemy, ty pierwsza się dowiesz.

- Witaj, Nixie. - Mira podeszła do automatu. - Może nie uzyskałaś wysokiego wyniku, ale jestem pod wraże­niem.

- Nie jest dość dobry.

- Jest dobry, o ile to najlepszy, na jaki cię stać. Może Roarke kiedyś z tobą zagra i nauczy cię paru sztuczek.

Na buzi dziewczynki zapłonęła ciekawość.

- Tak myślisz?

- Sama go o to zapytaj. Cześć, funkcjonariuszu Trueheart.

- Miło panią widzieć, pani doktor.

- Znasz wszystkich w policji? - zapytała Nixie.

- Nie wszystkich, choć wielu. Chciałabym znowu z tobą porozmawiać, Nixie, ale zastanawiam się, czy najpierw nie mogłabyś mi pokazać, jak się gra na tym automacie. Wy­daje się, że to niezła zabawa.

- Chyba tak. Jeśli chcesz.

- Chcę. Wyłączymy teraz ekran.

- Ale to Mavis. Jest super.

- Och, ja też tak myślę. - Mira uśmiechnęła się, gdy dziewczynka spojrzała na nią podejrzliwie. - Mam w do­mu kilka jej płyt. Wiedziałaś, że porucznik Dallas i Mavis to przyjaciółki? Bardzo dobre przyjaciółki.

- Bujasz! - Nixie natychmiast przygryzła wargi. - Prze­praszam, nie powinnam krzyczeć na dorosłych.

- Wszystko w porządku. Byłaś zaskoczona. Eve?

- Tak? - Eve zastanawiała się, dlaczego widok prawie nagiej Mavis i jej towarzyszy na ekranie miałby być nie­stosowny dla dziecka, które na własne oczy widziało zabi­tych najbliższych. - A tak, tak, Mavis i ja kumplujemy się.

- Rozmawiasz z nią na żywo?

- Jasne.

- Przychodzi do tego domu?

- Bardzo często. - Eve została potraktowana długim, nieruchomym spojrzeniem. Przestąpiła z nogi na nogę. Po­myślała o ochronie i procedurach. Poczuła, jak to spojrze­nie przepala ją do kości. - Posłuchaj, jeśli się okaże, że obie znajdziemy wolną chwilę, może do nas wpadnie. Po­znasz ją... i w ogóle.

- Naprawdę?

- Nie, na niby. Jezu, dziecko!

- Nie powinnaś tak przy mnie mówić - poinformowała ją Nixie surowo.

- Więc się odwróć, żebym mogła tak mówić za tobą. Wszystko w porządku, Mira? - zapytała cokolwiek despe­rackim tonem. - Mam robotę.

- Możesz iść.

- Trueheart, idziesz ze mną.

- Tak jest. Do zobaczenia, Nixie.

Nim doszła do drzwi, dziewczynka ją dogoniła.

- Słuchaj, wszyscy mówią do ciebie „Dallas” - powie­działa, gdy Eve się odwróciła. - Tylko ona nie, ta doktor.

- No i co z tego?

- Idziesz teraz do pracy?

- Nie, będę na razie pracować w domu.

- Okay. - Dziewczynka ruszyła w stronę Miry. - Pokażę ci teraz, jak się na tym gra.

Okazało się, że „na razie” trwa wiele godzin. McNab może i przesadzał z padaniem na twarz, ale Eve była pew­na, że zaraz ona sama padnie. Sprawdzała listę za listą i czekała, czy powtórzą się na nich jakieś nazwiska. Kiedy zaszło słońce i w pomieszczeniu zrobiło się mroczno, zapro­gramowała kolejny dzbanek kawy.

- Jedzenie - oznajmił Roarke, wchodząc do pokoju. - Odesłałaś zespół do domu, żeby ludzie coś zjedli, odpoczęli, zregenerowali siły. Zrób to samo dla siebie.

- Pojawi się jakaś zgodność. Musi się pojawić.

- Komputer może sprawdzać listy, kiedy będziesz ja­dła. Idziemy na dół.

- Dlaczego na dół... och. - Przesunęła dłońmi po twa­rzy. - Jasne. O czym będziemy z nią rozmawiać?

- Jestem pewny, że coś wymyślimy.

- Wiesz co? Ona mnie trochę przeraża. Myślę, że wszystkie dzieci takie są. Jakby wiedziały o czymś, o czym myśmy zapomnieli, a mimo to zasypują nas gradem pytań. Ale zrobiło na niej wrażenie, kiedy Mira jej powiedziała, że przyjaźnię się z Mavis.

- Ach. - Roarke usiadł na rogu biurka. - Fanka Mavis. Rozległy temat do rozmowy.

- I chce, żebyś z nią zagrał w pinball. Wygląda na to, że ma zmysł rywalizacji. Trochę ją martwi, że nie może pobić twoich wyników.

- Naprawdę? - Roarke uśmiechnął się szeroko. - Po ko­lacji z przyjemnością z nią zagram. Będę miał praktykę na przyszłość, gdy doczekamy się własnego potomstwa.

Nie zbladła, choć oczy jej się zaszkliły.

- Próbujesz mnie skusić?

- Nie mogę się oprzeć. Chodź - wyciągnął ku niej dłoń. - Bądź grzeczną dziewczynką i zjedz z nami kolację.

Nim zdążyła wstać, zapiszczał jej komunikator.

- Chwilę - powiedziała, widząc na ekranie domowy nu­mer komendanta. - To Whitney. - Mimowolnie wyprosto­wała się na krześle. - Dallas.

- Porucznik Dallas, dokonano ataku na bezpieczny dom przy Dziewięćdziesiątej Drugiej.

- Dziewięćdziesiąta Druga. - Nie ufając własnej pa­mięci, postukała w klawisze. - Preston i Knight.

- Obaj nie żyją. Teraz Eve zbladła.

- Słucham, panie komendancie?

- Zginęli na służbie. - Wyraz twarzy miał ponury, głos obojętny. - Ominięto system bezpieczeństwa. Obaj poli­cjanci zostali zabici. Proszę natychmiast stawić się na miejscu przestępstwa.

- Tak jest, panie komendancie, inne domy...

- Skierowano dodatkowe oddziały. Przysyłają raporty. Spotkamy się na miejscu.

Kiedy ekran pociemniał, Eve zastygła w bezruchu. Ro­arke obszedł biurko i położył jej dłoń na ramieniu.

- Osobiście ich wybrałam, Prestona i Knighta. Bo byli dobrymi, solidnymi gliniarzami. Mieli intuicję. Gdyby do­szło do ataku na domy, chciałam, żeby chronili je dobrzy gliniarze z intuicją.

- Przykro mi, Eve.

- Nie musiałam przenosić stamtąd świadka. Nie musia­łam nikogo tam posyłać, ale to był jeden z adresów, które Newman znała, więc należało go chronić. Ona też jest już martwa. Jak kamień. Liczba ofiar wzrosła do ośmiu. - Pod­niosła się z krzesła, sprawdziła pas z bronią. - Dwaj dobrzy policjanci. Będę ich ścigać jak psy.

Nie protestowała, gdy oznajmił, że z nią pojedzie. Chciała, by prowadził, musiała odzyskać panowanie nad sobą.

Kiedy zbiegła na dół i włożyła kurtkę, do holu weszła Nixie.

- Miałaś przyjść na kolację.

- Musimy wyjść. - W głowie Eve płonął gniew, na razie jednak potrafiła go stłumić.

- Na kolację?

- Nie. - Roarke podszedł do Nixie i pogładził ją deli­katnie po włosach. - Porucznik Dallas musi jechać do pra­cy. Ja jej pomogę, ale wrócimy tak szybko, jak się da.

Dziewczynka spojrzała na niego i na powrót utkwiła wzrok w Eve.

- Znowu ktoś nie żyje?

Eve miała zamiar zaprzeczyć, skłamać, zdecydowała jednak, że lepsza będzie prawda. - Tak.

- A jeśli tu przyjdą, jak was nie będzie? Jeżeli ci źli lu­dzie przyjdą, kiedy was nie będzie? Co wtedy...

- Nie będą w stanie wejść do środka. - Roarke powiedział to tak rzeczowo, że trzeba było mu wierzyć. - Popatrz tutaj. - Wyjął z kieszeni mały aparat i kucnął. - Weź to. Je­śli będziesz się bała, powiedz Summersetowi albo jedne­mu z policjantów, którzy są w domu. A jeśli nikomu nie będziesz mogła powiedzieć, naciśnij guzik. Widzisz?

Przysunęła się ku niemu, muskając swymi jasnymi wło­sami jego czarną czuprynę.

- Co się wtedy stanie?

- Dostanę sygnał. Kiedy naciśniesz tutaj i mój komuni­kator dwukrotnie zapiszczy, będę wiedział, że się boisz. Ale nie korzystaj z tego, dopóki naprawdę nie będziesz musiała. Zgoda?

- Mogę nacisnąć teraz, żeby sprawdzić, czy działa? Uśmiechnął się do niej.

- Doskonały pomysł. Naciśnij.

Położyła palec na wskazanym klawiszu. Jego komuni­kator dwa razy zapiszczał.

- Działa.

- Tak. Mieści się tutaj, zobacz. - Wsunął aparat do jej kieszeni i wyprostował się. - Wrócimy tak szybko, jak się da.

Summerset kręcił się niedaleko. Roarke posłał mu włas­ny sygnał, wkładając płaszcz.

- Pani porucznik, jestem gotowy - powiedział. Summerset zrobił kilka kroków, by ująć Nixie za rękę, dziewczynka jednak nie ruszyła się z miejsca, dopóki Eve i Roarke nie zniknęli za drzwiami.

- Dlaczego on mówi do niej „pani porucznik”? Dlacze­go nie nazywa jej Dallas jak inni?

- On w taki sposób wyraża czułość. - Summerset uścis­nął rączkę dziewczynki. - Może dzisiaj zjemy w kuchni?

To nie była wściekłość. Eve nie wiedziała, jakim sło­wem nazwać to uczucie ściskające gardło, żołądek, głowę, jelita, kiedy patrzysz na martwych ludzi, których sama wy­słałaś. Których wysłałaś na śmierć.

Śmierć na służbie była ryzykiem, które wszyscy podej­mowali. Jednakże ta świadomość nie zmniejszała ucisku, nie w sytuacji, gdy to ona wydała ostatni rozkaz.

Inni policjanci stali niczym milcząca ściana. Miejsce zbrodni zostało zabezpieczone. Teraz przyszła kolej na Eve.

Bezpieczny dom mieścił się w baraku typowym dla ery po wojnach miejskich, tanim, z założenia prowizorycznym. Tymczasem wciąż stał, wąskie, piętrowe pudełko wciśnięte między inne wąskie pudełka, podobnie jak one przytłoczo­ny i zdeklasowany solidnością budynków, które przetrwały wojny, oraz smukłością zbudowanych w pełnym napięć okresie późniejszym.

Eve wiedziała, że miasto kupiło go, jak zresztą wiele in­nych, za grosze. Dokonywano jedynie absolutnie niezbęd­nych remontów, choć systemy bezpieczeństwa były bar­dziej niż przyzwoite, z kamerami obejmującymi cały teren i kilkupoziomowymi alarmami.

Mimo to mordercy weszli do środka. Nie tylko weszli, ale zamordowali dwóch doświadczonych gliniarzy.

Knight wciąż miał broń w kaburze, broń Prestona leża­ła bezużytecznie u podstawy schodów, on sam natomiast, zalany krwią, był rozciągnięty na stopniach.

Knight leżał na brzuchu niedaleko kuchni, przed nim na podłodze walały się kawałki potłuczonego talerza z we­getariańską szynką z ryżem i kubek, z którego wylała się kawa.

Ekran rozrywkowy pokazywał mecz w Arena Bali. Mo­nitory systemu ochrony były czarne.

- Pierwszy był Knight - powiedziała Eve lekko zduszo­nym głosem, nadal jednak z uwagą oglądała miejsce zbrodni i rejestrowała swoje wrażenia. - Dostał, kiedy wy­chodził z kuchni. Zaskoczyli go. Gdyby pierwszy był Pre­ston, Knight wyjąłby broń. W tej sytuacji Preston ruszył z odbezpieczoną bronią, ale nie zdążył. - Uklękła, podniosła broń. - Wystrzelił co najmniej raz, zanim zginął. Za­cznijcie przesłuchania. Chcę wiedzieć, czy ktoś słyszał wy­strzały albo krzyki. Czy widział pieprzonego karalucha przechodzącego tą ulicą.

- Pani porucznik... - Nieznacznie odwróciła głowę, a wyraz jej twarzy sprawił, że funkcjonariusz urwał. - Tak jest.

- Poderżnęli im gardła - to ich ulubiona zabawa. Nie zdołaliby jednak poderżnąć gardeł gliniarzom bez walki, musieli ich najpierw obezwładnić. Mieli lasery - stwierdzi­ła, badając słabe ślady osmalenia na koszuli Prestona. - Bez wątpienia. Tym razem nie ryzykowali, nie zamierzali przecież zabijać dzieci. Weszli od frontu. Do jasnej cholery, jak im się to udało? Jak unieszkodliwili system w tak krót­kim czasie, że przyłapali dwóch gliniarzy ze spuszczonymi spodniami?

- To normalny system policyjny - powiedział Roarke spokojnie, w jej głosie bowiem usłyszał coś więcej niż tyl­ko wściekłość. Usłyszał ból. - Dobry system, ale standar­dowo używany przez całą policję. Jeśli słusznie podejrze­wamy, że dysponują dogłębną wiedzą elektroniczną, byli w stanie przejść przez te drzwi w niecałe dwie minuty. A raczej w minutę z hakiem przy użyciu sprzętu, którym prawdopodobnie dysponowali.

- To byli dobrzy gliniarze - przypomniała mu. - Za do­brzy, żeby nie zareagować na tego rodzaju włamanie. Knight w kuchni robi sobie kanapkę. Tam jest monitor. Na piętrze też są monitory. Z ekranu znika obraz, momental­nie przechodzisz na Kod Czerwony. Co oznacza, że jednak nie od razu zniknął. Dlaczego Preston jest na piętrze?

Przekroczyła ciało, kałużę krwi i poszła na górę.

Były tam dwie sypialnie i jedna łazienka. Wszystkie okna, zakratowane i pozbawione zasłon, miały ekrany bez­pieczeństwa. Eve wzięła komunikator leżący w pierwszej sypialni i wywołała ostatnią transmisję.

Nagrany został tylko głos - jej głos: „Mówi Dallas, po­rucznik Dallas. Podejrzanych aresztowano. Powtarzam, podejrzanych aresztowano i aktualnie są przewożeni do aresztu. Macie zejść z posterunku i zgłosić się w centrali”.

- Kurwa - mruknęła Eve.

Pani porucznik?”. W głosie Prestona brzmiało zdziwie­nie, ale nie było podejrzliwości. „Mówi pani z domowego łącza”.

Jestem tego świadoma. Przyjęliście rozkaz?”.

Tak, pani porucznik, ale...”.

Wyłączam się”.

Cholera jasna”. Teraz Preston był zaniepokojony, nie od razu się wyłączył. „Hej, Knight! Dallas zaobrączkowała tych drani... Skąd mam wiedzieć, jak zwykle zasypała mnie informacjami. Narobiła mi...”.

Rozległ się ogłuszający huk, krzyk, a potem odgłos bieg­nących stóp.

- Symulator głosu - powiedział Roarke za plecami Eve. - Fatalnie nagrany, twojemu głosowi brak modulacji. Po­dejrzewam, że gdyby miał chwilę, uświadomiłby to sobie i skontaktował się z tobą.

- Jeden przy symulatorze, dwaj wchodzą. Jednego poli­cjanta zajmują rozmową przez odpowiednio długi czas. Do­bry sprzęt obserwacyjny, może czujniki ciepłoty ciała. Wiedzieli, gdzie są policjanci. Jeden na górze, drugi na do­le. Załatwili Knighta, nim zdążył mrugnąć, ale Preston się zorientował, że coś jest nie tak. Zastrzelili go, więc nie zdą­żył dać znać, że wpadli w kłopoty.

- Gdyby tamci mieli czujniki, wiedzieliby, że są tu tyl­ko dwie osoby, obie dorosłe.

Eve wywołała przez komunikator wydział elektroniczny.

- W niektórych schroniskach są zimne pokoje po to, że­by tego rodzaju sprzęt nie zadziałał. Osoba ochraniana mo­że w nich przebywać niewykryta. Nie miało sensu wcześ­niej tego sprawdzać, skoro znali adresy.

Opuściła pokój i zeszła na dół. Gdy była na ostatnim stopniu, w drzwiach frontowych pojawił się Whitney.

- Panie komendancie.

- Pani porucznik. - Whitney kiwnął głową w stronę Roarke'a, później podszedł do pierwszego ciała. Nie odry­wając wzroku od zabitego policjanta, powiedział głosem niebezpiecznie łagodnym: - Jeszcze nie poznali naszego gniewu, ale poznają. Proszę o raport.

Eve szczegółowo zrelacjonowała swoje ustalenia, tłu­miąc burzę szalejącą w jej myślach.

Stała koło Morrisa, który dokonywał oględzin ciał.

- Najpierw dostali po kulce. Obaj w środek tułowia. Preston zszedł cztery albo pięć stopni. Zorientował się. Niewykluczone, że postrzelił jednego ze sprawców. Nie ma śladów po pocisku na ścianach. Technicy dokładnie to sprawdzili. Brak osadu. Brak pocisku. Ktoś, kto wystrzelił, trafił w cel. Przypuszczam, że raczej się zgiął wpół, niż upadł. Będę wiedział więcej, kiedy wezmę go na stół, ale siniaki i pozycja ciała świadczą, że siła pocisku odrzuciła go do tyłu, później się zgiął i osunął. Gardło poderżnięto mu, kiedy leżał.

- Musieli podnieść głowę Knightowi, żeby przeciąć mu gardło. Zatoczył się do tyłu, talerz i kubek wyleciały mu z rąk. Padł na podłogę i przetoczył się na brzuch. - Eve po­deszła do drzwi frontowych. - Weszli razem, jeden wypro­stowany, drugi przygarbiony. Ten ostatni strzela do Knighta, świadczy o tym trajektoria pocisku. Wyprostowany celuje w Prestona. Szybko i gładko. - Ilustrowała swoje słowa, idąc z wyciągniętą bronią ku schodom. - Jeden zaj­muje się Knightem. - Opanowana, podeszła do ciała, unio­sła głowę za włosy, udała, że przesuwa nożem po gardle. - Tym razem zrobili to lewą ręką. Zręczni dranie. W prawej mieli pistolety, w lewej noże.

Morris w milczeniu ją obserwował.

- Drugi idzie do Prestona, pochyla się, podrzyna mu gardło. Wojskowy chwyt, jedno szybkie cięcie. Następnie rusza na górę, podczas gdy wspólnik zajmuje się parte­rem. W przypadku budynku tej wielkości w niespełna dziewięćdziesiąt sekund są w stanie stwierdzić, że nikogo tu nie ma.

- Już zdążyłaś sprawdzić?

- Tak, przeszłam przez wszystkie pomieszczenia. Wcho­dzą, wychodzą. Trzy minuty. Plamy krwi prowadzące do kuchni i toalety z pewnością należą do Knighta. Na górze jest krew Prestona. Kapała z noży i kombinezonów ochron­nych. Ślady, wzór krwawych plam dowodzą, że sprawcy po­ruszali się szybko. Popatrz. - Ruszyła do kuchni, machnęła bronią na prawo i lewo. - Widzisz krew tutaj? Przystaje, ogląda pomieszczenie, wchodzi. - Eve spojrzała na schody. - Preston nie powinien był wybiegać na schody, nie miał tam żadnej ochrony. Jest martwy w ciągu dwóch sekund, w czasie których działa bez zastanowienia, bo myśli o part­nerze, zamiast zdać się na intuicję gliniarza. - Włożyła broń do kabury. - Cholera.

- Masz rację. Teraz ja się nimi zaopiekuję, Dallas. - Nie dotknął jej, dłonie miał pomazane krwią, ale jego spojrze­nie było wyraziste niczym uścisk.

- Pogrzebiemy ich za to żywcem, Morris.

- Tak.

Eve wyszła na ulicę. Dziennikarze rozeszli się po wysłu­chaniu krótkiego oświadczenia Whitneya. Mieli artykuły do napisania, pomyślała.

Zobaczyła jednak Nadine, która stała z Roarkiem koło jej wozu. Poczuła zimne ukłucia gniewu. Ruszyła w ich kie­runku, gotowa rozerwać dziennikarkę na strzępy, nie oszczędzając przy tym męża, ale w tym momencie Nadine odwróciła się ku niej.

Twarz miała zalaną łzami.

- Znałam ich - powiedziała, nim Eve zdążyła otworzyć usta. - Znałam obu.

- Dobra. - Gniew ustąpił, zabierając owe zimne ukłu­cia. - Dobra.

- Knight... Flirtowaliśmy. Takie żarty, żadne z nas nie traktowało tego poważnie, ale flirtowaliśmy. - Głos jej się załamał. - Preston pokazywał zdjęcia swojego synka.

- Wiem. Powinnaś wziąć sobie wolne, Nadine. Kilka dni.

- Wezmę, jak ich złapiesz. - Otarła policzki palcami. - Nie wiem, dlaczego tak to odebrałam. Nie po raz pierwszy ktoś, kogo znałam...

- Niewykluczone, że Preston jednego postrzelił. Mówię ci to jak przyjaciółka przyjaciółce, nie jak policjantka re­porterce. Bo ich znałaś. Ja też ich znałam, a myśl, że może jednego postrzelił, pomaga mi.

- Dzięki.

- Muszę tu skończyć, opieczętować, pojechać do cen­trali - powiedziała Eve do Roarke'a. - Nie wiem, kiedy wrócę do domu.

- Zadzwoń, jak wrócisz, dobrze?

- Jasne. - Pomyślała o tym, co mówił wcześniej o ryzy­ku, które zmuszona jest podejmować. A także o tym, co czuje jej mąż, gdy widzi martwych, zalanych krwią poli­cjantów.

Tak więc pomimo obecności Nadine, funkcjonariuszy, techników, kilku gapiów, których jeszcze trzeba rozpędzić, Eve podeszła do Roarke'a, ujęła jego twarz w dłonie i przycisnęła usta do jego ust.

- Mogę ci załatwić przejażdżkę radiowozem. Uśmiechnął się do niej.

- Wcale nie sprawiłoby mi to przyjemności. Sam za­troszczę się o powrót do domu. Nadine, podwiozę cię.

- Jeśliby ktoś mnie tak pocałował, z radości poszybo­wałabym na orbitę, choć na razie wystarczy mi podwiezie­nie. Dallas, gdybyś potrzebowała dodatkowych informacji, kolejnej pary dłoni albo oczu, jestem do dyspozycji. W tej ofercie nie ma żadnych haczyków.

- Będę o tym pamiętać. Później. - Eve odwróciła się i poszła do wąskiego pudełka, w którym unosił się zapach śmierci.

ROZDZIAŁ 11

Wieści o policjantach ginących na służbie rozchodzą się szybko. Kiedy Eve przekroczyła próg centrali, wiadomość zdążyła przedrzeć się przez labirynt korytarzy, wsunąć do boksów i gabinetów, sprawić, że powietrze było gęste od gniewu.

Weszła do sali ogólnej i przystanęła. Przemowy nie by­ły jej mocną stroną, wolała odprawy i rozkazy. Ludzie za­sługiwali jednak, by o tym usłyszeć od niej jako ich do­wódcy.

Siedzieli przy biurkach, odbierali połączenia, pisali ra­porty. Kilku przyjmowało zeznania od cywilów, którzy albo padli ofiarą przestępstwa, albo sami byli przestępcami.

W powietrzu unosił się zapach kiepskiej podrabianej kawy, mdłego substytutu cukru i czyjegoś tłustego obiadu. Pod tym wszystkim wyczuwało się wściekłość, dojrzały, bo­gaty, niebezpieczny aromat.

Na widok Eve gwar panujący w sali umilkł, tylko jeden z zeznających wciąż cicho, łzawo szlochał. Łącza brzęczały, ale nikt nie zwracał na nie uwagi.

Eve wiedziała, że ma mundur pobrudzony krwią, wie­działa też, że dostrzegli to wszyscy policjanci obecni w sali i że wiedzą, czyja to krew.

- Detektywi Owen Knight i James Preston zginęli na służbie dzisiaj około dwudziestej piętnaście. Zostali zamordowani podczas wykonywania obowiązków. Detektyw Knight pozostawił matkę, ojca i siostrę. Detektyw Preston osierocił żonę i trzyletniego synka, a także rodziców i dziad­ków. Można na ich nazwiska dokonywać wpłat na Fundusz Wdów i Sierot. Detektyw Jannson, proszę koordynować.

- Tak jest. - Wywołana kobieta kiwnęła głową. - Czy może nam pani podać szczegóły, pani porucznik?

- Przypuszczamy, że wypadki dzisiejszego wieczoru łą­czą się z morderstwami w domu Swisherów, gdzie zabito pięć osób, w tym dwoje dzieci. Preston i Knight, podobnie jak każdy z nas, mieli obowiązek chronić mieszkańców No­wego Jorku, służyć im, zapewnić bezpieczeństwo. My z wy­działu zabójstw mamy z kolei obowiązek służyć tym, którym odebrano życie. Zamykamy sprawy i tę też za­mkniemy. Dla pięciorga ofiar mordu w domu Swisherów i krewnych, których pozostawili. Teraz przestępcy zabili dwóch naszych kolegów. Nie spoczniemy, dopóki nie zła­piemy sprawców. - Odczekała sekundę, ale w sali panowa­ło absolutne milczenie. - Do tego czasu wszelkie prośby o urlop oraz zwolnienia lekarskie muszą zostać potwier­dzone przeze mnie albo oficera dyżurnego. Będziecie pra­cować nad tą sprawą dodatkowo, nie przerywając zwyk­łych zajęć, i codziennie składać raporty. Na koniec zmiany wszyscy mają zgłaszać się do sali odpraw ze szczegółowymi raportami i po zlecenia. Będziemy ich ścigać i złapiemy. To wszystko.

Nie usłyszała żadnych narzekań na dodatkową pracę, gdy szła do swojej klitki i zamykała za sobą drzwi.

Wzięła kawę i usiadła.

Przedstawiciel wydziału i policyjny terapeuta przeka­zali już rodzinom zabitych smutną wiadomość. Przynaj­mniej tego jej oszczędzono. Będzie musiała porozmawiać z nimi na uroczystościach pogrzebowych.

Pragnęła móc powiedzieć: „Mamy drani, którzy to zrobili. Którzy zabili ci męża, syna, brata. Którzy zabrali ci ojca”.

Uszczypnęła się w nos, później wstała, by przypiąć do tablicy fotografie z miejsca zbrodni.

Potem usiadła i zaczęła pisać raport.

Żadne z pozostałych schronisk nie zostało zaatakowa­ne. Nie zrobiliście tego, pomyślała, bo wiedzieliście, że wa­szego celu w nich nie ma. Zrozumieliście to, kiedy zastali­ście dwóch uzbrojonych gliniarzy pilnujących pustego budynku.

Zabicie ich było teatralnym gestem, uznała Eve. Wiado­mością. Nie było potrzeby podrzynać gardeł postrzelonym policjantom. Decyzja taka podjęta została wcześniej. To była część misji. Wykończyć każdego, kto jest w domu, ko­lejna czystka.

A jaka to wiadomość? Po co dodawać zabójstwo poli­cjantów do tamtej zbrodni, skoro wiadomo, że policja no­wojorska skieruje do tej sprawy wszystkie swoje siły? Po­nieważ myślicie, że jesteście lepsi: sprytniejsi, szybsi, lepiej wyekwipowani. Wiecie, że was namierzymy. Mamy dziewczynkę, a wam na niej zależy.

Newman z pewnością powiedziała wam, że mała nie jest w stanie was zidentyfikować. Ale jest szczegółem, nie­doróbką, a wy nie możecie ryzykować.

Ja bym tego nie zrobiła, pomyślała Eve. Nie zaryzyko­wałabym pozostawienia tej luźnej nitki, skoro wszystkie kroki planowałam z taką skrupulatnością. To nie zostało załatwione i stanowi coś w rodzaju zniewagi. Wymknęła się wam jakaś smarkula?

Duma z pracy. Eve odchyliła się do tyłu i przeciągnęła. Żeby być dumnym ze swej pracy, trzeba być w niej choler­nie dobrym. A misja nie będzie ukończona, dopóki Nixie Swisher żyje.

- Więc co zrobicie teraz? - zapytała na głos. - Co zro­bicie?

Rozległo się głośne pukanie do drzwi i w progu stanę­ła Peabody.

- Nie wezwałaś mnie. Dowiedziałam się z ekranu.

- Potrzebna mi jesteś jutro. Świeża i wypoczęta.

- Bzdury.

Eve starała się zachować spokój, choć krew zaczęła jej krążyć szybciej.

- Posuwasz się za daleko.

- Jestem twoją partnerką. To także moja sprawa. Zna­łam tych ludzi.

- Jestem twoją przełożoną i musisz być ostrożniejsza, jeśli nie chcesz dostać nagany za niesubordynację do akt.

- Pieprzyć moje akta. I ciebie też, skoro sądzisz, że mo­że mnie to obchodzić.

Eve wolno podniosła się z krzesła. Peabody wysunęła podbródek, zacisnęła zęby i pięści.

- Chcesz mnie uderzyć, pani detektyw? Zanim zdążysz się zamachnąć, będziesz siedziała zakrwawiona na tyłku.

- Może.

Przez cały ten czas, gdy razem pracowały, Eve widywała Peabody zirytowaną, zranioną i smutną, rwącą się do awantu­ry, nigdy jednak nie widziała, by aż tak gotowała się z gniewu. Należało natychmiast coś zrobić. Wymierzyć cios, cofnąć się.

Równie szybko podjęła decyzję, że tego nie zrobi. Wpa­trywała się w partnerkę spokojnym wzrokiem, zachowując czujną postawę.

- Jesteś piękna, kiedy się gniewasz. Peabody zamrugała.

- Dallas...

- Taka gorąca. Gdyby podobały mi się dziewczyny, na­tychmiast bym się na ciebie rzuciła.

Podbródek Peabody zadrżał, usta wygięły się w nie­chętnym uśmiechu. Kryzys minął.

- Nie wezwałam cię z powodów, które ci podałam. Tylko dlatego... - Eve wysunęła dłoń ruchem szybkim jak smag­nięcie biczem i uderzyła Delię w żebra.

Ta wstrzymała oddech, jej twarz straciła kolory, a zaraz potem pozieleniała.

- To było podłe. Nawet jak na ciebie.

- Jasne. Nie wróciłaś jeszcze w stu procentach do zdro­wia. A jak nie jesteś w pełni sprawna, nie mam z ciebie po­żytku. - Eve podeszła do automatycznego kucharza i zamó­wiła butelkę wody, podczas gdy oparta o biurko Peabody z trudem łapała oddech. - Nie mogę sobie pozwolić na martwienie się o ciebie, a się martwię. Nie lubię patrzeć, jak cierpisz.

- I dlatego walnęłaś mnie w żebra.

- To, że to klepnięcie nazywasz walnięciem, powinno dać ci do myślenia. - Podała partnerce wodę. - O mało nie umarłaś.

- Chryste, Dallas.

- O mało nie umarłaś - powtórzyła Eve. To była rozmo­wa między partnerkami pozostającymi w związku silniej­szym niż małżeństwo. - Bałam się, że umrzesz. Bardzo się bałam.

- Wiem - odparła Peabody. - Rozumiem.

- Zgodziłam się na twój powrót do pracy, bo lekarze orzekli, że możesz pełnić lżejsze obowiązki. Ta sprawa nie zapowiada się na lekką. Nie zdejmuję cię, bo wiem, że gdy­bym była na twoim miejscu, do czego nigdy nie dojdzie, najpierw trzeba by mnie pozbawić przytomności, nim zgo­dziłabym się włożyć stopy w te różowe buty...

Usta Peabody drgnęły.

- Łosoś.

- Co, jesteś głodna?

- Nie. - Peabody łyknęła wody i wybuchnęła śmie­chem, ale zaraz się skrzywiła i pomasowała sobie żebra. - Chodzi o buty. Tak nazywa się ten kolor: łososiowy.

- To tylko utwierdza mnie w mojej decyzji. Rybne bu­ty, też coś. Więc... Boże, o czym ja mówiłam?

- Nie zdejmujesz mnie, bo....

- Bo gdybym była na twoim miejscu, tylko dzięki pracy mogłabym przestać myśleć, że o mało nie umarłam.

- I tak jest. W zeszłym tygodniu kilka razy budziłam się zlana potem, co nie ma nic wspólnego z baraszkowa­niem z McNabem na materacu. Ale coraz mi lepiej, na­prawdę. Muszę pracować.

- Zgoda. Poza podanymi wcześniej powodami nie we­zwałam cię dzisiaj, ponieważ... - Wychyliła się i zamknęła drzwi. - ... ponieważ ja ich tam posłałam, Knighta i Presto­na. Ja też ich znałam, ja ich tam wysłałam, a teraz obaj są martwi. Musiałam sama sobie z tym poradzić. Zrobiłam to, dlatego zabierajmy się do pracy.

Peabody usiadła.

- Nie byłam na ciebie wściekła. No cóż, byłam, ale ła­twiej wściec się na ciebie, skupić na tym uczucia, niż...

- O tym też wiem. Weź kawę.

- Hej, zaproponowałaś mi kawę?

- Chodziło mi o to, żebyś dla mnie wzięła kawę, ale ty też możesz się poczęstować.

Peabody podniosła się z wysiłkiem i podeszła do auto­matu. Programując go, przyglądała się tablicy.

- Co mamy?

Przedstawienie szczegółów nie zajęło wiele czasu.

- Masz kopię transmisji z komunikatora? Chciałabym posłuchać.

Eve włożyła dysk i zleciła odtworzenie. Słuchając, Peabody popijała kawę.

- Blisko, choć nie całkiem. Wiesz, ta odpowiedź: „Zdaję sobie z tego sprawę”, kiedy Preston mówi, że dzwonisz z domowego wideofonu. Ja bym wiedziała, że to nie ty, ale on nie rozmawia z tobą codziennie, więc cóż, kupił to. Na początku. Gdyby miał jeszcze dziesięć sekund, zacząłby się zastanawiać: zablokowany obraz, nie zwróciłaś się do niego po imieniu, nie wymieniłaś jego stopnia, poza tym ty nie zajmujesz się takimi sprawami. Nie kontaktowałabyś się z funkcjonariuszami, nie przekazywałabyś informacji. By­łabyś zajęta podejrzanymi.

- Nie miał tych dziesięciu sekund. Idzie odebrać połą­czenie z jedynego domowego łącza w całym budynku do tego pokoju, ponieważ pokój jest zabezpieczony, przezna­czony dla świadka przebywającego w schronisku. Z do­brym sprzętem szpiegowskim mogą go zlokalizować i to im się udaje. Rozdzielają policjantów, jeden jest na dole, dru­gi na piętrze. Zatrzymują go przy łączu na tyle długo, by zdołali sobie poradzić z systemem. Nie skończyła się jesz­cze transmisja, kiedy byli już w środku.

- Kto zawiadomił o ich śmierci? Kto ich znalazł?

- Nie nadali cogodzinnego regulaminowego meldunku. Wysłano patrol. Przesłuchania na razie nic nie przyniosły.

- Te domy są dźwiękoszczelne. Nikt nie mógł usłyszeć wystrzału.

- To poziom ulicy, musieli za sobą zamknąć drzwi. Nicze­go nie pominęli. W środku jeden z nich odbezpiecza pisto­let. Knight wychodzi, krzyczy i pada, nim zdoła wyciągnąć broń. Preston reaguje, dostaje kulkę i tyle. Wykańczają ich, przeprowadzają pośpieszne przeszukanie domu - tym ra­zem nie zamierzają zostawić nikogo. No i wychodzą.

- Musieli mieć gdzieś wóz ze sprzętem obserwacyjnym, całą elektroniką.

- Trzeci człowiek. A może teraz było ich dwóch. Jeden prowadzi, drugi obsługuje sprzęt. Faceci raportują z domu, że celu tam nie ma, wóz jedzie na umówione miejsce albo wraca do bazy, a oni idą pieszo. Pieszo, bo ktoś mógłby zo­baczyć i zapamiętać, jak dwóch facetów wsiada do vana przed domem, w którym poderżnięto gardła dwóm glinia­rzom. Tam jest za dużo ludzi, spacerują, robią zakupy, wzy­wają taksówki. Ulica zupełnie nie przypomina ciemnego zaułka, w którym porwali Meredith Newman.

- Ktoś mógł zauważyć dwóch mężczyzn wchodzących i opuszczających dom.

- Mamy taką nadzieję, ale w ten sposób ryzyko było mniejsze. Dwóch pieszych, a nie dwóch wskakujących do furgonetki, co zwłaszcza po porwaniu Newman pokazywa­no na wszystkich ekranach. Lepiej zmieniać taktykę, niż tworzyć nazbyt rozpoznawalny wzór.

- Wciąż nie znamy motywów.

- Pracujemy na podstawie tego, co wiemy. Dogłębna znajomość elektroniki i sprzętu obserwacyjnego, ataki w stylu komandosów. Wielu sprawców. To jest oddział, w dodatku doskonale zgrany. Decyzję o wymordowaniu Swisherów podjęli wspólnie albo zażądał tego jeden z nich. I tu zyskujemy okazję... Co? - zawołała zirytowana, słysząc pukanie do drzwi.

- Przepraszam, pani porucznik. - W progu stała Jannson.

- O co chodzi, detektywie?

- Zaczęłam zbierać pieniądze na fundusz...

- O tym porozmawiamy później.

- Nie chodzi o fundusz, pani porucznik. Od jednego z funkcjonariuszy w dyspozytorni dowiedziałam się przy okazji, że ma w celi dziwkę, która chwali się, że wie coś o tej sprawie. Mundurowy był tym wkurzony, bo dziwka bywa u nich regularnie, pracuje na ulicy. Mundurowy uznał, że usłyszała o zamordowaniu Prestona i Knighta i zapragnęła uwagi, chwili chwały. Mało prawdopodobne, że naprawdę coś wie, ale doszłam do wniosku, że trzeba to sprawdzić. Pani porucznik, zgarnęli ją na Zachodniej Osiemdziesiątej Dziewiątej, kilka przecznic od miejsca zbrodni.

- Przyprowadź ją na przesłuchanie. Zatańczymy z nią sobie. Sprawdź, który pokój przesłuchań jest wolny.

- Już to zrobiłam. Sala A.

- Chcesz brać udział w przesłuchaniu?

Jannson się zawahała, Eve wywnioskowała z jej twarzy, że policjantka toczy wewnętrzną walkę.

- We trzy wywrzemy na nią zbyt wielką presję. Pójdę do sali obserwacyjnej.

- Niech z rejestracji przyślą jej dokumenty. Dobra ro­bota, Jannson.

Stwierdzenie, że na Ophelii Washburn życie nieco od­cisnęło swe piętno, byłoby grubym niedomówieniem. Tylko krok dzielił ją od ruiny. Była czarną kobietą o szerokich biodrach i piersiach tak ogromnych, że nie mogły być dzie­łem anioła. Obcisła bluzka, błyszcząca i ozdobiona pióra­mi, z trudem utrzymywała je na miejscu.

Jej głowę otaczała szopa białych włosów. Eve zawsze za­dawała sobie pytanie, dlaczego dziwki z ulicy uważają, że bujna fryzura jest równie pociągająca jak obfite piersi. I po co oba te atrybuty są potrzebne, skoro klienci żądają albo szybkiego numerka, albo szybkiego loda.

Pełne usta, pomiędzy którymi pobłyskiwał złoty ząb, umalowała na kolor bluzki, reszta makijażu krzyczała gło­śno: „Jestem kurwą! Pytaj o cenę!”.

Jednakże kosmetyki i dbałość o wygląd nie zdołały ukryć faktu, że Ophelia czasy świetności miała za sobą. Dobiegała pięćdziesiątki, o dziesięć lat przekroczyła wiek, w którym większość dziwek kończy karierę na ulicy i po­dejmuje pracę jako wiecznie poirytowane kelnerki albo naganiaczki w seksklubach. Czasami grały też drobne ról­ki w filmach porno.

- Ophelio - powiedziała Eve lekko, tonem przyja­cielskim. - Widzę, że masz wstrzymaną licencję, a poza tym trzykrotnie złamałaś prawo w ciągu ostatniego pół­rocza.

- Ale to było inaczej. Gliniarz powiedział, że mam przy sobie nielegalne środki, a ja mu powiedziałam, że musiał mi je podrzucić klient. Nie można im wierzyć, mówię wam. Ale policjanci mnie nie słuchali i cofnęli mi licencję. I jak mam zarobić na życie, skoro nie mogę pracować? Komu robię krzywdę? Regularnie chodzę na badania. Możecie sprawdzić w moich aktach. Jestem czysta.

- W aktach jest też uwaga, że w twoim organizmie wy­kryto exotice i go.

- No, to musiała być jakaś pomyłka albo klient mnie tym uraczył. Niektórzy smarują fiuta tym świństwem. Wy­starczy, że takiemu zrobisz loda.

Eve przekrzywiła głowę, jakby uznała tę informację za fascynującą.

- Wiesz, że po tym aresztowaniu stracisz licencję na zawsze.

- Może to pani załatwić. Może to pani dla mnie zrobić, bo ja mam coś dla pani.

- A co to jest, Ophelio?

- Najpierw niech pani to załatwi.

- Peabody, czy ja wyglądam na kogoś, komu niedawno chirurgicznie usunięto mózg?

- Nie. Bez dwóch zdań nie wyglądasz na dostatecznie tępą, żeby załatwić podobną sprawę bez uzyskania istot­nych informacji.

Ophelia wykrzywiła się do Peabody.

- Co to znaczy: istotne?

- Słuchaj, dwaj policjanci nie żyją. - Lekki, przyjazny ton Eve zmienił się w lodowaty jak atmosfera na Plutonie. - Słyszałaś o tym. Jeśli wykorzystujesz sytuację, jeśli ba­wisz się ze mną, chcąc odzyskać licencję, osobiście dopil­nuję, aby nie tylko ci ją zabrano, ale też żeby patrole tak cię nękały, że nie będziesz w stanie zrobić nikomu loda na­wet ze względu na starą znajomość.

- I po co tak się wkurzać? - Wielkie usta Ophelii jesz­cze bardziej się wydęły. - Ja tylko chciałam sobie i pani pomóc wybrnąć z kłopotu.

- W takim razie powiedz, co wiesz, a jeśli nam to pomo­że, będziesz wolna.

- Z licencją?

- Z licencją.

- Dobra. Było tak. Spacerowałam po Dziewięćdziesią­tej Drugiej. Moim stałym rejonem jest śródmieście, ale zmieniłam miejsce ze względu na obecną sytuację. Poza tym na Upper West są lepsi klienci. O tej porze mnóstwo urzędników wraca do domu po szybkim drinku. Ja do tego dokładam loda, czasami szybki numerek.

- Na ulicy.

- No... Mam umowę z gościem, który ma delikatesy. Od­palam mu procent i na zapleczu mogę spokojnie załatwiać swoje sprawy.

- Dobrze. Mów dalej.

Ophelia pojaśniała, wyraźnie ucieszona, że nie zostanie ukarana za kolejne wykroczenie.

- No więc szłam sobie ulicą. Złapałam jedną szybką ro­bótkę, to byłam w dobrym humorze. Ładna noc, pełno lu­dzi na chodniku. Mnóstwo możliwości, rozumie pani? I wi­dzę tych dwóch. Mniam, mniam. Wielkie, przystojne chłopy. Wyglądają na twardych i niebezpiecznych. Pomy­ślałam, że może mi się uda załapać na obu. Skręcam ku nim, wypinam balony. - Położyła dłonie na piersiach i je ścisnęła. - I pytam: „Co powiecie, panowie, na zabawę we troje?”. Proponuję specjalną stawkę. Stoję przed nimi. Jak chcesz złapać klienta, nie możesz się śpieszyć, musisz dobrze zaprezentować towar. Jeden z nich patrzy na mnie. Ale nie myśli przy tym, żeby mnie przelecieć, tylko żeby skopać mi dupę. Jak człowiek tak długo żyje jak ja, to zna takie spojrzenie. Nic nie powiedzieli, tylko się rozdzielili i mnie obeszli. I wtedy to poczułam.

- Co poczułaś?

- Krew. Świeżą. Możecie mi wierzyć, oni poszli w jed­ną, a ja poleciałam w przeciwną stronę. Taka byłam roz­trzęsiona, że w końcu zaczepiłam gliniarza w cywilu, a on chciał zobaczyć moją licencję. Wylądowałam w pudle i usłyszałam, jak mówią o tych dwóch zabitych na Dziewięćdziesiątej Drugiej. Więc mówię, że mam infor­macje, ale...

- Poczekaj. Widziałaś krew na ubraniach tych męż­czyzn?

- Nie, poczułam zapach.

- Skąd wiesz, że to była krew?

- Cholera, wąchała pani kiedyś krew? Zwłaszcza świe­żą? Można niemal poczuć jej smak, jakby się ssało żelazo. Mój dziadziuś miał małą farmę w Kentucky, hodował świ­nie. Byłam tam jako dziecko. Akurat bili świnie. Wiem, ja­ki zapach ma krew. A ci faceci byli zakrwawieni, to pewne jak w banku.

Eve czuła, jak jej własna krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach, ale głos miała spokojny.

- Jak wyglądali?

- Wielcy, dobrze zbudowani. Biali. Musiałam zadzierać do nich głowę, ale jestem niska, nawet w butach do pracy. Wyglądali na wielkich, bo byli tacy mocno zbudowani, ro­zumie pani?

- Byli przystojni, tak powiedziałaś.

- No tak, przystojniaki, z tego, co widziałam. Mieli oku­lary przeciwsłoneczne i czapki. Nie widziałam oczu, ale kiedy ktoś tak na ciebie patrzy, nie musisz widzieć oczu. Chyba do siebie podobni, ale byli biali, a biali czasami wy­glądają jednakowo.

- Jak byli ubrani?

- Na ciemno. - Ophelia wzruszyła ramionami. - Nie zwróciłam uwagi, ale wyglądali na porządny towar, z klasą, więc pomyślałam, że może się opłacić, i dlatego ich zacze­piłam. Mieli torby na długich paskach. - Rozłożyła dłonie na szerokość trzydziestu centymetrów. - Mniej więcej takie. Jak teraz o tym myślę, to jedna z tych toreb obiła się o mnie. Była ciężka i wtedy poczułam krew.

- W którą stronę szli, na zachód czy na wschód?

- Na zachód, w kierunku Broadwayu. Jeden tak śmiesz­nie utykał.

- To znaczy?

- Jakby kulał. Jakby go noga bolała albo miał za ciasne buty.

Więc Preston jednego trafił, pomyślała Eve. Sprawił mu ból.

- Kolor włosów, znaki szczególne, cokolwiek?

- Nie wiem.

Eve nie drążyła dalej. Gdyby zbyt mocno naciskała, ko­bieta mogłaby zacząć fantazjować, byle tylko wypełnić luki.

- Jak myślisz, poznałabyś ich, gdybyś znowu ich zobaczyła?

- Może.

- Chciałabym, żebyś popracowała z policyjnym grafi­kiem.

- Wykluczone, cholera. Nigdy wcześniej tego nie ro­biłam. Musiałabym dostać porządną zapłatę.

- To niewykluczone. I tak powinnaś się cieszyć, że załatwię ci licencję.

- Pani jest w porządku. Z zasady nie obsługuję dziew­czyn, ale jakby kiedyś miała pani ochotę na szybki nume­rek, nie wezmę od pani ani grosza.

- Będę o tym pamiętać. Na razie zostaniesz tu, a ja sprowadzę grafika.

- Nie muszę wracać do pudła?

- Nie. - Podnosząc się z krzesła, Eve uznała, że może spełnić dobry uczynek. - Nie ogłoszono jeszcze nagrody, ale zrobią to rano. W przypadku morderstwa policjantów to reguła. Jeśli informacje, które nam przekazałaś, dopro­wadzą do aresztowania sprawców, dopilnuję, żebyś ją do­stała.

Ophelli opadła szczęka.

- Robi mnie pani w konia.

- Doceniamy, że okazałaś wolę współpracy.

Zaraz za progiem Peabody ścisnęła Eve za ramię.

- To poważna sprawa. Ona ich widziała.

- Tak. Zwyczajna uliczna dziwka! Nigdy nic nie wiado­mo. - Eve kiwnęła głową wychodzącej z sali obserwacyjnej Jannson. - Dobra robota.

- I wzajemnie, pani porucznik. Gładko to z niej pani wyciągnęła. Mogę załatwić grafika.

- Wezwij Yancy'ego, jest najlepszy. Na razie nie chcę żadnych przecieków do mediów. We wszystkich dokumen­tach ta kobieta ma figurować jako NN.

- Tak jest.

Eve odwróciła się do Peabody.

- Ma zostać w centrali. Nie chcę, żeby wróciła na ulicę. Jak się zorientują, znajdą ją. Jeśli wyjdzie, będzie o tym rozpowiadać na prawo i lewo. Umieścimy ją w jednej z izo­latek. Damy wszystko, o co poprosi, oczywiście w grani­cach rozsądku. Niech będzie zadowolona.

- Tak jest. - Peabody wróciła do sali przesłuchań.

Idąc do swojego gabinetu, Eve wyjęła kieszonkowy wi­deofon. Twarz Roarke'a natychmiast wypełniła ekran: cze­kał na wiadomość.

- Chyba szybko nie wrócę do domu. Coś mam.

- Co możesz mi powiedzieć?

- Uliczna dziwka oferowała usługi dwóm facetom, wra­cającym z miejsca przestępstwa. Później powiem ci o szczegółach. Mam ją tutaj, zaraz przyjedzie Yancy. Pocze­kam i zobaczę, czy uda nam się zrobić dobry portret.

- Jak mogę pomóc?

- Zabawne, że pytasz. - Eve przeszła przez salę ogólną, ignorując pytające spojrzenia podwładnych, i zamknęła za sobą drzwi gabinetu. - Gotowy na ślęczenie?

- Wolę nazywać to zaawansowanymi poszukiwaniami komputerowymi. Z przyjemnością patrzę na ten wyraz w twoich oczach, pani porucznik.

- Jestem na ich tropie. - Ophelia wyczuła zapach krwi, pomyślała, a teraz ja go czuję. - Wiesz, miałam zająć się teorią, że może Swisherowie nie byli pierwsi. To coś w ro­dzaju crescendo - czy nie tak mówisz, kiedy wleczesz mnie na symfonie i inne tego rodzaju bzdury?

- Właśnie tak, moja droga, niekulturalna Eve.

- Crescendo, wielki hałas. Ale wcześniej go przygoto­wujesz, zapowiadasz. Więc może Swisherowie nie są jedyni i wcale nie pierwsi.

- Ty i Feeney sprawdzaliście w systemie, czy były po­dobne zbrodnie.

- Nie chodzi o podobne, to znaczy z wejściem do domu i rzezią całej rodziny. Ale związane. Teoria brzmi następu­jąco: jeśli ktoś się wkurzył albo bał jednego ze Swisherów na tyle, że wykończył całą rodzinę, niewykluczone, że byli też inni, na których ten fiut się zdenerwował. Musimy więc wrócić, poszukać logicznych związków, w każdym razie na początku będziemy trzymać się logiki. Personel szkół: czy ktoś związany ze szkołą umarł albo zniknął w ciągu, po­wiedzmy, ostatnich trzech lat. Ci faceci są cierpliwi, ale też dumni i zadziorni. Nie czekaliby z zemstą za długo.

- Następni to personel medyczny i lekarze, z którymi Keelie albo Grant Swisherowie współpracowali.

- Dobrze kombinujesz. Prawnicy występujący przeciw­ko Swisherowi w sądzie, sędziowie prowadzący rozprawy, pracownicy opieki społecznej. Klienci obojga, martwi lub zaginieni.

- Ten sam przedział czasowy?

- Tak... cholera, lepiej niech to będzie sześć lat. Zyska­my margines. Jeśli wnioskuję prawidłowo i Swisherowie mieli być wielkim finałem, to coś znajdziemy. Wszystko, co zdarzyło się później, to sprzątanie z powodu jednej drob­nej pomyłki. Połączymy jakieś sprawy, które z kolei będą się łączyć z czymś innym. A potem ich osaczymy i zarzuci­my im pętle na szyje.

- Seksowna jesteś, kiedy tak mówisz.

- Jak mi coś znajdziesz, będzie jeszcze seksowniej. Le­piej sobie radzisz niż ja.

- Kochanie, w łóżku jesteś amazonką.

- Mówiłam o przeszukiwaniu archiwów, asie. - Eve czu­ła, jak krew w niej buzuje. - Ja zajmę się szkołą, ponieważ to najmniej prawdopodobna możliwość. Jeśli cokolwiek wyskoczy, nawet drobnostka, natychmiast daj mi znać.

Podeszła do autokucharza, ale zaraz się cofnęła. Była zbyt ożywiona, żeby pić kawę. Lepiej tę energię z siebie wyrzucić. Napiła się wody, po czym zaczęła gromadzić rze­czy potrzebne na odprawę.

Wychodząc z gabinetu, o mało nie wpadła na Whitneya.

- Panie komendancie, nie wiedziałam, że jest pan tutaj.

- Przed chwilą wróciłem. Byłem z kondolencjami u ro­dzin Prestona i Knighta. - Spojrzał na butelkę, którą Eve trzymała w ręce. - Czy kawa teraz jest przezroczysta i bu­telkowana?

- To woda, panie komendancie.

- A jakaż to katastrofa przeszkodziła złożyć mi raport?

- Przepraszam, nie... Och. - Ze zmarszczonym czołem spojrzała na butelkę. - Myślałam, że powinnam zrównowa­żyć kofeinę.

- Mnie natomiast bardzo by się przydała kawa.

- Tak jest. - Eve odłożyła swoje rzeczy i podeszła do autokucharza.

- Wiem, że za chwilę masz odprawę. Mogą poczekać. Wiem także, że wezwałaś grafika do pracy z potencjalnym świadkiem.

- Myślę, że jest wiarygodna, panie komendancie. Zażą­dałam detektywa Yancy'ego. Nie napisałam jeszcze rapor­tu z przesłuchania.

Whitney przyjął kawę.

- Rozmawiałem z detektyw Peabody, więc orientuję się w najważniejszych punktach. Będę brał udział w odprawie i spodziewam się, że wtedy poznam szczegóły. Najpierw jednak musimy o czymś porozmawiać. Proszę usiąść, pani porucznik.

Zajęła krzesło dla gościa, zostawiając szefowi nieznacz­nie tylko solidniejsze krzesło przy biurku. Whitney jednak z niego nie skorzystał.

- Trudno jest tracić ludzi. Trudno zaakceptować, że to nasze rozkazy posłały ich w niebezpieczne miejsce. - Spoj­rzał na tablicę, na której wisiały zdjęcia zabitych policjan­tów. - Oni nie są pierwszymi naszymi podwładnymi, którzy zginęli.

- Nie, panie komendancie.

- Ale zawsze jest tak samo jak za pierwszym razem. Za­wsze jest trudno. Przyjmowanie rozkazów jest mniejszym ciężarem niż ich wydawanie. Trzeba nieść to brzemię i nie pytać siebie, czy coś można było zrobić inaczej. Zrobiłaś, co musiałaś zrobić, tak samo jak oni zrobili to, co należało. Być może stracimy następnych w pogoni za tymi szumowi­nami i nie wolno ci się wahać, gdy wydajesz rozkazy, nie wolno się zastanawiać nad tym, o czym wiesz, że i tak trze­ba zrobić.

- Poradziłam sobie z tym, komendancie.

- Dopiero zaczęłaś. To wróci, kiedy się zatrzymasz, od­dalisz od tego miejsca i pracy, a wtedy musisz doprowadzić sprawę do końca. I zostawić za sobą. Gdybyś miała z tym problem, porozmawiaj z Mirą albo jednym z psychologów w wydziale.

- Zostawię to za sobą. Nikt z moich podwładnych ani żaden człowiek z całego wydziału nie ma powodów, by mi nie ufać. Żaden też tego nie okazuje. Przyjmując awans na porucznika, wiedziałam, że kiedyś będę musiała stawić te­mu czoło. Że z tablicy będą na mnie patrzeć twarze ludzi, których znałam.

- Powinnaś była zostać kapitanem - powiedział Whit­ney. Eve milczała. - Wiesz, że były powody, głównie polityczne, dla których nie zaproponowano ci zdawania egza­minu na kapitana.

- Znam te powody, panie komendancie, i je akceptuję.

- Nie wiesz wszystkiego. Mogłem naciskać szefa, we­zwać zewnętrznych egzaminatorów.

- Nie chcę, żeby ze względu na mnie ich wzywano. Whitney nieznacznie się uśmiechnął.

- Oni po to są. Ale szczerze mówiąc, nie jestem jeszcze na to gotowy, Dallas, by jedna z najlepszych policjantek w wydziale siedziała za biurkiem. Ty też nie czułabyś się tam dobrze.

- Nie, panie komendancie, nie czułabym się dobrze.

- Oboje będziemy wiedzieć, kiedy do tego dojrzejesz. Dobra kawa - stwierdził, pijąc następny łyk. - Do zobacze­nia w sali odpraw.

ROZDZIAŁ 12

W swoim gabinecie Roarke przygotowywał się do wyko­nania zlecenia. Wciąż nie przestawało go zadziwiać, jaką przyjemność sprawia mu praca policjanta. Przez więk­szość życia unikał, zwodził i przechytrzał gliniarzy.

Teraz nie tylko ożenił się z policjantką, nie tylko był w niej zakochany do szaleństwa, ale sporo swego czasu po­święcał pracy konsultanta w nowojorskiej policji.

Życie to cholernie dziwna gra.

Z drugiej strony może właśnie dlatego, że jest grą, za­gadką, którą trzeba rozwiązać, posługując się faktami, dowodami, intuicją, czasami zapewnia niezłą zabawę.

Tworzymy dobry zespół, ja i moja policjantka, pomy­ślał, nalewając sobie brandy. Ona ze swoją wrodzoną intu­icją gliniarza, ja z wrodzoną intuicją przestępcy.

To, że zerwał z mroczną stroną życia, nie oznaczało, że jego intuicja znikła.

Roarke zabił. Brutalnie, z zimną krwią, okrutnie. Wie­dział, czym jest mord i co może doprowadzić jednego czło­wieka do odebrania życia drugiemu.

Jego poszukująca sprawiedliwości Eve akceptowała to. Może nie wybaczyła, ale akceptowała. Więcej, rozumiała, i to był jeden z cudów, który mu się przytrafił.

Jednakże w najmroczniejszym nawet okresie swojego życia nigdy nie zabił niewinnej istoty. Nie zabił dziecka, choć potrafił to pojąć, Eve także. Oboje wiedzieli, że zło nie tylko istnieje, ale i rozkwita w swej pogoni za słabymi i niewinnymi.

Przed oczyma stanęło mu wyraźne jak kryształ wspomnienie: w brudnej koszuli, z zakrwawionym no­sem i upartymi, zbuntowanymi oczami stoi na szczycie schodów w cuchnącej dublińskiej norze, która była jego mieszkaniem.

Jego ojciec, wielki, brutalny Patrick Roarke, chwiał się od nadmiaru alkoholu.

Myślisz, że możesz zwinąć kilka portfeli jako swój dzienny udział? Oddaj mi resztę, ty kłamliwy mały dra­niu!”.

Pamiętał lecący but, wciąż to pamiętał, i swój szybki unik. Choć nie dość szybki. Czuł tak samo wyraźnie, jakby to było dzisiaj, owo ściskające żołądek uczucie spadania i świadomość, że skończy się to źle. Czy krzyknął? Dziwne, że tego nie pamięta. Wrzasnął z przerażenia, zaklął z gnie­wu czy po prostu stoczył się po tych schodach, obijając so­bie kości?

Pamiętał natomiast (i czy to właśnie nie jest dziwne?) śmiech ojca, rozbawionego widokiem chłopca spadające­go ze schodów. Ile miał wtedy lat? Pięć? Sześć? To i tak bez znaczenia.

A, do diabła, wytrzymał, prawda? I to mimo ran i sinia­ków wartych dziesięć funtów, które wtedy ukrył.

Nixie nigdy nie zrzucił kopniakiem ze schodów pijany drań, w którego żyłach przypadkiem płynęła ta sama krew.

A mimo to dziewczynka także będzie rozumiała, czym jest zło i okrucieństwo. Biedne maleństwo.

Spojrzał na monitor, na którym w słabym świetle lamp widział ją zwiniętą pod kołdrą w obcym łóżku.

Kiedyś to zrozumie. Na razie odczuwa wyłącznie ból, za­męt i żal. Ale zrozumie i dokona własnych wyborów, by od­budować swoje życie na tej rozbitej podstawie.

Roarke to uczynił i nigdy nie żałował. Nie mógłby żało­wać kroków, które doprowadziły go do miejsca, gdzie się teraz znajdował, które doprowadziły go do Eve. Nie życzył jednak tego samego tej małej, kruchej dziewczynce.

Najlepsze, co mógł dla niej zrobić, to zapewnić, by sta­ła się sprawiedliwość.

Tak więc rozpoczął serię symultanicznych przeszuki­wań. Po jednym dla małżeństwa Swisherow, następnie krzyżowe sprawdzenie powtarzających się nazwisk. Kolej­ne dotyczyło Dysonów. Wątpił, by Eve go za to pochwaliła, ale to oni mieli wychować dziecko, które teraz spało w je­go domu, ufając, że jest tu bezpieczne. Chciał się przeko­nać, czy Dysonowie są czyści.

Jednocześnie badał nazwiska terrorystów, członków grup paramilitarnych oraz specjalnych oddziałów wojsko­wych.

Planował jeszcze jedno przeszukanie, ale należało je wykonać anonimowo. Nawet pomimo braku rejestracji bę­dzie trudne - i to go pociągało. Zależało mu na nazwiskach tajnych agentów z organizacji wojskowych i rządowych, lu­dzi szczególnych, specjalizujących się w mokrej robocie i elektronice. Potem porówna je z nazwiskami w dokumen­tach dotyczących Swisherow.

Zamierzał zostawić pracujące nad przeszukiwaniami komputery, samemu zaś przejść do gabinetu, by tam zająć się swoim planem, ale ponownie spojrzał na monitor i zo­baczył, że Nixie się poruszyła.

Obserwował ekran z nadzieją, że podświadomość dziewczynki nie szykuje kolejnego koszmaru. Zadawał so­bie pytanie, czy nie popełnił błędu, nalegając, że przejmie nocną zmianę od Summerseta. Koszmary nie były mu ob­ce, to prawda, ale w przypadku koszmarów u dzieci czuł się żałosnym nowicjuszem.

Nixie jednak usiadła na łóżku. Spod poduszki wyjęła komunikator, który jej dał, przyjrzała mu się uważnie, przesunęła po nim palcami. A potem rozejrzała się po po­koju, wyglądając przy tym na taką kruchą, zagubioną i smutną, że serce mu się ścisnęło.

Pomyślał, że powinien do niej pójść, spróbować ją uspokoić i ukołysać do snu, ale Nixie zeskoczyła z łóżka. Pewnie musi iść do łazienki albo chce się napić. Z takimi sprawami dziewczynka w jej wieku sama sobie poradzi. Miał taką nadzieję.

Ale ona nie skierowała się do łazienki, tylko podeszła do skanera.

- Czy Dallas jest w domu?

W jej głosie brzmiał płaczliwy ton, który go poruszył. Roarke pomyślał: „Mądra dziewczynka”.

DALLAS EVE, PORUCZNIK, OBECNIE PRZEBYWA POZA DOMEM

Nixie przycisnęła piąstki do oczu, pociągnęła nosem. Roarke znowu pomyślał, że powinien do niej pójść.

- Czy jest Roarke?

ROARKE JEST W SWOIM GŁÓWNYM GABINECIE.

- Nie wiem, gdzie to jest. Musisz mi powiedzieć.

Roarke wstał, zaraz jednak usiadł, komputer tymcza­sem podawał wskazówki. Niech Nixie sama tu przyjdzie, to będzie bardziej naturalne, niż gdyby wkroczył do jej poko­ju, dając do zrozumienia (chociaż Nixie była dostatecznie bystra, by i tak o tym wiedzieć), że nawet podczas snu jest obserwowana.

- Komputer, kontynuuj poszukiwania, wyłącznie tryb tekstowy, wewnętrzne zachowanie plików. Bez wyświe­tlania.

POLECENIE PRZYJĘTE.

Roarke otworzył własną pracę i zajął się poprawianiem planów kolejnego sektora Olympus Resort, czekając na Nixie.

Podniósł głowę, uniósł brew i uśmiechnął się, gdy ubra­na w różową piżamkę dziewczynka stanęła w progu.

- Witaj, Nixie. Trochę późno na wizyty, co?

- Obudziłam się. Gdzie jest Dallas?

- Wciąż pracuje. Masz ochotę wejść?

- Nie powinnam chodzić po nocy. - Głos jej drżał; Roar­ke wyobraził sobie, że myśli o tym, co się zdarzyło, gdy ostatnim razem wędrowała nocą.

- Skoro i tak nie śpisz, możesz dotrzymać mi towarzy­stwa. Albo jeśli wolisz, odprowadzę cię do pokoju.

- Czy jest z umarłymi?

- Nie, pracuje dla nich.

- Ale moja mamusia, tatuś, Coyle, Linnie i Inga umarli pierwsi. Powiedziała, że dowie się, kto to zrobił. Powie­działa...

- I robi to. - Poza moją orbitą, pomyślał. Poza moim cholernym systemem słonecznym. - Dla Dallas szukanie morderców to sprawa pierwszorzędna. Najważniejsza. I bę­dzie to robić, dopóki ich nie złapie.

- A jeśli potrwa to wiele lat?

- Jej nic nie powstrzyma.

- Śniło mi się, że nie umarli. - Po policzkach Nixie po­płynęły łzy. - Nie umarli i wszyscy byliśmy tam, gdzie po­winniśmy być. Mamusia i Inga rozmawiały w kuchni, tatuś próbował coś podjeść i mamusia się śmiała. Ja i Linnie ba­wiłyśmy się w przebieranki, a Coyle nam dokuczał. Byli ży­wi, dopóki się nie obudziłam. Zostawili mnie samą i to nie jest w porządku.

- Nie jest w porządku. - Roarke podszedł do Nixie i wziął ją na ręce, tak by mogła się wypłakać z głową na je­go ramieniu. Pomyślał, że tyle może zrobić mężczyzna. Przytulić płaczące dziecko, a później pomóc w poskłada­niu jego rozbitego życia.

- Zostawili mnie samą.

- Nie chcieli. Ale na pewno wszyscy bardzo się cieszą, że nie stała ci się krzywda.

- Jak mogą się cieszyć, skoro nie żyją?

Przerażająca logika, pomyślał Roarke, siadając na fo­telu z Nixie na kolanach.

- A nie sądzisz, że po śmierci można przenieść się w ja­kieś inne miejsce?

- Takie jak niebo.

- Właśnie.

- Nie wiem, może. - Odwróciła głowę i westchnęła. - Ale ja nie chcę, żeby tam byli. Chcę, żeby wrócili, tak jak w moim śnie.

- Wiem. Powiedz, jak to jest mieć brata? Ja byłem sam.

- Czasami okropnie, bo brat, zwłaszcza starszy, potrafi dokuczyć, no ale można mu oddać. A czasami dobrze go mieć, bo bawi się z tobą i opowiada śmieszne historie. Coyle grał w baseball i lubiłam chodzić na jego mecze. Czy w niebie grają w baseball?

- Myślę, że na pewno. Niebo nie byłoby niebem, gdyby nie mieli tam rozrywek.

- Gdybym leżała w łóżku, byłabym teraz z nimi w nie­bie. Żałuję...

- Nie możesz tak myśleć. - Odsunął ją od siebie, by mogła spojrzeć mu w twarz. - Oni by tego nie chcieli. Nie poszłaś z nimi z jakiegoś powodu. To bardzo trudne, ale musisz żyć, żeby się dowiedzieć, co to za powód. Samotność boli, wiem.

Buzia Nixie zacisnęła się jak pięść.

- Nie wiesz. Nie jesteś sam.

- Ale kiedyś byłem. Ktoś odebrał mi mamę, zanim uros­łem na tyle, żeby ją poznać.

- Czy jest w niebie?

- Na pewno.

- To też nie w porządku. - Nixie znowu oparła głowę o pierś Roarke'a i poklepała go w geście pociechy, który zaskakująco go wzruszył. Pomyślał, że choć pogrążona w smutku, potrafi innym okazać serce. Skąd się to u niej wzięło? Urodziła się z tym czy też wpoili jej to rodzice?

- Nie będę twierdził, że wiem, co czujesz, ale wiem, jak to jest być samemu, gniewać się i bać. Powiem ci też, że to minie, choć teraz myślisz inaczej.

- Kiedy?

- Po troszeczku. - Musnął ustami jej głowę.

Nixie znowu westchnęła, a później odwróciła głowę, by przyjrzeć się wiszącemu na ścianie obrazowi. Roarke zmie­nił pozycję i także spojrzał. On i Eve pod kwietną girlandą w dniu ich ślubu.

- Nie wygląda tutaj na policjantkę.

- Tylko nie wygląda. Dała mi ten obraz na naszą roczni­cę. Stoimy na nim w ogrodzie w dniu ślubu. Powiesiłem go tutaj, chociaż z mojej strony to egoizm, ale mogę na nią patrzeć, kiedy pracuję. Kiedy za nią tęsknię.

- W naszym domu też mamy zdjęcia.

- Chciałabyś, żeby ktoś ci je przyniósł?

- Mogłabym na nich patrzeć.

- W takim razie załatwione.

- Mogę zostać tu z tobą?

- Tak. Chcesz zobaczyć, co robię? - Okręcił się na fote­lu, tak by oboje widzieli ekran na ścianie. - To są plany bu­dowy ośrodka wypoczynkowego i osiedla mieszkaniowego na innej planecie, mam tam udziały.

- Tu jest napisane: Olympus Resort. Słyszałam o tym. Są tam wielkie hotele, wesołe miasteczka, plaże i sklepy. Mieliśmy zamiar kiedyś tam pojechać. Może.

- Te plany dotyczą innej części, na której chcemy zbu­dować letnie domy i rzekę.

- Budujesz rzeki? Roarke uśmiechnął się.

- Tę rzekę zamierzam zbudować.

- Jak to się robi?

- Pokażę ci, jak.

Podczas gdy Roarke pokazywał Nixie, jak zbuduje rze­kę na innej planecie, Eve rozmawiała z Yancym.

- Powiedz, że masz dobre wiadomości.

- A wystarczą dobre z pewnymi zastrzeżeniami?

Był młody i należał do typu, który Peabody określała mianem „słodki”. A jednocześnie był najlepszym policyj­nym rysownikiem w mieście. Eve odwiedziła go w jego królestwie, obszernym boksie wypełnionym monitorami, przenośnymi komputerami, notatnikami i ołówkami.

- Jakimi zastrzeżeniami?

- Ta kobieta tryska entuzjazmem i ma dobre oko. Nasz zysk. Ale ma też skłonność do tego, co nazywam dramaty­zowaniem. Karmi się dramatem i dodaje wyimaginowane szczegóły dla lepszego efektu. Mnie to w pracy nie prze­szkadza, robimy postępy.

- Gdzie jest teraz?

- W kiciu. Cześć, Peabody.

- Właśnie ją tam umieściłam - powiedziała Delia. - Za­łatwiłam kanał rozrywkowy, dodatkowe poduszki, posiłek, piwo.

- Piwo? - rzuciła ostro Eve.

- Powiedziałaś: „w granicach rozsądku” - przypomnia­ła jej partnerka. - A nie w granicach regulaminu. Jest za­dowolona, chociaż narzekała, że musi oddać komunikator i nie będzie mogła z nikim się kontaktować. Tak czy siak jest pod kluczem i pilnuje jej Invansky.

- Wiesz, przeszła mi przez głowę taka myśl: dlaczego nasz świadek ogląda kanał rozrywkowy i pije piwo, za­miast podawać rysopis dwójki zimnych morderców?

- Moja inicjatywa. - Yancy uniósł rękę. - Miała już dość. Dała nam sporo na początek, ale zaczynała przesa­dzać. Wróci do tego ze świeżym umysłem, wtedy jest więk­sza szansa, że przypomni sobie coś jeszcze.

- Dobra, dobra. - Eve przeczesała włosy obiema dłoń­mi, walcząc ze zniecierpliwieniem. - Pokaż mi, co już masz.

- Podziel ekran - rozkazał Yancy. - Aktualne obrazy.

Eve spojrzała na pierwsze szkice, bardziej prowizorycz­ne niż zwykle u Yancy'ego, i zobaczyła kwadratowe twarze o mocnych szczękach, proste i jasne brwi, usta ponure, ale zmysłowo pełne. Naciągnięte na czoła czapki rzucały cie­nie na górną część twarzy. Wyglądali na mężczyzn około pięćdziesiątki.

- Z tymi cieniami trzeba coś zrobić, muszę mieć naj­bardziej prawdopodobny kształt oczu.

- Zamierzam nad tym popracować na kolejnej sesji z Ophelią.

- W takim stanie na nic mi się to nie przyda, Yancy.

- Daj mi czas do jutra. Ona ma dobre oko, już ci mówi­łem, ale też skłonność do impresji, ogólnego oglądu. Tro­chę potrwa, nim dopracujemy szczegóły.

- A ile zapomni, pijąc piwo i oglądając filmy? Cholera, mam w kostnicy dwóch gliniarzy.

- Wiem, co robię. - Po raz pierwszy, odkąd pamiętała, Yancy jej się sprzeciwił. - To, że nie pracowałem nigdy z Knightem i Prestonem, nie znaczy wcale, że się obijam. Chcesz wyników, nie zawracaj mi dupy.

Mogła go za to spoliczkować, o mało tego nie zrobiła. Zwieranie szeregów, pomyślała, czasami kończy się tak, że gryzie cię własny człowiek.

- Detektywie Yancy, cofnijcie się.

Cały wibrował, mięśnie w jego szczęce drgały, ale wy­konał rozkaz.

- Masz rację - powiedziała Eve. - Wiesz, co robisz, a ja zawracam ci dupę. W tej sprawie wszyscy ledwo panujemy nad sobą. Zażądałam ciebie, bo uważam, że jesteś najlep­szy. Wiem także, że miałeś wolny dzień, ale przyszedłeś.

- Teraz nikt z nas nie ma wolnego. - Yancy rozluźnił ra­miona. - Przepraszam za ten wybuch, Dallas. Sam jestem zły, że nie mogę skończyć tego wcześniej. I tak naciskałem na nią bardziej, niż powinienem na pierwszej sesji. Teraz muszę się cofnąć.

- Masz pewność, jeśli chodzi o zarys twarzy?

- Tak. Mówiłem, ona ma skłonność do oglądu ogólnego. Powiedziałbym, że kształt twarzy jest właściwy, przynaj­mniej dla jednego z nich. Jeśli ma rację i obaj tak wygląda­ją, mogą być braćmi albo kuzynami. A może to ojciec i syn.

- Zrób mi kopie, dobra? Zacznę od tego, co masz, i po­staram się nie zawracać ci dupy, dopóki nie będziesz miał więcej.

Yancy nieznacznie się uśmiechnął.

- Doceniam to.

Gdy Eve przekroczyła próg, w domu panowała cisza. Przespałaby się w centrali, gdyby nie dziewięcioletni świa­dek w pokoju na piętrze. Trzej funkcjonariusze patrolowa­li teren posiadłości, następni trzej znajdowali się w środ­ku; przypuszczała, że jest to sytuacja, która Roarke'a denerwuje bardziej niż krach na giełdzie.

Wprawdzie zbudował dla siebie fortecę, ale to nie zna­czy, że chce żyć w stanie oblężenia.

Odebrała meldunki od wszystkich z nocnej zmiany i sprawdziła system, nim poszła na górę.

Spodziewała się, że Roarke już śpi - dochodziła trzecia nad ranem - ale na skanerze domowym zobaczyła, że wciąż jest w gabinecie. Zostawiła dokumenty u siebie, po czym otworzyła drzwi do pracowni męża.

Nie wiedziała, co myśleć, gdy zobaczyła Nixie zwiniętą w kłębek na opuszczanym ze ściany łóżku i Roarke'a sie­dzącego przy niej z zamkniętymi oczami.

Rzadko widywała go śpiącego, najczęściej wstawał przed nią, i nie potrafiła pojąć, jak w tej pozycji, z plecami opartymi o ścianę, może być mu wygodnie.

Nie zdążyła zdecydować, co dalej robić, bo nie otwiera­jąc oczu, powiedział:

- Była niespokojna. Wziąłem nocną zmianę i pozwoli­łem jej tu przyjść, kiedy się obudziła.

- Miała koszmar?

- Gorzej. Śniło jej się, że wszyscy żyją. - Uniósł ku niej swoje niebieskie oczy. - Trochę ze mną posiedziała. Bardzo się bała wracać do swojego pokoju, więc pościeliłem jej tutaj. Zapytała, czy będę przy niej, i najwyraźniej oboje zasnęliśmy. Zleciłem komputerowi przeszukiwania i jesz­cze nie zdążyłem obejrzeć wyników.

- Nie musisz robić tego teraz, do rana zostało kilka go­dzin. Co z nią zrobimy? Nie może tu zostać.

- Cóż... - Roarke pochylił się nad Nixie. - Mógłbym ją zanieść do pokoju. Jeśli się obudzi, twoja kolej.

- Cholera. Zrób wszystko, żeby się nie obudziła. Ostrożnie wstał.

- W twoim przypadku to zwykle działa. - Wsunął ręce pod śpiącą dziewczynkę i podniósł ją. Spojrzeli na siebie przerażeni, kiedy Nixie jęknęła i poruszyła się, zaraz jed­nak jej głowa opadła mu na ramię.

- Nie oddychaj - szepnęła Eve. - Nic nie mów. I dobrze by było, gdybyś się ślizgał zamiast iść.

W odpowiedzi tylko przechylił głowę, po czym ruszył ku windzie.

Eve uruchomiła ją ręcznie i sama także wstrzymywała oddech, dopóki Roarke nie położył Nixie do łóżka. Wycofali się z pokoju, jakby pod kołdrą znajdowała się domowej ro­boty bomba.

- Kiedy Summerset zaczyna zmianę?

- O szóstej.

- Za trzy godziny. Powinno nam wystarczyć.

- Mam szczerą nadzieję. Muszę się przespać, ty też. - Przesunął kciukiem po cieniach pod jej oczami. - Coś no­wego?

- Yancy pracuje nad portretem pamięciowym. Rano ma następną sesję. - Eve zdjęła kurtkę i pas z bronią. - Muszę na parę godzin się wyciągnąć, zamiast mózgu mam gąbkę. Do centrali wracam około siódmej. Jak trafisz na jakieś obiecujące nazwiska, daj mi znać. - Ściągnęła buty i zrzuciła ubranie. - Liczę, że jesteś wykończony i nie bę­dziesz się kłócił, jeśli cię poproszę, żebyś jutro pracował w domu.

- Na razie jestem, ale o wschodzie słońca mogę odzy­skać siły.

- To wtedy będziemy się kłócić.

Wsunęli się pod pościel. Roarke objął ją i przytulił.

- Więc jesteśmy umówieni.

Obudziła się pierwsza - kolejna niespodzianka. Ze snu wyrwało ją ciche popiskiwanie monitora po drugiej stro­nie pokoju. Spojrzenie na zegarek upewniło ją, że jest szósta.

Mimo panującego wciąż mroku widziała go obok sie­bie, kształt jego twarzy, zarys policzka i szczęki, gęste wło­sy. Mogła jeszcze chwilę odpocząć, odwróciła się więc twa­rzą do niego. Szukała... czego? Więzi, pociechy, ciepła.

Przez moment zapragnęła zamknąć oczy, przytulić się do Roarke'a, uciec przed wszystkim prócz jego obecności. Ciało i umysł miała ociężałe ze zmęczenia. Będzie musiała głęboko kopać, by znaleźć siły i poczucie celu, bez których nie mogłaby stawić czoła temu dniowi.

Kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zoba­czyła Roarke'a wyraźniej. Kształt nosa, policzek, wygięcie ust. Był piękny. A każdy skrawek, każda linia, każda płasz­czyzna jego ciała należały do niej.

Zrobiło jej się lżej na duszy od samego patrzenia na męża.

- Czuję, że się na mnie gapisz. - Głos miał zaspany i ci­chy, ale palce spoczywające na jej pośladku dotkliwie ją uszczypnęły.

- Jak to możliwe, że nie zarabiasz następnego miliona, tylko się wylegujesz, nie zwracając najmniejszej uwagi na świat biznesu?

- Śpię. Następny milion zarobię później i pozwolę ko­muś innemu rozpocząć dzień od leniuchowania.

Tak, pomyślała, teraz mi lżej.

- Dlaczego jesteś taki zmęczony?

- Bo ktoś tu ciągle gada i nie pozwala mi spać.

- Baterie się wyczerpały, co? Może potrzebujesz doła­dowania? - Ujęła go w dłoń i ścisnęła. Uśmiechnęła się, kiedy stwardniał. - Ach, więc jednak niezupełnie wyczer­pane.

- Pracują na rezerwie. Wiesz, co się przydarza drapież­nikom seksualnym?

- Wiem, jestem policjantką. - Położyła się na nim. - Moje baterie też się wyczerpują i potrzebują doładowa­nia. Wiesz, że seks może dodać ci sił?

- Słyszałem jakieś plotki. - Gładził ją po włosach, gdy zsuwała się coraz niżej. Poczuł, jak jego ciało gwałtownie się budzi, kiedy dotknęła go wargami. - Nie sądzę, żeby to była uczciwa gra, ale nie przestawaj.

Ze śmiechem ugryzła go w udo.

- Z tym akurat nigdy nie miałeś problemu.

- Masz zręczne usta. - Wstrzymał oddech, kiedy wróci­ła do poprzedniego zajęcia. - Cudownie.

Eve uniosła się i usiadła na nim. W tej samej chwili ze skanera dobiegł dziecięcy głos:

- Gdzie Dallas?

- Cholera! Cholera jasna! - Skoczyła na równe nogi, in­stynktownie sięgając po broń i trafiając na goły bok. Na monitorze zobaczyła Nixie, która stała w pokoju gościn­nym koło skanera. - Chryste, czy ona w ogóle śpi?

- Summerset pójdzie ją uspokoić - odparł Roarke, lecz usiadł i razem z żoną patrzył na dziewczynkę.

- Nie możemy uprawiać dzikiego seksu z dzieckiem obok. To... perwersyjne.

- Nie miałbym nic przeciwko perwersji, ale coś ta­kiego mnie onieśmiela. Nie chodzi o to, że nas zobaczy albo usłyszy, ale o to, że jest. O, przyszedł Summerset. - Roarke westchnął, odsuwając włosy z czoła. Obserwo­wał, jak jego majordomus wchodzi do sypialni Nixie. - Pieprzyć to. Spróbujmy pod prysznicem. Może nam się uda, wiesz, za zamkniętymi drzwiami, w szumie płyną­cej wody.

- Minęła mi ochota z powodu ich obojga. Muszę zabrać się do roboty. Śpij dalej.

Roarke opadł na poduszkę, a Eve wyskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki.

- Jasne. To się zdarza.

Wykąpała się szybko, wiedziała bowiem, że mógłby ją namówić na krótką zabawę w wodzie. Zamykała za sobą drzwi kabiny, kiedy Roarke wszedł do łazienki.

- Ona chce mieć zdjęcia - powiedział. - Zdjęcia rodzi­ny. Możesz to załatwić?

- Zajmę się tym. Teraz muszę sprawdzić parę rzeczy, zobaczyć, czy czegoś nie dostałam. Potem zejdę na dół.

- Przed twoim wyjściem przejrzę wyniki przeszuki­wań, ale pod warunkiem, że zjesz śniadanie.

Patrzyła, jak Roarke, facet z najlepszym tyłkiem na ca­łej planecie, wchodzi pod prysznic.

- Zjem coś w gabinecie. - Przeczesała włosy palcami i sięgnęła po szlafrok. - Tam ci wszystko opowiem, jeśli chcesz.

- Przyjdę, jak się ubiorę. Zjemy razem.

- Umowa stoi. - Wróciła do sypialni, złapała bieliznę, spodnie, koszulę. Ubierała się, kiedy zabrzęczało domowe łącze.

- Wizja wyłączona. O co chodzi?

- Skoro już nie śpicie, Nixie chciałaby zamienić z panią słowo - oznajmił Summerset.

- Zaraz idę do swojego gabinetu.

- Ponieważ żadne z was nie jadło jeszcze śniadania, może mogłaby się do was przyłączyć.

Zapędził mnie w róg, pomyślała Eve, krzywiąc się nie­miłosiernie.

- Ja jeszcze...

- Umiem zaprogramować kawę - rozległ się głos Nixie. - Wiem, jak to zrobić.

- Dobrze, nie ma sprawy. Zrób to, zaraz tam będę. Zapięła koszulę i wciągnęła buty, z irytacją mrucząc, że musi rozmawiać ze świadkiem, zanim zdążyła napić się ka­wy. Seks mógłby dodać jej energii, oczyścić umysł z mgły, ale nie. Mała zaczęła się naprzykrzać, nim Eve zdążyła wyjść z łóżka.

Zapięła pas z bronią i wyjęła z szafy marynarkę. Chole­ra, ma robotę do zrobienia. Poważną robotę, wymagającą koncentracji, a co zaraz się stanie? Rozpocznie dzień od pytań tej małej i jej długich, płaczliwych spojrzeń. Po raz nie wiadomo który będzie musiała powtarzać, że nie, nie złapała jeszcze tych przeklętych drani, którzy wymordowali jej rodzinę.

- Cholera jasna!

Tablica ze zdjęciami z miejsca zbrodni wisiała w jej ga­binecie na środku ściany. Eve wybiegła z sypialni i z roz­machem otworzyła drzwi do pokoju Nixie. Był pusty, ruszy­ła więc do gabinetu.

Dziewczynka, wciąż ubrana w różową piżamę, wpatry­wała się w ponure obrazy mordu i śmierci. Zła na siebie, przeklinając Summerseta, Eve przeszła przez pokój i za­słoniła sobą tablicę.

- To nie jest widok dla ciebie.

- Widziałam ich wcześniej, widziałam ich naprawdę. Mamusię i tatusia. Widziałam ich wtedy. Powiedziałaś, że mogę znowu ich zobaczyć.

- Ale nie w tym stanie. - Ma takie ogromne oczy, pomy­ślała Eve. Wydaje się, że wypełniają całą buzię.

- To moi rodzice, nie twoi. - Nixie próbowała ją ode­pchnąć.

Eve złapała dziewczynkę i odwróciła plecami do ściany.

- Oglądanie tych zdjęć w niczym nie pomoże ani tobie, ani im.

- Więc czemu ty to robisz? - Nixie wyrywała się i kopa­ła. - Dlaczego masz tu ich zdjęcia? Dlaczego na nich pa­trzysz?

- Bo na tym polega moja praca. Musisz jakoś sobie z tym poradzić. Przestań. Przestań, powiedziałam! Spójrz na mnie. - Nixie przestała się szarpać, więc Eve zmniejszy­ła uścisk. Rozpaczliwie pragnęła, by ktoś przyszedł: Roar­ke, Peabody albo - Boże! - Summerset. Zaraz jednak za­częła myśleć trzeźwo. Wiedziała, jak sobie poradzić z kimś, kto ocalał z krwawego mordu. - Spójrz na mnie, Nixie. - Poczekała, aż dziewczynka podniesie głowę, aż te udręczo­ne oczy na nią spojrzą. - Chcesz się wściekać, to się wście­kaj. Ukradli ci rodzinę. Wkurzaj się. Bądź smutna, pełna żalu i zła. Oni nie mieli do tego prawa. Ci bandyci nie mieli żadnego prawa, by to zrobić.

Nixie zadrżała.

- Ale to zrobili.

- Tak, zrobili. Zeszłej nocy zabili dwóch ludzi, których znałam, którzy ze mną pracowali. Więc ja też jestem wście­kła.

- I teraz ich zabijesz? Kiedy ich znajdziesz, zabijesz tych bandytów, bo zabili twoich przyjaciół?

- Chciałabym ich zabić, ale nie tak należy to załat­wić. Gdybym kogoś zabiła dlatego, że jestem zła albo smutna, stałabym się taka sama jak on. Mogłabym to zrobić tylko wtedy, gdyby moje życie albo życie kogoś in­nego znalazło się w niebezpieczeństwie. Musisz zostawić mi tę sprawę.

- Gdyby chcieli mnie zabić, czy ty pierwsza byś ich za­biła?

- Tak.

Nixie spojrzała Eve w oczy i poważnie kiwnęła głową.

- Mogę zrobić kawę.

- To bardzo dobrze. Piję czarną.

Kiedy Nixie poszła do kuchni, Eve złapała koc z fote­la i zakryła nim tablicę, a potem przycisnęła dłonie do twarzy.

Już teraz dzień jest cholernie popieprzony, pomyślała.

ROZDZIAŁ 13

Kiedy Summerset wyprowadził Nixie, Eve podeszła do biurka, by sprawdzić wiadomości.

- To było straszne - powiedziała.

Roarke nalał sobie resztę kawy z dzbanka, po czym wstał.

- Poświęcenie dwudziestu minut na śniadanie jest w niektórych prymitywnych społeczeństwach uważane za rzecz dość normalną.

- I teraz mam zaległości. - Przeglądała raporty z sekcji Knighta i Prestona, wstępne ustalenia dotyczące systemu bezpieczeństwa i urządzeń elektronicznych w schronisku. - Muszę się stąd wyrwać.

- Zobacz najpierw, co ja mam dla ciebie.

- Roarke, ona widziała tablicę.

- Cholera jasna. Kiedy...

- Powiedziałam Summersetowi, żeby przysłał ją na gó­rę, więc nawet nie mogę zwalić winy na niego. Zupełnie się nie zastanowiłam, byłam tylko zirytowana, że będę miała ją na karku, zanim zabiorę się do pracy. A potem... - Eve pokręciła głową. - Kiedy o tym pomyślałam i przywlokłam tu tyłek, było za późno.

Odstawił kawę.

- Jak sobie z tym poradziła?

- Ma więcej hartu, niż można by się spodziewać po dziecku. Ale nie zapomni tych zdjęć, nigdy nie zapomni. Muszę powiedzieć o tym Mirze. - W braku innego celu kopnęła biurko. - Cholera, cholera, cholera! Jak mogłam być taka głupia?

Nie trzeba pytać, jak radzi sobie z tym Eve, pomyślał Roarke.

- To nie jest twoja wina, w każdym razie nie wyłącznie, ale nas wszystkich. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do obec­ności dziecka w domu. Ja też o tym nie pomyślałem. Mogła tam zawędrować wczoraj w nocy, kiedy do mnie szła. Na­wet nie wpadło mi to do głowy.

- Powinniśmy być mądrzejsi, co? No wiesz, bardziej od­powiedzialni.

- Chyba jesteśmy. - Zastanawiał się, jak mocno sam by się kopnął, gdyby w nocy Nixie przeszła przez gabinet Eve. - Choć przypomina to skok do basenu bez umiejętności pływania.

- Musi zamieszkać z Dysonami, oni wiedzą, jak postę­pować z dziewięciolatką. Już nazbierał się stos problemów, z którymi musi sobie poradzić. Nie chcę być przyczyną ko­lejnych.

- Chcesz ich tu przenieść i to jest w porządku - powie­dział, nim Eve zdążyła coś dodać. - Moim zdaniem im wcześniej, tym lepiej, dla jej dobra.

- Zadzwonię do nich i poproszę, żeby spotkali się ze mną w komendzie.

- Ale może najpierw podam ci rezultaty nocnych przeszu­kiwań. - Przeszedł do swojego gabinetu i wywołał plik na ekran. - Dziewiętnaście nazwisk - mruknął z namysłem. - Wię­cej, niż należałoby się spodziewać. Przypadki śmierci z przy­czyn naturalnych z pewnością zmniejszą tę liczbę, mimo to...

- Mnóstwo nazwisk. - Eve odwróciła się, by spojrzeć na ekran. - Pięć osób to klienci obojga. Swisherowie nie byli pierwsi - powtórzyła. - W żadnym razie tego nie kupuję. Przyjrzę się tym ludziom uważnie.

- Mogę ci pomóc... ale później - zdecydował, spraw­dziwszy godzinę. - Sam mam zaległości. Muszę zrobić parę rzeczy tutaj, a o dziewiątej jestem umówiony w mieście.

- Powiedziałeś, że będziesz pracował w domu.

- Nie, powiedziałem, że podyskutujemy o tym rano. - Przesunął palcem po jej podbródku. - Pani porucznik, tak samo jak ty, ja też nie mogę przerwać pracy, a jeśli ktoś się nami interesuje, może się dziwić, dlaczego siedzę w do­mu, zamiast zajmować się interesami. Przyrzekam, że będę ostrożny. Nie podejmę niepotrzebnego ryzyka.

- Możliwe, że inaczej definiujemy niepotrzebne ryzyko.

- Nie sądzę. Chodź tutaj.

- Jestem.

- Trochę bliżej. - Ze śmiechem przyciągnął ją ku sobie. - Ja się martwię o ciebie, ty o mnie. - Potarł policzkiem o jej policzek. - Mamy remis.

- Jak pozwolisz, żeby coś ci się stało, skopię ci tyłek.

- I wzajemnie.

Musiało jej to wystarczyć, ruszyła więc do śródmieścia, przedzierając się przez korki. Nawet niebo wydawało się bardziej zatłoczone niż rano, zapchane powietrznymi tram­wajami, busami i helikopterami policyjnymi, które z wy­siłkiem pilnowały porządku.

Chociaż twierdzono, że korzystanie z tras powietrznych przyśpiesza podróż, Eve wolała ślimacze tempo i smród ulic.

Pokonawszy Columbus, trafiła prosto na korek spowo­dowany przez ślizgacz dostawczy, który się przewrócił na ulicę. Przechodnie brali sobie tuby z napojami i puszki zjedzeniem, które toczyły się na wszystkie strony, podczas gdy operator podskakiwał, jakby miał przyczepione do stóp sprężyny.

Przez moment żałowała, że nie ma czasu, by wziąć udział w potencjalnych rozruchach, byłby to interesujący sposób na rozpoczęcie dnia. Zamiast tego zgłosiła wypa­dek i rozwiązała swój problem, włączając syrenę - ojej!, patrzcie, jak te dupki się rozbiegają! - i unosząc się w po­wietrze.

Dobra, przyznała, uwielbia swój nowy wóz.

Przeleciała nad korkiem (dostrzegła przy tym, jak ope­rator ślizgacza pogroził jej pięścią), po czym trzy przeczni­ce dalej włączyła się w całkiem przyzwoity strumień po­jazdów.

Uznała, że może zaufać automatycznemu pilotowi na tak długo, by zdążyć porozumieć się z osobami ze swojej listy. Zostawiła wiadomości dla Dysonów i Miry, zarezer­wowała salę konferencyjną na dziesiątą, wysłała e - maile głosowe do tych członków zespołu, od których oczekiwała, że będą w gotowości.

Zastanowiła się też, ile tego rodzaju pracy administra­cyjnej mogłaby uniknąć, gdyby Peabody była jej asystent­ką, a nie partnerką.

Kiedy weszła do centrali, Delia stała przed salą ogólną spleciona z McNabem, jakby byli jakąś dziwną perwersyj­ną układanką.

- Jadłam dzisiaj śniadanie - powiedziała Eve, przysta­jąc obok nich. - A to jest jedna z tych rzeczy, na których widok chce mi się rzygać.

- Całuję mojego najdroższego na pożegnanie - oznaj­miła Peabody, przesadnie głośno cmokając McNaba w usta.

- Środek wymiotny bez dwóch zdań. To komenda poli­cji, a nie nocny klub. Róbcie to po służbie.

- Służbę zaczynamy dopiero za dwie minuty. - McNab ścisnął Peabody za pośladek. - Do zobaczenia, mój słodki tyłeczku.

- Cześć, detektywie Ogierze.

- Och, błagam. - Eve przycisnęła dłoń do podrażnione­go żołądka. - Wolałabym utrzymać w sobie te wafle.

- Wafle? - Peabody okręciła się na obcasach butów w groszki. - Jadłaś wafle? Z jakiej okazji?

- Kolejny dzień w raju. Do mojego gabinetu.

- Opowiedz mi o waflach - błagała Peabody, biegnąc za Eve. - Były z truskawkami i bitą śmietaną czy maczane w syropie? Właściwie to jestem na diecie, na śniadanie wypiłam tylko niskokaloryczny napój odżywczy. Ohydny, ale nie chcę, żeby tyłek mi urósł.

- Peabody, zauważyłam (wbrew woli i z wielkim żalem), że facet, z którym zdecydowałaś się mieszkać, objawia nie­naturalne zamiłowanie do twojego tyłka.

- O, tak. - Peabody uśmiechnęła się marzycielsko.

- Więc dlaczego, pytam wbrew woli i z wielkim żalem, masz taką obsesję na punkcie wielkości i kształtu tej kon­kretnej części twojego ciała?

- Mam taki rodzaj metabolizmu, że albo muszę się sta­le pilnować, albo będziesz mogła serwować pięciodaniowy posiłek na tym szczególnym fragmencie mojej anatomii. To kwestia dumy. Nie wszystkim z nas dane jest do końca życia cieszyć się figurą węża.

- Skoro to sobie wyjaśniłyśmy, chcę się napić kawy.

Zamierzała chwilę odczekać i posłać Peabody miażdżą­ce spojrzenie, ale jej partnerka od razu podeszła do auto­matu i zabrała się do programowania.

- Wiesz, ta sprawa z Knightem i Prestonem dała mnie i McNabowi do myślenia, kazała doceniać to, co mamy. Ze świadomością, co może się zdarzyć, każdą chwilę przeżywa­my bardziej intensywnie. McNab zwykle nie odprowadza mnie pod drzwi. - Podała Eve jedną filiżankę, drugą wzięła dla siebie. - Chcieliśmy trochę dłużej ze sobą pobyć.

- Rozumiem. - I z tego też powodu Eve wskazała jej krzesło, zanim sama oparła się o biurko. - Zostawiłam wia­domość tobie i pozostałym członkom zespołu. Narada w sali konferencyjnej C o dziesiątej zero zero. Zrobimy odprawę; miejmy nadzieję, że Yancy narysował już lepsze portrety naszych podejrzanych. Na razie jest kilka nazwisk do sprawdzenia. Może coś wyskoczy. Morris przeprowadził w nocy sekcję Knighta i Prestona, ale nie znalazł nic no­wego. Kula ich obezwładniła, nóż zabił. Badanie toksy­kologiczne nic nie wykazało. Czekam na potwierdzenie z laboratorium, że z broni Prestona strzelano, zanim padł.

- Miejmy nadzieję, że trafił.

- Ophelia mówiła, że jeden z tamtych kulał. Powiedzia­łabym, że Preston na koniec zdążył się im odpłacić. Wy­dział elektroniczny nic nie znalazł, ale wzór się powtarza. Przekonajmy się, co nam wyjdzie z ponownego sprawdze­nia osób, które znali Swisherowie, a które teraz nie żyją lub zaginęły.

- Zaraz się do tego zabiorę.

- Twoją część dołączyłam do wiadomości głosowej. Jak na coś trafisz, daj mi znać.

- Tak jest. - Peabody ruszyła do drzwi, ale po kilku krokach przystanęła. - Te wafle. No, Dallas, były ze śmieta­ną czy pływały w syropie?

- Tonęły w syropie.

- Mniam, mniam. - Wyszła, wzdychając cicho. Eve, by zaspokoić ciekawość, odprowadziła ją wzrokiem. Damskie pupy jej nie interesowały, ale pupa Peabody wydała się jej w porządku.

Usiadła i wyświetliła swoją część listy.

BRENEGAN JAYNENE, ZMARŁA W WIEKU 35 LAT 10 LU­TEGO 2055. LEKARKA Z POGOTOWIA RATUNKOWEGO. ZGI­NĘŁA OD WIELOKROTNYCH CIOSÓW NOŻEM PODCZAS PRÓBY RABUNKU NA PARKINGU PRZY WEST SIDE MEMORIAL HO­SPITAL. SPRAWCĘ ZIDENTYFIKOWANO I ARESZTOWANO, TESTY WYKAZAŁY OBECNOŚĆ ZEUSA W ORGANIZMIE. OBEC­NIE ODSIADUJE WYROK DOŻYWOCIA W WIĘZIENIU RIKERS.

BRENEGAN OPATRYWAŁA COYLE'OWI SWISHEROWI ZŁA­MANĄ RĘKĘ - OBRAŻENIA DOZNAŁ PODCZAS UPRAWIANIA SPORTU - ORAZ ZEZNAWAŁA W PROWADZONYCH PRZEZ SWISHERA OJCA SPRAWACH O OPIEKĘ: MAJ 2055, WHE­RE PRZECIWKO TRENT, WRZESIEŃ 205 5, KIRKENDALL PRZECIWKO KIRKENDALL.

Zauważyła, że tę uwagę dodał Roarke . Facet faktycznie jest dokładny.

Przejrzała akta dotyczące spraw o opiekę, zatrzymując na razie doktor Brenegan na liście. Ona też była dokładna.

CRUZ PEDRO, LAT 72, DZIENNIKARZ SĄDOWY. ZMARŁ NA SERCE 22 PAŹDZIERNIKA 2058, CO POTWIERDZA ŚWIADECTWO LEKARSKIE.

CRUZ RELACJONOWAŁ KILKA ROZPRAW W SĄDZIE RO­DZINNYM, W KTÓRYCH WYSTĘPOWAŁ SWISHER, I KONSUL­TOWAŁ SIĘ Z JEGO ZONĄ W KWESTIACH DOTYCZĄCYCH ŻYWIENIA.

Mało prawdopodobne , uznała Eve , i wykreśliła go z listy.

HILL LINDI I HESTER, LAT 32 I 29. MAŁŻEŃSTWO JEDNOPŁCIOWE. ZGINĘŁY W WYPADKU DROGOWYM 2 SIERPNIA 2057. SPRAWCA WYPADKU, FEIN KIRK, ZO­STAŁ OSKARŻONY O PROWADZENIE POD WPŁYWEM ALKO­HOLU, PRZEKROCZENIE SZYBKOŚCI I SPOWODOWANIE ŚMIERCI DWÓCH OSÓB. ODSIADUJE WYROK W KOMPLEKSIE RESOCJALIZACYJNYM WEIZT.

Jasne, pomyślała, zabijasz dwie kobiety, bo jesteś pija­ny i głupi, a potem przez dziesięć lat odpoczywasz w wiej­skim klubie.

LINDI I HESTER WYNAJĘŁY SWISHERA, PONIEWAŻ STARAŁY SIĘ O ADOPCJĘ DZIECKA. SPRAWA BYŁA W TO­KU, GDY NASTĄPIŁ WYPADEK OBIE BYŁY TAKŻE PA­CJENTKAMI KEELIE SWISHER.

Brak motywu, pomyślała Eve, wykreślając ich nazwiska.

MOORELAND AMITY, LAT 28 W CHWILI ŚMIERCI, TAN­CERKA 17 MAJA 2059 ZGWAŁCIŁ JĄ I ZAMORDOWAŁ BYŁY PARTNER, LAWRENCE JEZ, KTÓRY OBECNIE ODSIADUJE DOŻYWOCIE W ATTICE.

MOORELAND WYNAJĘŁA SWISHERA, BY ZAKOŃCZYĆ WSPÓL­NOTĘ MAJĄTKOWĄ Z LAWRENCE'EM ORAZ POZWAĆ GO O OD­SZKODOWANIE ZA UTRATĘ ZAROBKÓW Z POWODU OBRAŻEŃ. KONSULTOWAŁA SIĘ Z KEELIE SWISHER W KWESTIACH ZDRO­WOTNYCH I ŻYWNOŚCIOWYCH PODCZAS REHABILITACJI PO DO­ZNANYCH OBRAŻENIACH I DO ŚMIERCI BYŁA JEJ PACJENTKĄ.

Jezowi Lawrence'owi należy się baczniej przyjrzeć. Mooreland Amity pozostała na liście.

MOSS THOMAS, LAT 52 W CHWILI ŚMIERCI, KTÓRA NASTĄPIŁA 6 WRZEŚNIA 2057. SĘDZIA SĄDU RODZINNE­GO. ZABITY ZE SWYM SYNEM EVANEM, LAT 14, W EKS­PLOZJI BOMBY PODŁOŻONEJ W SAMOCHODZIE.

- Pasuje - mruknęła Eve.

MOSS JAKO SĘDZIA PRZEWODNICZYŁ KILKU SPRAWOM, W KTÓRYCH WYSTĘPOWAŁ SWISHER. JEGO ŻONA SUZANNE BYŁA PACJENTKĄ KEELIE SWISHER. ŚLEDZTWO W SPRA­WIE ŚMIERCI JEGO I SYNA POZOSTAJE OTWARTE.

- Komputer, wyszukaj i pokaż wszystkie sprawy sądo­we, w których udział brali Grant Swisher jako adwokat i Thomas Moss jako sędzia.

PRZEDZIAŁ CZASOWY?

- Wszystkie sprawy. ZROZUMIANO, PRACA W TOKU...

Eve wstała i zaczęła krążyć po pokoju. Bomba podłożo­na w samochodzie. Inny wzór działania, nie tak ekspresywny jak nóż na gardle. Ale to technika wojskowych zamachów. Taktyka terrorystyczna. Czyli mieści się w parame­trach profilu.

Tu także zginęło dziecko. Przypadkiem czy zgodnie z planem?

Odwróciła się w stronę komputera, mając zamiar sprawdzić kolejne nazwiska powtarzające się na obu listach, zaraz jednak zrezygnowała. Zestaw, na którym pra­cowała, zawodził, mimo że McNab ostatnio go ulepszył. Nie mogła ufać, że prawidłowo wykona wiele skomplikowa­nych zadań jednocześnie.

- Dallas. - W progu stanęła Peabody. - Coś mam, tak mi się wydaje. Pracownica opieki społecznej, związana z kil­koma sprawami Swishera. W zeszłym roku uduszono ją w łóżku. Prowadzący śledztwo podejrzewali jej chłopaka, w ich związku były poważne problemy, ale nic na niego nie mieli. Sprawa nie została zamknięta. Brak śladów włama­nia, brak śladów napaści seksualnej, nic nie ukradziono. Uduszenia dokonano ręcznie. Pobrane z miejsca zbrodni tkanki i odciski palców należały do ofiary, chłopaka i kole­żanki z pracy, przy czym oboje mieli alibi.

- Kto prowadził śledztwo?

- Ach... - Peabody zerknęła do notatnika. - Detektywi Howard i Little z sześćdziesiątego drugiego.

- Skontaktuj się z nimi, weź wszystko, co mają. I sprawdź, czy ofiara miała związek z jakąś sprawą sądową Swishera, której przewodniczył sędzia Thomas Moss.

- Więc tobie też coś wyskoczyło.

- Na to wygląda. PRZESZUKIWANIE ZAKOŃCZONE Eve spojrzała na ekran.

- Wyświetl. Okay, Swisher i Thomas mieli mnóstwo wspól­nych spraw. Sprawdzimy twoją ofiarę. Jak się nazywała?

- Karin Duberry, lat 35 w chwili śmierci, samotna, bez­dzietna.

- Pani porucznik? O, przepraszam. - Do drzwi podszedł jeden z detektywów. - Ma pani gości. Niejaka pani Dyson z adwokatem.

Eve poprawiła włosy. Trafiła na gorący trop, ale tej roz­mowy nie mogła odłożyć.

- Zaprowadź ich do saloniku, zaraz tam będę. Peabody, zajmij się sprawdzeniem osób z tej listy, które przeszły szkolenia albo mają powiązania, na jakich nam zależy. Wrócę, jak tylko z nimi skończę.

Zadzwoniła do gabinetu Miry i zostawiła wiadomość u sekretarki, kiedy ta powiedziała, że pani doktor ma pa­cjenta. Zgrzytając zębami, Eve uznała, że będzie musiała sobie poradzić sama.

Pani Dyson czekała w pomieszczeniu, które gliniarze z centrali wytwornie (lub z ironią) nazywali salonikiem. Był to lokal trochę lepszy od policyjnej stołówki, jeśli cho­dzi o hałas, i trochę gorszy, jeśli chodzi o wybór dań. Co niewiele mówiło, jeśli wziąć pod uwagę ofertę stołówki.

Pani Dyson siedziała przy jednym z okrągłych stolików, nachylona ku Dave'owi Rangle'owi. Wygląd obojga świad­czył, że miewali już lepsze chwile.

- Witam państwa. Doceniam, że znaleźliście czas na wi­zytę tutaj.

Jenny Dyson usiadła prosto.

- Miałam zamiar przyjść, zanim dostałam pani wiado­mość. Przede wszystkim chciałabym zapytać, czy nastąpił jakiś postęp w śledztwie.

- Uważamy, że mamy kilka obiecujących tropów. Teraz zaj­mujemy się ich badaniem. W związku z tym, panie Rangle...

- Dave, bardzo proszę - przerwał adwokat.

- Dave, gdybym mogła zamienić z panem kilka słów po tej rozmowie, byłabym zobowiązana.

- Naturalnie. Eve usiadła.

- Jest pan tutaj jako prawny reprezentant pani Dyson czy jako wspólnik pana Swishera?

- Jedno i drugie. Wiem, tak samo jak pani, że Jenny i Matt zostali ustanowieni prawnymi opiekunami Coyle'a i Nixie, na wypadek gdyby coś stało się Grantowi i Keelie. Ja... - pokręcił głową. - Jak Nixie sobie radzi? Wie pani?

- Nie najgorzej. Jest poddawana terapii. Przebywa w bezpiecznym miejscu.

- Gdyby mogła jej pani przekazać, że o niej myślę. Ja i wszyscy w kancelarii... - Urwał, gdy Jenny położyła dłoń na jego ręce. - Przejdę do tego później. Jesteśmy tu, by omówić kwestię opieki.

- Nie możemy jej wziąć! - wybuchnęła Jenny.

- Ze względu na jej bezpieczeństwo, a także dobro śledztwa nie mogłabym w tej chwili oddać państwu Nixie. Jednakże...

- Nigdy.

- Przepraszam, nie rozumiem.

- Jenny - przemówił łagodnie Dave. Gdy znowu spoj­rzał na Eve, w jego oczach malował się smutek i żal. - Jen­ny prosiła, żebym ją reprezentował w sprawie o zrzeczenie się opieki nad Nixie. Oboje z Mattem nie czują się na si­łach pełnić tej funkcji. Zgodziłem się i dzisiaj złożę wnio­sek w sądzie rodzinnym.

- Ona nikogo nie ma.

- Moje dziecko nie żyje. - Jenny oddychała gwałtownie. - Moje maleństwo nie żyje. Mąż jest zrozpaczony tak bardzo, że nie potrafię tego opisać. Dzisiaj ją chowamy, naszą Linnie, i nie wiem, czy Matt zdoła dotrwać do końca nabożeństwa.

- Pani Dyson.

- Nie! Nie! Niech pani słucha.

Podniosła głos tak bardzo, że obecni w sali policjanci obejrzeli się, oceniając sytuację.

- Nie możemy wziąć jej do siebie. To nie tak miało być.

Gdyby zdarzył się wypadek, zajęlibyśmy się Nixie i Coyle'em.

- Ale to było morderstwo, więc tego nie zrobicie?

- Pani porucznik... - zaczął Dave, choć znowu nie zdo­łał nic więcej dodać.

- Nie możemy. Nie jesteśmy w stanie. Moje maleństwo nie żyje. - Jenny przycisnęła dłonie do ust. - Kochaliśmy Keelie i Granta, kochaliśmy ich dzieci. Byliśmy prawie jak rodzina.

- Nieliczni krewni Nixie Swisher nie interesują się jej losem - wtrąciła Eve. - Nie bez powodu to was wyznaczono na opiekunów.

- Myśli pani, że o tym nie wiem? - odparła Jenny gwał­townie. - Że pomimo żałoby nic nie czuję do tego dziecka? Z jednej strony pragnę pójść do niej, wziąć ją w ramiona i przytulić, pragnę tego aż do bólu. A z drugiej ledwo potrafię wymówić jej imię. Nie mogę znieść myśli o niej, patrzenia na nią. - Po policzkach Jenny płynęły łzy. - I ciągle pamiętam, że to powinna być ona, a nie moja córeczka. To jej pogrzeb powi­nien być dzisiaj, a nie mojej Linnie. Nienawidzę tej części mojej natury, ale to we mnie jest. - Zadrżała i odetchnęła ciężko. - Zawsze we mnie będzie. Nie będę mogła patrzeć na Nixie, nie zadając sobie pytania „dlaczego” i nie żałując. A mój mąż... myślę, że to doprowadziłoby go do szaleństwa.

- Nixie nie ponosi winy za wydarzenia tamtej nocy.

- Och, wiem, dobrze o tym wiem. Gdybym jednak speł­niła prośbę Keelie i Granta, nie wiem, ile czasu by minęło, nim zaczęłabym ją obwiniać. Muszę już iść. - Jenny wsta­ła. - Mąż mnie potrzebuje.

- Jenny, jeśli pozwolisz, zamienię jeszcze kilka słów z panią porucznik.

- Nie śpiesz się, nie musisz mnie odwozić. Wołałabym teraz być sama. Po prostu chcę być sama.

- Nie wiem, czy powinnaś. - Dave zdążył wstać, gdy już wybiegła z sali.

- Proszę poczekać. - Eve wyjęła komunikator, podała nazwisko Jenny Dyson, jej rysopis i obecne miejsce poby­tu, po czym poleciła, by policjanci w cywilu poszli za nią i upewnili się, że bezpiecznie wróciła do domu.

- To dobra kobieta, pani porucznik. Wiem, jak to mu­si wyglądać w pani oczach, ale sporo ją ta decyzja koszto­wała.

- I powinna. Czy sąd rodzinny nie jest od tego, by dbać o prawa dziecka?

- O prawa rodziny i jej dobro. Po rozmowie z Jenny i po spotkaniu z Mattem nie mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że próba skłonienia ich, by dotrzymali słowa, jest dla Nixie najlepsza.

- Mógłby pan poczekać kilka dni, przekonać się, czy nie zmienią zdania.

- Muszę złożyć wniosek, bo tego zażądała, ale mogę spowolnić procedurę i na pewno to zrobię. Choć powiem pani, że nie zmienią zdania. Po pogrzebie wyjeżdżają z miasta. Już załatwili sprawy związane z przeprowadzką na północ stanu, gdzie mieszka rodzina Jenny. Matt się zwolnił, Jenny zamyka praktykę. To... - Uniósł dłonie i za­raz je opuścił. - Ich życie zostało zrujnowane. Może zbudu­ją nowe, mam szczerą nadzieję, że im się uda, ale to nie będzie to samo życie. Nixie jest częścią wszystkiego, co utracili. Nie mogą, nie zgodzą się, by ciągle im o tym przy­pominała. Zrobię dla Nixie, co w mojej mocy. Przypusz­czalnie ustalę opiekę tymczasową. Porozmawiam z jej krewnymi, przekonam się, czy to właściwy kierunek.

- Musi mnie pan informować o wszelkich ustaleniach dotyczących opieki nad małą.

- Naturalnie. Mój Boże, czuję się strasznie, jak o tym myślę. Coś pani przynieść? Wezmę wodę, żeby popić ta­bletkę. Głowa zaczyna mnie boleć.

Jak nas wszystkich, pomyślała Eve.

- Nie, dziękuję, ale proszę iść.

Dave podszedł do automatu. Kiedy wrócił z butelką wo­dy do stolika, popił nią małą tabletkę.

- Pani porucznik, Dysonowie to dobrzy ludzie. Decyzja, żeby zostawić Nixie, złamać obietnicę daną ludziom, któ­rych kochała, wiele kosztowała Jenny. Nigdy sobie tego nie wybaczy, ale po prostu nic jej nie zostało. A Matt jest kom­pletnie załamany. Szczerze mówiąc, sam nie bardzo umiem sobie z tym poradzić.

- Muszę jednak pana zapytać o pewne sprawy prowa­dzone przez Granta Swishera.

- Proszę pytać o wszystko. - Dave znowu napił się wo­dy, po czym zakręcił butelkę. - Jeśli ja nie będę znał odpo­wiedzi, udzieli jej Sade. Ma głowę jak twardy dysk.

- Chodzi o sprawy, w których orzekał sędzia Moss.

- Sędzia Moss? Zginął kilka lat temu, z synem. Straszli­wa tragedia. Bomba podłożona w samochodzie. Nie złapali sprawców.

- Wiem o tym. Czy przypomina sobie pan jakieś spra­wy, w których uczestniczyli Swisher, sędzia Moss i pracow­nica opieki społecznej Karin Duberry?

- Duberry. - Z namysłem potarł się po karku. - Coś mi się kojarzy, choć nikogo takiego nie pamiętam. Proszę po­czekać.

Wyciągnął komunikator z kieszeni. Po kilku sekundach na ekraniku pojawiła się Sade.

- Czy Grant pracował z Karin Duberry z opieki społecz­nej?

- Tą, którą w zeszłym roku uduszono?

- Nie... - Dave spojrzał pytająco na Eve, która potak­nęła. - Tak.

- Jasne. Występowali w kilku sprawach, po tej samej stronie i przeciwnej. Dlaczego?

- A czy oboje stawali przed sędzią Mossem?

- Moim zdaniem na pewno. O co chodzi, Dave?

- Nie wiem.

- Mogę? - zapytała Eve i nim zdążył odpowiedzieć, ode­brała mu aparat. - Porucznik Dallas. Pamięta pani, czy Swisherowi, Mossowi albo Duberry grożono w związku z jakąś sprawą, w której wszyscy brali udział?

- Nic mi nie przychodzi do głowy, ale macie kopie do­kumentów, powinny być w nich notatki. Jezu, to wszyst­ko jest powiązane? Myślicie, że ci, co zabili Granta, wy­sadzili w powietrze sędziego Mossa i udusili pracownicę opieki?

- Badamy to. Będzie musiała pani się zgłosić, gdybym znowu pani potrzebowała.

- Może pani na mnie liczyć. Eve oddała Dave'owi aparat.

- Dziękuję, Sade. Przyjadę po ciebie o wpół do trze­ciej. - Wyłączył urządzenie. - Idziemy razem na pogrzeb. Proszę posłuchać, pani porucznik, sam spróbuję przejrzeć teczki rozpraw, i może coś mi się przypomni z rozmów przy kawie. Grant i ja sporo dyskutowaliśmy, jak to wspólnicy.

- Tak, wiem, na czym to polega. Gdyby coś wpadło pa­nu do głowy, proszę dać mi znać.

- Oczywiście. Zanim się pożegnam... czy wiadomo, kie­dy mógłbym urządzić pogrzeb? Myślałem, że zajmę się tym jako wspólnik Granta i przyjaciel rodziny. Chciałbym po­rozmawiać z Nixie, upewnić się, że zrobimy to w sposób możliwie dla niej najłatwiejszy.

- Na razie będzie pan musiał poczekać. Nie mogę po­zwolić, aby uczestniczyła w pogrzebie, dopóki nie zyskamy pewności, że nie grozi jej niebezpieczeństwo.

- Dobrze, ale mogłaby pani... - Otworzył aktówkę. - Tę fotografię Grant trzymał na biurku. Myślę, że Nixie chcia­łaby ją mieć.

Eve spojrzała na cztery uśmiechnięte twarze, na rodzi­nę uchwyconą w swobodnych pozach na plaży. Ojciec jed­ną ręką obejmował syna za ramiona, dotykając dłonią ramienia żony, drugą przyciągał do siebie córkę. Matka obejmowała syna w pasie, palce zatykając za szlufki dżin­sów męża, drugą ręką trzymała za rękę córkę.

Szczęśliwy, beztroski letni dzień, pomyślała Eve.

- Ja ją zrobiłem. Spędzaliśmy weekend w domku na plaży. Pamiętam, że powiedziałem: „Hej, wypróbuję nowy aparat. Ustawcie się razem”. I ustawili się, uśmiechnięci od ucha do ucha. - Dave odchrząknął. - To był miły week­end, a Grant uwielbiał to zdjęcie. Chryste, brakuje mi go. - Urwał i pokręcił głową. - Myślę, że Nixie chciałaby mieć tę fotografię.

- Dopilnuję, żeby ją dostała.

Po jego wyjściu siedziała, wpatrując się w zatrzymany w czasie fragment rodzinnego szczęścia. Nie wiedzieli, że następnego lata nie będzie.

Jak to jest, gdy łączy cię z innymi taka więź? Taki ro­dzaj bliskości? Jak to jest, gdy dorastasz ze świadomością, że są ludzie, którzy cię obejmą, wezmą za rękę? Zapewnią ci bezpieczeństwo?

Nigdy nie będzie tego wiedziała. Dorastała ze świado­mością, że są ludzie, którzy cię skrzywdzą - bez powodu, dla sportu. Pobiją, zgwałcą, złamią, bo jesteś słabsza.

Aż do chwili, gdy nabierzesz sił, aż do szalonego mo­mentu, kiedy ściśniesz w dłoni nóż. I użyjesz go, a twoja twarz, skóra, dłonie będą śliskie od krwi.

- Eve.

Podskoczyła, upuszczając fotografię. Mira usiadła i podniosła zdjęcie, by mu się przyjrzeć.

- Urocza rodzina. Popatrz na mowę ciała. Kochająca, urocza rodzina.

- Już nie.

- Mylisz się. Oni zawsze będą rodziną, właśnie dzięki takim chwilom będą trwać. Ta fotografia pocieszy Nixie.

- Przyniósł ją wspólnik Granta. Przyszedł z Jenny Dy­son. Razem z mężem sądownie zrzekają się opieki. Nie we­zmą do siebie Nixie.

- Och. - Zabrzmiało to jak westchnienie. - Tego się obawiałam.

- Przypuszczałaś, że do tego dojdzie?

- Obawiałam się, że mogą nie chcieć przyjąć Nixie do domu, bo przypominałaby im o ich stracie.

- Do diabła, i co teraz się z nią stanie? Wpadnie w sys­tem, bo jakiś skurwysyn postanowił wyrżnąć jej rodzinę?

Mira położyła dłoń na pięści, którą Eve uderzyła w stół.

- Może będzie lepiej dla Nixie, jeśli zamieszka w rodzi­nie zastępczej albo u jakiegoś krewnego. Ona przypomina Dysonom o ich stracie, ale i odwrotnie. Wciąż zmaga się z poczuciem winy tej, która ocalała, a także z szokiem, ża­łobą, obawami.

- Podrzuć ją obcym, zakręć kołem - powiedziała Eve gorzko. - Może trafi na takich, których niewiele będzie ob­chodziła, a jak będzie miała pecha, wyląduje u takich, któ­rzy robią to wyłącznie dla pieniędzy.

- Ona nie jest tobą, Eve.

- Nie, Bóg mi świadkiem, że nie. Nawet w przybliżeniu. Może będzie jej gorzej niż mnie.

- Jak to?

- Bo miała to. - Eve położyła dłoń na fotografii. - I stra­ciła. Jeśli pochodzisz z dna otchłani, możesz tylko iść w gó­rę. Ona ma długą drogę do dna.

- Pomogę. Jeśli chodzi o umieszczenie jej, wyszukanie odpowiedniej rodziny dla niej, postawię na szali własny autorytet. Nie zaszkodziłoby, gdybyś ty też postawiła swój.

- Tak. - Eve odchyliła głowę i na moment, tylko na mo­ment zamknęła oczy. - Teraz nie mogę o tym myśleć. Mamy kilka obiecujących tropów.

- W jakiej pilnej sprawie chciałaś ze mną porozma­wiać?

- Muszę przy tym chodzić. - Wstała i krążąc tam i z po­wrotem, opowiedziała Mirze o incydencie z Nixie i tablicą z fotografiami morderstw.

- Omówimy to na następnej sesji.

- Dobrze. Teraz muszę pomęczyć Yancy'ego w sprawie portretu.

- Powodzenia. Przydałoby się, pomyślała Eve, wchodząc na ruchomy chodnik. Najwyższą pora, żeby miała trochę szczęścia.

ROZDZIAŁ 14

Znalazła Yancy'ego w małej, przeszklonej sali konferen­cyjnej. Pił kawę z Ophelią, która miała na sobie te same pióra i makijaż co poprzedniej nocy. Eve zawsze myślała, że dziwki w dzień wyglądają tak jak teraz Ophelia: znisz­czone, tandetne, nieszczególnie zachęcające. Ale Yancy gawędził z nią, a nawet flirtował.

- No i ten dupek mówi, że mam śpiewać. Mówi, że tylko wtedy mu staje. Chce, żebym śpiewała „God Bless Ameri­ca”. Może pan sobie to wyobrazić?

- I co zrobiłaś?

- A jak myślisz? Śpiewałam. Z melodią nie miałam pro­blemów, ale słowa musiałam wymyślać. Brandzlowałam go, a on śpiewał i poprawiał tekst. I tak sobie śpiewaliśmy w duecie w bramie.

- I co było dalej?

- Stawał mu i zwisał, i dopiero za trzecim razem wy­strzelił. Potem ciągle przychodził. W każdy wtorek wieczo­rem urządzaliśmy przedstawienie. Sprawiłam sobie czerwono - biało - niebieski kostium, żeby facet miał więcej przyjemności za swoje dolce.

- W pracy spotykasz mnóstwo dziwnych typów.

- Słoneczko, jakbyś tak długo jak ja chodził po ulicach, nic by cię nie dziwiło. Choćby w zeszłym tygodniu...

- Przepraszam. - Głos Eve był twardy jak wyschnięta ziemia. - Przykro mi, że przerywam wam tę miłą pogawęd­kę, ale detektyw Yancy jest mi potrzebny. Detektywie?

- Zaraz wracam, Ophelio.

- Ooo, ona wygląda wrednie, jakby mogła pogryźć ska­łę i splunąć ci kamykami w oczy - powiedziała to przyci­szonym głosem, mrugając znacząco do rysownika. - Lepiej pilnuj tego swojego zgrabnego tyłeczka.

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Eve wybuchnęła:

- Do diabła, co ty wyprawiasz? Popijasz z nią kawę, plotkujesz o klientach.

- Chcę, żeby poczuła się swobodnie.

- Dostała łóżko, posiłki, rozrywkę, a wszystko na koszt policji. Jeśli chcesz wiedzieć, czuje się aż za swobodnie. Po­trzebne mi wyniki, detektywie, a nie zabawne anegdotki.

- Wiem, co robię, a ty nie. Jeśli chcesz dać mi nową ro­botę, poczekaj, aż skończę tę.

- Wpiszę ci ją do planu, cholera, jak uporasz się z tą.

- Jeśli w ciągu godziny nie będę miał nic przydatnego, to już wcale.

- Więc się zabieraj do pracy, a potem przyjdź do sali konferencyjnej C.

Odwrócili się do siebie plecami. Eve poszła, ignorując zaciekawione spojrzenia posyłane jej znad biurek.

W sali konferencyjnej Peabody przygotowywała już materiały do odprawy. Przynajmniej ona nie zapomniała o swoich obowiązkach.

- Mam dla ciebie trzy nazwiska, Dallas, które pasują do naszego profilu.

- Miło widzieć, że jest ktoś, kto robi, co do niego należy. Peabody nadęła się nieco z dumy, układając opisane dyski.

- Jeden wciąż mieszka w mieście, drugi pozostaje w czynnej służbie i stacjonuje w Fort Hamilton na Broo­klynie. Ostatni jest współwłaścicielem studia sztuk walki w Queens i podaje to jako zawód oraz hobby.

- Wszyscy są w Nowym Jorku. Doskonale. Jakie mieli kontakty ze Swisherami?

- Pierwszy, emerytowany sierżant, był klientem Gran­ta, który podczas rozprawy rozwodowej wywalczył dla nie­go przyzwoity układ, w każdym razie tak to wygląda z ze­wnątrz. Rozsądny podział majątku, częste odwiedziny u nieletnich dzieci.

- A gdzie jest żona?

- Mieszka w Westchester. Ponownie wyszła za mąż. W drugim przypadku żona była klientką Swishera. Oskar­żyła męża o dręczenie emocjonalne i fizyczne, a Swisher mu to udowodnił. Żona dostała wyłączne prawo opieki nad dziećmi i alimenty stanowiące lwią część pensji tego faceta. Przeprowadziła się do Filadelfii, jest samotną matką.

- Stracił żonę i dzieci, mógł chcieć się zemścić. Takie rzeczy człowieka okropnie wkurzają. A ostatni?

- Podobna sprawa jak w przypadku drugiego. Żona, klientka Swishera, twierdziła, że mąż od dwunastu lat re­gularnie się nad nią znęca. Mieli dwoje nieletnich dzieci. Dowody przedstawiła dość wątłe, ale Swisherowi się udało. A kobieta rozpłynęła się w powietrzu.

- Zaginęła?

- W dzień po wydaniu wyroku na jej korzyść znikła i od tej pory brak jakichkolwiek danych o niej i o dzie­ciach. Nie mam na razie szczegółów, ale wygląda na to, że uciekła albo...

- On ją dorwał. Kto zgłosił zaginięcie?

- Jej siostra. Razem z rodziną przeprowadziła się do Nebraski.

- Do Nebraski? A kto tam mieszka?

- Choćby oni.

- Tak, z krowami i owcami.

- Rodzice też tam mieszkają, to znaczy rodzice zaginio­nej i jej siostry, a nie krów i owiec, choć jestem pewna, że w Nebrasce mnóstwo zwierząt hodowlanych ma potomstwo.

Ta wizja sprawiła, że Eve się wzdrygnęła. - Wolę się nad tym nie zastanawiać. Krowy bzykające się na polach. Niesamowite.

- No wiesz, gdyby tego nie robiły, mielibyśmy tylko sztucznie...

- Nic więcej nie mów. Właściwie to jeszcze gorsze. Na­ukowcy tworzą je w laboratorium. - Głos jej stwardniał. - Pewnego dnia się pomylą, potężnie się pomylą, i zmutowa­ne klony krów się zbuntują i zaczną pożerać ludzi. Pocze­kaj tylko.

- Raz widziałam film, w którym u sklonowanych świń pojawiła się inteligencja i atakowały ludzi.

- Widzisz? - Eve dźgnęła palcem powietrze. - Od filmu do rzeczywistości jest tylko jeden malutki krok. W Bogu nadzieja, że nie będę musiała jechać do Nebraski.

- Byłam tam. Bardzo tam ładnie, wiesz? Porządne mia­sta, miłe wsie. Pola kukurydziane po horyzont.

- Pola kukurydziane? Kukurydziane? Wiesz, co może się kryć na takich polach, czaić w kolbach?

- Dotąd nie wiedziałam, teraz już wiem.

- Wolę ciemny zaułek. Okay. - Eve otrząsnęła się z tych myśli i spojrzała na tablicę z fotografiami, którą Peabody przygotowała na odprawę. - Pogadamy ze wszystkimi trze­ma facetami, których znalazłaś. Odwiedzimy detektywów prowadzących śledztwa w sprawie śmierci Duberry i sę­dziego Mossa, przejrzymy raport o zaginionych i akta tej sprawy. Chcę rozmawiać z detektywem, który zajmował się zabójstwem i rabunkiem, chodzi o lekarkę zamordowaną na parkingu szpitala. Złapali sprawcę, ale jej nazwisko wy­skoczyło przy sprawie Kirkendallów o opiekę. Na nowo przesłuchamy wszystkich świadków, obejdziemy sąsiadów. A jeśli wreszcie dostaniemy ten przeklęty portret pamię­ciowy od Yancy'ego, znajdziemy człowieka.

- Portrety Yancy'ego są najlepsze - przypomniała jej Peabody. - Jeśli wyciągnie od świadka przyzwoity rysopis, będziemy mogli przepuścić go przez system i poznamy na­zwisko.

- Nie tak od razu - odparła Eve.

Obejrzała się, gdy do sali weszli Feeney i McNab, po­chwyciła sugestywne spojrzenie, które ten ostatni posłał Peabody, i dołożyła starań, by je zignorować. Przeżywali sielankowy etap swojego związku - dopiero co ze sobą za­mieszkali. Eve nie była pewna, jak o niej świadczy przeko­nanie, że odczuje ulgę, kiedy po staremu zaczną na siebie warczeć.

- Tylko spróbuj zbliżyć się tu za bardzo do mojej part­nerki, McNab, a wyrwę ci z uszu te kretyńskie kolczyki.

Detektyw odruchowo podniósł dłoń, zakrywając ucho z czterema jaskrawoniebieskimi kółkami.

Fenney pokręcił głową, mówiąc cicho do Eve:

- Bardziej napaleni niż wtedy, kiedy ze sobą nie miesz­kali. Wolałbym, żeby zaczęli sobie dokuczać jak dawniej. Na ich widok dostaję gęsiej skórki.

To dobrze, pomyślała Eve, że w zespole jest ktoś, kto ma zdrowy rozsądek. W geście solidarności poklepała go po zgarbionych ramionach.

Kiedy przyszli Trueheart i Baxter, wszyscy postawili przed sobą kubki z kawą i przygotowali uaktualnione dane.

- Niedługo dołączy do nas detektyw Yancy - zaczęła Eve. - Jeśli się okaże, że świadek ich zapamiętał, będziemy mieć portrety pamięciowe. Na razie znaleźliśmy powiązania. - Ko­rzystając z tablicy i ekranu, opowiedziała o potencjalnych związkach pomiędzy Swisherami i pozostałymi dwiema ofia­rami. - Jeśli ci sami sprawcy zabili lub zlecili zamordowanie Mossa, Duberry i Swisherów, z rozpiętości czasowej tych zbrodni wynika, że nie tylko zostały one starannie zaplano­wane, ale też osoba lub osoby, które za nimi stoją, są opano­wane, cierpliwe, ostrożne. To nie jest szalejący psychopata, tylko człowiek wykonujący misję. Ma odpowiednie powiąza­nia, a także umiejętności albo środki pozwalające mu wynająć profesjonalistów. Nie pracuje sam, ale jest członkiem do­skonale zgranego zespołu.

- Mordercy policjantów - powiedział Baxter poważnie, bez zwykłej kpiny.

- Mordercy policjantów - potwierdziła Eve - chociaż fakt, że tym razem zabili policjantów, był bez znaczenia. Usunęli przeszkodę, nic więcej.

- Tylko że to nie były przypadkowe ofiary. - Trueheart sprawiał wrażenie zaskoczonego, nawet zakłopotanego, kiedy sobie uświadomił, że się odezwał. - Chodzi mi o to, pani porucznik, że detektywi Knight i Preston z punktu widzenia morderców nie byli niewinnymi gapiami. Chyba można ich nazwać strażnikami wroga?

- Zgoda. To jest mała, osobista wojna. Z bardzo wyraź­nie określonymi celami. Jeden z nich nie został zrealizowa­ny. Nixie Swisher. - Eve wywołała zdjęcie dziewczynki. - Wziąwszy pod uwagę to, co już wiemy, możemy wniosko­wać, że nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia. To dziec­ko nie widziało nic, co mogłoby doprowadzić do zidentyfi­kowania morderców. Poza tym to, co widziała, co wie, i tak nam już powiedziała. Sprawcy nic na jej śmierci nie zysku­ją. Istnieje prawdopodobieństwo, że porwali Meredith Newman, przesłuchali ją z zastosowaniem tortur i dowie­dzieli się, że dziewczynka nie wie nic, co mogłoby nas do nich doprowadzić.

- Ale nie rezygnują. - Baxter przyglądał się zdjęciu. - Nie uważają sprawy za załatwioną. Przeprowadzają na­stępną akcję, by znaleźć i wyeliminować małą, ale zamiast niej zabijają dwóch policjantów.

- Tak więc misja nie zakończyła się sukcesem. Czego chcieli od Swisherów?

- Ich życia - odparł Baxter.

- Śmierci rodziny. Destrukcji całej rodziny. Ty wziąłeś moją, ja odbiorę ci twoją. Dlatego polują na pozostałego przy życiu członka - widać tu potrzebę zakończenia pracy, a także perfekcjonizm i dążenie do satysfakcji z wykona­nego zadania. Mordując Knighta i Prestona, wysłali nam wiadomość. Rozpoczęli z nami walkę, wyeliminują każdą przeszkodę. Ukończą misję.

- Akurat, do diabła!

- Właśnie. Detektyw Peabody? Delia poderwała się, mrugając oczami. - Tak?

- Zapoznaj zespół z wynikami swoich ostatnich poszu­kiwań.

- No więc... - odchrząknęła i wstała. - Na rozkaz po­rucznik Dallas przeprowadziłam poszukiwanie osób odpo­wiadających profilowi sprawców i zaangażowanych w spra­wę sądową, w której udział brali Swisher, Duberry i Moss. Otrzymałam trzy nazwiska. Pierwszy to John Jay Donald­son, emerytowany sierżant piechoty morskiej. - Wywołała zdjęcie i dane na ekran, po czym zrelacjonowała przebieg sprawy rozwodowej.

- Baniak. - Baxter wzruszył ramionami, gdy Eve upo­mniała go wzrokiem. - Tak mój dziadek nazywał tych z pie­choty morskiej. Podczas wojen miejskich służył w woj­skach lądowych.

- Razem z Trueheartem zajmiecie się tym baniakiem. Istnieje możliwość, że decyzja sądu nie przypadła mu do gustu. Peabody, następny.

- Następny nazywa się Viktor Glick i jest podpuł­kownikiem, obecnie służy w Fort Hamilton na Brookly­nie. - Kiedy Peabody skończyła, Eve wskazała dłonią Feeneya.

- Macie z McNabem ochotę na pracę terenową na Broo­klynie?

- Jasne. Z przyjemnością zobaczę, co zrobi armia z naj­większym modnisiem naszego oddziału.

- Peabody i ja rozpracujemy ostatniego. Peabody?

- Roger Kirkendall, emerytowany sierżant.

Skończywszy raport, Delia usiadła z widoczną ulgą.

- Kirkendall - kontynuowała Eve - miał także związek z Jaynene Brenegan, lekarką zamordowaną nożem na par­kingu szpitala, w którym pracowała w izbie przyjęć. Złapali sprawcę, ale trzeba się temu dokładniej przyjrzeć. Baxter, skontaktuj się z detektywami prowadzącymi tę sprawę. Może coś zaskoczy.

- Myślisz, że wynajęli kogoś do zabicia lekarki?

- Nie. Są zbyt sprytni, żeby wynajmować jakiegoś ćpu­na i zostawiać go przy życiu. My musimy wszystko dokład­nie sprawdzić. Potrzebna nam zgoda na pełny dostęp do akt wojskowych tej trójki, a spójrzmy prawdzie w oczy, to nie będzie bułka z masłem. Spróbuję przedrzeć się przez zasieki. Jeśli nie uzyskam zezwolenia dla siebie, będę mu­siała porozmawiać z detektywem prowadzącym śledztwo w sprawie Duberry. - Przerwała na widok wchodzącego Yancy'ego.

- Pani porucznik. - Podszedł do niej i wręczył jej dysk. - Zgodnie z rozkazem.

- Proszę usiąść, detektywie, i zapoznać nas ze szczegó­łami.

Sama włożyła dysk do komputera i wywołała obraz na dwa ekrany.

Na obu pojawiły się niemal identyczne twarze. Kwadra­towe, nieprzyjemne, z jasnymi brwiami i krótko ostrzyżo­nymi włosami. Usta były pełne, nosy ostre, uszy przylega­jące do czaszki, oczy jasne i zimne. Zdaniem Eve obaj mieli po pięćdziesiątce.

- Świadek okazywał chęć współpracy i zdołał przyjrzeć się z bliska obu mężczyznom. Niestety, przynajmniej na początku - tu Yancy zerknął na Eve - Ophelia miała pro­blemy z detalami. Obaj podejrzani nosili czapki i okulary przeciwsłoneczne, co widać na następnym szkicu. Pracu­jąc jednak ze świadkiem i określając niektóre szczegóły zgodnie z prawdopodobieństwem, na przykład kolor oczu na podstawie barwy brwi, a kształt oczu na podstawie struktury kości, taki ich wygląd możemy przyjąć.

- Jak bliskie prawdy jest to założenie?

- Tak bliskie, jak to możliwe. Sprawdziłem prawdopo­dobieństwo z danymi uzyskanymi od świadka. Wynosi dziewięćdziesiąt sześć procent z hakiem. Co więcej, byłem w stanie sporządzić szkice całych sylwetek. Świadek przy­pomniał sobie szczegóły wyglądu. Następny rysunek.

Eve przyglądała się dwóm muskularnym, dobrze zbu­dowanym mężczyznom z szerokimi barami i wąskimi bio­drami. Obaj ubrani byli na czarno: golfy, szerokie, proste spodnie, sportowe buty, torby przewieszone przez piersi. Yancy określił przypuszczalny wzrost i wagę.

Sto osiemdziesiąt centymetrów i dziewięćdziesiąt do stu kilogramów w przypadku pierwszego, sto siedemdzie­siąt osiem centymetrów i podobna waga w przypadku dru­giego podejrzanego.

- Jest pan tego pewien, detektywie? - spytał Feeney.

- Tak jest, panie kapitanie.

- Nie pasują do ludzi, których wygrzebała Peabody - powiedział McNab. - Typ budowy zbliżony do jej pierwsze­go i trzeciego faceta, ale twarze inne.

- To prawda - odparła Eve z głębokim rozczarowaniem. - Ale to nie wyklucza możliwości, że ci dwaj to żołnierze, a jeden z tej trójki nimi dowodzi. Przepuścimy portrety i dane przez system, zobaczymy, co nam wyjdzie. - Chwilę się wahała. - Możesz się tym zająć, Yancy. Masz dobre oko.

Detektyw poczuł ulgę.

- Oczywiście.

- W takim razie zabierajmy się do pracy. Odwaliłeś ka­wał dobrej roboty, chociaż miałeś do czynienia z upierdliwcem.

- Chodzi o świadka czy o panią porucznik?

- Wybór należy do ciebie.

Eve najpierw poszła do komendanta.

- Zwróciłam się do dowództwa obu rodzajów sił zbroj­nych z prośbą o całkowite ujawnienie dokumentów i tak jak się spodziewałam, dostałam odmowę. Pracuję teraz nad drugim podejściem.

- Zostaw to mnie - powiedział Whitney, przyglądając się obu portretom pamięciowym. - Trzeba ich uznać za braci, w przeciwnym razie podobieństwo byłoby zbyt ude­rzające. Albo jest wytworem wyobraźni naszego świadka.

- Yancy był bardzo dokładny i jest pewien tych portre­tów. Całkiem możliwe, że to bracia, wziąwszy pod uwagę ich zgranie. Bliźniaków, a tak wyglądają podejrzani, często łączy bliska, niemal nadnaturalna więź.

- Damy im sąsiednie klatki, kiedy ich przyprowadzisz.

Byli braćmi, jednością o tych samych poglądach, prag­nieniach, tym samym wyszkoleniu. Maszynami. Chociaż byli ludźmi, chociaż w ich żyłach płynęła krew, dawno stra­cili ludzkie odruchy.

Obsesje jednego były obsesjami drugiego.

Wstawali codziennie o tej samej porze i o tej samej po­rze kładli się spać w swoich identycznych pokojach. Jedli to samo, wielbili tych samych bogów, zsynchronizowani dyscypliną i celami.

Wzajemnie darzyli się zimną, szorstką miłością, którą nazywali lojalnością.

Teraz jeden ćwiczył z twarzą zalaną potem, katując przysiadami i gwałtownymi wyrzutami zranioną nogę, dru­gi zaś siedział przy konsoli, bladymi oczami śledząc ekran.

Znajdowali się w pokoju bez okien. Za pojedynczymi drzwiami ukryte były podziemne wyjście awaryjne oraz system autodestrukcyjny, gdyby bezpieczeństwo lokato­rów zostało zagrożone.

Pomieszczenie wyposażone było w zapasy pozwalające dwóm osobom na przeżycie roku. Planowali, że będzie to schron i centrum dowodzenia, gdy urzeczywistni się wizja organizacji, której obaj służyli, i miasto znajdzie się w ich rękach.

Na razie był to schron i centrum dowodzenia podczas osobistej misji.

Od niemal dziesięciu lat pracowali dla sprawy ogólnej i od sześciu dla osobistej. Widzieli, jak ta pierwsza pęka i rozpada się na kawałki. Jednakże tę drugą, prywatną, za­mierzali doprowadzić do końca niezależnie od kosztów.

Pierwszy przerwał ćwiczenia. Pot wciąż lał się z niego, gdy sięgnął po kubek z filtrowaną wodą i elektrolitami.

- Jak noga? - zapytał go brat.

- Osiemdziesiąt procent. Jutro będzie sto. Cholerny gli­na był szybki.

- Teraz jest martwy. Zlikwidujemy następnych, uderzy­my na inne domy, ale to może poczekać, najpierw musimy załatwić cel główny.

Z jednego z ekranów Nixie uśmiechała się do dwóch mężczyzn, którzy chcieli odebrać jej życie.

- Niewykluczone, że wywieźli ją z miasta. Drugi z bliźniaków pokręcił głową.

- Dallas na pewno chce mieć ją pod ręką. Według wszelkiego prawdopodobieństwa mała jest w mieście. Gli­niarze wchodzą do domu Dallas i wychodzą, ale mało prawdopodobne, żeby zabrała tam cel. Choć na pewno jest blisko.

- Przywieziemy tu Dallas, dowiemy się, gdzie jest obiekt.

- Jest na to przygotowana, czeka. Nie możemy działać zbyt szybko. System bezpieczeństwa i wywiad Roarke'a przy­puszczalnie jest tak dobry jak nasz, może nawet lepszy. Dys­ponuje większą forsą niż nasze fundusze rezerwowe.

- Nie mają nic, co by ich do nas doprowadziło. Dzięki temu zyskujemy na czasie. Gdyby dokonać włamania do domu Roarke'a, gdyby unieszkodliwić go w jego łóżku i zabić tę policjantkę, byłby to czyn, który podniósłby morale i przywrócił rangę naszej głównej misji. Wysłalibyśmy sy­gnał potrzebny do zgrupowania na nowo naszych członków - i zdobyli informacje niezbędne do zakończenia naszej wła­snej kampanii.

Mężczyzna przy konsoli się odwrócił.

- Zaczynamy ustalać taktykę.

Studio sztuk walki w Queens zdaniem Eve bardziej przypominało pałac albo świątynię.

Wejście urządzono 'w stylu oszczędnym, a mimo to wy­stawnym: japońskie ogródki piaskowe, których sensu Eve nigdy nie rozumiała, gongi, aromat kadzidła, błyszczący czerwony sufit kontrastujący z zimnymi białymi ścianami i podłogą.

Przy niskich stolikach leżały czerwone poduchy do sie­dzenia z wyszywanymi złotą nicią symbolami.

Drzwi zastąpiono papierowymi parawanami, widywany­mi przez Eve w azjatyckich restauracjach.

Kobieta, która siedziała po turecku na poduszce przy małym komputerze, powitała je, pochylając głowę i styka­jąc dłonie.

- Czym mogę służyć?

Ubrana była w czerwoną szatę z wizerunkiem czarnego smoka w locie. Głowę miała ogoloną, czaszkę o kształcie równie regularnym i wytwornym jak wystrój pomiesz­czenia.

- Roger Kirkendall. - Eve pokazała jej odznakę. Kobieta uśmiechnęła się, ukazując równe białe zęby.

- Przykro mi, pan Kirkendall jest nieobecny. Czy mogę wiedzieć, w jakiej sprawie chce się pani z nim widzieć?

- Nie. Gdzie on jest?

- Pan Kirkendall jest w podróży. - Pomimo szorstkiej odpowiedzi Eve ton kobiety nie uległ zmianie. - Zapewne będzie pani chciała porozmawiać z panem Lu, jego wspólnikiem. Czy mam powiadomić pana Lu, że chce się pani z nim spotkać?

- Proszę to zrobić. - Eve odwróciła się i raz jeszcze obejrzała pokój. - Wypasiony jak na dojo. Interes musi iść świetnie. Nieźle jak na byłego wojskowego.

- Pan Lu zaraz do pani przyjdzie. Czy miałyby panie ochotę czymś się orzeźwić? Zieloną herbatą, wodą źródlaną?

- Nie, czujemy się dobrze. Od jak dawna pani tu pra­cuje?

- Jestem tu zatrudniona od trzech lat.

- Więc zna pani Kirkendalla.

- Nie miałam przyjemności go spotkać.

Zza przesuwnych papierowych drzwi wyszedł mężczy­zna w czarnym kimonie przewiązanym czarnym pasem w sposób, z którego Eve wywnioskowała, że ma przed sobą mistrza.

Na bosaka mierzył nie więcej niż sto siedemdziesiąt centymetrów. Podobnie jak kobieta miał ogoloną głowę. I podobnie jak ona złożył dłonie przed sobą i się ukłonił.

- Witamy serdecznie. Pytała pani o pana Kirkendalla. Czy ta rozmowa ma się odbyć bez świadków?

- Nie zaszkodzi.

- W takim razie proszę. - Gestem wskazał odsunięte drzwi. - Porozmawiamy w moim gabinecie. Nazywam się Lu - powiedział, prowadząc je wąskim białym korytarzem.

- Porucznik Dallas, a to detektyw Peabody z policji no­wojorskiej. Co to za pomieszczenia?

- To pokoje do prywatnej medytacji. - Ukłonił się męż­czyźnie w białej szacie, który niósł na tacy biały czajnik i dwie czarki.

Eve obserwowała, jak mężczyzna wchodzi za przesuwane drzwi.

Przed sobą usłyszała odgłosy walki: dłonie bijące o dłoń, zderzające się głucho ciała, syk oddechu. Bez słowa wyminęła Lu i podeszła do następnego wejścia.

Studio dzieliło się na sekcje. W jednej części zoba­czyła sześć osób wykonujących gwałtowne, acz bezgłośne ruchy składające się na skomplikowane i pełne wdzięku sekwencje kata, w drugiej kilku uczniów z różnymi stop­niami walczyło pod nadzorem instruktora z czarnym pasem.

- Udzielamy lekcji tai - chi, taekwondo, aikido - zaczął Lu. - A także innych rodzajów walki. Mamy kilka pozio­mów, od nowicjuszy poczynając, na doskonaleniu skończywszy.

- W tych prywatnych pokojach oferujecie wyłącznie medytację i herbatę?

- Tak, oraz wodę źródlaną. - Nie uśmiechnął się ani nie okazał, że to pytanie go uraziło. - Gdyby chciała pani sprawdzić taki pokój, aktualnie nieużywany, nic nie stoi na przeszkodzie. Musiałbym tylko poprosić, żeby przed wej­ściem zdjęła pani buty.

- Na razie nie będziemy się tym zajmować.

Lu wprowadził je do małego, ładnego gabinetu. Tu też były niskie stoły i poduchy, malowane parawany i pojedyn­cza biała orchidea w czerwonym wazonie.

Na biurku z komputerem i miniaturowym łączem pano­wał idealny porządek.

- Zechciałyby panie usiąść?

- Możemy postać. Muszę porozmawiać z Kirkendallem.

- Jest w podróży.

- A dokładnie gdzie?

- Nie potrafię pani powiedzieć. O ile wiem, bardzo czę­sto podróżuje.

- Nie wie pan, jak skontaktować się ze swoim wspólni­kiem?

- Obawiam się, że nie. Czy chodzi o jakiś problem zwią­zany z moimi interesami?

- Podał ten adres w swoich oficjalnych danych.

- Nie mieszka pod tym adresem. - Głos Lu pozostał łagodny i spokojny. - Tutaj nikt nie mieszka. Obawiam się, że zaszła jakaś pomyłka.

- Kiedy ostatnio pan z nim rozmawiał?

- Sześć lat temu.

- Sześć lat temu? Nie kontaktował się pan ze wspólni­kiem przez sześć lat?

- Tak jest. Pan Kirkendall zaproponował mi interes, który uznałem za godny uwagi. W tamtych czasach byłem właścicielem małej sali na Okinawie. Było mnie na nią stać dzięki objazdom i dyskom instrukcyjnym.

- Lu. Smok. Teraz pana poznaję.

Odpowiedział jej nieznaczny uśmiech i równie nie­znaczny ukłon.

- Jestem zaszczycony.

- Skopał pan znane tyłki. Trzykrotny złoty medalista olimpijski, posiadacz rekordu świata. W akademii korzy­stali z pańskich filmów.

- Interesuje panią sztuka walki?

- Tak, zwłaszcza w wykonaniu mistrza. Był pan niepo­konany, mistrzu Lu.

- Bogowie mi sprzyjali.

- Nie zaszkodziła też pana specjalność, kopnięcie z wy­skoku.

W oczach Lu zapaliły się wesołe iskierki.

- Od czasu do czasu sprawia ból mojemu przeciwnikowi.

- Założę się, że tak. Co zaproponował panu Kirkendall?

- Wspólną firmę z siedzibą tutaj oraz swobodę w pro­wadzeniu szkoły. Jego pieniądze, moje doświadczenie i reputacja. Zgodziłem się.

- Nie dziwi pana, że przez sześć lat ani razu nie spraw­dził, co dzieje się w firmie?

- Pragnął podróżować i nie chciał zaprzątać sobie gło­wy interesami. Powiedziałbym, że to ekscentryk.

- W jaki sposób otrzymuje swoją część zysków?

- Raporty i bilanse wysyłam drogą elektroniczną, podobnie jak zyski, które przekazywane są na konto w Zury­chu. Otrzymuję potwierdzenia. Czy były jakieś problemy z transferem pieniędzy?

- Ja o żadnych nie wiem. I to wszystko? - zapytała Eve. - Nie rozmawia pan z nim, nie kontaktuje się przez pośred­nika czy przedstawiciela?

- Jednoznacznie określił warunki naszej umowy, a po­nieważ jest to z korzyścią dla mnie i nikogo nie krzywdzi, wyraziłem zgodę.

- Będę potrzebowała dokumentacji firmy oraz wszel­kich informacji o transferach i potwierdzeniach.

- Nim się zgodzę lub odmówię, muszę zapytać o powód.

- Jego nazwisko wypłynęło w śledztwie dotyczącym kilku zabójstw.

- Ale on podróżuje.

- Może podróżuje, a może przebywa blisko. Peabody, pokaż panu Lu portrety pamięciowe.

Peabody wyjęła je z torby.

- Panie Lu, czy rozpoznaje pan któregoś z tych męż­czyzn?

- Wyglądają na bliźniaków. Nie, nie znam ich. - Przez powłokę niezwykłego spokoju po raz pierwszy przebił się niepokój. - Kim oni są? Co zrobili?

- Muszą być przesłuchani w sprawie siedmiu mor­derstw, w tym dwóch na dzieciach.

Lu wstrzymał oddech.

- Wielka tragedia, kilka dni temu zginęła cała rodzina. Słyszałem o tym. Dzieci. Sam mam dziecko, pani porucz­nik. Moja żona, która panią przywitała, i ja mamy syna. Skończył cztery lata. - Teraz jego oczy nie wyrażały abso­lutnego spokoju, choć nie wyrażały też niepokoju: były zimne. - Media relacjonowały, że całą rodzinę zabito w do­mu, podczas snu. Ci ludzie byli nieuzbrojeni, bezbronni. Poderżnięto gardła bezbronnym dzieciom. Czy to prawda?

- Tak.

- Żadna kara nie zrównoważy takiej zbrodni. Nawet ka­ra śmierci.

- Sprawiedliwość nie zawsze polega na zrównoważeniu, mistrzu Lu, ale nic lepszego nie mamy.

- Tak. - Przez chwilę pozostawał w absolutnym bezru­chu. - Pani uważa, że człowiek, którego nazywam wspólni­kiem, może w jakiś sposób być wplątany w te morderstwa?

- Istnieje taka możliwość.

- Dam pani wszystko, czego pani zażąda. Zrobię, co tyl­ko w mojej mocy. - Podszedł do biurka i przekazał kompu­terowi kilka komend w języku, który jak przypuszczała Eve, był japońskim.

- Kiedy Kirkendall spodziewa się od pana wiadomości, raportów albo pieniędzy?

- Dopiero w grudniu, w ostatnim kwartale roku.

- Czy kiedykolwiek kontaktował się pan z nim w in­nych terminach? Bo miał pan pytanie albo problem?

- Przez cały ten czas była tylko jedna taka okazja.

- Niewykluczone, że będziemy mogli to wykorzystać. Przyślę człowieka z naszego wydziału elektronicznego, że­by zeskanował pański komputer oraz inne, z których wysy­łał pan wiadomości do Kirkendalla.

- Korzystałem wyłącznie z tego i naturalnie może pani przysłać policjanta. Albo też zabrać komputer ze sobą. Przepraszam, ale jeszcze chwilę to potrwa. Poleciłem wy­konanie rejestru wszystkich wiadomości i transmisji prze­syłanych od początku naszej współpracy.

- Nie ma sprawy.

Jest zdenerwowany, pomyślała Eve. Ukrywa to, ale czu­je odrazę na myśl, że być może przez wiele lat prowadził wspólne interesy z mordercą. Jednak ten fakt może też do­prowadzić do zamknięcia sprawy.

- Mistrzu Lu. - W jej głosie brzmiał szacunek i Lu spoj­rzał na nią. - Trzeba czegoś więcej niż umiejętności, nawet na poziomie takim jak pańskie, trzeba czegoś więcej niż ćwiczenia i dyscyplina, by nie dać się pokonać, by osiąg­nąć to, co pan osiągnął, ani razu nie ulegając przeciwniko­wi. Jak pan tego dokonał?

- Ćwiczenia, tak, umiejętności wypracowane trenin­giem i dyscypliną, zarówno fizyczną, jak i psychiczną. Du­chową, jeśli pani woli. Do tego dochodzi intuicja. Przewi­dywanie ruchów przeciwnika i wiara, że możesz, w istocie musisz zwyciężyć. - Uśmiechnął się, lekko i z wdziękiem. - A ja lubię wygrywać.

- Tak. - Eve także się uśmiechnęła. - Ja też.

ROZDZIAŁ 15

Podróż wahadłowcem do Filadelfii zburzyła kompletnie rozkład zajęć Roarke'a. Będzie musiał posiedzieć kilka nocy, może też kilka razy wyjechać z miasta, żeby to nadrobić.

Nie mógł - nie chciał - omawiać sytuacji Nixie, kwestii opieki nad nią, jej dalszego życia przez łącze albo używa­jąc hologramu. Musiał spotkać się z Leesą Corday twarzą w twarz, bo tylko w trakcie osobistej rozmowy, a nie na podstawie suchych informacji, będzie mógł ocenić, jakim człowiekiem jest Leesa.

Nazwisko utorowało mu drogę, zapewniło natychmia­stowe spotkanie. Pewnie pani Carday sądziła, że rozważał przyjęcie jej firmy w poczet swoich partnerów. To można załatwić.

Bez problemu mógłby włączyć ją w swoje interesy i w ten sposób pomóc Nixie. Pieniądze bywają użyteczne.

Firma miała doskonałą opinię, Roarke to sprawdził. Leesa wiedziała, w jakiej sprawie chce ją odwiedzić, mimo to potraktowano go jak VIP - a. W czarno - srebrnym holu powi­tał go jej asystent i poprowadził po marmurowej podłodze do prywatnej windy.

Asystent, młody, w konserwatywnym popielatym garni­turze, zaproponował mu kawę, herbatę, napoje wszelkiego typu. Roarke wyobrażał sobie, że troje pracowników już czekało, by podać to, co gość wybierze.

Takie lizusostwo straszliwie go irytowało.

Na piętrze, na którym znajdował się gabinet Leesy Corday, dominowały mocne czerwienie i kremy. Było tam mnóstwo przezroczystych drzwi automatycznych i ogromna stacja robocza obsługiwana przez kolejnych pięciu asystentów.

Wprowadzono go do pomieszczenia, w którym rozpo­znał jedno z centrów władzy. Dyrektor Corday jeszcze nie dochrapała się narożnego gabinetu, ale była pierwsza w kolejce.

Czekając na niego, stała - pozycja strategiczna - za czarnym biurkiem w kształcie litery L. Za jej plecami roz­ciągała się panorama miasta.

Zdjęcie w jej pliku identyfikacyjnym było dobre, odda­wało jej urodę. Roarke wiedział, że skończyła trzydzieści osiem lat. Wiedział, kiedy była u fryzjera i kiedy kupiła czarny kostium w prążki, który miała na sobie.

Wiedział, że stać by ją było na zatrudnienie wykwalifi­kowanej opiekunki i posłanie Nixie do dobrej szkoły. A gdyby potrzebowała drobnej zachęty, miał zamiar zapro­ponować utworzenie funduszu przeznaczonego na opiekę nad Nixie i jej wykształcenie.

Gotów był negocjować.

Leesa miała atrakcyjną twarz o miękkich rysach, które za pomocą zabiegów wyostrzyła - ale dyskretnie. Włosy w spokojnym odcieniu brązu nosiła krótkie, wymodelowa­ne w rodzaj trójkąta na karku.

Roarke zobaczył, że pod kostiumem kryje się zgrabna figura, kiedy kobieta wyszła zza biurka, z uśmiechem wy­ciągając do niego dłoń.

- Witam, panie Roarke. Mam nadzieję, że podróż miał pan spokojną.

- O tak.

- Co możemy panu zaproponować? Kawę?

- Dziękuję, chętnie, jeśli pani też się napije.

- Davidzie? - Odwróciła się od asystenta, najwyraźniej oczekując, że natychmiast zabierze się do pracy.

Zdaniem Roarke'a to był punkt na jej korzyść. Wskazała ręką czarne obszerne fotele i poczekała, aż Roarke usiądzie.

- Dziękuję, że od razu znalazła pani dla mnie czas - zaczął.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Czy ma pan do załatwienia w Filadelfii inne sprawy?

- Nie dzisiaj.

Asystent pośpiesznie przyniósł tacę, na której stały dzbanek z kawą, filiżanki, mała cukierniczka i mały dzbanuszek, przypuszczalnie zawierający prawdziwą śmietankę.

- Dziękuję, Davidzie. Nie łącz mnie z nikim. Jaką kawę pan pije?

- Czarną, dziękuję. Pani Corday, doskonale zdaję sobie sprawę, że pani czas jest cenny.

Ze swobodnym uśmiechem założyła nogę na nogę.

- Z przyjemnością poświęcę go panu tyle, ile będzie pan potrzebował.

- Doceniam to. - Przyjął filiżankę, postanawiając zre­zygnować z dalszej wymiany uprzejmości. - Właściwie je­stem tu w sprawie prywatnej. Chodzi o pani bratanicę.

Skierowała na niego brązowe jak włosy oczy.

- Bratanicę? Nie mam bratanicy.

- To Nixie, córka pani przyrodniego brata.

- Przyrodniego brata? Przypuszczam, że mówi pan o... - Roarke niemal widział, jak szuka w pamięci imienia. - O Grancie. Mój ojciec był krótko żonaty z jego matką. Nawet nie uważam go za brata.

- Wie pani, że on, jego żona i syn zostali niedawno za­mordowani?

- Nie. - Odstawiła filiżankę na spodek. - Nie. Boże, to straszne. Co się stało?

- Napadnięto ich w domu podczas snu. Zginęli razem z dziewczynką, która nocowała u ich córki Nixie. Nixie nie przebywała wtedy w sypialni, ale w innej części domu i dlatego ocalała.

- Bardzo, bardzo mi przykro. Niezmiernie przykro. Sły­szałam w mediach o tych morderstwach, ale nie skojarzy­łam ich z Grantem. Od wielu lat nie kontaktowałam się z nim w żaden sposób. To szokujące.

- Przepraszam, że w taki sposób panią o tym powiado­miłem, ale kieruje mną troska o dobro Nixie.

- Zgubiłam się, przyznaję. - Pokręciła głową i położyła palce na sznurze hodowlanych pereł na szyi. - Znał pan Granta?

- Nie znałem. Moje zaangażowanie w sprawę zaczęło się już po morderstwach.

- A tak. - W spokojnych oczach pojawił się ostry błysk. - Pańska żona pracuje w policji nowojorskiej, prawda?

- Tak. Prowadzi śledztwo w sprawie tej zbrodni. - Od­czekał sekundę, ale o nic nie zapytała. - Obecnie miejsce pobytu Nixie jest utajnione. Dziewczynka znajduje się pod ochroną. Nie może jednak pozostać tam na zawsze.

- Z całą pewnością wydział opieki nad dzieckiem...

- Pani brat przyrodni i jego żona wyznaczyli prawnych opiekunów, jednakże okoliczności nie pozwalają im do­trzymać umowy. W rezultacie dziewczynka nie ma nikogo, kto znałby jej rodzinę, nikogo ze sobą w jakiś sposób spo­krewnionego, nikogo, komu na niej zależało. Jestem tu, by prosić panią o rozważenie, czy nie podjęłaby się pani tego obowiązku.

- Ja? - Leesa szarpnęła głową, jakby ktoś ją spoliczkował. - To niemożliwe. Wykluczone.

- Pani Corday, pani jest jej najbliższą krewną na całej planecie.

- Trudno nazwać mnie krewną.

- No dobrze, jest pani dla niej namiastką rodziny. Jej własna rodzina nie żyje, mała była świadkiem, jak mordo­wano jej bliskich. To dziecko, pogrążone w żałobie, przera­żone i niewinne.

- Naprawdę, bardzo mi przykro z tego powodu. Ale to nie moja sprawa. Nie ponoszę za nią odpowiedzialności.

- Więc kto?

- Nie bez powodu powołano instytucje zajmujące się dziećmi w takiej sytuacji. Szczerze mówiąc, nie rozumiem pańskiego zaangażowania, nie rozumiem, dlaczego przyje­chał pan tutaj, oczekując, że przyjmę do siebie dziecko, którego w życiu na oczy nie widziałam.

Roarke orientował się, kiedy negocjacje osiągają mar­twy punkt i lepiej zrezygnować. Nie mógł się jednak do te­go zmusić.

- Pani przyrodni brat...

- Dlaczego upiera się pan, by tak go nazywać? - W jej głosie zabrzmiała irytacja. - Mój ojciec był związany z jego matką przez niecałe dwa lata. Spotkałam go kilka razy i nigdy nie czułam potrzeby poznania bliżej ani Granta, ani jego rodziny.

- Ona nikogo nie ma.

- To nie moja wina.

- Nie. Winę ponoszą mordercy, którzy włamali się do domu i poderżnęli gardła jej rodzicom, bratu i koleżance. Dlatego teraz została sama.

- To wielka tragedia - przyznała obojętnie Leesa. - Ale ja nie mam ochoty występować w roli dobrej wróżki, na­wet za cenę wpisania Roarke Industries na listę moich klientów. Nie podoba mi się, że próbuje mnie pan do tego namówić.

- Widzę. Nie zapytała nawet pani, czy Nixie ucierpiała.

- Nic mnie to nie obchodzi. - Policzki jej poczerwienia­ły z gniewu, a może i zakłopotania. - Mam swoje życie, swoją karierę. Gdybym chciała mieć dzieci, urodziłabym własne. Nie zamierzam adoptować cudzego.

- W takim razie popełniłem błąd. - Roarke wstał. - Za­brałem pani czas i zmarnowałem własny.

- Matka Granta złapała mojego ojca, kiedy miałam dziesięć lat, i nie była jedyna. Z jakiego powodu powin­nam wziąć na siebie odpowiedzialność za jego córkę?

- Wygląda na to, że taki powód nie istnieje. Roarke wyszedł, bardziej zły na siebie niż na nią.

Eve wyszła z dojo, bacznie się rozejrzała wokoło, prze­sunęła wzrokiem po zaparkowanych pojazdach, przechod­niach, zatłoczonej ulicy.

- Mało prawdopodobne, żeby nas tu wyśledzili - po­wiedziała za jej plecami Peabody. - Nawet gdyby dyspo­nowali odpowiednimi siłami i sprzętem do prowadzenia całodobowej obserwacji centrali, musieliby mieć wyjąt­kowy fart albo umiejętności, żeby sprawdzić nasz kom­puter.

- Na razie mieli fart i wyjątkowe umiejętności. Nie bę­dziemy ryzykować. - Eve wyjęła z kieszeni skaner.

- To nie jest standardowe wyposażenie.

- Nie, to dzieło Roarke'a. Oni spodziewają się sprzętu policyjnego, jeśli mają urządzenia, to przygotowane z my­ślą o standardowej aparaturze.

- Dallas, czuję się przy tobie bezpieczna i rozpieszcza­na. Jestem głodna, a tu obok są delikatesy.

- Przez jakiś czas moja noga nie postanie w delikate­sach. Zawsze będę się zastanawiać, czy na zapleczu ktoś komuś nie obciąga nad wegetariańską zapiekanką.

- Och, wielkie dzięki. Udało ci się obrzydzić mi delika­tesy, a rano nie jadłam wafli. Po drugiej stronie ulicy jest chińska knajpka. Co powiesz na krokieta?

- Zgoda, ale się pośpiesz.

Peabody pobiegła do knajpki, podczas gdy Eve skane­rem sprawdziła, czy w okolicy nie ma materiałów wybu­chowych i urządzeń samosterujących. Rozprostowała ramiona (uwierała ją kamizelka kuloodporna), po czym wsiadła do samochodu.

- Nie mieli pepsi - oznajmiła Peabody po powrocie.

- Co? - Eve spojrzała na torbę z jedzeniem. - Czy to Ameryka? A może niechcący weszłam na jakiś mroczny kontynent, do równoległego wszechświata?

- Przykro mi. Przyniosłam napój cytrynowy.

- To nie w porządku. - Eve włączyła się w ruch. - Prawo powinno zakazywać prowadzenia lokalu gastronomiczne­go, w którym nie ma pepsi.

- A skoro mowa o lokalach gastronomicznych, wiesz, co Ophelia planuje zrobić ze swoją nagrodą?

- Jeśli ją dostanie.

- Jasne. Tak czy owak, rozmawiali z tym facetem z deli­katesów o wspólnym interesie, gdyby miała dość pienię­dzy. Dzięki nagrodzie jej sytuacja finansowa będzie stabil­na. Chcą otworzyć nocny klub.

- Och, jakby w Nowym Jorku było ich mało.

- Tak, ale to ma być nocny klub i delikatesy w jednym. Pomysł dość nowatorski. Twoje salami ci twardnieje, gdy kupujesz twarde salami.

- Chryste, w życiu nie pójdę do delikatesów.

- Moim zdaniem to może być interesujące. Nieważne. - Peabody wrzuciła do ust krokiecik. - Mam powiedzieć Fee­neyowi, żeby zajął się tymi transmisjami?

- Nie, ja to zrobię. Ty skontaktuj się z Baxterem i prze­każ mu, żeby skupił się na sprawie Brenegan. I zapytaj ko­mendanta, czy mu się udało przedrzeć przez biurokra­tyczne zasieki. Powiedz mu, że Kirkendall jest obecnie głównym podejrzanym, a Baxter na nowo bada zamkniętą sprawę, która może mieć związek z naszą. Nie rób tego przez łącze - dodała Eve. - Lepiej będzie, jak zróżnicuje­my środki łączności. Tę sprawę załatw z prywatnego apara­tu, a potem przez swój komunikator połącz się z resztą ze­społu.

- Uważasz, że mogą namierzać naszą lokalizację?

- Uważam, że powinniśmy zachować ostrożność. - Sa­ma z komputera samochodowego połączyła się z Sade Tully. To był ich następny przystanek.

Mieszkanie Sade znajdowało się w skromnym budyn­ku, oddalonym od kancelarii o krótki spacer. Nie było w nim portiera, system bezpieczeństwa nie odbiegał od przeciętnego. Wystarczyło, że zbliżyła do kamery swoją od­znakę; przypuszczała, że taki sam skutek osiągnęłaby, gdy­by zadzwoniła do kilku mieszkań. W wąskim holu nacisnęła guzik przy drzwiach Sade i rozejrzała się wokół.

Podwójne kamery, które działają lub nie. Wyjście ewa­kuacyjne prowadzące na schody. Kamera w windzie, stan­dardowy zestaw nad drzwiami mieszkania Sade.

Drzwi były wyposażone w elektroniczny wizjer i spra­wiały wrażenie solidnych. Eve zadzwoniła, wizjer natych­miast zareagował. Szczęknęły zamki i w progu stanęła Sade.

- Coś się stało? Chryste, coś stało się Dave'owi?

- Nie. Przepraszam, że panią zaniepokoiłam. Możemy wejść?

- Jasne. - Sade wsunęła dłoń we włosy. - Nerwy mam w strzępach. Zbieram siły na pogrzeb Linnie. Nigdy nie by­łam na pogrzebie dziecka. Człowiek nie powinien chodzić na pogrzeby dzieci. Zamknęliśmy kancelarię, Dave niedłu­go po mnie przyjedzie.

Mieszkanie było ładne i jasne, z modną żelową sofą w połyskliwych odcieniach błękitu i zieleni oraz małym kącikiem jadalnym pod oknami, na których wisiały zasłon­ki. Ściany zdobiły tanie plakaty przedstawiające najbar­dziej interesujące miejsca w mieście.

- Dave mówi, że ma pani świetną pamięć do nazwisk i szczegółów.

- Za to sporo mi płacą. Usiądziecie? Macie ochotę... Bo­że, nie wiem, co mam, nie byłam w sklepie od...

- Nie szkodzi, nic nam nie trzeba - powiedziała Peabo­dy uspokajająco. - Ma pani śliczne mieszkanie. Sofa jest super.

- Lubię ją. To znaczy lubię to miejsce. Cicho tu i blisko do pracy. A kiedy mam ochotę na zabawę, wsiadam do metra.

- W tej okolicy mieszkania nie są tanie - zauważyła Eve.

- Mam współlokatorkę. Miałam - poprawiła się zaraz Sade. - Jilly jest stewardesą, głównie lata z Nowego Jorku na Vegas II. Tak często jej nie ma, że nie wchodzimy sobie w drogę.

- Miała pani? - zapytała Eve.

- Kilka dni temu powiedziała mi, że przeprowadza się na Vegas II, więc... - Sade wzruszyła ramionami. - To dla mnie nie problem. Stać mnie na czynsz. Grant i Dave... do diabła. Dave nie jest skąpy. Dostałam kilka podwyżek. - Spojrzała na swój strój. - Myślicie, że odpowiednio się ubrałam? Może ten czarny kostium jest zbyt ponury. No wiecie, pogrzeby są ponure, ale...

- Uważam, że ubrała się pani bardzo stosownie - za­pewniła ją Peabody. - Okazuje pani tym strojem szacunek.

- Okay, okay. Wiem, że to głupie martwić się teraz taki­mi drobiazgami. No bo co ich może obchodzić mój ko­stium, skoro... Napiję się wody. Macie ochotę na wodę?

- Nie, ale proszę sobie nalać. - Eve wstała i poszła za Sade do schludnej kuchni. - Pamięta pani sprawę Dian Kirkendall, którą prowadził Dave?

- Moment. - Sade wyjęła butelkę wody z minilodówki i oparła się o blat czerwony jak szminka. - Rozwód i prawo do opieki. Facet bił żonę. Wojskowy, no, wtedy już emery­towany. Podły sukinsyn. Mieli syna i córkę. Dian wreszcie się sprzeciwiła, kiedy zabrał się do dzieci. Choć chyba nie stosował przemocy fizycznej. - Otworzyła butelkę i z na­mysłem upiła kilka łyczków. - Wygląda na to, że zachowy­wał się jak generał, albo jeszcze lepiej - jak tyran. Rozkłady dnia, rozkazy, dyscyplina. Całą trójkę trzymał w ryzach. Ona w końcu przeniosła się do schroniska i ktoś z kierow­nictwa polecił jej naszą firmę. Kobieta była przerażona, kompletnie spanikowana. Zbyt często mamy z tym do czy­nienia.

- Sąd wydał wyrok na jej korzyść.

- Tak. Grant ciężko pracował nad tą sprawą. - Oczy jej się zaszkliły i przerwała, by napić się wody, opanować łzy. - Ona nieźle zawaliła, zresztą wiele z nich tak robi. Nie wzywała policji, a jak zrobił to ktoś inny, nie mówiła, że dzieje się coś złego. Chodziła do różnych szpitali, przez co nikt niczego nie podejrzewał. Ale Grant poświęcił jej sprawie wiele godzin, i to bez honorarium, szukał lekarzy, sanitariuszy, uzyskiwał oceny psychiatrów. Facet miał sprytnych prawników. Usiłowali przedstawić Dian jako osobę niezrównoważoną, twierdzili, że jej obrażenia to wynik samookaleczeń i romansów z brutalami. Ale to im nie przeszło, zwłaszcza kiedy Grant wezwał na świadka Jaynene.

- Jaynene Brenegan?

- Tak. - Sade zmarszczyła czoło. - Znałyście ją?

- Dlaczego jej zeznania były takie ważne?

- Specjalizowała się w traumach i rozbiła w puch oskarżenia prawników męża. Stwierdziła, że badanie Dian wykazało, iż była ofiarą długotrwałej i regularnej przemo­cy fizycznej, a ślady po obrażeniach dowodzą, że nie mogła zadać ich sobie sama. Nie potrafili zanegować jej zeznań i to w gruncie rzeczy zmieniło kierunek rozprawy. Zabili ją dwa, nie, chyba trzy lata temu. Jakiś przeklęty ćpun zadźgał ją nożem, kiedy wracała po dyżurze. Drań twierdził, że była już martwa, on tylko chciał zabrać jej pieniądze, ale go zapudłowali.

- Dian Kirkendall dostała wyłączne prawo opieki nad dziećmi?

- Tak, a on prawo do comiesięcznych nadzorowanych wizyt. Ale nie miał okazji do ani jednej. Dian rozpłynęła się w powietrzu dzień albo dwa później. Grant strasznie to przeżył, zresztą jak my wszyscy. Martwiliśmy się, że mąż mógł w jakiś sposób ją dorwać.

- Uważaliście, że zrobił jej krzywdę.

- Grant był o tym przekonany. Gliniarze nigdy nie tra­fili na ślad jej i dzieci.

- Czy Kirkendall groził jej albo Grantowi?

- Był na to zbyt zimny. Jak mróz. Ani razu się nie zała­mał, nie wypowiedział ani jednego słowa, które można by zinterpretować jako groźbę. Ale wierzcie mi, gołym okiem było widać, że dusił to w sobie.

Eve kiwnęła głową w stronę Peabody, która wyciągnęła z torby portrety pamięciowe.

- Poznaje pani tych ludzi?

Sade odstawiła butelkę, po czym długo się przyglądała portretom.

- Nie, a zapamiętałabym, gdybym ich widziała. Są prze­rażający. Czy to ludzie, którzy... - Głos jej się załamał. - Kirkendall? Myślicie, że miał coś wspólnego z tym, co sta­ło się z Grantem i jego rodziną? Ten cholerny sukinsyn!

- Mamy do niego kilka pytań.

- Mógł to zrobić - powiedziała Sade cicho. - Jest do te­go zdolny. Wiecie, jak to jest, kiedy czasami widzicie albo ocieracie się o kogoś na ulicy i krew stygnie wam w ży­łach? Tak było z tym facetem. Człowiek cały sztywniał. Ale to było dawno temu, Boże drogi. Minęło wiele lat. Dopiero zaczynałam pracę w kancelarii i mieszkałam w jednopoko­jowym pudełku na Sto Siódmej.

- Sprawdzamy różne tropy - odparła Eve. - Dzięki za te szczegóły. A tak z ciekawości, jak znalazłaś to mieszkanie i współlokatorkę?

- To ona mnie znalazła. Poznałam Jilly w klubie, do którego często chodziłam. Znajoma znajomej znajomej, wiecie. Przypadłyśmy sobie do gustu. Powiedziała mi, że ma mieszkanie i szuka współlokatorki, bo często wyjeżdża. Nie chciała, żeby stało puste. Zgodziłam się.

- I to było po sprawie Kirkendalla?

- Zaraz po, skoro o tym mowa. Tydzień albo dwa. - Sade lekko drżącą dłonią sięgnęła po butelkę. - A dlaczego?

- Rozmawiała pani z Jilly o pracy? O sprawach? Poda­wała pani szczegóły?

- Tak, o ile nie były to rzeczy poufne. Cholera, tak. Mó­wiłam w zarysach o sytuacjach skandalicznych albo śmiesznych. No i o sprawie Kirkendalla, ale bez nazwisk. Mówiłam, jak ciężko Grant wtedy pracował, jak bardzo mu zależało, żeby uzyskać najlepszy wyrok dla tej nieszczęs­nej kobiety i dzieci. O Boże, o Boże. Ale mieszkałyśmy tu przez sześć lat. Prawie sześć lat.

- Jak brzmi jej pełne nazwisko?

- Jilly Isenberry - powiedziała Sade zduszonym gło­sem. - Chodziła ze mną do domu Granta, nie wiem, ile ra­zy tam była. Na przyjęcia, na grille. Jadała przy ich stole. Skontaktowałam się z nią, kiedy to się stało, i płakała. Pła­kała, ale powiedziała, że nie wraca. Zabierałam ją do ich domu!

- Nie jest pani za nic odpowiedzialna. To może nic nie znaczyć, ale nawet jeśli jest odwrotnie, nie ponosi pani żadnej winy. Wszystko, co pani opowiedziała, może nam pomóc w odkryciu ludzi, którzy to zrobili. - Eve cofnęła się i wyprowadziła Sade z kuchni. - Proszę usiąść. Co jeszcze pani o niej wie?

- Ostra kobieta - skomentowała Peabody. Wywołała na ekran samochodowego komputera fotografię i dane Jilly Isenberry, tak by Eve mogła je zobaczyć. - Trzydzieści osiem lat, rasa mieszana, samotna. W dokumentach brak informacji o mężu albo konkubencie. Zatrudniona jako stewardesa w Orbital Transportation od 2053. Wcześniej... hu, ha . .

Eve, przedzierając się przez zatłoczone ulice, zmarsz­czyła czoło. - Hu, ha?

- To okrzyk wojskowy, chyba. Co akurat pasuje, ponie­waż przed zatrudnieniem się w Orbital była kapralem w armii amerykańskiej. Przez dwanaście lat. Można by po­myśleć, że przez taki długi czas powinna dochrapać się wyższego stopnia.

- I można by pomyśleć, że dwanaście lat służby wojsko­wej przygotowało ją do innej pracy niż podawanie drin­ków i wyświetlanie filmów dla trepów lecących na hazard.

- Trepów?

- Kolejny termin wojskowy. Mogę się założyć, że jak uzyskamy dostęp do dokumentów wojskowych, okaże się, że gdzieś, kiedyś służyła z Kirkendallem.

- I taki zbieg okoliczności...

- To nie jest przypadek. Nie zmieniła danych, nie zmie­niła nazwiska, nic. Myśleli, że dawno ich tu nie będzie, kie­dy tak daleko dotrzemy, o ile w ogóle nam się to uda. Wie­my kto, wiemy dlaczego. Teraz musimy złapać tego skurczysyna. - Rozległ się sygnał komunikatora. - Dallas - powiedziała.

- Wojskowy doradca prawny prosi o spotkanie - poin­formował Whitney. - W moim gabinecie. Natychmiast.

- Jadę do centrali, panie komendancie.

Eve oceniła zagęszczenie ruchu ulicznego i odległość, po czym ruszyła pełnym gazem, włączając syreny.

Peabody wciąż z trudem łapała oddech, kiedy jechały ruchomymi schodami do gabinetu Whitneya.

- Czy oczy już mi wróciły na miejsce? Nie lubię chodzić na zebrania, kiedy mam je wywrócone białkami do góry. To nie wygląda dobrze.

Dla samej przyjemności Eve walnęła ją w plecy z taką siłą, że Peabody o mało nie spadła ze schodów.

- Proszę, są na miejscu.

- Nie wydaje mi się, żeby to było śmieszne, zwłaszcza że lecąc tutaj, trzy razy o mało nas nie zabiłaś.

- Dwa razy i wyszłybyśmy z tego okaleczone, a nie mar­twe. Problem polega na tym, że ludzie w naszym mieście nie zwracają uwagi na syreny. Jadą sobie spokojnie, kiedy pojazd służb ratunkowych musi się dostać w jakieś miej­sce.

- Ta pośpieszna taksówka, której omal nie rozgniotłaś, wcale nie jechała spokojnie, tylko umykała jak przerażo­ny zając.

- Właśnie. - Eve uśmiechnęła się na wspomnienie tej sceny. - Więc nie powinna wchodzić mi w drogę. - Kilka ra­zy poruszyła ramionami. - Wiesz, ta przejażdżka dała mi kopa. Prawie takiego jak kawa.

Weszły prosto do gabinetu szefa, gdzie czekali już ko­mendant i reszta zespołu. A także hologram kobiety w bia­łym mundurze.

Wystroiła się na tę okazję, ale nie pofatygowała osobi­ście, pomyślała Eve.

- To porucznik Dallas i detektyw Peabody, a to major Foyer z naszej armii. Major Foyer potrzebuje dodatkowe­go uzasadnienia, nim wyda zgodę na ujawnienie pełnych akt osobowych, o które prosiliśmy.

- Akta te są własnością rządu amerykańskiego - po­wiedziała Foyer szorstko. - Mamy obowiązek chronić ludzi, którzy służyli w armii.

- Naszym obowiązkiem natomiast jest ochrona obywa­teli tego miasta - wtrąciła Eve. - Podczas śledztwa w spra­wie wielokrotnego zabójstwa uzyskałam informacje, które każą mi wierzyć, że w zbrodni tej brał udział Roger Kirkendall, emerytowany sierżant.

- Do ujawnienia pełnych akt potrzeba czegoś więcej niż wiary oficera policji, pani porucznik. Poprawiona Usta­wa patriotyczna, rozdział trzeci, wprowadzona w roku dwa tysiące czterdziestym, mówi...

- Daje rządowi wolną rękę, jeśli chodzi o domaganie się i otrzymywanie danych obywateli, pozwala natomiast na utrzymanie w tajemnicy danych swoich współpracow­ników. Wiem, jak to działa. Kiedy jednak członek sił zbroj­nych jest podejrzewany o popełnienie przestępstwa prze­ciwko rządowi albo obywatelom Ameryki, jego dane mogą być przekazane zarówno władzom wojskowym, jak i cywil­nym.

- Pani podejrzenia to za mało, pani porucznik. Dowody...

- Pozwoli pan, panie komendancie?

Whitney uniósł brew, gdy Eve zbliżyła się do jego kom­putera, zaraz jednak kiwnął głową.

Eve wywołała plik dotyczący Swisherów.

- Zdjęcia ofiar i miejsca zbrodni - poleciła. Ekran zapełniły ponure i krwawe obrazy.

- On to zrobił.

- Tak pani uważa...

- Ja to wiem - skorygowała Eve. Wywołała zdjęcia Knighta i Prestona. - Zrobił także to. Wy go wyszkoliliście, ale to nie wasza wina. Wykorzystał swoje umiejętności w złym celu. Będziecie jednak winni, jeśli odmówicie współpracy, nie pomożecie naszemu wydziałowi w tym śledztwie. Jeżeli w jakikolwiek sposób przeszkodzicie w naszej pogoni za Rogerem Kirkendallem, będziecie mieć na rękach krew jego następnej ofiary.

- Na tym etapie śledztwa zebrane przez panią dowody są dalekie od jednoznaczności.

- Powiem pani więcej. A ponieważ wygląda pani na ko­bietę, która zna się na swojej pracy, nie będą to dla pani wyłącznie tanie sensacje. Kirkendall jest właścicielem od­noszącej sukcesy firmy w Queens, choć jego wspólnik nie widział go od sześciu lat. Grant Swisher reprezentował je­go żonę w sprawie o opiekę nad dziećmi i wygrał. Sędzia Moss, który rozprawie przewodniczył, dwa lata temu razem ze swoim czternastoletnim synem zginął w eksplozji bomby podłożonej pod jego samochód. Karin Duberry, pracow­nica opieki społecznej, oddelegowana do tej sprawy, w ze­szłym roku została uduszona w swoim mieszkaniu. Jestem przekonana, że po zakończeniu śledztwa w sprawie śmier­ci lekarki, która jako ekspert zeznawała na korzyść pani Kirkendall, znajdziemy dowody, że za tę zbrodnię także odpowiedzialny jest Kirkendall.

- Zbieg okoliczności.

- Bzdury, pani major. Jilly Isenberry, w przeszłości ka­pral w Wojskach Lądowych Stanów Zjednoczonych, do nie­dawna była współlokatorką Sade Tully, sekretarki i asy­stentki w kancelarii prawniczej Swishera, i bywała w jego domu, gdzie uważano ją za przyjaciółkę. Postarała się po­znać Tully wkrótce po rozprawie Kirkendalla; szczęśliwym zbiegiem okoliczności miała śliczne mieszkanie oddalone o kilka kroków od kancelarii. Podobnie jak Kirkendall sporo podróżowała. Stawiam moją następną pensję prze­ciwko pani uposażeniu, że Kirkendall i Isenberry nie tylko się znali, ale razem służyli.

- Chwila, pani porucznik. - Hologram zniknął.

- Sprawdzasz, co? Sztywna dziwka. - Eve zreflektowała się i odwróciła do Whitneya. - Przepraszam, komendancie.

- Nie trzeba.

- Byłaś przejęta - powiedział Feeney. - Dobrze ci idzie.

- Faktycznie. Właściwie na razie nie potrzebujemy akt wojskowych, ale nie pozwolę, żeby nas blokowała. Musi mi je dać.

- Dziury w sprawie lekarki - wtrącił Baxter. - Jeśli ich szukasz. Facet, którego o to oskarżyli, twierdził, że znalazł ją martwą i okradł. Złapali go z jej portfelem i rzeczami osobistymi, zanim zdążył wyjść z parkingu. Był cały za­krwawiony. Ale nie znaleźli narzędzia zbrodni.

- Co zeznał? Widział coś?

- Był naćpany. W kieszeni miał paralizator domowej ro­boty, ale nie wykryto śladów, że ofiara została nim ogłuszona. Był notowany. Poszedł siedzieć za posiadanie nielegal­nych środków, napaść i rabunek. Gliniarze złapali go w od­ległości trzydziestu metrów od zwłok, miał na sobie krew ofiary i jej rzeczy, więc nie szukali dalej.

- Chcę mieć nazwiska prowadzących śledztwo, raport patologa, wszystkie dokumenty.

- Zrobione. Hologram powrócił.

- Dostaniecie żądane akta.

- I akta Isenberry.

- I akta kapral Isenberry. Oboje nie znajdują się obec­nie pod jurysdykcją wojskową. Mam nadzieję, że ich dopadniecie, jeśli są winni tych mordów.

- Dziękuję, pani major. - Whitney skłonił się lekko ho­logramowi. - Mój wydział i władze miasta Nowy Jork doce­niają pani pomoc.

- Żegnam, panie komendancie, pani porucznik. - Holo­gram z wolna się rozpłynął.

Whitney usiadł za biurkiem.

- Kiedy będziemy czekać na informacje, zapoznajcie mnie z najnowszymi ustaleniami.

Eve zrelacjonowała postępy.

- Cierpliwy to nie jest właściwe słowo. - Baxter głośno odetchnął. - Cierpliwy jest kot przy mysiej dziurze. A ten facet jest jak pająk, który latami tka sieć od Bronksu do Bowery. Nasz emerytowany sierżant piechoty morskiej wy­daje się czysty. Nie było go w mieście w noc, gdy zamordo­wano Swisherów. Brał udział w turnieju golfowym w Palm Springs. Potwierdzenia z wydziału komunikacji i hotelu. Poza tym ma mnóstwo świadków.

- Nasz wojak tamtej nocy prowadził nocne ćwiczenia. - McNab rozpostarł ręce. - Jego słowa potwierdził cały plu­ton. Może go kryli, choć wydają się w porządku.

- To nasz człowiek. - Eve ponownie wywołała fotogra­fię Kirkendalla na ekran komputera. - Swisher odebrał mu żonę i dzieci. A żona i dzieci zaraz po rozprawie zagi­nęli.

- Dopadł ich.

- Może, może. Ale w takim razie po co poświęcił tyle lat na planowanie zamachów na ludzi, którzy sprawili, że utracił rodzinę? Może to zemsta za jego kłopoty, ale jeśli odzyskał albo ukarał bliskich, po co posyłał Isenberry do sekretarki Swishera? Mieszkały razem przez sześć lat.

- Bo rodzina mu się wymknęła - wtrąciła Peabody. - Rozpłynęła się.

- Myślę, że tak właśnie było. Przypuszczalnie jego żona planowała ucieczkę niezależnie od wyniku rozprawy. I to go wkurzyło. Nie tylko dostała dzieci, ale zabrała je i znik­nęła. Utracił kontrolę nad nimi. Umieszcza więc swoją wspólniczkę u Tully, bo liczy, że dziewczyna się wygada, do­kąd pojechali. Tylko że ona nic nie wie, myśli, że nie żyją. Tak więc pozostało mu tylko jedno: unieszkodliwić wro­gów. Ludzi, którzy wystąpili przeciwko niemu i wygrali.

- Nadchodzą dane. - Whitney sprawdził swój komputer. Usunął z ekranu obrazy i zastąpił nowymi informacjami.

- Osiemnaście lat służby - odczytała Eve. - Zaciągnął się jako młody chłopak. Dlaczego nie dosłużył do dwudzie­stu? A tak, tu to jest. Siły Specjalne, tajne operacje. Pięć gwiazdek.

- To może oznaczać prawo do likwidacji obiektu. - Ba­xter wzruszył ramionami. - Mój dziadek często o tym ga­dał. Prawo do likwidacji niewojennej. Oznacza, że możesz kogoś wykończyć. Możesz dostać rozkaz zabicia określo­nych celów.

- Proszę kontynuować, pani porucznik. Podziel ekran, dane Isenberry.

- Służyli razem. Stacjonowali w tej samej jednostce w Bagdadzie. Był jej sierżantem podczas szkolenia. Ale się przyjaźnili. Kumple z pola bitwy. Jilly i stary dobry sier­żant. W tym samym czasie zrzucili mundury.

- Oboje mają na koncie kilka niezbyt miłych zachowań - zauważył Feeney.

- Dallas - przerwała mu Peabody. - W danych Kirkendalla nie ma informacji o rodzeństwie ani kuzynach.

- Będziemy musieli bliżej się temu przyjrzeć. Muszę zobaczyć, co dla nas ma Yancy, spotkać się z nim. - Eve sprawdziła godzinę. - Feeney, ktoś z twojego wydziału mu­si pojechać do Tully i sprawdzić sprzęt elektroniczny w jej domu. Istnieje możliwość, że Isenberry kontaktowała się z niego z osobą zaangażowaną w sprawę. Zażądałam też cywilnego konsultanta, by sprawdził inne ślady elektro­niczne.

- Jeśli to twój zwykły konsultant, nie zgłaszam obiek­cji.

- Baxter, Trueheart, pogrzeb Linnie Dyson niedługo się zaczyna. Weźcie w nim udział jako przedstawiciele wydzia­łu i miejcie oczy otwarte.

- Pogrzeb dziecka. - Baxter pokręcił głową. - Zadanie marzeń.

- Nic - powiedział Yancy. - Na razie nic ponad siedem - dziesięciodwuprocentową zgodność. Przeszukiwanie po­trwa jeszcze godzinę, dwie, ale sprawdziłem w rejestrze kryminalnym i nic nie znalazłem.

- Wojsko będzie z nami współpracować. Zwróć się do Whitneya, niech zażąda, żeby ponownie sprawdzili wszyst­kich ludzi służących kiedykolwiek z Kirkendallem. Face­tów, którzy przeszli takie samo przeszkolenie jak on. Aha, zacznij od emerytowanych i zwolnionych ze służby. Ci dwaj nie mają czasu zgłaszać się na rozkaz.

- Okay. Ale wiesz, dużo myślałem. Przy tego rodzaju przeszukiwaniach człowiek ma sporo czasu na spekulowa­nie. Przyjrzyj się jeszcze raz tym facetom. - Wywołał por­trety na dwa ekrany. - Te twarze są podobne. Bliźniaczo podobne.

- Zgodziliśmy się w tej kwestii. Przypuszczalnie bracia, ale Kirkendall nie ma brata. Może zostali wynajęci. - Ten pomysł jednak jej się nie podobał. Gdzie satysfakcja, jeśli płacisz innym za wykonanie roboty?

- No tak, bliźniaczo identyczne twarze, ale nie wzrost. Powiedz, czego nie widzisz, kiedy na nich patrzysz?

- Człowieczeństwa.

- Większość czasu spędzam z twarzami. Ja nie widzę tu linii, guzów, blizn, skaz. Powiedziałaś, że mają za sobą in­tensywne ćwiczenia fizyczne, prawdopodobnie szkolenie wojskowe. Brali udział w różnych akcjach. Ale nie widzisz tego na ich twarzach. Nie widzisz znużenia. Powiedziałaby mi o tym - mruknął niemal do siebie. - Ophelia powiedzia­łaby, bo człowiek intuicyjnie szuka u innych znaków szcze­gólnych, czegoś, co pomogłoby mu zapamiętać rozmówcę. Poza tym, że jeden utykał, obaj byli doskonali.

- Zastanawiałam się nad androidami, ale prawdopodo­bieństwo jest bardzo małe. Dwa androidy tego kalibru kosztowałyby sporo i trudno by je było zaprogramować do wykonania tajnych zamachów na ludzi. Z tego też powodu wojsko nie wykorzystuje androidów do skomplikowanych zadań.

- Nie myślę o androidach, tylko o rzeźbie, operacji. Mo­gli uzyskać ten identyczny, pozbawiony znaków szczegól­nych wygląd, gdyby za to zapłacili.

- Cholera, cholera. Wzrost i waga pierwszego pasuje do danych Kirkendalla. Karnacja i kolor włosów zbliżone.

- Za to twarz nie - ciągnął Yancy. - Gdyby jednak ją zmienił... - Wywołał zdjęcie z kartoteki Kirkendalla i za­czął wprowadzać poprawki. - Poszerzył szczękę, spłaszczył nieco nos. Wypełnił dolną wargę. Potrzebny do tego naj­lepszy specjalista i mucho dinero, ale to możliwe. Wiem, że oczy są inne, ale...

- Nosili okulary i ustaliłeś wygląd prawdopodobny.

- Można zmienić kształt i kolor.

- Miałam przyjaciółkę, która zmieniała kolor oczu tak często, jak bieliznę. - Eve krążyła po pokoju. - To zaczyna trzymać się kupy. Bo czemu miałby poświęcać tyle lat na planowanie, doskonalenie, oczekiwanie, gdyby sam nie brał udziału w zabijaniu?

- Jeśli mamy rację, kim jest ten drugi? Eve przyjrzała się dwóm obrazom.

- Dobre pytanie.

ROZDZIAŁ 16

Na podjeździe wirowały suche liście, gdy Eve przejeżdża­ła przez bramę. W myślach widziała nowe możliwości, prawdopodobieństwa, planowała działania potrzebne do ich sprawdzenia.

- Zrywa się wiatr - zauważyła Peabody. - Zbliża się deszcz.

- Dzięki za prognozę pogody.

- Ogołoci drzewa do reszty. Nie znoszę na to patrzeć. Wszystkie stoją nagie, przynajmniej dopóki nie spadnie pierwszy śnieg.

- Skoro tak się tym przejmujesz, to może ze swoimi krewniakami z Wolnego Wieku zrobisz im na drutach swetry.

- Lepsza jestem w tkaniu - odparła spokojnie Peabo­dy, gdy Eve zaparkowała przed domem. - Od dawna nie miałam w ręce wrzeciona, ale założę się, że dobrze bym so­bie poradziła. Powinnam o tym pomyśleć, Boże Narodze­nie tuż, tuż.

- Och, przestań, dopiero pieprzony październik.

- Zaraz będzie listopad. W tym roku nie dam się zasko­czyć . Już zaczęłam kupować prezenty. Teraz mnie stać, hej, zostałam detektywem.

- Nie pozwalasz zapomnieć o tym mnie i każdemu, kto znajduje się w zasięgu twojego głosu.

- Musiałam jakoś zapełnić czas, gdy dochodziłam do siebie, teraz mówię o tym raz, dwa razy na tydzień. - Pea­body wysiadła, wciągnęła powietrze w płuca. - Nie lubisz tego zapachu?

- Jakiego zapachu?

- Powietrza, Dallas. Powietrza, kiedy zbliżają się listo­padowe deszcze. Rześkiego i wilgotnego powietrza. Kwit­ną astry i chryzantemy, dodają uroku światu. Na ich widok ogarnia mnie ochota, żeby zgrabić liście na wielki stos i wskoczyć w niego.

Słowa Delii sprawiły, że Eve przystanęła, gapiąc się na partnerkę.

- Chryste. - Tylko to przyszło jej do głowy. Otworzyła drzwi i weszła do środka.

Był tam Summerset, duch holu, w swym czarnym jak sadza ubraniu, z wyrazem dezaprobaty na twarzy.

- Widzę, że wreszcie zdecydowała się pani pojawić.

- Tak. Moim następnym krokiem będzie usunięcie kop­niakiem twojego brzydkiego tyłka z drogi.

- Sprowadziła pani do domu dziecko, które potrzebuje i oczekuje od pani poświęcenia mu czasu i uwagi.

- Sprowadziłam do domu świadka, nieletnią, która oczekuje, że znajdę morderców jej rodziny. Jeśli nie ra­dzisz sobie z opieką nad nią, podczas gdy ja zajmuję się swoją pracą, zastąpię cię androidem.

- Tym tylko dla pani jest? - Jego głos był niczym brzy­twa, ostry i tnący. - Świadek, nieletnia. Android ma więcej uczuć. Ona jest dzieckiem, które nie ma nawet dziesięciu lat, a już było świadkiem niewypowiedzianego horroru i przeżyło niewypowiedziany ból. A panią trzeba nakłaniać podstępem do spędzenia w jej towarzystwie kilku chwil przy śniadaniu.

- Wiem, czego była świadkiem i co przecierpiała. - Eve odpowiedziała takim samym tonem, choć zacisnęła pałce na słupku balustrady. - To ja przeszłam przez krew, którą rozlali mordercy. Więc nie używaj tego przeciwko mnie, ty sukinsynu. - Ruszyła po schodach, zaraz jednak przystanę­ła i spojrzała na niego. - Ona nie jest twoja, lepiej o tym pamiętaj.

Peabody stała w miejscu, wdychając powietrze, które nie było już rześkie i wilgotne, tylko gęste.

- Przesadziłeś - powiedziała cicho, ściągając na siebie wzrok Summerseta. - Z zasady nie wkraczam pomiędzy was, ale tym razem przesadziłeś. Ona myśli o tej małej w taki lub inny sposób przez cały czas. - Podążyła za Eve na piętro.

Ta długimi, gniewnymi krokami weszła do gabinetu i zdążyła raz go okrążyć, gdy w progu pojawiła się Peabody.

- Dallas...

- Nie odzywaj się do mnie.

- Nie miał racji, tyle chciałam ci powiedzieć.

- Przez minutę po prostu się do mnie nie odzywaj. Musiała to z siebie wyrzucić - gniew, urazę i przykre podejrzenie, że Summerset jednak mógł mieć rację.

Wycofała się, by móc utrzymać profesjonalny obiekty­wizm. Nie będzie za to przepraszać. Ale jednocześnie wy­cofała się, żeby nie dokonywać projekcji, nie widzieć sie­bie w dziewczynce, którą musiała ochraniać. Zagubionej, samotnej, przerażonej, załamanej.

Ta sytuacja jest inna, inna, inna, powtarzała sobie Eve, krążąc po pokoju. Gwałtownym ruchem zdjęła kurtkę i rzuciła ją na krzesło. Ale czy rezultaty nie są straszliwie podobne?

Wrzucą tę małą w system, tak jak kiedyś wrzucili Eve. Może będzie miała szczęście, a może pecha. I może do koń­ca życia będzie na nowo w koszmarach przeżywała to, co Summerset nazwał niewypowiedzianym bólem.

Eve podeszła do okna i choć wyjrzała, nie widziała liści tańczących w porywach wiatru ani płowiejących kolorów jesieni, zapowiadających listopadową szarość. Zobaczyła twarz policjanta, który stał nad nią, kiedy leżała na szpi­talnym łóżku. Miała wtedy osiem lat.

Kto cię skrzywdził? Jak się nazywasz? Gdzie są twoi rodzice?”.

Podaj mi fakty, myślała teraz, informacje, dzięki któ­rym będę mogła ci pomóc. Nie zamierzam nadmiernie się rozczulać nad załamanym dzieckiem, ponieważ mam pracę do wykonania.

Zamknęła na moment oczy, by odzyskać panowanie nad sobą. Praca czeka.

- Szukaj wspólników Kirkendalla, krewnych - powie­działa, nie odwracając się. - To samo w odniesieniu do Isenberry. Jeśli nazwisko się powtórzy, przyjrzymy się mu bliżej.

- Tak jest. Chcesz kawy?

- Chcę kawy, więc wciąż jestem wśród żywych. Dzięki - Odwróciła się w chwili, gdy do pokoju wszedł Roarke.

Coś się musiało wciąż malować na jej twarzy, bo przysta­nął i zapytał:

- Co jest?

- Stos martwych ciał w kostnicy. Ta sama stara historia.

- Eve.

- Daj spokój, dobrze?

Chciał coś powiedzieć, widziała, jak się ze sobą zmaga. W końcu kiwnął głową.

- Dobrze. Gdzie mam się zająć zleceniem?

- Musisz zrobić to tutaj. Podejrzany Roger Kirkendall, były wojskowy, w stopniu sierżanta. Swisher repre­zentował jego żonę na rozprawie o opiekę nad dziećmi i wygrał. Sędzia, który przewodniczył, kilka lat temu zo­stał zabity. Bomba podłożona pod samochód. Pracownicę opieki społecznej przydzieloną do tej sprawy uduszono w jej własnym łóżku. Lekarka zeznająca w sądzie została zadźgana nożem i wygląda na to, że dupek, którego za to zapudłowano, po prostu znalazł się w złym miejscu o złej porze.

- Wszystko wskazuje na to, że masz swojego człowieka.

- Jeszcze nie siedzi. Jest współwłaścicielem dojo w Queens. Szpanerskie miejsce. Mistrz Lu jest jego wspól­nikiem.

- Smok Lu?

- Tak. - Teraz mogła się już uśmiechnąć, choć jej oczy pozostały poważne. - Niech ktoś spróbuje powiedzieć, że nic nas nie łączy! Widziałeś, jak zamiatał podłogę tym Ko­reańczykiem, zdobywając trzeci złoty medal olimpijski?

- O tak. Siedziałem w pierwszym rzędzie.

- Dobra, aż tak wiele nas nie łączy, bo ja oglądałam to w barze w Hell's Kitchen. Tak czy owak, Lu jest czysty. Kontaktuje się z Kirkendallem dzięki magii współczes­nej techniki. Drogą elektroniczną wysyła raporty i zyski. Mówi, że nie widział wspólnika od sześciu lat. Wierzę mu.

- I chcesz, żebym prześledził tę korespondencję.

- Tak. Sprzęt Lu jest w twoim laboratorium. Funkcjo­nariusz potwierdził dostarczenie.

- Zaraz zaczynam. - Podszedł do Eve i pogładził ją po policzku. - Nie lubię, kiedy jesteś taka smutna.

- Pokażę w uśmiechu wszystkie zęby, kiedy zamknę tę sprawę.

Pocałował ją lekko.

- Trzymam cię za słowo, porucznik Dallas.

Peabody dyskretnie czekała z podaniem kawy, aż Roarke wyjdzie.

- Mam usiąść przy drugim komputerze?

- Tak. - Eve wzięła filiżankę. - Ja sprawdzę teorię Yancy'ego. Jeśli Kirkendall poddał się poważnej operacji twa­rzy, to czy przede wszystkim nie zaufałby wojskowemu chi­rurgowi? Facet spędził w armii prawie dwadzieścia lat, mało prawdopodobne, żeby poszedł do cywila.

- Tego rodzaju zmiany muszą zostać zarejestrowane - zauważyła Peabody. - Nie możesz radykalnie zmienić wyglądu, nie występując o nowy dowód tożsamości. Jeśli Yancy ma rację, nie powinniśmy szukać legalnych klinik.

- Szukamy nielegalnych, gdzie faceci czasowo lub na sta­łe zmieniają sobie twarz. Sprawdzimy, czy Kirkendall wcześ­niej nie poddał się operacji, a jeśli tak, to komu zaufał.

Usiadła za biurkiem i wywołała wojskową kartotekę Kirkendalla. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i we­szła Mira.

- Przepraszam, że ci przeszkadzam.

- Tak, tak, tak. - Zgrzytając zębami z irytacji, Eve od­chyliła się na oparcie krzesła i uniosła ręce. - O co chodzi?

- Muszę porozmawiać z tobą o Nixie.

- Posłuchaj, ty odpowiadasz za jej terapię. Jeśli chcesz odbyć sesję, wybierz sobie miejsce. Byle nie tutaj.

- Odbyłyśmy sesję. Nixie ma trudny dzień.

- Powinna się pozbierać.

- Eve.

- Zajmuję się swoją pracą. - Wracał wcześniejszy gniew. - A nie mogę tego robić, jeśli ciągle ktoś przychodzi i powtarza mi, że muszę głaskać małą po głowie i pocie­szać. Nie mogę...

- Pani porucznik.

Bezpiecznie usadowiona po drugiej stronie pokoju, Pea­body wtuliła się w krzesło. Takim samym tonem jej matka uciszała rozbrykane dzieci.

- Dobrze. O co chodzi? Słucham. Zamieniam się w słuch, do cholery!

A to, pomyślała Peabody, zsuwając się o kolejne centy­metry na krześle, był ton, który powodowałby natychmia­stowe unicestwienie, gdyby ona albo któreś z jej rodzeń­stwa odważyło się go użyć.

- Mam nadzieję, że wyładowując frustrację na mnie, doznajesz katharsis.

Gdyby była pewna, że nikt tego nie zauważy, Peabody w tym momencie wymknęłaby się z pokoju.

- Jednakże - od lodowatego głosu Miry szyby w oknach mogłyby się pokryć lodem - nie mówimy o twoich złych manierach, tylko o dziecku pod twoją opieką.

- Chryste, ja tylko...

- A to dziecko - przerwała jej Mira - musi zobaczyć swoich bliskich.

- Jej bliscy leżą w cholernej kostnicy.

- Zdaję sobie z tego sprawę tak samo jak ona. Musi ich zobaczyć, zacząć się z nimi żegnać. Obie wiemy, jak ważny jest taki krok dla osób ocalałych z tragedii. To etap żałoby, bez tego nie da sobie rady.

- Powiedziałam jej, że to załatwię. Ale na litość boską, nie w ten sposób. Chcesz zabrać ją do kostnicy, żeby zoba­czyła rodzinę w szufladach?

- Tak.

- Z poderżniętymi gardłami.

Po twarzy Miry przemknął wyraz zniecierpliwienia.

- Rozmawiałam z patologiem. Jak dobrze wiesz, istnie­ją sposoby ukrycia obrażeń na ciałach zmarłych, tak by oszczędzić bliskim drastycznego widoku. Morris zgodził się to zrobić. Nixie nie może wziąć udziału w pogrzebie ani nabożeństwie za swoich bliskich, dopóki śledztwo nie zo­stanie zamknięte, bo jej bezpieczeństwo jest zagrożone. Musi ich jednak zobaczyć.

- Trzymamy ją tutaj w zamknięciu z uzasadnionych powodów. - Eve przeczesała włosy obiema dłońmi, pod­czas gdy Mira stała bez ruchu, wpatrując się w nią zim­no. - Okay, dobra. Mogę zapewnić wam transport z ochro­ną, ale muszę ustalić to z Morrisem. Wejdzie przez drzwi dostawcze - żadnych rejestracji, żadnego badania doku­mentów tożsamości. Morris oczyści teren, tak że bę­dziesz mogła zaprowadzić ją prosto do sali. Wyjdzie tą samą drogą. Trzeba załatwić to szybko, dziesięć minut, nie więcej.

- Warunki do przyjęcia. Będziesz jej tam potrzebna.

- Zaraz, zaraz!

- Czy ci się to podoba, czy nie, jesteś dla niej punktem oparcia. Byłaś tam, gdy po raz ostatni widziała swoich bli­skich. Wierzy, że ty odnajdziesz sprawców. Potrzebuje cię, aby czuć się bezpiecznie. Będziemy gotowe, kiedy załat­wisz transport z eskortą.

Eve siedziała bez ruchu, zbyt oszołomiona, by przemie­nić wzrokiem w popiół wychodzącą Mirę.

Zdecydowała się na jet - kopter Roarke'a. Był szybki, po­za tym Roarke często latał nim na spotkania. Co oznacza­ło, że musiała oderwać męża od komputera, bo nie ufała nikomu, że zawiezie je tam i z powrotem bez wypadku. Chodziło nie tylko o kraksę, czym starała się nie przejmo­wać, przeszywając powietrze kilkadziesiąt metrów nad po­ziomem ulicy, ale i zamach, który ryzykowała, spełniając prośbę Miry.

- Ryzyko jest minimalne - powiedział Roarke, kiedy kopter z wdziękiem wylądował na trawniku. - Włączymy ekrany ochronne i sprzęt uniemożliwiający wykrycie. Na­wet jeśli nas obserwują, nie będą w stanie włamać się do systemu, w każdym razie w potrzebnym nam czasie, i stwierdzić, że Nixie jest na pokładzie.

Eve pesymistycznie przyjrzała się niebu, które ciem­niało od zapowiedzianego przez Peabody deszczu.

- Może po prostu wysadzą nas w powietrzu. Roarke uśmiechnął się, słysząc jej ponury ton.

- Gdybyś dopuszczała taką ewentualność, nie zgodziła­byś się na prośbę Nixie.

- Jasne, nie. Chcę tylko mieć to za sobą.

- Będę prowadził własne wyszukiwania. Dowiem się, jeśli ktoś spróbuje nas wyśledzić albo włamać się do syste­mu. Powinniśmy załatwić to w trzydzieści minut, co nie czyni aż takiej wyrwy w twoim rozkładzie dnia.

- Więc miejmy to za sobą. - Eve dała znak Mirze, by wyprowadziła małą, podczas gdy Roarke zamienił kilka słów z pilotem, a następnie zasiadł za sterami.

- Nigdy nie byłam w kopterze - powiedziała Nixie. - Jest niesamowity. - Mimo to poszukała ręką dłoni Miry.

Roarke uśmiechnął się do dziewczynki przez ramię.

- Gotowa?

Kiedy potaknęła, wystartował.

Łagodniej, zauważyła Eve, niż wtedy, gdy pasażerką by­ła tylko ona. Lubił brawurę, przyśpieszenia, pikowanie - tylko po to, żeby ją zdenerwować. Tym razem jednak mi­mo prędkości prowadził ze skupieniem człowieka wiozące­go cenny ładunek.

Uświadomiła sobie, że wziął to pod uwagę. Że pamięta o drobiazgach. Czy tego właśnie jej brakuje, zdolności do współczucia, ponieważ tak bardzo jest skupiona na brutal­nych aspektach życia?

Trueheart bawił się z Nixie, Baxter z nią żartował. Pea­body zawsze bez trudu znajdowała odpowiednie słowa, właściwy ton. Summerset, demon z piekła, o twarzy ropu­chy, opiekował się małą i karmił ją bez jednego potknię­cia.

I był jeszcze Roarke - nieważne, co mówił o obecności dziecka, które go onieśmiela i przeraża. Radził sobie z Ni­xie równie gładko, jak pilotował ten przeklęty kopter.

Eve musiała przyznać, że za każdym razem, gdy znala­zła się o kilka kroków od małej, ogarniała ją ochota, by się odwrócić i odejść. Nie wiedziała, jak postępować z dziec­kiem. Brakowało jej intuicji, instynktu.

Nie potrafiła też (i to było najważniejsze) wyrzucić z myśli koszmaru własnych wspomnień, które przywoływa­ła dziewczynka.

Obejrzała się i zobaczyła, że Nixie jej się przygląda.

- Mira mówi, że muszą być w zimnym miejscu. - Tak.

- Ale oni przestali czuć zimno, więc to nie szkodzi. Eve już chciała kiwnąć głową, zaraz jednak zrezygno­wała. Chryste, pomyślała, daj jej coś.

- Morris, doktor Morris opiekuje się nimi. Jest najlep­szy, więc myślę, że wszystko jest w porządku.

- Namierzają nas - powiedział cicho Roarke, gdy od­wróciła się ku niemu.

- Co?

- Namierzają. - Poklepał ekranik z zielonymi i czerwo­nymi liniami. - Czy ściślej rzecz biorąc, próbują. Nie mogą złamać kodu. Ale to musi ich drażnić.

Eve przyjrzała się desce rozdzielczej, usiłując odcyfrować znaczenie symboli.

- Możesz po sygnale dojść do źródła?

- To niewykluczone. Włączyłem namierzanie, zanim wystartowaliśmy, więc sprzęt pracuje. Już mogę ci powie­dzieć, że robią to z aparatu komórkowego.

- Są na ziemi czy w powietrzu?

- Na ziemi. Sprytnie. Próbują skopiować mój sygnał. A teraz odkryli, że ja chcę to samo zrobić z ich sygna­łem. Wyłączyli się. Możemy uznać, że tym razem mamy remis.

Pomimo to nadłożył drogi i kilka minut krążył, by się przekonać, czy próba namierzenia się powtórzy. Urządzenia nic nie wykryły, kiedy lądował na dachu kostnicy.

Zgodnie z umową Morris osobiście otworzył klapę dla transportu powietrznego i zamknął ją starannie, gdy wszy­scy weszli do środka.

- Nixie. - Wyciągnął rękę do dziewczynki. - Jestem doktor Morris. Bardzo mi przykro z powodu twojej rodziny.

- Nie skrzywdził ich pan.

- Nie skrzywdziłem. Teraz cię do nich zaprowadzę. Po­ziom B - polecił i obszerna winda ruszyła w dół. - Wiem, że doktor Mira i porucznik Dallas wytłumaczyły ci niektóre rzeczy, ale gdybyś chciała o coś jeszcze zapytać, chętnie odpowiem.

- Oglądam program o człowieku, który pracuje z umar­łymi. Właściwie nie powinnam, ale Coyle może i czasami wślizguję się do pokoju.

- Doktor Śmierć? Sam też to czasami oglądam. - Drzwi rozsunęły się, ukazując długi i zimny biały korytarz. - Wię­cej w nim rozrywki niż prawdy. Na przykład ja nie ścigam złych ludzi, zostawiam to kompetentnym pracownikom z policji, takim jak porucznik Dallas.

- Czasami musi ich pan rozcinać.

- Tak. Próbuję znaleźć coś, co pomoże policji.

- Znalazł pan coś u moich rodziców i brata?

- Wszystko, co zrobił Morris, bardzo nam pomogło - wtrąciła Eve.

Przystanęli przed podwójnymi drzwiami, w których małe okrągłe okienka obserwacyjne były zasłonięte. Nixie chciała ująć Eve za rękę, ale ta trzymała dłonie w kiesze­niach, dziewczynka chwyciła więc dłoń Miry.

- Są w środku?

- Tak. - Morris na chwilę zamilkł. - Jesteś gotowa do wejścia?

Dziewczynka bez słowa potaknęła.

Naturalnie poczuje ten zapach, pomyślała Eve. Żaden środek sterylizujący nie jest w stanie całkowicie zamasko­wać odoru śmierci, płynów i ciała.

Poczuje i nigdy nie zapomni.

- Mogę najpierw zobaczyć tatusia? Proszę.

Głos trochę jej drżał, a kiedy Eve spojrzała na nią, zo­baczyła, że dziewczynka jest blada, ale ma na buzi wyraz skupionej determinacji.

Ja też tego nie zapomnę, pomyślała, nie zapomnę odwa­gi, którą zbiera to dziecko, gdy czeka, aż wyciągną szufladę z jego ojcem - nie potworem, tylko ojcem.

Morris zakrył ranę na gardle swymi magicznymi środ­kami i okrył ciało świeżym białym prześcieradłem. Ale martwy jest martwy.

- Mogę go dotknąć?

- Tak. - Przystawił taboret i pomógł Nixie wejść. Stał obok niej, trzymając lekko dłoń na jej ramieniu. Dziew­czynka musnęła palcami policzek ojca.

- Ma szorstką twarz. Czasami pociera policzkami o mo­je, żeby mnie rozśmieszyć. W szufladzie jest ciemno.

- Wiem, ale nie jest ciemno tam, gdzie twój tatuś jest teraz.

Nixie pokiwała głową, po policzkach toczyły się łzy.

- Musiał iść do nieba, chociaż wcale nie chciał. - Kiedy się pochyliła i dotknęła ustami twarzy ojca, Eve poczuła gorące łzy w żołądku.

- Może go pan schować. - Nixie zeskoczyła z taboretu i wzięła chusteczkę, którą podała jej Mira. - Teraz chciała­bym zobaczyć Coyle'a.

Pogładziła brata po włosach i przyjrzała się mu w spo­sób, który kazał Eve przypuszczać, że próbuje znowu zoba­czyć go żywego.

- Może teraz przez cały czas gra w baseball. Najbar­dziej ze wszystkiego lubi baseball.

Poprosiła o Ingę, ją także pogładziła po włosach.

- Czasami piecze ciasteczka, takie z cukrem. Udaje, że to tajemnica, ale wiem, że mama jej pozwoliła.

I znowu zeszła z taboretu. Teraz jej buzia nie była bla­da, ale zaczerwieniona od łez. Eve widziała, jak plecy dziewczynki drżą z wysiłku, by powstrzymać płacz.

- Linnie tu nie ma, już ją zabrali. Nie pozwolili mi jej zobaczyć, pożegnać się z nią. Wiem, że się na mnie gnie­wają.

- Nieprawda. - Eve spojrzała Nixie w oczy, gdy dziew­czynka odwróciła się ku niej. - Rozmawiałam dzisiaj z mamą Linnie, wcale się na ciebie nie gniewa. Jest zmartwio­na, tak samo jak ty. Smutna i zmartwiona, ale nie gniewa się na ciebie. Pytała o ciebie. Chciała wiedzieć, czy u cie­bie wszystko w porządku.

- Nie jest zła? Przysięgasz?

Żołądek jej się ścisnął, jednak nie odwróciła oczu. Jeśli tę małą było na to stać, to na Boga, ją też będzie.

- Nie jest zła, przysięgam. Nie mogłam pozwolić ci po­żegnać się z Linnie, więc to moja wina. To nie było bez­pieczne, dlatego wydałam taki rozkaz.

- Z powodu tych złych ludzi? - Tak.

- Więc to ich wina - powiedziała Nixie krótko. - Teraz chcę zobaczyć mamę. Pójdziesz ze mną?

O Chryste, pomyślała Eve, ujęła jednak Nixie za rękę i podeszła do szuflady, którą wyciągnął Morris.

Eve poznała już dobrze tę twarz. Śliczna kobieta, która kształt ust przekazała córce. Teraz była biała jak kreda, ze słabym odcieniem błękitu.

Palce Nixie drżały w dłoni Eve, gdy dziewczynka do­tknęła tej gładkiej białej twarzy. A gdy położyła głowę na prześcieradle okrywającym pierś matki, wydała cichy, bo­lesny skowyt. Kiedy przeszedł w szloch, Mira podeszła i po­gładziła małą po włosach.

- Cieszyłaby się, że przyszłaś ją zobaczyć, byłaby dumna, że cię na to stać. Możesz teraz pożegnać się z mamą, Nixie?

- Nie chcę.

- Och, dziecinko, wiem, i ona też to wie. Tak trudno się żegnać.

- Jej serce nie bije. Kiedy siadałam jej na kolanach i przyciskałam głowę tutaj, słyszałam bicie serca. A teraz nie bije. - Uniosła głowę, pożegnała się szeptem i po raz ostatni zeszła z taboretu. - Dziękuję, że się pan nimi opie­kuje - powiedziała do Morrisa.

Patolog bez słowa kiwnął głową, po czym ruszył ku drzwiom. Kiedy mijała go idąca za Mirą i Nixie Eve, mruk­nął do niej:

- Wydaje ci się, że dasz sobie radę ze wszystkim, co przynosi ta praca. - Głos miał zduszony i szorstki. - Że wy­trzymasz wszystko, że nic cię nie zaskoczy. Ale, słodki Chryste, to dziecko prawie zwaliło mnie z nóg.

- „Wdzięk był w każdym jej kroku, niebiosa w oczach, w każdym geście godność i miłość”.

Morris spojrzał na Roarke'a i uśmiechnął się z wysił­kiem.

- Doskonale powiedziane. Wyprowadzę was.

- Co to było? - zapytała Eve. - Co przed chwilą powie­działeś?

- „Raj utracony”. Dzieło poety Miltona. Odnoszę wra­żenie, że przed chwilą byliśmy świadkami poruszającej formy poezji.

Eve wstrzymała oddech.

- Odwieźmy ją.

Po powrocie Mira wysłała Nixie z Summersetem na górę i przyrzekła, że zaraz do nich przyjdzie. Roarke przeprosił i wrócił do pracy.

- Wiem, że to było dla ciebie trudne - zaczęła Mira.

- Nie chodzi o mnie.

- Każde śledztwo dotyczy w pewnym stopniu ciebie, w przeciwnym razie nie byłabyś taka dobra w tej pracy. Masz dar łączenia obiektywizmu ze współczuciem.

- Nie to zwykle słyszę.

- Potrzebowała tego, co jej dałaś. Dojdzie do siebie, jest zbyt silna, żeby się nie pozbierać. Ale na początek wła­śnie tego potrzebowała.

- Będzie potrzebowała o wiele więcej, skoro Dysonowie nie chcą jej wziąć.

- Miałam nadzieję... no cóż, może tak będzie najlepiej dla wszystkich zainteresowanych. Wzajemnie przypomina­liby sobie o stracie.

- Ale nie będzie dobrze, jak wyląduje pod opieką ku­ratora. Niewykluczone jednak, że jest inna możliwość. Znam ludzi, którzy mogliby ją wziąć do siebie. Myślę, że powinnyśmy zwrócić się do Richarda DeBlassa i Elizabeth Barrister.

- To dobry pomysł.

- Wzięli tego chłopca, którego w zeszłym roku znaleźli­śmy na miejscu zbrodni. - Eve poruszyła się niespokojnie; niezbyt dobrze się czuła w roli twórcy rodziny. - Myślę, że postanowili go zaadoptować, bo ich córka została zamordo­wana. Co prawda była dorosła i...

- Twoje dziecko zawsze pozostanie dla ciebie dziec­kiem. Wiek nie ma znaczenia.

- Skoro tak mówisz. Przypuszczam, że chcieli mieć dru­gą szansę na... cokolwiek to jest. Wiem, że Roarke pomógł im w sprawie tego chłopca, na imię ma Kelvin. Popchnął ich do decyzji. Z tego, co wiem, ułożyło się między nimi do­brze, i jak powiedziałam, kwalifikują się do tej funkcji. Niewykluczone, że zgodziliby się na przyjęcie drugiego dziecka.

- To doskonały pomysł. Porozmawiaj z nimi. To bagnisty teren, pomyślała Eve.

- Ach... najpierw muszę porozmawiać z Roarkiem, le­piej ich zna. Ja zamknęłam śledztwo w sprawie morder­stwa ich córki i odkryłam przy tym kilka brzydkich rodzin­nych sekretów. On był ich przyjacielem. Ale gdyby się udało, zamierzam poprzeć wniosek w wydziale opieki nad dziećmi razem z tobą.

- Sporo o tym myślałaś.

- Nie, ale to najlepszy pomysł, jaki wpadł mi do gło­wy od rana, kiedy pani Dyson rzuciła mi na stół swoją bombę. Nixie dostała już dość kopniaków od życia, nie chcę, żeby swoje dołożył system, który z założenia ma ją chronić.

- Jak porozmawiasz z Roarkiem, daj mi znać. Ustalimy, co będzie najlepsze dla Nixie. Teraz muszę do niej iść.

- Jeszcze jedno. - Eve wyjęła zdjęcie, które przyniósł Dave Rangle. - Wspólnik ojca prosił, by jej to dać. Swisher trzymał tę fotografię na biurku. Wspólnik pomyślał, że Ni­xie chciałaby ją mieć.

- Co za urocza rodzina - powiedziała Mira, biorąc do rę­ki zdjęcie. - Tak, będzie je chciała. I nie mogło pojawić się w lepszym momencie. Zobaczy je i zapamięta, będzie ich wi­działa takich jak tu, a nie takich jak w kostnicy. - Spojrzała na Eve. - Nie wolałabyś dać jej to sama? - Kiedy Eve po­kręciła głową bez słowa, Mira powiedziała: - W porządku, ja to zrobię. - Ruszyła ku schodom, ale przystanęła przy pierw­szym stopniu. - Nixie nie wie, jak trudne dla ciebie było to­warzyszenie jej, gdy żegnała się z rodziną. Ale ja wiem.

Na piętrze Summerset siedział z Nixie na kolanach.

- Wcale nie wyglądali, jakby spali - mówiła z głową przytuloną do jego piersi, wsłuchana w bicie serca. - My­ślałam, że może tak będą wyglądać, ale od razu było wi­dać, że nie śpią.

Długimi, szczupłymi palcami pogładził ją po włosach.

- Niektórzy ludzie wierzą, ja też, że kiedy umieramy, esencja naszej świadomości, duch lub dusza, może doko­nać wyboru.

- Jakiego wyboru?

- Zależnego od tego, jak przeżyliśmy nasze życie. Jeśli zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, możemy zdecydo­wać, żeby pójść do miejsca wiecznego spokoju.

- Gdzie są aniołowie na chmurze.

- Może. - Wciąż ją gładził, gdy do pokoju wszedł kot i przyłączył się do nich, wskakując na oparcie fotela. - Albo też do ogrodu, w którym można spacerować i bawić się, spotykać innych, którzy wcześniej podjęli taką samą decyzję.

Nixie poklepała Galahada po tłustym grzbiecie.

- Coyle może tam grać w baseball?

- Tak. Możemy też postanowić, że wrócimy, będziemy żyć znowu, zaczniemy od samego początku, od łona matki, ponieważ chcemy zrobić wszystko lepiej niż poprzednio, naprawić krzywdy wyrządzone wcześniej. Albo po prostu nie jesteśmy jeszcze gotowi iść do miejsca spokoju.

- Więc może postanowią wrócić na ziemię jako malut­kie dzieci? - Ten pomysł sprawił, że lekko się uśmiechnęła. - Czy ja bym ich poznała, gdybyśmy kiedyś się spotkali?

- Myślę, że tak. Nawet gdybyś nie zdawała sobie z tego sprawy, rozpoznałabyś ich sercem. Rozumiesz?

- Chyba tak. A ty kiedyś rozpoznałeś kogoś, kto wcześ­niej umarł?

- Wydaje mi się, że tak. Ale jest jedna osoba, którą wciąż mam nadzieję pewnego dnia rozpoznać. - Myślał o swojej córce, swojej pięknej, utraconej Marlenie. - Jesz­cze jej nie odnalazłem.

- Może zdecydowała, że pójdzie do ogrodu. Summerset pochylił się i musnął ustami włosy Nixie.

- Może tak.

Summerset czekał niemal godzinę, monitorując gabi­net Eve, aż wreszcie zobaczył, że Peabody wychodzi. Miał nadzieję, że wykonanie zadania, które jej zlecono, da mu czas na załatwienie swojej sprawy.

Kiedy przekroczył próg gabinetu, Eve wychodziła z kuchni z kolejnym kubkiem kawy. Dłoń lekko jej zadrga­ła, gorący płyn chlupnął z naczynia.

- Och, pieprz się. Uważaj to pomieszczenie za teren po­licji, w którym zakaz przebywania mają napuszone dranie. Ty jesteś jednym z nich.

- Zajmę tylko chwilę. Chciałem przeprosić.

- Co chciałeś?

Jego głos, tak zimny jak jej, nabrał jeszcze bardziej lo­dowatych tonów.

- Chciałem przeprosić za swoje wcześniejsze uwagi. Nie były słuszne.

- Jeśli o mnie chodzi, twoje uwagi nigdy nie są słuszne. W porządku. Teraz zabieraj się stąd, pracuję.

Cholera, mógłby już skończyć z tym dziwacznym kaja­niem się.

- Sprowadziła pani tutaj to dziecko, żeby było bez­pieczne, i dopilnowała tego. Zdaję sobie sprawę, że pracu­je pani ciężko, by odnaleźć i zaaresztować ludzi, którzy za­bili jej rodzinę. Wyraźnie widać, że poświęca pani temu bardzo dużo czasu i wysiłku, świadczą o tym kręgi pod oczami i usposobienie bardziej nieprzyjemne niż zwykle z powodu braku odpoczynku i właściwego odżywiania.

- Wypchaj się.

- I w rezultacie cierpi pani dar błyskotliwej riposty.

- A co powiesz na taką błyskotliwą ripostę? - Wystawi­ła środkowy palec.

- Typowe. - Summerset o mało nie odwrócił się i nie wyszedł. O mało. Nie mógł jednak zapomnieć, jak Nixie powiedziała mu, że Eve stała przy niej, gdy żegnała się z matką. - Ona miała bardzo ciężki dzień, pani porucznik. Była pogrążona w żałobie. Kiedy ukołysałem ją do snu, znowu przyśnił się jej koszmar. Poprosiła, żeby pani przy­szła, a pani nie chciała... nie mogła - poprawił się. - Byłem przygnębiony i niesłusznie panią zaatakowałem.

- Okay. Nie ma o czym mówić.

Kiedy się odwrócił, Eve wzięła głęboki oddech. Łatwo jej było wygłaszać tanie pochwały, trudniej, gdy miały być krokiem do rozejmu.

- Hej.

Zatrzymał się, spojrzał na nią.

- Sprowadziłam ją tutaj, ponieważ uznałam, że to dla niej najbezpieczniejsze miejsce. I dlatego, że uznałam, że mam tu kogoś, kto wie, jak zaopiekować się dziewięciolatką. Świadomość, że czuje się przy tobie swobodnie, daje mi swobodę niezbędną do wykonania mojej pracy.

- Zrozumiałem. Zostawiam panią, żeby mogła pani za­jąć się swoimi obowiązkami.

Najwyższy czas, żeby wreszcie ktoś to zrobił, pomyślała Eve. Usiadła, opierając stopy o biurko, i popijając kawę, bacznie przyglądała się tablicy z fotografiami z mordów, podczas gdy komputer prowadził kolejne przeszukiwania.

ROZDZIAŁ 17

Eve notowała wyniki przeszukiwań, sprawdzała prawdo­podobieństwo, znowu notowała. Była zmęczona siedze­niem przy biurku. Łaknęła działania, ruchu.

Zamiast tego przeciągnęła się i wróciła do notatek.

Sprawa Kirkendall przeciwko Kirkendall prowadzi do Mossa.

Do Duberry. Najprawdopodobniej do Brenegan.

Do trójki Swisherów, Linnie Dyson i Ingi Snood.

Do Newman.

Do Knighta i Prestona.

Związki Kirkendalla z Isenberry.

Od Isenberry do Tully, od Tully do Rangle'a.

Mimo niezliczonych okazji tych dwojga nie spotkała żadna krzywda.

Konkretne cele.

I wszystko wraca do sprawy Kirkendall przeciwko Kir­kendall.

- Która godzina jest teraz w Nebrasce?

- Ach. - Peabody zamrugała i potarła zmęczone oczy. - Policzmy. Tu jest dwadzieścia po piątej, a tam chyba godzi­nę wcześniej? Oszczędzają światło? Myślę, że tak. Godzina. Chyba.

- Dlaczego musi być godzina wcześniej tu, godzina później tam? Dlaczego nie można skończyć z tym szaleństwem i wprowadzić wszędzie tego samego czasu?

- To ma coś wspólnego z ziemią obracającą się wokół osi i jednocześnie krążącą wokół słońca... - Urwała, łapiąc gniewne spojrzenie Eve. - Masz rację, wszędzie powinien być taki sam czas. Czas Dallas. Będę za tym głosowała. Je­dziemy do Nebraski?

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby tego uniknąć. - Chęć działania wcale nie oznaczała ochoty na wyjazd tam, gdzie są prawdziwe pola, porośnięte trawą albo kuku­rydzą, która wywoływała w niej dreszcze. - Wypróbujmy najpierw łącze, ten cud techniki.

Otworzyła plik Dian Kirkendall i poszukała danych jej siostry.

- Roxanne Turnbill, czterdzieści trzy lata. Mąż Joshua, synowie Benjamin i Samuel. Status matki zawodowej. Okay, Roxanne, sprawdźmy, co wiesz o swoim szwagrze.

Na ekranie pojawiło się dziecko. Pomimo obłoku ja­snych włosów Eve pomyślała, że to chłopiec. Miał miłą otwartą twarz i oszałamiające zielone oczy.

- Cześć, tu Ben. Kim pani jest?

- Czy w domu są rodzice? - Albo jakikolwiek dorosły, dodała w duchu Eve.

- Jest mama, ale najpierw powinna pani się przedsta­wić i zapytać, czy może z nią rozmawiać.

Teraz z kolei smarkacze robią jej wykłady o manierach. Co się dzieje?

- Tu Dallas. Mogę rozmawiać z twoją matką?

- Dobra. - Obraz na ekranie stał się niewyraźny, rozległ się przenikliwy wrzask: - Mamo! Dallas do ciebie. Mogę teraz wziąć ciastko?

- Jedno, Ben, i nie krzycz koło łącza, to niegrzeczne. - Matka miała takie same jak syn loki, choć czarne jak smo­ła. Jej uśmiech nie był otwarty, ale uprzejmy i zdradzający lekką irytację. - Czym mogę pani służyć?

- Pani Turnbill?

- Tak. Proszę posłuchać, zablokowaliśmy oferty i przy­kro mi z tego powodu, ale jeśli...

- Jestem porucznik Dallas z policji i wydziału bezpie­czeństwa Nowego Jorku.

- Och. - Uprzejmy uśmiech zniknął. - O co chodzi?

- Dzwonię w sprawie pani byłego szwagra, Rogera Kirkendalla.

- Umarł?

- O ile wiem, nie. Próbuję go zlokalizować, żeby prze­słuchać w związku z prowadzonym przeze mnie śledztwem. Czy zna pani miejsce jego pobytu?

- Niestety, nie mogę pani pomóc. Jestem bardzo zajęta, więc...

- Pani Turnbill, odszukanie pana Kirkendalla jest nie­zwykle ważne. Gdyby mogła mi pani powiedzieć, czy kon­taktowała się pani...

- Nie kontaktowałam i nie zamierzam. - Głos miała na­pięty niczym struna. - Skąd mam wiedzieć, że jest pani tą, za którą się podaje?

Eve zbliżyła odznakę do ekranu.

- Potrafi pani odczytać moje dane i numer identyfika­cyjny?

- Oczywiście, ale...

- Może je pani zweryfikować w komendzie głównej na Manhattanie. Podam pani bezpłatny numer...

- Mam ten numer. Musi pani poczekać.

- Ostrożna - zauważyła Peabody, kiedy ekran zabarwił się na niebiesko, przechodząc w stan gotowości. - I trochę wkurzona.

- Nie tylko ostrożna i wkurzona, ale też przerażona. - Czekając na powrót rozmówczyni, Eve obliczała, ile czasu może zabrać podróż do Nebraski i przesłuchanie.

Na ekranie pojawiła się Roxanne.

- W porządku, pani porucznik. Zweryfikowałam pani dane. - Była teraz bardzo blada. - Jest pani z wydziału za­bójstw.

- Tak.

- Kogoś zabił. Dian... - Urwała i przygryzła wargi, jak­by chciała powstrzymać cisnące się na usta słowa. - Kogo zabił?

- Chcemy go przesłuchać w sprawie śmierci co naj­mniej siedmiu osób, w tym dwóch policjantów.

- W Nowym Jorku - powiedziała Roxanne ostrożnie. - Zabił kogoś w Nowym Jorku?

- Chcemy go przesłuchać w sprawie morderstw, które popełniono w Nowym Jorku.

- Rozumiem. Przykro mi, bardzo mi przykro. Nie wiem, gdzie on jest, nie wiem, co robi. Szczerze mówiąc, nie chcę tego wiedzieć. Gdybym miała jakieś informacje, podała­bym je pani. Nie mogę pani pomóc i nie chcę o tym rozma­wiać. Muszę wracać do dzieci.

Ekran poczerniał.

- Ona wciąż panicznie się go boi - skomentowała Pea­body.

- Tak. A jej siostra żyje. Tak sobie przez sekundę po­myślała: o Boże, w końcu dopadł Dian. Przypuszczalnie wie więcej, niż sobie uświadamia. Trzeba porozmawiać z nią osobiście.

- Jedziemy do Nebraski?

- Nie my, tylko ty.

- Ja? Sama? Do tej dziczy?

- Weź McNaba jako wsparcie i balast. - McNab po­wstrzyma Peabody od szafowania siłami, pomyślała Eve. - Macie wrócić dzisiaj wieczorem. Lepiej sobie radzisz ode mnie przy spotkaniu z typami macierzyńskimi, rodzinny­mi. Ta kobieta tobie szybciej zaufa.

Przez domowe łącze skontaktowała się z Roarkiem w pracowni komputerowej.

- Potrzebny mi szybki, bezpieczny środek transportu.

- Dokąd jedziemy?

- Nie my, tylko Peabody. Do Nebraski. Wysyłam z nią McNaba, więc potrzebny szybki wehikuł dla dwóch osób. Podróż powinna zabrać im kilka godzin, nie więcej. Podam dokładną lokalizację.

- Dobrze, załatwię to, daj mi chwilę.

- Ojej, tak po prostu. - Jej partnerka westchnęła cicho. - Jak to jest być z facetem, który spełnia natychmiast two­je życzenia, wystarczy, że strzeli palcami?

- Wygodnie. Wykorzystaj siostrę, jeśli zajdzie taka po­trzeba. Pokaż jej zdjęcia zabitych dzieci.

- Chryste, Dallas.

- Ona ma dzieci. To sprawi, że szybciej pęknie, jeśli coś ukrywa. Nie mamy czasu na załatwianie spraw w białych rękawiczkach. Niech McNab weźmie to na siebie. Potrafi grać złego gliniarza?

- Wychodzi mu to doskonale podczas naszej prywatnej zabawy, w której jestem niechętnym świadkiem.

- Cholera. - Eve przycisnęła palce do oczu, modląc się, by ten obraz nie uformował jej się w myślach. - Popracuj nad nią, Peabody. Musi wiedzieć, gdzie jest jej siostra. By­ła żona Kirkendalla bardzo by pomogła w śledztwie.

Wszedł Roarke i wręczył Delii kostkę z informacjami.

- To wasz transport. Pilot czeka.

- Dzięki. - Spakowała torbę z dokumentami. - Powiem McNabowi, gdzie ma się stawić.

- Chcę wiedzieć, kiedy będziecie na miejscu, kiedy wy­jedziecie, kiedy wrócicie - powiedziała Eve.

- Tak jest.

- To bezpieczna podróż - odezwał się Roarke, gdy Pea­body wyszła. - Mam kilka niepełnych informacji i będę musiał je uzupełnić na niezarejestrowanym sprzęcie.

- Pokaż, co już masz.

- Więc chodźmy. - Przesunął dłonią po jej ramieniu. - Wyglądasz na zmęczoną, pani porucznik.

- Trochę.

- To był stresujący, pełen emocji dzień.

Wzruszyła ramionami, podczas gdy Roarke otwierał prywatny gabinet przy użyciu identyfikatora dłoni i głosu.

- A Nixie?

- Mira była u mnie przed wyjściem. Powiedziała, że mała sobie radzi. Ta wyprawa do kostnicy... Jezu. - Eve za­kryła twarz dłońmi. - Boże, myślałam, że nie dam rady zapanować nad sobą.

- Wiem.

Pokręciła głową, nawet teraz mając z tym trudność.

- To, jak patrzyła na ojca, jak go pogładziła. Wyraz jej oczu. Był w nich smutek, coś więcej niż smutek. I widząc to, wiedziało się, jak bardzo go kochała. Nigdy się go nie bała, nie musiała się martwić, że ją skrzywdzi. My nie wie­my, jak to jest. Mogę znaleźć mordercę, ale nigdy nie zro­zumiem tego, co ona czuje. A jeśli nie potrafię zrozumieć, jak mogę dobrze wykonać swoją pracę?

- To nieprawda. - Musnął jej policzki opuszkami pal­ców i otarł łzy. - Z czyjego powodu płaczesz, jeśli nie z jej?

- Nie wiem. Nie wiem. Ona nie ma pojęcia, co robię, ja nie wiem, co ona wie. Ten rodzaj więzi bardzo się różni od tego, czego zaznaliśmy oboje. I tak powinno być. Dziecko z rodzicem, rodzic z dzieckiem. I to jej odebrano. - Teraz sama otarła sobie łzy. - Stałam nad ojcem, cała umazana jego krwią. Właściwie nie pamiętam, co czułam. Ulgę, przyjemność, przerażenie - wszystko razem, a jednocześ­nie nic. On wraca w moich myślach, snach i mówi, że to jeszcze nie koniec. I ma rację. To się nigdy nie skończy. Ona mi to uzmysłowiła.

- Wiem. - Roarke przesunął kciukiem po zabłąkanej łzie. - Tak, wiem. Widzę, że to cię dręczy, choć żadne z nas nic nie może na to poradzić. Nie przekażesz śledztwa ko­muś innemu. - Uniósł jej podbródek, nim zdążyła odpo­wiedzieć. - Nie zrobisz tego, a ja nie chciałbym, żebyś zrobiła. Nigdy byś sobie nie wybaczyła, gdybyś wycofała się z powodów osobistych. Nigdy więcej nie zaufałabyś sobie w pełni, nie tak, jak tego potrzebujesz.

- Kiedy ją znalazłam, zobaczyłam siebie. Zobaczyłam siebie zamiast niej, zwiniętą w kłębek, pokrytą krwią. Nie pomyślałam o tym, ale zobaczyłam. Przez ułamek sekundy.

- Mimo to przywiozłaś ją tutaj. Stawiłaś temu czoło. Najdroższa Eve. - Jego głos był niczym balsam łagodzący oparzenie. - Nie tylko to dziecko objawia wdzięk w każ­dym kroku.

- Nie chodzi o wdzięk, Roarke. - Mogła mu to powie­dzieć. - Są dni takie jak dzisiaj, gdy pragnę wrócić do tego domu w Dallas i znowu stać nad nim z nożem w dłoni, zala­na jego krwią. - Zacisnęła dłoń w pięść. - Znowu go zabić, ale tym razem zrobić to z pełną świadomością, bo może wtedy ta sprawa raz na zawsze się skończy. A nawet gdyby się nie skończyła, to chcę poczuć wszystkie emocje tej chwili, gdy cięłam go na kawałki. Nie wiem, jak to o mnie świadczy.

- W takie dni jak dzisiaj ja też pragnę wrócić do tego pokoju w Dallas. Mieć na sobie jego krew i nóż w dłoni. Wiem dokładnie, co bym czuł. To, jak to o nas świadczy, de­cyduje o tym, jacy jesteśmy, Eve.

Głośno odetchnęła.

- Nie wiem, dlaczego mi to pomaga, skoro powinno przerażać. Ona nie będzie w taki sposób czuła, bo ma so­lidne fundamenty. Bo przytuliła głowę do martwego serca matki i płakała. Czekają ją noce pełne strachu, ale przypo­mni sobie, dlaczego mogła pogładzić twarz ojca i brata, płakać na piersi matki.

- Będzie pamiętała policjantkę, która wtedy stała przy niej i trzymała ją za rękę.

- Wrzucają w system, Roarke. Czasami to ratunek, czasami jest bardzo dobre, ale nie dla niej. Nie chcę, by stała się kolejną sprawą w kartotece, by jak ja przeszła cały cykl. Wpadłam na pewien pomysł, ale chciałam najpierw uzgodnić to z tobą.

Twarz mu zastygła, wyprana z emocji.

- Jaki?

- Myślałam, żeby zwrócić się do Richarda DeBlassa i Elizabeth Barrister.

- Och. - Tym razem to Roarke głośno odetchnął. - Na­turalnie. Richard i Beth, dobry pomysł. - Odwrócił się i podszedł do okna.

- Jeśli dobry, to dlaczego jesteś przygnębiony?

- Nie jestem. - A był? Nie potrafił nazwać uczucia, któ­re go ogarnęło. - Sam powinienem był na to wpaść. Powi­nienem był trzeźwiej myśleć.

- Nie możesz myśleć o wszystkim.

- Najwyraźniej nie.

- Coś jest nie tak.

Już chciał zaprzeczyć, odepchnąć to od siebie. Pogodzić się z faktem, że popełnił błąd.

- Nie mogę przestać myśleć o tym dziecku. Nie, to nie tak. Nie potrafię wyrzucić jej z głowy od chwili, gdy wsze­dłem z tobą do tamtego domu. Patrzyłem na pokoje, w któ­rych spały tamte dzieci.

- Zawsze jest trudniej, gdy ofiarami są dzieci. Powin­nam była o tym pomyśleć, zanim cię poprosiłam, żebyś tam ze mną poszedł.

- Nie jestem żółtodziobem. - Okręcił się na pięcie z twarzą płonącą gniewem. - Nie mam takiego delikatnego żołądka, żebym nie mógł... Ach, pieprzyć to. - Urwał i wsu­nął palce we włosy.

- Hej, hej. - Eve, wyraźnie zaniepokojona, szybko po­deszła do niego i pogładziła go po plecach. - Co się dzieje?

- One spały. - Jezu Chryste, czy ta jedna rzecz zawsze będzie go najbardziej dręczyła? - Były niewinne. Miały to, co dzieci powinny mieć: miłość, wsparcie, bezpieczeństwo. Patrzyłem na te pokoje, widziałem krew i to mną wstrząsnęło. Przypomniało przeszłość. Nigdy o tym nie myślę. Bo i dlaczego, do diabła.

Nie pytała, o czym nie myśli, skoro widziała to na jego twarzy. A przecież tak niedawno powiedział, że nie znosi, kiedy ona jest smutna. Jak mogłaby mu powiedzieć, co sa­ma czuje, kiedy widzi go w takim stanie?

- Może na chwilę usiądziemy.

- Do diabła. Cholera jasna. - Podszedł do drzwi i za­mknął je kopniakiem. - Nie możesz zapomnieć, ale możesz z tym żyć. I ja to robię. Na mnie przeszłość nie ma takiego wpływu jak na ciebie.

- Więc może dlatego znosisz to gorzej, kiedy cię jed­nak dopada.

Oparł się o drzwi i utkwił wzrok w jej twarzy.

- Widzę siebie leżącego w kałuży własnej krwi, wymio­tów i moczu po tym, jak skatował mnie do nieprzytomno­ści. A jednak tu jestem, prawda? Cholernie drogi garnitur, wielki dom, żona, którą kocham nad życie. Zostawił mnie tam, przypuszczalnie na śmierć. Nie pofatygował się na­wet, żeby mnie gdzieś wyrzucić, tak jak zrobił z moją mat­ką. Nie byłem tego wart. Dlaczego teraz miałbym się tym przejmować? Na Boga, zastanawiam się jednak, jaki jest w tym cel, Eve? Jaki cel kryje się w fakcie, że ja jestem tutaj, a te dzieci są martwe? Jedyne, które ocalało, nie ma nic i nikogo.

- Nie rozdajesz kart - powiedziała Eve ostrożnie. - Ty tylko nimi grasz. Nie rób tego sobie.

- Oszukiwałem, kradłem i kłamałem, by zdobyć to, co mam, w każdym razie by zbudować podstawy. W tamtym zaułku wcale nie leżała niewinna istota.

- Brednie. Kompletne bzdury.

- Zabiłbym go. - Z jego oczu zniknęła rozpacz, były te­raz lodowate. - Gdyby ktoś mnie nie uprzedził, zanim doros­łem i nabrałem sił, zabiłbym go bez skrupułów. Tego też nie mogę zmienić. - Ciężko westchnął. - To bez sensu.

- Nieprawda. Kiedy chodzi o mnie, wcale nie uważasz, że to bez sensu. Lubię twojego fiuta, Roarke, bardzo go lu­bię. Ale to strasznie irytujące, kiedy nim myślisz.

Otworzył usta, z sykiem wypuścił powietrze i zdusił śmiech.

- Irytujące jest, kiedy o tym mówisz. Dobrze, na koniec powiem ci, że dzisiaj byłem w Filadelfii.

- A po co, do diabła? - warknęła Eve. - Mówiłam ci, że muszę wiedzieć, gdzie jesteś.

- Miałem zamiar o tym nie wspominać, i nie dlatego, by oszczędzić sobie twojego gniewu. Straciłem tylko czas. Myślałem, że uda mi się załatwić sprawę, a jestem dobry w załatwianiu i umiem przekupić, gdy inne argumenty nie skutkują. Pojechałem do przyrodniej siostry Granta Swishera, żeby porozmawiać z nią o adoptowaniu Nixie, skoro jej prawni opiekunowie się wycofali. Mniejszego zaintere­sowania nie mogła okazać. - Przysiadł na oparciu fotela. - Postanowiłem sam się tym zająć. Bardzo jestem wielko­duszny.

- Zamknij się. Tylko ja mam prawo mówić źle o tobie. - Eve zbliżyła się do niego, ujęła w dłonie jego twarz i poca­łowała. - Teraz tego nie zrobię, bo chociaż wkurzyłam się, że wyjechałeś, nic mi o tym nie mówiąc, równocześnie je­stem dumna, że próbowałeś pomóc. Nie wpadłoby mi to do głowy.

- Przekupiłbym ją, gdyby była taka możliwość. Pienią­dze załatwiają większość problemów, po co więc mieć ich dużo, jeśli nie możesz kupić tego, co chcesz? Na przykład miłej rodziny dla małej dziewczynki. Wcześniej wykluczy­łem dziadków (a przy okazji, znalazłem dziadka) ze wzglę­du na moje wysoce moralne zasady. Ale osoba, która pozo­stała, którą sam wybrałem, nie zgodziła się.

- Jeśli nie chce małej, lepiej jej będzie gdzie indziej.

- Wiem. Bezduszność tej kobiety wzbudziła we mnie niesmak, to prawda, ale bardziej byłem wściekły na siebie za to założenie, że wystarczy, abym strzelił palcami i wszystko idealnie się ułoży. Wściekły, że nie byłem w sta­nie tego zrobić. Bo gdyby się ułożyło, nie czułbym wyrzu­tów sumienia.

- Z jakiego powodu?

- Że nie wziąłem, nie potrafiłem wziąć pod uwagę za­trzymania jej u nas.

- U nas? Tutaj? Z nami???

Znowu się roześmiał, tym razem ze znużeniem.

- Cóż, to dotyczy nas obojga. Nie jesteśmy dla niej od­powiednimi ludźmi. Wielki dom, pieniądze nic nie znaczą, skoro nie jesteśmy odpowiedni.

- Ale to dotyczy nas obojga! Uśmiechnął się do niej.

- Zastanawiałem się, czy byłbym dobrym ojcem. My­ślę, że tak. Oboje bylibyśmy dobrymi rodzicami pomimo, a może z powodu tego, co przeszliśmy. Ale nie teraz, nie z tą małą. Będziemy wiedzieć, kiedy nadejdzie odpowiedni czas.

- Nie masz powodów, by czuć się winny.

- A czym się różnię od Leesy Cordey, przyrodniej sio­stry Swishera?

- Ty starałeś się postąpić właściwie i nadal będziesz się starał.

- Uspokoiłaś mnie - mruknął. - Nie miałem nawet po­jęcia, jak bardzo jestem wytrącony z równowagi, a ty mnie uspokoiłaś. - Ujął jej ręce i ucałował. - Chcę mieć z tobą dzieci, Eve. - Na dźwięk, który wydała, wykrzywił usta. - Nie musisz wpadać w panikę, kochanie. Nie dzisiaj, nie ju­tro, nie za dziewięć miesięcy. Pobyt Nixie sporo nas na­uczył. Dzieci to cholernie ciężka praca, zgadzasz się?

- O tak.

- Emocjonalna, fizyczna, zabierająca czas. Z niewątpli­wie zaskakującymi premiami. Zasługujemy na tę więź, o której mówiłaś. I zbudujemy ją, kiedy będziemy gotowi.

Na razie jest dla nas za wcześnie. Nie jesteśmy odpowiednio wyposażeni do opieki nad dziesięcioletnią dziewczynką. To by było, dla nas w każdym razie, jak rozpoczynanie trudnej i fascynującej podróży od środka, bez znajomości trasy. - Znowu się do niej zbliżył, przycisnął usta do jej czoła. - Ale chcę mieć z tobą dzieci, moja śliczna Eve. Pewnego dnia.

- Ten dzień to odległa przyszłość. Sama nie wiem, mo­że za dziesięć lat... Ale zaraz, dzieci to liczba mnoga.

Roarke cofnął się z uśmiechem.

- Nic nie umyka uwagi mojej przenikliwej policjantki.

- Naprawdę myślisz, że zgodzę się, żebyś zostawił mi w brzuchu nasienie? One są jak kosmici, rosną im rączki i nóżki. - Eve zadrżała. - Na samą myśl mam gęsią skórkę. Gdybym kiedyś urodziła dziecko, co zresztą moim zdaniem jest chyba równie miłym zajęciem jak wykłucie sobie oczu zatrutymi igłami, to myślisz, że od razu bym powiedziała: „Hej, powtórzmy to”? Czy ostatnio doznałeś urazu głowy?

- O ile wiem, nie.

- Możesz doznać. W każdej chwili. Roarke pocałował ją ze śmiechem.

- Kocham cię, a reszta to daleka przyszłość. Ale rozma­wialiśmy o Nixie. Uważam, że Richard i Beth to dobry po­mysł.

Eve odepchnęła pozostałe sprawy; miała nadzieję, że pozostaną na zawsze w jakimś głębokim mrocznym zaka­marku świadomości.

- W zeszłym roku wzięli do siebie dziecko.

- Kevina. Niedawno sfinalizowali adopcję.

- Tak, wspominałeś o tym. Mały nie miał lekko, ale ja­koś się pozbierał. Matka, ćpunka i dziwka, biła go, zosta­wiała samego. Richard i Beth muszą wiedzieć, jak trakto­wać dziecko z takim bagażem przeżyć, więc...

- To może być dobry dom dla Nixie. Porozmawiam z ni­mi jeszcze dzisiaj, jeśli znajdę czas. Będą musieli wzajem­nie się poznać.

- Mógłbyś popchnąć sprawę. Teraz, kiedy Dysonowie się wycofali, opieka będzie chciała szybko znaleźć jej ro­dzinę zastępczą. Okay, wracajmy do pracy. Co dla mnie masz?

- Znalazłem kilka nazwisk, które powtarzają się w da­nych Kirkendalla i Isenberry. - Roarke podszedł do konsoli. - Jedne wiążą się z CIA, inne z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. - Obejrzał się na żonę i pomyślał, że to mo­że być kolejny cios dla jej psychiki. - Poradzisz sobie z tym?

- A ty?

- Pogodziłem się z tym. Patrzyli, jak niewinne, zrozpa­czone dziecko cierpi dla czegoś, co uznali za większą spra­wę. Nie zapomniałem, ale się pogodziłem.

- Nie zapomnę - powiedziała cicho. Wiedziała, że to z miłości do niej odstąpił od zemsty na pracownikach agencji, którzy wiele lat temu byli świadkami jej udręki, którzy widzieli, jak bije ją i wykorzystuje własny ojciec, a nie zrobili nic, by go powstrzymać. - Nie zapomnę, co dla mnie zrobiłeś.

- Ściślej mówiąc, czego nie zrobiłem. Tak czy owak, je­śli chcę uzyskać informacje o tych ludziach poprzez insty­tucje, w których pracowali, muszę skorzystać z tego kom­putera. Roarke - powiedział, kładąc dłoń na czytniku. - Rozpocznij operacje.

ROARKE, TOŻSAMOŚĆ POTWIERDZONĄ, POLECENIE PRZY­JĘTE.

Konsola ożyła z cichym buczeniem, światła zamigotały. Eve stanęła obok męża Zobaczyła oprawioną fotografię, którą tam trzymał. Niemowlę z żywymi błękitnymi oczami i ciemnymi gęstymi włoskami, tulone do piersi przez młodziutką matkę z posiniaczoną twarzą i zabandażowanymi rękami.

To też jest sprawa prywatna, pomyślała, dlatego posta­wił to zdjęcie tutaj. Z tym też się godzi.

- Coś jeszcze wydało mi się interesujące - powiedział. - Popatrz tutaj.

Wywołał obraz na ścienny ekran.

- Isaac P. Clinton, emerytowany sierżant Wojsk Lądo­wych Stanów Zjednoczonych. Przypomina Kirkendalla - zauważyła Eve. - Podobny kształt oczu i ust, ta sama kar­nacja.

- Tak, mnie też to uderzyło. Zwłaszcza kiedy zobaczy­łem datę urodzin.

- Ten sam dzień. Ten sam szpital. Cholera. Inni rodzi­ce. Jeśli jednak dane zostały zmienione. Jeśli...

- Myślę, że ktoś był niegrzeczny i uznał, że warto się włamać do dokumentacji szpitalnej.

- Nielegalna adopcja? Bliźniaki rozdzielone po urodze­niu. Czy to nie dziwne?

- Dziwne - zgodził się Roarke. - Ale logiczne.

- Musieli wiedzieć. Wylądowali w tym samym pułku, przeszli to samo szkolenie. Jeśli facet ma twarz taką jak ty (albo na tyle podobną, że ludzie to zauważają), zaczynasz zadawać pytania.

- Jak rozumiem, uznajesz to za sprawę priorytetową. - Tak.

- To nie potrwa długo.

Roarke usiadł, wydając polecenia głosem i stukając w klawisze, podczas gdy Eve krążyła po pokoju.

Bracia, myślała. Praca zespołowa. Bliźniacy rozdzieleni i znowu połączeni. Przez los? Szczęśliwy traf? Złośliwe po­czucie humoru siły wyższej?

Czy przez to ich więź stała się silniejsza? A gniew głęb­szy? Morderstwa jeszcze bardziej osobiste. Po urodzeniu pozbawiono ich rodziny. A potem sąd jednemu z nich ode­brał bliskich.

Życie jest okrutne, więc zabijasz.

- Czy Clinton był żonaty?

- Cii - odpowiedział Roarke, sprawdziła więc sama.

- Mnóstwo tu lustrzanych podobieństw - zauważyła. - Był żonaty, ślub wziął w tym samym roku co Kirkendall. Miał jednego syna. Żona i syn uznani za zaginionych rok wcześniej, nim zniknął worek treningowy Kirkendalla z dziećmi. Uciekli? A może nie mieli na to szans?

- Matki biologiczne w dokumentacji szpitalnej są ta­kie same jak w danych późniejszych - powiedział Roarke, nie przerywając pracy.

- Szukaj innych zarejestrowanych tego samego dnia. Bliźniaków, którzy zmarli.

- Już mam, Eve. Jeszcze chwila. Proszę. Dane na ekran. Jane Smith urodziła martwych bliźniaków. Wyobrażam so­bie, że szpital i lekarz prowadzący sporo na tym zarobili.

- Sprzedali ich. Tak, założę się, że tak właśnie było. To się zdarzało. Zdarza - poprawiła się zaraz Eve. - Mimo że prawo ściga kobiety, które zachodzą w ciążę i noszą przez dziewięć miesięcy dziecko dla sowitej zapłaty.

- Pary dysponujące odpowiednimi środkami mogą określić fizyczne cechy dzieci, rasę i tak dalej, i ominąć le­galne drogi. - Roarke kiwał głową - Tak, zdrowe noworod­ki to zawsze gorący towar na czarnym rynku.

- A ta Jane Smith trafiła główną wygraną, rodząc bliź­niaki. Kirkendallowie i Clintonowie wyszli ze szpitala ze ślicznymi chłopaczkami, handlarz pobrał opłatę i podzielił się z pozostałymi wspólnikami. Przekażę dane do wydziału opieki nad dziećmi, może w tym pogrzebią, sprawdzą, czy uda im się znaleźć matkę biologiczną i handlarzy. Małe szanse, skoro rzecz się działa pięćdziesiąt lat temu, a ja nie mam na to czasu, chyba że odkryjemy bezpośredni zwią­zek z aktualną sprawą. Handel dziećmi. Obrzydliwe.

- Dla dziecka chyba lepiej, kiedy ktoś je chce, nawet jeśli za nie płaci, niż gdy nikt go nie chce i porzuca.

- Istnieją legalne sposoby załatwiania takich spraw. Istnieją też inne sposoby poczęcia w przypadku ograni­czeń fizjologicznych, jeśli komuś akurat na tym zależy. Ale tacy ludzie idą na skróty, łamią prawo i ignorują system stworzony po to, by chronić dzieci.

- Zgadzam się z tobą. Powiedziałbym też, że kiedy dzie­ci dowiadują się, że zostały kupione, mogą bardzo źle to przyjąć.

Eve krążyła po pokoju.

- Ukradliście mi brata. Żyłem w kłamstwie i nie mia­łem na to wpływu. Teraz wezmę sprawy w swoje ręce. No i mamy dwóch wkurzonych facetów, którzy za nasze dolary zostali wyszkoleni na zabójców. Braterska lojalność połą­czona z semperfldelis.

- Wydaje mi się, że to hasło marines, nie wojsk lądo­wych.

- Nieważne. W jakimś momencie spotykają się i odkry­wają prawdę. Albo jeden dowiaduje się prawdy i szuka drugiego. No i mamy coś w rodzaju połączenia połówek monety, ale z gorszym skutkiem. Zmienili twarze. Nie tyl­ko po to, by uniknąć rozpoznania, lecz by jeszcze bardziej się upodobnić. Po co? Czcili w ten sposób swoją więź? Już nie tylko bliźniaki, ale dwaj bracia identyczni w takim stopniu, jaki tylko można osiągnąć. Dwa ciała, jeden ro­zum. Tak to dla mnie wygląda.

- Ich akta, podobnie jak akta kilku innych osób, które znalazłem, wskazują na zlecenia dla CIA, Agencji Bezpie­czeństwa Wewnętrznego oraz Służb Specjalnych.

Widzę cię teraz, pomyślała Eve. Teraz cię znam i do­padnę.

- Ile czasu potrwa, nim to wszystko pozbierasz?

- Trochę. Jesteś niespokojna, moja pani porucznik.

- Potrzebuję... - przeciągnęła się - wysiłku fizycznego. Porządnego treningu. Od kilku dni nie miałam na to czasu. Więcej, chcę coś poobijać. Coś, co oddaje ciosy.

- Mogę ci to ułatwić.

Uniosła dłonie zaciśnięte w pięści.

- Gotów na rundę, asie?

- Prawdę mówiąc nie, ale daj mi minutę na ustawienie pracy. - Wydał komputerowi polecenia w elektronicznym żargonie, którego Eve nigdy w pełni nie rozumiała. - Może zacząć beze mnie, wrócę na koniec. Chodź.

- Przeszukiwanie byłoby szybsze, gdybyś przy nim był.

- Godzina w tę czy w tę nie robi różnicy. - Wciągnął Eve do windy. - Pokój holograficzny.

- Holograficzny? Po co?

- Mam tam program, którym się bawię. Myślę, że ci się spodoba. Zwłaszcza wziąwszy pod uwagę naszą niedawną rozmowę o mistrzu Lu i wspólnym podziwie dla jego umie­jętności.

Wkroczyli do pustego sześcianu sali hologramowej.

- Program sztuk walki 5A - polecił Roarke z uśmie­chem. - Eve Dallas jako przeciwniczka.

- Mówiłeś, że nie chcesz...

Pokój rozbłysł, zakołysał się i przekształcił w dojo ze ścianami zawieszonymi różnymi rodzajami broni i błysz­czącą drewnianą podłogą. Eve spojrzała na siebie, uważ­nie obrzuciła wzrokiem tradycyjne czarne gi.

- Super. - Tylko to przyszło jej do głowy.

- Jaki poziom treningu? Zakołysała się na piętach.

- Chcę się porządnie spocić.

- Rozumiem. Potrójne zagrożenie - polecił Roarke. - Pełny cykl. Baw się dobrze, Eve - dodał, gdy pojawiły się trzy postaci.

Dwaj mężczyźni, zauważyła Eve, jedna kobieta. Kobie­ta była drobna, rude włosy miała związane w połyskliwy koński ogon, który odsłaniał jej oszałamiająco piękną twarz. Jeden z mężczyzn był czarny, mierzył dobrze ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, miał potężne mięśnie i sze­rokie ramiona. Drugi był Azjatą z oczami czarnymi jak ka­myki. Widząc go, Eve pomyślała, że jest szybki i zwinny jak jaszczurka.

Czekali, aż się zbliży, potem wykonali tradycyjny ukłon. Odpowiedziała im tym samym i przyjęła pozycję do ataku, gdy zaczęli ją okrążać.

Pierwsza ruszyła kobieta, pełnemu wdzięku ciosowi dłonią towarzyszyło nożycowe kopnięcie, które świsnęło koło twarzy Eve. Eve schyliła się, wyrzuciła nogi i wymie­rzyła pierwszy cios Azjacie. Wylądowała pewnie i zasłoniła się ramieniem.

Poczuła wibrujące w mięśniach uderzenie ciała o ciało.

Na początek były próby, zamach od tyłu, kopniak z wy­skoku, obrót, cios.

Sparowała, uchwyciła ruch kącikiem oka i okręciła się, uprzedzając kobietę silnym ciosem łokcia w szczękę.

- Dobra robota! - zawołał Roarke, oparty leniwie o ścianę.

Przyjęła cios, który zwalił ją na ziemię, i podpierając się na rękach, uciekła przed następnym. Azjata okręcił się i wymierzył jej z wyskoku kopniaka w nerki, po którym na brzuchu przesunęła się przez salę.

- Auu - skrzywił się Roarke. - To musiało boleć.

- Tylko mnie obudziło. - Dysząc przez zaciśnięte zęby, podniosła się na rękach i trafiła czarnego obiema stopami w lędźwie.

- To bolało bardziej - uznał Roarke, programując w au­tokucharzu kieliszek caberneta.

Popijając wino, przyglądał się, jak walczy jego kobie­ta. Przeciwnicy przewyższali ją liczebnością, a w dwóch przypadkach także wagą, mimo to jakoś sobie radziła. Po­trzebowała fizycznej walki, by rozładować zamęt emocjo­nalny szalejący w jej myślach.

Ale syknął ze współczuciem, kiedy Eve dostała cios w twarz.

Cóż, pomyślał, to jej nie pokona.

Ruszyli na nią wszyscy troje. Jednego unieszkodliwiła, przewracając na plecy, drugiemu się wymknęła zwinnym unikiem, ale trzeci silnym kopniakiem znowu położył ją na łopatki.

- Mógłbym obniżyć trochę poziom - zasugerował Roarke. Odzyskując równowagę, spojrzała na niego z furią.

- Zrobisz to, a skopię ci tyłek, jak skończę z tymi tutaj.

- Skoro tego sobie życzysz, kochanie. - Roarke napił się wina.

- Okay. - Potrząsnęła rękami, krążąc jak przeciwnicy. Zauważyła, że kobieta oszczędza lewą nogę, a czarnemu brakuje powietrza. - Czas z tym skończyć.

Najpierw zaatakowała czarnego. Może i był potężny, ale bolało go krocze. Wykorzystując kobietę jako pozorny cel, wykonała podwójny obrót i łatwy do zablokowania kopniak, po czym z impetem ruszyła do przodu, tak że gór­na część jej ciała, głowa i pięści uderzyły w lędźwie prze­ciwnika.

Tym razem padł na dobre.

Przyjęła pozycję obronną, odpierając ciosy pozostałych i wabiąc ich ku sobie.

Cios w szczękę sprawił, że kobiecie głowa odskoczyła do tyłu. Łokieć, który Eve wepchnęła jej w gardło, pozba­wił ją przytomności.

Eve złapała padające ciało i rzuciła nim w ostatniego przeciwnika.

Musiał się uchylić, ale zaraz wrócił. Oboje ciężko dyszeli, Eve czuła, jak pot zalewa jej oczy. Zgięła się wpół, kiedy stopa Azjaty wylądowała na jej brzuchu. Był szybki - choć nie na tyle, by uprzedzić Eve, która złapała go za nogę i szarpnęła.

Wykorzystał to, by się przesunąć i upaść z gracją, którą Eve podziwiała. Skoczyła i piętą zmiażdżyła mu nos. Z sa­tysfakcją usłyszała chrzęst pękającej kości.

- Nieźle - powiedział Roarke. - Zakończ program. Postaci i sala rozpłynęły się. Eve, teraz znów w zwykłym ubraniu, z trudem łapała oddech.

- Dobra walka - wykrztusiła.

- Całkiem, całkiem. Załatwiłaś ich w... dwadzieścia je­den minut czterdzieści sekund.

- Czas płynie szybko, kiedy... auu. - Roztarła we­wnętrzną stronę uda. - Mam za swoje, bo nie zrobiłam roz­grzewki.

- Naciągnęłaś mięsień?

- Nie. - Pochyliła się, prostując nogę. - Jest tylko tro­chę nadwerężony. - Zdmuchnęła włosy z przymrużonych oczu. - Dwadzieścia minut?

- Dwadzieścia jeden minut i czterdzieści sekund. Wy­nik niezbyt imponujący. Ja skończyłem w dziewiętnaście minut dwadzieścia trzy sekundy.

Uniosła głowę i przyjrzała mu się z ukosa, rozluźniając mięśnie pośladków.

- Za pierwszym razem?

- No dobra, za pierwszym razem zajęło mi to dwadzie­ścia z kawałkiem.

- Jak wielkim?

- Pięćdziesiąt osiem sekund - roześmiał się Roarke.

- Moim zdaniem różnicę niweluje to, że jesteś autorem gry. Daj mi łyk.

Podał jej kieliszek.

- Lepiej się czujesz?

- Tak. Nic skuteczniej nie rozjaśnia ci dnia niż cios w szczękę. Jak to o mnie świadczy, nie wiem, ale guzik mnie to obchodzi.

- W takim razie włączymy następną grę. Godzinna re­kreacja jeszcze się nie skończyła - dodał, nim Eve zdążyła zaprotestować. - Inicjuj Program Wyspa - 3.

Byli na białej piaszczystej plaży nad kryształowo przej­rzystym morzem. Wzdłuż brzegu rosły kwiaty, różowe, bia­łe i czerwone. Barwne ptaki przecinały błękitne niebo tak czyste jak szklana misa.

Na falach kołysało się łagodnie wielkie białe łoże.

- Łóżko na wodzie?

- Nigdy nie kochałem się z tobą na wodzie. W wodzie, pod wodą, ale nigdy na powierzchni. Podoba ci się plaża. - Uniósł jej dłoń do ust. - A mnie podoba się pomysł odpły­nięcia z tobą w dal.

Spojrzała na niego. Miał teraz na sobie rozpiętą białą koszulę, która powiewała na wietrze, i czarne spodnie. Był boso, tak samo jak ona.

Ją też ubrał na biało, w zwiewną suknię na cieniutkich ramiączkach. We włosach miała kwiaty. Potężny kontrast z czarnym gi i fruwającymi pięściami.

- Od walki do romansu?

- Czy coś lepiej do nas pasuje? Roześmiała się.

- Chyba nie. Kilka lat temu nie byłabym w stanie na godzinę oderwać się od pracy. Mam nadzieję, że teraz le­piej mi to wychodzi.

Wzięła go za rękę i razem z nim wkroczyła w czystą cie­płą wodę. Roześmiała się, gdy wdrapali się na łóżko.

- To jest jak bardzo seksowna tratwa.

- I nieskończenie bardziej wygodne. - Musnął wargami usta Eve. - Mnie takie oderwanie zawsze się udawało. Ni­gdy jednak nie potrafiłem zapomnieć o wszystkim, a przy tobie to robię. Wiem, że teraz jest lepiej.

W innym świecie były śmierć i cierpienie, żałoba i wściekłość, a tu panowała miłość. Biały piasek i błękitna woda stanowiły wytwór fantazji, ale cała reszta realnością nie ustępowała tamtemu. Ponieważ prawdziwy był Roarke, oboje byli prawdziwi.

- Zapomnijmy więc o wszystkim i płyńmy. Przysunęła się do niego, przycisnęła usta do jego ust, serce do serca. Łoże zakołysało się na falach, niepokój w sercu Eve przycichł.

Smakowała wino na jego ustach i czuła, jak ciepłe, wil­gotne powietrze otula jej skórę.

Teraz jest czas marzeń, pomyślała. Bez gwałtowności tamtego świata. Bez cierpienia, krwi i niekończącej się przemocy. Podniecenie, spokojne i łagodne, koiło serce i karmiło duszę.

Kiedy go obejmowała, kiedy jej usta łączyły się z jego ustami w długim pocałunku, potrafiła zapomnieć o głodzie i ranach. Kiedy on ją obejmował, wiedziała, że będzie mo­gła wrócić silniejsza do świata cierpienia.

Ściągnęła koszulę z ramion Roarke'a i przesuwała dłoń­mi po ciepłej skórze, twardych mięśniach. Dryfowała na dryfującym łóżku, gdy uwalniał ją od białej sukienki.

Wojowniczka należała do niego. Kobieta, która zaledwie kilka chwil wcześniej w bezpardonowej walce pokonała wro­gów dzięki skoncentrowanej i przerażającej sile, przy nim była łagodna, uległa, chętna i nieprawdopodobnie słodka.

Szepnął po irlandzku moja kochana. Całował jej silne ramiona, smukłe ręce z mięśniami wyrzeźbionymi niczym w alabastrze. Wyjął kwiat z włosów Eve i przesuwał nim po jej ciele, jednocześnie ją całując. Zadrżała.

- To coś wyjątkowego.

- Kwiat?

- Kwiat też. Dodatkowo. - Obracał łodygę w palcach, przyglądając się Eve. - Zaufasz mi?

- Zawsze ci ufam.

- Chcę ci to dać. Dać to nam obojgu.

Obsypał płatkami jej piersi, a potem zbierał je języ­kiem.

Wciąż dryfując, wyginała się wyżej i wyżej, unoszona falą żaru. Pożądanie niczym wino rozpalało jej krew. Sły­szała śpiew ptaków, egzotyczną, erotyczną muzykę, której towarzyszył cichy rytm wody rozbijającej się o brzeg. Sły­szała głos Roarke'a, brzmiące w nim melodyjne tony.

Słońce, jego dłonie, usta pieściły jej skórę, a Eve pie­ściła jego. Łoże kołysało się na falach kojąco niczym koły­sanka.

Roarke wsunął kwiat między jej nogi. Doznanie sprawiło, że wbiła w niego palce.

- Boże.

Obserwował ją, patrzył, jak wyraz zdumionej rozkoszy przemyka po jej twarzy. Jego policjantka, wojowniczka wciąż tak niewinnie przyjmowała rozkosz.

- Nazywa się Venus Bloom i hoduje się go w kolonii na Green One. Hybryda - powiedział, muskając Eve kwiatem i patrząc, jak jej oczy zasnuwa mgła - z określonymi cecha­mi wzmacniającymi doznania.

Czuła mrowienie w piersiach, jakby nerwy miała odsło­nięte. A kiedy wziął w usta jej sutek, krzyknęła. Przycisnął do niej kwiat.

Jej zmysły eksplodowały.

Straciła panowanie nad sobą. Nie potrafiła myśleć, do­znania były tak silne, rozkosz niewypowiedziana. Ciało jej pulsowało, orgazm wstrząsał całą istotą.

- Kiedy jestem w tobie... - Teraz w jego głosie brzmiał wyraźny irlandzki akcent. - Kiedy jestem w tobie, Eve, kwiat działa na mnie tak samo jak na ciebie. Posmakuj go. - Pocałował ją gwałtownie i wsunął w jej usta język. - Po­czuj. - Zmiażdżył kwiat na jej ciele. - Chcę, żebyś znowu miała orgazm. Chcę na ciebie patrzeć.

I znowu ogarnęła ją burza, i znowu była cudownie świa­doma każdej tkanki swojego ciała i zalewającej je rozkoszy.

- Chcę, żebyś we mnie wszedł. - Złapała go za włosy, przyciągnęła ku sobie jego usta. - Żebyś czuł to, co ja.

Wszedł w nią wolno, bardzo wolno; drżenie jego ciała powiedziało jej, jak usilnie nad sobą panuje. Wstrzymał oddech, jego błękitne oczy zasnuła mgła.

- Chryste.

- Nie wiem, czy to przeżyjemy - wykrztusiła, oplatając go nogami. - Przekonajmy się. Nie próbuj tego odwlekać.

Nie był pewien, czy potrafiłby nakazać coś swojemu ciału, bo władzę nad nim przejęły potężne emocje, w uszach dudniły zuchwałe słowa. Dał się ponieść falom, które uniosły ich oboje.

Skończyli jednocześnie.

Eve nie była pewna, czy kiedykolwiek odzyska oddech i pełne panowanie nad swoim ciałem. Jej ręce zsunęły się z jego pleców bezwładnie, palce zanurzyły się w wodzie.

- Czy to legalne? Leżał na niej, oddychając jak człowiek, który wspiął się na wysoką górę. Roześmiał się głośno.

- Boże, cała ty.

- Pytam poważnie.

- Naprawdę powinniśmy kazać Trinie wytatuować ci na piersi odznakę. Ale tak. Kwiat został sprawdzony, zatwier­dzony i przyjęty do obrotu, choć na razie trudno go kupić. Jak sama widzisz, jego działanie jest krótkotrwałe.

- Dobra rzecz. Cholernie skuteczna.

- Erotyczna, podniecająca, wzmacniająca, choć nie od­biera ci woli i możliwości wyboru. - Podniósł kwiat, obrócił w palcach i rzucił na wodę. - I śliczna.

- Wszystkie tutaj są takie?

- Nie, tylko ten jeden. - Znowu ją pocałował, smakując dogasający na jej ustach żar. - Ale mogę zdobyć następne.

- W to nie wątpię. - Przeciągała się, gdy rozległo się dzwonienie.

- Ach, wygląda na to, że program przeszedł przez po­czątkowe poziomy i domaga się mojej uwagi.

Eve usiadła, potrząsnęła włosami. Po raz ostatni spoj­rzała na błękitną wodę, biały piasek i kwiaty rozrzucone niczym szlachetne kamienie na brzegu.

- Koniec zabawy. Roarke kiwnął głową.

- Zamknij program.

ROZDZIAŁ 18

Eve usiadła przy jednej z podstacji w pracowni Roarke'a i zaczęła się przedzierać przez życie Kirkendalla i Clinto­na. Potrzebowali bazy dla swoich operacji, miejsca do przygotowań, przechowywania sprzętu, planowania i prze­prowadzania symulacji.

Miejsca, do którego mogli zabrać Meredith Newman.

Zaczęła od dzieciństwa: Kirkendall spędził je w New Jersey, Clinton w Missouri. Kirkendall z przybranymi rodzi­cami przeniósł się do Nowego Jorku, gdy miał dwanaście lat. Clinton miał dziesięć, gdy przeprowadził się do Ohio. Obaj poszli do wojska w wieku osiemnastu lat. Obaj jako dwudziestolatkowie zostali zwerbowani do Sił Specjalnych.

Kirkendall i Clinton, obaj w stopniu kaprala, odbyli szkolenie w Camp Powell w Miami.

- To jest jak lustrzane odbicie - powiedziała Eve. - Nie, jak magnesy. Kopiowali swoje ruchy, aż wreszcie się połączyli.

- Nic nie gadaj.

Eve wykrzywiła się do niego. Z podwiniętymi rękawa­mi i włosami związanymi w kucyk, jedną dłonią stukał w klawisze, drugą wybierał ikony. Przez ostatnie dziesięć minut mruczał coś w stylowej mieszance angielskiego i gaelickiego (tak przypuszczała) i w dziwacznym irlandzkim slangu, na który przechodził, gdy był podniecony.

Pierdolić to, jebać tamto, pieprzyć, gówno, a wszystko gęsto przeplatane kurwami.

- Ty gadasz.

- Feisigh do thoin fein! - rzucił gwałtownie, po czym wy­prostował się i spojrzał na deskę. - Co? Ja nie mówię, ja się komunikuję. A tak, tu jesteś, ty suko.

Komunikuje się, pomyślała, patrząc, jak Roarke uderza w klawisze. Ale go wzięło! Zaraz jednak wróciła do pracy. Jeśli nie będzie się pilnować, skończy się na tym, że nie oderwie od męża wzroku. A było na co patrzeć, kiedy wpa­dał w trans.

Przez kilka następnych lat armia, jak miała to w zwy­czaju, przenosiła obu z miejsca na miejsce. Mieszkali w koszarach także jako żonaci (ich śluby dzielił okres trzech miesięcy). A kiedy zdecydowali się kupić własne do­my, wybrali to samo osiedle.

Eve wędrowała pomiędzy adresami i finansami, po czym dodała do koktajlu Isenberry. I także wpadła w trans.

Kiedy zadzwoniło domowe łącze, pożałowała, że nie po­trafi przeklinać po gaelicku.

- Detektyw Baxter i funkcjonariusz Trueheart chcą z tobą rozmawiać.

- Niech poczekają w moim gabinecie. - Eve wyłączyła się, po czym przeniosła dane i notatki na swój komputer. - Coś mam - powiedziała do Roarke'a.

- Ja też. Aktualnie jestem w aktach CIA Kirkendalla. Chłopak był bardzo zajęty.

- Powiedz mi jedno: czy agencje płacą dodatkowo za mokrą robotę? Zadania specjalne?

- Najwyraźniej. W jego aktach jest sporo pozycji zaty­tułowanych „opłata operacyjna”. Wygląda na to, że górna stawka wynosiła pół miliona dolarów. Dostał ją za zabicie naukowca w Belingradzie. Pracował za taniochę.

- Jak nam się udaje żyć w tym samym świecie, skoro ty egzystujesz na poziomie, na którym pół miliona to nie­wiele?

- Prawdziwa miłość wynosi nas na tę samą wysokość. Wolni strzelcy bez problemu dostają dwa razy tyle za kontrakt. - Spojrzał na nią. - Kiedyś zaproponowano mi (a byłem we wrażliwym wieku dwudziestu lat) zlikwido­wanie konkurenta handlarza bronią. Trudno taką propo­zycję odrzucić, w końcu to szybkie pieniądze, ale mor­derstwo za pieniądze zawsze wydawało mi się w złym guście.

- W złym guście? Uśmiechnął się do Eve.

- Skoro już tam jestem, sprawdzę Clintona i Isenberry. To nie potrwa długo, już się przebiłem.

- Będę u siebie. Tak z ciekawości, co znaczy... - Eve przerwała, z wysiłkiem przypomniała sobie gaelicką frazę i jakimś cudem ją powtórzyła.

Roarke spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Gdzie to słyszałaś?

- Przed chwilą sam to powiedziałeś.

- Ja? Naprawdę? - Sprawiał wrażenie lekko wstrząś­niętego i jeśli się nie myliła, także zakłopotanego. - Co to się ludziom czasem przypomina. Wymknęło mi się. To bar­dzo wulgarne wyrażenie.

- Więc jako policjantka, która od jedenastu lat z ha­kiem pracuje na schludnych i łagodnych ulicach Nowego Jorku, przeżyję szok.

- Bardzo wulgarne - powtórzył Roarke. Zaraz jednak wzruszył ramionami. - Zasadniczo to znaczy: wsadź se chu­ja w dupę.

- Tak? - Eve pojaśniała. - Możesz to powtórzyć? Przy­da mi się w rozmowie z Summersetem.

Roarke roześmiał się i pokręcił głową.

- Zabieraj się do roboty.

Wyszła, mamrocząc wyrażenie pod nosem.

Kiedy przekroczyła próg gabinetu, Baxter akurat wgry­zał się w kanapkę z solidnym hamburgerem. A ponieważ nigdzie nie widziała pudełek z restauracji i w powietrzu unosił się zapach prawdziwego mięsa, wydedukowała, że jedzenie pochodzi z jej kuchni.

- Częstuj się.

- Dziękuję. - Uśmiechnął się i przeżuł kęs, wskazując ręką Truehearta, który pochłaniał identyczną kanapkę. - Ten przynajmniej miał dość przyzwoitości, by wyglądać na zawstydzonego. - Nie zatrzymaliśmy się po paliwo. Tutaj lepiej karmią.

- Przekażę wasze komplementy szefowi kuchni. Złoży­cie raport czy dalej będziecie napychać usta zdechłą krową?

- Jedno i drugie. Rozmawialiśmy z prowadzącymi śledztwa w sprawie Mossa i Duberry. Zespół pracujący nad Mossem wszystko sprawdził. Nic nie znaleźli. Mossowi nie grożono. Nie wspominał żonie, współpracownikom, przyja­ciołom, sąsiadom o żadnych niepokojących sygnałach. Ra­zem z synem jechał na północ stanu do domku letniego, którego był właścicielem przez jeden weekend w miesią­cu. Planowali męski wypad, łowienie ryb i takie tam. Sa­mochód był zaparkowany w prywatnym garażu, monitoro­wanym przez kamery i pilnowanym przez androida. Nie było śladów, że ktoś majstrował przy androidzie, choć jego dysk wykazał półgodzinną przerwę. To samo dotyczy kamer.

- Co to za domek?

Baxter kiwnął głową, unosząc do ust frytkę z porcji za­mówionej do hamburgera.

- Pomyśleliśmy o tym samym. Po co zadawać sobie tyle fatygi, skoro można go załatwić w domku? Troy?

Trueheart pośpiesznie przełknął frytkę.

- Domek znajduje się w ogrodzonym ośrodku wypo­czynkowym z dobrą ochroną. Na podstawie typu bomby oraz faktu, że sprawcy umieli włamać się do systemu na parkingu, śledczy nabrali przekonania, że był to akt terro­ru miejskiego. Zniszczeniu uległo kilka innych pojazdów, a mnóstwo innych zostało uszkodzonych.

- Jasne - mruknęła Eve. - Spryciarze. Dodali terror miejski, żeby zamącić wodę.

- Nie było dowodów wskazujących Mossa jako cel tego zamachu. Śledczy uznali, że nawet gdyby był celem, to z powodu swojej funkcji, a nie konkretnej rozprawy, któ­rej przewodniczył. Mossowi zaproponowano udział w wy­borach na burmistrza, więc brali też pod uwagę motywy polityczne. - Trueheart odchrząknął, a ponieważ Eve i Ba­xter milczeli, mówił dalej: - Śledczy nie mieli dowodów ani powodów przyglądać się Kirkendallowi. Nie groził sę­dziemu, poza tym wyrok w jego sprawie został wydany trzy lata wcześniej. Natomiast my, na podstawie tego, co już wiemy o Kirkendallu, wzorcu jego postępowania i je­go patologii, możemy wywnioskować, że wolał dokonać ataku w mieście, a nie w domku, bo chciał... hmm, zamą­cić wodę. Zadanie było trudniejsze i wyraźniej określało jego motywy.

- Zgoda - powiedziała Eve. Patrzyła, jak Trueheart od­dycha z ulgą. - A co z bombą?

- To bardzo interesujące. - Baxter machnął dłonią, w której trzymał hamburgera. - Kolejny powód, dla które­go śledczy uznali to za akt terroru miejskiego. To, co udało im się zebrać z miejsca zbrodni i zrekonstruować, wskazu­je na urządzenie typu wojskowego. To nie była żadna do­mowej roboty bomba, którą jakiś świr składa w swojej piwnicy, bo jest wkurzony na sędziego, dlatego że ten na­kazał mu płacić alimenty na dziecko. Chłopcy z laborato­rium byli zachwyceni, to słowa śledczego: baza z plastonu, co nie jest tanie, elektroniczny zapalnik, wybuchający po uruchomieniu silnika i... - Rozpostarł obie ręce. - Ładu­nek eksplodował na zewnątrz, wyrządzając dodatkowe szkody.

Eve coś tu nie pasowało.

- Skąd mogli wiedzieć, że to Moss uruchomi silnik? A co z jego żoną?

- Nie prowadzi.

- To za mało. Nawet prywatne parkingi korzystają z możliwości zarobienia paru groszy za wynajem pojazdów i trzeba brać to pod uwagę, a Kirkendall musiał mieć stu­procentową pewność sukcesu. Niech laboratorium jeszcze raz się temu przyjrzy. Założę się, że był tam zdalny mecha­nizm detonujący. Clinton jest ich człowiekiem od elektro­niki i bomb, tak wynika z jego danych, ale Kirkendall z pewnością chciał mieć kontrolę nad akcją.

- Pogonię laboratorium - zgodził się Baxter. - Rozma­wialiśmy też z głównym śledczym, w sprawie Duberry. Ma swoje zdanie.

- To znaczy?

- Uważał, że sprawcą jest były chłopak ofiary. Teraz też tak uważa. Nie mówię, że coś pominął w śledztwie, ale sam jeszcze raz się tym zajmę. On skupił się na chłopaku i tyle.

- Chłopak ma alibi?

- Stuprocentowe. Słuchaj. - Wycelował w nią frytkę. - Jest w domu sam, a kamery w budynku to szajs. Więc tak, można pomyśleć, że się wymknął, załatwił co trzeba, a po­tem wrócił, żaden problem. Ale w mieszkaniu nad nim mieszka facet z wielkim łóżkiem wodnym. Przeszmuglował je wbrew przepisom. Cholera, łóżko waży chyba tonę. W dodatku facet ma ochotę na imprezkę. Sprowadza sobie dwie solidne kobietki. No i kiedy tak surfują, wszyscy tro­je dają się ponieść zapałowi. Łóżko pęka i robi się ocean jak cholera. Woda przecieka przez sufit, lokator z dołu o mało nie tonie. Pomiędzy piętrami dochodzi do potężnej awantury, której świadkami byli wszyscy sąsiedzi. I rzecz dzieje się w czasie, gdy Dunberry została uduszona.

- Ha. - Eve ukradła Baxterowi frytkę.

- Śledczy jest przekonany, że facet to ukartował. Ofiara nie miała wrogów, prowadziła zwyczajne życie. Nie było śladów napaści seksualnej ani włamania, więc sam się na­suwa wniosek, że zbrodnię popełniono z pobudek osobi­stych.

- Były chłopak z dużym prawdopodobieństwem by ją zgwałcił - wtrąciła Eve. - Uszkodził twarz. To jest osobiste.

- Tak, ale śledczy sądzi, że chłopak kogoś wynajął. Tyl­ko że facet nie ma odpowiednich środków, ledwo starcza mu na czynsz. A to była robota profesjonalistów. On nie był notowany, nic nie wiadomo o jego związkach ze świa­tem przestępczym. Facet jest niewinny, Dallas. Zaczęliśmy na nowo przesłuchania. Nikomu nie przychodzi na myśl ża­den konkretny dowód, nikt nie pamięta, żeby ofiara mó­wiła, że czegoś się boi. Jej sprzętu elektronicznego już dawno nie ma, ale dokładnie go sprawdzono i nic nie zna­leziono.

- Okay, do wieczora macie wolne. Peabody i McNab wyjechali, żeby przesłuchać byłą szwagierkę Kirkendalla. Odprawa tutaj o ósmej.

- Dobra. Posłuchaj, Trueheart i ja pomyśleliśmy, że mo­glibyśmy wziąć nocne zmiany przy małej. Możemy się tu zdrzemnąć. - Wzruszył ramionami, widząc zmarszczone brwi Eve. - Ona jest słodka, człowiek się do niej przywią­zuje. Miała ciężki dzień. Pobawimy się z nią, poprawimy jej humor.

- Zapytajcie Summerseta, gdzie możecie spać. Doce­niam, że dobrowolnie podjęliście się dodatkowego obo­wiązku.

- Nie ma sprawy. - Unosząca do ust kanapkę dłoń Ba­xtera znieruchomiała. - Dokąd pojechała Peabody?

- Do Nebraski.

- Nebraska. - Ugryzł spory kęs i z namysłem zaczął żuć. - Ludzie naprawdę tam mieszkają? Myślałem, że to jeden z mitów. No wiesz, jak Idaho.

- W Idaho też mieszkają ludzie - powiedział Trueheart.

- Fakt. - Baxter roześmiał się, maczając frytkę w ket­chupie. - Czego to ludzie nie wymyślą.

Dwuosobowy wahadłowiec wylądował na małym lotni­sku handlowym w North Platte. Zgodnie z ustaleniami Ro­arke'a czekał tam pojazd, którym mieli odbyć ostatnią część podróży.

Peabody i McNab stali w chłodnym wieczornym powie­trzu, wpatrując się w smukły czarny kształt.

- O mój Boże, a myślałam, że ten wahadłowiec jest su­per. - Z bijącym sercem krążyła wokół pojazdu. - No wiesz, rozkładane fotele, stanowiska komputerowe, wyszukane menu w kucharzu.

- Szybkość - dodał McNab z głupawym uśmiechem. Peabody odpowiedziała mu tym samym.

- Tak. Naprawdę super. Ale to...

- To bestia. - McNab przesunął dłonią po masce. - Człowieku, on ma skrzydła.

- Możesz się założyć o własny tyłek.

Kiedy otworzyła drzwi od strony kierowcy, McNab chwycił ją za rękę.

- Zaraz, kto powiedział, że ty masz pilotować?

- Partner mojej partnerki.

- Nie wystarczy.

- On zapewnił środki transportu.

- Za mało - odparł, kręcąc głową. - Mam wyższy sto­pień, detektyw Peabody.

- Ale ja chcę.

Ze śmiechem wsunął dłoń do jednej z wielu kieszeni obszernych czerwonych spodni.

- Zdamy się na szczęście.

- Pokaż mi najpierw ten kredyt.

- Taki poziom zaufania budzi głęboki smutek - stwier­dził McNab, ale spełnił jej prośbę.

Delia przyjrzała się kredytowi ze wszystkich stron.

- Ty wybierasz, ja rzucam.

- Reszka, bo lubię twój tyłek.

- Dobra, niech będzie orzeł, choć intelektem wcale go nie przypominasz. - Podrzuciła kredyt, złapała go w powie­trzu i położyła na wierzchu dłoni. - Cholera!

- Hura! Zapnij pasy, ślicznotko, bo wchodzimy na orbitę.

Nadąsana Peabody obeszła pojazd, by zająć miejsce pa­sażera. Musiała jednak przyznać, że siedzenie jest ideal­nie wyprofilowane; niczym dłonie kochanka obejmowało jej talię, którą McNab tak uwielbiał, a na połyskliwej krzywiźnie deski rozdzielczej znajdowało się tyle przełącz­ników, że jego zapowiedź orbitowania wcale nie musiała być daleka od prawdy.

Wciąż zła, włączyła mapę i zaprogramowała cel podró­ży. Melodyjny głos komputera poinformował o najkrótszej drodze i przybliżonym czasie jej pokonania przy podanej prędkości.

McNab włożył okulary przeciwsłoneczne z czerwonymi szkłami w czarnych oprawkach.

- Pobijemy ten czas.

Nie mylił się, pomyślała, ta bestia ma skrzydła. Prze­szedł ją dreszcz podniecenia i do tego stopnia odebrał ro­zum, że rozsunęła dach.

- Wybierz jakąś muzykę! - krzyknął McNab do wtóru ryku silnika i szumu wiatru. - Na cały regulator!

Wybrała trash rock, bo wydał jej się najbardziej odpo­wiedni, i śpiewała, ile sił w płucach, gdy pędzili na południe.

Szaleństwo polegało na tym, że McNab skrócił czas po­dróży niemal o połowę. Peabody wykorzystała prawie całą tę nadwyżkę na rozczesanie ptasiego gniazda na głowie i doprowadzenie włosów do zwykłego stanu, czyli prostej jak od linijki fryzury na pazia. McNab wyjął z kieszeni składaną szczotkę i zajął się swoim splątanym końskim ogonem.

- Fajne miejsce - zauważył, rozglądając się po podwór­ku i ciągnącym się obok polu kukurydzy. - O ile wieś ci pa­suje.

- Mnie tak. W każdym razie na wizyty. - Peabody przyj­rzała się pomalowanej na czerwono stodole, mniejszym schludnym zabudowaniom gospodarczym i pastwisku, na którym pasło się kilka krów. - Dbają o gospodarstwo.

Wysiadła. Obok podjazdu zobaczyła wąski trawnik i dwie uporządkowane rabaty z więdnącymi jesiennymi kwiatami, prowadzące do białego piętrowego domu z zadaszonym gan­kiem.

Dwie dynie z wyciętymi uśmiechniętymi twarzami, sto­jące na schodach, przypomniały jej, że do Halloween pozo­stało parę dni.

- Robią nabiał - stwierdziła. - Uprawiają zboże. Pew­nie mają też kilka kur.

- Skąd wiesz?

- Bo wiem. Farma mojej siostry jest większa od tej, przynosi niezłe zyski. To ciężka robota, musisz ją lubić. Takie farmy jak te są małe, ale dobrze zarządzane. Za­sadniczo samowystarczalne. Część zbiorów i produktów oddają miejscowym sklepom za transport. Może mają cieplarnię i dzięki temu w zimie hodują rośliny. Ale to kosztuje.

McNabowi taki świat był zupełne obcy.

- Dobra.

- Ona była w zarządzie jednej z największych firm te­lekomunikacyjnych w Nowym Jorku. Szybko awansowała. Mąż był producentem codziennych seriali. Każde osobno wyciągało tyle, co my dwoje razem wzięci.

- A teraz prowadzą farmę w Nebrasce. - McNab poki­wał głową. - Rozumiem.

- Ktoś już wie o naszym przyjeździe.

- Taa. - Przez okulary spojrzał na żółtą plamkę miga­jącą nad drzwiami. - Mają czujnik ruchu i czułe kamery, także na płocie. Jak na małą farmę w West Bumfuck w Nebrasce cholernie solidny system bezpieczeństwa.

Weszli na ganek i zapukali do drzwi. Wzmocnione sta­lową płytą, pomyślał McNab. Zauważył migotanie na oknach. Alarmy.

- Tak? - Stanowczy głos z interkomu należał do ko­biety.

- Pani Turnbill? Jesteśmy z policji. Detektywi Peabody i McNab z Policji i Wydziału Bezpieczeństwa Miasta Nowy Jork.

- To nie jest wóz policyjny.

- Nie, proszę pani, to wóz prywatny. - Peabody uniosła odznakę. - Chcielibyśmy z panią porozmawiać. Poczekamy, aż zweryfikuje pani nasze dane.

- Nie zamierzam...

- Rozmawiała pani dzisiaj z moją partnerką, porucznik Dallas. Rozumiem pani ostrożność, ale musimy porozma­wiać. Jeśli pani odmówi, zwrócimy się do miejscowych władz o nakaz. Nie chciałabym tego robić. Podjęliśmy sto­sowne kroki, by utrzymać naszą wizytę w tajemnicy i za­pewnić pani bezpieczeństwo.

- Proszę poczekać.

Podobnie jak Peabody, McNab także w wyciągniętej dłoni trzymał odznakę. Przesunął się po nich wąski stru­mień czerwonego światła. To nie jest tylko przezorność, pomyślał McNab, ale przerażenie. Śmiertelne przerażenie.

Drzwi się otworzyły.

- Porozmawiam z wami, ale nie powiem wam nic wię­cej ponad to, co powiedziałam porucznik Dallas - oznajmi­ła kobieta.

Na szczycie schodów pojawił się mężczyzna. Twarz miał ponurą, oczy zimne.

- Dlaczego nie możecie zostawić nas w spokoju?

- Dzieci? - zapytała go żona.

- W porządku, kazałem im zostać na górze.

Odznacza się muskularnością typową dla człowieka wy­konującego pracę fizyczną, pomyślała Peabody. Twarz miał opaloną, oczy otoczone zmarszczkami, włosy zbielałe od słońca.

Sześć lat sprawiło, że stracił cechy mieszkańca miasta, stał się prawdziwym farmerem. Z tego, jak trzymał dłoń w kieszeni roboczych spodni, Delia wywnioskowała, że miał tam broń.

- Panie Turnbill, pokonaliśmy długą drogę nie po to, żeby was dręczyć. Roger Kirkendall jest poszukiwany w związku z udziałem w siedmiu zabójstwach.

- Tylko siedmiu! - Wykrzywił usta. - Macie bardzo nie­pełne informacje.

- To niewykluczone, ale obecnie tymi siedmioma się zajmujemy. - Wcielając się w rolę, McNab mówił tonem równie szorstkim jak Turnbill. Z torby wyjął zdjęcia z miejsc zbrodni. - To na początek.

Zaczął od fotografii dzieci; wiedział, że to właściwe po­sunięcie, gdy zobaczył, jak Roxanne blednie.

- Spały, kiedy poderżnął im gardła. Jak przypuszczam, miały szczęście.

- O Boże. - Przycisnęła dłonie do brzucha. - O mój Boże.

- Nie macie prawa tak postępować.

- Ależ tak. - McNab utkwił bezlitosne spojrzenie w twarzy Turnbilla. - Mamy prawo.

- McNab - mruknęła Peabody, po czym zebrała fotogra­fie. - Przepraszam. Przykro mi, że państwa niepokoimy i denerwujemy, ale potrzebujemy waszej pomocy.

- Nic nie wiemy. - Turnbill objął żonę. - Chcemy, żeby zostawiono nas w spokoju.

- Sześć lat temu zrezygnowaliście z wysokich stano­wisk i dużych pieniędzy - zaczął McNab. - Dlaczego?

- To nie wasz...

- Joshua. - Roxanne pokręciła głową. - Muszę usiąść, natychmiast.

Weszła do salonu, w którym panował sympatyczny ba­łagan typowy dla domu, gdzie są małe dzieci. Usiadła i mocno chwyciła dłoń męża.

- Skąd wiecie, że on to zrobił? Do tej pory tyle rzeczy uszło mu na sucho, więc skąd wiecie?

- Mamy dowody łączące go z tymi zbrodniami. Te dzie­ci, ich rodzice i gosposia zostali zamordowani w swoich łóż­kach. Grant Swisher był adwokatem pani siostry na roz­prawie rozwodowej.

- Sześć lat temu - odparła. - Tak, on mógł czekać sześć lat. Mógłby czekać nawet sześćdziesiąt.

- Orientuje się pani, gdzie on teraz jest?

- Nie mam pojęcia. Oby nas zostawił w spokoju. Może zostawi nas w spokoju. Nie jesteśmy już ważni. Nie chce­my być.

- Gdzie jest pani siostra? - zapytał McNab ostro. Roxanne drgnęła.

- Ona nie żyje. Zamordował ją.

- Nie wątpimy, że byłby do tego zdolny. - Peabody wpa­trywała się Roxanne w oczy. - Ale tego nie zrobił. Jeszcze nie. A jeśli znajdzie ją wcześniej niż my? Bo jeśli ma pani jakieś informacje, ale ich nam pani nie przekaże i opóźni w ten spo­sób nasze śledztwo, może się okazać, że da mu pani na to czas.

- Nie wiem, gdzie ona jest. - Oczy Roxanne zalśniły od łez. - Nie widziałam jej ani dzieci od sześciu lat.

- Ale wie pani, że siostra żyje. Wie pani, że uciekła przed nim.

- Myślałam, że nie żyje. Przez dwa lata byłam o tym przekonana. Chodziłam na policję, nie potrafili mi pomóc. Myślałam, że ich zabił. A potem...

- Nie musisz tego robić, Roxie. - Mąż przytulił ją moc­no. - Nie musisz jeszcze raz przez to przechodzić.

- Nie wiem, co robić. A jeśli on tu przyjdzie? Jeśli jed­nak po tych wszystkich latach przyjdzie? Nasze dzieci, Joshua!

- Jesteśmy tu bezpieczni.

- Macie dobry system bezpieczeństwa - odezwał się McNab. - Swisherowie też mieli. To ta miła rodzina z Up­per West Side, którą wymordował. Dobry system wcale im nie pomógł.

- My wam pomożemy - wtrąciła Peabody. - Zapewnimy wam ochronę policyjną. Z Nowego Jorku przyjechaliśmy prywatnym środkiem transportu. On nie wie, że tu jeste­śmy. Na razie nie wie, że go szukamy. Im później go znaj­dziemy, tym większą będzie miał szansę was znaleźć.

- Kiedy to się skończy?

- Kiedy go złapiemy. - McNab stłumił w sobie współ­czucie na widok łez spływających po policzkach Roxanne. - Z pani pomocą uda się nam to szybciej.

- Joshua, mógłbyś przynieść mi wody? Przyjrzał się żonie, po czym kiwnął głową.

- Jesteś pewna? - zapytał. - Roxie, jesteś pewna?

- Nie, ale wiem, że nie chcę tak żyć. - Kilka razy wolno odetchnęła, gdy mąż opuścił pokój. - Myślę, że on gorzej to znosi. Gorzej. Pracuje ciężko i niewiele osiąga. Byliśmy szczęśliwi w Nowym Jorku. To takie podniecające miasto, pełne życia i energii. Oboje kochaliśmy swoją pracę, wy­konywaliśmy ją dobrze. Kupiliśmy dom, bo zaszłam w cią­żę. Moja siostra... - Urwała i z wysiłkiem uśmiechnęła się do męża, który wrócił, niosąc szklankę wody. - Dziękuję, kochanie. Moja siostra została zniszczona, tak chyba moż­na to nazwać. On ją zniszczył, przez wiele lat znęcał się nad nią psychicznie, fizycznie, intelektualnie. Próbowałam namówić ją, żeby od niego odeszła, żeby zwróciła się o po­moc, ale za bardzo się bała albo zbyt głęboko w tym tkwi­ła, a ja byłam młodszą siostrzyczką, która nic nie rozumie. To była jej wina, wie pani. W tamtych czasach sporo się na­czytałam o syndromie osoby maltretowanej. Nie wątpię, że pani też wiele takich przypadków widziała.

- Aż za dużo - zgodziła się Peabody.

- Był gorszy od wszystkiego i wszystkich. Mówię to nie dlatego, że chodzi o moją siostrę. To nie tak, że on lubi sprawiać ból, krzywdzić innych. Rzecz w tym, że to dla nie­go nic nie znaczy. Potrafił złamać jej palec, bo według jego rozkładu spóźniła się o dwie minuty z podaniem obiadu, a potem usiąść do gorącego posiłku bez cienia emocji. Może pani sobie wyobrazić takie życie?

- Nie, proszę pani - odparła Peabody. - Nie mogę.

- Dian i dzieci były jego własnością. Dopiero kiedy za­czął je krzywdzić, zdołała wyrwać się z tego bagna. Dzieci też niszczył, ale myślała, że je chroni, utrzymując rodzinę. Maltretował je, wymierzał kary, wymuszał dyscyplinę. Za­mykał pojedynczo, przez godzinę kazał stać pod zimnym prysznicem, przez dwa dni nie dawał nic do jedzenia. Kie­dyś obciął mojej siostrzenicy włosy, bo uznał, że za długo je szczotkuje. Potem zaczął bić Jacka, mojego siostrzeńca. Żeby stał się twardy, tak twierdził. Pewnego dnia, gdy Ro­gera nie było w domu, Dian zastała syna z wojskowym pa­ralizatorem w ręku. Włączył go na całą moc i przytknął tu­taj... - Przycisnęła palce do pulsującej żyły na szyi. - Chciał się zabić. Ośmioletni chłopiec wolał popełnić samo­bójstwo niż przeżyć kolejny dzień z tym potworem. Wtedy się obudziła. Opuściła dom. Zabrała dzieci, nic więcej. Nie spakowała nawet torby. Mówiłam jej, że w mieście są schroniska, i uciekła do jednego z nich. - Roxanne za­mknęła oczy i upiła wielki łyk wody. - Nie wiem, czy pora­dziłaby sobie, gdyby nie dzieci. Ale kiedy raz zaczęła, na­stąpił cud. Znowu była sobą. Kilka tygodni później wynajęła adwokata. Rozprawa była strasznym przeżyciem, ale Dian się nie cofnęła. Stawiła czoło mężowi i wygrała.

- Od początku nie miała zamiaru przestrzegać nałożo­nych przez sąd warunków, pozostać w Nowym Jorku i po­zwolić mężowi widywać dzieci - powiedziała Peabody.

- Nie wiem. Nigdy nic mi nie mówiła, nigdy niczego nie sugerowała, ale sądzę, że ma pani rację. Myślę, że przez cały czas planowała ucieczkę, inaczej nie zdołałaby się od niego uwolnić.

- Dla osób w jej sytuacji istnieją sposoby na zmianę tożsamości.

- Tak. Wtedy o tym nie wiedziałam. Kiedy zniknęła, by­łam przekonana, że zabił ją i dzieci. Nie tylko byłby do te­go zdolny, ale dysponuje też odpowiednimi środkami i umiejętnościami. Nawet kiedy mnie porwał, myślałam...

- Porwał panią?

- Wracałam metrem do domu i nagle coś mnie lekko ukłuło. - Przycisnęła dłoń do ramienia. - Poczułam mdło­ści i zawroty głowy, poza tym nic nie pamiętam. Pamiętam natomiast, jak się obudziłam. Wciąż czułam mdłości. To był wielki pokój, bez okien, z brzydkim zielonkawym świa­tłem. Rozebrał mnie do naga. - Zacisnęła usta tak mocno, że zbielały, i po omacku poszukała dłoni męża. - Leżałam na podłodze z unieruchomionymi rękami. Kiedy się obu­dziłam, podniósł mnie na czymś w rodzaju bloku do pozy­cji stojącej. Musiałam stać na palcach. Byłam wtedy w szó­stym miesiącu z Benem.

Turnbill wtulił twarz w ramię żony. Peabody widziała, że płakał.

- Stanął przede mną. Miał w dłoni jakiś pręt. Zapytał: „Gdzie jest moja żona?”. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, przytknął pręt tutaj. - Położyła dłoń między piersiami. - Poczułam straszliwy ból, wstrząs elektryczny. Bardzo spo­kojnie powiedział, że napięcie na razie jest niskie, ale bę­dzie je podwyższał za każdym razem, kiedy skłamię. Od­parłam, że wiem, że ją zabił, i znowu mnie poraził. Zrobił to kilka razy. Błagałam, krzyczałam, prosiłam w imieniu swoim i dziecka. Zostawił mnie, nie wiem na jak długo. Potem wrócił i wszystko zaczęło się od nowa.

- Trzymał ją ponad dwanaście godzin. - Turnbill ode­tchnął głośno, nie zważając na łzy płynące mu po policz­kach. - Policja... nie można zgłosić zaginięcia po tak krótkim czasie. Próbowałem, ale powiedzieli, że to za szybko. Dla nas obojga to była wieczność. Cud, że Roxie nie poro­niła. Kiedy z nią skończył, wyrzucił ją na chodnik przy Times Square.

- W końcu mi uwierzył. Wiedział, że wszystko bym mu powiedziała, byle tylko uniknąć bólu. Więc uwierzył. Za­nim znowu pozbawił mnie przytomności, powiedział, że je­śli pójdę na policję, jeśli go oskarżę, znajdzie mnie, roze­tnie mi brzuch, wyjmie bachora i poderżnie mu gardło.

- Roxanne - przemówiła spokojnie Peabody. - Wiem, jak trudno pani o tym mówić. Ale muszę wiedzieć: czy Kirkendall był wtedy sam?

- Nie, miał ze sobą tego drania. Działali ręka w rękę, twierdzili, że są braćmi. Isaac, Isaac Clinton. Byli razem w wojsku. On... siedział przy konsoli, desce rozdzielczej, sama nie wiem. Chyba patrzył na wykresy. Na ciele mia­łam podłączenia, jak w szpitalu. Przez cały czas, kiedy Ro­ger mnie torturował, tamten słowem się nie odezwał. W każdym razie gdy byłam przytomna.

- Był z nimi ktoś jeszcze?

- Nie jestem pewna. Czasami mi się wydawało, że sły­szę głos kobiety, ale nie panowałam nad sobą. Nie widzia­łam nikogo poza nimi i byłam nieprzytomna, kiedy mnie wywieźli i rzucili na ulicę.

- Nie powiedziała pani, że zna pani porywaczy?

- Kiedy... kiedy odzyskałam świadomość, byłam w szpi­talu. Bałam się o własne życie, o życie naszego dziecka. Więc powiedziałam policji, że nic nie pamiętam.

- Czego się spodziewacie... - zaczął Turnbill, kiedy jed­nak Peabody spojrzała na niego z głębokim współczuciem, głos mu się załamał.

- Spodziewam się, że sama dokładnie tak samo bym postąpiła - powiedziała. - Sądzę, że myślałabym wyłącznie o tym, żeby chronić dziecko, męża, siebie.

- Nic nie powiedzieliśmy - ciągnęła Roxanne silniejszym głosem. - Wyjechaliśmy z Nowego Jorku, zrezygnowa­liśmy z dotychczasowego życia, kupiliśmy tę farmę. Moi ro­dzice mieszkają niedaleko. Wiedziałam już, że Dian ucie­kła, ale myślałam, że on ją znajdzie i zabije. Dwa lata temu, kiedy byłam pewna, że moja siostra nie żyje, zadzwoniła. Zablokowała przekaz wideo, ale zwróciła się do mnie po imieniu i powiedziała, że są bezpieczni. To wszystko. Prze­rwała połączenie. Dzwoni do mnie co kilka miesięcy, raz przerwa trwała ponad rok. Nigdy nic więcej nie mówi.

- Kiedy po raz ostatni skontaktowała się z panią?

- Trzy tygodnie temu. Nie wiem, gdzie ona jest, a nawet gdybym wiedziała, nie powiedziałabym wam z tego samego powodu, dla którego milczałam po porwaniu. Urządziliśmy sobie tutaj życie. Mamy dwóch synów, są szczęśliwi. To ich dom. A mimo to czujemy się przez tego człowieka jak w więzieniu. Nie ma dnia, żebym się nie bała.

- Znajdziemy go, Roxanne, a wtedy nie będzie pani musiała więcej się bać. Proszę mi opowiedzieć o tym po­koju, w którym panią trzymali - odparła Peabody. - Każdy szczegół, jaki się pani przypomni.

ROZDZIAŁ 19

Eve siedziała przy biurku, kiedy do jej gabinetu wszedł Roarke. Natychmiast pociągnął nosem.

- Jadłaś hamburgera?

- Co? Nie. To Baxter i Trueheart. Zostaw gliniarzy bli­sko jedzenia, a nie będą mieli żadnych oporów. Potrzebują lokum w mieście, prawda?

- Baxter i Trueheart? Czy ja czegoś nie wiem o ich wza­jemnych stosunkach?

- Co?

- Ciągle to powtarzasz. Powinnaś coś zjeść.

Umysł nieco jej się rozjaśnił, gdy Roarke poszedł do kuchni.

- Nie miałam na myśli Baxtera i Truehearta.

- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Tak, zgadzam się. Kirkendall i jego podwładni muszą mieć lokum w mie­ście. Po co ryzykować spotkanie ze wścibskim współuczest­nikiem ruchu drogowego albo wścibskim gliniarzem z dro­gówki?

- Założę się, że to lokum jest na Upper West.

- I znowu się zgadzamy. - Wrócił z dwoma talerzami i tym razem to Eve wciągnęła powietrze. - Co to jest?

- Lazanie. - Wegetariańskie, pomyślał. Jednym z najła­twiejszych sposobów dostarczenia jej organizmowi czegoś zielonego oprócz żelków było ukrycie tego w makaronie.

- Dlaczego się zgadzasz co do Upper West?

Roarke postawił jeden talerz przed nią, drugi po prze­ciwnej stronie biurka, po czym poszedł po krzesło i dwa kieliszki wina. Kiedy człowiek chce zjeść posiłek z żoną, a żoną jest Eve, pomyślał, musi się dostosować.

- Sporo czasu i wysiłku poświęcili na rozpracowanie domu Swisherów. Chodzi nie tylko o elektronikę, ale i styl życia. Wiedzieli, dokąd i kiedy pójść. Więc... - Postawił kieliszek koło jej talerza, stuknął w niego swoim i usiadł.

- Osiągniesz lepsze wyniki, jeśli masz lokum niedaleko celu. Możesz przejeżdżać obok, spacerować, testować swo­je urządzenia łamiące kody i tak dalej. Oczywiście śledzić cele.

Patrzyła na niego, krojąc lazanie.

- Bo chcesz ich widzieć żywych, zanim zobaczysz ich martwych.

- O tak. To sprawa osobista. Mimo że zabójstwo jest czyste i szybkie, wcześniej chcesz poczuć dreszcz: „Popatrz na nich tylko, nie wiedzą, że mam władzę odebrania im ży­cia, kiedy zechcę i w jaki sposób zechcę”.

- Trochę dziwnie być z kimś, kto myśli jak zabójca. Roarke uniósł w jej stronę kieliszek.

- I wzajemnie. Stawiam sporą sumę, że twoje myśli bieg­ną równolegle do moich.

- Tak, wygrałeś. - Wzięła do ust pierwszy kawałek lazanii. Smakowały jak szpinak, ale wcale nie były takie złe.

- Znalazłeś coś dla mnie?

- Czuję się urażony, że o to pytasz. Najpierw zjedz. Miałaś wiadomość od Peabody?

- Już wracają. Chcesz usłyszeć streszczenie?

- Oczywiście.

Przekazała mu uzyskane przez Delię informacje.

- Torturowanie ciężarnej - skomentował Roarke. - Ro­bi się coraz podlejszy. Po namyśle dochodzę do wniosku, że powinien był ją zabić. Wygląda na to, że jego nieszczęsna żona dość się od niego nauczyła, żeby zachować w ta­jemnicy miejsce swojego pobytu - czy raczej miejsca, bo sprytniej z jej strony byłoby, gdyby co kilka miesięcy się przenosiła. Darował szwagierce życie, ponieważ zakładał, że w którymś momencie jego żona wróci do rodziny.

- A wtedy tamci przestaliby być mu potrzebni. Na­prawdę chcę dorwać tego faceta.

Roarke położył dłoń na jej dłoni.

- Wiem.

- Naprawdę? On nie jest taki jak mój ojciec. Między nimi jest przepaść, a równocześnie w jakiś sposób są tacy sami.

- Maltretował dzieci. Tresował je na własny chory spo­sób. Łamał im ducha, odbierał niewinność, doprowadził chłopca do próby samobójstwa. Różnica między Kirkendallem a twoim ojcem polega na tym, Eve, że Kirkendall ma większe umiejętności, wyszkolenie i inteligencję. Poza tym jednak są identyczni.

Pomogło jej, że Roarke to dostrzega i rozumie, dlacze­go jej myśli wciąż krążą wokół tej sprawy.

- Muszę to od siebie odsunąć, w przeciwnym razie za­walę. Lokum. - Głową wskazała mapę na ekranie. - Na Up­per West jest mnóstwo doskonałych miejsc. Oczywiście muszą być jedynymi lokatorami. Stać go na to. Wszystkie te słone honoraria połączone ze słonymi honorariami jego brata, a przypuszczalnie też z honorariami Isenberry. Inwe­stycje w rodzaju dojo świadczą, że lubi interesy, pomnaża­nie pieniędzy. O tak, jest nadziany. Miałeś szczęście w kwestii finansów?

- Jestem wrażliwy, a ty po raz drugi uraziłaś moje uczucia.

- Stać cię na przyjęcie ciosu, asie. Słucham. Roarke posłał tylko znaczące spojrzenie na lazanie na jej talerzu.

- Chryste. - Nabiła na widelec spory kawałek i we­pchnęła do ust. - Gadaj.

- Makonto skarbonkę, tak je nazwijmy, na które wpły­wają zyski z dojo. Pokaźne, acz nie na tyle, by finansować tego rodzaju operacje.

- Czyli ma drugie konto.

- Musi mieć. Z tego nic nie pobiera, tylko lokuje na nim fundusze, a dane osobiste prowadzą do firmy prawni­czej na Edenie.

- Eden? Jak ten ogród?

- Tak. Sztuczna wyspa na południowym Pacyfiku stwo­rzona pozornie dla rekreacji, a w rzeczywistości dla uchy­lania się przed podatkami i prania pieniędzy. Trzeba się sporo namęczyć, aby się przedrzeć przez bariery prawne i zdobyć informacje. I trzeba dysponować znacznymi fun­duszami, żeby otworzyć tam konto albo korzystać z opieki ich specjalistów.

- Ty z niej korzystałeś.

- Ściślej mówiąc, pomogłem ją stworzyć. Zanim spłynę­ło na mnie światło prawdy i sprawiedliwości. - Uśmiech­nął się, gdy Eve w milczeniu się w niego wpatrywała. - Sprzedałem swoje udziały, zanim się pobraliśmy. Ponieważ jednak brałem udział w tworzeniu tego systemu, znam drogi zdobywania informacji. Kirkendall dobrze zatarł za sobą ślady. Jego firma prawnicza prowadzi do firmy finan­sowej z siedzibą poza planetą, a ta z kolei do... Chcesz te­raz tego wszystkiego wysłuchać?

- Na razie wystarczy podsumowanie.

- W rezultacie dochodzimy do pięciu kont cyfrowych. Wszystkie istotnie bardzo zasobne i ukryte pod różnymi pseu­donimami. Najbardziej interesujące jest to z pojedynczym depozytem w wysokości niecałych dwudziestu milionów.

- Aż tyle? Ho, ho.

- Niewiele mniej. Skoro jednak podliczamy słupki, to ta suma znacznie przekracza zarejestrowane honoraria, które dotąd znalazłem, nawet włączając pozostałe konta, które pasują do honorariów i wydatków.

- Oferował swoje usługi nie tylko państwowym agen­cjom.

- Będą też inne konta, jeszcze wszystkiego nie przecze­sałem. To jednak wymaga trochę czasu. Ale to konto wydaje się interesujące z kilku powodów. Jednym z nich jest wyso­kość depozytu. Trzeba się temu przyjrzeć. - Wyjął z kieszeni dyski wsunął do jej komputera. - Dane na ekran.

Eve przebiegła wzrokiem po danych: kolejny plik CIA dotyczący Kirkendalla.

- Podmiot uważany jest za niepewny. Mają za swoje - mruknęła. - Wyszkolili zabójcę, a potem - ojej, on jest nie­pewny! Ostatnia ocena psychologiczna dokonana półtora roku temu. Tendencje socjopatyczne, kolejna wielka nie­spodzianka. Podejrzewany o związki z Doomsday - hej, no to już lawina niespodzianek. Podejrzewany o związki z... Kasandrą. - Doomsday Group, pomyślała. Organizacja technoterrorystów, na którą przypadkiem natknęła się nie­dawno. Ci z Kasandry natomiast z większą elastycznością podchodzili do zabawy w terroryzm, a jej kontakt z nimi miał bardziej osobisty charakter.

W zeszłym roku o mało nie zginęli oboje, ona i Roarke, gdy członkowie grupy przystąpili do niszczenia najbar­dziej znanych nowojorskich obiektów. Kilka osób zdążyli pozbawić życia, wspominała z goryczą, nim unieszkodliwiła przywódców.

- Wszystko pasuje. Trzymali go na służbie zarówno po to, by go obserwować, jak i po to, by wykorzystać jego umiejętności. Popatrz na daty. - Roarke wskazał ekran wi­delcem. - Kiedy go stracili. Wtedy wymknął się spod kon­troli, jak wynika i z tych akt, i z danych, które wygrzeba­łem w Bezpieczeństwie Wewnętrznym. Identyczne zapisy widnieją w dokumentach jego brata i Isenberry.

- Wrzesień zeszłego roku. Kilka miesięcy przed pierw­szym listem, który dostaliśmy od Kasandry. Zanim w mie­ście zaczęły wybuchać budynki.

- A szczodry depozyt wpłacono...

- Po tym, jak złamaliśmy im karki. Złapaliśmy wielu z nich, ale nie dorwaliśmy wszystkich szczurów, które zdą­żyły uciec z tonącego statku. Dotarliśmy do większości ich pieniędzy, tylko że była to dobrze finansowana organiza­cja terrorystyczna.

- Wygląda na to, że Kirkendall zdołał uszczknąć spory kawałek albo dano mu tę forsę na przechowanie.

- Kolejny powód, żeby go aresztować. Nie lubię, jak szczury wałęsają się poza klatką.

- Wymknął się spod kontroli - zauważył Roarke. - Wszyscy troje znajdują się na listach różnych agencji. Chociaż widać wyraźnie, że status został obniżony po roz­biciu Kasandry. Nie ma wzmianki o tym, że Kirkendall miał operację plastyczną.

- W Kasandrze byli lekarze. Wrócę do dokumentacji, poszukam ich. Zostawił jakiś ślad. Każdy zostawia. - Kiedy Roarke dyskretnie odchrząknął, zerknęła na niego. - Na­wet ty, asie. Gdybym chciała odnaleźć twój, wzięłabym cię na konsultanta.

Rozbawiła go tym.

- Wyobrażam sobie, że mógłbym znaleźć swoje dane, gdybym odpowiednio się postarał. Wróćmy do sprawy. Mu­szę przyznać, że te ruchy na kontach są fascynujące.

- Jeśli znajdziesz jakiś związek między budynkiem w mieście, zwłaszcza na Upper West, a którymkolwiek z pseudonimów, dostaniesz potężną premię.

W jego błękitnych oczach zamigotał błysk.

- Sam ją wybiorę.

- Zboczeniec. - Eve wróciła do komputera.

- Ja podałem posiłek, ty sprzątnij naczynia. - Roarke wstał, nie wyszedł jednak, bo zadzwonił jej komunikator.

- Dallas.

- Dyspozytornia do porucznik Eve Dallas. Znaleziono ciało kobiety zidentyfikowanej jako Meredith Newman.

Zgłoś się na rogu Broadwayu i Fordharm jako osoba pro­wadząca śledztwo. Miejsce zostało zabezpieczone.

- Przyjęłam. Wyjeżdżam. Liczba ofiar wzrosła do jede­nastu, a właściwie dwunastu, jeśli doliczyć Jaynene Brenegan - powiedziała, podnosząc się z krzesła. - To blisko Bronksu.

- Jadę z tobą.

- Nie. Znaleźliśmy ją, bo on tego chciał. Postanowił ściągnąć zespół prowadzący sprawę Swisherów. Żaden pro­blem dla niego, nawet jeśli skojarzymy te zabójstwa, po­nieważ Newman nie łączy go z Mossem, Duberry czy Brenegan. Tak mu się przynajmniej wydaje. Ty jesteś mi potrzebny tutaj, musisz skończyć, co zacząłeś. Zabiorę Tru­ehearta, to będzie dla niego dobry trening. Wolę, żeby ma­łej pilnował Baxter.

- Wie, że wezwą ciebie, prowadzisz śledztwo w sprawie Swishera, a ona była pracownicą opieki przydzieloną do Nixie. Niewykluczone, że na ciebie czeka.

Eve zrzuciła koszulę i włożyła wyjętą z szafy kamizelkę.

- Mam taką nadzieję. Nie pójdę tam nieprzygotowana - oznajmiła, wkładając znowu koszulę.

Podeszła do biurka, wyjęła broń i umieściła w kaburze na kostce.

- Wiem, on liczy, że będzie miał okazję do mnie strze­lić.

- Więc się postaraj, żeby jej nie miał. - Zbliżył się do Eve i zapiął jej koszulę. - I wróć do domu.

- Wrócę. - Zapięła pas z bronią i wskazała ręką biurko.

- Masz pecha. Zostały ci naczynia.

- Masz dobre oko - powiedziała Eve do Truehearta. - Wykorzystaj je. Podejrzani mogą obserwować miejsce zbrodni z bliska, wmieszani w tłum gapiów, albo z daleka, przy użyciu sprzętu. Jak coś zauważysz, natychmiast daj mi znać. - Wysiadła z wozu i spojrzała na swojego asystenta. - Baxter by tu dodał: „Zwłaszcza jeśli będzie to gorąca laska kręcąca się po okolicy i sprawiająca wrażenie, że wy­patruje przepracowanych gliniarzy”. - Odczekała chwilę, w czasie której twarz Truehearta poczerwieniała. - Cho­ciaż mnie taki widok nie interesuje.

- Tak jest, pani porucznik, to znaczy oczywiście, że nie, pani porucznik.

Eve zobaczyła, że miejsce zbrodni zabezpieczono poli­cyjnymi taśmami. Jak zwykle w takich sytuacjach zebrała się spora grupka ludzi. W okolicy takiej jak ta, pomyślała, uważnie przypatrując się ulicy, chodnikom, oknom i da­chom, spory odsetek gapiów to zwykle kieszonkowcy, przez co pozostali wrócą do domu z pustymi kieszeniami.

Ich problem.

Przypięła odznakę do paska i ruszyła w stronę miejsca zbrodni.

- Garnitur przyjechał! - krzyknął jeden z munduro­wych. Eve stanęła jak wryta.

Odwróciła się wolno i utkwiła w funkcjonariuszu zimne jak lód spojrzenie.

- Nigdy więcej tak mnie nie nazywaj.

Zostawiła go skulonego ze zmieszania i poszła w stronę ciała Meredith Newman.

- Pierwszy na miejscu zbrodni? - zwróciła się do stoją­cego obok policjanta.

- Tak jest. Razem z partnerem odpowiedzieliśmy na wezwanie informujące o zwłokach leżących w zaułku. Wła­ścicielka restauracji wyszła tutaj w czasie przerwy. Po przyjeździe...

- Rozumiem. Macie tego świadka?

- Tak jest, razem z personelem kuchennym, który także wybiegł, słysząc krzyki właścicielki.

Eve wydęła policzki, rozglądając się po zaułku.

- Ile osób chodziło po miejscu zbrodni?

- Co najmniej sześć, pani porucznik. Przykro mi, ale zanim przyjechaliśmy, zdążyli przyjść i przesunąć ciało. Kazaliśmy im wrócić do restauracji i zabezpieczyliśmy miejsce.

- W porządku. - Eve ponownie przyjrzała się zaułkowi. Krótki i wąski, kończył się pokrytą graffiti ścianą. Uznała, że sprawcy raz jeszcze objawili pewność siebie i arogan­cję. Mogli rzucić zwłoki gdziekolwiek albo po prostu je zniszczyć.

Z drugiej strony nad żadnymi drzwiami nie było kamer. Wjechali, wyrzucili ciało, odjechali. I czekali, aż ktoś się o nie potknie.

- Dłonie, Trueheart - poleciła, wyciągając tubkę żelu. - Relacjonuj. Co widzisz?

- Kobieta, tuż po trzydziestce, bez ubrania.

- Możesz powiedzieć: naga, Trueheart. Jesteś pełnoletni.

- Tak jest. Ślady po więzach na przegubach i kostkach. Ślady po przypalaniu na ramionach, torsie, nogach i rę­kach, świadczące o torturach. Głęboka rana cięta na gar­dle. Nie ma krwi. Zabito ją gdzie indziej i przewieziono tutaj.

Eve przykucnęła i odwróciła jedną z martwych dłoni.

- Jest zimna jak mięso przechowywane w zamrażarce. Trzymali ją w chłodni. Nie żyje od dnia, gdy została porwa­na. - Wyjęła czujnik, by potwierdzić czas śmierci. - Ślady po przypalaniu na plecach i pośladkach. Siniaki mogły po­wstać podczas porwania. Otarcia typowe dla ciała uderza­jącego w chodnik i przetaczającego się po nim. Bez wąt­pienia powstały po śmierci. - Włączyła okulary i przyjrzała się okolicy ust i oczu. - Wygląda na to, że zakneblowali ją taśmą. Skóra jest tutaj zaczerwieniona, wzór pasuje do ta­śmy, ale nie widzę resztek kleju. - Przysiadła na piętach. - Co jeszcze widzisz, Trueheart?

- Miejsce...

- Pytam o ciało. Skup się na ciele. Ona nie żyje od kil­ku dni. Ślady wskazują na okrutne tortury. Gardło ma poderżnięte, a z poprzednich zbrodni wynika, że żyła, gdy nóż przecinał jej skórę. Co widzisz?

Na twarzy Truehearta pojawiło się głębokie skupienie. Po chwili pokręcił głową.

- Przykro mi, pani porucznik.

- Ona jest czysta, Trueheart. Co robisz, kiedy ktoś wy­pala ci dziury w skórze? Nie tylko wrzeszczysz i błagasz o miłosierdzie, ale oddajesz mocz i kał, wymiotujesz. Two­je ciało wybucha, opróżnia się. A ona jest czysta. Ktoś do­kładnie ją umył, usuwając nawet pozostałości po taśmie z ust i oczu. Nie znajdziemy na niej żadnych śladów. - Po­chyliła się i powąchała skórę. - Szpitalny zapach. Środek antyseptyczny. Może chłopcy z laboratorium powiedzą nam więcej, cokolwiek to będzie warte. Aha, przegryzła so­bie wargę.

Eve wyprostowała się i z dłońmi na biodrach uważnie popatrzyła wokół. Zobaczyła przeładowane kontenery przetwarzające śmieci, rzecz zwykła w mieście, mimo to zaułek był czysty. Parę graffiti, z rodzaju artystycznych, za to żadnych wstrętnych odpadków pozostawianych przez bezdomnych śpiących na chodniku, ćpunów czy nawet dziwki i ich klientów.

Odwróciła się do funkcjonariusza, który odpowiedział na wezwanie.

- Co wiesz o tej restauracji i sąsiadującej z nią firmie?

- To ośrodek wolnowiekowców, prowadzą tu różne zaję­cia, warsztaty rękodzieła i tak dalej. Restauracja też do nich należy. Hodują rośliny w Greenpeace Park, część sprowadzają ze swoich komun. Lokal jest czysty, serwuje głównie zdrową żywność.

- Zaułek też jest czysty.

- Taa. To znaczy tak jest. Dostajemy mało wezwań z tej okolicy.

- Jak się nazywa kobieta, która znalazła zwłoki? Funkcjonariusz musiał zajrzeć do notatek.

- Leah Rames.

- Trueheart, zostań tutaj, technicy w każdej chwili po­winni tu być.

Eve weszła do magazynu, szybkim spojrzeniem omiotła schludne półki, po czym wkroczyła do znajdującej się za nim kuchni.

Tutaj też panował wzorowy porządek. Coś bulgotało na wielkiej płycie, która jednak błyszczała czystością. Na pro­stych białych blatach leżały składniki przygotowywanych potraw. Kto by pomyślał, że trzeba aż tylu rzeczy, żeby przyrządzić jedzenie? Wyposażenie kuchni uzupełniały lo­dówki, lady chłodnicze i potężny piekarnik, za to nigdzie nie było widać autokucharza.

Wokół stołu na środku siedziało kilkoro pracowników w długich białych fartuchach. Dwoje lub troje szatkowało warzywa złowrogo wyglądającymi nożami, pozostali nic nie robili. Wszyscy utkwili wzrok w Eve.

- Leah Rames?

Kobieta, na oko czterdziestoparoletnia, szczupła, z mlecznobiałą cerą i długimi włosami barwy piasku sple­cionymi w gruby warkocz, uniosła dłoń jak uczennica.

- To ja. Wie pani, co się stało tej biednej kobiecie?

Otwarta rana w gardle powinna wystarczyć za odpo­wiedź, jednakże szczerość brzmiąca w głosie Leah i prosty wystrój kuchni sprawiły, że sarkazm zamarł Eve na ustach.

- Jestem porucznik Dallas z wydziału zabójstw. Prowa­dzę śledztwo w tej sprawie.

- Jest pani szefową Dee. Nie, jej partnerką - poprawiła się Leah, próbując się uśmiechnąć. - Czy Dee przyjechała z panią?

- Nie, zajmuje się czymś innym. Zna pani detektyw Pea­body?

- Tak, i jej rodzinę też. Mój partner życiowy i ja sąsia­dowaliśmy z nimi, zanim się tu przeprowadziliśmy. - Poło­żyła dłoń na ręce mężczyzny, który siedział obok niej. - Otworzyliśmy ośrodek i restaurację osiem miesięcy temu. Peabody i jej chłopak kilka razy przyszli do nas na kola­cję. Czy może nam pani powiedzieć, co się stało? Znamy wszystkich w tej okolicy, dopilnowaliśmy tego. Wiem, że jest tu kilku twardych typów, ale nie wierzę, by któryś z naszych gości mógł to zrobić.

- Nie macie systemu bezpieczeństwa nad drzwiami prowadzącymi do zaułka.

- Nie - odezwał się mężczyzna. - Wierzymy w zaufanie. I we wzajemność.

- A także w relacje dobrosąsiedzkie - dodała Leah. - Co wieczór po zamknięciu wydajemy w zaułku jedzenie. Rozpuściliśmy wiadomość, że będziemy to robić tak długo, jak długo zaułek pozostanie czysty, nikt nie będzie się w nim narkotyzował, nikt nie będzie nikogo krzywdził, nikt nie będzie śmiecił. Przez pierwsze tygodnie bywało różnie, głównie źle, w końcu jednak darmowe jedzenie zmieniło sytuację. A teraz...

- Dlaczego wyszła pani do zaułka?

- Wydawało mi się, że coś usłyszałam, jakiś łomot. By­łam w magazynie. Czasami ludzie przychodzą wcześnie, więc otworzyłam drzwi, myśląc, że jeśli ten ktoś nie będzie wymagał natychmiastowej pomocy, powiem mu, żeby wró­cił po zamknięciu. Ona leżała tuż koło drzwi, na brzuchu. Była naga. Pomyślałam: o bogini, ktoś zgwałcił tę biedacz­kę. Pochyliłam się, powiedziałam coś do niej... dotknęłam, chyba w ramię, ale była taka zimna. Nie od razu pomyśla­łam, że jest martwa, tylko że biedactwo musiało strasznie zmarznąć. Odwróciłam się i zawołałam Genoę.

- Zawołała - potwierdził jej partner, podejmując opo­wieść. - Z tonu Leah od razu wywnioskowałem, że coś się stało, więc rzuciłem robotę i pobiegłem. Zaczęła krzyczeć, zanim otworzyłem drzwi do magazynu. Inni też ją słyszeli i wybiegli. Myślałem, że ta kobieta jest ranna, i próbowa­łem ją podnieść. Wtedy przekonałem się, że nie żyje. Zadzwoniliśmy na policję. Zostałem na miejscu do przyjazdu patrolu. Myślałem, że ktoś powinien przy niej być.

- Widziała pani kogoś? Pojazd albo osobę opuszczającą zaułek?

- Przez sekundę widziałam tylne światła. Przesuwały się bardzo szybko, przypominały klocki.

- Klocki?

- Do zabawy. Trzy czerwone kwadraty, jeden na dru­gim, po obu stronach. Przykro mi, ale widziałam to tylko przez moment. Wcale bym ich nie zobaczyła, gdybym naj­pierw spojrzała w dół, zamiast przed siebie.

- Słyszała pani, jak wjeżdżali albo wyjeżdżali?

- To niewykluczone. Przy pracy słuchamy muzyki. W magazynie byłam przez minutę, nie dłużej, i nuciłam so­bie pod nosem. Z ulicy dobiegają odgłosy ruchu ulicznego, ale człowiek nie zwraca na nie uwagi. Słyszy, a jednocześ­nie nie słyszy. Żałuję, że nie mogę stwierdzić tego z całą pewnością, ale wydaje mi się, że chyba przed tym łomo­tem usłyszałam warkot, a potem odgłos oddalającego się pojazdu. Jestem niemal pewna, kiedy teraz się nad tym za­stanawiam.

- Widziała pani kiedyś tego człowieka? - Eve wyciąg­nęła portret pamięciowy Kirkendalla.

- Nie, przykro mi. Czy on...

- Proszę pokazać to swoim pracownikom - przerwała Eve. - Może któryś go rozpozna. Albo ją. - Podała kopię zdjęcia Isenberry z dowodu tożsamości.

Po wyjściu Leah Eve gestem wezwała Truehearta.

- Coś wpadło ci w oko?

- Nie, pani porucznik. Na razie przesłuchania gapiów nic nie dały. Nikt nie widział pojazdu wjeżdżającego do za­ułka ani wyjeżdżającego.

- Świadek słyszał, jak zwalono ciało, i dostrzegł tylne światła wozu. Trzy ustawione pionowo kwadraty po obu stronach pojazdu. Mamy tylko drobne fragmenty. Gdyby świadek nie znajdował się tuż przy drzwiach wyjściowych, kiedy ciało uderzyło w chodnik, nikt nawet by tego nie za­uważył.

- Mieli pecha - powiedział Trueheart.

- Taa, mieli pecha. Niech technicy zajmą się śladami, cokolwiek są warte, raport napiszę w domu. Mamy kolejną twarz do przypięcia na tablicy, Trueheart. - Spojrzała na czarny worek wsuwany do wozu z kostnicy. - Ona też miała pecha.

- Pani porucznik, nie chciałem okazać braku szacunku, wygłaszając tę uwagę o pechu.

- Nie słyszałam braku szacunku. - Wracając do swoje­go pojazdu, Eve uważnym wzrokiem omiatała ulicę, chod­niki, okna, dachy, twarze. - Meredith Newman była mar­twa w chwili, gdy ją dorwali. Wtedy nic nie mogliśmy dla niej zrobić, więc robimy teraz.

- Powinienem był zauważyć szczegóły na miejscu zbrodni, fakt, że ciało zostało dokładnie umyte.

- To prawda, ale następnym razem już tego błędu nie powtórzysz. - Nie śpiesząc się, jechała na południe. - Uczysz się czegoś, pracując z Baxterem?

- Zwraca na wszystko uwagę i jest cierpliwy. Bardzo pani dziękuję, pani porucznik, że dała mi pani szansę pra­cy w wydziale zabójstw i szkolenia się pod kierownictwem Baxtera.

- Jeszcze cię nie zepsuł. - Eve skręciła na wschód, zata­czając koło.

- Mówi, że nad tym pracuje - odparł Trueheart z uśmiechem. - Bardzo panią ceni, pani porucznik. Wiem, że ciągle żartuje, taką ma naturę, ale niezwykle panią sza­nuje.

- W przeciwnym wypadku nie znalazłby się w tym ze­spole. - Eve spojrzała w lusterko wsteczne, potem spraw­dziła lusterka boczne. Znowu skręciła, teraz na południe. - Zresztą gdybym ja nie ceniła Baxtera, też by go tu nie było. - Zahamowała przed sklepem i wyjęła kilka kredytów. - Idź i kup mi pepsi. Sobie też coś weź.

Trueheart przyjął tę prośbę za rzecz oczywistą, z czego Eve wywnioskowała, że Baxter regularnie wysyła go z tego rodzaju zleceniami. Wyskoczył z samochodu i wbiegł do sklepu. Eve siedziała, rozglądając się bacznie i bębniąc palcami po kolbie broni.

Trueheart wrócił z pepsi i napojem wiśniowym dla sie­bie. Poczekała, aż usiądzie i zapnie pasy, po czym znowu zaczęła krążyć po mieście.

- Musimy dokądś jeszcze pojechać, pani porucznik? - zapytał kilka minut później.

- Dlaczego pytasz?

- Znajdujemy się daleko na wschód od pani domu.

- Masz rację. Pij, Trueheart, i nie odwracaj się, ale patrz w lusterka. Widzisz ten czarny van, który jedzie mniej więcej pięć samochodów za nami?

Trueheart wykonał polecenie.

- Widzę.

- Jedzie za nami, odkąd opuściliśmy zaułek. Nie przez cały czas, dogonił nas jakieś cztery przecznice na południe i zachowuje mniej więcej stały odstęp. Dałam im szansę zaatakowania mnie, kiedy wysłałam cię po napoje.

- Pani porucznik!

- Nie zrobili tego, tylko mnie obserwowali. Może pró­bują przechwycić transmisje, może myślą, że doprowadzę ich do miejsca, gdzie jest dziecko. Są ostrożni, niezwykle ostrożni. Mnie osobiście samo obserwowanie zaczyna mę­czyć.

- Wezwę wsparcie.

- Nie! Są za blisko, niewykluczone, że monitorują po­łączenia. Nie wzywaj nikogo, póki ci nie powiem. Dobrze zapiąłeś pasy?

- Tak, pani porucznik.

- Okay. Trzymaj swój napój.

Pojechała na wschód aż do Drugiej, po czym na skrzy­żowaniu przełączyła się na lot i wystartowała gwałtownie pod ostrym kątem.

- Włącz syreny! - rzuciła krótko do Truehearta. - We­zwij wsparcie uliczne i powietrzne. Czarny van z ciemnymi oknami na nowojorskich numerach. Abel - Abel - Delta - 4 - 6 - 1 - 3. Też poszli w górę.

Van poderwał się w górę i niczym kula armatnia po­mknął nad ulicą. Przed przednim oknem Eve eksplodowa­ło białe światło, wstrząsając powietrzem niczym grzmot.

- Cholera jasna, mają broń laserową. Popaprańcy są uzbrojeni i niebezpieczni, ze skrzyżowania Drugiej i Sie­demdziesiątej Ósmej jadą na południe. Na Siedemdziesią­tej Siódmej skręcają na zachód w kierunku parku. Patrz, jak ci dranie się poruszają.

- Jak naćpani. - Trueheart podawał centrali namiary ich wozu głosem spokojnym, choć piskliwym.

Z vana wystrzelił kolejny pocisk, potem pojazd wylądo­wał na ulicy. Z rury wydechowej posypały się iskry, gdy przyśpieszając, włączył się w ruch na Piątej i skierował na południe.

Eve zobaczyła dwa wozy policyjne zbliżające się do vana z zamiarem zagrodzenia mu drogi. Przechodnie rozpierzchli się na wszystkie strony, niektórzy wylecieli w powietrze, gdy zahuczał kolejny wystrzał. Jeden z poli­cyjnych wozów wyskoczył spiralą w górę.

Eve musiała przejść na lot, by uniknąć kolizji z ogar­niętymi paniką ludźmi. Pół przecznicy dalej wróciła na jezdnię i przyśpieszyła, mknąc za tylnymi światłami vana.

Eksplozja sprawiła, że wozem Eve szarpnęło do tyłu; musiała walczyć o utrzymanie nad nim kontroli. Lodowato zimny czerwony płyn wylał się na deskę rozdzielczą.

Nabierała prędkości. Witryny sklepów były barwną pla­mą, gdy pędziła na południe. Światła i animowane billboa­rdy zmieniły się w migoczące iskry.

Nad jej głową huczała reklama informująca o pięćdziesięcioprocentowej zniżce na zimowe płaszcze.

Eve kluczyła i manewrowała w ślad za vanem, który te­raz znowu skręcił na zachód. Słyszała ryk syren własnego wozu i innych.

Później mówiła sobie, że powinna była to przewidzieć.

Prawym pasem wlókł się maksibus. Wystrzał z vana sprawił, że pojazd potoczył się bezwładnie do przodu i wy­padł z ulicy. Eve zdążyła się unieść w powietrze, ale tam­ten uderzył w taksówkę i cisnął nią w górę jak żółtą piłką.

Klnąc głośno, Eve skręciła w prawo i jakimś cudem zmieściła się w luce pomiędzy maksibusem, taksówką i ludźmi na chodniku, którzy stali, oglądając darmowe wi­dowisko z otwartymi ustami.

- Wyłącz standardowe środki bezpieczeństwa! - krzyk­nęła, modląc się w duchu, by komputer odpowiednio szyb­ko zareagował. - Wyłącz żelowe poduszki, cholera! - Sekun­dę później wylądowała z głośnym trzaskiem na chodniku.

WYŁĄCZONE STANDARDOWE ŚRODKI BEZPIECZEŃSTWA RESETUJ.

Eve zaklęła, wrzucając wsteczny bieg. Kiedy wyjechała na Siódmą, zobaczyła wyłącznie chaos. Nigdzie nie było śladu vana.

Rozpięła pasy, wyskoczyła na ulicę i walnęła pięścią w dach wozu.

- Skurczysyn! Powiedz mi, że wsparcie powietrzne go złapało. Że złapał go któryś z wozów policyjnych.

- Niestety nie, pani porucznik.

Eve przyjrzała się przewróconemu maksibusowi, rozbi­tym samochodom, krzyczącym przechodniom. Drań będzie musiał za to zapłacić.

Odwróciła się do Truehearta i na moment serce przestało jej bić. Jego twarz, mundur, włosy pokryte były czerwienią.

Głośno odetchnęła.

- Mówiłam ci, żebyś mocno trzymał ten cholerny napój.

ROZDZIAŁ 20

Kiedy Roarke zapukał we framugę otwartych drzwi salo­niku, Summerset odłożył książkę i wstał. Roarke rzadko zaglądał do jego prywatnych pokojów.

- Nie, siedź. Ja... masz chwilę?

- Naturalnie. - Summerset spojrzał na ekran, upewnia­jąc się, że Nixie leży w łóżku i śpi. - Miałem nalać sobie brandy. Ty też chcesz?

- Tak, proszę.

Uwagę Summerseta zwrócił niepokój na twarzy przyja­ciela.

- Coś się stało?

- Nie. Tak. Nie. - Roarke roześmiał się zdenerwowany. - Wiesz, przez ostatnie dni kręcę się w kółko. Chciałbym ci coś powiedzieć, ale nie wiem, od czego zacząć.

Summerset sztywnym gestem wręczył mu szklankę.

- Zdaję sobie sprawę, że między mną a porucznik Dal­las nie układa się dobrze. Wybuchają konflikty, ale...

- Chryste, to nie ma z tym nic wspólnego. Gdybym przy każdym waszym starciu miał interweniować, już dawno bym nie żył. - Roarke wpatrywał się w brandy. Uznał, że chyba lepiej będzie, jak usiądzie.

Zajął miejsce w fotelu, obracając szklankę w dłoniach. Summerset zrobił to samo. Milczenie się przedłużało.

- No tak. - Roarke'a zirytowało, że musiał odchrząknąć. - Te morderstwa. To dziecko, a właściwie te dzieci zmusiły mnie do myślenia o rzeczach, których wolałbym sobie nie przypominać. Które świadomie od siebie odsu­wałem. Ojciec, moje dzieciństwo i młodość.

- Sam też kilka razy spoglądałem w przeszłość.

- Masz na myśli Marlenę. - Córkę. Młodą, śliczną dziewczynę, która została brutalnie zamordowana. Zgwał­cona, torturowana, wreszcie zabita. - Powiedziałem Nixie, że kiedyś ból zelżeje. Ale nie minie całkowicie, prawda?

- A powinien?

- Nie wiem. Wciąż noszę żałobę po matce, choć nawet jej nie znałem. Wciąż po niej płaczę, a myślałem” że mam to za sobą. Zastanawiam się, jak długo ta dziewczynka bę­dzie płakała po swoich bliskich.

- Jakąś cząstką serca zawsze, ale będzie żyć dalej.

- Straciła więcej, niż ja kiedykolwiek miałem. Sama myśl o tym uczy pokory. Nie wiem, jak... Uratowałeś mi ży­cie - wykrztusił Roarke. - Nie, nic nie mów, dopóki tego z siebie nie wyrzucę. Niewykluczone, że przeżyłbym to bi­cie, po którym mnie znalazłeś. Mogłem je przetrwać fizycz­nie. Ale ty mnie wtedy ocaliłeś i ratowałeś każdego następ­nego dnia. Przyjąłeś mnie do rodziny, opiekowałeś się mną. Dałeś mi dom, choć nie miałeś takiego obowiązku. Nikt mnie nie chciał, a ty... Ty chciałeś. Jestem ci wdzięczny.

- Jeśli miałeś wobec mnie dług, już dawno go spłaciłeś.

- Nigdy nie będę w stanie go spłacić. Mogłem przeżyć tamto bicie i kilka następnych, ale nie byłbym tym, kim jestem teraz. To nie jest dług, który można spłacić. Ty też się tego nie domagasz.

Summerset popijał brandy.

- Po tym, co się stało z Marleną, bez ciebie byłbym zgu­biony. Tego długu także nigdy nie wyrównam.

- Noszę w sobie ciężar - powiedział Roarke cicho. - Od­kąd to się zaczęło, odkąd stanąłem twarzą w twarz z krwią dzieci, których nie znałem. Odsuwałem go, zajmowałem się swoimi sprawami, ale wciąż wracał. Myślałem, że za­wsze będzie mi już towarzyszył. Teraz jednak zmalał. - Do­pił brandy i wstał. - Dobranoc.

- Dobranoc.

Zostawszy sam, Summerset poszedł do sypialni i wyjął z szuflady fotografię zrobioną w innym życiu.

Jaśniejąca radością słodka Marlena, obejmujący ją z zadziornym uśmiechem Roarke. Niektóre dzieci możesz uratować i zatrzymać, pomyślał. A niektórych nie.

Eve wróciła do domu tak późno, że miała zamiar rzucić się w ubraniu na łóżko. Zbliżał się ból głowy, rozpalone palce wbijały się w podstawę jej czaszki. Nie chcąc wzma­gać go irytacją, zaraz po przekroczeniu progu powierzyła Truehearta Summersetowi.

- Zrób coś z jego mundurem - poleciła, wchodząc po schodach. - Połóż go do łóżka. O siódmej rano ma być świe­ży jak stokrotka.

- Pani kurtka.

Zdjęła ją i rzuciła mu przez ramię. Przypuszczalnie Summerset dysponuje jakimś magicznym środkiem, który wywabi wiśniowe plamy ze skóry, pomyślała.

Poszła prosto do sypialni. Przez chwilę stała, rozciera­jąc kark i usiłując złagodzić ból sięgający ramion. Łóżko było puste. Skoro Roarke wciąż pracował, w dodatku dla niej, nie mogła tak po prostu wsunąć się pod kołdrę.

Dostrzegłszy za plecami jakiś ruch, odwróciła się, in­stynktownie chwytając za broń.

- Chryste, dziecko. Co ty wyprawiasz, dlaczego skra­dasz się po ciemku?

- Słyszałam, jak wróciłaś. - Nixie, tym razem w żółtym szlafroczku, utkwiła niewyspane oczy w jej twarzy.

- Nie, jeszcze ich nie złapałam. - Eve patrzyła, jak dziewczynka opuszcza wzrok, i nie wiedziała, czy przekli­nać, czy wzdychać. - Ale wiem, kim są.

Nixie znowu na nią spojrzała. - Kim?

- Ty ich nie znasz, ale ja wiem, kim są. I wiem, dlaczego to zrobili.

- Dlaczego?

- Ponieważ twój ojciec był dobrym człowiekiem, który robił dobre rzeczy. On był dobry, a tamci nie, i dlatego po­stanowili wyrządzić krzywdę twojemu tacie i wszystkim, których kochał.

- Nie rozumiem tego.

Eve pomyślała, że ze splątanymi jasnymi włosami ota­czającymi buzię, na której malowało się zmęczenie i coś jeszcze gorszego, dziewczynka wygląda jak zraniony anioł.

- I nie powinnaś tego rozumieć. Nikt nie powinien ro­zumieć, dlaczego ludzie postanawiają zabijać innych, za­miast prowadzić uczciwe życie. Ale tak jest. Musisz nato­miast pamiętać, że twój ojciec był dobrym człowiekiem, że miałaś dobrą rodzinę. Ludzie, którzy to zrobili, są źli. Po­winnaś wiedzieć, że ich złapię i wsadzę do pieprzonej klat­ki, gdzie spędzą resztę swojego marnego, egoistycznego ży­cia. To musi wystarczyć, bo nic innego nie mamy.

- Czy to będzie szybko?

- Byłoby szybciej, gdybym pracowała, zamiast stać na tym cholernym korytarzu i rozmawiać z tobą.

Dziewczynka uśmiechnęła się nieznacznie.

- Tak naprawdę wcale nie jesteś niemiła. Eve wsunęła kciuki w kieszenie.

- Jestem bardzo niemiła, lepiej o tym nie zapominaj.

- Wcale nie. Baxter mówi, że jesteś twarda i czasami wszyscy się ciebie boją, ale najważniejszą sprawą dla cie­bie jest pomaganie ludziom, nawet jeśli już nie żyją.

- Tak? A skąd on to wie? Wracaj do łóżka.

Nixie ruszyła ku swojej sypialni, po kilku krokach jed­nak przystanęła.

- Kiedy ich złapiesz i wsadzisz do pieprzonej klatki, moja mamusia i tatuś, Coyle, Inga i Linnie będą się dobrze czuli. Tak myślę.

- Więc lepiej zabiorę się do pracy.

Poczekała, aż Nixie zamknęła za sobą drzwi, i dopiero wtedy poszła do gabinetu.

Roarke wciąż siedział przy niezarejestrowanych kom­puterach. Eve mruknęła coś na powitanie, podchodząc do niego i podnosząc do ust kubek z kawą, który stał na kon­soli.

Pierwszy łyk sprawił, że zaczęła kaszleć.

- A niech to. Brandy.

- Gdybyś zapytała, uprzedziłbym cię, że to brandy. Wy­glądasz na znużoną, Eve. Może brandy to dobry pomysł.

Pokręciła głową, programując czarną i mocną kawę, bez dodatków.

- Jak ci idzie?

- On jest bardzo dobry albo kogoś ma. Każda nitka bieg­nie do supła, który prowadzi do następnych kilku nitek. Rozpłaczę to, nie zamierzam się poddać, ale to musi po­trwać. Przyszła mi jednak do głowy pewna myśl. Wiesz, ciekawe, jak by się poczuł, gdyby jego fundusze zostały za­mrożone.

- Nie mam żadnych śladów z miejsca zbrodni, które wiązałyby go z morderstwami. Dysponuję wyłącznie portre­tem pamięciowym sporządzonym dzięki zeznaniom dziwki, który jednak zupełnie go nie przypomina. Wiem, że to on, ale w żadnym razie nie dostanę pozwolenia na zamrożenie jego kont na podstawie wyłącznie moich przeczuć.

- Na tym etapie dokonanie sporej wypłaty z jego kont nie sprawiłoby mi większej trudności.

- Chcesz ukraść mu pieniądze?

- Powiedzmy: przetransferować. Kradzież to takie... no cóż, to odpowiednie słowo, ale myślę, że transfer bardziej przypadłby ci do gustu.

Zastanowiła się nad jego propozycją. Kusząca, jakże kusząca. Z drugiej jednak strony nie byłoby to nawet od­stępstwo od reguł, tylko całkowite ich podeptanie.

- A przy okazji, zatrzymała mnie Nixie. Uważa, że jej rodzina będzie się dobrze czuła, kiedy złapię tych ludzi i wsadzę ich do pieprzonej klatki.

- Rozumiem.

- Pewnie nie powinna przeklinać, mam na nią fatalny wpływ. Daj mi klapsa... - Urwała, widząc na jego twarzy szeroki uśmiech, i sama też wybuchnęła śmiechem. Potar­ła twarz obiema dłońmi. - Przestań. Tak czy owak, tego ro­dzaju rzeczy skłaniają mnie do obejścia przepisów, więcej niż tylko obejścia. Powiedzmy jednak, że to zrobiłeś. Po­wiedzmy, że strasznie go to wkurzyło i popełnił błąd, który całkiem go przede mną odsłonił. Punkt dla nas. Wziąwszy jednak pod uwagę jego profil, może go to tak wkurzyć, że najpierw zarżnie kilku szwajcarskich bankierów albo prawnika na... jak to się nazywa? Na Edenie. Więc się z tym wstrzymajmy.

- Przekonałaś mnie.

- Wiesz, dzisiaj był gówniany dzień. - Rozłożyła się na fotelu i wyciągnęła przed siebie nogi. - Robimy postępy, czuję to, ale generalnie przeważały bzdury. Zakończyłam dzisiejszy dzień solidnym ładunkiem gówna.

- Czy to ma coś wspólnego z krwią na twoich spodniach?

Eve spojrzała na plamy czerwieni.

- To nie jest krew, tylko napój wiśniowy. - Popijając kawę, zaczęła mu opowiadać o ostatnich wydarzeniach. - Więc kiedy ich zobaczyłam, zatrzymałam się przy całodo­bowym sklepie, posłałam Truehearta po napoje i...

- Zaraz. - Roarke uniósł dłoń. - Zauważyłaś, że sprawcy kilku morderstw, którzy wedle wszelkiego prawdopodo­bieństwa chcą załatwić także ciebie, jadą za tobą, i wysła­łaś towarzyszącego ci policjanta po napoje?

Nie skuliła się pod jego wzrokiem, chociaż wyobrażała sobie, że Roarke takim samym wściekłym spojrzeniem ka­rze podwładnego, który zawalił ważną sprawę.

Ale niewiele jej brakowało.

- Chciałam się przekonać, co zrobią.

- Liczyłaś, że cię zaatakują, i usunęłaś Truehearta z drogi.

- Niezupełnie. Blisko, ale...

- Prosiłem cię o jedno, Eve. Prosiłem, żebyś mnie uprze­dziła, kiedy zdecydujesz się użyć siebie jako przynęty.

- To nie było tak, możliwość pojawiła się nieoczekiwa­nie... - Eve umilkła, bo ból głowy przesunął się z podstawy czaszki na skronie. - Teraz jesteś na mnie zły.

- A z czego to wnosisz?

- W takim razie będziesz zły. - Wstała i zaczęła krążyć po pokoju. - Będziesz wściekły, bo nie uzgadniam każdego ruchu z tobą. Nie mogę co chwila się zatrzymywać i my­śleć: „Hmm, czy Roarke zaaprobowałby tę akcję?” albo: „Powinnam chyba skontaktować się z Roarkiem i postąpić według jego zaleceń”.

- Nie traktuj moich niepokojów, jakby były komarami brzęczącymi ci przy uchu. - On także wstał. - Nie waż się ich bagatelizować, Eve, ani tego, co czuję, kiedy czekam tu na ciebie.

- Nie bagatelizuję. - Ale oczywiście było inaczej, sto­sowała automatyczny mechanizm obronny, coś w rodzaju odruchu kolanowego. Nie zdążyła nic dodać, uprzedził ją Roarke:

- Codziennie muszę tłumić własne odruchy, żeby nie ingerować w twoje postępowanie. Nie pozwalać sobie my­śleć w każdej cholernej minucie twojej nieobecności, czy dzisiaj jest ten wieczór, gdy nie wrócisz.

- Nie możesz tak myśleć. Ożeniłeś się z policjantką, zgodziłeś się na to.

- To prawda, zgodziłem się wtedy i godzę teraz.

Zauważyła, że jego oczy nie są już lodowate, ale płonie w nich błękitny ogień. Tylko że to było jeszcze gorsze.

- W takim razie...

- Czy prosiłem cię, żebyś się zmieniła, zrezygnowała z pracy? Czy narzekam, kiedy wzywają cię w środku nocy albo kiedy wracasz do domu, cuchnąc śmiercią?

- Nie. Jesteś w tym lepszy niż ja. Doskonale sobie ra­dzisz.

- Brednie. Obojgu nam jakoś udawało się pogodzić z pracą drugiego przez prawie dwa lata. Ale oczekuję, że dotrzymasz danego mi słowa.

Ból dotarł do oczu, pulsowanie przybrało na sile.

- Jak przypuszczam, ładunek gówna na dzisiaj jeszcze się nie skończył. Masz rację, złamałam słowo. Nie zrobi­łam tego celowo, tak wyszło. Popełniłam błąd, pozwoli­łam, żeby ta sprawa nade mną zapanowała. Nixie, ciało w zaułku, martwi gliniarze, dzieci zamordowane w łóż­kach. Pozwoliłam, żeby to mną zawładnęło. - Przycisnęła dłonie do skroni w rozpaczliwej próbie zmniejszenia na­pięcia. - Warto było zaryzykować, jestem o tym przeko­nana, ale wyszło fatalnie. Nie jesteś pierwszy, który mi robi z tego powodu wyrzuty. Whitney już pasy ze mnie darł.

Roarke bez słowa wszedł za konsolę. Nacisnął klawisz, wyjął z szuflady fiolkę i wysypał z niej na dłoń dwie nie­bieskie pigułki, potem wyjął z lodówki butelkę wody.

- Weź tabletki. Nie dyskutuj - warknął, gdy Eve otwo­rzyła usta. - Na odległość widzę, że głowa ci pęka.

- To już nie jest ból głowy. Mam wrażenie, jakby wyci­skano mi mózg przez uszy. - Opadła na krzesło i wrzuciła tabletki do ust. - Spieprzyłam sprawę. Cholernie spieprzy­łam. Gliniarze i cywile w szpitalu, własność prywatna i miejska rozwalona w proch. Podejrzani o popełnienie morderstw wciąż na wolności. A wszystko dlatego, że pod­jęłam złą decyzję.

- Przypuszczam, że z tego powodu nazywają cię porucz­nikiem, a nie Bogiem. Usiądź wygodnie i odpręż się.

- Nie traktuj mnie jak dziecko. Nie zasłużyłam na to i wcale tego nie chcę. Byli za blisko. Nasuwał się wniosek, że trzymają się tak blisko, bo próbują monitorować nasze transmisje. Mój wóz ma ekrany, ale oni też dysponują od­powiednimi zabawkami, więc uznałam, że pokazali mi się z jakiegoś powodu. Jeśli chcieli mnie śledzić albo namie­rzyć, musieli być blisko. Nie chciałam ryzykować, wzywa­jąc wsparcie.

- To wydaje się rozsądne. Logiczne.

- O tak, wydaje się. Wezwę wsparcie, oni złapią sygnał i zaatakują. Więc zaparkowałam i posłałam Truehearta po napoje, żeby to wyglądało naturalnie. Chciałam zobaczyć, co zrobią. Przejechali, zrobili koło i znowu byli za mną. Wtedy postanowiłam, że zmienię kolejność. Ustawię się za nimi i wezwę wsparcie. Pojadę za nimi tak długo, aż bę­dziemy mogli wziąć ich w dwa ognie. Tylko że, Chryste, van ruszył. Nie mam pojęcia, jak go podrasowali, ale wystarto­wał błyskawicznie. Potem zaczęły się strzały z broni lasero­wej i Bóg wie co jeszcze. Rozwalili kilka wozów policyj­nych, kilka cywilnych pojazdów i maksibus. A ja straciłam ich z oczu.

- Wszystko to zrobiłaś sama?

- Ja wydałam rozkaz. Niewłaściwy rozkaz. Udało mi się tylko ustalić markę i numery rejestracyjne vana. Okazało się, że numery faktycznie należą do czarnego auta tej marki. Są sprytni, przywłaszczyli sobie rejestrację iden­tycznego samochodu. Właściciel legalnego vana, stojącego na parkingu firmy, jest licencjonowanym mechanikiem. Ma solidne alibi, był w domu i z żoną oglądał telewizję. - Napiła się wody. - W rezultacie mamy obrażenia, zniszczo­ne mienie, możliwe, nie, do diabła, bardzo prawdopodobne cywilne pozwy przeciwko policji, a podejrzani wiedzą, że znam markę ich wozu.

- Whitney cię nie oszczędził.

- Jakbyś przy tym był.

- Wątpię, czy w tych okolicznościach sam postąpiłby inaczej.

- Może nie. Prawdopodobnie nie. Ale to nie zmienia faktu, że wydałam zły rozkaz. Burmistrz nie zostawi suchej nitki na szefie, szef odgryzie się na komendancie, a ten na mnie. W tym szczególnym łańcuchu pokarmowym jestem ostatnia. Media będą miały żer.

- Czyli dostałaś kopniaka. Parę kopniaków od czasu do czasu ćwiczy charakter.

- Akurat, cholera. Tylko dupa cię po nich boli. - Eve głośno westchnęła. - Mam informacje o zakupach vana tej marki. Popularny. Koloru nie określiłam, uznałam, że prze­malowanie to żaden problem. Nie spodziewam się, że coś tu wyskoczy. Na ich miejscu kupiłabym wóz albo ukradła z jakiegoś parkingu poza granicami Nowego Jorku. To nie pozostawiłoby śladu w dokumentach, nie byłoby rachunku w warsztacie.

- Jesteś zniechęcona. - Nie znosił, gdy wpadała w taki nastrój. - Nie powinnaś się poddawać.

- Nie, tylko dzisiaj czuję się cokolwiek podłamana. Przepraszam, jestem żałosna.

- Wyśpij się porządnie, a rano zacznij od nowa.

- Ty nie idziesz spać.

- Wręcz przeciwnie. - Wydał komendy zapisania, zako­dowania i zamknięcia systemu.

- Masz jutro swoją pracę.

- Zmieniłem rozkład dnia. - Wyprowadził ją z gabinetu i zamknął drzwi. - Rozmawiałem z Richardem i Beth. Jutro przyjadą spotkać się z Nixie.

- Jutro? Prosiłam o szybkie załatwienie tej sprawy, ale nie spodziewałam się, że nastąpi to natychmiast.

- Oni zastanawiali się nad wzięciem drugiego dziecka. Złożyli już podanie. Richard mówi, że tym razem Beth ma nadzieję na dziewczynkę. Oboje uznali to za znak. - Pro­wadząc Eve do łóżka, Roarke położył dłonie na jej karku i zaczął go masować, czyniąc cuda swymi magicznymi pal­cami. - Los często bywa kapryśny i okrutny, prawda? A równocześnie są chwile, gdy widzisz w tym sens. Gdyby ich córka nie została zamordowana, nigdy nie przyszłoby im do głowy adoptować dziecko. Gdyby mojego przyjacie­la nie spotkało to samo, nigdy nie poznałbym tego chłopca, nigdy bym im nie zasugerował, żeby dali mu dom.

- Gdyby Grant Swisher nie pomógł Dian Kirkendall, on i jego rodzina wciąż by żyli.

- Okrutne, zgadzam się. Mimo to Nixie będzie miała szansę na dom u Richarda i Beth. Dorastając, będzie wie­działa, że są na świecie ludzie, którzy próbują zrównowa­żyć szale losu.

- Nie mówisz, że gdyby Sharon DeBlass nie została za­mordowana, my nigdy byśmy się spotkali.

- Bo uważam, że jednak byśmy się spotkali, w innym czasie, innym miejscu. Każdy krok zbliżał mnie do ciebie. - Odwrócił ją ku sobie i ucałował w czoło. - Nawet te, któ­re robiłem na najmroczniejszej z dróg.

- Sprowadziła nas tu śmierć.

- Nie. Przemawia przez ciebie zniechęcenie. Sprowa­dziła nas tutaj miłość. - Odpiął jej pas z bronią. - Chodź, zasypiasz na stojąco. Do łóżka, natychmiast.

Eve rozebrała się i wsunęła pod pościel. Kiedy otoczyły ją jego ramiona, zamknęła oczy.

- Znalazłabym cię nawet na najmroczniejszej z dróg - mruknęła.

Koszmar ukradkiem wkroczył w jej umysł. Zobaczyła siebie, małe zakrwawione dziecko upchnięte w oślepiająco białym pokoju z innymi małymi zakrwawionymi dziećmi. Powietrze pełne było przerażenia i rozpaczy, bólu i znużenia.

Nikt nic nie mówił, nikt nie płakał. Dzieci stały oparte o siebie posiniaczonymi ramionami. Czekały na swój los.

Jedno po drugim wyprowadzali dorośli o kamiennych twarzach i martwych oczach. Szły bez protestu, bez jęku, tak jak chore psy idą z tymi, którzy mają zakończyć ich cierpienie.

Widziała to i czekała na swoją kolej.

Ale po nią nikt nie przyszedł. Stała samotnie w białym pokoju; twarz i ręce miała pokryte krwią, która niemal melodyjnie kapała na podłogę.

Nie była zaskoczona, gdy wszedł. Zawsze wracał - czło­wiek, którego zabiła. Który ją złamał, zgwałcił i pobił, zmienił w pojękujące zwierzątko.

Uśmiechnął się i poczuła od niego zapach whisky i cu­kierków.

Chcą ładne dzieci, powiedział. Dobre dzieci, słodkie dzieci. Takie jak ty zostawiają mnie. Nikt nigdy cię nie chciał. Zastanawiasz się, dokąd one stąd idą?

Nie chciała wiedzieć. Po jej policzkach spływały łzy, mieszając się z krwią. Milczała jak zaklęta. Jeśli będzie ci­cho, bardzo cicho, może on odejdzie i pojawi się ktoś inny. Ktokolwiek.

Zabierają je do dziury, przecież ci mówiłem. Przecież ostrzegałem, że jeśli będziesz źle się zachowywała, wrzucą cię do dziury z pająkami i wężami. Mówią: och, pomogę ci, mała dziewczynko, ale naprawdę zjadają cię żywcem, kawałek po kawałku. Tylko że ciebie nie chcą. Jesteś dla nich za chuda, za bardzo koścista. Myślisz, Że nie wiedzą, co zrobiłaś?

Podszedł bliżej i teraz czuła coś jeszcze. Odór zgnilizny. Próbowała wstrzymywać oddech, ale zaczynało brakować jej powietrza.

Zabójczym. Morderczyni. Zostawili cię dla mnie.

Kiedy upadł na nią, krzyknęła.

- Nie, Eve, nie. Cichutko.

Łapiąc oddech, kurczowo objęła męża.

- Przytul się, po prostu się przytul. Trzymam cię. - Ro­arke przycisnął policzek do jej twarzy. - Spokojnie, nie puszczę cię.

- Zostawili mnie samą i on po mnie przyszedł.

- Nie jesteś sama. Nie zostawię cię samej.

- Nie chcieli mnie. Nikt nigdy mnie nie chciał, tylko on.

- Ja cię chcę. - Gładził ją po włosach i plecach wstrzą­sanych dreszczami. - Chciałem od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem.

- Tam było tyle innych dzieci. - Puściła go, pozwalając, by ją położył i przytulił. - A potem byłam sama i wiedzia­łam, że on przyjdzie. Dlaczego nie zostawi mnie w spo­koju?

- Dzisiaj już nie wróci. - Roarke wziął jej dłoń i przycis­nął sobie do serca, by czuła jego bicie. - Nie wróci, ponie­waż jesteśmy tu we dwoje, a to tchórz.

- We dwoje - powtórzyła. Zasnęła z dłonią na sercu Ro­arke'a.

Kiedy się obudziła, był już ubrany. Przeglądał relacje giełdowe na ekranie, popijając kawę. Odwrócił się, gdy Eve wstała.

- Jak się czujesz?

- Tak sobie - odpowiedziała. - Chyba dojdę do trzech czwartych siebie po prysznicu.

Ruszyła w stronę łazienki, ale po kilku krokach zmieni­ła zdanie i podeszła do męża. Pochyliła się i pocałowała go w czoło, tym prostym gestem okazując mu uczucie. Roarke zareagował wzruszeniem i zdziwieniem.

- Jesteś ze mną nawet wtedy, gdy cię przy mnie nie ma. Dziękuję.

- Proszę bardzo.

Poszła do łazienki, spoglądając na niego przez ramię.

- Czasami twoja obecność bywa irytująca, choć na ogólnie.

Mógł przestać się martwić. Ze śmiechem wrócił do wia­domości finansowych i kawy.

Tuż przed siódmą Eve otworzyła drzwi gabinetu i zoba­czyła, że za jej biurkiem siedzi Baxter, z rozkoszą pochła­niając solidne śniadanie.

- Detektywie Baxter, jakimś cudem twój tyłek znalazł się na moim krześle. Wstawaj, żebym mogła porządnie go skopać.

- Wykonam rozkaz, jak skończę jeść. To prawdziwe jaj­ka z prawdziwą szynką. - Głową wskazał ścienny ekran, gdzie wyświetlały się zaktualizowane raporty. - Niewiele spałaś, co, Dallas? Cholernie ciężka noc. Podobno zabrałaś mojego chłopaka na niezłą przejażdżkę.

- Twój chłopak się skarżył?

- Hej, Trueheart nie jest mięczakiem.

To, że momentalnie stanął w obronie partnera, zgasiło jej gniew.

- Ach, jasne. Musiałam pomylić go z tobą.

- To był lot, co?

- Taa, świetna zabawa, dopóki się nie skończyła. - Po­nieważ Baxter z uprzejmości lub łakomstwa zaprogramo­wał cały dzbanek kawy, nalała sobie filiżankę. - Whitney dał mi popalić.

- Od dawna nie był w terenie. Musiałaś podjąć decy­zję, więc to zrobiłaś.

Eve wzruszyła ramionami.

- Może zrobiłby to samo, a może wie, że w tych samych okolicznościach znowu postąpiłabym tak samo. Ale choler­nie skrewiłam i słusznie mi się za to dostało. Truehearta nikt nie będzie obwiniał.

- Poradziłby sobie, gdyby musiał. Doceniam, że dopil­nowałaś, żeby nie musiał. Jaką karę dostałaś?

- Złożenie ustnego i pisemnego raportu przed wydzia­łem wewnętrznym. Kurde. Niewykluczone, że dostanę naganę do akt. Jestem w stanie uzasadnić swoje działania, ale im to się nie spodoba, zwłaszcza kiedy zaczną wpływać pozwy cywilne.

- Zapuszkujesz tę trójkę terrorystów odpowiedzial­nych za śmierć dwunastu osób, włączając w to gliny, i ha­łas ucichnie.

- Taa. Ale jeśli szybko ich nie dopadnę, hałas będzie się wzmagał. Dam sobie radę, ja też nie jestem mięcza­kiem. Chcę dopaść tych pieprzonych drani, Baxter.

Odwróciła się ku drzwiom, bo przyszli pozostali człon­kowie zespołu.

- Jeśli chcecie coś zjeść, zróbcie to szybko - poleciła. - Mamy sporo roboty i mało czasu.

Odprawy i raporty, policyjne pogawędki i kawa. Gwar ucichł, jak nożem uciął, kiedy do pokoju wszedł Don Web­ster z wydziału wewnętrznego.

- Dzień dobry, chłopcy i dziewczęta. Dallas, powinnaś była sprzedawać bilety na wczorajszy pokaz.

- Myślałem, że ta odprawa jest przeznaczona wyłącznie dla prawdziwych gliniarzy.

Słysząc komentarz Baxtera, Eve ostrzegawczo pokręci­ła głową. Spodziewała się, że wewnętrzny zacznie węszyć, a do Webstera miała dwuznaczny stosunek. Ufała mu jak nikomu innemu w wydziale, ale łączyła ich trudna osobi­sta przeszłość i do szczęścia brakowało jej akurat tego, że­by jej były kochanek i Roarke znowu się wzięli za łby.

- Pewne informacje w tej sprawie są przeznaczone tyl­ko dla nas - zaczęła.

- Wieża - powiedział Webster, mając na myśli gabinet szefa policji Tibble'a - uznała, że muszę je poznać. Sporo ci się nazbierało, ranni cywile i policjanci, zniszczenie mie­nia. Masz też martwych obywateli i gliniarzy. - Odczekał chwilę, przyjrzał się zgromadzonym w sali. - Przesłuchu­jesz prowadzących śledztwa w innych sprawach, z których jedna została zamknięta. Wydział musi poznać szczegóły.

Powiem to od razu, w obecności was wszystkich i poza pro­tokołem: nie jestem tu po to, żeby wyrywać komuś jaja, bo zrobił coś, co było niezbędne do złapania drani, którzy za­bili Knighta i Prestona. Pociągnąłem za pewne sznurki, że­by mnie do was przydzielili. Pracowałem w wydziale za­bójstw. Pracowałem z tobą - zwrócił się do Eve. - Możesz mieć mnie albo kogoś, kto z tobą nie pracował.

- Diabła, którego znamy.

- Właśnie.

- Znajdź sobie miejsce. Masz dużo do nadrobienia. - Prowadziła odprawę, ostrożnie przekazując informacje, które zebrał Roarke. - Jesteśmy przekonani, że Kirkendall, Clinton i Isenberry jako wolni strzelcy wykonywali mokrą robotę dla różnych tajnych agencji. Mamy powody przypuszczać, że byli związani z grupą terrorystyczną o na­zwie Kasandra.

- Jak dotarliście do tych informacji? - zapytał Webster. Eve zawahała się, ale uprzedził ją Feeney.

- Znaleźliśmy je w dostarczonych nam aktach wojsko­wych - powiedział gładko. - Wydział elektroniczny zna się na swojej robocie, a nasz zespół wie, jak połączyć dane.

- Dzięki związkom z Kasandra - ciągnęła Eve - mieli dostęp do broni, elektroniki i funduszy. Filozofia grupy, jej wizja świata są zbieżne z przekonaniami Kirkendalla. Członkowie jego rodziny musieli stosować się do rozkazów i zaleceń, w przeciwnym razie odpowiednio ich dyscypli­nował. Z zeznań Roxanne Turnbill złożonych przed detek­tywami Peabody i McNabem wiemy, że Kirkendall po znik­nięciu żony porwał i torturował szwagierkę. Przedział czasowy wskazuje, że została przewieziona do lokalu gdzieś w mieście lub blisko miasta. W zeszłym roku Kasandra miała bazę na terenie Nowego Jorku.

- Obecne morderstwa nie wyglądają na część akcji ter­rorystycznej - wtrącił Webster.

- Nie, mają charakter osobisty. Jeśli mi się narazisz, nie tylko ci dokuczę, ale zabiję ciebie i całą twoją rodzinę. Tu nie chodzi o zemstę, to kwestia dumy. Kto zranił jego dumę?

- Wszyscy, których zabił, mieli w tym swój udział - za­uważyła Peabody.

- Nie, nie wszyscy.

- No tak, ta mała. - McNab spojrzał na drzwi, jakby Ni­xie mogła podsłuchiwać z drugiej strony.

- Właśnie. Chce ją zabić, ponieważ dopóki tego nie zro­bi, jego misja nie zostanie ukończona. Ja mówię o jego żonie. Ośmieliła się mu sprzeciwić, nie tylko odeszła od niego, zabierając dzieci, ale upokorzyła go w sądzie. I wy­grała. Udało jej się od niego uwolnić.

- I nie potrafi jej znaleźć. Ale my też nie. - Peabody rozłożyła ręce.

Eve pomyślała o Roarke'u. Potrafiłby, gdyby miał na to czas. Nie zamierzała jednak narażać kolejnej rodziny.

- Za to możemy kazać mu myśleć, że ją mamy. Upozorowa­nie tego nie zajmie dużo czasu. Znajdziemy policjantkę podob­ną z figury do żony Kirkendalla. Możemy trochę ją upodobnić, aczkolwiek nie musi wyglądać identycznie. Sam miał operację twarzy, więc bez problemu zaakceptuje to, że ona też się pod­dała zabiegowi. Będziemy musieli rozpuścić wieść w taki spo­sób, żeby nic nie zaczął podejrzewać. A ponieważ do tej pory zachowywaliśmy ostrożność, powinno nam się udać.

- Potrzebujemy miejsca. - Feeney z namysłem ściągnął usta. - Jakiegoś zabezpieczonego lokum, żeby Kirkendall uwierzył, że ją tam trzymamy. Zwabimy go, otoczymy, za­mkniemy. Wziąwszy pod uwagę jego sprzęt i umiejętności, masz do wykonania piekielną sztuczkę, Dallas.

- Wymyślimy coś. Macie w ciągu trzydziestu sześciu go­dzin przygotować plan, kolejnych dwanaście przeznaczy­my na symulację. Kiedy zastawimy pułapkę, ma się zatrzas­nąć od razu na ich szyjach. Feeney, razem z McNabem zajmijcie laboratorium komputerowe.

- Tak jest.

- Pozostałych proszę o wyjście, chcę zamienić parę słów z porucznikiem Websterem.

Poczekała, aż pokój opustoszeje.

- Ponoszę całą odpowiedzialność za to śledztwo i wy­padki ostatniej nocy. Jeśli szef, wydział albo sam Bóg chce złożyć skargę, powinien złożyć ją na mnie.

- Zauważyłem. Powiedziałem już, że nie jestem tu po to, żeby komuś urywać jaja, i mówiłem poważnie. Przejrzałem ak­ta sprawy Duberry. Nie mówię, że śledztwo przeprowadzono niechlujnie, choć z całą pewnością ograniczono jego zasięg. W przypadku Brenegan rzeczywiście wyglądało to na napad, którego sprawca został sprawiedliwie osadzony. Z drugiej stro­ny, zebrane przez was informacje nasuwają wątpliwości.

- Policjanci prowadzący te sprawy poskarżyli się wy­działowi?

- Policjanci nie skarżą się wydziałowi - odparował z grymasem Webster. - Unikają nas jak syfa. Ale my o wszystkim wiemy. Faktem jest, że gdyby prowadzący śledztwo w sprawie Duberry głębiej pogrzebał, dokopałby się związku z Mossem i Brenegan, i już w zeszłym roku roz­poczęlibyśmy pogoń za Kirkendallem.

- Odkrycie związku pomiędzy uduszeniem a bombą podłożoną pod samochód nie jest takie łatwe.

- Tobie się udało.

- Miałam więcej informacji. Jeśli szukasz u mnie argu­mentów przeciwko innemu policjantowi, to od razu mó­wię, że ci nie pomogę.

- To sprawa jego przełożonego, nie wydziału wewnętrz­nego. Jeśli chodzi o media, które zaczną... już zaczęły jazgotać o wypadkach zeszłej nocy, wszystko zależy od cie­bie. Odpowiednio to przedstawisz, a przecież masz rewela­cyjne kontakty w mediach i odwrócisz sprawę na swoją ko­rzyść. Heroiczna policjantka ryzykuje życie, by ochronić miasto przed zabójcami dzieci.

- Pieprz się.

- Nie myśl, że Tibbie tak tego nie przedstawi. Nie tylko twój tyłek będzie zagrożony, jeśli czegoś nie zrobisz. Od­wróć ten wypadek na swoją korzyść, pokaż w mediach sek­sowną twarz z płomiennymi oczami. Zrzuć to z siebie, że­byś mogła wrócić do pracy.

- Wróciłam do pracy. - Zastanowiła się jednak nad je­go słowami. - Takie wystąpienie zmniejszyłoby presję na resztę zespołu i całe śledztwo?

- Na pewno by nie zaszkodziło. Nie zaszkodziłoby też, gdybyś powiedziała swoim ludziom, żeby mnie włączyli. Byłem dobrym gliniarzem od morderstw.

- Taa, i szkoda, że się tego nie trzymałeś.

- Ty tak uważasz. Mogę pomóc i dlatego tu jestem. Nie po to, żeby cię przygwoździć, nie myśl też, że wciąż płonie we mnie ogień. Może tylko od czasu do czasu strzela iskierka - dodał ze swobodnym uśmiechem.

- Przestań.

W otwartych drzwiach pomiędzy gabinetami stanął Ro­arke. Chociaż opierał się o framugę, wyglądał równie łagodnie jak wilk, który hipnotyzuje wzrokiem ofiarę.

- Webster - powiedział lodowatym tonem.

Eve mignął przed oczyma obraz tych dwóch, wymie­niających śmiertelne ciosy w jej gabinecie. Poczuła, jak gardło zaciska jej się ze strachu, i stanęła pomię­dzy nimi.

- Porucznik Webster jest tutaj z rozkazu nadkomisarza Tibble'a jako przedstawiciel wydziału wewnętrznego, po to, żeby...

- Chryste, Dallas, mogę mówić sam za siebie. - Webster podniósł obie dłonie. - Nawet jej nie tknąłem, nie miałem takiego zamiaru.

- To dobrze. Eve prowadzi trudne śledztwo, z czego bez wątpienia doskonale zdajesz sobie sprawę. Nie potrzebu­je, żebyśmy jeszcze komplikowali sprawy.

- Nie jestem tu po to, żeby komplikować życie tobie lub jej.

- Ja tu jestem - powiedziała Eve ostro. - Przestańcie rozmawiać tak, jakby mnie tu nie było.

- Po prostu oczyszczam atmosferę, pani porucznik. - Roarke kiwnął głową do obojga. - Teraz możecie wracać do pracy.

- Chwileczkę - mruknęła Eve, wchodząc za Roarkiem do jego gabinetu i zamykając za sobą stanowczym ruchem drzwi. - Posłuchaj...

Uciszył ją pocałunkiem, po czym się cofnął.

- Chciałem go nakręcić, tak samo jak ciebie. To z mojej strony małostkowość, ale odniosłem sukces. Wiem dobrze, że nie będzie próbował się zalecać do ciebie, a gdyby jed­nak stracił rozum i spróbował, dałabyś mu popalić. Chyba że ja pierwszy bym go dopadł, a mam szczerą nadzieję, że tak by się stało. Po prawdzie, tak jak ci wcześniej mówi­łem, lubię go.

- Lubisz go.

- Tak. Ma doskonały gust, jeśli chodzi o kobiety, i nie­zły lewy prosty.

- Wspaniale. Cudownie. - Eve pokręciła głową. Wydaje ci się, że wiesz, co kręci mężczyzn, pomyślała, ale się my­lisz. - Wracam do pracy.

ROZDZIAŁ 21

Eve ze zmarszczonym czołem rozglądała się po kompute­rowym studiu Roarke'a. Kilka urządzeń pracowało, na kil­ku ekranach przewijały się słowa, kody, dziwne symbole, które równie dobrze mogły być hieroglifami. Skomputeryzowane głosy wygłaszały niezrozumiałe twierdzenia, zada­wały pytania, komentowały.

Wymięty Feeney i McNab w jaskrawym stroju przesu­wali się na fotelach na kółkach, cudem unikając zderzenia ze stacjami i sobą wzajemnie, jak dzieci grające w dziwną grę.

Wejście do tego pokoju było niczym wkroczenie do równoległego wszechświata.

- Hej. - Feeney wyciągnął ku niej palec, po czym za­czął stukać w ikony. - Coś mam.

- Okay, zakładam, że to nie jest Maximum Force 2200.

- Hej. - McNab spojrzał na ekran. - Grałaś w MF?

- Nie. - No, może kilka razy zagrała, ale wyłącznie po to, żeby przetestować własne umiejętności komputerowe. - Co jest?

- Mamy tu diagnozę systemu bezpieczeństwa Swishera. Sprawdziliśmy wszelkie standardy, rozebraliśmy go na części. A przy okazji, to niezły system.

- Już wiemy, że został zdalnie ominięty. Pokonali wszel­kie zabezpieczenia.

- Tak, tak, ale nie wiemy, jak to zrobili, nie wiemy, co wykorzystali. Teraz się tym zajmujemy. Pracujemy na sys­temie, kod za kodem, sygnał po sygnale. Może uda nam się odtworzyć urządzenie, które je zablokowało.

- Skądś musieli je wziąć. - Eve pokiwała głową. - Na­wet jeśli je skonfigurowali, ulepszyli, musieli skądś to pod­stawowe urządzenie wziąć.

- Tak jest. A tutaj sprawdzamy system bezpieczeństwa parkingu, na którym zamordowano Jaynene Brenegan, oraz system bezpieczeństwa w mieszkaniu Karin Duberry. Uderzające podobieństwa. To musiało być to samo urzą­dzenie albo identycznie skonfigurowane. Kiedy złapiesz sprawców, to pomoże ich oskarżyć.

- Macie czas na jeszcze jedno zadanie?

- Strzelaj.

- Musicie zmienić mój komunikator. Drobny błąd, na który nie zwróciłabym uwagi, nie będąc specjalistką od elektroniki. Chodzi o to, żeby komuś, kto próbuje namie­rzyć moje transmisje, to się udało.

- Chcesz spowodować przeciek informacji?

- Kiedy przygotujemy pułapkę i wybierzemy lokaliza­cję, chcę, żeby byli w stanie monitorować moje połączenia. Może to trochę naciągane, ale muszą poznać szczegóły. Zróbcie tak, żeby sprawiało to wrażenie, że komunikator zaczyna szwankować, ochrona słabnie. To się zdarza, no nie?

- Taa, ale w systemie są ostrzeżenia.

- To nie byłby pierwszy raz, kiedy policyjny sprzęt się psuje. Powinniście zobaczyć mój przeklęty komputer.

- Wciąż masz z nim kłopoty? - zapytał McNab.

- O tyle, o ile. Nie dostałam żadnego zagranicznego pornosa, kiedy prosiłam o plik. W każdym razie ostatnio.

- Daj mi to. - Feeney wyciągnął rękę. - Pobawimy się. Zrobiłaś kopie?

- Tak. - Eve wyjęła z kieszeni komunikator i kopię. - Możecie tak zrobić, żeby sygnał przychodzący wciąż był ochraniany? Żeby przejęli tylko urywki moich transmisji?

- Zapewnimy ci ochronę.

Pokoi w domu starczyłoby dla batalionu wojska. Ryzy­kownym posunięciem było przydzielenie Websterowi tego samego lokum co Baxterowi, ale Eve nie chciała, żeby czło­wiek z WW. wałęsał się po jej gabinecie. Webster chce obserwować, pomyślała, więc może obserwować Baxtera i McNaba. Nim poszła po Peabody, wsunęła się do sypialni, by na osobności zadzwonić.

- Co powiesz na kolejny rewanż? - zapytała, gdy na ekranie pojawiła się zaciekawiona Nadine. - Wygląda na to, że muszę przedstawić publicznie swoje zdanie. Ten wypadek wczoraj w nocy...

- Pokaz powietrzny w śródmieściu? - Nadine roześmia­ła się kpiąco. - Mamy rewelacyjny materiał, kupiony od turysty z Tokio. Rano nadaliśmy go już dwa razy.

- Super.

- Dostało ci się za to? Nigdy nie widziałam, żeby takie rzeczy cię martwiły.

- Napuścili na mnie W.W. co może mi przeszkodzić w śledztwie. Był ze mną Trueheart, a gówno cieknie, nawet jak zamkniesz śluzę. Poradzono mi, żebym przedstawiła sprawę jako akcję odważnego gliniarza ścigającego mor­dercę dzieci. Ryzykującego zdrowie i życie, by złapać za­bójcę policjantów i chronić świat.

- Chryste, to cię zabije. - Nadine przekrzywiła głowę. - Ale przecież właśnie to robiłaś, no nie?

- Rzecz w tym, że tego rodzaju akcje nie stawiają wy­działu w dobrym świetle.

- A wydział złoży kogoś w ofierze, jeśli uzna, że to ko­nieczne.

- I tym kimś będzie Trueheart, Nadine. Mnie dadzą klapsa, może zostanie brzydki ślad w moich aktach, ale jeśli trzeba będzie kogoś ugotować, wybiorą jego. Łatwiej się go pozbyć. A ja postawiłam go na pierwszej linii.

- Więc prosisz mnie o lukrowaną historyjkę, żeby ura­tować śliczny tyłek naszego pieszczoszka i odebrać impet płynącemu gównu.

- O to mniej więcej chodzi. W zamian...

- Nie mów mi. - Nadine usiadła wygodnie, uniosła obie dłonie. - Bo mnie zabija konieczność odrzucenia twojej oferty.

- Posłuchaj, Nadine, w gruncie rzeczy wcale nie odbieg­niesz zbyt daleko od prawdy.

- Najwyraźniej nie oglądałaś mojej trafnej i wnikliwej relacji porannej. Ja już tę sprawę zinterpretowałam. Opa­nowana i odważna porucznik Dallas oraz młody, oddany służbie funkcjonariusz Trueheart ryzykowali życie, ściga­jąc okrutnych morderców dzieci i policjantów. Mordercy użyli broni, nawet jednej myśli nie poświęcając bezpie­czeństwu innych, niewinnych uczestników ruchu drogowe­go, kobiet, mężczyzn i dzieci, którzy mieszkają w Nowym Jorku lub odwiedzają nasze wspaniałe miasto. I tak dalej.

- Okay. Mam wobec ciebie następny dług.

- Rachunek wyrównany. To wyszło dobrze, na nagraniu widać, jak strzelają z vana. Większość konkurencyjnych stacji pokazuje wypadek podobnie, choć pojawiają się aluzje do terroryzmu miejskiego i pytania, dlaczego nie je­steśmy bezpieczni na naszych ulicach i we własnych do­mach.

- Bardzo dobre pytanie. Może dlatego, że część społe­czeństwa jest do dupy?

- Mogę cię zacytować? Albo lepiej, powtórz to, a ja cię nagram.

Eve zastanowiła się przez chwilę.

- A może powiesz tak: „Porucznik Dallas oznajmiła, że każdy członek nowojorskiej policji będzie dokładał wszel­kich starań, by zidentyfikować i aresztować ludzi odpowiedzialnych za śmierć policjantów, za śmierć Granta, Keelie i Coyle'a Swisherów, Ingi Snood oraz Linnie Dyson. Służy­my im, służymy Nowemu Jorkowi. Służymy Nixie Swisher, ponieważ fakt, że uszła z życiem z brutalnej zbrodni popeł­nionej w jej domu, nie wystarczy. Nixie zasługuje na spra­wiedliwość i my jej to zapewnimy”.

- Dobrze, mam. A jeśli chodzi o dług wdzięczności za rozszarpanie tych drani w mediach? I tak bym to zrobiła, dla Knighta i Prestona. Pogrzeby obu są jutro.

- W takim razie się zobaczymy. - Eve się zawahała. - Anonimowe źródło z centrali policji potwierdziło, że po­rwanie i morderstwo Meredith Newman zostało powiąza­ne z niedawnym włamaniem do domu i zamordowaniem pięciu osób, w tym dwojga dzieci, na Upper West Side. Me­redith Newman, pracownica wydziału opieki nad dziećmi, została porwana - resztę dośpiewaj sobie sama.

- Mogę powiedzieć, że ta kobieta miała się zająć spra­wą jedynej ocalałej osoby, dziewięcioletniej Nixie Swi­sher?

- Tak, wyraźnie to zaznacz. Dodaj też, że powstałe przed śmiercią oparzenia na ciele Meredith Newman wskazują, iż była torturowana, zanim poderżnięto jej gar­dło w taki sam sposób jak członkom rodziny Swisherów. Zwłoki zostały znalezione w zaułku...

- Wszystko to mamy.

- Powiedz to jeszcze raz. Powtórz, że jej nagie ciało, ze śladami po wstrząsach elektrycznych, z poderżniętym gar­dłem, zostało odkryte w zaułku. Świadek widział czarnego vana FourStar z podrobioną tablicą rejestracyjną AAD - - 4631 wyjeżdżającego z zaułka tuż po tym, jak odkryto zwłoki. Prowadząca śledztwo porucznik Dallas oraz podle­gający jej funkcjonariusz Trueheart natknęli się na odpo­wiadający temu opisowi pojazd, kiedy opuszczali miejsce zbrodni.

- Ruszyli więc w pościg - dokończyła Nadine. - Co prowadzi nas z powrotem do pokazu lotniczego. Dobre, solid­ne. Dzięki. Macie świadków?

Jednego, pomyślała Eve, który w dodatku widział wy­łącznie tylne światła. Ale kto by się przejmował dokładno­ścią.

- Porucznik Dallas nie potwierdza ani nie zaprzecza.

- Oficjalna rozmowa w cztery oczy słodko by to zakoń­czyła.

- Ograniczam słodycze. Do zobaczenia później. Układając plany, Eve ruszyła do swojego gabinetu. Po krótkim namyśle zapukała do Roarke'a i otworzyła drzwi. Ze zdumienia szeroko otworzyła oczy.

W pokoju tłoczyli się ludzie, czy, mówiąc ściślej, tłoczył się Roarke i hologramy. Jego sekretarka Caro siedziała, swoim zwyczajem trzymając splecione dłonie na kolanach. Dwaj mężczyźni w prostych marynarkach i trzy kobiety w podobnie konserwatywnych kostiumach studiowali skomplikowany projekt jakiegoś przedsięwzięcia budow­lanego, w którym nie zabrakło krętej rzeki i wieżowca z ze­wnętrznymi windami.

- Przepraszam. - Eve cofnęła się do drzwi, ale Roarke ją powstrzymał.

- Panie i panowie, to moja żona.

Wszyscy na nią spojrzeli. Czuła na sobie szacujące spojrzenia kobiet, widziała ich zdumienie, wręcz rozba­wienie. Potrafiła to zrozumieć. Roarke, smukły i oszała­miająco przystojny w czarnym garniturze, emanował władzą.

Ona natomiast miała na sobie podniszczone buty i pas z bronią; nie pamiętała, czy zdążyła rano przeczesać włosy dłonią.

- Już kończymy - powiedział Roarke do Eve, po czym zwrócił się do grupy: - Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, przekażcie je Caro. Chcę, żeby zmiany omówiono i wpro­wadzono do jutra. Dziękuję. Caro, ty zostań.

Hologramy z wyjątkiem Caro rozpłynęły się. Sekretar­ka wstała.

- Porucznik Dallas, miło panią widzieć.

- I wzajemnie. - No i teraz muszę wymieniać głupie uprzejmości, pomyślała Eve. - Jak się czuje Reva?

- Bardzo dobrze, dziękuję. Przeprowadziła się z powro­tem do miasta.

- To świetnie. Pozdrów ją ode mnie.

- O jedenastej ma pan konferencję z inżynierami - po­wiedziała Caro do Roarke'a. - A o pierwszej rozmowę przez wideofon z Yule'em Hiserem. O drugiej spotyka się pan z Avą McCoy i jej zespołem. Potem do piątej jest pan wolny. Hologramową narada z Fitch Communications zo­stała wstępnie zaplanowana na dziewiątą wieczór.

- Dziękuję, Caro. Wiesz, gdzie mnie szukać, gdyby wy­padło coś pilnego.

Sekretarka kiwnęła głową.

- Do widzenia, pani porucznik - powiedziała i zniknęła.

- Kim byli ci ludzie? - zapytała Eve.

- To architekci. Wciąż wprowadzam ulepszenia w osie­dlu na Olympusie.

- Sześcioro architektów na jedno osiedle?

- Jest wielkie i skomplikowane, z budynkami, krajo­brazem, wodą, wnętrzami... ale ciebie to nie obchodzi.

Poczuła ukłucie winy.

- Nie bardzo, choć to nie to samo, co kompletny brak zainteresowania. Interesuję się w pomocny sposób, tak bym to ujęła.

Roarke się zaśmiał.

- Czego chcesz?

Na poczucie winy nałożyła się irytacja.

- To, że cię wspieram i interesuję się twoją pracą, jesz­cze nie oznacza, że czegoś od ciebie chcę.

- Nie oznacza, to prawda. - Roarke oparł się o biurko. - Ale przyszłaś tu, bo czegoś ode mnie potrzebujesz. Nie musisz mieć z tego powodu wyrzutów sumienia ani martwić się, że zaniedbuję własną pracę, żeby ci pomóc. Nie robił­bym tego, gdybym nie chciał.

- No cóż, co byś powiedział na użyczenie mi budynku w śródmieściu?

- A który byś chciała?

Tym razem to ona się roześmiała.

- Nie popisuj się. Masz coś wolnego, co moglibyśmy za­bezpieczyć i przygotować w ciągu dwudziestu czterech go­dzin?

- Myślę, że coś się znajdzie. Chodzi ci o pułapkę. Dla­czego w śródmieściu?

- Ponieważ wiem, że mają bazę w śródmieściu. Poza tym chcę, żeby to było tak daleko od małej, jak tylko się da. Potrzebne mi miejsce, w którym mogłabym umieścić kilkunastu ludzi, snajperów i techników. To musi wyglądać jak schronisko z policyjnym zabezpieczeniem na drzwiach i oknach. A z chwilą, gdy ci dranie znajdą się w środku, bu­dynek trzeba zamknąć na cztery spusty.

- Po południu przedstawię ci kilka propozycji. Wystar­czy?

- Tak. I jeszcze jedno: powiedziałeś, że dzisiaj przycho­dzą Richard i Elizabeth.

- O czwartej. Zajmę się nimi.

- Bardzo bym chciała zrzucić całą sprawę na ciebie, ale to nie byłoby w porządku. - Wiedziała, że spotkania, o któ­rych mówiła Caro, nie wypełniają w całości oferty, którą ma na wielkim lśniącym talerzu Roarke Industries. - Ja ją tu sprowadziłam, ja muszę wziąć w tym udział. Domyślam się, że załatwiłeś kwestię ich bezpieczeństwa.

- Tak.

- Zaprosiłam Mavis.

- Słucham?

- Mała jest jej wielką fanką. Cała pojaśniała, kiedy usłyszała, że znam Mavis, i zanim się spostrzegłam, obiecałam jej, że zorganizuję spotkanie. W każdym razie uzna­łam, że jeśli przyjdą Mavis i Mira (a przy okazji, Mira mu­si wydać opinię o reakcji Nixie na możliwość adopcji), bę­dzie to wyglądało bardziej naturalnie, jak przyjmowanie gości.

System komunikacyjny piszczał, migoczące światła sy­gnalizowały transmisję danych. Eve zastanawiała się, jak Roarke znosi to, że ciągle ktoś mu przeszkadza. Naturalnie zdawała sobie sprawę, że sama też tak robi.

- W prawdziwym świecie dobro nie będzie urządzać przyjęcia, jeśli ma powody przypuszczać, że zło spróbuje się wedrzeć. - Kiwnął głową. - Dlatego wywoływanie wra­żenia, że na pewno dziewczynki tu nie ma, może sprowo­kować tamtych, aby przyjrzeli nam się bliżej.

- Załatwimy jednocześnie kilka spraw. Leonardo jest w Mediolanie, Paryżu czy jakimś innym mieście. - Głową wskazała w kierunku, w którym mogła znajdować się Eu­ropa. - Więc jeśli ją sprowadzę, najlepiej będzie, jak tu zo­stanie. Tak na wszelki wypadek.

- Powiedziałbym, że im tłumniej, tym weselej (a bę­dzie jeszcze weselej, kiedy przyjdzie Mavis), ale weselej to nie jest słowo, które przychodzi mi do głowy, kiedy mam w domu pełno policji.

I znowu pojawiło się poczucie winy, atakując ją z więk­szą siłą niż poprzednio.

- Pozbędę się ich, kiedy tylko będzie to możliwe.

- Trzymam cię za słowo. Och, obejrzałem twoje przed­stawienie w mediach.

- Tak, słyszałam, że znalazło się na ekranie.

- Wykonałaś kilka imponujących manewrów, zarówno w powietrzu, jak i na ziemi. Masz szczęście, że nie rozbiłaś swojego nowego wozu.

- Wykluczone. Gdybym tak szybko zniszczyła kolejny pojazd, to choćby Peabody zaserwowała działowi admini­stracji cały wachlarz perwersyjnych i przypuszczalnie nielegalnych usług seksualnych, cieszyłabym się, gdyby zaopa­trzenie dało mi jakąś skonfiskowaną deskę powietrzną.

- Przy użyciu wachlarza perwersyjnych i przypuszczal­nie nielegalnych usług seksualnych dostałabyś ode mnie każdy pojazd, jaki byś chciała.

- Peabody nie trzeba by było namawiać. Już ma ochotę rzucić się na ciebie.

- Pochlebiasz mi. Wprawdzie myślałem o tobie w związ­ku z tymi usługami, ale jestem pewien, że moglibyśmy z Peabody coś ustalić.

- Bardzo bym nie chciała, żeby tak szybko musiała wra­cać do szpitala. Do zobaczenia o czwartej.

Eve i Peabody wróciły do miejsc zbrodni przypisywa­nych Kirkendallowi. Stały na chodniku, wpatrując się w dom, w którym niegdyś mieszkał sędzia Moss z rodziną. Teraz w budynku z brązowego piaskowca mieszkała inna rodzina.

Czy myśleli o poprzednikach? Rozmawiali o nich? Za­bawiali gości przerażającą historią?

- Baxter i Trueheart obeszli sąsiadów - raportowała Pea­body. - Pokazywali portrety pamięciowe i zdjęcia z akt wojskowych. Nikt sobie nie przypomniał, żeby tacy ludzie się tu kręcili. Ale minęły dwa lata, szansa była niewielka.

- W tym przypadku nie interesowała go żona. Można się domyślać, że skupił się wyłącznie na Mossie. Albo uznał, że zostawi ją przy życiu, żeby cierpiała. Znał rozkład dnia sędziego, więc musiał ich śledzić. - Eve popatrzyła na domy po obu stronach ulicy. - Mnóstwo tu lokali, które można wynająć albo kupić, przyczaić się w nich. Przypusz­czalnie zajmowała się tym Isenberry. Sprytnie. Na pewno ją przesłuchiwano. Musimy przejrzeć raporty, sprawdzić, czy coś znajdziemy. - Wróciły do samochodu, by pojechać do domu Swisherów. - Nieruchomości tutaj to doskonała inwestycja, a on lubi dobre inwestycje. Może kupił lokal i zatrzymał go, wynajmuje. Jest wspólnikiem mistrza Lu, bo chodzi mu o zyski. Czemu nie miałby się zainteresować nieruchomościami?

- Nie zróżnicować zakresu działalności.

- Sprawdźmy, czy ktoś kupił tu mieszkanie po rozpra­wie, a przed podłożeniem bomby. To może nas do niego nie doprowadzić, ale wzmocnimy dowody. Kiedy ci dranie sta­ną przed sądem, dopilnuję, żeby zaszyto ich w tytanowy ca­łun. A niech to diabli! - Dodała gazu, gdy ich oczom ukazał się dom Swisherów. - Popatrz na tych głupich smarkaczy!

Trzech nastolatków tłoczyło się przy policyjnej pieczę­ci na drzwiach wejściowych. Czwarty, który stał na czujce, mały chudzielec w obcisłym czarnym kostiumie i goglach, krzyknął i natychmiast odjechał na srebrnej desce.

Tamci trzej rozprysnęli się, wskakując na deski. Przedarli się przez zarośla na chodnik, skąd włączyli się w ruch przy wtórze poirytowanych klaksonów.

Eve usłyszała szalony, piskliwy śmiech, gdy uciekinie­rzy skręcili za róg.

- Nie gonisz ich? - zapytała Peabody, kiedy Eve zaha­mowała przy krawężniku. - Nie zdusisz jak robaki?

- Nie. Mogłoby się skończyć tak, że któryś wpadłby pod koła w trakcie tej pogoni. Cholera. - Wyskoczyła i podbie­gła do drzwi, by uważnie obejrzeć pieczęć. - Ktoś przy niej majstrował, choć nie doszedł na tyle daleko, by włączyć alarm. Na wszelki wypadek załóż nową, Peabody. Małe dupki. Co właściwie planowali? Chcieli się włamać i urzą­dzić sobie imprezę w domu śmierci? I czemu nie są w szko­le, a jeszcze lepiej w domu poprawczym?

- Sobota. - Co?

- Dzisiaj jest sobota, Dallas. W weekendy w szkołach nie ma zajęć.

- Powinny być - stwierdziła Eve ponuro. - Zajęcia po­winny się odbywać dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu, bo te potwory dla niczego nie ma­ją szacunku. Jak dasz im wolne, potrafią tylko wywoływać kłopoty.

- Poczułabyś się lepiej, gdybyś ich pogoniła i rozdeptała.

- Tak. - Eve głośno odetchnęła. - Następnym razem. - Z wysiłkiem odpędziła od siebie te myśli. - Tutaj też po­nownie przesłuchano świadków, wiemy jednak, że Isenber­ry wykorzystała sekretarkę, by dostać się do środka, zbli­żyć do rodziny. Wiemy, że zabójcy odeszli ulicą, a nie skręcili ku sąsiedniemu budynkowi. Chociaż tu też spraw­dzimy nieruchomości. Mogli kupić dom albo wynająć, żeby móc śledzić Swisherów.

Ostatni przystanek zrobiła na szpitalnym parkingu.

- Tej sprawy nie załatwiono szybko. Wielokrotne ciosy nożem, rany świadczące o obronie. Walczyła albo przynaj­mniej próbowała. Bawił się z nią. Dźgnięcie tu, dźgnięcie tam. Myślę, że sprawcą była kobieta. Pozwolili Isenberry to zrobić. Z jej akt wynika, że lubi mieszane techniki. Clin­ton woli zabijać cicho, jego specjalnością jest ręczne du­szenie. Kirkendall dał bratu się wykazać, ale w pozosta­łych wypadkach zabijał sam. Na zimno, czysto, choć wszyscy pobrudzili się przy tym krwią. Bardziej ufasz to­warzyszom, jeśli razem pobrudzicie się krwią.

- Tutaj poszło najłatwiej. - Peabody przyjrzała się par­kingowi i szpitalowi. - Albo się włamujesz do systemu, że­by poznać rozkład dnia ofiary, albo kręcisz się w miejscu pracy, bo kto cię zauważy? Przypuszczalnie robili jedno i drugie. Załatwiasz swoją sprawę, kiedy dyżur się skończy, późno w nocy. I tak, jeśli kobieta zobaczy zbliżającą się do niej kobietę, żaden dzwonek alarmowy nie zadzwoni jej w głowie. Isenberry kiwa na powitanie głową albo zatrzy­muje lekarkę, pyta o drogę, na przykład jak dojść na chi­rurgię. Ofiara odwraca się, Isenberry wyciąga nóż. Lekar­ka próbuje zablokować uderzenie, a może uciec, a wtedy otrzymuje następny cios. Napastniczka zapędzają tutaj, z daleka od budynku. Niektóre rany są płytkie, to tylko brzydkie nacięcia. Potem ją wykańcza. Koniec randki. Tak, pomyślała Eve, tak to się odbyło.

- Kirkendall i Clinton patrzyli. Byli na tyle blisko, by widzieć szczegóły, albo też Isenberry miała kamerę. Nie jesteś częścią aktu zabijania, dopóki go nie widzisz. Kie­dy znajdziemy ich bazę, znajdziemy też filmy z każdego morderstwa. Studiowali je tak, jak zawodnicy studiują filmy z meczu. Szukali błędów, zastanawiali się nad ulep­szeniami.

- Cholera, Dallas, dochodzi piętnasta.

- I co z tego?

- O piętnastej mamy odebrać Mavis.

- Jasne. Dostałam wiadomość. - Eve kołysała się na piętach, oglądając miejsce, gdzie wiele lat temu znale­ziono zwłoki Brenegan. - Wiem, że jesteśmy blisko. Na­ciskamy właściwe guziki, przyciągamy ich, osaczamy. Są sprytni, są zręczni, ale też mają słaby punkt: nie zrezy­gnują, póki nie zakończą misji, raczej już poniosą klę­skę.

- Trudno jest zatrzymać się, zmienić tor i zająć innymi sprawami.

- Tak, to faktycznie wkurzające. Jedźmy po Mavis.

Eve była na kilku koncertach Mavis. Zza kulis obser­wowała wielbicieli, którzy mieli szczęście dostać bilety, ni­gdy jednak nie widziała dziewięciolatki, której odebrało­by mowę na sam widok piosenkarki.

Co nie znaczy, że widok ten nie mógł odebrać mowy. Mavis miała na głowie pełno złotych i połyskliwie zielo­nych loków, które otaczały jej twarz niczym sznurki elek­trycznego mopa. Oczy dzisiaj też miała złote, a rzęsy zielo­ne. Zaraz za progiem zdjęła fioletowy płaszcz do połowy łydki, odsłaniając ledwo zakrywającą pośladki, obficie marszczoną fioletowo - złotą sukienkę i zielone rajstopy.

Duże bransolety błyszczały na kolanach i łydkach. Złote buty miały przezroczyste obcasy wypełnione takimi samy­mi barwnymi okruchami.

Była w ciąży, na tyle zaawansowanej, że brzuch napinał fałdy materiału.

Bransolety na rękach i nogach zadźwięczały niczym dzwonki, gdy Mavis tanecznym krokiem ruszyła ku stoją­cej z otwartą buzią Nixie.

- Cześć, jestem Mavis.

Dziewczynka tylko pokiwała głową sztywno jak mario­netka.

- Dallas mówi, że lubisz moją muzykę.

Widząc kolejne nieme kiwnięcie, Mavis się uśmiechnęła.

- Pomyślałam, że to ci się spodoba. - Najwyraźniej gdzieś w fałdach sukienki była kieszeń, bo w ręce Mavis pojawił się dysk. - To mój nowy klip do „Inside Out Over You”. Wyjdzie dopiero w przyszłym miesiącu.

- To dla mnie?

- Jasne. Chcesz obejrzeć? Możemy włączyć odtwa­rzacz, Dallas?

- Pewnie.

- To jest ultra! - wykrzyknęła Nixie. - Po prostu super. Linnie i ja... - Umilkła, wpatrując się w dysk. - Linnie to moja najlepsza przyjaciółka, zawsze razem oglądałyśmy wideo. Ale ona...

- Wiem. - Głos Mavis złagodniał. - Bardzo mi przykro. Dallas jest moją najlepszą przyjaciółką. Czułabym się okropnie, gdyby coś jej się przytrafiło. Przez długi czas czułabym wielki ból. Chyba musiałabym myśleć o tym, jak świetnie razem się bawiłyśmy, żeby zelżał.

Nixie potaknęła.

- Jesteś w ciąży. Mogę dotknąć brzucha?

- Jasne. Czasami dziecko skacze i to jest niesamowite. - Mavis przykryła swoją dłonią rączkę dziewczynki. - Jesz­cze przez jakiś czas musi tu zostać. W nowym klipie pokazuję ten absolutnie magiczny brzuch. Może włączysz dysk? Przyjdę obejrzeć go z tobą.

- Dobrze, dziękuję. - Nixie spojrzała na Eve. - Powie­działaś, że ją przyprowadzisz, i przyprowadziłaś. Dziękuję.

Kiedy dziewczynka pobiegła do salonu, Eve podeszła do przyjaciółki i położyła dłoń na jej ramieniu.

- Jestem ci wdzięczna.

- Biedne dziecko. Człowiek nie może się powstrzymać od łez. - Przycisnęła rękę do brzucha i zatrzepotała szma­ragdowymi rzęsami. - Wiesz, skoro mogę dać jej kilka go­dzin przyjemności, to o nic więcej nie chodzi. Hej! Kopie! - Złapała dłoń Eve i położyła sobie na brzuchu.

- Chryste, nie! Ojej! - Eve drgnęła, kiedy poczuła kop­nięcie. - Jest na prochach czy co?

- Czy co.

Ciekawość kazała jej wpatrywać się w brzuch Mavis wstrząsany drobnymi poruszeniami. To było... Eve sama nie wiedziała, jak nazwać ten rytm, który wcale nie był nieprzyjemny, jak podejrzewała, lecz wręcz miły.

- Do diabła, co on tam wyprawia, tańczy?

- Pływa, przeciąga się, odwraca. Jestem zachwycona, bo nozdrza mu się otworzyły i ma już maleńkie płuca...

Eve uwolniła rękę i schowała za plecy. Mavis się roze­śmiała i łagodnie pogładziła brzuch.

- Cześć, doktor Mira.

- Mavis, powiedziałabym, że promieniejesz, ale ty za­wsze promieniejesz, więc powiem, że wyglądasz na cudow­nie zdrową.

- Czuję się rewelacyjnie, w zgodzie ze sobą.

- Nie wiedziałam, że kiedyś tak się nie czułaś - wtrąci­ła Eve.

- Macie kilka minut. Byłam na górze, rozmawiałam z Roarkiem. Zaraz zejdzie. Pani Barrister, pan DeBlass i ich syn przed chwilą przeszli przez bramę.

- Zajmę się Nixie. - Mavis z całej siły klepnęła Eve w ramię, po czym tanecznym krokiem wybiegła. - Włącz dysk, Nix! - zawołała. W odpowiedzi ryknął hałas, w nie­których kulturach nazywany muzyką.

- Czas rozpocząć przedstawienie - oznajmiła Eve, idąc ku frontowym drzwiom.

ROZDZIAŁ 22

Eve przypuszczała, że w każdych okolicznościach to spo­tkanie uznano by za dziwne. Tym dziwniejsze, że sama usi­łowała brać udział w towarzyskiej pogawędce, obserwować reakcje Nixie, planować poważną operację, rozdzielać za­dania zespołowi i grać rolę gospodyni.

Richard i Elizabeth przeżyli morderstwo, skandal i hor­ror, ale te wydarzenia tylko ich wzmocniły. Eve obserwo­wała, jak oboje, razem i pojedynczo, nawiązują rozmowę z Nixie. Dziewczynka była uprzejma, a Mavis i chłopiec do tego stopnia zajęli jej uwagę, że dobrze się bawiła.

To była dziwna grupa, aczkolwiek sądząc z rozmowy, tylko Eve tak uważała.

Wymknęła się, by sprawdzić, jakie postępy robi Peabo­dy w nieruchomościach; wracając, pomyślała, że trzeba si­ły charakteru, żeby poświęcić wygodę policyjnej pracy dla zebrania towarzyskiego.

W holu zaczepiła ją Elizabeth Barrister.

- To śliczne dziecko.

- Ma charakter.

- Będzie go potrzebowała. Żałoba przychodzi falami. Kiedy myślisz, że ta największa minęła, zalewa cię na­stępna.

Elizabeth Barrister, pomyślała Eve, dobrze zna się na żałobie.

- Wiem, że to wielki obowiązek, wziąwszy pod uwagę twoją sytuację.

Elizabeth pokręciła głową, spoglądając w stronę salonu.

- Richard i ja popełniliśmy błędy. Bardzo wiele błędów. Zbyt wiele. I pogodziliśmy się z tym, że nasza córka musia­ła za nie zapłacić.

- Odpowiedzialność ponosił senator DeBlass.

- Z twojego punktu widzenia - zgodziła się Elizabeth. - Ale ona była naszą córką, a my popełniliśmy błędy. Dosta­liśmy następną szansę z Kevinem. Rozświetlił nasze życie. - Nie ulega wątpliwości, zauważyła Eve, że samo wypowia­danie jego imienia rozświetla twarz Elizabeth. - Damy Ni­xie dom, jeśli się na to zgodzi. Damy jej szansę na ulecze­nie. Myślę, że jesteśmy dla niej odpowiedni, Kevin z całą pewnością tak. Już się zaprzyjaźnili. Opowiadała mu o po­koju gier, który jak wynika z jej słów, jest ultra. Czy nie mogłabym ich tam zabrać?

- Jasne. Pokażę ci, gdzie to jest.

Eve pamiętała Kevina jako chudego, mniej więcej sze­ścioletniego obszarpańca, którego nie odstępował kościsty kot. Teraz chłopiec przytył, urósł i pokazując w uśmiechu szczerbę po brakujących zębach, trzymał w ramionach tłu­stego Galahada.

- Jest gruby - oznajmił Kevin wesoło - ale miękki.

- No tak... - Sir Galahad utkwił w Eve swe różniące się kolorem oczy, które obiecywały zemstę za tę obelgę. - Nie musisz go nosić.

- Lubię go nosić. Mam kota Dopeya i szczeniaka, który nazywa się Butch. Chodzę do szkoły i jem jak koń.

- O tak - potwierdziła ze śmiechem Elizabeth.

- Gdybym miał konia, jeździłbym na nim jak kowboj. - Z chytrego spojrzenia, jakie Kevin posłał matce, Eve wywnio­skowała, że chłopak dobrze wie, do kogo powinien uderzyć.

- Nie wszystko naraz, mój mały. Najpierw zobaczymy, jak się opiekujesz Butchem. Lubisz konie, Nixie?

- Pogładziłam kiedyś kucyka, który ciągnie bryczkę w parku. To było miłe.

Ujrzawszy raj, jakim był pokój gier Roarke'a, Kevin krzyknął radośnie, rzucił Galahada na podłogę i popędził do najbliższego automatu.

- Teraz ja się nimi zajmę - powiedziała Elizabeth. - Stałam się ekspertem w tej dziedzinie.

Eve przyjęła to z wyraźną ulgą i skorzystała z okazji, że­by pójść na górę.

Tym razem Webster patrzył Peabody przez ramię.

- Nie klej się do mojej partnerki - warknęła Eve. Webster się wyprostował, ale wcale nie wyglądał na skruszonego.

- Niedługo muszę wrócić do miasta, żeby złożyć raport.

- Uważaj, żeby drzwi nie walnęły cię w tyłek, jak bę­dziesz wychodził. Co masz, Peabody?

- Wygląda na to, że miałaś rację z nieruchomościami. Znalazłam mieszkanie przy ulicy, przy której mieszkał Moss. Trzy miesiące po rozprawie zakupiła je Triangle Group. Zapłacili gotówką, suma była dość spora. Dopiero sześć tygodni po śmierci Mossa zostało wynajęte. Na oko lokatorzy wydają się czyści. Od marca pięćdziesiątego czwartego roku Triangle Group jest także właścicielką dwurodzinnego domu oddalonego o dwie przecznice od szpitala, gdzie zamordowano doktor Brenegan. Lokatorzy zmieniają się jak w zegarku co pół roku. Przypuszczam, że znajdziemy tu kilka nazwisk z Kasandry albo Dnia Sądu.

- Kirkendall, Clinton, Isenberry. Triangle Group. Spryt­ne. Powiążemy ich z tym.

- To strasznie zaplątane, Dallas.

Eve krążyła po pokoju. Wiedziała, że Webster to solid­ny glina, z drugiej jednak strony pracował w wydziale we­wnętrznym. Nadgodziny biegły, a nic tak nie wkurzało przełożonych i wydziału rewizyjnego jak nieumotywowane nadgodziny.

Ale to da się obejść.

- Skończyłaś zmianę - powiedziała do Peabody. - Resz­ta zespołu też. Koniec pracy.

- Ale mamy...

- Skończyłaś zmianę - powtórzyła Eve, uśmiechając się zdawkowo do Webstera. - To nie moja sprawa, co robisz w wolnym czasie i we własnym domu. To nie jest też spra­wą wydziału. Chcesz zrobić coś pożytecznego, Webster, idź złożyć raport. Niech dadzą mi spokój na następnych czter­dzieści osiem godzin.

- To mogę zrobić. Wydaj swojej partnerce rozkazy. Na­gle ogłuchłem.

- Wpisz to do komputera i jedź do centrali.

- Chcesz sprawdzić te budynki?

- Jutro. Spróbuj przynajmniej przez sześć godzin odpo­cząć. Zespół wraca do centrali, dzięki czemu biuro przesta­nie nas pytać, co my tu, do diabła, robimy. Zarezerwuj salę konferencyjną na siódmą jutro rano. Powiedz pozostałym, żeby też odpoczęli albo pracowali w domach. - W głowie Eve zaczęła się formować strategia. - Zacznij szukać lokali należących do tej grupy albo innych o podobnych nazwach we wszystkich budynkach koło szpitala. Muszę mieć ich bazę. Jak ją znajdziemy, dostosujemy do tego naszą opera­cję i wykonamy ruch.

- Będziesz pracować w domu?

- Będę szukała tych samych informacji. Nasze kompu­tery mają współpracować. Coś się zepsuje, natychmiast przyjeżdżam do centrali. Jasne?

- Jasne.

- Dallas. - Webster zatrzymał ją w drzwiach. - Nikogo nie obchodzi, co robię w wolnym czasie. Gdybym dostał ko­pie informacji, które znalazła detektyw Peabody, mógłbym sprawdzić, czy jestem w stanie pobić ją albo ciebie.

- Peabody, odpowiada ci pomysł wyścigu z garniturem z wydziału?

- Rywalizacja to mój żywioł.

- Dobra, skop mu tyłek.

Tak jest jeszcze lepiej, pomyślała, wychodząc z pokoju. Razem z Roarkiem to rozplatali, razem trafili na trop. W tym przeklętym domu chyba jest dość ludzi, którzy po­pilnują dwojga dzieci, podczas gdy ona zajmie się pracą.

Przy pracowni komputerowej skręciła do saloniku, gdzie Baxter i Trueheart ślęczeli nad danymi.

- Sprawdźcie, jak się nazywali poprzedni właściciele - rozkazała. - Czy rodzeństwo, potomstwo, współmałżonko­wie mieli jakieś związki z organizacjami wojskowymi lub paramilitarnymi. Sprawdźcie obecny status. Może nam się uda z tego coś wycisnąć. Ale róbcie to w domu. Oficjalnie skończyliście dyżur.

Już miała zejść na dół, gdy powstrzymał ją Summerset.

- Pani porucznik, goście domagają się pani uwagi.

- Wypchaj się z tymi lekcjami etykiety. Powiedz Roar­ke'owi, że pracuję w jego gabinecie i domagam się jego uwagi. Natychmiast.

Zadowolona, że oszczędziła czas i mogła powiedzieć Summersetowi, żeby się wypchał, wróciła do gabinetu i usiadła przy biurku męża.

- Włącz komputer.

PROSZĘ POCZEKAĆ, WERYFIKACJA GŁOSU W TOKU. WERYFIKACJA POTWIERDZONA, NAJDROŻSZA EVE. SYSTEM WŁĄCZONY

- Chryste, a gdyby to ktoś usłyszał? Nie wiesz, że wszę­dzie dookoła pełno gliniarzy? Szukaj wszystkich danych o Triangle Group.

PRZESZUKIWANIE W TOKU... TRIANGLE GROUP, LI­CENCJONOWANA AGENCJA HANDLU NIERUCHOMOŚCIAMI, FILIA FIVE - BY CORPORATION.

- Adres lub adresy biur Triangle Group albo głównej siedziby.

PRZESZUKIWANIE W TOKU... TRIANGLE GROUP WID­NIEJE W REJESTRZE JAKO FIRMA ELEKTRONICZNA Z SIE­DZIBĄ PRZY PENNSYLVANIA AVENUE 1600, WSCHODNI WASZYNGTON.

- Wyświetl mapę wschodniego Waszyngtonu. Podświetl podany adres.

MARA POD PODANYM ADRESEM MIEŚCI SIĘ BIAŁY DOM

- Tak, nawet ja to wiem. Niezła sztuczka. Szukaj da­nych o Five - By Corporation.

Usiadła wygodnie ze wzrokiem utkwionym w ekran.

- Chciałaś czegoś? - zapytał Roarke, który wszedł do gabinetu.

- Kirkendall zakupił nieruchomości w sąsiedztwie dwóch celów. Bardzo dobra lokalizacja, świetna inwesty­cja. Wygląda na to, że je zachował. Używa fałszywych nazw i adresów, kilka już mamy. Triangle Group, filia Five - By Corporation.

- Triangle. - Roarke ruchem ręki polecił jej wstać z fo­tela. - Logiczne. Five - By? Czy to znaczy, że w grze bierze udział jeszcze dwóch ważnych graczy?

- Five - by - five.

- Czyli dwadzieścia pięć?

- To nie równanie, tylko termin wojskowy.

- Nie znam go.

- Znaczy: głośno i czysto. Słyszę cię dobrze. Wszystko w porządku. No wiesz, coś w tym rodzaju.

- Aha. - Spojrzał na zebrane przez Eve informacje. - Biały Dom. Ależ mamy opinię o sobie, co? Firma macierzysta mieści się w Pentagonie i Narodach Zjednoczonych, a to, jak mi się wydaje, jest pałac Buckingham. Niezależ­nie jednak od tych megalomańskich złudzeń w świecie fi­nansów nie odnieśli sukcesu. Nigdy nie słyszałem o żadnej z tych firm. Zobaczmy, z kim mamy do czynienia.

- Mogę cię zostawić na chwilę? Muszę zdać raport ko­mendantowi. Może dzięki temu odczepią się od mojego tyłka na jakiś czas.

- Idź, a przy okazji sprawdź, czy na dole wszystko w po­rządku, dobrze? Powierzyłem Mavis rolę gospodyni, a tyl­ko Bóg wie, co jej wpadnie do głowy.

Eve znalazła wszystkich dorosłych, łącznie z Elizabeth, w salonie.

- Dobrze się bawią - powiedziała Elizabeth. - Pomyśla­łam, że pozwolę im zostać ze sobą jeszcze trochę, jak mówi Kevin.

- Jasne, w porządku.

- Nami się nie przejmuj - zapewniła Mira. - Wyraźnie widać, że masz coś ważnego. Damy sobie radę sami.

- W takim razie jeszcze lepiej.

W pokoju gier Nixie i Kevin zrobili sobie przerwę. Ni­xie podobało się, że ma towarzystwo rówieśnika, mimo że był to chłopiec. Jego rodzice wydawali się mili. Mama na­wet zagrała z nimi w Intergalaktyczną wojnę. I mało bra­kowało, a by wygrała.

Nixie cieszyła się jednak, że matka Kevina poszła. Nie wszystko można powiedzieć w obecności dorosłych.

- Dlaczego mówisz inaczej niż twoi rodzice? - zapytała.

- Mówię jak wszyscy.

- Nieprawda. Oni mają inny akcent. Czemu ty go nie masz?

- Może dlatego, że nie przez cały czas byli moimi rodzi­cami. Teraz są.

- Oni cię adoptowali?

- Urządziliśmy przyjęcie, kiedy to zrobili. Prawie jak w urodziny. Był tort czekoladowy.

- To miłe. - Naprawdę tak myślała, choć w żołądku dziw­nie ją ściskało. - Czy ktoś zabił twoją prawdziwą mamę?

- Moją pierwszą mamę - poprawił Kevin. - Bo teraz też mam prawdziwą mamę. Tak się dzieje, kiedy cię adoptują.

- No tak, pierwszą. Ktoś ją zabił?

- Nie. - Chłopiec zaczął głaskać Galahada, który wcale się temu nie sprzeciwiał, wręcz przeciwnie, pozwolił nawet się drapać po brzuchu. - Czasami gdzieś sobie szła i byłem głodny. Czasami była miła, a czasami mnie biła. „Wybiję ci to z głowy, ty wstrętny bachorze!”. - Na jego twarzy po­jawił się ponury uśmiech. - Taką miała minę, kiedy mnie biła. Ale moja obecna mama nigdy mnie nie bije i nigdy nie robi takiej miny. Tata też nie. Czasami wyglądają tak.

- Zmarszczył brwi, usiłując nadać twarzy stanowczy wyraz.

- Ale rzadko. Nigdzie nie chodzą i nie jestem głodny tak jak przedtem.

- Jak cię znaleźli?

- Zabrali mnie z miejsca, do którego musisz iść, jeśli nie masz mamy. Dają ci tam jeść, pozwalają się bawić, ale nie chciałem tam być. Długo nie musiałem, bo przyszli i za­mieszkaliśmy w Wirginii. Mamy duży dom. Nie tak duży jak ten - powiedział szczerze - ale mam tam własny pokój. I Dopey już tam był.

Nixie zwilżyła wargi.

- Zabiorą mnie do Wirginii? - Miała niejakie pojęcie, gdzie leży Wirginia, wiedziała, że stolicą jest Richmond, ponieważ w szkole musiała nauczyć się wszystkich stanów i stolic. Ale to nie był Nowy Jork. To nie był jej dom.

- Nie mam pojęcia. - Wyraźnie zaciekawiony Kevin przekrzywił głowę i przyglądał się Nixie uważnie. - Nie mieszkasz tutaj?

- Nie. Nigdzie nie mieszkam. Do naszego domu przyszli jacyś ludzie i zabili moich rodziców.

- Zabili na śmierć? - Kevin otworzył szeroko oczy. - Jak to?

- Bo mój tatuś był dobry, a oni są źli. Tak powiedziała Dallas.

- To straszne. - Kevin poklepał ją tak samo jak Galaha­da. - Bałaś się?

- A jak myślisz? - odparła z gniewem, mimo to z twarzy Kevina nie znikło współczucie.

- Ja tak bym się bał, że nawet nie mógłbym oddychać. Nixie uspokoiła się, płomyk gniewu zgasł.

- Bałam się. Zabili ich, a mnie nie i muszę tu być ze względu na bezpieczeństwo. Dallas ich złapie i wsadzi do pieprzonej klatki.

Kevin zasłonił dłonią usta i zerknął na drzwi.

- Nie powinnaś mówić „pieprzonej” - szepnął. - Kiedy mama to słyszy, od razu ma tę minę.

- Ona nie jest moją mamą.

Widząc łzy w oczach dziewczynki, Kevin podszedł i ją objął.

- Nie ma sprawy. Twoją mamą też może być, jeśli chcesz.

- Chcę moją mamę!

- Ona nie żyje.

Nixie opuściła głowę na podciągnięte kolana.

- Nie pozwalają mi wrócić do mojego domu. Nie po­zwalają mi chodzić do szkoły. I nawet nie wiem, gdzie do­kładnie jest Wirginia.

- Mamy wielkie podwórko i szczeniaka. Czasami sika na podłogę. To bardzo śmieszne.

Westchnęła i oparła policzek na kolanie.

- Chcę o coś zapytać Dallas, jeśli muszę jechać do Wir­ginii. - Wytarła łzy i wstała. - Gdzie jest Dallas? - zapytała, zwrócona do domowego skanera.

DALLAS JEST W GABINECIE ROARKE'A.

- Musisz to wziąć. - Ostrożnie odpięła kamerę od ko­szulki i przypięła Kevinowi. - Dzięki temu Summerset wie, gdzie jestem. Chcę porozmawiać z Dallas, z nikim innym, więc musisz tu zostać i grać na automatach, dopóki nie wrócę.

- Zgoda. A jak wrócisz, poszukamy na mapie Wirginii.

- Może.

Nixie znała dom, a przynajmniej te jego części, które pokazał jej Summerset. Aby ominąć salon, pojechała win­dą na piętro. Tam pobiegła korytarzem do schodów.

Pragnęła uciec. Ale dokąd miałaby pójść? Nie chciała być sama. Wiedziała, że dzieci czasami są same. Coyle mó­wił jej o miejscach takich jak Sidewalk City, gdzie dzieci, których nikt nie chce, mieszkają w kartonach i muszą że­brać o jedzenie.

Nie chciała mieszkać w kartonie, ale to nie było w po­rządku, nie było sprawiedliwe, że zamierzają ją odesłać. Nikt nawet o nic jej nie zapytał.

Podkradła się do drzwi i chwilę nasłuchiwała.

Nic nie usłyszała, więc ostrożnie zajrzała do środka. W gabinecie Dallas nikogo nie było.

Na palcach podeszła do sąsiednich drzwi.

- Przygwoździmy tych drani. Popatrz na listę lokato­rów, dwie przecznice od miejsca, gdzie zamordowano Brenegan.

Nixie pomyślała, że głos Dallas brzmi dziwnie. Było w nim okrucieństwo i podniecenie. To samo słyszała w gło­sie jednego ze starszych chłopców na przerwie, kiedy mó­wił o pobiciu kolegi.

- Dwa nazwiska z listy to znane pseudonimy członków Kasandry. Jeden z tych ludzi, ten, który nie żyje, zajmował się rzeźbą twarzy. Stawiam twój rewelacyjny tyłek, że to on zrobił operacje Kirkendallowi i Clintonowi. Drugi od­siaduje dożywocie poza planetą. Będę musiała go przycis­nąć, a nie cierpię wyjeżdżać z planety.

- Mamy szczęście, nie musisz wyjeżdżać. Każda odna­leziona przeze mnie firma lub nieruchomość zbliża nas do odkrycia ich bazy. Po prostu daj mi trochę czasu, pani po­rucznik.

- Racja, jasne.

Nixie przykucnęła, słysząc kroki.

- I przestań tak krążyć, to irytujące. Daj mi pół godzi­ny, idź na dół, a w najgorszym razie znajdź sobie jakąś ofiarę.

- Odesłałam zespół do domu. Poza tobą żadnej ofiary tu nie ma.

- Dzisiaj jest mój szczęśliwy dzień.

Zadzwoniło łącze, padło brzydkie przekleństwo; wy­starczyłoby, że Nixie by je pomyślała, a na miesiąc dostała­by szlaban na wszystko.

- Dallas.

- Dyspozytornia do porucznik Eve Dallas. Naruszona policyjna pieczęć na głównych drzwiach w domu Swisherów.

- Przeklęci smarkacze.

- Potwierdź odbiór.

- Potwierdzam. Zatrzymaj patrol na miejscu. Niech funkcjonariusze włożą kamizelki. Chcę to sprawdzić oso­biście. Będę tam za dziesięć minut.

- Przyjęłam informację. Pieczęć wymaga wymiany. Rozłączam się.

- Jeśli jedzie tam patrol, twoja obecność wydaje się zbędna.

- Wcześniej przegoniłam grupę smarkaczy. Powinnam była komuś skopać tyłek, ale wolałam nie ryzykować na­stępnej pogoni. Jeśli dostali się do środka, chcę skorygo­wać osobiście ten błąd. Tym razem poświęcę kilka minut na dorwanie ich.

- W takim razie jadę z tobą.

- Chryste, Roarke, chodzi o skopanie tyłka smarkaczo­wi. Sama dam sobie radę. - Nastąpiła długa przerwa prze­rywana głośnymi oddechami. - Dobra, dobra, żadnego nie­potrzebnego ryzyka. Wezmę ze sobą Baxtera. Ty musisz kontynuować przeszukiwania i koordynować je z Peabody, kiedy dojedzie do centrali.

- Włóż kamizelkę.

- Och, Chryste! - Rozległ się głośny huk, jakby ktoś w coś kopnął. - Tak, mamusiu.

- Kiedy później ją z ciebie zdejmę, będziesz inaczej do mnie mówiła.

- Ha, ha. Dziesięć minut w jedną, dziesięć w drugą stronę, dziesięć na skopanie smarkaczowi tyłka. Wrócę za pół godziny.

Nixie odeszła na palcach. Z walącym sercem zbiegła po schodach, odnalazła windę i zjechała do biblioteki na par­terze.

Tam znajdowały się drzwi wyjściowe, a ona wiedziała, który samochód należy do Dallas.

Eve złapała Baxtera na schodach.

- Musisz ze mną pojechać. Ktoś naruszył pieczęć w do­mu Swisherów. Dzisiaj po południu przegoniłam stamtąd bandę smarkaczy, ale wygląda na to, że wrócili. Trueheart, weź wóz. Wsadzę twojego partnera do taksówki, kiedy złoimy skórę tym młodocianym idiotom. - Rzuciła Baxterowi kamizelkę. - Włóż to. Nie zamierzam ryzykować.

Detektyw zaczął odpinać koszulę.

- Jezu, myślisz, że chcę zobaczyć to, co ty nazywasz swo­im męskim torsem? - Wyjęła z kieszeni małego pilota i wy­stukała na nim kod.

- Co to jest?

Poczuła, jak żar zalewa jej kark.

- To jest pilot, przyprowadzi wóz pod drzwi.

- Słodkie. Pozwól...

Eve wepchnęła aparat do kieszeni.

- Ubieraj się, Baxter. Chcę jak najszybciej to załatwić, żebym mogła wrócić do pracy.

Na migi wywołała Mavis z salonu.

- Posłuchaj, muszę na chwilę wyjechać, a po powrocie będę zajęta. Mogłabyś zadbać o naszych gości?

- To moja najsilniejsza strona. Hej, może przed kola­cją pójdziemy popływać? Nie masz nic przeciwko temu?

- Jasne, że nie. Wspaniały pomysł. - Próbowała wy­obrazić sobie Mavis pląsającą w wodzie z Elizabeth i Mirą. - Och... i włóż kostium, dobrze?

Na dworze Nixie ukryła się za drzewem, słysząc warkot silnika. Oddychając płytko, patrzyła, jak wóz Dallas wyjeż­dża z garażu i się zatrzymuje. Szczęknęły zamki.

To było złe, nie powinna tego robić. Ale tak bardzo chciała zobaczyć dom, nawet przez chwilę. Zanim ją ode­ślą, zanim każą jej zamieszkać z innymi rodzicami.

Po raz ostatni spojrzała na dom Roarke'a, a potem po­pędziła do samochodu i wczołgała się na podłogę z tyłu. Zdążyła przyciągnąć drzwi i w tej samej chwili usłyszała kroki na stopniach prowadzących na podjazd. Leżała nie­ruchomo, kurczowo zaciskając powieki.

- Tym razem załatwiłaś sobie niezły wózek, Dallas. Baxter. Był sympatyczny i zabawny. Nie będzie się za bardzo gniewał, jeśli odkryją jej obecność.

- Nie baw się wyłącznikami. Jak wrócimy, pojedziesz do Peabody i pomożesz jej przy nieruchomościach. Znaj­dziemy ich na Upper West. Cholera, może są przecznicę stąd!

- Niezłe sąsiedztwo. Rozpierzchliśmy się na noc z po­wodu tego psa gończego z W. W?

- Webster jest w porządku, ale jeśli oficjalnie mój ze­spół pracuje w moim domu, to zaczyna się szara strefa. Po­litycy narzekają, nie lubią szarości, chyba że sami wybierają ten kolor. Mamy martwych i rannych policjantów, wsadzamy nos w śledztwa prowadzone przez innych, w tym jedno zamknięte, ze sprawcą w pudle. Jak dla nich, nie kończę sprawy dość szybko. Nie zamierzam dawać im ko­lejnego powodu do odwołania mnie.

- Sama się podłożyłaś, zabierając małą do siebie.

- Wiem.

- Postąpiłaś słusznie, Dallas. To było dla niej dobre. Ona potrzebuje ochrony, ale też... wygody.

- Potrzebuje, żebym zamknęła śledztwo, a nie mogę te­go zrobić, skoro mam na głowie tyle bzdur. Tak więc doga­daliśmy się i Webster będzie trzymał górę z dala od nas, dopóki nie skończymy. Jest wóz policyjny. Załatwmy to jak najszybciej.

Eve podeszła do dwóch mundurowych.

- Weszliście do środka?

- Nie, pani porucznik. Kazano nam poczekać. Na pię­trze w oknie po prawej świeciło się światło. - Funkcjona­riusz głową wskazał dom. - Zgasło, kiedy podjechaliśmy. Nikt nie wyszedł.

- Sprawdziliście tylne wejście?

- Kazano nam czekać.

- Jezu, czy obaj straciliście rozum? Smarkacze pewnie już uciekli. Baxter, idź od tyłu, ja pójdę od frontu. Wy dwaj zostańcie tu i przypomnijcie sobie, że jesteście glinia­rzami.

Podeszła do głównych drzwi i uważnie obejrzała pie­częć i zamek. Zostały rozbite. Od pierwszego rzutu oka wy­glądało to na dzieło smarkaczy, ale Eve nie zignorowała dreszczu przechodzącego jej po kręgosłupie i wyjęła broń, nim kopnięciem wyważyła drzwi.

Rozejrzała się bacznie, zapaliła światło i nasłuchiwała.

Wokół walały się śmieci. Butelki domowego piwa, to­rebki sojowych chipsów, zmiażdżone batony. Wszystko to wskazywało na nastolatki, brak szacunku, imprezę.

Kiedy na piętrze coś cicho skrzypnęło, podeszła ku schodom.

Ponieważ Nixie nic nie słyszała, zaryzykowała zerknię­cie przez okno. Na widok dwóch policjantów przygryzła wargę; oczy wypełniły jej łzy. Nie pozwolą jej wejść do środka. Jeśli spróbuje, zobaczą ją i zatrzymają.

W tej samej chwili zobaczyła dwa jaskrawe błyski, a policjanci polecieli do tyłu i upadli na schodki prowa­dzące do gabinetu jej matki. Tak szybko, że wydawało się to złudzeniem, dwie postaci w czerni przebiegły przez chodnik i zniknęły w domu.

Cienie.

Nixie chciała krzyczeć ile sił w płucach, ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Na powrót skuliła się na pod­łodze. Cienie zabiją Dallas i Baxtera, tak jak zabili jej rodzi­nę. A ona się ukrywa. Poderżną im gardła, gdy ona tu siedzi.

Nagle przypomniała sobie o komunikatorze, który dał jej Roarke, i drżącymi dłońmi wygrzebała go z kieszeni. Nacisnęła z całej siły klawisz i płacząc, wyczołgała się z sa­mochodu.

- Musicie tu przyjechać, musicie pomóc! Oni tu są! Za­biją Dallas! Pośpieszcie się!

I pobiegła do domu.

Roarke siedział przy biurku, czując zimną satysfakcję z przechytrzenia wroga. Zdzierał kolejne warstwy. Nie do­tarł jeszcze do jądra, ale teraz to była tylko kwestia czasu. Jeśli odpowiednio pogrzebać, zawsze pod błotem znajdą się odciski stóp. Szedł ich tropem: od Triangle do Five - By, od Five - By do Unified Action, kolejny termin wojskowy. Od­krył łączące je nitki. Natrafił na nazwisko Clarissy Branson, pełniącej funkcję prezesa Unified. Wspomnienie z przeszło­ści, pomyślał, Branson była jedną z przywódczyń Kasandry.

Pamiętał, że Eve ją złapała, zanim ta zwariowana suka zdążyła zabić ich oboje, a na dodatek wysadzić Statuę Wolności. Clarissa i William Henson, człowiek, który ją szkolił. Oboje nie żyli. Teraz jednak....

Włączył kolejny program i zlecił wyszukanie nowojor­skich nieruchomości należących do Clarissy Branson, Wil­liama Hensona lub osób noszących nazwiska będące kom­binacją tych dwóch.

Sprawdził czas i ocenił, że Eve pewnie dojechała już do domu Swisherow. Doszedł do wniosku, że nie ma sensu przerywać jej zabawy. Cokolwiek mówiła, sprawi jej przy­jemność skopanie tyłków bandzie głupich smarkaczy.

- Ach, tu was mam, wy pieprzone dranie. Branson Wil­liams, Zachodnia Siedemdziesiąta Trzecia. Moja policjant­ka znowu miała rację. Chyba jednak jej przeszkodzę.

- Roarke. - Summerset, zwykle najbardziej opanowany z ludzi, wbiegł do gabinetu bez pukania. - Nixie zaginęła.

- Mów konkretnie.

- Nie ma jej w domu. Zdjęła kamerę i dała ją chłopcu. Powiedziała, że chce porozmawiać z porucznik Dallas, i zo­stawiła Kevina w sali gier. Sprawdziłem skanerem. Nie ma jej w domu.

- No cóż, przecież nie mogła się wydostać poza granice posiadłości. Prawdopodobnie jest... - Roarke pomyślał o Eve wyjeżdżającej z Baxterem. - Och, cholera jasna!

Kiedy sięgał po łącze na biurku, zadzwonił komunika­tor, który miał w kieszeni. Wyjął go pośpiesznie i usłyszał dziecięcy głos.

- Wezwij wsparcie - rzucił ostro, odkodowując szufla­dę. - Skontaktuj się z Peabody i resztą zespołu, poinformuj o sytuacji.

- Zrobię to po drodze. Jadę z tobą. Odpowiadam za to dziecko.

Zamiast się sprzeciwić, Roarke sprawdził wyjętą broń i rzucił ją Summersetowi, po czym wyjął pistolet dla siebie.

- Musisz to mieć.

ROZDZIAŁ 23

Przy schodach Eve wyjęła z kieszeni komunikator. Wpi­sała kod i wezwała Baxtera. Kiedy nie odpowiedział, w my­ślach rzuciła wiązankę przekleństw. Wywołała dyspozytor­nię, nadała sygnał oznaczający prośbę o wsparcie. Jeśli na piętrze smarkacze bawią się w chowanego, długo będzie musiała znosić upokorzenie.

Cofnęła się, po cichu przechodząc na tył domu. Miała zamiar ponownie wezwać Baxtera i skorzystać ze schodów w mieszkaniu gosposi.

Kiedy doszła do kuchni, pogasły światła.

Kucnęła w ciemności. Chociaż serce jej waliło, umysł pozostał chłodny. Uprzedzili ją, pierwsi zastawili pułapkę, ale to nie znaczy, że pogodzi się z porażką i odejdzie.

Znowu wyjęła komunikator, zamierzając wezwać uzbro­jone wsparcie. Nie działał.

Unieszkodliwili całą elektronikę. Sprytnie. Cholernie sprytnie. Ale wciąż muszą znaleźć ją, zanim ona znajdzie ich. Pomyślała o Baxterze, zaraz jednak stłumiła emocje. Zabity, to nie ulegało wątpliwości. Policjanci od frontu także.

Tylko ja i wy. Przekonajmy się, kto będzie lepszy.

Pochylona przemknęła się ku mieszkaniu gosposi. Ja­kiś ruch za plecami sprawił, że odwróciła się gwałtownie z palcem na spuście.

Rozpoznała Nixie po zapachu, nim w mroku dostrzegła postać dziewczynki. Siłą powstrzymując się od prze­kleństw, zatkała jej usta dłonią i pociągnęła do saloniku gosposi.

- Kurde, oszalałaś? - syknęła.

- Widziałam ich, widziałam. Weszli do domu. Poszli na górę.

To nie była pora na zadawanie pytań.

- Posłuchaj mnie uważnie. Ukryjesz się tutaj i będziesz siedziała cicho, nawet nie piśniesz. Nie wychodź, dopóki ci nie powiem, że już można.

- Zadzwoniłam do Roarke'a z komunikatora. O Chryste, co on tu zastanie?

- Dobrze. Nie wychodź, dopóki ktoś z nas ci nie powie. Oni nie wiedzą, że tu jesteś. Nie znajdą cię. Muszę teraz pójść na górę.

- Nie możesz. Zabiją cię.

- Nie. Muszę iść, bo zranili mojego przyjaciela. - Albo zabili. - Bo na tym polega moja praca. Rób, co ci mówię, natychmiast. - Niemal przeniosła Nixie przez pokój i we­pchnęła pod sofę. - Nie ruszaj się stąd i bądź cicho, inaczej spiorę cię na kwaśne jabłko.

Ostrożnie otworzyła drzwi prowadzące na schody. Ode­tchnęła z ulgą, gdy się przekonała, że Inga dbała o oliwie­nie zawiasów. Idź na piętro, niech to się rozegra daleko od małej, pomyślała. Idź do nich.

Roarke sprowadzi pomoc, mogła mu zaufać. Tak jak mogła być pewna, że już tu jedzie, walcząc z niepokojem o jej życie. A to może mu się nie udać.

Poszła po schodach bezszelestnie niczym duch. Przysta­nęła pod drzwiami, nasłuchując.

Żadnego dźwięku, nawet oddechu. Na pewno mają nok­towizory. Rozeszli się, szukają jej. Obstawili wyjścia, prze­czesują pomieszczenia. Okłamała Nixie. Znajdą ją, ponie­waż szukają policjantki i nie pominą żadnego zakamarka.

Chyba że pierwsza im się pokaże.

Są przekonani, że spodziewała się zastać tu dzieciaki, więc nie przypuszczają, że ma w dłoni broń - a nawet jeśli ma, że już ją odbezpieczyła.

Pora zrobić im niespodziankę.

Rozluźniła ramiona i schylona, przekroczyła próg.

Powitał ją strzał z lewej, ale pocisk poleciał wysoko, a Eve już toczyła się po podłodze. Wycelowała w tamtym kierunku.

Zobaczyła cień i usłyszała głuchy huk, gdy siła strzału odrzuciła przeciwnika na ścianę.

Skoczyła ku niemu. Jeden z mężczyzn, choć nie wie­działa, który. Załatwiony. Zerwała mu z twarzy noktowizor, zabrała miotacze i wojskowy nóż. Ukryła się w kącie, słysząc tupanie na schodach.

Kiedy włożyła noktowizor, w słabej zielonkawej po­świacie wszystko nabrało nierealnego wyglądu. Zatknęła nóż za pas i wyszła z kryjówki.

Ledwo zarejestrowała ruch za plecami. Zdążyła zrobić obrót, ale nie na tyle szybko, by uniknąć noża. Ostrze prze­cięło skórzaną kurtkę, ominęło kamizelkę i rozerwało skó­rę na ramieniu.

Wykorzystując rozpęd i ból, odwróciła się i wymierzyła cios. Z satysfakcją usłyszała odgłos miażdżonej chrząstki. Ale napastnik znowu zaatakował. Potężny kopniak w mo­stek odebrał jej oddech, miotacze wyślizgnęły się z rąk.

Dostrzegła twarz Isenberry. Z nosa ciekła jej krew, usta wykrzywiał nieprzyjemny uśmiech. Miotacz miała wsunię­ty za pasek, w dłoni trzymała nóż.

Lubi imprezować, pomyślała Eve. Lubi się bawić.

- Wrogie wsparcie blisko! - krzyknął z dołu wspólnik Isenberry. - Przerywamy akcję!

- Niech mnie diabli, jeśli teraz przerwę. Mam ją. - Przeciwniczka uśmiechnęła się szerzej. - Długo na to cze­kałam. Wstawaj, suko.

Eve, mimo przenikliwego bólu, podniosła się, wyjmu­jąc nóż zza pasa.

- Porucznik Suko. Złamałam ci nos.

- I teraz za to zapłacisz.

Isenberry skoczyła, okręciła się i wyrzuciła nogę w gwałtownym kopniaku, który o milimetry ominął twarz Dallas. Nóż wymierzony w klatkę piersiową Eve przeciął ubranie i zsunął się po kamizelce.

- Kamizelka? - Isenberry wylądowała na obu stopach. - Zawsze wiedziałam, że tchórz z ciebie.

Eve zamarkowała cios, dźgnęła przeciwniczkę nożem i uderzyła pięścią prosto w jej uśmiech.

- Możesz sobie gadać.

Ogarnięta wściekłością Isenberry sięgnęła po miotacz. Eve przygotowała się do uniku. W tej samej chwili zapali­ły się światła, oślepiając je obie.

Roarke wpadł przez frontowe wejście niczym błyskawi­ca i przetoczył się w lewo na ułamek sekundy przed strza­łem, na dwa przed zapaleniem przez Summerseta świateł.

Zobaczył mężczyznę zdzierającego z twarzy noktowizor i rzucającego się do drzwi.

Z piętra dochodziły odgłosy walki. Żyła i walczyła. Zim­ny strach, który ściskał mu serce, nieco zelżał. Wystrzelił ponownie i skoczył w przeciwnym kierunku.

- Idź do Eve! - rozkazał Summersetowi, po czym rzucił się ku drzwiom w pogoni za przeciwnikiem.

Światła płonęły jasno, Roarke nasłuchiwał. To mogły być syreny policyjne, na razie odległe. Wiedział, że lepiej poczekać na wsparcie, ale czuł zimne, nieprzeparte prag­nienie, by walczyć, rozlać krew.

Z pistoletem w dłoni pognał za róg, ale krzyk, a po­tem odgłos padających ciał na moment rozproszył jego uwagę.

Wtedy to wystrzał trafił go w ramię, rozrywając skórę, powodując przeraźliwy ból. Poczuł odór krwi i palonego ciała. Przełożył broń do lewej dłoni i posłał tamtemu se­rię, robiąc przy tym salto.

Pękło szkło, poleciały odłamki. Kiedy siła wystrzału od­rzuciła przeciwnika do tyłu, skoczył na niego niczym pies.

Eve czuła ból wibrujący w każdej cząsteczce ciała. W śliskiej od krwi dłoni ściskała nóż, jakby palce przyro­sły jej do rękojeści; leżała na Isenberry przy schodach w saloniku Ingi. Ich twarze były tak blisko, że Eve widzia­ła, jak z oczu przeciwniczki uchodzi życie.

Słyszała dobiegające spod sofy pojękiwania dziewczyn­ki, ale to było jak sen. Krew, śmierć, nóż w dłoni.

Usłyszała kroki na schodach i zmusiła się, by stoczyć się z Isenberry.

Ból przeszywał jej bark, ramię, oczy przesłaniała mgła. Pokój zalewało czerwone światło; znowu słyszała własne błagania o litość.

- Porucznik Dallas. - Summerset pochylał się nad nią, zobaczyła jego twarz. - Proszę mi pozwolić, sprawdzę, gdzie została pani ranna.

- Nie dotykaj mnie. - Uniosła ku niemu nóż. - Nie do­tykaj.

Widziała skuloną pod sofą Nixie z białą jak kreda bu­zią Krew, która trysnęła podczas upadku Eve i Isenberry, znaczyła ją niczym czerwone piegi.

Widziała szkliste od szoku oczy. W jakiś sposób to były jej własne oczy.

Z wysiłkiem wstała, powlokła się do kuchni.

Żył, choć też krwawił. Cóż, zawsze jest krew. Ale Roar­ke żył, odwracał się ku niej.

W głowie jej się zakręciło, nogi się pod nią ugięły i pa­dła na kolana. Tych kilka kroków, które dzieliły ją od Kirkendalla, pokonała na brzuchu.

Jeszcze nie umarł, choć lała się z niego krew. Jeszcze nie. Zacisnęła dłoń na nożu.

Czy miała złamaną rękę? Czy słyszała trzask kości? Ból był niczym wspomnienie. Gdyby wbiła nóż w Kirkendalla, gdyby zrobiła to wiele razy, mając świadomość swojego czynu, odczuwając go, czy ból by minął?

Patrzyła na krew kapiącą jej z palców i wiedziała, że jest do tego zdolna. Może wtedy wszystko by się skończyło.

Morderca dzieci, dręczyciel słabych. Czy dla kogoś ta­kiego więzienie jest wystarczającą karą?

Zbliżyła ostrze do jego serca, ale dłoń jej zadrżała. Drże­nie przeniosło się na ramię, a potem do serca. Cofnęła rękę.

Podniosła się na kolana i z wysiłkiem wsunęła nóż za pas.

- Są ranni. Trzeba wezwać pogotowie.

- Eve.

- Nie teraz. - Szloch, a może krzyk próbował się wydo­być z jej zaciśniętego gardła. - Baxter poszedł od tyłu. Do­stał. Nie wiem, czy żyje.

- Policjanci od frontu są nieprzytomni. Nie wiem, jak poważne rany odnieśli, ale żyją.

- Muszę sprawdzić, co z Baxterem.

- Za chwilę. Krwawisz.

- On... - Nie, to nie był on. - Ona trafiła mnie nożem. Upadek był gorszy, chyba zwichnęłam bark.

- Sprawdźmy. - Delikatnie pomógł jej wstać, mimo to zbladła z bólu.

- Ty mi go nastawisz - powiedziała.

- Dziecinko, lepiej zrobić to po środku przeciwbólo­wym.

Eve pokręciła głową.

- Chwyć mnie mocno. - Sama też złapała go mocno; trzy razy z sykiem wypuściła powietrze, wpatrując się w jego oczy.

Dzikie niebieskie oczy. Skup się! Szarpnięcie sprawiło, że żołądek Eve podskoczył do gardła, a oczy zasnuł ból, kiedy Roarke nastawił jej bark.

- Cholera. Cholera. Cholera. - Odetchnęła, wdzięczna, że ją podtrzymuje, nie pozwala się osunąć. - Dobra. W porząd­ku. Już mi lepiej. - Pomyślała, że potrzebny był jej ten wstrząs, nie tylko po to, by złagodzić ból w ramieniu, ale oczy­ścić myśli, pomóc w skupieniu uwagi na otoczeniu. - Mała.

- Summerset.

Kamerdyner wszedł do kuchni, niosąc na rękach Nixie, która tuliła buzię do jego ramienia.

- Nie jest ranna. - Głos mu nieznacznie drżał. - Tylko przerażona. Trzeba ją stąd zabrać.

- Chcę go zobaczyć - powiedziała dziewczynka zduszo­nym głosem, unosząc głowę. Policzki miała mokre od wciąż płynących łez. Spojrzała Eve prosto w oczy. - Chcę zoba­czyć człowieka, który zabił moją rodzinę. Dallas, powie­działaś, że będę mogła.

- Przynieś ją tutaj.

- Nie myślę...

- Nie proszę, żebyś myślał. - Podeszła do niego, a gdy dziewczynka zsunęła się na ziemię, Eve ujęła jej dłoń w swoją zakrwawioną rękę. - Kobieta nie żyje - powiedzia­ła obojętnie. - Złamała kark, kiedy stoczyłyśmy się po schodach.

Ja ręki nie złamałam, pomyślała, choć czuła w niej ból jak w zepsutym zębie.

- Na piętrze jest następny.

- Nieprzytomny, rozbrojony i związany - powiedział Summerset.

- Bardzo go boli - ciągnęła Eve - ale będzie żył. Będzie żył długo, a im dłużej, tym lepiej, bo nigdy nie odzyska wolności. Będzie jadł, sikał i spał na rozkaz. Tam, gdzie pójdzie... słyszysz, Kirkendall? - zapytała z gniewem. - To miejsce jest jak śmierć, tylko że musisz w nim żyć dzień po dniu.

Nixie spojrzała na leżącego mężczyznę, ściskając moc­niej rękę Eve.

- Ona cię wsadzi do pieprzonej klatki - powiedziała wyraźnie. - A jak umrzesz, pójdziesz prosto do piekła.

- I bardzo słusznie. - Summerset znowu wziął Nixie na ręce. - A teraz chodźmy stąd, pani porucznik musi się za­jąć pracą.

Do domu wpadła Peabody, o kilka kroków wyprzedza­jąc oddział policji.

- Przenajświętszy Jezu!

- Baxter dostał. Jest gdzieś z tyłu na podwórku. Sprawdź, czy żyje. - Kiedy Delia wybiegła, Eve zwróciła się do szefa oddziału: - Jeden podejrzany na piętrze, nie­przytomny i związany. Drugi, kobieta, w tamtym pokoju, nie żyje. Ten to trzeci. Wezwij medyków, patologa, techni­ków oraz kapitana Feeneya z wydziału elektronicznego.

- Pani porucznik, nie wygląda pani najlepiej.

- Rób, co każę, moim wyglądem będę się martwić sa­ma. - Ruszyła do drzwi, żeby osobiście sprawdzić, co z Ba­xterem, i zobaczyła, jak Peabody prowadzi go w stronę domu.

Kolana ugięły się pod nią z ulgi.

- Powinnam była wiedzieć, że ten drań przeżyje. Do diabła, gdzie było moje wsparcie, Baxter?

- Trafił mnie w kamizelkę. Tak myślę. - Przycisnął dłoń do głowy i pokazał, że jest zakrwawiona. - A potem poczę­stował potężnym kopniakiem. Rozbiłem głowę o ten pie­przony taras. Boli mnie jak nie wiem.

- Wstrząs mózgu - stwierdziła Peabody. - Musi jechać do szpitala.

- Dopilnuj, żeby go tam zawieźli.

- Co tu się działo, cholera? Ktoś zginął?

- Jedna z nich - odparła Eve.

- To dobrze. Resztę opowiesz mi później. Peabody, mo­ja piękna, daj mi jakiegoś procha.

Roarke delikatnie położył dłoń na plecach Eve.

- A teraz obejrzyjmy ciebie.

- Dostałam kilka ciosów przez nieuwagę. Sama też zdrowo jej przyłożyłam. Wet za wet.

- Krew ci leci z nosa. Eve wytarła ją dłonią.

- Złamałam jej nos. I kto tu jest tchórzem? Wyrzuciłam ją przez drzwi kopniakiem, ale była dość szybka, żeby zafun­dować mi zjazd po schodach. Myślę, że przy upadku złamała sobie kark. Była martwa, kiedy wylądowałyśmy na dole. - Chwyciła się za bolące ramię i odwróciła do Roarke'a. Po raz pierwszy zobaczyła go wyraźnie. - Też dostałeś. Mocno?

- Przez nieuwagę pozwoliłem, żeby do mnie strzelił - odparł z uśmiechem. - Cholernie boli.

Dotknęła zakrwawionymi palcami jego policzka.

- Masz podbite oko.

- On jest w gorszym stanie. Dlaczego nie... no cóż, to dość radykalne posunięcie - powiedział, gdy Eve oderwała poszarpany rękaw jego koszuli.

- I tak jest zniszczona. - Badała palcami jego ranę, na co zareagował przekleństwami w dwóch językach. - Źle to wygląda.

- Tak samo jak u ciebie. - Uniósł brwi na widok sanita­riuszy wchodzących do pokoju. - Damy najpierw.

- Najpierw cywile. A ja nie jestem damą. Roześmiał się i mocno pocałował ją w usta.

- Jesteś moja. Pierwszą pomoc przecierpimy razem. To wydawało się sprawiedliwe. Wymyślała medykom, grożąc użyciem przemocy, gdyby im przyszło na myśl po­dać jej środki uśmierzające. Musiała koordynować działa­nia różnych zespołów, napisać raport i obserwować, jak wynoszą troje zabójców, z których dwóch żyło. Rano dokładnie im się przyjrzy.

- Zajmę się robotą papierkową - powiedziała Peabody. - Za dużo policjantów zgłasza się na ochotnika do tej spra­wy. Któryś z nich może się w końcu zemścić za Knighta i Prestona.

- Jutro przesłuchamy aresztowanych.

- Może wyślesz ludzi, żeby zabezpieczyli dom przy Za­chodniej Siedemdziesiątej Trzeciej. - Roarke podał jej ad­res. - Wydaje mi się, że znaleźliśmy ich bazę.

Eve uśmiechnęła się.

- Wiedziałam. Peabody, weź funkcjonariuszy, którym ufasz, i każ im pilnować Kirkendalla i Clintona. Zbierz ze­spół i pieprzyć nadgodziny. Jedziemy tam teraz.

- Cholera!

- Najpierw wydział elektroniczny - dodała. - I chcę, za­raz, niech pomyślę, chcę, żeby pojechali z nami Jules i Brinkman, to najlepsi specjaliści od materiałów wybucho­wych. Nie wiemy, jak ci dranie zabezpieczyli swoją kryjów­kę, jakie bomby podłożyli w środku. Wszyscy mają włożyć kamizelki i kombinezony jak przy tłumieniu zamieszek. Oprócz tych trojga może tam być jeszcze ktoś. Skontaktuję się z komendantem i uzyskam pozwolenie. - Zwróciła się do Roarke'a: - Możesz jechać z nami, jeśli chcesz.

- Nie przychodzi mi na myśl żaden inny pomysł na mi­łe spędzenie wieczoru.

- Daj mi pięć minut. - Odeszła na bok, wyjmując ko­munikator. - To moja broń, ty durniu - warknęła na jedne­go z techników, który wkładał jej pistolet do worka. - Od­dawaj.

- Przykro mi, muszę ją zabrać.

- A niech to diabli, wiesz, ile trwa... Komendancie, aresztowaliśmy dwóch podejrzanych, trzeci zginął na miej­scu.

- Jadę do was. Słyszałem, że czworo policjantów, włą­czając w to ciebie, Dallas, zostało rannych.

- Medycy nas opatrzyli, pozostali trzej ranni zostali za­brani do szpitala. Podejrzani są w areszcie. Jesteśmy prze­konani, że mamy adres ich bazy. Wezwałam mój zespół oraz dwóch ludzi z wydziału bombowego. Ponieważ mój dom jest położony pomiędzy miejscem zbrodni a przypuszczalną bazą, będę koordynowała akcję z prywatnego biu­ra. Za pańską zgodą, panie komendancie.

- Przyjadę do was. Jakie obrażenia odniosłaś?

- Wyjdę z tego, panie komendancie.

- Wiem, że tak.

- W takim razie w porządku - mruknęła, kiedy się wy­łączył. - Chcę mieć z tego miejsca dowody czyste jak kryształ - powiedziała technikom. - Miejsce musi być za­bezpieczone tak, żeby żadna pieprzona pchła się nie prze­ślizgnęła. Ktoś coś zawali, zjem jego tyłek na śniadanie.

Kiwnęła głową Roarke'owi, który ją dogonił.

- Uwielbiam, kiedy się złościsz. To mnie pobudza.

- Będziesz bardzo pobudzony, nim ta noc się skończy. - Wyszła na dwór rozbawiona faktem, że Roarke otulił jej ramiona zniszczoną kurtką.

Jej uśmiech zgasł, gdy zobaczyła w jednym z wozów Ro­arke'a Summerseta, który tulił do siebie Nixie. Widząc Eve, otworzył okno.

- Musiałem jej przyrzec, że nie odjedziemy, dopóki z panią nie porozmawia.

- Nie mam czasu na... - Urwała, gdy Nixie uniosła gło­wę. - Co?

- Mogę z tobą porozmawiać przez chwilkę? Bardzo proszę.

- Sześćdziesiąt sekund i ani chwili dłużej. Chodź do mnie.

Kiedy Nixie wysiadła, Eve ruszyła chodnikiem. Roar­ke'owi bardzo spodobałby się grymas, który posłała ga­piom tłoczącym się już przy taśmie. Skręciła ku swoje­mu samochodowi, i ruchem ręki zaprosiła Nixie do środka.

- Schowałaś się pod tylnym siedzeniem? - Aha.

- Powinnam złoić ci skórę za twoje głupie zachowanie, ale tego nie zrobię, bo ręka mnie boli, a poza tym pomo­głaś mi. Mogłabym załatwić wszystkich troje. - Przycisnęła dłoń do pulsującego bólem ramienia. - Ale dobrze, że Ro­arke zajął się trzecim.

- Chciałam przyjść do domu.

Eve oparła głowę o siedzenie. Unieszkodliwienie trójki uzbrojonych i niebezpiecznych przestępców było łatwiej­sze niż przedzieranie się przez pole minowe dziecięcych emocji.

- I przyszłaś. Co tu znalazłaś? Ten dom jest teraz ni­czyj.

- Chciałam znowu go zobaczyć.

- Rozumiem. Ale to tylko budynek, ściany i dach. Liczy się tylko to, co tu przeżyłaś, zanim zdarzyły się złe rzeczy. Tak ja to widzę.

- Chcesz mnie odesłać.

- Chcę dać ci szansę, najlepszą, jaką mogę zapropono­wać. - Eve uniosła głowę i poprawiła się na siedzeniu. - Dostałaś od życia potężnego kopniaka. Możesz się pod­nieść albo pozostać na ziemi. Ja mówię, że się podniesiesz. Elizabeth i Richard to dobrzy ludzie. Wiedzą, jak to jest, gdy życie cię kopie. Chcą dać ci dom i rodzinę. Nigdy nie będzie tak jak dawniej, ale ty możesz zrobić z tego coś no­wego, choć zawsze będziesz pamiętać, jak było w tym do­mu, zanim zdarzyły się złe rzeczy.

- Boję się.

- W takim razie nie jesteś taka głupia, jak myślałam. Ale to nie znaczy, że jesteś tchórzem. Powinnaś skorzystać z tej szansy, przekonać się, jak wam się ułoży.

- Czy Wirginia naprawdę jest tak daleko?

- Nie aż tak.

- Mogę czasami odwiedzać ciebie, Roarke'a i Summer­seta?

- Jasne. Skoro naprawdę chcesz oglądać brzydką facja­tę Summerseta.

- Jeśli obiecasz, będę wiedziała, że mówisz poważnie. Po­wiedziałaś, że ich złapiesz, i złapałaś. Dotrzymujesz słowa.

- W takim razie obiecuję. A teraz muszę już jechać, skończyć tę sprawę.

Nixie uklękła na siedzeniu, pochyliła się i pocałowała ją w policzek. Oparła głowę na zdrowym ramieniu Eve i westchnęła.

- Przykro mi, że się zraniłaś, pomagając mi.

- Ale nie mocno. - Eve niemal mimowolnie uniosła rę­kę i pogładziła miękkie jasne włosy dziewczynki. - To część mojej pracy.

Siedziała bez ruchu, kiedy Nixie wysiadła. Patrzyła, jak dziewczynka podchodzi do Roarke'a, a on się pochyla. Jak mocno ją przytulił, gdy go pocałowała.

Summerset otworzył drzwiczki, zapiął dziewczynce pa­sy i kościstymi palcami musnął jej policzki. Kiedy odje­chali, Roarke usiadł obok Eve.

- W porządku? Pokręciła głową.

- Potrzebuję minuty.

- Nie śpiesz się.

- Ona da sobie radę. Ma kręgosłup i serce. Z przeraże­nia postarzałam się o dziesięć lat, kiedy się tutaj pojawiła, ale ma kręgosłup.

- Ona cię kocha.

- Och, Chryste.

- Ty ją znalazłaś, zaopiekowałaś się nią, uratowałaś ją. Będzie cię za to kochała jeszcze bardziej, kiedy nabierze sił. Miałaś rację, pozwalając jej zobaczyć jego twarz.

- Mam taką nadzieję, bo nie myślałam jasno. Upadek ze schodów... - Urwała i syknęła. - To nie był tylko upa­dek. Krew, nóż, ból. Słyszałam, jak pęka jej kark, ten od­głos odbił się echem w mojej głowie. Kiedy zobaczyłam ciebie, poczułam tępą ulgę. Odległą, w jakiejś innej czę­ści mojej osoby. - Przeciągle odetchnęła. - Pozwoliłbyś mi to zrobić. Cofnąłbyś się i pozwolił, żebym wbiła mu nóż w serce.

- Tak. Cofnąłbym się i pozwolił ci zrobić to, co musiałaś zrobić.

- Nawet gdyby to było morderstwo z zimną krwią.

- W tym nie byłoby zimnej krwi, Eve. - Dotknął jej twarzy, odwrócił ku sobie. Jego oczy nie są teraz dzikie i błękitne, pomyślała, ale spokojne, głębokie, przepełnio­ne pewnością. - Nie mogłabyś tego zrobić.

- O mało nie zrobiłam, niemal czułam, jak nóż wbija się w jego ciało.

- O mało. Gdyby coś w twoim wnętrzu kazało ci to zro­bić, musielibyśmy jakoś sobie z tym poradzić. Ale to wszystko, co stanowi o tobie, co mieści się w jądrze twojej istoty, nie pozwoliłoby ci na to. Musiałaś klęknąć z nożem w dłoni i przekonać się o tym.

- Chyba tak.

- Jutro staniesz przed nim w sali przesłuchań. To, co zrobiłaś, będzie dla niego gorsze niż nóż wbity w serce. Po­biłaś go, powstrzymałaś, zamknęłaś w więzieniu.

- Zamknęłam jednego, ale następny wypełznie spod kolejnego kamienia. - Przycisnęła ramię i na próbę poru­szyła ręką. - Więc chyba lepiej, żebym wróciła do formy, w przeciwnym wypadku nie będę mogła ich ścigać.

- Kocham cię do szaleństwa.

- Tak, to prawda. - Uśmiechnęła się i modląc się w du­chu, by nikt ich nie zobaczył, dotknęła ustami jego pora­nionego ramienia. - Jedźmy doprowadzić się do porządku, a potem wracamy do pracy.

Kiedy odjeżdżali, zerknęła we wsteczne lusterko. To tyl­ko dom, pomyślała. Zmyją krew, usuną ślady śmierci. Wprowadzi się inna rodzina.

Eve miała nadzieję, że będzie im się dobrze mieszkało.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robb J D In?ath! O włos od śmierci
12 ROBB J D SREBRNY BŁYSK ŚMIERCI
12 J D Robb Srebrny błysk śmiercii
17 Robb J D Powtorka ze smierci
Robb J D In?ath# Śmierć o tobie pamięta
18 Robb J D Rozłączy ich śmierć
20 Młodopolskie ucieczki od rzeczywistości Kazimierza Tetmajera
Wyklad specjalizacyjny 20.11.2009 (od yoni)
ŚMIERĆ CZŁOWIEKA ZACZYNA SIĘ OD ŚMIERCI KOMÓRKI
Marihuana 20 razy groźniejsza od tytoniu!
Kurt Vonnegut Losy gorsze od śmierci
PW Tematy egz 20 06 2011 od W Olszewskiego
Paweł i Sara Miłość silniejsza od śmierci Sara Giovi ebook
2012 07 20 Krótsza droga od zdjęcia do mandatu
Vonnegut Kurt Losy gorsze od smierci
J D Robb Rozłączy ich śmierć