J.D. Robb
POWTÓRKA ZE ŚMIERCI
Tytuł oryginału IMITATION IN DEATH
Pogoda była jak wściekła dziwka, której złości nic nie jest w stanie złagodzić. Sierpień przyniósł na spoconych plecach wrzesień, by ten dusił Nowy Jork wilgotnym i cuchnącym powietrzem.
Zdaniem Jacie Wooton lato 2059 roku było zabójcze.
Dochodziła druga nad ranem. Z barów wysypywali się klienci, by przed powrotem do domu poszukać dodatkowych wrażeń. Serce nocy - tak lubiła określać porę, kiedy przychodzili do niej ci, którzy mieli pieniądze na zaspokojenie żądzy.
Po tym, jak spieprzyła sobie życiorys zabawą z nielegalnymi substancjami i kilkoma odsiadkami, dostała licencję tylko na ulicę. Teraz była czysta i znów chciała uczciwie wspinać się po szczeblach kariery w zawodzie prostytutki, aż na szczyt, między bogatych i samotnych.
Na razie jednak musiała zarobić na cholerne utrzymanie, tymczasem w taki upał nikt nie miał ochoty na seks, a jeszcze mniej na płacenie.
W ciągu ostatnich dwóch godzin spotkała tylko kilka koleżanek, które stwierdziły, że klimat odbiera im ochotę na seks, a forsa przestaje je interesować.
Jacie była profesjonalistką i za taką uważała się od ponad dwudziestu lat, kiedy to po raz pierwszy zrobiła użytek ze swojej licencji. Pociła się w upale, ale nie narzekała. Podczas okresu próbnego na ulicy miała gorsze chwile, lecz nie dala się złamać.
Nie upadnie. Na kolanach czy na plecach - zależnie od indywidualnych upodobań klienta - będzie robić swoje.
Rób swoje, powtarzała sobie. Forsa do banku. Maksymalne wykorzystanie czasu. Za kilka miesięcy wróci do apartamentu na Park Avenue, gdzie jest jej miejsce.
Czasami w głowie Jacie rodziła się obawa, że może trochę się postarzała i zrobiła zbyt miękka jak na ulicę. Wtedy po prostu blokowała tę myśl i mocniej koncentrowała się na złapaniu kolejnego klienta. Tylko jeden klient.
Poza tym wiedziała, że jeśli nie złapie dziś jeszcze jednego klienta, po opłaceniu czynszu nie zostanie jej nic na zabiegi upiększające. A lekki retusz był jej bardzo potrzebny.
Nie to, żeby nie była wciąż atrakcyjna, powtarzała sobie w duchu, przechadzając się pod latarnią między trzema ulicami, które traktowała jak swój rewir w trzewiach miasta. Nadal była w formie. Może wymieni usługę na butelkę wódki? Drink cholernie by się jej teraz przydał. A wyglądała przecież dobrze. Zajebiście dobrze.
Prezentowała towar w lśniącym opakowaniu. Ogniście czerwony gorset i spódniczka mini ledwo zakrywająca pośladki. Dopóki nie zaoszczędzi na wizytę u plastyka ciała, musi nosić gorset podnoszący biust. Natomiast z nóg zawsze była dumna. Długie i zgrabne, co erotycznie podkreślały srebrne sandałki z czubem i rzemykami sięgającymi do kolan.
Sukinsyny nie dawały o sobie zapomnieć, kiedy przechadzała się po ulicy, szukając jeszcze jednego klienta.
Próbując ulżyć obolałym stopom, oparła się o latarnię, wypięła zalotnie biodro, zmrużyła zmęczone brązowe oczy i zajęła się obserwowaniem opustoszałej ulicy. Powinnam była włożyć srebrną perukę, pomyślała. Faceci zawsze lecą na włosy. Tej nocy nie była w stanie udźwignąć ciężaru peruki. Po prostu zaczesała do góry swoje naturalne kruczoczarne włosy i podtrzymała je srebrną siateczką w spreju.
Obok niej przejechała taksówka i kilka samochodów. Choć przyjmowała zachęcające pozy i wysyłała klasyczne sygnały zapraszające, nikt nawet nie zwolnił.
Jeszcze dziesięć minut i na dziś koniec, postanowiła. Jak jej zabraknie na czynsz, to obciągnie laskę właścicielowi kamienicy.
Wyprostowała się i powoli, ze względu na piekące stopy, ruszyła w stronę pokoiku, w którym mieszkała. Ani na chwilę nie zapominała o luksusowym apartamencie, jaki kiedyś wynajmowała w Upper West Side, o szafie pełnej pięknych ubrań, o notesie pełnym adresów stałych klientów.
Nielegalne substancje, jak mawiała jej kuratorka, to równia pochyła, a na dole zwykle czeka ponura, nędzna śmierć.
Przeżyła, ale tkwiła w samym środku nędzy.
Jeszcze sześć miesięcy, obiecywała sobie. I wróci na szczyt.
Zauważyła, że szedł w jej kierunku. Bogaty, ekscentryczny, wyraźnie nietutejszy. Nieczęsto spotyka się w tej okolicy facetów w stroju wieczorowym. Ni mniej, ni więcej, tylko w pelerynie i cylindrze! W ręku niósł czarną teczkę.
Jacie uśmiechnęła się znacząco i prowokacyjnie oparła dłoń na biodrze.
- Hej, kochanie. Jesteś taki elegancki, może urządzimy sobie małe przyjęcie?
Odwzajemnił uśmiech, pokazując równe białe zęby.
- Co masz na myśli?
Jego głos pasował do stroju. Wyższe sfery, pomyślała z przyjemnością i nostalgią. Styl, kultura.
- Co tylko zechcesz. Ty tu rządzisz.
- A więc przyjęcie prywatne, gdzieś w pobliżu. - Rozejrzał się wokół, po czym wskazał wąską uliczkę. - Obawiam się, że nie mam w tej chwili zbyt dużo czasu.
Ulica oznaczała szybki numerek. Jacie to odpowiadało. Jeśli dobrze się spisze, możliwe, że dostanie przyzwoity napiwek. Wystarczy na czynsz, biust i jeszcze zostanie, planowała w duchu, kiedy szli w stronę uliczki.
- Nie jesteś stąd, prawda?
- Dlaczego tak uważasz?
- Nie wyglądasz i nie mówisz jak ktoś stąd. - Wzruszyła ramionami. W sumie to nie jej interes. - Kochanie, powiedz, na co masz ochotę, to od razu załatwimy sprawy finansowe.
- Och, chcę wszystkiego.
Roześmiała się i sięgnęła dłonią do jego krocza.
- Mmm, właśnie widzę. Wszystko dostaniesz. - A potem będę mogła zdjąć te przeklęte buty i strzelić sobie chłodnego drinka, pomyślała.
Wymieniła stawkę, zawyżając ją, jak tylko się dało. Kiedy bez mrugnięcia okiem przystał na wygórowaną cenę, przeklęła się w duchu za brak odwagi.
- Pieniądze z góry - powiedziała. - Zapłać i zaczynamy zabawę.
- Racja, najpierw zapłata.
Nie przestając się uśmiechać, obrócił ją twarzą do ściany i mocnym szarpnięciem za włosy odchylił do tyłu jej głowę. Jednym zdecydowanym ruchem poderżnął jej gardło, żeby nie krzyczała, i schował nóż pod pelerynę. Otworzyła usta i przez chwilę patrzyła na niego, po czym z rzężeniem osunęła się po brudnej ścianie.
- A teraz zabawa - mruknął i zabrał się do roboty.
Za każdym razem odkrywa się coś nowego. Bez względu na to, ile razy ogląda się rozlaną krew, ile razy widzi się ślady masakry, jakiej człowiek dokonał na człowieku, zawsze znajdzie się coś nowego. Robią to okrutniej, z większą bezwzględnością. Ich szaleństwo jest coraz bardziej makabryczne. porucznik Eve Dallas stała nad zmasakrowanymi zwłokami kobiety i zastanawiała się, czy kiedyś trafi na bardziej przerażający przypadek.
Stojący u wlotu ulicy dwaj mundurowi, którzy znaleźli ciało, do tej pory nie mogli opanować torsji. Odgłosy ich choroby niosły się echem między budynkami. Stała przy zwłokach i czekała, aż jej żołądek się uspokoi. Była gotowa, stopy i dłonie zabezpieczyła zaraz po przybyciu.
Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek w życiu widziała tyle krwi. Nie, to na pewno pierwszy raz. Lepiej, żeby tak było. Przykucnęła, otworzyła zestaw podręczny i wyjęła identyfikator, by zdjąć odciski palców ofiary. Wiedziała, że nie uniknie krwi, więc przestała o tym rozmyślać. Podniosła bezwładną rękę denatki i przycisnęła kciuk do czytnika. - Ofiara to kobieta rasy kaukaskiej. Ciało znaleziono około trzeciej trzydzieści. Anonimowy informator zawiadomił lokalny posterunek, na miejsce przybyło dwóch oficerów. Po zdjęciu odcisku palca ofiara została zidentyfikowana jako Wooton, Jacie, lat czterdzieści jeden, licencjonowana kobieta do towarzystwa, zamieszkała przy ulicy Doyers 375. Odetchnęła kilka razy i mówiła dalej: - Ofiara ma poderżnięte gardło. Ślady rozpryśniętej na budynku krwi wskazują, że ranę zadano, kiedy kobieta stała oparta o jego północną ścianę. Ofiara osunęła się na ziemię, lub została położona na chodniku przez napastnika lub napastników, którzy następnie...
Jezu! Słodki Jezu!
- „którzy następnie dokonali okaleczenia, usuwając jej narządy w okolicy miednicy. Rany szyi i brzucha wskazują na użycie ostrego narzędzia i dużą precyzję.
Kiedy wyjęła rekorder i przyrządy pomiarowe, mimo upału przeszły ją ciarki.
- Przepraszam - odezwała się za plecami Peabody, jej asystentka. Eve nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że twarz Peabody jest wciąż blada i błyszcząca od szoku i mdłości. - Pani porucznik, tak mi przykro, że nie wytrzymałam.
- Nie przejmuj się. Lepiej się czujesz?
- Ja... tak, już dobrze, pani porucznik.
Eve kiwnęła głową, nie przerywając pracy. Lojalna, opanowana i niezawodna Peabody rzuciła okiem na to, co leżało na chodniku, pobladła jak kreda i zataczając się, wycofała się na koniec ulicy, by zgodnie z rozkazem Eve rzygać tam.
- Mam jej dane. To Jacie Wooton z Doyers. Licencjonowana ' osoba do towarzystwa. Sprawdź ją.
- W życiu nie widziałam czegoś podobnego. Nigdy.
- Potrzebuję więcej danych. Peabody, zabieraj się do roboty, zasłaniasz mi światło.
Peabody dobrze wiedziała, że niczego nie zastania. Pani porucznik po prostu chciała odwrócić jej uwagę. Ponieważ cały czas kręciło jej się w głowie, nie zaprotestowała i ruszyła w stronę wylotu uliczki.
Koszula służbowego munduru była całkiem mokra od potu, a gęste ciemne włosy ukryte pod czapką zwilgotniały na skroniach. Peabody miała sucho w gardle, głos jej drżał, ale natychmiast zabrała się do przeszukiwania danych. Od czasu do czasu zerkała na pracującą Eve.
Sprawna, dokładna, ktoś postronny mógłby powiedzieć, że zimna. Peabody jednak przez moment widziała na twarzy Eve szok i przerażenie, a także współczucie. Tyle zdążyła zauważyć, bo zaraz potem oczy zaszły jej mgłą. „Zimna” to nie było dobre określenie. Eve była raczej zdeterminowana.
Peabody spostrzegła, że Eve jest blada. I nie była to tylko gra światła. Po prostu z jej szczupłej twarzy odpłynęła krew.
W ciemnych oczach widać było skupienie. Badała zmasakrowane zwłoki nawet nie mrugając. Ręce poruszały się pewnie, buty miała umazane we krwi.
Na plecach koszuli odznaczała się strużka potu, jednak Eve nie przerywała pracy. Chciała jak najszybciej skończyć.
Kiedy się wyprostowała, Peabody ujrzała wysoką, szczupłą kobietę w brudnych butach, znoszonych dżinsach i pięknej lnianej marynarce. Miała mocno wystające kości policzkowe, pełne usta, duże brązowe oczy i krótkie ciemne włosy.
Peabody widziała nie tylko kobietę, ale przede wszystkim policjantkę, która nigdy nie odwraca wzroku od śmierci.
- Dallas...
- Peabody, możesz rzygać, ile chcesz, ale nie zapaskudź mi miejsca zbrodni. Czego się dowiedziałaś?
- Ofiara od dwudziestu dwóch lat mieszka w Nowym Jorku. Poprzednio zameldowana przy West Central Park. Przez ostatnich osiemnaście miesięcy zamieszkiwała w tej okolicy.
- Drobna zmiana standardu. Za co ją przymknęli?
- Za nielegalne substancje. Trzy razy. Straciła świetną licencję, siedziała sześć miesięcy, potem odwyk, kurator, w końcu rok temu dostała tymczasową licencję na ulicę.
- Sypnęła swojego dilera?
- Nie, pani porucznik.
- No, zobaczymy, co powiedzą badania toksykologiczne, kiedy zbada ją koroner. Nie sądzę, żeby nasz Kuba był dilerem - Eve podniosła kopertę, którą zostawiono na ciele. Była specjalnie zabezpieczona, by krew nie wsiąkała w papier.
Porucznik Eve Dallas, Nowojorska Policja, głosił napis wykonany wyszukaną czcionką na eleganckim kremowym papierze. Domyśliła się, że to wydruk komputerowy. Gruby, ciężki, kosztowny papier, na jakim w wyższych sferach drukuje się zaproszenia. Eve coś o tym wiedziała, jej mąż wysyłał i dostawał takich setki.
Sięgnęła po woreczek z drugim dowodem rzeczowym i jeszcze raz przeczytała notatkę.
Witam, Pani Porucznik.
Podoba się to Pani? Wiem, ze przez cale lato była Pani bardzo zajęta, od dawna podziwiam Pani osiągnięcia. Nie znam odpowiedniejszej osoby wśród oficerów policji naszego pięknego miasta, z którą chciałbym wejść w układ, mam nadzieję, bardzo intymny.
Oto próbka moich możliwości. Co Pani o tym myśli?
Liczę na długą i owocną współpracę.
Kuba
- Zaraz ci powiem, co myślę. Kuba, jesteś chorym sukinsynem. Oznaczyć i do worka - rzuciła, ostatni raz zerkając na ulicę. - Zabójstwo.
Mieszkanie Wooton znajdowało się na czwartym piętrze jednego z tych budynków, które wyrosły jak grzyby po deszczu tuż po wojnach miejskich, by dać tymczasowe schronienie uciekinierom. Większość bloków wybudowano w biednych dzielnicach miasta i zewsząd słychać było głosy domagające się ich wyburzenia. Władze wciąż się wahały, czy wysiedlić płacące minimalny czynsz licencjonowane osoby do towarzystwa, narkomanów, dilerów i pracującą biedotę, i wyburzyć prowizoryczne blokowiska, czy raczej zainwestować w remont. Podczas gdy odpowiedzialne służby się namyślały, budynki popadały w ruinę i nikt nawet palcem nie kiwnął, by je ratować.
Eve była pewna, że sytuacja się nie zmieni, dopóki któryś z bloków nie zawali się razem z mieszkańcami. Dopiero wtedy ojcowie miasta się ockną.
Zanim to jednak nastąpi, okolica jeszcze długo będzie idealnym miejscem dla pechowej dziwki.
Jej mieszkanie przypominało małe duszne pudełko z miniaturową ślepą kuchnią i mikroskopijną kabiną służącą jako łazienka. Za wschodnim oknem rozciągał się widok na ścianę identycznego budynku.
Przez cienkie ściany słychać było dramatyczne chrapanie dobiegające od sąsiadów.
Mimo niesprzyjających warunków Jacie utrzymywała w mieszkaniu porządek, co więcej, zdołała nadać mu nawet coś w rodzaju stylu. Meble były tanie, ale kolorowe. Nie stać jej było na ekrany, ale w oknach wisiały falbaniaste firanki. Na rozkładanej sofie leżała równo ułożona pościel z jakościowej bawełny. Pewnie pamiątka z lepszych czasów, pomyślała Eve. Na stole leżał tani model łącza, obok stała złożona z elementów komoda, na której Jacie trzymała przeróżne narzędzia przydatne w zawodzie: kosmetyki, perfumy, peruki, tandetną biżuterię i zmywalne tatuaże. W szufladach znajdowały się głównie stroje służbowe, ale wśród uniformów prostytutki Eve zauważyła kilka bardziej klasycznych ubrań, które prawdopodobnie nosiła po pracy.
W jednej szufladzie znalazła spory zapas leków na receptę, w tym pół butelki kropli na wytrzeźwienie i jedno całe opakowanie na zapas. Zestaw uzupełniały stojące w kuchni dwie butelki wódki i jedna bimbru.
Eve nie znalazła w mieszkaniu nielegalnych substancji, co mogło oznaczać, że Jacie przerzuciła się z narkotyków na alkohol.
Podeszła do łącza i sprawdziła połączenia z ostatnich trzech dni. Jacie kontaktowała się ze swoją kuratorką w sprawie przedłużenia licencji. Potem dzwonił właściciel mieszkania z pytaniem o zaległy czynsz. Jacie nie odebrała i nie zdążyła oddzwonić. Trzecia rozmowa z plastykiem ciała dotyczyła stawek za zabiegi.
Żadnych plotek z koleżankami.
Eve przejrzała finanse. Okazało się, że Jacie skrupulatnie wszystko notowała. Przywiązywała uwagę do forsy. Robiła swoje, pieniądze wpłacała do banku, ale i tak większość inwestowała w biznes. W tym zawodzie koszty utrzymania są wysokie, dumała Eve. Stroje, kosmetyki, włosy, zabiegi upiększające sporo kosztują.
Przywykła dobrze wyglądać, uznała Eve. Robiła wszystko, by utrzymać formę. Poczucie własnej wartości oparte na wyglądzie, którego podstawą był seksapil, niezbędny, by sprzedawać swoje ciało i dzięki temu zarobić na utrzymanie wyglądu.
Eve pomyślała, że to bardzo smutne błędne koło.
- Na paskudnym drzewie uwiła sobie całkiem przytulne gniazdko - skomentowała Eve. - Nie ma połączeń ani korespondencji od żadnego Kuby. W zasadzie w ogóle nie kontaktowała się z facetami. Miała męża lub konkubenta?
- Nie, pani porucznik.
- Pogadamy z jej kuratorką. Może miała kogoś bliskiego, choć prawdę mówiąc nie sądzę, żebyśmy się czegoś dowiedziały.
- Mam wrażenie, że to, co jej zrobił... wydaje mi się, że to była jakaś osobista sprawa.
- Też tak myślę. - Eve jeszcze raz rozejrzała się po pokoju. Czysto, kobieco, z desperackim poczuciem klasy. - To było coś osobistego, ale ofiara wybrana została przypadkowo. Po prostu zabił kobietę, która zarabiała na życie sprzedając swoje ciało. To jest wątek osobisty. Mało, że zabił, ale jeszcze wyrwał właśnie tę część ciała, którą zarabiała. Nocą w tej okolicy nietrudno znaleźć licencjonowaną kobietę. Wystarczy wybrać miejsce i czas. Pokaz jego możliwości - mruknęła pod nosem. - To wszystko, czym była.
Podeszła do okna i mrużąc oczy wyobraziła sobie ulicę, aleję, budynki, których nie było widać.
- Możliwe, że ją znał, albo widywał. Ale możliwe też, że znalazł ją zupełnie przypadkiem. Na pewno był dobrze przygotowany na wypadek gdyby coś mu się trafiło. Miał broń i list. Musiał mieć też jakąś torbę, może worek, coś, w czym trzymał czyste ubranie, albo schował to, które miał na sobie. Na pewno cały pobrudził się krwią. Dziewczyna idzie z nim do zaułka - myślała na głos Eve. - Jest gorąco, późna noc, interesy nie kręcą się zbyt dobrze. Nagle pojawia się klient, może ostatni przed powrotem do domu. Ma doświadczenie, pracuje w zawodzie dwie dekady, ale facet nie wzbudza jej podejrzeń. Może coś wypiła, może on wygląda zupełnie zwyczajnie. Faktem jest, że nie przywykła do pracy na ulicy, nie ma instynktu.
Zbyt przywiązana do życia na poziomie, pomyślała Eve. Przyzwyczaiła się do dyskrecji i perwersyjnych upodobań bogaczy. Przeprowadzka do chińskiej dzielnicy musiała być dla niej czymś w rodzaju lądowania na Wenus.
- Opiera się o ścianę. - Eve widziała wszystko oczami wyobraźni. Srebro połyskujące w jej ciemnych włosach. Czerwień gorsetu wabiąca dużych chłopców. - Myśli o forsie, którą przeznaczy na zapłacenie czynszu. Ma nadzieję, że facet będzie szybki, bo bolą ją stopy. Jezu, w takich butach chyba nie czuła nóg.
Jest zmęczona, jeszcze tylko ten klient i wróci do domu. Zaskoczył ją, poderżnął jej gardło. Jeden szybki i pewny ruch. Błyskawiczne cięcie od lewej do prawej. Dokładnie przez gardło. Krew tryska jak cholera. Jej ciało umiera, zanim mózg zdąży zarejestrować, co zaszło. Dla niego to jednak dopiero początek.
Odwróciła się i spojrzała na komodę. Tania biżuteria, droga szminka. Perfumy, drobiazgi od znanych projektantów, przypominające, że kiedyś było ją na to wszystko stać i że te czasy jeszcze powrócą.
- Układa jej ciało na ulicy i wycina z niej całą kobiecość. Musiał mieć ze sobą jakąś torbę, do której to wszystko włożył. Myje ręce.
Widziała go, jego sylwetkę przykucniętą obok zwłok w brudnym zaułku. Sprząta po sobie rękami lepkimi od krwi.
- Założę się, że wyczyścił też narzędzia. Na pewno wyczyścił ręce. Wyjmuje list, który wcześniej przygotował, kładzie na jej piersiach. Zmienia koszulę lub wkłada czystą marynarkę. Jakoś musi ukryć ślady krwi. I co potem?
Peabody mrugnęła.
- Odchodzi, zadowolony z dobrze wykonanej roboty. Wraca do domu.
- Jak?
- Hmm. Idzie pieszo, jeśli mieszka niedaleko. - Peabody westchnęła, odwracając myśli od zaułka i koncentrując się na toku myślenia pani porucznik. Spróbowała wejść w umysł zabójcy. - Właśnie zdobył świat, więc niczym się nie martwi i nigdzie nie spieszy. Jeśli mieszka gdzieś dalej, prawdopodobnie ma własny środek transportu. Nawet gdyby zmienił ubranie, lub tylko je przykrył, ma na sobie zbyt dużo krwi, zapach by go zdradził. Nie będzie przecież łapał taksówki ani szukał metra, bo głupio byłoby tak ryzykować.
- Świetnie. Sprawdzimy, czy przedsiębiorstwa taksówkowe odnotowały w tym czasie jakieś kursy w tym rejonie. Wątpię, żeby coś się znalazło. Opieczętujmy miejsce i sprawdźmy budynek.
Sąsiedzi, jak to zwykłe w takich miejscach bywa, niczego nie widzieli ani nie słyszeli. Właściciel mieszkania prowadził w chińskiej dzielnicy interes, sklepik ze zdrową żywnością i artykułami z zakresu medycyny niekonwencjonalnej, które obiecywały zdrowie, równowagę duchową i powodzenie w życiu lub całkowity zwrot kosztów.
Eve znała takie typy jak Piers Chan. Umięśnione ramiona opięte koszulą, cieniutka kreseczka wąsów nad wąskimi ustami. Skromne otoczenie i sygnet z różowym brylantem na palcu.
Był mieszanej rasy. Miał w żyłach wystarczająco dużo azjatyckiej krwi, by otworzyć interes w chińskiej dzielnicy, choć Eve podejrzewała, że ostatni przodek, który widział Pekin, musiał mieć ten przywilej jeszcze w czasach Powstania Bokserów.
Tak, jak się spodziewała, Chan wraz z rodziną mieszka! w luksusowej dzielnicy na przedmieściach New Jersey, a w Lower East Side odgrywał rolę właściciela slumsów.
- Wooton, Wooton. - Podczas gdy Chan kartkował księgę lokatorów, jego dwaj milczący współpracownicy udali się na zaplecze, by poszukać sobie jakiegoś zajęcia. - Tak, wynajmuje jedynkę o podwyższonym standardzie, przy ulicy Doyers.
- O podwyższonym standardzie? - powtórzyła Eve. - Ma tam jakieś luksusy?
- Ma kuchnię z wbudowaną lodówką i autokucharza. Dostała w wyposażeniu. Zalega z czynszem. Miała zapłacić tydzień temu. Kilka dni temu zostawiłem standardowe upomnienie telefoniczne. Jeszcze jeden dzień i w przyszłym tygodniu wyślę zawiadomienie o eksmisji.
- To nie będzie konieczne, bo się przeprowadziła. Do kostnicy. Dziś rano została zamordowana.
- Zamordowana? - Zmarszczył brwi w taki sposób, że Eve od razu wyczuła jego irytację. Nie było w nim ani odrobiny współczucia czy zdumienia. - Cholera! Zabezpieczyliście mieszkanie?
Eve przekrzywiła głowę.
- A dlaczego pan pyta?
- Niech pani posłucha, jestem właścicielem sześciu budynków, w których są siedemdziesiąt dwa mieszkania. Kiedy ma się tylu lokatorów, czasami któryś wykituje w taki czy inny sposób. Zna pani te podejrzane zgony bez świadków, te pechowe - wypadki, zaginięcia, samobójstwa - wymieniając pokazywał na tłustych palcach. - No i zabójstwa. - Tym razem wskazał kciuk. - Wtedy zjawiacie się wy, zabezpieczacie mieszkanie, powiadamiacie krewnych. Zanim mrugnę okiem, po domu kręcą się jakieś ciotki i zabierają rzeczy. Nawet nie zdążę zarekwirować zaległego czynszu. - Rozłożył ręce i spojrzał na Eve, wyraźnie obrażony, - Ja tylko próbuję zarobić na życie.
- Ona też próbowała, ale ktoś zechciał ją pokroić. Wydął policzki.
- W tym zawodzie trzeba się liczyć z tym, że można sobie nabić guza.
- Wie pan, ten nagły przypływ uczuć humanitarnych zaraz mnie udusi, więc może przejdźmy do rzeczy. Znał pan Jacie Wooton?
- Widziałem jej podanie, referencje i dowody wpłaty czynszu. Jej osobiście nigdy nie spotkałem. Nie mam czasu, żeby się zaprzyjaźniać z lokatorami. Za dużo ich tu jest.
- Mhm. A jeśli ktoś zalega z czynszem, czy zanim wyśle pan zawiadomienie o eksmisji, odwiedza pan taką osobę i próbuje przekonać, żeby wpłaciła należność?
Gładził palcami wąsik.
- Prowadzę interes według ksiąg rachunkowych. Co roku wydaję fortunę na opłaty sądowe, żeby pozbyć się lokatorów, którzy nie płacą. No, ale to normalne, odliczam to sobie od kosztów. Tej Wooton bym nie poznał, nawet gdyby wpadła zrobić mi laskę. Byłem wtedy w domu, w Bloomfield, z żoną i dziećmi. Całą noc. Rano zjadłem śniadanie i przyjechałem do miasta tym o siódmej piętnaście, jak zawsze. Jak chce pani wiedzieć więcej, niech pani porozmawia z moimi adwokatami.
- Padalec - mruknęła Peabody, gdy wyszły na ulicę.
- O tak. Założę się, że w księgach znajdziemy przypadki wymiany czynszu na różne usługi. Seks, miłe małe torebeczki nielegalnych substancji, paserstwo. Można by go przycisnąć, ale nie mam ani czasu, ani ochoty. - Eve przechyliła głowę i z uwagą przyglądała się wystawie, na której prezentowały się wypatroszone kaczki, tak chude, że śmierć musiała być dla nich wybawieniem. Pod wiszącym drobiem leżały kacze łapy, powiązane w dziwaczne pęczki na sprzedaż. - Jak to się je? - zastanawiała się Eve. - Zaczyna się od pazurków, czy może od kostek? A w ogóle to kaczki mają kostki?
- Zastanawiam się nad tym w bezsenne noce.
Choć Eve skrzywiła się, widząc bezmyślny wzrok swej asystentki, w głębi duszy ucieszyła się, że dziewczyna wróciła do formy.
- Prowadzą tu chyba ubój, nie? Ćwiartują w kuchni towar. Ostre noże, wiadra krwi. W tej pracy potrzebna jest znajomość anatomii.
- Pokrojenie kurczaka jest sto razy prostsze niż człowieka.
- No, nie wiem. - Eve w zamyśleniu oparła dłonie na biodrach. - Technicznie może tak. Większa masa, potrzeba więcej czasu, może też trochę więcej umiejętności, niż posiada przeciętny rzeźnik pracujący przy drobiu. Jednak jeśli w tej masie nie będziesz widzieć człowieka, to różnica przestaje być taka istotna. Wystarczy poćwiczyć trochę na zwierzętach, żeby się pozbyć oporów. A może to lekarz albo weterynarz, któremu odbiło. Musiał dokładnie wiedzieć, co robi. Rzeźnik, lekarz, utalentowany amator, w każdym razie ktoś, kto doskonalił technikę, by złożyć hołd swojemu idolowi.
- Idolowi?
- Kuba. - Eve odwróciła się i ruszyła w stronę samochodu. - Kuba Rozpruwacz.
- Kuba Rozpruwacz? - Peabody osłupiała. Przyspieszyła kroku, próbując dogonić przełożoną. Taki jak ten z Londynu z czasów... sama nie wiem.
- Koniec dziewiętnastego wieku. Whitechapel. Biedna dzielnica z czasów wiktoriańskich, zamieszkana przez prostytutki. W ciągu jednego roku zabił pięć do ośmiu kobiet, może więcej. Działał na obszarze półtora kilometra kwadratowego. - Usiadła za kierownicą.
Peabody przyglądała jej się ze zdumieniem.
- No co? - oburzyła się Eve. - Nie mogę czasami czegoś wiedzieć?
- Nie o to mi chodzi, pani porucznik! Zna się pani na tylu różnych rzeczach, ale historia nigdy nie była pani konikiem.
Ale morderstwa owszem, pomyślała Eve, zjeżdżając z krawężnika. Zawsze tak było.
- Kiedy inne dziewczynki czytywały słodkie bajeczki o małych puchatych kaczuszkach, ja interesowałam się Kubą i innymi seryjnymi mordercami.
- Czytała pani o takich rzeczach jako dziecko?
- Tak, bo co?
- No cóż.., - Peabody nie wiedziała, jak to ująć. Wiedziała, że Eve wychowała się w domu dziecka i w rodzinach zastępczych. - Czy dorośli, którzy się panią opiekowali, nie kontrolowali pani zainteresowań? Chodzi mi o to, że moi rodzice, choć byli bardzo tolerancyjni i nie wprowadzali zbyt wielu ograniczeń, na coś takiego nigdy by się nie zgodzili. Wie pani, wtedy kształtuje się charakter, dzieci mają koszmary, lęki.
Czuła potworny lęk na długo przedtem, zanim nauczyła się czytać. Co do koszmarów, Eve nie przypominała sobie czasów, kiedy ich nie miała.
- Kiedy szukałam w Internecie informacji na temat Rozpruwacza czy Johna Wayne'a Gacy'ego, nie miałam czasu na szukanie kłopotów. I to było podstawowe kryterium.
- Rozumiem. Zawsze pani wiedziała, że chce zostać policjantką?
Eve wiedziała, że nie chce być ofiarą. Potem pomyślała, że będzie bronić ofiar. W jej słowniku to oznaczało zawód policjantki.
- Mniej więcej. Rozpruwacz zostawiał policji wiadomości, ale nie od razu. Nie zaczynał tak jak ten. Nasz chce, żebyśmy od początku wiedzieli, kim jest. Chodzi mu o grę.
- Chodzi mu o panią - zauważyła Peabody. Eve w odpowiedzi kiwnęła tylko głową.
- Ostatnio było o mnie głośno. Pojawiałam się w mediach. Jeszcze wcześniej, latem, przy tej sprawie z wirusem, też było sporo szumu. Obserwował mnie, a teraz chce, żeby i wokół niego był szum. Tamten Kuba zdobył ogromne zainteresowanie publiczne.
- Chce, żeby to pani się nim zajmowała, żeby mówiono o nim w mediach. Żeby całe miasto było nim zafascynowane.
- Tak uważam.
- Będzie polował na inne licencjonowane kobiety w tej okolicy.
- Na to się zanosi. - Eve chwilę milczała, - W każdym razie chce, żebyśmy tak myśleli.
Następnym rozmówcą była kuratorka, której biuro mieściło się w trzypokojowym apartamencie w południowej części East Village. Na ogromnym, zawalonym papierami biurku stała miska z kolorowymi landrynkami. Opiekunka siedziała w szarym, nieco pogrubiającym kostiumie. Eve oceniła, że kobieta jest przed sześćdziesiątką. Jej twarz miała przyjemny wyraz, w przeciwieństwie do orzechowych oczu, w których widać było przebiegłość.
- Tressa Palank. - Wstała i wyciągnęła do Eve dłoń, po czym wskazała jej krzesło po drugiej stronie biurka. - Domyślam się, że chodzi o którąś z moich podopiecznych. Za dziesięć minut mam spotkanie. W czym mogę pomóc?
Proszę mi opowiedzieć o Jacie Wooton.
- Jacie? - Tressa uniosła brwi, a jej usta drgnęły w ledwo widocznym uśmiechu, jednak w oczach błysnęło przerażenie. - Nie wierzę, żeby sprawiała jakieś problemy. Jest zupełnie czysta. Robi wszystko, by jak najszybciej odzyskać licencję pierwszej kategorii.
- Jacie Wooton została zamordowana dziś nad ranem. Tressa przymknęła oczy i przez chwilę miarowo oddychała.
- Wiedziałam, że to któraś z moich. - Otworzyła oczy, była znów skoncentrowana. - Domyśliłam się, gdy tylko usłyszałam w wiadomościach o morderstwie w chińskiej dzielnicy. Miałam przeczucie, jeśli pani rozumie, co mam na myśli. Jacie. - Złożyła dłonie na biurku i zaczęła się w nie wpatrywać. - Co się stało?
- Nie wolno mi podawać szczegółów. Na razie mogę tylko powiedzieć, że została pchnięta nożem.
- Zmasakrowana. W wiadomościach podali, że w zaułku w chińskiej dzielnicy znaleziono zmasakrowane zwłoki licencjonowanej kobiety do towarzystwa.
Któryś z mundurowych, pomyślała Eve. Zapłacą za to, niech tylko się dowiem, skąd byt przeciek!
- Na tym etapie śledztwa nie mogę powiedzieć nic więcej.
- Znam procedury. Robiłam to przez pięć lat.
- Była pani w policji?
- Pięć lat, głównie morderstwa na tle seksualnym, zanim zostałam kuratorem. Nie podobała mi się ulica, albo raczej to, co na niej widziałam. Tu mogę pomagać bez oglądania tego wszystkiego dzień w dzień. Praca wcale nie jest lekka, łatwa i przyjemna, ale jestem w tym dobra. Powiem pani wszystko, co wiem. Mam nadzieję, że pomogę.
- Rozmawiałyście ostatnio o zamianie kategorii jej licencji?
- Odmówiłam. Ma, to znaczy, miała jeszcze do odpracowania rok. Po aresztowaniu i uzależnieniu to obowiązkowe. Odwyk się udał, świetnie sobie poradziła, choć podejrzewam, że po prostu zastąpiła Push czymś innym.
- Wódką, Znalazłam w jej mieszkaniu dwie butelki.
- Cóż. To legalne, choć niezgodne z przepisami dotyczącymi zmiany kategorii licencji. Teraz to i tak bez znaczenia.
Tressa potarła dłonią oczy i ciężko westchnęła.
- Teraz to już bez znaczenia - powtórzyła. - Chodziło jej wyłącznie o to, by jak najszybciej wrócić do centrum. Nienawidziła pracy na ulicy, a jednocześnie nigdy poważnie nie myślała o zmianie profesji.
- Nie wie pani, czy miała stałych klientów?
- Nie. Dawniej miała ich całą listę, mężczyźni i kobiety z klasą. Miała licencję na obie pici. Z tego, co wiem, nikt jej tu nie szukał. Sądzę, że powiedziałaby mi o tym, bo coś takiego poprawiłoby jej samopoczucie.
- A dostawca?
- Nigdy nie zdradziła nazwiska, nawet mnie. Przysięgała, że nie kontaktowała się z nim, odkąd wyszła z więzienia. Wierzyłam jej.
- Czy pani zdaniem nie podała nazwiska, bo się bała?
- Moim zdaniem, Jacie uważała, że to kwestia etyki, Przez pół życia była licencjonowaną kobietą do towarzystwa. Dobra prostytutka jest dyskretna, a prywatność klientów jest dla niej świętością, zupełnie jak dla księdza czy lekarza. W tym przypadku było tak sama. Przypuszczam, że dostawca byt także jej klientem, ale co do tego nie mam pewności.
- Czy podczas ostatnich spotkań nie odniosła pani wrażenia, że Jacie Wooton się czegoś lub kogoś boi, że coś ją martwi lub niepokoi?
- Nie. Jak zwykle nie mogła się doczekać zwrotu licencji i powrotu do dawnego życia.
- Jak często tu przychodziła?
- Raz na dwa tygodnie, takie są warunki zwolnienia. Ani razu nie opuściła spotkania. Regularnie poddawała się badaniom i testom. Nigdy nie utrudniała współpracy. Pani porucznik, to była zupełnie zwyczajna kobieta, może tylko trochę zagubiona. Nie przepadała za pracą na ulicy, przywykła do bardziej wyszukanej klienteli i mniej ordynarnych zachowań. Lubiła ładne rzeczy, dbała o swój wygląd, narzekała na niskie stawki w swojej kategorii. Nie prowadziła życia towarzyskiego, bo wstydziła się położenia, w jakim się znalazła. Poza tym uważała, że osoby z jej obecnej sfery ekonomicznej nie dorastają jej do pięt.
Tressa na chwilę zasłoniła dłonią usta.
- Proszę mi wybaczyć. Staram się panować nad zdenerwowaniem i nie traktować tego osobiście, ale nie zawsze mi się udaje. To jeden z powodów, dla których nie byłam zbyt dobra na ulicy. Lubiłam ją, chciałam jej pomóc. Nie mam pojęcia, kto mógł jej zrobić coś takiego. Ot, kolejny przypadkowy atak na kogoś słabszego. W końcu to tylko prostytutka.
Głos jej drżał, jakby za chwilę miał się załamać. Tressa chrząknęła i wzięła głęboki wdech.
- Obie wiemy, że wielu ludzi nadal tak uważa. Przychodzą tu do mnie pobite, poniżone, wykorzystane, sponiewierane. Niektóre się poddają, inne jakoś sobie radzą, awansują i żyją prawie jak księżniczki. Ale są i takie, które trafiają do rynsztoka. To niebezpieczny zawód. Gliny, pogotowie, pracownicy służby zdrowia i prostytutki. Niebezpieczne zawody z wysoką umieralnością. - Tressa westchnęła. - Chciała wrócić do dawnego życia. I to ją zabiło.
Eve zatrzymała się w kostnicy. Wiedziała, że to ostatnia szansa, by ofiara mogła opowiedzieć o tym, co się wydarzyło. Choć Jacie Wooton pracowała w zawodzie, wymagającym kontaktu fizycznego, nie miała przyjaciół ani wrogów, współpracowników ani rodziny, i zdawała się być kobietą samotną. Ciało było jej największym majątkiem. Używała go, by zarobić na lepsze życie.
Eve postanowiła sprawdzić, co też to ciało miało do powiedzenia o swoim kacie.
Przystanęła w połowie korytarza w domu umarłych.
- Znajdź jakieś krzesło - zwróciła się do Peabody. - Skontaktuj się z chłopakami z labo i pogoń ich. Błagaj, strasz, płacz, rób, co chcesz, byle tylko zabrali się do badań nad papeterią.
- Dam sobie radę. Wchodzę. Tym razem nic mi nie będzie.
Eve zauważyła, że Peabody jest bardzo blada. Cóż, napatrzyła się dziś na krew i zmasakrowane zwłoki w zaułku. Eve była przekonana, że Peabody tym razem by wytrzymała, ale za jaką cenę! Tej ceny nie musiała płacić. Nie tu i nie teraz.
- Nie twierdzę, że nie dasz rady. Mówię tylko, że pilnie potrzebuję danych na temat papeterii. Skoro zabójca zostawia nam ślad, należy z tego skorzystać. Znajdź krzesło i bierz się do roboty.
Nie czekając, aż Peabody zacznie się targować, Eve pomaszerowała korytarzem w stronę podwójnych szklanych drzwi, za którymi spoczywało ciało.
Liczyła, że sprawą zajmie się Morris, główny koroner, i nie zawiodła się. Pracował sam, jak zazwyczaj. Miał na sobie przezroczysty kombinezon ochronny, pod którym widać było jego błękitną bluzę i obcisłe spodnie. Długie włosy związał w kucyk i schował pod kapturem, by przypadkiem nie zanieczyścić zwłok. Na szyi miał srebrny medalion z ciemnoczerwonym kamieniem. Jego ręce byty umazane krwią, a ładna, nieco egzotyczna twarz zastygła niczym kamień.
Zwykle pracując słuchał muzyki, dziś w sali panowała cisza, którą zakłócał jedynie szum maszyn i nieprzyjemny świst skalpela.
- Co jakiś czas trafia się coś, co przekracza granice - powiedział, nie podnosząc wzroku. - Granice człowieczeństwa, Dallas, oboje wiemy, że człowiek ma niesamowitą zdolność zadawania cierpienia przedstawicielom własnego gatunku, prawda? A jednak czasami zdarzają się przypadki, które przerastają naszą wyobraźnię.
- Zmarła na skutek poderżnięcia gardła.
- Odrobina litości. - Podniósł ze zrozumieniem głowę. Jego ukryte za goglami oczy nie uśmiechały się jak zwykle. Nie było w nich znajomego błysku zafascynowania pracą. - Nie czuła tego, co potem z nią robił. Nie miała świadomości. Spokojnie odeszła, zanim zaczęła się rzeź.
- Więc to była rzeź?
- A jak inaczej byś to nazwała? - Rzucił skalpel na metalową tacę i zakrwawioną dłonią wskazał zmasakrowane zwłoki. - Jak, do cholery, byś to nazwała?
- Brak mi słów. Nie wiem, czy w ogóle są takie słowa. Wstrętne, to mało powiedziane. Złe, nie, też nie oddaje istoty. Morris, nie filozofujmy. To jej nie pomoże. Powiedz, czy on znał się na tym, czy to tylko przypadek?
Oddychał zbyt szybko. Próbując się uspokoić, Morris zdjął gogle, kaptur, po czym podszedł do umywalki, by zmyć z dłoni krew i preparat zabezpieczający.
- Znał się. Cięcia są bardzo precyzyjne. Żadnego wahania ani niepotrzebnych ruchów. - Otworzył lodówkę i wyjął dwie butelki wody. Jedną rzuci! Eve, z drugiej napił się sam. - Nasz zabójca wie, jak się zabrać do takiej kolorowanki.
- Słucham?
- Dallas, twoje trudne dzieciństwo wciąż mnie fascynuje. Muszę na chwilę usiąść. - Opadł na krzesło i zaczął masować czoło. - Tym razem mnie rozwaliło. Najgorsze, że nie przewidzisz, kiedy to się może stać. Po tym wszystkim, co tu na co dzień widuję, czterdziestojednoletnia kobieta z amatorskim pedicurem i sztywnym paluchem lewej stopy zupełnie mnie rozbiła.
Eve nie wiedziała, jak się zachować, kiedy Morris wpadał w taki nastrój. Słuchając głosu instynktu, usiadła obok niego na krześle i napiła się wody. Zauważyła, że nie wyłączył rekordera. Cóż, jeśli będzie chciał, to później wymaże tę rozmowę.
- Morris, powinieneś wziąć urlop.
- Już to gdzieś słyszałem. - Uśmiechnął się słabo, - Właściwie to jutro rano miałem wyjechać na dwa tygodnie na Arubę. Wiesz, słońce, morze, nagie kobiety, w dodatku żywe, ogromne ilości alkoholu pitego z łupin kokosa.
- Jedź. Pokręcił głową.
- Przełożyłem. Chcę doprowadzić tę sprawę do końca, - Spojrzał na Eve. - Niektórych przypadków trzeba dopilnować osobiście. Kiedy zobaczyłem, co jej zrobił, wiedziałem, że nie wysiedziałbym spokojnie na plaży.
- Mogłabym powiedzieć, że masz tu świetną ekipę. Twoi współpracownicy zajęliby się nią równie troskliwie, jak ty. I wszystkimi, których tu przywiozą przez kilka najbliższych dni. - Upiła łyk wody, cały czas patrząc na nagie ciało Jacie Wooton, leżące na stole w zimnym laboratorium. - Mogłabym obiecywać, że znajdę tego sukinsyna i dopilnuję, żeby zapłacił za to, co zrobił. Wiesz, że byłaby to szczera prawda. Ale sama też bym nie pojechała. - Oparła głowę o ścianę. - Nigdzie bym nie pojechała.
Morris przyglądał się jej - siedziała z wyrzuconymi przed siebie nogami i głową opartą o ścianę. Tuż przed nimi leżały zmasakrowane zwłoki Jacie Wooton.
Po chwili panujące między nimi milczenie stało się zupełnie znośne.
- Do cholery, Dallas, co z nami jest nie tak?
- Nie mam pojęcia.
Zamknął na chwilę oczy. Czuł, że powoli zaczyna się uspokajać.
- Kochamy trupy. - Kiedy parsknęła, uśmiechnął się szeroko, nie otwierając oczu. - Nie miałem na myśli tego chorego posuwania zwłok, zboczku. Bez względu na to, kim byli za życia, kochamy ich, bo zostali oszukani i wykorzystani. Bo są najbardziej przegrani.
- Cóż, zdaje się, że jednak weszliśmy na tematy filozoficzne.
- Chyba tak. - Zrobił coś, co nie zdarzało się zbyt często. Dotknął jej dłoni. Eve uświadomiła sobie, że ten drobny gest zawiera pewną intymność. Emocjonalny kontakt między parą znajomych. Był bardziej osobisty niż jakikolwiek gest, - który ofiara wymieniła ze swoimi klientami.
- Przychodzą do nas wszyscy, od niemowląt po zgrzybiałych starców - mówił dalej Morris. - Nieważne, kto kochał ich za życia, po śmierci to my stajemy się dla nich najbliżsi. Czasami ta bliskość bardzo nas dotyka, ściska nasze żołądki niczym w imadle. Cóż...
- Zdaje się, że tak naprawdę w życiu nikogo nie miała. W jej mieszkaniu nie zauważyłam... jakby to powiedzieć... sentymentów. Nie chciała nikogo mieć. A teraz, cóż, zostaliśmy tylko my.
- W porządku. - Upił łyk wody i wstał. - W porządku. - Odstawił butelkę, włożył rękawiczki i gogle. - Przyspieszyłem badanie toksykologiczne, tak na wszelki wypadek. Wątroba lekko uszkodzona, nadużywała alkoholu. Poza tym nie stwierdziłem poważniejszych problemów ze zdrowiem. Ostatni posiłek zjadła sześć godzin przed zgonem, to był makaron. Miała powiększane piersi, korektę oczu, podnoszone pośladki i drobną plastykę szczęki. Świetna robota.
- Dawno?
- Dosyć. Kilka lat temu, przynajmniej tyłek. Moim zdaniem to była ostatnia poprawka.
- Zgadza się. Szczęście się od niej odwróciło, ostatnio brakowało jej forsy na porządną plastykę ciała.
- A teraz ostatni zabieg. Zabójca poderżnął gardło cienkim, ostrym nożem, najprawdopodobniej był to skalpel. Ciął od lewej do prawej, nieco w dół. Kąt, pod jakim zadał ranę, wskazuje, że kobieta miała brodę zadartą w górę i odrzuconą w tył głowę. Zaszedł ją od tyłu, lewą ręką pociągnął za włosy, żeby odchylić jej głowę, ciął prawą ręką. - Morris zademonstrował w powietrzu to, o czym mówił. - Otworzył tętnicę szyjną jednym cięciem.
- Mnóstwo krwi. - Eve nie odrywała wzroku od zwłok i przez cały czas wyobrażała sobie Jacie Wooton żywą, z twarzą przyciśniętą do brudnego muru. Szarpnięcie za włosy, szok, nagły ból, zamęt. - Całe strumienie krwi.
- O tak. Musiał się cały pobrudzić, nawet stojąc z tyłu. Jeśli idzie o dalszy ciąg, to było jedno precyzyjne cięcie. - I tym razem Morris narysował je palcem w powietrzu. - Bardzo szybki, powiedziałbym, ekonomiczny ruch. Nie można uznać tego za staranną, czy choćby chirurgiczną robotę, ale z pewnością nie był to jego pierwszy raz. Już wcześniej kroił ciało. Moim zdaniem ćwiczył nie tylko symulacje. Zanim pokroił tę biedaczkę, musiał mieć do czynienia z mięsem i krwią.
- A więc to nie robota chirurga? Nie jest lekarzem?
- Tego bym nie zakładał. Spieszył się, było ciemno, pewnie. czuł strach, podniecenie. - Na egzotycznej twarzy Morrisa pojawiło się obrzydzenie. - Czymkolwiek kierował się ten... ten... znów nie znajduję słów. To, co nim kierowało, mogło mu jednocześnie przeszkadzać. Usunął kobiece organy w tempie ekspresowym. Nie da się ustalić, czy doszło przedtem do kontaktu seksualnego. Raczej nie zdążył tego zrobić po jej zgonie, a przed masakrą, bo to była kwestia chwili.
- Uważasz, że miał coś wspólnego z medycyną? Pielęgniarz, pracownik pogotowia, a może weterynarz? - Celowo urwała i podniosła głowę. - Patolog?
Uśmiechnął się do niej.
- Oczywiście, to możliwe. Biorąc pod uwagę warunki, zadanie wymagało sporych umiejętności. Z drugiej strony, nie musiał się martwić, czy pacjent przeżyje. Z całą pewnością potrzebna była znajomość anatomii i sprawność w posługiwaniu się narzędziami. Powiem tak: najprawdopodobniej studiował, prawdopodobnie praktykował, choć niekoniecznie podczas starań o licencję medyczną i zapewne nie chodziło mu też o ratowanie życia i zdrowia pacjentów. Podobno zostawił jakiś list.
- Tak. Adresowany do mnie. Postarał się, żebym to ja poprowadziła śledztwo.
- A więc to sprawa osobista.
- Można powiedzieć, że wręcz intymna.
- Postaram się jak najszybciej przesłać ci wyniki badań. Chcę zrobić jeszcze kilka testów. Może uda mi się ustalić coś na temat narzędzia.
- Świetnie. Morris, nie przejmuj się tak.
- Och, nie przejmuję się - powiedział, kiedy ruszyła w stronę drzwi. - Dallas, dzięki.
Spojrzała na niego.
- Nie ma sprawy.
Na korytarzu kiwnęła na Peabody.
- Mów wszystko, co powinnam wiedzieć.
- Chłopcy z labo, postraszeni przez pani ofiarną podwładną, ustalili, że kopertę i kartkę wykonano z papieru bardzo dobrej jakości. Nigdy nie był przetwarzany, co nie tylko wstrząsa moją duszą wolnoerowca, ale też oznacza, że został wyrodukowany i zakupiony poza granicami Stanów Zjednoczonych i podległych terytoriów. U nas obowiązuje prawo.
Eve uniosła brwi.
- Myślałam, że wolnoerowcy nie wierzą w prawo narzucone społeczeństwu przez rządy - powiedziała, kiedy wyszły na rozgrzaną słońcem ulicę.
- Wierzymy, kiedy sprzyjają naszym celom. - Peabody wsiadła do samochodu. - Angielski. Papier wyprodukowano w Anglii i można go kupić tylko w kilku sklepach w Europie.
- Nie do zdobycia w Nowym Jorku?
- Nie, pani porucznik. Mówiąc prawdę, trudno go zamówić czy kupić przez Internet, bo w naszym kraju nieprzetworzony papier znajduje się na liście towarów zakazanych.
- Mhm. - Mózg Eve pracował na szybszych obrotach, a jej myśli były o krok dalej, ale ponieważ Peabody przygotowywała się do egzaminu, uznała, że warto ją trochę pomęczyć. - W jaki sposób trafił z Europy do zaułka w chińskiej dzielnicy?
- Cóż, ludzie przemycają do Stanów różne zakazane towary. Korzystają z czarnego rynku. Podróżując z obcym paszportem, można wwieźć do kraju pewną ilość osobistych rzeczy, nie zawsze dozwolonych. Poza tym są dyplomaci i tyra podobni osobnicy. Jak by nie było, trzeba za to zapłacić, a cena jest słona. Na przykład ten papier chodzi po dwadzieścia eurodolarów za sztukę. Za jedną kartkę. Koperta kosztuje dwanaście. - Powiedzieli ci to chłopcy z labo?
- Nie, pani porucznik. Sprawdziłam, kiedy tu na panią czekałam.
- Dobra robota. Masz punkty sprzedaży?
- Wszystkie znane. Papier tego typu produkuje się w Wielkiej Brytanii, oficjalnie handluje nim szesnaście sklepów i dwie hurtownie. Dwa sklepy w Londynie.
- Doprawdy?
- Pomyślałam, że skoro naśladuje Kubę Rozpruwacza, trop londyński będzie najlepszy.
- Od tego zaczniemy. Sprawdzimy wszystkie punkty, ale Londyn jest najważniejszy. Postaraj się zdobyć listę osób, które nabyły ten papier.
- Tak jest, pani porucznik. A co do dzisiejszego ranka, wiem, że nawaliłam.
- Peabody - przerwała jej Eve. - Czyja mówię, że nawaliłaś?
- Nie, ale...
- Czy odkąd trafiłaś pod moją komendę kiedykolwiek zdarzyło się, żebym nie zwróciła ci uwagi, że nie wykonałaś moich poleceń w stopniu zadowalającym, nie poradziłaś sobie z zadaniem, albo po prostu coś schrzaniłaś?
- No cóż, nie, pani porucznik. - Peabody wydęła policzki i głośno wypuściła powietrze. W sumie to nie.
- W takim razie daj sobie spokój i zdobądź dla mnie tę listę.
W centrali detektywi zasypali ją gradem pytań, plotek i spekulacji na temat zabójstwa Jacie Wooton. Skoro policjanci rozmawiali o sprawie, to znaczy, że opinia publiczna aż huczy.
Eve szybko przemknęła do swojego biura i od razu zamówiła w autokncharzu kawę. Następnie podeszła do łącza, by sprawdzić wiadomości i nie odebrane połączenia. Przestała liczyć wiadomości od dziennikarzy, kiedy doszła do dwudziestu. Sześć z nich zostawiła Nadine Furst z Kanału 75.
Z kubkiem kawy w dłoni Eve usiadła za biurkiem. Przez chwilę bębniła palcami w blat. Cóż, wcześniej czy później będzie musiała porozmawiać z mediami.
Im później, tym lepiej. W zasadzie dla niej najlepszym terminem byłoby przyszłe milenium, lecz nie uniknie tego, musi złożyć oświadczenie. Będzie krótkie i rzeczowe, postanowiła. Absolutnie żadnych wywiadów i spotkań w studio.
Jemu właśnie o to chodziło. Chciał, żeby pojawiała się w mediach, żeby o nim mówiła w najlepszym czasie antenowym i na łamach prasy. Chciał być sławny.
Wielu z nich na tym zależało. Właściwie większości chodziło o sławę. Ten jednak pragnął wzbudzać sensację. Marzył o tym, by media krzyczały: „Współczesny Kuba Rozpruwacz szlachtuje Nowy Jork”.
O tak, to zupełnie w jego stylu. Głośno, mocno, wyraźnie.
Kuba Rozpruwacz, pomyślała Eve, zwracając się w stronę komputera, by sporządzić raport.
Dziadek dzisiejszych seryjnych morderców.
Nigdy nie udało się go ująć ani zidentyfikować.
Od prawie dwustu lat pozostaje bohaterem różnorakich badań, opowieści, legend, spekulacji. Wzbudza fascynację i obrzydzenie. I strach.
W tamtych czasach media wywołały w społeczeństwie prawdziwą panikę, ale i zainteresowanie jego osobą.
Współczesny naśladowca liczy, że uniknie rozpoznania. Chodzi mu o wywołanie strachu i wzbudzenie fascynacji, chce się zmierzyć z policją. Pewnie dokładnie zapoznał się z działalnością swojego poprzednika. Możliwe, że zanim popełnił pierwszą zbrodnię, przez jakiś czas studiował medycynę, formalnie lub nie. Gustowna papeteria, jako symbol zamożności i dobrego smaku.
Niektórzy podejrzani w sprawie Rozpruwacza należeli do wyższych sfer, rozmyślała Eve. Zamieszana była nawet rodzina królewska. Obywatele ponad prawem. Ci ludzie uważali, że stoją ponad prawem.
Według niektórych teorii Kuba Rozpruwacz był Amerykaninem przebywającym w Londynie. Eve zawsze uważała, że to fałszywy trop, ale czy to możliwe, żeby ten zabójca był Brytyjczykiem przebywającym w Stanach?
A może to - jak to się nazywa? - anglofil? Ktoś, kto podziwia wszystko, co brytyjskie. Czy tam był? Czy przechadzał się uliczkami Whitechapel? Rozmyślał o tym? Wyobrażał sobie siebie w roli Rozpruwacza?
Zaczęła pisać raport, ale zaraz przerwała. Zadzwoniła do biura doktor Miry i umówiła się na spotkanie.
Doktor Charlotte Mira miała na sobie elegancki kostium w kolorze lodowatego błękitu, który ozdobiła trzema długimi, cienkimi złotymi łańcuszkami. Ładną twarz okalały miękkie kasztanowe włosy, rozjaśnione kilkoma delikatnymi pasemkami. Coś nowego, zauważyła Eve, zastanawiając się, czy powinna to jakoś skomentować, czy raczej udać, że niczego nie zauważyła.
Nigdy nie była pewna, jak się poruszać w kobiecych tematach.
- Doceniam, że znalazłaś dla mnie czas - zaczęła.
- Zastanawiałam się, czy spróbujesz się dziś ze mną skontaktować. - Mira wskazała dłonią krzesło. - Wszyscy o tym mówią. To wyjątkowo makabryczna sprawa.
- Im bardziej makabryczna, tym więcej gadania.
- Tak, masz rację. - Mira dobrze znała Eve i wiedziała, że od rana nie miała w ustach nic oprócz kawy, więc nie pytając jej o zdanie zamówiła w autokucharzu herbatę, - Nie wiem, ile z tego, co słyszałam, jest zgodne z prawdą.
- Właśnie piszę raport. Wiem, że jest za wcześnie, żeby prosić cię o sporządzenie profilu, ale tym razem nie mogę czekać. Jeśli moje podejrzenia są słuszne, to on dopiero zaczyna. Jacie Wooton nie była jego celem. Nie chodziło akurat o nią. Nie sądzę, żeby ją znał, ani ona jego.
- Uważasz, że to był przypadek?
- Niezupełnie. Chodziło mu o konkretny typ. Licencjonowana kobieta do towarzystwa. Dziwka. Uliczna prostytutka z biednej dzielnicy. Miał ściśle określone wymagania, Wooton nie żyje, bo go spotkała. Nic poza tym. Opowiem ci o wszystkim, co wiem, a raport doślę później, jak uzupełnię do końca. Chcę, to znaczy, muszę - poprawiła się - muszę wiedzieć, czy zmierzam w dobrym kierunku.
- Mów, co wiesz. - Mira podała jej delikatną porcelanową filiżankę i usiadła.
Eve zaczęła od ofiary. Opisała stan, w jakim znaleziono ciało Jacie Wooton. Wspomniała o liście, dotychczasowym przebiegu śledztwa i wstępnych wynikach badań Morrisa.
- Rozpruwacz - szepnęła Mira. - Kuba Rozpruwacz.
- Słyszałaś o nim? - Eve pochyliła się do przodu.
- Każdy szanujący się specjalista od profili kryminalnych dokładnie przestudiował przypadek Krwawego Kuby. Myślisz, że mamy do czynienia z naśladowcą?
- A ty?
Mira oparła się na krześle i upiła łyk herbaty.
- Z pewnością dał podstawy, by tak sądzić. To wykształcony egocentryk. Brzydzi się kobietami. Fakt, że zdecydował się na ten, a nie inny sposób zamordowania swojej ofiary, jest bardzo znaczący. Jego pierwowzór atakował i okaleczał kobiety na różne sposoby. On wybrał akurat ten, polegający na usunięciu ofierze tego, co sprawiało, że była kobietą.
Widząc, że Eve powoli kiwa głową, Mira domyśliła się, że pani porucznik sama doszła do takiego wniosku.
- Mówiąc krótko, pozbawił ją płci. Dla niego seks oznacza żądzę, przemoc, władzę, poniżenie. Jego relacje z kobietami nie są zdrowe ani tradycyjne. Postrzega siebie jako kogoś wyjątkowego, sprytnego, wręcz geniusza. Dlatego tylko ty się nadajesz.
- Do czego?
- Tylko ty możesz być jego przeciwnikiem. Największy i najbardziej nieuchwytny morderca naszych czasów nie zadowoli się byle gliną. Zgadzam się, nie znał Jacie Wooton, Jeśli ją poznał, to tylko po to, by się upewnić, że wybrał właściwą ofiarę. Natomiast ciebie zna. Jesteś celem tak samo jak ona. Może nawet bardziej. Wooton była pionkiem, chwilową podnietą. Ty jesteś właściwym graczem.
Eve też o tym pomyślała i wciąż się zastanawiała, jak wykorzystać ten trop.
- Nie chodzi mu o moją śmierć.
- Nie, przynajmniej jeszcze nie teraz. - Mira z troską zmarszczyła czoło. - Jesteś mu potrzebna żywa, bo chce obserwować, jak go ścigasz. Chce śledzić w mediach raporty o swoich wyczynach i twoim śledztwie. W tonie jego listu wyczuwam drwinę. Będzie robił wszystko, by z ciebie zadrwić. Nie chodzi mu o zwyczajnego policjanta, tylko o ciebie, osobę publiczną, a na dodatek kobietę. Nigdy nie pozwoli sobie przegrać z kobietą. - Jest przekonany, że będzie twoją największą porażką, że cię zniszczy. I to jest dla niego najbardziej podniecające.
- Cóż, zdziwi się, kiedy go przymknę.
- Uważaj, bo może cię zaatakować, kiedy poczuje, że jesteś zbyt blisko i możesz mu zepsuć zabawę, Z początku to będzie wyzwanie, ale nie wierzę, żeby zniósł upokorzenie, jakim byłoby zatrzymanie przez kobietę. - Mira pokręciła głową. - Wszystko zależy od tego, jak bardzo utożsamia się z Rozpruwaczem i w którą wersję wydarzeń wierzy. Eve, to bardzo skomplikowane. Czy kiedy napisał: „próbka moich możliwości”, miał na myśli, że to jego pierwszy atak? A może chciał powiedzieć, że już wcześniej to robił i nie został wykryty?
- Tu, w Nowym Jorku, to jego pierwszy raz, ale sprawdzę w MCDK. Co jakiś czas różni psychopaci próbują naśladować Kubę Rozpruwacza, lecz nie przypominam sobie, by któregoś nie złapano.
- Daj znać, jak się dowiesz czegoś nowego. Przygotuję bardziej dokładny profil.
- Dzięki. - Eve wstała. - Posłuchaj - zaczęła z wahaniem, - Peabody miała dziś rano problemy. Ofiara była w bardzo złym stanie i wtedy ona, no cóż, dziewczyna mi się rozchorowała. Teraz ciągle o tym mówi. Jakby przed nią żaden glina nie narzygał sobie na buty - mruknęła. - Wiesz, jest w stresie, przygotowuje się do egzaminu na detektywa, szukają z McNabem mieszkania. Ja nawet nie chcę o tym myśleć, ale ona wbiła to sobie do głowy. Może znajdziesz minutkę, żeby ją ustawić czy coś w tym rodzaju. A zresztą, cholera!
Mira parsknęła śmiechem.
- To urocze, że tak się o nią martwisz.
- Nie chcę być urocza - zaprotestowała poruszona Eve, - Nie chcę się o nią martwić. Po prostu to nie pora, żeby nosić tyłek wyżej głowy.
- Porozmawiam z nią. - Mira przechyliła głowę. - A co u ciebie?
- U mnie? Świetnie. Nie narzekam. Hmm, a jak twoje sprawy? Wszystko dobrze?
- Och tak. Córka przyjechała na kilka dni z rodziną. To takie mile, kiedy mogę ich gościć i przez chwilę grać rolę babci.
- Mhm. - Mira w swoim błękitnym kostiumie i ze zgrabnymi nogami nie przypominała ideału babci.
- Chciałabym, żebyś się z nimi spotkała.
- No cóż...
- W niedzielę urządzamy małe przyjęcie w ogrodzie. Będziemy gotować. Byłoby cudownie, gdybyście do nas wpadli. O drugiej - dodała, nie czekając na odpowiedź.
- Niedziela - Lekka panika ścisnęła gardło Eve. - Nie wiem, czy przypadkiem Roarke nie ma jakichś innych planów.
- Skontaktuję się z nim. - Mira odstawiła filiżankę. W jej oczach widać było rozbawienie. - Będzie tylko rodzina. Nic wielkiego. A teraz cię wypuszczę. Masz dużo pracy.
Otworzyła drzwi i wypchnęła Eve na korytarz, a po chwili wyjrzała za nią z uśmiechem. Kiedy znikła, Mira głośno się roześmiała. Wyraz przerażenia i kompletnego zagubienia na twarzy Eve, kiedy wspomniała o rodzinnym gotowaniu, absolutnie ją zachwycił.
Zerknęła na zegarek, po czym pospiesznie podeszła do biurka, gdzie znajdowało się łącze. Postanowiła złapać Roarke'a, nim Eve wymyśli jakiś wykręt.
Przerażona i wciąż zagubiona, Eve wróciła do Centrali. Peabody wybiegła jej na spotkanie.
- Pani porucznik! Dallas! - wolała, spiesząc za przełożoną.
- Co się robi na przyjęciu w ogrodzie? - mamrotała pod nosem Eve. - Po co w ogóle gotować? Zwłaszcza pod gołym niebem. Jest okropnie gorąco. I te robaki. Nic nie rozumiem.
- Dallas!
- Co? - Eve odwróciła się, marszcząc czoło. - O co chodzi?
- Mam listę klientów z tych dwóch sklepów. Musiałam trochę postraszyć właścicieli, ale się udało. Zdobyłam nazwiska osób, które kupiły papeterię, taką jak ta znaleziona przy Jacie Woton. Oczywiście tylko towar skatalogowany. Sprawdzałaś nazwiska? - Jeszcze nie. Dopiero je zdobyłam.
- Daj mi listę. Muszę się czymś zająć i zacząć normalnie myśleć.
Wyrwała dyskietkę z ręki Peabody i wsunęła do stacji swojej jednostki.
- Nie mam kawy - rzuciła, kiedy na ekranie zaczęły się pojawiać nazwiska. - A jest mi potrzebna. Natychmiast.
- Tak jest, pani porucznik. Widziała pani? Jest tu jakaś księżna i książę. I Liva Holdreak, ta aktorka.
- Wciąż nie mam kawy. Jak to możliwe?
- I Carmichael Smith, ten gwiazdor o międzynarodowej sławie. Co pół roku zamawia komplet stu kopert i stu kartek. - Nie przestając mówić, Peabody wręczyła przełożonej kubek z kawą. - Moim zdaniem ta jego muzyka jest słaba, ale on sam jest boski.
- Peabody, cieszę się, że mi o tym mówisz. To ważne, że jest słaby i jednocześnie boski. Przyda mi się ta informacja, kiedy będę go aresztować za zamordowanie tej nieszczęsnej prostytutki. Tak, to niezbędne dane.
- Oj, tak tylko mówię - jęknęła Peabody.
Eve przejrzała nazwiska, przesuwając na koniec listy osoby, które mieszkały wyłącznie w Europie. Najpierw należało się zająć tymi, którzy posiadali domy również w Stanach.
- Carmichael Smith ma apartament na Upper West Side. Holdreak ma rezydencję w Nowym Los Angeles. Przesuniemy Ją w dół o jedno czy dwa miejsca.
Eve zaczęła rutynowe sprawdzanie osób z listy.
- Pan i pani Elliot P. Hawthorne. Lat siedemdziesiąt osiem i... jakże by inaczej, trzydzieści jeden. W tym wieku Elliot raczej nie biega po ulicy i nie szlachtuje prostytutek. Dwa lata po ślubie, trzeci raz żonaty. Elliot lubi młode dziewczyny, założę się, że powinny być też głupie.
- Małżeństwo z bogatym staruszkiem to wcale nie jest głupota - odparła Peabody. - To wyrachowanie.
- Można być głupim i jednocześnie wyrachowanym. Ma domy w Londynie, Cannes, Nowym Jorku i na Bimini. Pieniądze zdobył w dawnym stylu. Odziedziczył po ojcu. Brak wpisów w kartotece kryminalnej. Mimo to sprawdzimy, czy był w tamtym czasie w Nowym Jorku. Może ma służbę, asystentów, zwariowanych krewnych, którzy wiedzą, gdzie trzyma swoją ekskluzywną papeterię.
Eve kolejno analizowała nazwiska z listy.
- Peabody, sprawdź, czy ci ludzie są jeszcze w Nowym Jorku. Czy to może być takie proste, zastanawiała się. Czy byłby tak arogancki, by zostawić ślad, po którym tak łatwo można go namierzyć? Możliwe, możliwe. I tak będzie musiała mu to udowodnić, nawet jeśli namierzy go poprzez elegancką papeterię.
- Niles Renquist - przeczytała. - Lat trzydzieści osiem. Żonaty, jedno dziecko. Obywatel brytyjski, rezydencja w Londynie i Nowym Jorku. Obecnie zajmuje stanowisko szefa personelu Marshalla Evansa, delegata brytyjskiego przy ONZ. Okopałeś się przy Sutton Place, co Niles? Przyjemne miejsce. Na ciebie też nic nie mamy w kartotece, ale warto ci się lepiej przyjrzeć.
Upiła łyk kawy i pomyślała o jedzeniu, ale zaraz tę myśl odrzuciła.
- Pepper Franklin. Do diabła, a cóż to za imię? Pewnie jakaś aktorka? No jasne. Brytyjska aktorka, obecnie występuje na Broadwayu we wznowieniu Dziewczyny ze śródmieścia. Brak przeszłości kryminalnej. Na tej liście są same świętoszki.
Zaczynało ją to martwić. Ożywiła się dopiero przy wzmiance o partnerze Pepper Franklin, Leo Fortneyu. „Gwałt, gorszące zachowanie, maltretowanie”.
- Niegrzeczny chłopiec - zauważyła Eve. - Niegrzeczny i zapracowany.
Kiedy Peabody wróciła, lista w odpowiedniej kolejności była już gotowa, a Eve wkładała właśnie kurtkę.
- Carmichael Smith, Elliot Hawthorne, Niles Renquist i Pepper Franklin są w Nowym Jorku. Prawdopodobnie przebywali tu w tamtym czasie. Ubieraj się. Złożymy wizytę niektórym naszym angielskim przyjaciołom. - Ruszyła w stronę drzwi. - Czy w mieście nie odbywa się teraz jakaś sesja ONZ? - ONZ? Jak Organizacja Narodów Zjednoczonych? - Nie, ONZ jak Ostatnie Nierozgarnięte Złamasy. - Czasami rozpoznaję sarkazm - powiedziała Peabody z godnością. - Sprawdzę.
Eve irytowała się, kiedy musiała przeskakiwać przez przeszkody. Ledwo ominęła jedną, już na horyzoncie widać było następne. Nie było sposobu, by pokonać labirynt asystentów, sekretarek, koordynatorów i osobistych pomocników Carmichaela Smitha i Nilesa Renquista.
Zmuszona ustąpić, zgodziła się spotkać z nimi dopiero nazajutrz.
To mógł być powód, dla którego podczas rozmowy z blondynką tytułującą się osobistą sekretarką pana Fortneya Eve zachowała się mniej dyplomatycznie niż zazwyczaj.
- To nie jest wizyta towarzyska. Nie może pani tego pojąć? - Eve podsunęła jej pod nos odznakę. - Ja też nie jestem towarzyska. W nowojorskiej policji taką wizytę nazywa się oficjalnym przesłuchaniem.
Surowa twarz blondyny nawet nie drgnęła. Kobieta wyglądała jak tępa lala.
- Pan Fortney jest w tej chwili zajęty - wysepleniła z oburzeniem. Eve była gotowa się założyć, że niejeden bezmózgi facet uważał, że to seksowne. - Nie wolno mu przeszkadzać.
- Jeśli w tej chwili nie powie pani swojemu szefowi, że porucznik Dallas z nowojorskiej policji chce z nim porozmawiać, będę zmuszona przeszkodzić wszystkim pracującym w tym budynku.
- Jest niedostępny.
Eve przełknęła ten tekst, kiedy szło o Smitha, który właśnie w tym momencie przebywał w centrum zdrowia, gdzie poddawał się zabiegowi odnowy fizycznej. Renquist był niedostępny, bo prawdopodobnie miał piekielnie ważne spotkania z głowami państw. Nie kupi jednak takich bredni, gdy w grę wchodzi niewydarzony kumpel jakiejś aktoreczki!
- Peabody - warknęła, nie odrywając oczu od blondyny. - Wezwij ekipę antynarkotykową. Czuję w powietrzu zapach Zonera. O czym pani mówi? To jakiś absurd! - Rozwścieczona blondyna podskakiwała na swoich dziesięciocentymetrowych platformach, a jej piersi huśtały się niczym ogromne balony. - Nie może pani tego zrobić!
- Owszem, mogę. Wie pani, zwykle, kiedy ekipa antynarkorowa przeszukuje budynek, media zaraz się o tym dowiadują. - Zwłaszcza gdy chodzi o znane osobistości. Założę się, że pani Franklin się to nie spodoba.
- Jeśli myśli pani, że uda się jej mnie zastraszyć, to... - Ekipa antynarkotykowa będzie w ciągu pół godziny, pani porucznik - powiedziała chłodno Peabody. Zdążyła już wyćwiczyć ten ton. - Może pani zamknąć budynek.
- Dziękuję, Peabody. Szybka robota. Za mną.
- Co? - Blondyna rzuciła się w pogoń za wychodzącą z biura Eve. - Dokąd pani idzie? Co pani chce zrobić?
- Idę zamknąć drzwi. Nikt nie ma prawa tu wejść ani wyjść, zanim ekipa nie przeszuka budynku.
- Nie może pani! Nie! - Chwyciła Eve za ramię.
- Och! - Eve zatrzymała się i spojrzała na białą jak alabaster dłoń z landrynkoworóżowymi paznokciami, które wbiły jej się W rękaw. - Można to uznać za napaść na oficera na służbie I próbę utrudniania śledztwa. Wygląda pani na podejrzanie osłabioną, więc nie rzucę pani na ziemię, tylko od razu skuję.
- Ja nic nie zrobiłam! - Blondynka puściła ramię Eve, jakby nagle zaczęło ją parzyć, i odskoczyła w rył. - Nic nie robiłam! Och, cholera, no dobrze. W porządku. Powiem Leo.
- Hmm, wiesz co, Peabody? - Eve jeszcze raz powąchała powietrze. - To chyba jednak nie jest Zoner.
- Ma pani rację, pani porucznik. Moim zdaniem to gardenia. - Peabody uśmiechnęła się szeroko, kiedy blondyna pospiesznie wróciła do biura. - Faktycznie musi być osłabiona, skoro uznała, że można ot tak, byle kiedy wzywać ekipę.
- Osłabiona albo winna. Założę się, że ma tu swój mały sklepik. Do kogo zadzwoniłaś? - zapytała Eve.
- Do serwisu pogodowego. Jest gorąco i będzie gorąco, jeśli chce pani wiedzieć.
- Pan Fortney panie przyjmie - ogłosiła dumnie blondynka, wychodząc z biura z wysoko uniesioną głową.
Eve szła za nią, dokładnie wyczuwając jej niechęć.
Fortney urządził się w jednym z pięciu biur na piętrze. Wystrojem wnętrz zajmował się chyba jakiś daltonista albo wariat, albo jedno i drugie, bo zmysły Eve zostały zbombardowane gryzącymi się kolorami i wzorami, atakującymi ze ścian, podłogi, a nawet z sufitu.
W biurze Fortneya dekorator posunął się o krok dalej, dorzucając do krzykliwej całości desenie zwierzęce. Na ścianach szalała dżungla, leopardzie plamki przeplatały się z tygrysimi prążkami i motywami roślinnymi. Agresywnej całości dopełniały szklane stoły na kolumnach dziwnie przypominających fallusy. Jego biurko było większą wersją stołów, z jaskrawoczerwonymi nogami w kształcie penisów.
Kiedy weszły, Fortney krążył za biurkiem w tę i z powrotem, mówiąc szybko do zestawu słuchawkowego.
- Musimy z tym ruszyć w ciągu dwudziestu czterech godzin. Wszystko albo nic, żadnych kompromisów. Mam tu szkice i projekty. Nie ma na co dłużej czekać.
Kiwnął połyskującą zlotem i srebrem ręką, by podeszły bliżej.
Eve usiadła na krześle z tygrysim obiciem i uważnie obserwowała Fortneya. Dużo mówił i gestykulował. Nie miała wątpliwości, że to pokaz specjalnie dla niej. Cóż, zagra w tę jego grę.
Miał na sobie luźną marynarkę i spodnie w kolorze zielonych winogron. Długie, gładkie, ciemnokarmazynowe włosy były ułożone starannie wokół szczupłej twarzy. Oczy zbyt dokładnie pasowały do stroju, by ich kolor był naturalny. Uszy, podobnie jak palce, obwieszone były złotą i srebrną biżuteria.
Wzrost, jakieś metr osiemdziesiąt pięć, oszacowała Eve. Sandały na obcasach. Zadbany. Traktuje swoje ciało poważnie, pomyślała. Lubi się nim popisywać w tych wszystkich modnych miejscach.
Ponieważ tak bardzo starał się udowodnić, jak jest zapracowany i ważny, uznała, że sprawy mają się dokładnie na odwrót.
Zdjął zestaw słuchawkowy i uśmiechnął się do niej.
- Proszę wybaczyć, pani porucznik Dennis. Mam dziś urwanie głowy.
- Dallas.
- Dallas, oczywiście, że Dallas. - Roześmiał się sztucznie i podszedł do długiego kontuaru, pod którym znajdowała się minilodówka. Przez cały czas wyrzucał z siebie słowa z prędkością lasera. Jego ledwo wyczuwalny akcent trącił Zachodnim Wybrzeżem. - Zupełne szaleństwo. Moje myśli pędzą dziś w tysiącu różnych kierunków. Kompletnie zaschło mi w gardle. Czego się pani napije?
- Dziękuję, niczego.
Wyjął z lodówki jakiś spieniony pomarańczowy napój i wlał do szklanki.
- Suelee powiedziała, że nalegała pani na spotkanie.
- Suelee nalegała, żebym się dziś z panem nie spotykała.
- Ha, ha. Cóż, po prostu wykonywała swoją pracę. Nie wiem, co bym zrobił bez mojej Suelee u bram. - Usiadł na brzegu okropnego czerwonego stołu i uśmiechnął się promiennie w stylu: Jestem Cholernie Zajętym, Ale Ludzkim Sukinsynem. - Zdziwiłaby się pani, ile osób dziennie próbuje się ze mną spotkać. Pozycja zobowiązuje. Aktorzy, pisarze, reżyserzy. - Machnął teatralnie ręką. - Jednak nieczęsto o spotkanie proszą mnie piękne policjantki.
Jego zęby lśniły bielą, były idealnie równe.
- No, proszę powiedzieć, co pani tam ma. Sztukę? Film wideo? Jakiś dysk? Ostatnio dramaty policyjne są mniej popularne, ale dla dobrej historii zawsze się znajdzie miejsce. Wątek dziewczyny w policyjnym mundurze zwykle chwyta. Co panią interesuje?
- To, gdzie pan był dziś między północą a trzecią nad ranem.
- Nie rozumiem.
- Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa. Pojawiło się pańskie nazwisko. Chcę wiedzieć, co pan robił w czasie, o którym wspomniałam.
- Zabójstwo? Ja nic nie... Och! - Jeszcze raz się roześmiał i potrząsnął głową, tak że jego modnie ostrzyżone włosy zafalowały. - Ciekawe podejście. To jaka była moja pierwsza reakcja? Szok? Strach? Poczułem się znieważony?
Dziś rano w chińskiej dzielnicy brutalnie zamordowano licencjonowaną kobietę do towarzystwa. Panie Fortney, przyspieszy pan sprawę, jeśli powie pan, gdzie byt między północą a trzecią. Opuścił szklankę.
- Mówi pani serio?
- Od północy do trzeciej, panie Fortney.
- No cóż. Mój Boże. - Poklepał się wolną ręką po sercu. - Oczywiście w domu, gdzie miałem być? Pepper wraca prosto po przedstawieniu. W sezonie chodzimy spać bardzo wcześnie. To dla niej szalenie wyczerpujące zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Ludzie nie rozumieją, jakim wysiłkiem jest gra w przedstawieniu dzień w dzień. Na nic nie ma już sil po...
- Nie interesuje mnie, gdzie była pani Franklin - przerwała mu Eve. Ani twoje bajki, dodała w myśli. - Co pan robił w tym czasie?
- Cóż, jak już powiedziałem, byłem w domu. - W jego głosie słychać było lekkie rozdrażnienie. - Pepper wróciła przed północą. Po przedstawieniu potrzebuje towarzystwa i opieki, więc nie kładę się spać i zawsze na nią czekam. Wypiliśmy po kieliszku i przed pierwszą byliśmy w łóżku. Nie rozumiem, dlaczego w ogóle mnie pani wypytuje. Jakaś prostytutka z chińskiej dzielnicy? A co ja mam z tym wspólnego?
- Czy ktoś może potwierdzić, że był pan w tych godzinach w domu?
- Oczywiście, Pepper. Byłem tam, kiedy wróciła, tuż przed północą. Przed pierwszą już spaliśmy, jak mówiłem. Pepper ma bardzo lekki sen, to dlatego, że jest taka wrażliwa i twórcza. Na pewno pani powie, ile razy poruszyłem się w nocy na łóżku. - Upił duży łyk napoju. - Kim była ta zamordowana kobieta? Zna ją pani? Nie korzystam z serwisu towarzyskiego. Naturalnie, przyjaźnię się z bardzo wieloma osobami z różnych środowisk. Z pewnością niektórzy aktorzy i początkujący w tym fachu dorabiają na boku jako licencjonowane osoby do towarzystwa.
- Jacie Wooton.
- Nic mi to nie mówi. Absolutnie nic. - Rumieńce, jakich nabrał, kombinując alibi, zaczynały powoli znikać. Wzruszył obojętnie ramionami. - Chyba nigdy nie byłem w chińskiej dzielnicy.
- Kilka miesięcy temu kupił pan w Londynie papeterię. Pięćdziesiąt kompletów kopert i kartek, czysty kremowy papier, nieprzetwarzany.
- Doprawdy? Tak, to możliwe. Kupuję sporo rzeczy. Dla siebie, dla Pepper, na prezenty. Co papeteria ma tu do rzeczy?
- To bardzo drogi, charakterystyczny towar. Byłoby dobrze, gdyby mógł nam go pan pokazać.
- Papier, który kupiłem kilka miesięcy temu? - Znów się roześmiał, tym razem z irytacją. - O ile pamiętam, jest nadal w Londynie. Myślę, że powinienem wezwać mojego adwokata.
- Pański wybór. Może pan poprosić, by pański przedstawiciel spotkał się z nami na posterunku w śródmieściu, żeby omówić pańskie wcześniejsze problemy. Gwałt, gorszące zachowanie, maltretowanie.
Jego twarz miała teraz prawie ten sam kolor co włosy.
- Te sprawy to przeszłość. Jeśli chce pani wiedzieć, oskarżenie o gwałt było zupełnie bezzasadne. Kłóciłem się z kobietą, z którą się spotykałem, układało nam się coraz gorzej, a kiedy w końcu z nią zerwałem, próbowała się zemścić. Nie wniosłem oskarżenia, bo uznałem, że to mogłoby tylko wywołać niechęć mediów, które niepotrzebnie wywlekałyby całą sprawę na Światło dzienne.
- Gorszące zachowanie.
- To nieporozumienie. Trochę za dużo wypiłem i kiedy po przyjęciu, osłabiony, wypróżniałem pęcherz, obok mnie akurat przechodziła grupa kobiet. To było głupie i niepotrzebne, ale nieszkodliwe.
- A maltretowanie?
- Przepychanka z byłą żoną. Nawiasem mówiąc, to ona zaczęła. Wybuch gniewu był pechowy, bo nie w porę. Oskubała mnie za to podczas rozwodu. Nie podoba mi się, że wyciąga się te sprawy i rzuca mi w twarz, oskarżając przy tym o morderstwo. Bytem w nocy w domu, w łóżku. Cały czas. To wszystko, co mam do powiedzenia bez adwokata.
- Zabawne - skomentowała Eve w drodze do centrum miasta. - Facet może zostać trzy razy aresztowany i oskarżony, choć nie był winny. Za każdym razem zachodziło nieporozumienie.
- Tak, prawo to dziwka.
- A więc co my tu mamy, Peabody? Małego człowieczka, który lubi się popisywać. Patrzcie na mnie. Jestem ważny. Mam władzę. W przeszłości zdarzyło mu się pobić kilka kobiet, obnażać się publicznie i tracić nad sobą panowanie. Otacza się symbolami fallicznymi, a dostępu do niego strzeże blondyna z wielkim biustem.
- Nie spodobał mi się, ale od machania wackiem do szlachtowania prostytutek droga daleka.
- Tak, parę kroków - zgodziła się Eve. - Sprawdźmy, czy Pepper jest w domu i jak spała ostatniej nocy.
Dom był uroczy, elegancki i w dawnym stylu, a to oznaczało prywatną ochronę, domyślała się Eve, zbliżając się do drzwi. Właściciel może włączać i wyłączać taką ochronę jednym kiwnięciem palca.
Nacisnęła dzwonek, rozglądając się wokół siebie. Na stopniach stały piękne rośliny w donicach. Eve zwróciła uwagę na niewielką odległość dzielącą sąsiadów.
Kiedy drzwi się otworzyły, przez ułamek sekundy doznała niezbyt przyjemnego szoku. Oto przed oczami błysnęła jej postać majordomusa Roarke'a i zmory jej życia, Summerseta.
Kamerdyner miał na sobie czarny strój, dokładnie taki sam jaki nosił Summerset. Był wysoki i chudy, jego pociągłą twarz okalały włosy w kolorze cyny.
Eve poczuła mdłości.
- Czym mogę paniom służyć?
- Porucznik Dallas, oficer Peabody - Eve, gotowa w razie konieczności zmieść faceta z powierzchni ziemi, wyjęła odznakę i podsunęła mu ją pod nos. - Chciałabym porozmawiać z panią Franklin.
- Pani Franklin jest w tej chwili zajęta jogą i medytacją. Czy mogę jakoś paniom pomóc?
Może pan pomóc, schodząc mi z drogi i informując panią Franklin, że w drzwiach jej domu stoi policja. Chcemy jej zadać kilka pytań dotyczących śledztwa.
- Oczywiście - powiedział tak przyjaznym tonem, że Eve aż szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. - Zapraszani do środka. Proszę się rozgościć w salonie. Zaraz powiadomię panią Franklin. Zechcą się panie czegoś napić?
- Nie. - Eve h/pała na niego podejrzliwie. - Dzięki.
- Proszę chwilkę zaczekać. - Zaprosił je gestem do dużego, przestronnego słonecznego salonu z białymi sofami, a sam udał się w stronę schodów.
- Ciekawe, czy udałoby się wymienić Summerseta na niego.
- Hej, Dallas, zobacz.
Eve odwróciła się, ciekawa, co zainteresowało Peabody. Asystentka oglądała naturalnej wielkości portret Pepper Franklin, umieszczony nad zielonym kominkiem. Jej piękne ciało zdawało się być odziane jedynie w delikatną mgłę. Kobieta wyciągała ramiona, jakby chciała kogoś przytulić. Zmysłowe różowe usta i duże niebieskie oczy uśmiechały się z rozmarzeniem. Ładną twarz w kształcie serca otaczała burza gęstych złotych włosów.
Zachwycająca, pomyślała Eve. Zmysłowa i silna. Tylko co kobieta z taką klasą robi u boku nieudacznika takiego jak Fortney?
- Nigdy nie widziałam jej na ekranie ani w czasopismach, ale to... O rany! Wygląda jak... nie wiem, królowa elfów.
- Dziękuję. - Glos brzmiał jak srebro otulone we mgłę. - Właśnie o to chodziło - powiedziała Pepper, wchodząc do salonu. - Mniej więcej tak wyglądałam w roli Tyranii.
Miała na sobie obcisły ciemnofioletowy kostium, a na szyi niewielki ręcznik. Jej uderzająco piękna twarz lśniła od potu. Włosy niedbale upięła do góry.
- Porucznik Dallas? - Podała Eve rękę. - Pani wybaczy mój wygląd. Jestem w trakcie sesji jogi. Ćwiczenia pozwalają mi utrzymać formę, fizyczną i psychiczną. Upiornie się przy tym pocę.
- Przepraszam, że pani przerywamy.
- Rozumiem, że chodzi o coś ważnego - powiedziała, westchnęła i usiadła na miękkiej białej sofie. - Proszę usiąść. Boże, Turney, dziękuję. - Sięgnęła po szklaną butelkę z wodą, którą kamerdyner podał na srebrnej tacy.
- Pan Portney jest na linii. Dzwonił trzy razy w ciągu pół godziny.
- Cóż, powinien wiedzieć, że nie wolno mi przeszkadzać podczas jogi. Powiedz mu, że później do niego oddzwonię.
Upiła duży łyk wody i przechyliła głowę.
- O co chodzi?
- Chciałabym, żeby pani potwierdziła alibi pana Fortneya. Gdzie był dziś w nocy, między północą a trzecią nad ranem?
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Leo? Dlaczego?
- Jego nazwisko pojawiło się w toku śledztwa. Jeśli potwierdzi pani jego miejsce pobytu o wspomnianej porze, będziemy mogły go wyeliminować i szukać dalej.
- Byt tu, ze mną. Wróciłam około jedenastej czterdzieści pięć. Może trochę później. Wypiliśmy drinka. Po przedstawieniu pozwalam sobie na lampkę wina przed snem. Chwilę porozmawialiśmy, potem udałam się na górę. Około dwunastej trzydzieści byłam już w łóżku, spałam.
- Sama?
- Początkowo tak. Zawsze po przedstawieniu jestem wyczerpana, a Leo to nocny marek. Chciał jeszcze pooglądać coś na ekranie, połączyć się z kilkoma osobami. Miał coś do zrobienia. - Wzruszyła pięknymi ramionami.
- Czy ma pani lekki sen, pani Franklin?
- Przeciwnie! Śpię jak zabita. - Zaczęła się śmiać, ale szybko chwyciła drugie znaczenie pytania. - Pani porucznik, Leo był w domu. Proszę mi wierzyć. Nie rozumiem, jakiego rodzaju jest to dochodzenie, w którym pojawiło się jego nazwisko.
- Zdaje sobie pani sprawę, że to nie pierwsze dochodzenie, w którym pojawiło się jego nazwisko.
- Tamte sprawy należą do przeszłości. Nie miał szczęścia do kobiet, dopóki nie spotkał mnie. Był tutaj, kiedy wczoraj wróciłam. Rano około ósmej wypiliśmy razem kawę. Co się stało?
- Ubiegłej jesieni pan Fortney nabył w Londynie papeterię.
- Na miłość boską! - Pepper upiła z butelki kolejny łyk wody. - Wciąż jestem na niego o to zła. Nieprzetwarzany papier. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy. Proszę nie mówić, że przywiózł to ze sobą do USA! - Przewróciła oczyma, po czym przez chwilę patrzyła na sufit. - Wiem, że to sprzeczne z prawem. Aktywnie działam w ugrupowaniach ekologicznych, dlatego suszyłam mu za to głowę. Nawet się o to pokłóciliśmy. Zmusiłam go, żeby mi przyrzekł, że się jej pozbędzie. Dopilnuję, żeby zapłacił karę.
- Pani Franklin, nie jestem z ochrony środowiska. Jestem z wydziału zabójstw.
Jej piękne niebieskie oczy patrzyły na Eve obojętnie.
- Wydział zabójstw?
- Dziś nad ranem w chińskiej dzielnicy zamordowano licencjonowaną kobietę do towarzystwa, niejaką Jacie Wooton.
- Wiem. - Dłoń Pepper powędrowała do gardła. - Słyszałam w wiadomościach. Chyba nie sądzi pani, że Leo...? Nigdy by czegoś podobnego nie zrobił.
- Przy ofierze znaleźliśmy list napisany na identycznej papeterii, jaką pan Fortney nabył w Londynie.
- Leo z pewnością nie jest jedynym idiotą, który to kupił. Przez całą noc był w domu. - Wypowiadała każde słowo z osobna, głośno i wyraźnie. - Pani porucznik, od czasu do czasu zdarzają mu się wygłupy, lubi się popisywać, ale nie jest agresywny ani zły. Był w domu.
Eve wracała do domu, niezadowolona. Zrobiła dziś dla Jacie Wooton, co mogła. Niestety, nie było tego wiele. Teraz potrzebowała oczyścić umysł. Odetchnie kilka godzin, potem w domowym gabinecie jeszcze trochę popracuje, przeczyta raporty, notatki.
Jej zdaniem Fortney i Franklin do siebie nie pasowali. Facet był szpanerem i bufonem, przystojnym kłamcą. Franklin robiła wrażenie wartościowej kobiety, silnej, mądrej, ustatkowanej.
Z drugiej strony, czasami trudno powiedzieć, dlaczego wiele par jest ze sobą.
Eve już dawno przestała się zastanawiać, jak to się stało, że ona i Roarke są razem. On - piękny i bogaty, podstępny i trochę niebezpieczny. Był wszędzie, prawie wszystko tam kupił. Robił wiele różnych interesów, z których większość nie mieściła się w ramach prawa, które reprezentowała ona.
Ona była policjantką. Nietowarzyskim, zapalczywym samotnikiem.
Ale mimo tego ją kochał, dumała, wjeżdżając przez żelazną bramę na teren posesji.
Tylko dlatego, że ją kochał, mieszkała w wielkim kamiennym pałacu ukrytym wśród drzew i kwiatów, otoczona luksusem. To zabawne, że ona, która zawsze mocno stąpała po ziemi i znała świat realny od najgorszej strony, żyła teraz w bajce.
Zaparkowała swój służbowy złom w kolorze groszkowym przed samym domem. To byt jej hołd dla Summerseta, krasnoludka z jej osobistej bajki.
Możliwe, że nadal jest na urlopie, i chwalą najwyższemu, ale ponieważ bardzo nie lubił, kiedy parkowała przed wejściem do ich oszałamiającego domu, Eve nie widziała powodu, dla którego miałaby tego nie zrobić.
Weszła do środka. W wybudowanym przez Roarke'a domu przywitało ją chłodne, czyste powietrze i kot. Puszysty i wyraźnie poirytowany Galahad trącił łebkiem jej kostkę i zamiauczał piskliwie.
- Hej, muszę pracować. Nic nie poradzę, że musisz tu siedzieć całymi dniami sam, bo Ten, Którego Imienia Nie Wypowiem, wyjechał z kraju. - Eve pochyliła się i wzięła kota na ręce. - Znajdź sobie jakieś hobby. Już wiem, może gdzieś produkują sprzęt wirtualny dla kotów. Jeśli nie, Roarke na pewno się tym zainteresuje.
Z Galahadem na rękach udała się prosto do sali treningowej w podziemiach.
- Małe wirtualne gogle dla kotów z programem Wojna z myszami, albo Skop tyłek dobermanowi, czy coś w tym stylu.
Postawiła go na podłodze. Wiedziała, że nic tak nie poprawi mu humoru jak miska tuńczyka z autokucharza.
Kiedy kot zajął się swoimi sprawami, Eve przebrała się w strój treningowy i ustawiła bieżnię wideo na dwudziestominutową rundę. Wybrała bieg po plaży w umiarkowanym tempie. Pod stopami chrzęścił piasek.
Zanim doszła do pełnej prędkości, zdążyła się całkiem porządnie spocić. W powietrzu czuła łagodną morską bryzę, słyszała szum fal.
Wsadźcie sobie jogę gdzieś, pomyślała. Zdecydowanie wolała bardziej wysiłkowe biegi, potem może kilka rund z androidem treningowym, na koniec energiczne przepłynięcie kilku długości basenu, a umysł i ciało na pewno odzyskają równowagę.
Kiedy maszyna oznajmiła koniec programu, Eve chwyciła ręcznik, wytarła pot z twarzy i odwróciła się, by przejść do androida, z którym zamierzała stoczyć walkę.
I wtedy zauważyła Roarke'a. Siedział na ławeczce z kotem na kolanach i obserwował żonę.
Ma wyjątkowe oczy, pomyślała. Wyraziste, niebieskie, bystre. Niebezpieczny poeta. Poetyckie niebezpieczeństwo. Jak by na to, to znaczy, na niego, nie patrzeć, był niesamowity.
- Hej. - Eve odgarnęła z twarzy wilgotne od potu włosy. - Długo tu siedzisz?
- Wystarczająco długo, by stwierdzić, że marzył ci się porządny bieg. Ciężki dzień, pani porucznik?
W jego głosie pobrzmiewała Irlandia. Subtelna nuta, która potrafiła zupełnie niespodziewanie poruszyć jej serce. Postawił kota na podłodze, podszedł do niej i lekko dotknął jej policzka. Musnął kciukiem dołeczek w jej podbródku.
- Słyszałem o tym, co się stało w chińskiej dzielnicy. To dlatego wstałaś dziś tak wcześnie?
- Tak. Jest moja. Próbuję oczyścić umysł, zanim wrócę do pracy.
- W porządku. - Dotknął ustami jej ust. - Chcesz później popływać?
- Chyba tak, - Eve poruszyła ramionami, by rozluźnić mięśnie. - Najpierw walka. Miałam zamiar skorzystać z pomocy androida, ale skoro już tu jesteś...
- Chcesz się ze mną bić?
- Jesteś lepszy od androida. - Zrobiła krok w tył i zaczęła wokół niego krążyć. - Troszkę.
- I pomyśleć, że niektórzy mężczyźni wracają po pracy do domu, a ich kobiety czule ich witają. - Roarke stanął na palcach, by się rozciągnąć. Dobrze, że się przebrał z myślą o treningu. - Uśmiech, pocałunek, chłodny drink. - Uśmiechnął się promiennie. - Ale to musi być męczące.
Zaatakowała, a on odparował.
Zadała cios nogą, zatrzymując stopę tuż przed jego twarzą. Odepchnął ją, podcinając jednocześnie nogę, na której stała. Upadła, przetoczyła się i w ułamku sekundy znów była na nogach.
- Nieźle - zauważyła, zadając jednocześnie cios w brzuch, a po chwili krzyżując z nim ramiona w blokadzie. - Powstrzymałam się.
- Nie musiałaś.
Natarła szybko z obrotu, lewy sierpowy, błyskawiczny prawy. Gdyby się nie powstrzymywała, po takiej sekwencji odpadłaby mu głowa. Jego nadgarstek zatrzymał się o włos od jej nosa.
Walcząc z androidem, poszłaby na całość i sama nieźle by przy tym oberwała. Przy Roarke'u musiała się kontrolować, a to sprawiało, że walka była większym wyzwaniem. I sto razy lepszą zabawą.
Przez ułamek sekundy się nie broni! i ona to wykorzystała. Przewróciła go, a kiedy skoczyła, by go przygwoździć, on był już na nogach. Przekoziołkowała na bok i poderwała się gwałtownie, tracąc na moment równowagę. Tym razem to on zaatakował pierwszy.
Padając na matę, na plecy, straciła dech w piersiach. Poczuła go na sobie, a po chwili przygwoździł ją do ziemi ciężarem swojego ciała.
Patrzyła mu prosto w oczy, powoli dochodząc do siebie. Podniosła rękę i wplotła palce w jego piękne czarne włosy, sięgające mu do ramion.
- Roarke - wyszeptała z westchnieniem, przyciągając go do siebie i zbliżając usta do jego ust.
Rozluźnił się i zaczął się w nią zapadać, a wtedy ona nagle zacisnęła na nim uda, naprężyła się i jak błyskawica skoczyła na niego.
Znów spojrzała mu w oczy i z uśmiechem przyłożyła łokieć do jego gardła.
- Naiwny.
- Cóż, zwykle daję się na to nabrać, prawda? No dobrze, wygląda na to, że tym razem zdobyłaś... - urwał, krzywiąc się.
- Co się stało? Jesteś ranny?
- Nie, ale chyba nadwerężyłem ramię - powiedział, poruszając barkiem i znów się krzywiąc.
- Pokaż - uwolniła go z uścisku.
Nie zdążyła się podnieść, bo natychmiast znalazła się na plecach, pod nim.
- Naiwna - roześmiał się, kiedy zmrużyła oczy.
- Faul.
- Nie większy, niż uwodzicielskie szeptanie mojego imienia. Kochanie, leżysz na obu łopatkach - musnął ustami czubek jej nosa - Dokładnie przyszpilona. - Nie puszczając jej rąk, splótł palce z jej palcami. - A teraz cię wezmę.
- Tak sądzisz?
- Tak. Zwycięzca, lupy, i tak dalej. Chyba umiesz przegrywać, prawda? - zapytał z ustami przy jej ustach.
- A kto powiedział, że przegrałam? - uniosła biodra. - Mówiłam, że jesteś lepszy od androida. - Jeszcze raz wyprężyła biodra. - Tylko mnie dotknij.
- Tak zrobię. Ale najpierw to.
Jego miękkie, ciepłe wargi przylgnęły do jej ust w pocałunku, który po chwili stał się tak głęboki, że znów zaparło jej dech w piersiach.
- Tego nigdy dość - wyszeptał, całując jej twarz i szyję. - Nigdy nie będę miał tego dosyć.
- Zawsze może być więcej.
Wziął więcej. Jego wargi wędrowały po jej ciele, zęby delikatnie zacisnęły się na nabrzmiałych piersiach pod luźną bawełnianą koszulką.
Jej serce biło coraz szybciej, coraz niecierpliwiej. Zacisnęła palce na dłoniach, które trzymały ją w niewoli. Nie próbowała się uwolnić. Nie teraz. I w tym był element kontroli. Oboje się kontrolowali. Było też zaufanie. Absolutne.
Kiedy przyciągnął jej dłonie ku biodrom, ani na chwilę nie przestając całować jej brzucha, była gotowa poddać się fali przyjemności.
Jej skóra była wilgotna, a mięśnie napięte. Uwielbiał ją dotykać, jej gładką skórę i twarde, silne ciało. Uwielbiał jej figurę, te subtelne, delikatne krągłości.
Uwolnił jej dłonie i zsunął szorty. Marszcząc brwi, dotknął palcami jej ud.
- Masz tu sińce. Zawsze wracasz posiniaczona.
- Ryzyko zawodowe.
Oboje wiedzieli, że jej praca łączy się z ryzykiem dużo większym niż przeciętne. Pochylił głowę nad jej udami, a usta delikatnie musnęły przebarwienia na skórze.
Z rozbawieniem pogłaskała go po włosach.
- Nie martw się mamuś. To nie boli - powiedziała. Roześmiała się, gdy dotknął ją ustami.
Jedną ręką trzymała go za włosy, drugą zacisnęła na macie. Poczuła falę ciepła, rozkoszny ból, który najpierw uderzył w jeden punkt, a potem objął całe ciało.
- Mów do mnie, mamuś... - powiedział, lekko szczypiąc jej udo, aż przeszły ją dreszcze.
Odzyskała oddech i głośno westchnęła.
- Mamuś - powtórzyła, doprowadzając go do śmiechu.
Leżeli obok siebie, rozluźnieni. Ich dłonie wędrowały po ciałach, wślizgiwały się pod ubrania, usta spotykały się na ułamek sekundy, by po chwili zatopić się w pocałunku.
Była wolna i beztroska. Tuląc się do niego czuła, że miłość aż ją rozpiera. Uśmiechała się do niego, a jej ciało drżało. Z niewinnym uczuciem ocierała się policzkiem o jego policzek, kiedy w nią wszedł.
- Chyba znów cię przygwoździłem.
- Jak myślisz, długo mnie utrzymasz w tym stanie?
- Czy to kolejne wyzwanie? - Jego oddech znów był miarowy. Poruszał się powoli, obserwując, jak mu się przygląda.
Wolno i miarowo, prawie leniwie, doprowadził ją do ekstazy. Widział, jak mętnieje jej wzrok, a na policzkach pojawiają się rumieńce rozkoszy. W końcu usłyszał jej namiętne, bezradne westchnienie.
- Zawsze może być więcej - powiedział i znów ją pocałował, odlatując wraz z nią.
Roarke zaproponował, by posiłek spożyli jak ludzie, którzy życie prywatne oddzielają od zawodowego, dlatego na kolację udali się do jadalni. Uwaga była na tyle czytelna, że Eve zrezygnowała z pospiesznego pochłonięcia burgera przy biurku w domowym gabinecie.
Roarke zepsuł jej przyjemność delektowania się sałatką z kraba, przypominając o planach na następny wieczór.
- Bal dobroczynny - podpowiedział, widząc jej pytające spojrzenie. - Filadelfia. Powinniśmy się pojawić. - Upił łyk wina i uśmiechnął się do niej. - Nie martw się, kochanie, nie będzie bardzo bolało. I nie musimy wychodzić wcześniej niż po siódmej. Jeśli się spóźnisz, przebierzesz się w drodze.
Nadąsana gmerała widelcem w schłodzonym krabie.
- Czy ja o tym wiedziałam?
- Tak. Gdybyś od czasu do czasu zerknęła do swojego kalendarza, nie byłabyś tak często zaskoczona i przerażona tymi drobnymi zobowiązaniami.
- Wcale nie jestem przerażona. - Kolacja, bal. Eleganckie stroje, eleganccy ludzie. Boże. - Chodzi o to, że jeśli w sprawie nastąpi jakiś przełom...
- Rozumiem.
Powstrzymała się od wzdychania, bo miał rację. Zawsze ją rozumiał. W pracy słyszała zbyt wiele komentarzy o partnerach i kochankach, którzy nie mogli bądź nie chcieli zrozumieć, by nie doceniać Roarke'a. Jednocześnie miała świadomość, że sama nie jest nawet w połowie tak elastyczna i wyrozumiała w roli żony jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na planecie.
Nabiła na widelec kawałeczek kraba.
- Raczej nie będzie problemu - powiedziała, próbując jakoś znieść ciężar obowiązków małżeńskich.
- Zobaczysz, może być całkiem miło. W niedzielę na pewno będzie.
- W niedzielę?
- Mhm. Dolał jej wina, przeczuwając, że potrzebuje więcej alkoholu. - Piknik u doktor Miry. Nie pamiętam, kiedy ostatnio uczestniczyłem w czymś, co można nazwać spotkaniem rodzinnym. Mam nadzieję, że podadzą sałatkę ziemniaczaną.
Chwyciła kieliszek i łapczywie wypiła wino.
- Rozmawiała z tobą. Zgodziłeś się.
- Oczywiście. Weźmiemy butelkę wina. Albo nie. Chyba jednak piwo będzie bardziej odpowiednie. - Roarke uniósł brew. Świetnie się bawił. - Jak myślisz?
- Nie myślę. Nie znam się na tym. Nigdy nie byłam na pikniku. Nie rozumiem tego rytuału. Skoro oboje mamy mieć wolną niedzielę, chyba lepiej zostać w domu, w łóżku. Dziki seks przez cały dzień.
- Hmm. Seks czy sałatka ziemniaczana. Stawiasz mnie przed piekielnie trudnym wyborem - powiedział ze śmiechem, podając jej połówkę bułki z masłem. - Eve, to tylko zwykłe spotkanie rodzinne. Mira chce, żebyś przyszła, bo jesteś dla niej kimś ważnym. Posiedzimy, pogadamy o głupstwach. Nie wiem, o piłce albo czymś w tym stylu. Trochę za dużo zjemy, zrelaksujemy się. Poznasz jej rodzinę. Potem wrócimy do domu i będziemy uprawiać dziki seks.
Skrzywiła się.
- Po prostu się denerwuję, to wszystko. Lubisz rozmawiać z nieznajomymi. Nie mogę tego zrozumieć.
- Sama ciągle rozmawiasz z nieznajomymi - zauważył. - Tylko ty nazywasz ich podejrzanymi.
Czuła, że przegrała. Bez słowa ugryzła bułkę.
- A teraz zmieńmy temat i porozmawiajmy o czymś, co nie będzie cię denerwować. Opowiedz o sprawie.
Za oknem powoli zapadał zmierzch. Stojące na stole świece płonęły spokojnie, a ciepłe światło płomieni odbijało się w kryształowych kieliszkach i srebrnej zastawie. Eve uświadomiła sobie, że jej myśli automatycznie powracają do zmasakrowanego ciała spoczywającego w lodówce w kostnicy.
- To nie jest temat do kolacji.
- Może dla normalnych ludzi. Nam w niczym to nie przeszkadza, Raporty w mediach były bardzo pobieżne.
- Jeśli znów zaatakuje, nie utrzymam dłużej przed nimi tajemnicy. Przez cały dzień unikałam dziennikarzy, ale niestety jutro będę musiała coś im podrzucić, żeby choć trochę zaspokoić ich apetyt, Ta kobieta była prostytutką. Trafiła na ulicę, bo kilka razy dała się przymknąć za nielegalne substancje. Zdaje się, że była teraz czysta, ale i tak chciałabym odnaleźć jej dostawcę, żeby się upewnić.
Media nie będą się zbyt długo interesować pechową prostytutką.
- Nie chodzi o to, kim była, tylko jak zginęła. To ich podkręci. Zrobił to w zaułku. Zdaje się, że wykonywała swoją pracę. Postawił ją twarzą do ściany, poderżnął gardło. Nawet stojąc z tyłu nie uniknął zalania krwią.
Sięgnęła po wino, ale zamiast pić, zapatrzyła się w kieliszek.
- Potem ją położył na plecach, na ulicy. Morris uważa, że użył skalpela laserowego. Wyciął jej wszystkie narządy z miednicy. Morze krwi. Mógł się w niej kąpać.
Upiła łyk wina i głośno westchnęła. Krew nie dawała jej spokoju. Nie mogła przestać myśleć o tym, jak pachnie krew nieboszczyka. Kiedy już raz się poczuje ten zapach, nie sposób uwolnić się od wspomnienia.
- Czysta robota. Prawie że chirurgiczna. Musiał mieć ze sobą jakąś torbę, do której wszystko schował. Pracował bardzo szybko. Zanim odszedł, musiał się dokładnie wyczyścić. Nawet w takim miejscu, w środku nocy, ktoś mógłby zauważyć, że facet jest cały we krwi.
Ale nikt nie zauważył.
- Nie. - Pomyślała, że powinni to jeszcze raz sprawdzić. A potem jeszcze raz. Prawdopodobnie jednak nie było żadnego świadka. - Nikt nic nie widział, nikt niczego nie słyszał. Byle tylko w nic się nie mieszać. Nie znał jej, jestem prawie pewna. Gdyby było inaczej, zmasakrowałby jej twarz. Zawsze tak robią. Przestępstwo wywołuje dreszcz emocji, zabójca kieruje się żądzą. Nienawidzi kobiet. Peabody pochorowała się jak szczeniak, a potem przez pół dnia robiła sobie wyrzuty. Wyobraził sobie, jak musiały wyglądać zwłoki.
- A czy ty się kiedyś pochorowałaś? - zapytał, gładząc jej dłoń.
- Nie na miejscu zbrodni. To tak, jakbyś mówił, że masz dość, że nie dasz rady. Czasami, później to wraca. Zwykle w środku nocy. I wtedy choruję.
Napiła się wina.
- Cóż... Zostawił list adresowany do mnie. Tylko nie panikuj - dodała, czując, że zaciska palce na jej dłoni. - To sprawa zawodowa, nie osobista. Podziwia moją pracę. Chciał, żebym i ja mogła zobaczyć jego wyczyny. Zależało mu właśnie na mnie. To kwestia ego. Rozumiesz, latem prowadziłam dwa głośne śledztwa, przez cały czas był wokół mnie szum w mediach. On chce takiego szumu.
Nie zwolnił uścisku.
- Co było w liście?
- Właśnie to. Przechwałki. Podpisał się „Kuba”.
- Czyli naśladuje Kubę Rozpruwacza.
- Oszczędziłeś mi długiego wywodu. Tak, ofiara, miejsce, metoda, nawet list do gliny. Zbyt wiele szczegółów trafiło do mediów. Jeśli zaczną węszyć, będzie niewesoło. Chcę go zamknąć, zanim wybuchnie panika. Badamy list, a właściwie papier.
- A co w nim takiego wyjątkowego?
- Nieprzetwarzany, bardzo drogi, produkowany w Anglii, sprzedawany wyłącznie w Europie. Czy produkujesz coś z nieprzetwarzanego papieru?
- Wszystkie przedsiębiorstwa należące do Roarke Industries są zielone. To taki nasz mały wkład w ochronę środowiska, choć nie ukrywam, że na większości rynków idzie za tym zdrowa oszczędność na podatkach. - Nie zwrócił uwagi na androida, który zebrał ze stołu puste talerze i przyniósł maleńkie porcje deseru lodowego oraz kawę.
- Dokąd zaprowadził cię ten papier?
- Na początku, przez wzgląd na Rozpruwacza, skoncentruję się na sklepach mieszczących się w Londynie. Mam kilka znanych osób, jakiegoś polityka, emerytowanego finansistę i jednego dupka, kochanka aktoreczki o imieniu Pepper.
- Pepper Franklin?
- Tak. Zrobiła na mnie wrażenie uczciwej, ale ten facet... - Urwała i mrużąc oczy spojrzała na Roarke'a, który nabrał łyżeczką porcję kremu. - Znasz ją.
- Mhm. Pyszne, takie orzeźwiające.
- Posuwałeś ją.
Choć usta mu drgnęły, zdołał zachować obojętny wyraz twarzy.
- To niezbyt fortunne określenie. Powiedziałbym raczej, że łączył nas krótki, aczkolwiek bardzo dojrzały związek, w którym od czasu do czasu zdarzało się posuwanie.
- Mogłam się domyślić. Ona jest w twoim typie.
- Doprawdy? - jęknął.
- Styl, elegancja, wyrafinowany seks.
- Kochanie. - Oparł się na krześle i upił łyk kawy. - Nie bądź zarozumiała. Oczywiście, masz to wszystko, a nawet więcej.
- Nie mówię o sobie. - Skrzywiła się, lecz po chwili zabrała się do swojego deseru. - Jak tylko zobaczyłam portret, powinnam się była domyślić, że to jedna z twoich byłych.
- Ach, wciąż go ma? Ten w roli Tytanii? Eve wzięła do ust dużą porcję kremu.
- Chcesz powiedzieć, że ty jej go podarowałeś?
- Nazwijmy to prezentem pożegnalnym.
- Coś w telewizyjnym stylu? Roześmiał się głośno i szczerze.
- Jak chcesz. Jaka jest? Nie widziałem jej jakieś siedem, może osiem lat.
- Wspaniała. - Nie spuszczając z niego oczu, oblizała łyżeczkę. - Ale jeśli idzie o mężczyzn, jej gust zdecydowanie się zepsuł.
- Och, dzięki. - Pocałował ją w rękę. - Mój, jeśli idzie o kobiety, zdecydowanie się wyrobił.
Eve przez chwilę zastanawiała się, czy nie podkręcić odrobinę swojej zazdrości, ot, żeby się przekonać, jakie to uczucie. Zdecydowała jednak, że to nie w jej stylu.
- Tak, tak, tak. Jest z facetem o nazwisku Fortney, Leo Fortney. Koleś ma na koncie kilka wpadek, w tym jedną za gwałt.
- Pepper nigdy nie zadawała się z takimi typami. To do niej niepodobne. Czy to twój główny podejrzany?
- W tej chwili to numer jeden, choć w czasie, kiedy popełniono zbrodnię, byt w domu. Potwierdziła jego alibi, ale ponieważ spała, nie mogę brać tego zbyt serio. Poza tym kłamał. Stwierdził, że położyli się spać razem, ona natomiast powiedziała coś innego, a dopiero po chwili uświadomiła sobie, że go wkopała. Mimo tego robiła wrażenie uczciwej. - Urwała, czekając na jego komentarz.
- Ona jest uczciwa.
- W każdym razie ona uważa, że spędził noc w domu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Tymczasem na początek umówiłam się jutro na nieformalne spotkanie z Carmichaelem Smithem.
- Król popu. Irytująco cukierkowate i przesadnie zaaranżowane piosenki.
- Tak słyszałam.
- Ale pewnie nie słyszałaś tego wszystkiego co ja. Smith lubi młode kobiety, najchętniej więcej niż jedną na raz. Chętnie wykorzystuje swoje fanki, nie stroni też od profesjonalistek, by się zrelaksować między sesjami nagraniowymi i koncertami.
- Nieletnie?
- Od czasu do czasu pojawiały się plotki, że trafiła mu się jakaś nieletnia fanka, więc teraz jest bardzo ostrożny. Nie słyszałem o przemocy, ale wiem, że lubi te gierki. Z tym, że on woli być związywany.
- Nagrywa u ciebie?
- Nie, od początku trzyma się tej samej wytwórni. Pewnie mógłbym go kupić, ale jego muzyka mnie denerwuje.
- Dobra. Idźmy dalej. Następny na liście to Niles Renquist, pracuje dla Marshalla Evansa, dyplomaty z ONZ.
- Znam Renquista, ale niezbyt dobrze. Ty też go znasz. - Tak?
- Poznałaś go, zdaje się, ubiegłej wiosny, na jednym z tych obowiązkowych bankietów. - Obserwował, jak marszcząc czoło próbuje sobie przypomnieć miejsce, spotkanie, człowieka. - Właściwie to nie tyle go poznałaś, co zostaliście sobie przedstawieni. Aukcja na cele charytatywne. No dobrze, sam dokładnie nie pamiętam - mruknął, - Muszę sprawdzić w notatniku. Na pewno było to kilka miesięcy temu, tu, w Nowym Jorku. Przedstawiono cię jemu i jego żonie. Za nic nie mogła sobie tego przypomnieć, więc dała spokój.
- Nie zrobił na mnie wrażenia?
- Najwyraźniej nie. Facet jest konserwatywny, o ile nie staroświecki. Przed czterdziestką. Wykształcony, pięknie się wysławia, ty powiedziałabyś, że jest afektowany. Żona całkiem ładna, uroda w typie popołudniowej herbatki u angielskiej cioci. Mają dom tu i w Anglii. Pamiętam, bo jego żona opowiadała mi, że bardzo podoba jej się Nowy Jork, ale woli dom pod Londynem, gdzie może uprawiać ogród.
- A tobie się spodobali?
- Nie mogę powiedzieć, żebym ich jakoś specjalnie polubił. - Wzruszył ramionami. - Trochę nadęci. Za bardzo przejmują się podziałem klasowym i tym, kto do jakiej sfery należy. Zbyt długie obcowanie z ludźmi tego typu mnie męczy, żeby nie rzec, denerwuje.
- Znasz sporo osób tego pokroju. Skrzywił się.
- Tak, znam.
- Elliot P. Hawthorne?
- Tak. Robiłem z nim interesy. Około siedemdziesiątki, energiczny facet, żyje, żeby grać w golfa. Zdaje się, że świata nie widzi poza swoją trzecią, dużo młodszą żoną. Przeszedł na emeryturę, sporo podróżuje. Nawet go polubiłem. Czy takie informacje ci się przydają?
- Jest ktoś, kogo nie znasz?
- Nie warto wspominać.
Jadąc zatłoczoną windą na piętro wydziału zabójstw, Eve doszła do wniosku, że wieczór w domu z mężem pomógł jej uporządkować myśli. Nie tylko wypoczęła, zjadła porządny posiłek i nabrała sił, ale przede wszystkim zdobyła zupełnie nowe, mniej formalne a bardziej osobiste informacje na temat osób z listy. Tego, czego dowiedziała się od Roarke'a, nie znalazłaby w żadnej kartotece policyjnej.
Dzięki temu teraz mogła przygotować odpowiedni zestaw pytań, podpierając się zupełnie prywatnymi wiadomościami. Najpierw jednak postanowiła sprawdzić, czy pojawiły się jakieś nowe dane i raporty z laboratoriów i od koronera, ustalić harmonogram pracy dla Peabody i odegrać spektakl dla mediów.
Rozpychając się łokciami, wyszła z windy i skierowała się w stronę swojego sektora.
Z miejsca wpadła na Nadine Furst.
Reporterka miała nową, krótką i elegancką fryzurę. O co chodzi? Czemu wszyscy nagle zmienili uczesanie, zastanawiała się Eve. Włosy Nadine były jaśniejsze i bardziej gładkie. Zaczesane do tyłu, podkreślały idealne rysy jej twarzy.
Miała na sobie krótki, dopasowany żakiet i obcisłe spodnie w kolorze ostrej czerwiem, co oznaczało, że jest gotowa w każdej chwili wejść na wizję.
W dłoni trzymała wielkie białe pudło z cukierni, cudownie pachnące tłuszczem i słodyczą.
- Pączki. - Tego zapachu nie sposób nie rozpoznać. Eve była nań wyczulona jak ogar na zapach lisa. Masz tam pączki. - Postukała palcem w wieko pudełka. - A więc to tak się tu dostałaś. Przedarłaś się przez tłum cywili i dziennikarzy i dotarłaś do mojego biura, przekupując moich ludzi.
Nadine zatrzepotała rzęsami.
- O co ci chodzi?
- Chodzi mi o to, że ja nigdy nie dostaję tych cholernych pączków.
- Zazwyczaj mam lepsze wyczucie czasu. Składam ofiarę w pokoju detektywów, czasami to ciasto czekoladowe, nie pączki, i kiedy już wszyscy policjanci z wydziału zabójstw zbiegną się jak sfora kojotów, ja zakradam się do twojego biura i cichutko czekam.
Eve przez chwilę milczała.
- Przynieś pączki, zostaw kamerę.
- Kamera będzie mi potrzebna. - Nadine kiwnęła na stojącą za nią kobietę.
- A mnie potrzebna jest słoneczna niedziela na plaży, żebym mogła popluskać się nago. Niestety, nieprędko to dostanę. Pączki wchodzą, kamera zostaje.
Chcąc się upewnić, że Nadine posłucha, a także zapobiec protestom kolegów, Eve wyrwała jej z ręki pudełko z ciastkami i dopiero wtedy weszła do sali detektywów.
Kilka głów podniosło się znad biurek, nosy drgnęły niespokojnie.
- Nawet o tym nie myślcie - warknęła Eve, ignorując złowrogie pomruki dobiegające z sali.
- Jest tego aż trzy tuziny - powiedziała Nadine, wchodząc za Eve do jej biura. - Chyba nie chcesz zjeść wszystkiego sama?
- Mogłabym to zrobić, żeby dać lekcję tym żarłocznym wieprzom. Cóż, to będzie lekcja dyscypliny i szacunku dla władzy. - Otworzyła pudełko i westchnęła, przeglądając jego zawartość w poszukiwaniu czegoś dla siebie. Wszystkie były z lukrem, wszystkie należały do niej. - Niech myślą, że zatrzymam je dla siebie i sama będę się nimi opychać. Popłaczą się ze szczęścia, kiedy rzucę im resztki.
Wyjęła z pudełka ciastko, sięgnęła do autokucharza po kawę i dopiero wtedy ugryzła.
- Z kremem. Cudownie. - Żując kęs, sprawdziła godzinę, po czym wstała, odliczyła do dziesięciu i podeszła do drzwi. Peabody nacisnęła na klamkę.
- Dallas! Hej! Właśnie byłam...
Eve odgryzła kolejny kęs pączka i zatrzasnęła drzwi tuż przed nosem przygnębionej podwładnej.
- To było naprawdę paskudne - skomentowała Nadine, próbując opanować wesołość.
- Tak, ale jakie zabawne.
- No dobrze, zabawiłyśmy się, a teraz do rzeczy. Chciałabym się dowiedzieć czegoś na temat morderstwa Wooton. Udzielisz mi wywiadu. Gdybyś raczyła odpowiedzieć na moje telefony, poszłoby nam dużo łatwiej.
Eve usiadła na brzegu biurka.
- Nadine, nie mogę.
- Czy to prawda, że na miejscu zbrodni pozostawiono wiadomość? Jeśli tak, to co zawierała? Czy w śledztwie nastąpił jakiś przełom?
- Nadine, nie mogę.
Nie zrażona Nadine poczęstowała się kawą, usiadła na zniszczonym krześle i założyła nogę na nogę.
- Widzowie mają prawo wiedzieć. Jako przedstawiciel mediów mam obowiązek spytać.
- Daj spokój. Możemy bawić się w kotka i myszkę, ale ponieważ przyniosłaś mi te pyszne pączki, nie chcę marnować twojego czasu. - Oblizała lukier z palców, dając Nadine chwilę na ochłonięcie. - Za godzinę przedstawię oświadczenie dla prasy. Dostaniesz tekst tak jak inni dziennikarze. Nie mogę teraz nic powiedzieć, nie udzielę wywiadu. Muszę na jakiś czas zniknąć z mediów.
Nadine zdążyła już ochłonąć i była gotowa przejść do sedna sprawy.
Dlaczego ta sprawa jest inna? Zamierzasz całkowicie bojkotować media?
- Dosyć. Do ciężkiej cholery, przestań choć na minutę grać rolę reporterki. Jesteś moją przyjaciółką. Lubię cię, Nadine, uważam, że jesteś dobra w tym, co robisz, masz odpowiedzialną pracę.
- Super. Świetnie. Wróćmy do sprawy.
- Nie próbuję cię bojkotować. Prawda jest taka, że traktuje cię tak, jak potraktowałabym każdego innego reportera. - Z wyjątkiem objadania się pączkami i prywatnej rozmowy, pomyślała Eve. - Faworyzuję cię tylko dlatego, że w ubiegłym miesiącu zostałaś wciągnięta w sprawę Stevensona.
- To było...
- Nadine! - W głosie Eve słychać było opanowanie, tak u niej rzadkie, że Nadine znów się powstrzymała. - Było kilka skarg. Pojawiły się też pewne dość niemiłe dla nas obu spekulacje. Układ glina - dziennikarka nie jest właściwy. Nie mogę ci nic powiedzieć. Całe to zamieszanie musi ucichnąć, żebym nie zyskała opinii zabawki Nadine Furst, albo ty mojej. Dziennikarze zarzucają mi nieczystą grę i faworyzowanie ciebie. To może nam obu przysporzyć kłopotów.
Nadine syknęła przed zęby. Słyszała już te zarzuty i podejrzenia, sama też odczuła niechęć kolegów po fachu.
- Masz rację, i to jest mocno wkurzające. Co nie znaczy, że przestanę na ciebie polować.
- Nie ma o czym mówić.
W oczach Nadine znów pojawił się bojowy błysk.
- Albo przekupywać twoich ludzi.
- Lubią ciasto czekoladowe. Zwłaszcza to z dużymi kawałkami czekolady.
Nadine odstawiła filiżankę i wstała.
- Gdybyś chciała zdradzić mediom jakąś tajemnicę, skontaktuj się z Quintonem Postem. Jest jeszcze młody, ale to świetny dziennikarz. Praca jest dla niego równie ważna, może nawet ważniejsza niż rankingi. To się zmieni - dodała z uśmiechem. - Póki jest młody i świeży, możesz go wypróbować.
- Będę pamiętać.
Kiedy została sama, naniosła ostatnie poprawki do oświadczenia i rozesłała je do mediów. Potem wzięła pudełko z pączkami, zaniosła je do pokoju detektywów i włożyła do biurowego autokucharza.
W sali zapadła cisza. Detektywi zamarli w bezruchu.
- Peabody - wyszeptała pospiesznie. - Za mną.
Była przy wyjściu, kiedy za plecami usłyszała ogromne poruszenie, tupot butów i nerwowe pokrzykiwania.
Gliny i pączki, tradycja stara jak świat, pomyślała z sentymentem, omal nie roniąc przy tym łzy.
- Na pewno były z marmoladą. Założę się - mruczała pod nosem Peabody, idąc szybkim krokiem w stronę windy.
- Niektóre były posypane takimi kolorowymi płatkami. Jak jadalne konfetti.
Mocna szczęka Peabody zadrżała z emocji.
- A ja musiałam się dziś rano zadowolić kawałkiem starego banana i czerstwą bułką.
- Łamiesz mi serce. - Wysiadły z windy na poziomie garaży. - Najpierw odwiedzimy Carmichaela. Złapiemy go między poranną hydroterapią a południową sesją odnowy biologicznej.
- Mogła mi pani zostawić chociaż jednego. Jednego malutkiego pączka.
- Mogłam - zgodziła się Eve, kiedy wsiadały do samochodu. - Mogłam to zrobić. Prawdę mówiąc... - powiedziała, sięgając do kieszeni i wyjmując woreczek na dowody rzeczowe. W środku znajdował się apetyczny pączek z marmoladą. - Tak właśnie zrobiłam.
- Dla mnie? - Rozentuzjazmowana Peabody chwyciła woreczek i zaczęła obwąchiwać ciastko przez folię. - Zostawiła pani dla mnie pączka. Jest pani dla mnie taka dobra. Wycofuję wszystko, co myślałam, no wie pani, że jest pani zimną, samolubną pączkową skrytożerczynią i tak dalej. Dzięki, Dallas.
- Nie ma sprawy.
- Właściwie to nie powinnam tego jeść. - Zagryzając dolną wargę, Peabody podskubywała woreczek. Eve właśnie wyjeżdżała z parkingu. - Naprawdę nie powinnam. Jestem na diecie. Muszę zgubić trochę nadbagażu z tyłka, żeby...
- Och, na miłość boską! Oddawaj. - Eve wyciągnęła rękę, ale Peabody aż się skuliła, przyciskając torebkę z pączkiem do piersi.
- To moje warknęła, groźnie zaciskając zęby.
- Peabody, nie przestajesz mnie fascynować.
- Dzięki. - Powoli, celebrując chwilę, Peabody otworzyła torebkę. - Co tam, zasłużyłam sobie. Spalam kalorie ucząc się do egzaminu i stresując się tym wszystkim. Stres pochłania kalorie jak odkurzacz. To dlatego jest pani taka szczupła.
- Nie jestem szczupła. Nie przeżywam stresu.
- Z całym szacunkiem, pani porucznik. Jeśli ma pani gdzieś choć odrobinę tłuszczu, to go zjem - zadeklarowała się Peabody z ustami pełnymi pączka z marmoladą. - Naprawdę dużo pracuję z dyskami i symulatorami. McNab bardzo mi pomaga. Ostatnio nie jest takim dupkiem.
- To coś nowego.
- Zostało mi już niewiele czasu. Jak pani myśli, w czym jestem najsłabsza? Zdążę jeszcze popracować nad słabymi stronami.
- Sama się nad tym zastanów. Nawet jeśli intuicja podpowiada ci, że jesteś dobra, nie ufaj jej zbytnio. Masz instynkt, ale często idziesz za jego głosem, nie pytając o zdanie przełożonych. Wątpisz w swoje kompetencje, a tym samym w moje. - Zerknęła na Peabody, która zajadała pączka, jednocześnie wpisując jej uwagi do elektronicznego notesu. - Zapisujesz to?
- W ten sposób lepiej do mnie dociera. Potem przed lustrem robię sobie afirmacje, wie pani. .Jestem pewnym siebie, kompetentnym stróżem prawa” i tym podobne. - Zarumieniła się lekko. - To taka metoda.
- Jasne.
Eve wyszukała miejsce przy krawężniku.
- A teraz fachowo i solidnie sprawdźmy, co Carmichael Smith robił wczorajszej nocy.
- Tak jest, pani porucznik. Oprócz tego muszę się stresować i zadręczać tym pączkiem, żeby spalić kalorie i wyrównać bilans. Będzie tak, jakbym wcale go nie zjadła.
- W takim razie może zechcesz wytrzeć z ust marmoladę. Eve wysiadła z samochodu i przyjrzała się budynkowi przy cichej ulicy. Kiedyś prawdopodobnie na trzech piętrach znajdowały się mieszkania, obecnie była to strzeżona jednorodzinna rezydencja z dwoma wejściami od frontu i zapewne jednym z tyłu.
Geograficznie blisko zaułka w chińskiej dzielnicy, a jednak miejsca te były od siebie oddalone o całe światy. Po tej ulicy nie przechadzały się żadne licencjonowane osoby do towarzystwa, na rogach nie stały wózki z żywnością.
Weszła po schodach do głównych drzwi na piętrze.
Panel bezpieczeństwa, czytnik linii papilarnych, skaner siatkówki. Bardzo ostrożny facet. Nacisnęła przycisk na panelu i skrzywiła się, słysząc muzykę, która nagle się rozległa. Za dużo smyczków, keyboard i mdły męski głos.
- Miłość rozjaśni ci świat - zidentyfikowała Peabody. - To jego największy przebój.
- Ma więcej kalorii niż twój pączek.
WITAJ - przemówił kobiecym głosem komputer. - MAMY NADZIEJĘ, ŻE TO DLA CIEBIE DOBRY DZIEŃ. PROSZĘ, PODAJ NAZWISKO, ZAWÓD I CEL WIZYTY.
- Dallas, porucznik Eve Dallas. - Machnęła przed skanerem odznaką. Sprawa policyjna. Jestem umówiona z panem Smithem.
- PROSZĘ CHWILĘ ZACZEKAĆ. DZIĘKUJĘ, PANI PORUCZNIK. PAN SMITH NA PANIĄ CZEKA. MOŻE PANI WEJŚĆ.
W tym samym momencie ciemnoskóra kobieta w śnieżnobiałym stroju otworzyła drzwi. Z holu sączyła się przesłodzona muzyka.
- Dzień dobry. Dziękuję za punktualne przybycie. Proszę wejść i rozgościć się w salonie. Carmichael zaraz zejdzie.
Kobieta dosłownie płynęła w powietrzu. Eve pomyślała, że porusza się tak, jakby miała na nogach rolki. Wprowadziła je do przestronnego jasnego salonu. Na jednej ścianie wisiał poprawiający nastrój ekran, który przedstawiał biały żaglowiec na błękitnym morzu, spokojnym niczym tafla lustra. Na podłodze leżały miękkie żelowe poduchy w pastelowych kolorach. Stoły były długie i niskie, w tych samych barwach.
Wylegujący się na jednym stole puszysty biały kot mrugnął na Eve szmaragdowymi oczyma.
- Proszę się rozgościć. Powiem Carmichaelowi, że panie już są. Peabody podeszła do żelowej poduchy.
- Pewnie człowiek od razu się w to zapada, a potem zostaje odcisk tyłka - powiedziała, klepiąc się po pośladku. - Mógłby być wstyd.
- Od tej muzyki bolą mnie zęby. - Eve odwróciła się, bo do salonu właśnie wszedł Carmichael Smith.
Był wysoki, mierzył około metr dziewięćdziesiąt i miał ładnie opalone ciało, które eksponował pod białą kamizelką, podkreślającą napięte mięśnie. Obcisłe czarne spodnie ujawniały pozostałe atrybuty męskości. Czarno - białe pasemka zaczesanych do tyłu włosów odsłaniały szerokie czoło i twarz o wystających kościach policzkowych i wąskim, nieomal ostrym, sterczącym podbródku. Oczy miały kolor ciemnej czekolady, skóra białej kawy.
- Ach, porucznik Dallas. A może pani Roarke? Eve zignorowała ciche parsknięcie Peabody.
- Proszę zwracać się do mnie porucznik Dallas.
- Oczywiście, oczywiście. - Wszedł do salonu i wziął w dłonie jej rękę, której jeszcze nie zdążyła do niego wyciągnąć. - Dopiero dziś rano skojarzyłem. - Uścisnął ją w sposób raczej intymny, po czym skierował cały swój urok na Peabody. - A kim pani jest?
- Moja asystentka, oficer Peabody. Panie Smith, mam do pana kilka pytań.
- Będę szczęśliwy mogąc na nie odpowiedzieć. - Ścisnął dłoń Peabody, tak jak przed chwilą ściskał Eve. - Proszę, proszę siadać. Li zaraz przyniesie herbatę. Mam specjalną poranną mieszankę energetyzującą. Jest po prostu fantastyczna. Proszę mówić mi Carmichael.
Usiadł z wdziękiem na brzoskwiniowej poduszce i wziął kota na kolana.
- Co słychać, Śnieżynko? Myślałaś, że tatuś o tobie zapomniał?
Nie chciała siadać na poduszkach, ale nie zamierzała też tak nad nim sterczeć, usiadła więc na stole.
- Może mi pan powiedzieć, gdzie pan był przedwczoraj w nocy między północą a trzecią nad ranem?
Mrugnął tak jak jego kot.
- Brzmi bardzo oficjalnie. Gzy coś się stało?
- Tak. W chińskiej dzielnicy zamordowano kobietę.
- Nie rozumiem. W pani słowach jest bardzo negatywna energia. - Wziął głęboki oddech. - W tym domu staramy się utrzymywać pozytywne wibracje.
- Tak, sądzę, że zaszlachtowanie Jacie Wooton było dla niej bardzo negatywnym doświadczeniem. Panie Smith, czy może pan powiedzieć, gdzie pan był w tym czasie?
- Li - zwrócił się do czarnoskórej kobiety w bieli, która właśnie weszła do salonu. - Czy znam jakąś Jacie Wooton?
- Nie.
- Czy wiemy, gdzie bytem poprzedniej nocy między północą a trzecią nad ranem?
- Tak, oczywiście. - Nalała jasną herbatę z bladoniebieskiego dzbanka do bladoniebieskich filiżanek. - Do dziesiątej był pan na przyjęciu u państwa Risling. Odwiózł pan panią Hubbie do jej apartamentu, wypił z nią drinka na dobranoc i około północy wrócił pan do domu. Przed zaśnięciem spędził pan dwadzieścia minut w kabinie izolacyjnej, by wyeliminować negatywne wibracje. O pierwszej trzydzieści był pan w łóżku, a rankiem, jak zwykle, o ósmej zadzwoni! budzik. - Dziękuję. - Sięgnął po filiżankę, którą postawiła na stole. - Te szczegóły jakoś nie trzymają się mojej głowy. Zginąłbym, gdyby nie Li.
- Potrzebne mi nazwiska i adresy tych osób, by zweryfikować informacje.
- Nie wiem, co o tym sądzić. Trochę mnie to niepokoi.
- To rutynowe postępowanie, panie Smith. Potwierdzę pańskie alibi i śledztwo ruszy dalej.
- Li poda paniom wszystkie potrzebne dane. - Machnął ręką. - To ważne dla mojego powodzenia i dla mojej pracy, by stymulować zmysły pozytywnymi wibracjami, pięknem i miłością.
- Racja. Ma pan stałe zlecenie u Wittiersa w Londynie na dostawę pewnego typu papeterii. Ostatnio robił pan zakupy cztery miesiące temu.
- Nie. Nigdy niczego nie kupuję. Nie mogę chodzić do sklepów, rozumie pani. Moi wielbiciele są zbyt entuzjastyczni. Wszystko zamawiam z dostawą na miejsce, albo wysyłam Li lub kogoś z moich pracowników. Uważam, że to ważne, by listy osobiste, na przykład do przyjaciół lub sponsorów, pisać na papierze dobrej jakości.
- Kremowy. Nieprzetwarzany.
- Nieprzetwarzany? - Pochylił głowę, jak chłopiec przyłapany na wykradaniu ciasteczek ze schowka. - Ze wstydem przyznaję, że używałem czegoś takiego. To niezbyt ekologiczne z mojej strony, ale ten papier jest naprawdę rewelacyjny. Li, czy moja papeteria pochodzi z Londynu?
- Mogę sprawdzić.
- Sprawdzi.
- W porządku. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałabym prosić o małą próbkę tego papieru. Potrzebuję też listę nazwisk pracowników, którzy robią dla pana zakupy w Londynie.
- Zajmę się tym. - Li wypłynęła z salonu.
- Nie rozumiem, dlaczego zainteresowała was moja papeteria.
- Przy zwłokach znaleziono list napisany na takim papierze.
- Błagam. - Podniósł w górę obie ręce, robiąc teatralny wdech, po czym wyrzucił je przed siebie, głośno wypuszczając powietrze. - Nie chcę, żeby takie obrazy drażniły moje zmysły. Dlatego słucham wyłącznie tego, co sam tworzę. Nigdy nie oglądam wiadomości w mediach, wyjątkiem są wybrane filmy i programy rozrywkowe. Na świecie jest zbyt dużo mroku. Zbyt dużo rozpaczy.
- Wiem coś o tym.
Wyszła z listą pracowników i próbką papeterii.
- Dziwak - skomentowała Peabody. - Ale zbudowany. Nie wygląda na typa, który poluje na prostytutki.
- Lubi seks grupowy. Zdarza się, że z nieletnimi.
- Och. - Peabody zmarszczyła nos, zerkając w stronę domu. - To tyle słuchania instynktu w tym przypadku.
- Być może uważa, że nieletnie fanki mają mniej negatywnej energii seksualnej niż dojrzałe kobiety, które po pięciu minutach słuchania tego jego gówna uciekłyby z krzykiem.
Wsiadła do samochodu i zamknęła drzwi.
- Jeśli te rzygi Miłość rozjaśni ci świat przykleją się do mnie, wrócę i roztrzaskam mu głowę pałką.
- I to jest pozytywne - dodała Peabody.
Wiedząc, że z ochroną w budynku ONZ nie ma żartów, dla uniknięcia burdy Eve postanowiła zaparkować samochód na dwupoziomowym parkingu przy First Avenue. Po tylu pączkach mały spacer był wskazany.
Sprawdziła, że wciąż wpuszczano do budynku wycieczki, ale ze względu na zagrożenie atakami terrorystycznymi surowo przestrzegano zasad bezpieczeństwa. W ogromnym, rozciągającym się na sześć ulic białym budynku nadal odbywały się spotkania, glosowania i narady przedstawicieli krajów całego świata oraz organizacji pozaplanetarnych.
Kolorowe flagi, symbol jedności między narodami, jak zawsze łopotały na wietrze. Eve pomyślała, że ludzie wciąż chcą się spotykać, by mówić o problemach dręczących świat. Od czasu do czasu udaje się nawet któryś z nich rozwiązać.
Mimo że ich nazwiska znajdowały się na liście gości, Eve i Peabody zostały poddane szczegółowej kontroli. Najpierw musiały złożyć broń. Wymóg ten zawsze drażnił Eve. Przeskanowano ich odznaki, pobrano odciski palców. Torebka Peabody najpierw została prześwietlona, potem dla pewności strażnik przeszukał ją ręcznie. Sprzęt elektroniczny, w tym łącza, jednostki osobiste i komunikatory zabrano do analizy.
Przeszły przez wykrywacz metalu i środków zapalających, identyfikator broni i skaner osobisty. Dopiero po rym wszystkim zostały wpuszczone przez wejście.
- Dobra - stwierdziła Eve. - Może i muszą być czujni, ale na kontrolę osobistą się nie zgodzę.
- Niektóre z tych środków wprowadzili po sprawie Kasandry. - Peabody weszła za Eve i umundurowanym strażnikiem do kuloodpornej windy.
- Następnym razem, jeśli trzeba będzie pogadać z Renquistem, wezwiemy go do nas.
Po wyjściu z windy strażnik zaprowadził je do jeszcze jednego punktu kontrolnego, gdzie ponownie zostały prześwietlone, przeskanowane i zweryfikowane.
Następnie przekazano je pod opiekę uzbrojonej kobiety. Kiedy skaner siatkówki i detektor głosu zidentyfikował przewodniczkę, otworzyły się drzwi, zabezpieczające w razie ataku bombowego. W tym miejscu kończyła się paranoiczna kontrola bezpieczeństwa. Nareszcie mogły przejść do rzeczy.
Budynek przypominał u! z biurami, ale był to bardzo duży ul, a pomieszczenia przestronne. Wysokiej klasy androidy ubrane w klasyczne garnitury, z zestawami słuchawkowymi na głowach miarowo stukały obcasami po posadzkach. Okna miały potrójne zabezpieczenia, poza tym wyposażone były w detektory przepływu powietrza, które w razie najmniejszego zagrożenia natychmiast uruchamiały osłony przeciwwstrząsowe. Nie blokowały jednak światła i pozwalały podziwiać widok na rzekę.
Wysoki chudy mężczyzna w szarym garniturze kiwnął do eskortującej je kobiety i uśmiechnął się do Eve.
- Porucznik Dallas, jestem Thomas Newkirk, asystent pana Renquista. Proszę za mną.
- Macie tu niezłą ochronę - zauważyła Eve, zerkając na kamery i czujniki ruchu zamontowane gęsto w korytarzu. Wszędzie oczy i uszy, pomyślała. Jak tu w ogóle można pracować?
Spojrzał tam, gdzie ona.
- Można się przyzwyczaić. To cena, jaką się płaci za bezpieczeństwo i wolność.
Miał kwadratową twarz o rysach tak ostrych, jakby został wyciosany mieczem, niezwykle blade, chłodne niebieskie oczy i rumianą cerę, a włosy krótkie i jasne jak piasek. Szedł wyprostowany, kroki stawiał pewnie, a ręce trzymał blisko ciała.
- Był pan wojskowym?
- Kapitan RAF - u. Pan Renquist zatrudnia wielu byłych wojskowych. - Za pomocą karty otworzył jeszcze jedne drzwi. Tym razem do gabinetu Renquista.
- Proszę chwilę zaczekać.
Eve rozejrzała się wokół siebie. Kolejny labirynt biur, pooddzielanych szklanymi panelami, tak że pracownicy widzieli się nawzajem i byli widoczni dla kamer. Wyglądało jednak, że zupełnie się tym nie przejmują. Wszyscy mieli na głowach zestawy słuchawkowe i w skupieniu pochylali się nad klawiaturami.
Zerknęła w kierunku, w którym odszedł Newkirk. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi z nazwiskiem Renquista.
Po chwili drzwi się otworzyły i pojawił się Newkirk.
- Pan Renquist przyjmie panie.
Robi wrażenie zupełnie zwyczajnego faceta, pomyślała Eve. Stał za długim, ciemnym biurkiem, możliwe, że starym i drewnianym. Za jego plecami rozpościerał się widok na East River.
Był wysoki i dobrze zbudowany. Taką figurę wypracował regularnie odwiedzając centrum zdrowia, albo słono zapłacił za plastykę ciała. Eve pomyślała, że wrażenie psuje nieciekawy szary garnitur.
Atrakcyjny facet, mógł się podobać, jeśli ktoś gustuje w ułożonych, dystyngowanych mężczyznach. Skórę miał jasną, tak jak i włosy, duży nos i szerokie czoło. Najciekawsze były jego ciemnoszare oczy, które od razu spotkały wzrok Eve.
Głos zdawał się suchy. Miał tak brytyjski akcent, że nie sposób było pomylić się co do jego narodowości.
- Porucznik Dallas, cieszę się, że mogę panią poznać. Ostatnio sporo o pani czytałem i słyszałem. - Wyciągnął do niej rękę. Jego uścisk był mocny i suchy. Uścisk polityka. - Zdaje się, że już się spotkaliśmy. Jakiś czas temu, na bankiecie dobroczynnym.
- Tak, podobno.
- Proszę usiąść. - Machnął ręką i sam zajął miejsce za biurkiem. - W czym mogę pomóc?
Usiadła na masywnym, obitym materiałem krześle. Nie było zbyt wygodne, zauważyła. Zapracowany człowiek, nie może sobie pozwolić, żeby goście przesiadywali mu godzinami w gabinecie i zajmowali czas.
Jego biurko było naszpikowane elektroniką. Centrum danych i migoczący ekran systemu komunikacyjnego na wyciągnięcie ręki, obok nich stojak z dyskami, stos papierów, drugie łącze. Między urządzeniami dwie fotografie w ramkach. Na jednej dostrzegła fragment dziewczęcej buzi i kręcone włosy, jasne jak u taty. Drugie zdjęcie zapewne przedstawiało żonę.
Eve na tyle znała się na polityce i protokole dyplomatycznym, by wiedzieć, jak to rozegrać.
- Chciałabym panu podziękować za współpracę w imieniu własnym i nowojorskiej policji. Wiem, że jest pan bardzo zajęty i cieszę się, że znalazł pan czas, by ze mną porozmawiać.
- Bez względu na to, gdzie mieszkam, zawsze staram się pomagać władzom lokalnym. W pewnym sensie ONZ to taka międzynarodowa policja, Można powiedzieć, że pani i ja wykonujemy ten sam zawód. Jak mogę pani pomóc?
- Prowadzę śledztwo w sprawie o zabójstwo, którego dokonano przedwczorajszej nocy. Ofiara nazywa się Jacie Wooton.
- Tak, słyszałem o tym. - Zmarszczył brwi. - Licencjonowana kobieta do towarzystwa, chińska dzielnica.
- Zgadza się. W toku śledztwa dotarłam do pewnego rodzaju papeterii. Sześć tygodni temu nabył pan w Londynie papier dokładnie tego gatunku.
- Latem spędziłem w Londynie kilka dni. Istotnie, kupiłem tam papeterię. Kilka rodzajów, o ile mnie pamięć nie myli. Część na użytek prywatny, reszta z przeznaczeniem na prezenty. Jak rozumiem, ten zakup sprawił, że stałem się podejrzany o zamordowanie tej kobiety?
Był spokojny. Bardziej zaintrygowany niż przerażony czy podenerwowany. Miała wrażenie, że kąciki jego ust lekko drgnęły, jak gdyby z rozbawieniem.
- Dobro śledztwa wymaga, bym skontaktowała się z wszystkimi nabywcami tej papeterii i sprawdziła, gdzie przebywali w chwili, gdy dokonano zabójstwa.
- Rozumiem. Pani porucznik, czy mogę założyć, że ta rozmowa jest poufna i pozostanie między nami? Moje nazwisko połączone, choćby luźno, z licencjonowaną osobą i morderstwem, niepotrzebnie skupi uwagę mediów na mnie, a przede wszystkim na osobie pana Evansa.
- Pańskie nazwisko nie trafi do mediów.
- W porządku. Chodzi o przedwczorajszą noc, tak?
- Między północą a trzecią nad ranem.
Nie sięgnął do notesu. Splótł dłonie i spojrzał na Eve znad palców.
- Bytem z żoną w teatrze. Sześć tygodni, sztuka brytyjskiego dramaturga Williama Gantryego. W Lincoln Center. Towarzyszyły nam dwie zaprzyjaźnione pary. Przedstawienie zakończyło się około jedenastej, potem poszliśmy na drinka do Renoira. Wydaje mi się, że wyszliśmy z żoną około północy. W domu byliśmy o pół do pierwszej. Żona położyła się spać, ja pracowałem jeszcze w moim gabinecie przez godzinę. Może trochę dłużej. Później, jak zwykle, przez pól godziny oglądałem wiadomości, potem udałem się na spoczynek.
- Czy widział się pan z kimś lub rozmawiał po tym, jak żona zasnęła?
- Obawiam się, że nie. Mogę tylko powiedzieć, że w chwili, gdy popełniono morderstwo, byłem w domu, pracowałem. Nie rozumiem, w jaki sposób zakup papeterii może mnie łączyć ze śmiercią tej kobiety.
- Morderca zostawił list napisany na takiej papeterii.
- List? - Renquist uniósł brwi. - Cóż. To bezczelność, nie sądzi pani?
- On też nie ma alibi - zauważyła Peabody, kiedy szły do samochodu.
Zwykle jest problem, gdy robią to o drugiej w nocy. Większość podejrzanych będzie twierdzić, że była w domu i niewinnie spała we własnym łóżku. Mają własne systemy zabezpieczające, albo potrafią obejść zabezpieczenie hotelowe. Niełatwo udowodnić, że kłamią w żywe oczy.
- Myśli pani, że kłamał w żywe oczy?
- Jeszcze na to za wcześnie.
Elliota Howthorne'a zastała przy jedenastym dołku w prywatnym klubie na Long lsland. Był mocnym, zdrowym mężczyzną. Jego gęste białe włosy wystające spod jasnobrązowej czapki i elegancko przystrzyżone wąsy pasowały do smagłej cery. Wokół ust i oczu widać było siateczkę zmarszczek, ale spojrzenie miał bystre, a na twarzy skupienie, kiedy uderzał w ustawioną na podkładce piłkę.
Podał kij pomocnikowi, sam natomiast wskoczył do małego białego wózka i pomacha! w stronę Eve, by do niego dołączyła.
- Proszę się streszczać - powiedział, ruszając.
Mówiła krótko. Podczas gdy Peabody i pomocnik szli za wózkiem, podała szczegóły dotyczące morderstwa.
- Martwa dziwka i elegancka papeteria - chrząknął, zatrzymując pojazd. - Kiedyś korzystałem z usług dziwek, ale nigdy nie interesowały mnie ich nazwiska. - Wyskoczył na murawę i obszedł pitkę, studiując jej położenie. - Mam młodą żonę, niepotrzebne mi kurwy. Papieru nie pamiętam. Jak się ma młodą żonę, kupuje się pełno tego bezużytecznego gówna. W Londynie?
- Tak.
- Sierpień. Londyn, Paryż, Mediolan. Robię tam interesy; a ona uwielbia zakupy. Skoro twierdzi pani, że kupiłem papeterię, to ją kupiłem. I co z tego?
- Ma związek z zabójstwem. Gdzie pan był między północą a trzecią nad ranem przedwczoraj?
Parsknął śmiechem, wyprostował się i spojrzał na nią z uwagą.
- Młoda damo, jestem po siedemdziesiątce, w formie, ale potrzebuję się wyspać. Co rano gram do osiemnastu dołków, wcześniej zjadam dobre śniadanie, przeglądam prasę i sprawdzam raporty giełdowe. Wstaję o siódmej. W łóżku jestem przed jedenastą, chyba że moja żona wyciągnie mnie na jakiś ubaw. Tamtej nocy położyłem się do łóżka przed jedenastą, kochałem się z żoną, co niestety nie trwa teraz tak długo jak niegdyś, a potem zasnąłem. Oczywiście nie mogę tego udowodnić.
Odsunął ją, po czym zwrócił się do pomocnika.
- Tony, podaj siódemkę.
Patrzyła, jak się ustawia, Westchnął i uderzył piłkę, która poleciała daleko pięknym łukiem, potoczyła się po trawie i zatrzymała półtora metra przed dołkiem.
Sądząc po szerokim uśmiechu na twarzy Howthorne'a, był to dobry strzał.
- Chciałabyś pomówić z pańską żoną. Wzruszył ramionami i oddał kij pomocnikowi.
- Proszę bardzo. Jest tam, na kortach. Ma lekcję tenisa.
Daria Howthorne tańczyła po zacienionym korcie w cukierkoworóżowym kostiumie z kusą spódniczką. Więcej energii poświęcała na taniec, niż na samą grę, ale trzeba przyznać, że wyglądała przy tym cholernie atrakcyjnie. Była zbudowana jak postać z mokrych snów nastolatka: duże, miękkie, falujące i prawie nagie piersi oraz niewiarygodnie długie nogi, których nie zasłaniała minispódniczka. Różowe buty idealnie pasowały do stroju.
Jej opalenizna była tak równa i intensywna, że równie dobrze mogła być namalowana.
Włosy, które rozpuszczone pewnie sięgały pasa, oplotła wstążką, oczywiście różową, i wypuściła przez otwór w czapeczce. Koński ogon kołysał się energicznie na boki, kiedy pląsała po korcie, nie trafiając w żółtą piłkę.
Kiedy się pochyliła, by ją podnieść, oczom Eve ukazał się tyłek w kształcie serca, ledwo zakryty wyciętymi majtkami.
Jej instruktor, kawał chłopa - miał kolorowe pasemka i śnieżnobiałe zęby, wykrzykiwał komendy i dodawał jej otuchy.
W pewnym momencie podszedł do niej, przykleił się do jej pieców i zaczął ją ustawiać do serwu. Zerknęła na niego przez ramię i trzepocząc zalotnie rzęsami posłała mu słodki uśmiech.
- Pani Howthorne? - Eve weszła na kort, zanim piłka wzbiła się w powieli w.
Instruktor zareagował natychmiast, rzucając się w ich kierunku.
- Buty! Nie można tu wchodzić bez przepisowego obuwia!
- Nie przyszłam tu zabawiać się pańskimi piłeczkami. - Eve wyjęła odznakę. - Muszę porozmawiać z panią Howthorne.
- Cóż, niech pani zdejmie buty albo zostanie poza kortem. Takie są przepisy.
- Hank, o co chodzi?
- To policja, pani H.
- Och! - Darla zagryzła wargę i bijąc się w piersi, podeszła do siatki. - Jeśli chodzi o mandat za przekroczenie szybkości, to obiecuję, że zapłacę.
- Nie jestem z drogówki. Możemy chwilę porozmawiać?
- Tak, oczywiście. Hank, przerwa dobrze mi zrobi. Jestem cała mokra. - Kręcąc tyłkiem, podeszła do ławki i sięgnęła do różowej torebki, z której wyjęła butelkę markowej wody mineralnej.
- Może mi pani powiedzieć, gdzie była przedostatniej nocy między północą a trzecią nad ranem?
- Co takiego? - Idealnie owalna twarz Darli pobladła. - Dlaczego?
- Prowadzę śledztwo. To rutynowe pytanie.
- Cukierek wie, że byłam w domu. - Jej zielone syrenie oczy zmętniały. - Nie rozumiem, dlaczego mnie pani przesłuchuje.
- Pani Howthorne, na razie pani nie przesłuchuję.
- Jakiś problem, pani H.? - zapytał Hank, który właśnie podszedł do niej z ręcznikiem.
- Nie ma problemu. Panie, idź pan rozciągać mięśnie gdzie indziej burknęła Eve, siadając obok Darli. - Między północą a trzecią.
- Byłam w domu, w łóżku. - Spojrzała na Eve buntowniczo. - Z Cukierkiem. Gdzie miałam być?
Dobre pytanie, pomyślała Eve.
Zapytała o papeterię, lecz Daria zbagatelizowała sprawę. Owszem, byli w sierpniu w Europie. Kupiła mnóstwo rzeczy. Dlaczego miałaby tego nie robić? Ma pamiętać wszystko, co kupiła albo co podarował jej Cukierek?
Eve zadała jeszcze kilka pytań, w końcu wstała, pozwalając Darli szukać ukojenia u Hanka. Rzucił Eve groźne spojrzenie i poprowadził uczennicę w stronę budynku, w którym pewnie mieścił się klub.
- Interesujące - odezwała się Eve. - Wygląda na to, że nasza Daria miała w tym czasie prywatny trening z Hankiem.
Zdecydowanie ćwiczyli coś innego niż serwis - zgodziła się Peabody. - Biedny Cukierek.
- Jeśli Cukierek wie, że jego żonka uprawia singla z trenerem, to może w czasie, kiedy ona ściskała rakietę Hanka, skoczył do chińskiej dzielnicy i załatwił Wooton. To wkurzające, kiedy żona zagrywa do przeciwnika. Nie tylko zabijasz dziwkę, w końcu czym jest twoja młoda żona, jak nie dziwką, ale na dodatek używasz fałszywej kurwy jako alibi. Game, set, mecz. Bardzo sprytnie.
- Fakt. Podobają mi się te tenisowe metafory.
- Staram się, jak mogę. Cóż, to tylko teoria. Sprawdźmy, czy mamy jeszcze coś na Howthorne'a.
Żenił się trzy razy, tak jak powiedział Roarke, za każdym razem wybranka była młodsza od poprzedniczki. Rozwiódł się z obiema paniami Howthorne, odprawiając je z najniższym możliwym odszkodowaniem, co zagwarantował sobie w intercyzie. Kuty na cztery nogi, uznała Eve.
Nie był naiwny.
Czy tak ostrożny i przebiegły facet mógł być nieświadomy, jak prowadzi się jego obecna żona?
Miał czystą kartotekę kryminalną, choć niejednokrotnie pozywano go do sądu cywilnego w sprawach finansowych. Szybki skan wykazał, że większość pozwów złożyli pechowi inwestorzy, by zemścić się za niepowodzenie.
Był właścicielem czterech domów i sześciu pojazdów, w tym jachtu. Wspierał organizacje charytatywne. Wartość jego majątku szacowano na około miliard dolarów.
Według raportów oraz licznych artykułów i wywiadów w mediach, golf i sprawy zawodowe zdawały się być jego całym światem.
Wszyscy z listy jej podejrzanych mieli alibi potwierdzone przez współmałżonka, partnera lub pracownika. To oznaczało, że nie należy traktować tego zbyt serio.
Eve oparła się w fotelu, położyła nogi na stole, zamknęła oczy i odpłynęła myślami do zaułka w chińskiej dzielnicy.
Idzie przed nim. Prowadzi klienta. Bolą ją nogi, to przez ten sztywny paluch. I cholernie niewygodne buty. Jest druga nad ranem. Duszno, nie ma czym oddychać. Nie ma ruchu w interesie. W portfelu tylko dwie stówy.
Przy tych stawkach to czterech, pięciu klientów. Zależy czego chcieli.
Od dawna jest w zawodzie, wie, że należy brać forsę z góry. Odebrał jej pieniądze, czy w ogóle nie zapłacił? Niemożliwe. Zależało mu na czasie. Odwracają, chce, żeby stała twarzą do ściany.
Czy ją dotyka? Kładzie dłoń na piersi, pośladkach, wsuwają między nogi?
Nie, nie ma na to czasu. Jego to nie interesuje, zwłaszcza kiedy całe ręce ma we krwi.
Ciepła krew. To go kręci.
Rzucają na ścianę, szarpie za włosy, odchyla jej głowę do tyłu. Lewą ręką. W prawej trzyma skalpel, którym podrzyna jej gardło. Od lewej do prawej, lekko ku dołowi.
Krew chlusta na ścianę, na jej twarz, ciało, na jego ręce.
Żyje jeszcze przez kilka sekund, tylko kilka. Sekundy paniki. Nie może krzyczeć, ciało drga konwulsyjnie, kiedy umiera.
Połóż ją na ziemi, głową w stronę ściany. Wyjmij narzędzia.
Światło, trochę światła. Tu potrzebna precyzja, nie można tego robić w ciemności. Skalpel laserowy. Światełko przy laserze musi wystarczyć.
Włóż to, po co przyszedłeś, do szczelnej torby. Wytrzyj ręce. Zmień koszulę, lub zdejmij ubranie ochronne. A teras wszystko do torby. Dokładnie sprawdź, czy możesz się pokazać na ulicy.
Wyjmij list. Uśmiechnij się. Połóż kopertę na zwłokach.
Wyjdź z zaułka. Góra piętnaście minut. Nie więcej. Możesz odejść. Niesiesz trofeum do samochodu. Podniecony, ale opanowany. Musisz jechać ostrożnie. Nie możesz ryzykować rutynowej kontroli, kiedy pachniesz śmiercią i masz to ze sobą.
Powrót do domu. Przestaw system zabezpieczający. Prysznic. Pozbądź się ciuchów.
Udało się. Zrobiłeś to samo, co jeden z największych morderców współczesnych czasów. Nikt cię nie pokona.
Otworzyła oczy i wbiła wzrok w sufit. Jeśli to któryś z jej pięciu obecnych kandydatów, to w jakiś sposób musiał pozbyć się swojego trofeum, A może wciąż je trzyma w bezpiecznym miejscu. Na pamiątkę.
Czy zwyczajny domowy utylizator odpadków poradziłby sobie z czymś takim? Może potrzebny był specjalistyczny sprzęt medyczny? Musi to sprawdzić.
Na ekranie pojawił się plan miasta. Eve obliczyła odległość dzielącą miejsce zbrodni od domu każdego z podejrzanych. Kwadrans w zaułku, plus czas potrzebny do znalezienia ofiary, możliwe, że już wcześniej ją zauważył, potem sprzątanie, powrót do domu. Każdemu z nich zabrałoby to nie więcej niż dwie godziny.
Usiadła prosto i zabrała się do pisania raportu, licząc na przebłysk inspiracji. Ponieważ nic takiego nie nastąpiło, przeczytała notatki, podsumowała i wpisała do akt.
Przez kolejną godzinę szukała informacji na temat utylizatorów odpadków i dostępności skalpeli laserowych. Postanowiła wrócić na miejsce zbrodni.
W dzień ulica pracowała. W pobliżu zaułka mieściło się kilka barów, knajpka, sklep, kantor. Po północy czynne były tylko bary. Oba znajdowały się na końcu ulicy. Choć okolica została dokładnie przeszukana, Eve jeszcze raz zrobiła obchód po wszystkich lokalach, zadając rutynowe pytania. Nie dowiedziała się niczego nowego. W końcu zatrzymała się u wejścia do zaułka, w towarzystwie gliniarza, androida pilnującego bezpieczeństwa i Peabody.
- Tak jak powiedziałem - zaczął gliniarz nazwiskiem Henley. - Znałem ją, tak jak się zna miejscowe prostytutki. Nigdy nie było z nią żadnych problemów. Teoretycznie nie mają prawa pracować na ulicy ani w miejscach publicznych, ale większość z nich to robi. Od czasu do czasu je przeganiamy.
- Czy kiedykolwiek narzekała, że któryś z klientów ją napastuje albo używa przemocy?
- Nie zrobiłaby tego. - Henley pokręcił głową. - Trzymała się ode mnie i androida z daleka. Kłaniała się, kiedy się mijaliśmy podczas patrolu, ale nie była zbyt przyjazna. W tej okolicy zdarzają się ostre akcje. Klienci czasami przestawiają dziewczyny. Aż żal patrzeć. Nieraz oberwą, faceci lubią machać kosą. Zdarzały się tu różne rzeczy, ale w życiu nie spotkałem się z czymś takim.
- Potrzebne mi kopie raportów z interwencji po pobiciach, zwłaszcza z użyciem noża lub jakiegokolwiek ostrego narzędzia.
- Mogę to dla pani zdobyć, pani porucznik - zaoferował się android. - Jak daleko mam się cofać?
- Niech będą z tego roku. Napady na kobiety, przede wszystkim prostytutki. Może wcześniej trenował.
- Tak jest, pani porucznik. Dokąd mam przesłać?
- Do Centrali, na moje nazwisko. Henley, gdzie w tej okolicy najbezpieczniej zostawiać samochód? Na ulicy lub pod ziemią, raczej nie na parkingu publicznym.
- Cóż, jeśli szuka pani cichego, spokojnego miejsca, to trzeba podjechać bardziej na zachód, Może przy Lafayette. Jeśli woli pani ruchliwe miejsce, takie gdzie nikt nie odważy się rozrabiać, trzeba przejść na drugi koniec ulicy Canal, do włoskiej dzielnicy. Restauracje są tam otwarte do późna.
- Dobra. Sprawdzimy to. Jeden z was niech idzie na ulicę Lafayette, drugi na północ. Popytajcie mieszkańców, sklepikarzy, może ktoś widział tamtej nocy samotnego faceta z dużą torbą lub workiem. Prawdopodobnie szedł szybko, żadnego włóczenia się po uliczkach. Kierował się do samochodu. Pogadajcie z prostytutkami - dodała. - Może któraś próbowała go zaczepić i została odrzucona.
- Dobre zagranie, pani porucznik - powiedziała Peabody, kiedy się rozeszli.
- Ktoś musiał go widzieć. Jeszcze o tym nie wiedzą, ale na pewno go widzieli. Może komuś wróci pamięć. - Stała na chodniku i prażąc się w upale, obserwowała ulicę. - Zobaczymy, czy da się coś wycisnąć z budżetu na założenie dodatkowych kamer i systemów zabezpieczających w okolicy powiedzmy półtora kilometra kwadratowego od miejsca zbrodni. Będzie się trzymał scenariusza. Za pierwszym razem doskonale mu poszło. Nie będzie czekał zbyt długo, by rozegrać drugi akt.
Czekało go wyjątkowo trudne spotkanie. Musiał to zrobić. Miał cichą nadzieję, że kiedy się skończy, ucisk, jaki odczuwał z tyłu głowy, stanie się bardziej znośny. Zbyt długo to odkładał. To do niego niepodobne. Z drugiej strony, odkąd spotkał Moirę O'Bannion i usłyszał jej opowieść, był dziwnie nieswój.
Opowieść o jego matce.
Życie może skopać cię po tyłku, kiedy najmniej się tego spodziewasz, rozmyślał, stojąc przy wielkim na całą ścianę oknie swojego biura w śródmieściu.
Było już po piątej. Celowo wybrał taką godzinę. Chciał spotkać się z Moirą na zakończenie dnia, tak, żeby potem nie czekały na niego już żadne obowiązki. Żeby mógł spokojnie wyjść z żoną i poukładać sobie wszystko w głowie.
Dźwięk interkomu tak go przestraszył, że omal nie podskoczył.
- Tak, Caro?
- Pani O'Bannion do pana.
- Dziękuję, wprowadź ją.
Zerknął za okno na ruch powietrzny i pomyślał z zadowoleniem, że powrót do domu o tej porze to cholerna udręka. Tramwaje nabite do ostatniego miejsca. Ze swojego przestronnego, chłodnego biura widział setki zmęczonych, poirytowanych podróżnych, upakowanych ciasno w dusznych pojazdach niczym niewolnicy na statkach. W dole, na ulicy, tłoczyły się autobusy, taksówki stały w korkach, a na ruchomych chodnikach było aż czarno od głów.
Eve jest gdzieś tam, na dole, pomyślał. Bez wątpienia drażniła ją myśl o tym, że po całym dniu uganiania się za jakimś mordercą będzie musiała elegancko się ubrać i udzielać towarzysko.
Prawie na pewno wpadnie do domu w ostatnim momencie, podenerwowana, bez chwili do stracenia, i będzie próbowała błyskawicznie przeistoczyć się z policjantki w żonę. Wątpił, by zdawała sobie sprawę, jak bardzo ekscytowało go i cieszyło obserwowanie tej sprytnej zmiany. Odwrócił się, słysząc pukanie do drzwi.
- Proszę.
Asystentka wprowadziła gościa, a on przez ułamek sekundy poczuł rozbawienie na widok dwóch schludnych, zadbanych, dobrze ubranych, dojrzałych kobiet wchodzących do jego gabinetu.
- Dziękuję, Caro. Pani O'Bannion, bardzo się cieszę, że zechciała się pani ze mną spotkać. Proszę usiąść. Napije się pani czegoś? Kawy? Herbaty?
- Nie, dziękuję.
Ściskając jej rękę poczuł, że delikatnie drżała. Wskazał dłonią krzesło, mając świadomość, że zachowuje się spokojnie, pewnie i grzecznie.
- Dziękuję, że znalazła pani dla mnie czas - zaczął. - Zwłaszcza o tak późnej porze.
- Nie ma sprawy.
Widział, jak pochłania wzrokiem jego gabinet, tę ogromną przestrzeń, styl, dzieła sztuki, meble, wyposażenie, te wszystkie przedmioty, którymi się otoczył.
Przedmioty, którymi musiał się otoczyć.
- Chciałem przyjechać do Dochas, ale pomyślałem, że obecność mężczyzny w przytułku może denerwować niektóre kobiety i dzieci.
- Obecność mężczyzn wpływa na nie pozytywnie, jeśli traktują je jak ludzi i nie próbują ich skrzywdzić. - Położyła ręce na udach i choć śmiało spojrzała mu w oczy, prawie słyszał przyspieszone bicie jej serca. - Pokonywanie strachu to część terapii. Tylko w ten sposób można wyjść z błędnego koła przemocy, odbudować pewność siebie i wiarę w związki.
- Nie przeczę, zastanawiam się tylko, czy Siobhan Brody by przeżyła, gdyby się bardziej bała. Nie wiem, co ja właściwie chcę pani powiedzieć - mówił, nie czekając na jej odpowiedź. - Nie wiem też, jak to powiedzieć. Myślałem, że wiem. Najpierw chciałbym panią przeprosić, że tak długo zwlekałem ze spotkaniem.
- Czekam na wymówienie. - W jej głosie, tak jak i w jego, pobrzmiewa! irlandzki akcent. - Czy dlatego mnie pan tu dziś zaprosił?
- Nie, nie dlatego. Przepraszam. Powinienem był się domyślić, że będzie się pani niepokoić po tym, jak się rozstaliśmy. Byłem zły i rozkojarzony. - Roześmiał się, z trudem powstrzymując się przed poprawianiem włosów. To nerwy, pomyślał. Cóż, nie tylko ona odczuwała napięcie. - Można to tak ująć.
- Był pan wściekły. Myślałam, że wywali mnie pan na zbity pysk.
- Byłem. Mówiłem sobie, że pani kłamie. - Patrzył jej prosto w oczy. - Musiała pani kłamać. Byłem pewien, że jest w tym haczyk i ma pani jakiś cel, twierdząc, że ta dziewczyna z Dublina była moją matką. Nie zgadzało się to z tym, co wiedziałem, w co przez całe życie wierzyłem. Rozumie pani?
- Tak, rozumiem.
- Co jakiś czas pojawiają się ludzie, którzy próbują się wkraść w moje łaski opowiadając historie rodzinne i wmawiając mi, że są moimi krewnymi. Wujami, siostrami, braćmi. Ignoruję ich. Pani wydała mi się kimś w tym rodzaju.
- To, co panu powiedziałam, to nie bajka, panie Roarke, tylko prawda.
- Tak, no cóż. - Spojrzał na swoje ręce, na ich kształt, szerokość dłoni, długość palców. Ręce jego ojca. - Wiedziałem, w głębi ducha czułem. To jeszcze gorsze. Nieznośnie rzeczywiste.
Podniósł głowę i znów popatrzył jej w oczy.
- Miała pani rację, sprawdziłem panią. Bardzo dokładnie.
- Spodziewałam się tego.
- Ją też. I siebie. Jeszcze nigdy nikogo tak dokładnie nie sprawdzałem.
- Nie rozumiem. Przecież nie mówiłabym tego w ten sposób, gdybym sądziła, że pan nie był niczego świadomy. Ktoś taki jak pan wie to, co konieczne.
- Byłem dumny z tego, że nie miało to dla mnie znaczenia.
Nie mogło mieć, skoro wierzyłem, że moją matką była Meg Roarke. Rozstaliśmy się z radością. Moira westchnęła.
- Przed chwilą podziękowałam za kawę, bo trzęsły mi się ręce. Czy byłby pan jednak tak uprzejmy i poczęstował mnie filiżanką?
- Oczywiście. - Wstał i podszedł do panelu ściennego, w którym mieściła się w pełni wyposażona kuchnia podręczna. Roześmiała się, kiedy włączył program parzący kawę.
- Jeszcze nigdy nie widziałam tak urządzonego biura. Bardzo elegancko. Stopy zapadły mi się w dywan po same kostki. Jest pan bardzo młody, a tyle pan osiągnął.
- Wcześnie zacząłem - powiedział z ponurym uśmiechem.
- To prawda. Nadal boli mnie żołądek. - Położyła rękę na brzuchu. - Byłam pewna, że wezwał mnie pan, żeby wręczyć mi wypowiedzenie albo straszyć adwokatami. Nie wiedziałam, jak powiem o tym rodzinie i ludziom w Dochas. Martwiłam się, że będę musiała odejść. Bardzo się do wszystkich przywiązałam.
- Jak mówiłem, sprawdziłem panią. To szczęście dla przytułku, że pani tam pracuje. Jaką kawę pani pije?
- Z dużą ilością mleka, jeśli można. Czy ten budynek należy do pana?
- Tak.
- Piękny. Imponujący i bardzo elegancki. Dziękuję. - Wzięła od niego filiżankę i upiła łyk. Najpierw otworzyła szeroko oczy, a po chwili zmrużyła je z zachwytem. - To prawdziwa kawa? - zapytała, wąchając parujący napój.
Roześmiał się i nagle z ulgą zauważył, że ucisk z tyłu czaszki zniknął. Nareszcie.
- Tak, prawdziwa. Podeślę pani trochę. Kiedy poznałem moją żonę i poczęstowałem ją kawą, zareagowała w identyczny sposób. Posłałem jej trochę w prezencie. Możliwe, że dlatego za mnie wyszła.
- Wątpię. - Patrzyła na niego w skupieniu. - Pana matka nie żyje. To on ją zabił, prawda? Zawsze byłam przekonana, że Patrick Roarke ją zamordował.
- Tak. Pojechałem do Dublina, żeby to sprawdzić.
- Powie pan, jak to było?
Śmiertelnie ją pobił. Pobił ją do krwi, na śmierć, rękami identycznymi jak moje. Potem wrzucił jej ciało do rzeki. Wyrzucił biedną martwą dziewczynę, która tak go kochała, że dała mu syna.
- Nie, nie powiem. Wystarczy, że odnalazłem człowieka, który z nim wtedy był. On o wszystkim wiedział. Znał ją i wiedział, co się stało.
- Gdybym wtedy była bardziej doświadczona, a mniej arogancka... - zaczęła Moira.
- To i tak niczego by nie zmieniło. Może gdyby została wtedy w przytułku w Dublinie, albo wróciła do rodziny w Clare, albo uciekła. Byłoby to bez znaczenia tak długo, dopóki miałaby przy sobie mnie. Z jakiegoś powodu, może z dumy, może złości, perfidii, jemu chodziło o mnie. On chciał mieć mnie.
Ta świadomość będzie go prześladować do końca życia. Może tak miało być.
- ! on by ją znalazł.
- To miłe, co pan powiedział wyszeptała.
- Taka jest prawda. - Chciał to mieć za sobą, jak najszybciej. - Pojechałem do Clare. Spotkałem się z jej rodziną. Z moją rodziną.
- Naprawdę? - Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. - Tak się cieszę, tak bardzo się cieszę.
- To niezwykli ludzie. Bliźniacza siostra mojej matki, Sinead, otworzyła dla mnie swój dom. Ot tak, po prostu.
- Cóż, ludzie z West County już tacy są. Gościnni, prawda?
- Wciąż jestem zdumiony i wdzięczny. Jestem wdzięczny pani, pani O'Bannion, że mi pani powiedziała. Chciałem, żeby pani o tym wiedziała.
- Ucieszyłaby się, nie sądzi pan? Nie tylko, że pan już wie. ale że wspiął się pan tak wysoko. Myślę, że byłaby bardzo dumna. - Odstawiła filiżankę i otworzyła torebkę. - Nie wziął pan tego, kiedy był pan u mnie w biurze. Może teraz?
Fotografia przedstawiała młodą rudowłosą kobietę o pięknych zielonych oczach, trzymającą na rękach ciemnowłosego chłopca.
- Dziękuję. Bardzo chciałem je mieć.
Facet w białym garniturze śpiewał o tym, że miłość jest podstępna i cicha. Popijająca szampana Eve była skłonna się zgodzić. Na pewno z tym, że jest podstępna. Niby z jakiego innego powodu usilnie próbowała oderwać myśli od morderstwa i udawała, że robi coś więcej poza zajmowaniem miejsca w sali bankietowej „Filadelfia”?
Boże, to musi być miłość - już ona skopie Roarke'owi tyłek za to, że tak ją porzucił - tylko dlatego sterczała tu wysłuchując, jak jakaś kobieta w jedwabnej lawendowej sukni w kółko nawija o projektantach mody.
I co z tego, do ciężkiej cholery? To tylko ubrania. Wkłada się je, żeby nie być nagim i nie marznąć.
Miłość zmuszała Eve do cenzurowania myśli. Jej udział w konwersacji, kiedy już zdołała przerwać potok słów, ograniczał się do zdawkowego „tak”.
- Och, jest najbardziej olśniewająca kobieta wieczoru! Pani wybaczy? - Jak zwykle elegancki i przystojny Charles Monroe uśmiechnął się promiennie do dręczycielki Eve. - Po prostu muszę ją na chwilę porwać.
- Zastrzel mnie - mruknęła, kiedy Charles przyciągnął ją do siebie. - Wyjmij z mojej torebki pistolet, przystaw mi do gardła i naciśnij spust. Błagam. Zakończ moją mękę.
Roześmiał się tylko, prowadząc ją na środek sali między tańczące pary.
- Kiedy cię zauważyłem, odniosłem wrażenie, że zaraz wyjmiesz tę swoją broń i strzelisz nieszczęsnej kobiecie między oczy.
- Wyobrażałam sobie, że wkładam jej lufę do ust. No cóż, i tak ich nie zamykała ani na moment. - Wzruszyła ramionami. - Dzięki za ratunek. Nie wiedziałam, że tu jesteś.
- Troszkę się spóźniłem. Właśnie przyszedłem.
- Pracujesz? - Charles był wysokiej klasy licencjonowaną osobą do towarzystwa.
- Jestem z Louise.
- Och. - Ponieważ zarabiał na życie sprzedając swoje ciało.
Eve nie mogła pojąć, jak to możliwe, by on i oddana doktor Louise Dimatto tworzyli tak udany związek. Ludzie mają różne potrzeby, upomniała samą siebie.
- Chciałem się z tobą skontaktować - powiedział. - W sprawie Jacie Wooton.
- Znałeś ją?
- Tak, kiedyś. Niezbyt dobrze. Nie sądzę, by ktokolwiek dobrze ją znał. Obracaliśmy się w tych samych kręgach, więc od czasu do czasu na siebie wpadaliśmy. Zanim ją przymknęli.
- Chodź, usiądziemy gdzieś w kącie.
- Nie wiem, czy to odpowiednia pora.
- Dla mnie odpowiednia. - Teraz to ona prowadziła. Schodząc z parkietu, rozglądała się w poszukiwaniu ustronnego miejsca, gdzie mogliby porozmawiać. Wszędzie tłoczyły się grupki ludzi, postanowiła więc sprawdzić, jak jest na zewnątrz.
Na ukwieconym tarasie stały stoliki i panował tłok, ale przynajmniej było ciszej.
- Powiedz, co wiesz.
- Prawie nic, - Podszedł do brzegu tarasu i zapatrzył się na panoramę miasta, - Zaszła wysoko, jeszcze zanim zacząłem to robić. Lubiła luksus. Najlepsze ubrania, najlepsze miejsca, najlepsi klienci.
- I najlepszy diler?
- Tego nie wiem. Nie znam jej dilera - zapewnił. - Nie będę ci wmawiał, że nie mam pojęcia o tym obliczu zawodu. Ja jestem czysty. Odkąd spotykam się z lekarzem, jestem bez skazy - dodał z uśmiechem. - Wszyscy byliśmy zaskoczeni, kiedy przymknęli Jacie. Jeśli była uzależniona, dobrze to ukrywała. Dallas, gdybym coś wiedział, na pewno bym ci powiedział. Bez wahania i bez kitu. Z tego, co wiem, nie miała przyjaciół. Takich prawdziwych. Ani wrogów. Ona żyła pracą.
- Dobra. - Chciała włożyć ręce do kieszeni, ale jej mała kreacja w kolorze miedzi żadnych nie miała. - Daj znać, jak sobie o czymś przypomnisz. Nawet jeśli to nic ważnego, chcę o tym wiedzieć.
- Nie ma sprawy. Przeżyłem szok, kiedy usłyszałem, co się stało, plotki o tym, jak to zrobił. Louise się martwi. - Spojrzał w stronę drzwi. - Nic nie mówiła, ale wiem, że się martwi. Kiedy kogoś kochasz, zawsze wiesz, że coś go dręczy.
- Tak, to prawda. Charles, bądź ostrożny. W tej sprawie nie pasujesz do profilu ofiary, ale ostrożności nigdy za wiele.
- Wiem.
Nie wspomniała Roarke'owi o tej rozmowie, ale przez całą drogę do domu analizowała to, co usłyszała.
Opowiedziała mu o wszystkim dopiero wtedy, gdy znaleźli się w końcu w sypialni i gdy zrzuciła z siebie maleńką sukienkę.
- Zdaje się, że w tym przypadku nie będzie najlepszym źródłem informacji - zauważył Roarke.
- Pewnie nie, ale ja nie o tym myślę. Kiedy wróciliśmy, obserwowałam jego i Louise, Zachowują się jak dwa gołąbki, czy coś w tym stylu. Wiadomo, że przez całą noc będą się bawić nago.
- Nagie gołąbki. Nie, to niezbyt atrakcyjne wizualnie. Pozwól, że wyobrażę sobie coś innego.
- Ha, ha. Chodzi mi o to, że nie rozumiem jak ona może się z nim zabawiać nago, wiedząc, że jutro od rana będzie robił to samo z Bóg wie iloma klientami ze swojej listy.
- To nie to samo. - Roarke zdjął kapę z łóżka. - Nie mieszaj spraw osobistych z zawodowymi. To jego praca.
- Och, to zwykłe gówno. Gówniana racjonalizacja. Chyba mi nie powiesz, że gdybym to ja pracowała w tym zawodzie, byłoby ci obojętne, czy zabawiam się innymi kutasami? Po prostu luz.
- Zawsze wiesz, jak nazwać rzecz po imieniu. - Spojrzał na nią. Trzymała w ręka połyskliwą sukienkę. Miała na sobie jedynie maleńki trójkącik z identycznego materiału, zbyt skąpy, by nazwać go majtkami, potrójny sznur kolorowych kamieni, które zamierzała zdjąć, i buty na wysokich obcasach.
A do tego chmurną minę.
- Nie, nie byłoby mi to obojętne. Żadnego luzu. To dlatego, że ja się nie dzielę. O rety, ale jesteś podniecająca. Chodź tu do mnie, pobawimy się jak nagie gołąbki.
- Rozmawiamy.
- Ty rozmawiasz - poprawił ją, pochylając się z łóżka w jej kierunku.
- Skoro już rozmawiamy... - Zrobiła unik, chowając się za sofą. - Muszę się z tobą policzyć za to, że zostawiłeś mnie samą z tą kobietą, wiesz, z tą, co wyglądała jak uschnięte drzewo.
- Niestety, coś mnie zatrzymało.
- Całuj mnie w dupę.
- Och, kochanie, o niczym innym nie marzę. - Chciał ją złapać, ale uskoczyła. Zaczęli krążyć wokół sofy. - Lepiej uciekaj - powiedział cicho.
Tak zrobiła. A kiedy już oboje się rozgrzali, pozwoliła się złapać.
Nie miała niczego. Nie nastąpił żaden przełom. Nie było żadnych nowych tropów, ani starych, które dawałyby jakąś nadzieję. Wciąż spoglądała na listę podejrzanych i potencjalnych kandydatów na podejrzanych, szukając punktu zaczepienia. Kolejny raz obejrzała miejsce zbrodni i okolicę, przestudiowała raporty.
Sprawdziła wszystkie dane przez MCDK, koncentrując się na odnalezieniu podobnych przestępstw. Trafiła na coś zbliżonego. Zbrodnia wydarzyła się ponad rok wcześniej w Londynie. Nawet pasowało. Sprawa nadal otwarta. Przebieg nieco inny, bardziej krwawo, więcej bałaganu.
Ćwiczenia praktyczne?
Nie było listu na eleganckiej papeterii, tylko zmasakrowane ciało młodej prostytutki. Nie ten typ co Wooton, zauważyła Eve zastanawiając się, czy przypadkiem nie chwyta się już brzytwy.
Licencjonowane osoby do towarzystwa, zwłaszcza pracujące na ulicy, bardzo często były ofiarami napaści, pobić, przemocy ze strony klientów. Nierzadko zdarzały się morderstwa. Nic jednak nie pasowało do brutalnej elegancji Kuby Rozpruwacza.
Rozmawiała z sąsiadami, współpracownikami, znajomymi osób z listy potencjalnych podejrzanych, starając się zachować dyskrecję. Naciskała, prowokowała, i nic. Nie dowiedziała się niczego istotnego.
Zbliżająca się niedziela drażniła ją i napawała niepokojem. Eve zupełnie nie była w nastroju do piknikowania. Jedyną pozytywną stronę spotkania z Mirą upatrywana w tym, że być może zdoła zaciągnąć ją w jakieś spokojne miejsce i pogadać. Pociągnie ją za język i dowie się, czy Mirze przyszło coś ciekawego do głowy.
- Może lepiej daj dziś Mirze wolne. I sobie też - zaproponował Roarke.
- O co ci chodzi? - zapytała.
Szli po chodniku prowadzącym do pięknego domu Miry. To była przyjemna dzielnica.
- Mówisz do siebie. - Roarke poklepał ją ze zrozumieniem po ramieniu. - Nie wiem, czy to rozsądne, kiedy się stoi przed drzwiami domu psychiatry.
- Zostajemy tylko kilka godzin, pamiętasz? Umówiliśmy się.
- Mhm - mruknął niezobowiązująco i dotknął ustami jej czoła. W tym momencie otworzyły się drzwi.
- Witam. Zapewne państwo Eve i Roarke? Jestem Gillian, córka Charlotte i Dennisa.
Eve przez moment nie wiedziała, o kim mowa. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Charlotte to imię Miry, ale było oczywiste, dziewczyna to wykapana matka.
Miała nieco dłuższe, bo sięgające za ramiona, lekko kręcone włosy, w tym samym ciemnym kolorze co matka. Niebieskie oczy, łagodne i cierpliwe jak oczy Miry, patrzyły na Eve z uwagą. Była wyższa i bardziej patykowata, to po ojcu. Nosiła luźną, przewiewną koszulkę i spodnie przed kostkę. Na jednej nodze Eve zauważyła tatuaż - trzy nachodzące na siebie szewrony. Na jej rękach pobrzękiwały bransoletki i pierścionki. Paznokcie bosych stóp pomalowała bladoróżowym lakierem.
Jest wikanką, przypomniała sobie Eve. Matką kilkorga wnucząt Miry.
- Cieszę się, że mogę cię poznać. - Roarke ścisnął jej dłoń i stanął między dwiema kobietami, które najwyraźniej mierzyły się wzrokiem. - Jesteś bardzo podobna do mamy, którą uważam za wyjątkowo uroczą kobietę.
- Dzięki. Mama mówiła, że jesteś czarujący. Proszę, wejdźcie. Jak słychać, trochę się rozdzieliliśmy, - Zerknęła w stronę schodów na piętro, skąd dobiegał żałosny płacz dziecka. - Pozostali są z tyłu. Zaraz przygotuję wam drinki, nabierzecie sił przed popołudniem z rodziną Mirów.
W kuchni na tyłach domu zgromadziło się sporo osób. Pomieszczenie było ogromne jak stodoła i panował w nim nieopisany hałas. Przez wielką szklaną ścianę widać było resztę towarzystwa zebraną na patio, gdzie ustawiono stoły, krzesła i jakiś dziwny wielki sprzęt do gotowania, z którego już się dymiło. Eve zauważyła Dennisa, cudownie roztrzepanego męża Miry, który ogromnym widelcem przewracał coś na ruszcie.
Dennis miał na głowie czapeczkę Metsów, spod której wymykały się gęste siwe włosy. Workowate spodenki sięgały wystających kolan, które Eve wydawały się bardzo pociągające.
Obok niego stał jakiś mężczyzna, możliwe, że syn. Prowadzili ożywioną dyskusję, śmiejąc się przy tym i potrząsając butelkami z piwem.
Po ogrodzie biegały dzieci w różnym wieku. Siedząca na wysokim taborecie przy kontuarze dziesięcioletnia dziewczynka pochlipywała smutno.
Ledwo zostali przedstawieni, ktoś wcisnął Eve do ręki margaritę, inni od razu zaczęli namawiać do jedzenia. Wszędzie porozstawiano talerze z różnymi potrawami.
Kiedy Roarke zdecydował się na piwo, usłyszał, że zapasy znajdują się w chłodziarce, na zewnątrz. Jakiś chłopiec - Eve pogubiła się już w imionach, które padały niczym seria z karabinu maszynowego - miał zaprowadzić Roarke'a na patio i przedstawić pozostałym.
Trzymając chłopca za rękę, Roarke zerknął przez ramię, posłał Eve szeroki uśmiech i wyszedł.
- Trochę tu chaotycznie, ale... będzie jeszcze gorzej. - Mira ze śmiechem wyjęła z olbrzymiej lodówki wielki półmisek z jedzeniem. - Cieszę się, że przyszliście. Lana, przestań się dąsać i biegnij na górę. Zobacz, czy ciocia Callie nie potrzebuje pomocy przy dziecku.
- Dlaczego to ja muszę wszystko robić? - Dziewczynka zeskoczyła jednak ze stołka i wyszła.
- Jest obrażona, bo złamała zasady i przez tydzień ma zakaz oglądania ekranu i dotykania komputera - wyjaśniła Gillian.
- Och!
- Jej życie straciło sens. - Gillian pochyliła się, by podnieść z podłogi raczkujące dziecko, którego płci Eve nie była w stanie rozpoznać.
- Dla dziewięciolatki tydzień to prawie wieczność. Gilly, skosztuj tej sałatki. Wydaje mi się, że przydałoby się jeszcze trochę koperku.
Gillian posłusznie otworzyła usta i wzięła odrobinkę z widelca matki.
- I pieprzu.
- Hmm, więc... - Eve czuła się tak, jakby nagle przeniosła się do świata równoległego, - Spodziewacie się tłumu?
- Jest nas tłum - zauważył Mira ze śmiechem.
- Marnie ciągle się zdaje, że jesteśmy głodni jak nastolatki. - Gillian odruchowo głaskała Mirę po plecach. - Zawsze robi za dużo jedzenia.
- Robi? Ty to zrobiłaś?
- Hmm. Lubię gotować. Zwłaszcza dla rodziny. - Zarumieniła się z zadowolenia i mrugnęła wesoło do córki. - Wciągam dziewczyny do pomocy. Oczywiście wiem, że to seksizm, ale żaden z naszych mężczyzn nie sprawdza się w kuchni. - Mira spojrzała za okno. - Ale kiedy im podsunąć jakiś wielki, skomplikowany, kopcący grill, czują się jak w domu.
- Wszyscy nasi mężczyźni grillują. - Gillian kołysała dzieciaka na biodrze. - Roarke to lubi?
- Masz na myśli jedzenie? - Eve zerknęła w jego stronę. Stał wśród gości, w zwyczajnych dżinsach i wypłowiałej koszulce, i najwyraźniej świetnie się bawił. - Nie, chyba nie ma w domu czegoś takiego.
Mira zaserwowała sojowe hot dogi i burgery, sałatkę ziemniaczaną, o której tak marzył Roarke, zimny makaron, duże kawałki owoców w soku, grube plastry pomidorów, jajka w majonezie. Wszędzie było pełno półmisków, talerzy, tac z jedzeniem. Piwo było zimne, bez przerwy donoszono drinki.
Eve wdała się w rozmowę o baseballu z jednym z synów Miry. W tym czasie, ku jej zdumieniu, małe jasnowłose dziecko wpełzło jej na kolana.
- Daj - wymamrotał umazany keczupem chłopczyk i uśmiechnął się do niej promiennie.
- Co? - spanikowana Eve rozejrzała się nerwowo. - Co mam mu dać?
- Cokolwiek tam masz, - Mira pogłaskała chłopca po główce, podeszła do synowej, wzięła od niej dziecko i zaczęła je kołysać.
- Dobra, masz - Eve podsunęła mu swój talerz w nadziei, że dzieciak go weźmie i pójdzie gdzieś zajmować się swoimi sprawami. Niestety, mały tylko włożył pulchne paluszki do jej sałatki owocowej i wyłowił ćwiartkę brzoskwini.
- Pycha. - Ugryzł kawałek i hojnie podsunął do ust Eve resztę.
- Nie, dzięki. Ty zjedz.
- No, Bryce, zmykaj. - Gillian wzięła chłopca z kolan Eve, zyskując w ten sposób jej dozgonną przyjaźń. - Zobacz, co dziadek dla ciebie przygotował.
Usiadła obok Eve i spojrzała wyczekująco na brata.
- Ty też idź - poradziła. - My sobie poplotkujemy. Uśmiechnął się wyrozumiale i odszedł, Eve pomyślała, że uprzejmość to chyba wrodzona cecha mężczyzn z tej rodziny.
- Trochę to przytłaczające, prawda? Wiem, że czujesz się nieswojo - zaczęła Gillian.
Eve postanowiła dokończyć burgera.
- To obserwacja czy intuicja?
- Wszystko po trochu. Plus fakt, że jestem córką dwojga bardzo spostrzegawczych i wrażliwych ludzi. Spotkania rodzinne w tak licznym gronie mogą wydawać się dziwne komuś, kto sam nie ma rodziny. Twój Roarke szybko się wpasował. - Zerknęła w jego stronę. Siedział z Dennisem i Bryce'em. - Jest bardziej towarzyski niż ty. Częściowo to zasługa jego pracy, a częściowo po prostu natury.
Gillian nabrała widelcem sałatkę z makaronem.
- Chciałabym, pomówić z tobą o pewnych sprawach - Mam nadzieję, że nie poczujesz się urażona. Nie mam nic przeciwko obrażaniu ludzi, ale wolę robić to z rozmysłem. W tym przypadku nie mam takiego zamiaru.
- Nie mam skłonności do sińców.
- Domyślam się. - Odstawiła talerz z jedzeniem i sięgnęła po margaritę. - Po pierwsze, muszę powiedzieć, że twój mąż bez wątpienia jest najprzystojniejszym facetem, jakiego w życiu widziałam.
- Dopóki pamiętasz, że jest mój, nie czuję się urażona.
- Nie poluję, a nawet gdybym chciała, on i tak by tego nie zauważył. Poza tym kocham mojego męża. Jesteśmy razem od dziesięciu lat. Byliśmy młodzi, rodzice bardzo się tym martwili. Okazało się, że bez powodu - powiedziała, chrupiąc marchewkę. - Dobrze nam razem, prowadzimy cudowne życie, mamy trójkę pięknych dzieci. Chciałabym mieć jeszcze jedno.
- Co jeszcze jedno? Gillian roześmiała się.
- Dziecko. Mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze jedno błogosławieństwo. Ale odbiegłam od tematu, a jak znam moją rodzinę, drugi raz nie będę miała okazji porozmawiać z tobą sam na sam. Byłam o ciebie zazdrosna.
Eve zmrużyła oczy i spojrzała w stronę Roarke'a. Gillian roześmiała się.
- Nie, nie o niego, choć o to właściwie nie powinnaś mieć do nikogo pretensji. Byłam zazdrosna o ciebie i o moją matkę.
- Nie rozumiem.
- Ona cię kocha. Szanuje cię, martwi się o ciebie, podziwia cię, myśli o tobie. Tak samo jak o mnie. Z początku jej stosunek do ciebie bardzo mnie drażnił.
Na twarzy Eve pojawił się wyraz zażenowania.
- Ale przecież to nie ma nic wspólnego... Gillian pokręciła głową.
- Mylisz się, ma. Jestem jej córką, z jej ciała, serca, duszy. Ty nie jesteś z jej ciała, ale bez wątpienia z serca i duszy. Miałam mieszane uczucia, kiedy powiedziała, że cię zaprosiła. - Uważnie obserwowała Eve. - Był to zwyczajny egoizm. Po co ona tu do ciebie przychodzi, pomyślałam. Przecież jesteś moją matką. Była też rosnąca ciekawość: W końcu dokładniej jej się przyjrzę.
- Nie jestem dla ciebie konkurencją do...
- Jej uczuć? - dokończyła z uśmiechem Gillian. - Nie, nie jesteś. To tylko moja słabość i mój egoizm wywołały te okropne, destrukcyjne emocje. Jest najbardziej niezwykłą kobietą, jaką znam. Mądrą, współczującą, umiejącą dawać. Nie zawsze potrafiłam to docenić. Nie docenia się tego, co się ma. Z wiekiem, kiedy sama zostałam matką, zaczęłam ją rozumieć i cenić.
Jej wzrok pomknął w stronę patio, gdzie bawiła się jej córka.
- Mam nadzieję, że kiedyś Lana będzie tak mówić o mnie. W każdym razie, miałam wrażenie, że wykradasz mi matkę po kawałku. Myślałam, że cię znienawidzę od pierwszego Wejrzenia. Takie nastawienie jest sprzeczne z tym, w co wierzę, z tym, kim jestem. No cóż, na szczęście jesteśmy tu razem.
Wzniosła toast, a po chwili sięgnęła po dzban z margaritą i napełniła kieliszek Eve i swój.
- Przyszłaś tu dla niej. Pewnie twój cudowny mąż miał w tym swój udział, ale przede wszystkim jesteś tu dla niej. Jest dla ciebie ważna, nie zawodowo, tylko prywatnie. Zauważyłam, że patrzysz na mojego ojca z uroczą sympatią. To oznacza, że znasz się na ludziach i ich charakterach. Od mamy, która też się na tym zna, wiem, że jesteś dobrą policjantką i dobrym człowiekiem. Dzięki temu łatwiej mi się nią z tobą dzielić.
Zanim Eve zdążyła wymyślić odpowiedź, podeszła do nich Mira ze śpiącym maleństwem na ręku.
- Niczego wam nie brakuje?
- Och, nie - zapewniła ją Gillian. - Może mi go dasz? Zaniosę go na górę.
- Nie, niech śpi. Nieczęsto mam okazję go przytulać. _ Mira usiadła i zaczęła czule głaskać plecki dziecka. - Eve, muszę cię ostrzec. Dennis przekonał Roarke'a, że bez grilla nie da się żyć.
- No cóż, wszystko inne już ma. - Dokończyła burgera. - Jakoś sobie radzi.
- Dennis by powiedział, że najważniejszy jest kucharz, nie sprzęt. Potwierdzisz to, kiedy skosztujesz moich ciasteczek truskawkowych i placka brzoskwiniowego.
- Placek? Upiekłaś placek? - Do Eve dotarło w końcu, że pikniki rodzinne mają swój urok. - Chętnie skosztuję.
W tym momencie odezwał się dzwonek jej komunikatora. Natychmiast spoważniała.
- Przepraszam na moment.
Wyjęła z kieszeni maleńki komunikator i wyszła do pustej kuchni.
- O co chodzi? - zapytała Gillian. - Co się stało?
- Praca - mruknęła Mira. Zauważyła, że oczy Eve zrobiły się chłodne. - Śmierć. Zabierz dziecko, Gilly.
Eve wyszła z kuchni.
- Muszę iść. Przepraszam. Muszę wracać.
Mira poklepała ją po ramieniu.
- To samo?
- Nie, ale to on. Prześlę ci szczegóły, jak tylko się czegoś dowiem. Cholera, głowa trochę nie ta. Za dużo wypiłam.
- Zaczekaj, podam ci krople na wytrzeźwienie.
- Dzięki. - Kiwnęła na Roarke'a, który od razu do niej podszedł. - Zostań. To może długo potrwać.
- Odwiozę cię. Jeśli trzeba, to zostanę w domu, a ty weźmiesz samochód. Kolejna prostytutka?
Pokręciła głową.
- Później ci powiem. - Wzięła głęboki oddech i ostatni raz spojrzała na patio, gdzie wśród kwiatów i jedzenia wypoczywała rodzina Miry. - Życie to nie piknik, prawda?
Wysadź mnie na rogu. Nie musisz jechać do końca ulicy. Roarke zignorował jej uwagę i przejechał skrzyżowanie na światłach.
- Kochanie, twoi współpracownicy straciliby okazję zobaczenia cię w tym wyjątkowym pojeździe.
Tym wyjątkowym pojazdem był lśniący srebrny skarb z przyciemnianym szyberdachem i silnikiem mruczącym jak pantera. Oboje wiedzieli, że peszą ją gwizdy i komentarze kolegów na temat ekskluzywnych zabawek Roarke'a.
Przełknęła to. Nerwowym gestem zsunęła z nosa nowe okulary przeciwsłoneczne. Nie wiadomo czemu okulary były jednym z tych przedmiotów, które ginęły notorycznie i w niewyjaśnionych okolicznościach. Eve podejrzewała, że to jakiś modny wzór, wiedziała, że były absurdalnie drogie. Chcąc oszczędzić sobie goryczy, schowała je do kieszeni.
- Nie czekaj na mnie. Nie wiem, jak długo to potrwa.
- Pokręcę się jeszcze trochę, ale nie będę ci wchodził w drogę. - Zatrzymał się za pojazdem czarno - białym i karetką pogotowia.
- O rany, pani porucznik, ale fura. - Jeden z mundurowych aż sapnął, kiedy wysiadała. - Na autostradzie pewnie płonie nawierzchnia.
- Zapnij się, Frohickie. Co się dzieje?
- Kociak - mruknął, dotykając dłonią lśniącej maski. - Kobieta, uduszona w swoim mieszkaniu. Mieszkała sama. Nie ma śladów włamania. Nazywała się Lois Gregg, lat sześćdziesiąt jeden. Syn zaniepokoił się, kiedy nie pojawiła się na spotkaniu rodzinnym i nie odbierała łącza. Przyjechał i znalazł ciało.
Mówił szybko i rzeczowo. Zanim weszli do budynku jeszcze raz przez ramię zerknął na samochód.
- Uduszenie?
- Tak, pani porucznik. Są ślady gwałtu. Czwarte piętro - powiedział, kiedy byli w windzie. - Użył szczotki. Wygląda to okropnie.
Nie odezwała się ani słowem, koncentrując się na informacjach, które jej przekazywał.
- Zostawił list - dodał Frohickie. - Adresowany do pani. Bydlak, wetknął jej kopertę między palce u nogi.
- DeSalvo - mruknęła. - Chryste.
Szybko wymazała obraz z pamięci, by nie obciążać się niepotrzebnymi skojarzeniami przed obejrzeniem miejsca zbrodni.
- Potrzebny mi zestaw polowy i rekorder.
- Mam wszystko. Przyniosłem, kiedy się dowiedzieliśmy, że nie jedzie pani z domu.
Wybaczyła mu komentarz na temat samochodu.
- Zabezpieczyliście mieszkanie? - zapytała.
- Tak, pani porucznik. Syn czeka w kuchni z mundurowym i lekarzem z pogotowia. Jest w fatalnym stanie. Mówi, że niczego nie dotykał.
- Moja asystentka jest w drodze. Przyślij ją na górę, jak się pojawi. A ty zostań na zewnątrz - zwróciła się do Roarke'a.
- Rozumiem.
Przez chwilę jednak bolało, że będzie musiała wejść tam sama i przeżywać piekło bez niego.
Weszła do mieszkania. Zauważyła, że drzwi nie są wyłamane. W czystym, schludnym mieszkaniu nie znalazła śladów walki. W salonie wisiały niebieskie zasłony, przez które wpadało przefiltrowane światło. Nie było ekranów.
Przykucnęła, by obejrzeć kilka kropli krwi, które zdążyły wsiąknąć w brzeg dywanu.
W drugim pomieszczeniu ktoś płakał. Syn w kuchni, przypomniała sobie. Szybko zablokowała tę myśl. Wyprostowała się i kiwnęła na stojących z tyłu policjantów. Zabezpieczyła dłonie i stopy, włączyła rekorder i ruszyła do sypialni.
Lois Gregg leżała na łóżku. Była naga i skrępowana, na szyi miała zawiązaną kokardę z paska, którym została uduszona.
Między palcami lewej stopy tkwiła kremowa koperta z nazwiskiem Eve.
Krwi było mniej niż przy Wooton, ale wystarczająco, by zaplamić białe prześcieradło i ubrudzić uda oraz leżącą przy łóżku miotłę.
Była drobną kobietą, ważyła niecałe pięćdziesiąt kilogramów. Karmelowa cera wskazywała na rasę mieszaną.
Popękane naczynka na twarzy i w oczach, rozdęty, opuchnięty język oznaczały uduszenie. Ciało się broniło, pomyślała Eve. Choć umysł się poddał, ciało nadal walczyło o powietrze.
O życie. Obok łóżka na podłodze zauważyła długi zielony szlafrok.
Udusił ją paskiem od tego szlafroka.
Chciał, żebyś była przytomna, kiedy cię krzywdził. Chciał patrzeć na twoją twarz, na ból, horror, przerażenie. Tak, tym razem tego chciał. Chciał słyszeć, jak krzyczysz. To porządny budynek. Na pewno jest dźwiękoszczelny. Sprawdził to wcześniej. Ciebie też sprawdzał. Mówił, co z tobą zrobi, czy działał w milczeniu, słuchając twojego błagania?
Sfilmowała miejsce, koncentrując się zwłaszcza na ułożeniu ciała, szlafroka, szczotki i dokładnie zasuniętych zasłon. Dopiero potem sięgnęła po kopertę i przeczytała list.
Witam ponownie, porucznik Dallas!
Cudowny dzień, prawda ? W taki dzień aż by się chciało wyskoczyć nad morze lub pospacerować po parku. Przykro mi, że przeszkadzam w niedzielę, ale zdawało mi się, że kocha Pani swoją pracę równie mocno jak ja, dlatego uznałem, że nie będzie Pani mieć o to do mnie żalu.
Jestem lekko zawiedziony Pani postawą z kilku powodów. Po pierwsze, dzięki za sabotowanie raportów w mediach na mój temat. Mówiąc szczerze, liczyłem na ten szum. Ale nie upilnuje Pani tej beczki z prochem zbyt długo. Po drugie, spodziewałem się, te będzie Pani większym wyzwaniem.
Mam nadzieję, że moja ostatnia propozycja Panią pozytywnie zainspiruje.
Życzę powodzenia Al.
- Nadęty dupek z ciebie - skomentowała na głos, zabezpieczyła list i kopertę, po czym otworzyła zestaw polowy.
Kończyła wstępne oględziny, kiedy zjawiła się Peabody.
- Pani porucznik, przepraszam, ale byliśmy w Bronksie.
- A co, do cholery, tam... - Urwała. - W coś ty się ubrała?
- To letnia sukienka. - Zarumieniona Peabody przygładziła makoworóżową spódnicę. - Powrót zajął nam dużo czasu, więc pomyślałam, że nie ma sensu jechać do domu i przebierać się w mundur. Przyjechaliśmy prosto tutaj.
- Mhm. - Sukienka była bardzo obcisła i miała długie cienkie ramiączka. McNab miał rację ciągle powtarzając, że Peabody jest świetnie zbudowana.
Na głowie miała słomkowy kapelusz z szerokim rondem, spod którego spływały długie, równe włosy. Usta miała pomalowane szminką w kolorze sukienki.
- Jak zamierzasz pracować w tym stroju?
- Cóż, mogę...
- Powiedziałaś „my”? Jest tu McNab?
- Tak, pani porucznik. Byliśmy w zoo. W Bronksie.
- To nawet dobrze. Powiedz mu, żeby sprawdził system zabezpieczający na zewnątrz budynku i przejrzał nagrania z kamer z parteru, czwartego piętra i wind. W takim budynku na pewno mają zabezpieczenie.
- Tak jest, pani porucznik.
Kiedy Peabody wyszła, Eve udała się na oględziny do przylegającej do salonu łazienki.
Po wszystkim mógł się myć, pomyślała. W łazience nie było po nim śladów. Wanna była czysta, ręczniki suche i świeże. Lois nie lubiła bałaganu i zagraconego mieszkania, pomyślała Eve.
Musiał przynieść własne mydło i ręcznik, albo zabrał ze sobą te, których użył.
- Niech ekipa sprawdzi odpływ, może będziemy mieć szczęście - powiedziała, kiedy Peabody wróciła.
- Nie rozumiem. To nie przypomina Wooton. Kompletnie inny typ ofiary, inna metoda. Był jakiś list?
- Tak, jest zabezpieczony.
Peabody rozejrzała się po mieszkaniu, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Tak jak i Eve, zauważyła flakon z kwiatami stojący na nocnym stoliku, kwadratowe puzderko na drobiazgi z różowym napisem Babciu, kocham cię na pokrywce. Na komodzie stały zdjęcia i hologramy. Pod oknem stał jeszcze jeden mały stolik.
Smutne, pomyślała. To takie smutne, kiedy patrzy się na kawałki życia, którego już nie ma.
Peabody spróbowała się otrząsnąć, tak jak zawsze robiła Eve. Ona by to wyrzuciła, lub wykorzystała, ale nigdy by nie pozwoliła, żeby emocje ją rozpraszały.
Peabody podniosła głowę, z wysiłkiem stając się wyłącznie policjantką.
- Nie myśli pani, że morderców może być kilku, że działają w grupie?
- Nie. Jest sam. - Eve podniosła rękę ofiary. Nie używała lakieru, zauważyła. Krótkie paznokcie. Brak pierścionków, choć na paku serdecznym widać ślad obrączki. - Chce nam pokazać, jaki jest wszechstronny.
- Nie rozumiem.
- A ja tak. Sprawdź, gdzie trzymała biżuterię. Szukamy obrączki.
Peabody zaczęła przeszukiwać szuflady komody.
- Może mi pani wytłumaczy, żebym i ja zrozumiała.
- Ofiarą jest starsza kobieta. Nie ma śladu włamania ani walki. Wpuściła go, bo uznała, że jest w porządku. Pewnie przebrał się za speca z jakiegoś serwisu napraw lub coś w tym stylu. Odwróciła się, wtedy on ją uderzył. Z tylu głowy ma ranę. Na dywanie są ślady krwi.
- Była prostytutką?
- Wątpię.
- Mam jej biżuterię. - Peabody wyjęła z szuflady pudełko z przegródkami różnych rozmiarów. - Lubiła kolczyki. Miała też kilka pierścionków.
Eve dokładnie obejrzała zawartość pudełka. Ponieważ Roarke lubił zarzucać ją świecidełkami, nabrała wprawy w rozpoznawaniu wartościowych precjozów. Ozdoby, jakie zgromadziła Lois, były w większości zwykłymi świecidełkami, ale Eve zauważyła też kilka cennych drobiazgów.
Jego to nie zainteresowało. Prawdopodobnie wcale tu nie zajrzał.
- Nie, na pewno nie. Myślę, że nosiła obrączkę. Zdjął jej z palca i zabrał na pamiątkę.
- Wygląda na to, że mieszkała sama.
- Tak. To kolejny powód, dla którego wybrał właśnie ją. - Odwróciła się od pudełka z biżuterią i spojrzała na Lois Gregg. - Przeniósł ją na łóżko. Wyjął sprzęt, tym razem mógł mieć ze sobą torbę na narzędzia. Ograniczył się do rak i nóg. Zdjął jej szlafrok, potem ją związał. Rozejrzał się za czymś, co mogło posłużyć do gwałtu. Obudził ją. Z pierwszą się nie zabawił, ale z tą miało być inaczej.
- Dlaczego? - Peabody odłożyła pudełko z biżuterią do szuflady. - Dlaczego inaczej?
- Bo właśnie o to mu chodziło. On szuka różnorodności. Odzyskała przytomność, uświadomiła sobie, co się dzieje i co ma się stać. Zaczęła krzyczeć. Broniła się, choć nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. I błagała. Oni lubią, żeby ktoś ich błagał. Dobrał się do niej, a ona coraz mocniej krzyczała. Przeniknął ją ból, zimny, gorący, nieznośny. Krzyczała, i o to mu chodziło.
Eve jeszcze raz podniosła rękę Lois, potem podeszła do jej nóg.
- Zakrwawiła nadgarstki i kostki, próbując się uwolnić. Szarpała się. Nie chciała się poddać. To też mu się podobało. Podniecają się, kiedy ofiara walczy. Ich oddech staje się szybszy, ofiara czuje to na twarzy. To ich pobudza, daje im poczucie władzy. Ofiara walczy, a oni wiedzą, że i tak nie wygra.
- Dallas - szepnęła Peabody, kładąc dłoń na jej ramieniu. Zauważyła, że przełożona pobladła.
Eve otrząsnęła się i ostrożnie zrobiła krok w tył. Wiedziała, przez co przeszła i co czuła Lois Gregg. Tym razem nie da się ponieść emocjom. Nie teraz. Nie pozwoli, by wróciły wspomnienia, koszmary. Krew, zimno, ból.
- Kiedy skończył ją gwałcić, sięgnął po pasek - odezwała się po chwili. Znów była opanowana i spokojna. - Ból i szok nie pozwalały jej się ruszać. Wszedł na łóżko i zaczął ją dusić, cały czas patrząc jej w oczy i słuchając jej oddechu. Czuł konwulsje, wstrząsające jej ciałem podczas tej chorej parodii aktu seksualnego. Wtedy doszedł. W momencie, kiedy jej ciało naprężyło się pod jego ciężarem, a oczy wyszły na wierzch, wtedy się spuścił. Po wszystkim zawiązał pasek w kokardę i włożył list między palce, Dla zabawy zdjął pierścionek z jej palca. Jakie to kobiece, nosić ten symbol, choć w pobliżu nie ma żadnego mężczyzny. Schował obrączkę do kieszeni, a może do torby na narzędzia. Sprawdził jak wygląda. Był zadowolony z siebie, Wszystko odbyło się dokładnie tak, jak zaplanował. Idealne naśladownictwo. - Naśladownictwo? Czego?
- Raczej, kogo - poprawiła ją Eve. - Alberta DeSalvo, Dusiciela z Bostonu.
Wyszła na klatkę schodową, gdzie kilku policjantów robiło, co w ich mocy, by powstrzymać sąsiadów przed wychodzeniem z mieszkań.
Zauważyła, Że był też Roarke. Facet, który ma więcej forsy niż sam Pan Bóg. Pracował, siedząc po turecku pod ścianą z podręczną jednostką na kolanach. Pewnie z przyjemnością robiłby to jeszcze przez kilka godzin, z zupełnie niezrozumiałych dla niej powodów.
Podeszła do niego i przykucnęła, by ich oczy znalazły się na tej samej wysokości.
- To jeszcze potrwa. Wróć do domu. Ktoś na pewno podwiezie mnie do Centrali.
- Jest źle, prawda?
- Bardzo. Muszę porozmawiać z synem, a on... - Westchnęła ciężko. - Podobno lekarz pogotowia podał mu coś na uspokojenie, ale nadal jest w fatalnym stanie.
- Każdy by był, gdyby zamordowali mu matkę.
Nie zważając na obecność kolegów. Eve położyła rękę na jego dłoni.
- Roarke...
- Demony nigdy nie umierają, Eve. Po prostu trzeba się nauczyć z nimi żyć. Oboje o tym wiemy. Radzę sobie z moimi.
Zaczęła coś mówić, ale w tym momencie z windy wysiadł McNab.
- Pani porucznik, od ósmej rano nic się nie nagrało. Zewnętrzne jednostki, kamery w windzie, na korytarzu, na klatce schodowej, nic nie działa. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że zablokował je zdalnym pilotem z zewnątrz, zanim wszedł do budynku. Mógłbym to zweryfikować, ale nie mam ze sobą sprzętu.
Rozłożył ręce i uśmiechnął się bezradnie, wskazując swoje workowate czerwone spodenki, obcisłą błękitną kamizelkę i sandały.
- To idź i poszukaj.
- Przypadkiem tak się składa, że mam w samochodzie kilka drobiazgów, które mogą się przydać - wtrącił się Roarke. - Ianie, chętnie ci pomogę.
- Super. Mają tu całkiem przyzwoite zabezpieczenie. Podejrzewam, że skoro wyłączył kamery z zewnątrz, musiał to zrobić za pomocą co najmniej policyjnego pilota. Albo czegoś jeszcze lepszego.
- Nie mogę nic więcej powiedzieć, dopóki nie sprawdzę w panelu sterowania.
Eve wyprostowała się i wyciągnęła rękę, by pomóc Roarke'owi wstać.
- Idźcie. Dowiedzcie się, co to za sprzęt.
Hmm, wszedł o ósmej zero zero, myślała. Biorąc pod uwagę czas zgonu, który ustaliła, spędził u Lois Gregg nie więcej niż godzinę. Miał więcej czasu niż przy Wooton, mógł się dłużej zabawiać, a jednak się spieszył.
Wróciła do mieszkania i weszła do kuchni.
Jeffrey Gregg nie płakał, ale na jego umęczonej twarzy widać było ślady rozpaczy. Była czerwona i opuchnięta, prawie jak twarz jego matki. Siedział przy niewielkim laminowanym stoliku, w dłoniach ściskał szklankę z wodą. Włosy miał zmierzwione. Eve wyobraziła sobie, jak je rwał w bezsilnym żalu. Na jej oko był po trzydziestce. Ubrany był w brązowe spodenki i białą koszulkę, typowy letni strój niedzielny.
Usiadła naprzeciw niego i czekała, aż podniesie na nią oczy.
- Panie Gregg, jestem porucznik Dallas. Musimy porozmawiać.
- Nie pozwolili mi tam wejść i jej zobaczyć. Powinienem był tam wejść. Kiedy... kiedy ją znalazłem, nie wszedłem. Od razu pobiegłem wezwać policję. Powinienem był tam wejść i... przykryć ją, czy coś w tym rodzaju.
- Nie. Zachował się pan tak, jak należało. W ten sposób jej pan pomógł. Tak mi przykro, panie Gregg. Współczuję z powodu pańskiej straty.
Słowa bez znaczenia, wiedziała o tym. Cholerne puste słowa. Nienawidziła tego mówić. Nie była w stanie zliczyć, ile razy powtarzała te same zdania.
- Nigdy nikogo nie skrzywdziła - Z trudem podniósł szklankę do ust, Myślę, że powinna pani o tym wiedzieć. Nigdy w życiu nie skrzywdziła drugiego człowieka. Nie rozumiem, jak ktoś mógł jej to zrobić.
- O której pan tu przyszedł? - Znała odpowiedź, ale postanowiła jeszcze raz usłyszeć od niego szczegóły.
- Hmm, około trzeciej. Tak mi się zdaje. Może bliżej czwartej. Nie, jednak raczej była trzecia. Mieliśmy się dziś wybrać na piknik do mojej siostry, do Ridgewood. Mama miała do nas przyjść. Mieszkamy przy Trzydziestej Dziewiątej. Mieliśmy razem jechać pociągiem do New Jersey. Miała być u nas o pierwszej.
Napił się wody.
- Często się spóźnia. Dokuczamy jej z tego powodu. Dochodziła druga, więc zacząłem wydzwaniać, żeby ją pospieszyć. Nie odbierała, więc pomyślałem, że pewnie jest w drodze. Zadzwoniłem pod jej osobisty numer, ale też nie odebrała. Żona i dzieciaki zaczęły się denerwować. Ja też. Wkurzyłem się. - Rozpłakał się, kiedy to sobie przypomniał. - Byłem naprawdę wściekły, że muszę tu po nią przyjść. Wcale się nie martwiłem. Nawet mi do głowy nie przyszło, że coś mogło się jej stać, a przez cały ten czas ona...
- Kiedy pan dotarł na miejsce, wszedł pan do środka - przerwała mu Eve. - Ma pan własny klucz?
- Tak. Mam klucz do bramy i do jej mieszkania. Myślałem, że padły jej łącza. To wszystko. Zapomina je naładować i czasami padają. Padły łącza, a ona straciła poczucie czasu. Tak myślałem, kiedy wchodziłem do mieszkania. Wszedłem i od progu zawołałem: „Mamo, do cholery! Mieliśmy jechać do Lizzy dwie godziny temu”. Nie odpowiedziała, a ja jeszcze bardziej się wkurzyłem, bo pomyślałem, że teraz ona jest w drodze do nas, a ja jestem tu, w jej mieszkaniu. Na wszelki wypadek zajrzałem do sypialni. Nawet nie wiem dlaczego. Leżała tam... Boże, Boże. Mamuś.
Urwał, a Eve kiwnęła głową na lekarza, by podał kolejną dawkę środka uspokajającego.
- Panie Gregg. Jeff, musi się pan wziąć w garść. Musi mi pan pomóc. Czy widział pan kogoś w pobliżu mieszkania albo przed budynkiem?
- Nie wiem. - Wytarł łzy z twarzy. - Byłem wściekły, spieszyłem się. Nie widziałem niczego dziwnego.
- Czy mama nie była ostatnio zdenerwowana? Nikt jej nie niepokoił? Nie nachodził?
- Nie. Mieszkała tu od wielu lat. To przyzwoity budynek Bezpieczny. - Wziął głęboki oddech, próbując się uspokoić. Mama zna sąsiadów. Leah i ja mieszkamy kilka ulic stąd. Widujemy się co tydzień. Powiedziałaby, gdyby coś było nie tak.
- A pański ojciec?
- Rozeszli się. Boże, jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Mieszka w Boulder. Nie widują się zbyt często, ale się dogadują. Jezu, ojciec by tego nie zrobił. - Głos znów mu zadrżał. Zaczął się kiwać na krześle. - Trzeba być wariatem, żeby zrobić coś takiego.
- To tylko rutynowe pytanie. Czy mama kogoś miała?
- Ostatnio nie. Miała Sama. Byli ze sobą przez dziesięć lat. Zginął w katastrofie tramwajowej sześć lat temu. Myślę, że był jej jedynym mężczyzną. Od tamtej pory nikogo nie miała.
- Nosiła obrączkę?
- Obrączkę? - spojrzał na Eve pytająco, jak gdyby nagle zaczęła się posługiwać obcym językiem. - Tak. Sam podarował jej obrączkę, kiedy ze sobą zamieszkali. Zawsze ją nosiła.
- Może ją pan opisać?
- Hmm... była złota, chyba. Nie wiem, czy miała jakieś kamienie. Boże, nie pamiętam.
To nic. - Uznała, że dość już przeżył. Dotarli do ślepej uliczki. - Któryś z oficerów odprowadzi pana do domu. - Ale... czy ja nie powinienem czegoś zrobić? Może jest coś takiego? - Patrzył błagalnie na Eve. - Niech mi pani powie, co mam robić?
- Jeff, niech pan po prostu wróci do domu, do rodziny. To najlepsze, co może pan zrobić. Zajmę się pańską mamą.
Wyprowadziła go z mieszkania i zostawiła pod opieką mundurowego, który miał go eskortować do domu.
- Mów - zwróciła się do McNaba.
- Wyłączył kamery zdalnym sterowaniem, to pewne. Musi być biegły w elektronice i systemach zabezpieczeń, albo ma dużo forsy i stać go na łamacz kodów. Mówimy tu o jednostce, która na czarnym rynku osiąga ultrakosmiczne ceny.
- Dlaczego? - zapytała. - Budynek, jak to budynek, ma przyzwoite zabezpieczenie, ale bez przesady. To nie sezam. - Nie chodzi o to, że facet złamał system zabezpieczeń, ale jak to zrobił.
Sięgnął do jednej z rozlicznych kieszeni i wyjął paczkę gum do żucia. Poczęstował Eve, a kiedy pokręciła głową, odpakował kostkę i włożył do ust.
- Wyłączył wszystkie zabezpieczenia, a jednocześnie nie ruszył innych ustawień. Światło, klimatyzacja, cała elektronika działa bez zarzutu, z wyjątkiem... - Pracowicie przeżuwając, wskazał głową lampy w salonie. - Z wyjątkiem tego mieszkania i tego pomieszczenia. Światło - wydał komendę. Eve kiwnęła głową, kiedy okazało się, że lampy nie zareagowały.
Tak, to by pasowało. „Przepraszam, że przeszkadzam, dostaliśmy zgłoszenie, że w budynku nie ma światła”. Ubrany w strój roboczy. Na ramieniu torba z narzędziami. Uprzejmy, łagodny uśmiech. Może nawet radził, żeby zobaczyła, czy w mieszkaniu jest światło. Ona sprawdziła i kiedy okazało się, że jest awaria, otworzyła drzwi, McNab zrobił z gumy wielki fioletowy balon. - Wszystko się zgadza - potwierdził, kiedy balon z hukiem pękł.
- Sprawdź wszystkie łącza. Tylko dokładnie. Jak coś znajdziesz, daj znać, będę w Centrali. Peabody!
- Już idę, pani porucznik.
- Nie w tym idiotycznym kapeluszu. Ściągaj to z głowy - rozkazała, wychodząc z mieszkania.
- Mnie się podoba - szepnął McNab. - Kapelusz jest bardzo seksowny.
- McNab, tobie wszystko wydaje się seksowne - odparta Peabody, rozejrzała się po korytarzu, by sprawdzić, czy nikt nie patrzy, i poklepała go po pośladku. - Może później go włożę. Tylko kapelusz.
- Nie drocz się.
Rozejrzał się po korytarzu i kiedy zauważył, że Eve już nie ma, przyciągnął Peabody i namiętnie pocałował.
- Jagodowa. - Rozbawiona, zrobiła balon z gumy, którą jej wsunął do ust, po czym zdjęła z głowy kapelusz i pospieszyła za Eve.
Dogoniła ją dopiero przed budynkiem, Stała obok niesamowitego wozu, przy którym czekał jej niesamowity Roarke.
- Nie ma sensu - tłumaczyła mu Eve. - Zabierzemy się z biało - czarnymi. Gdybym miała wrócić bardzo późno, dam ci znać.
- Daj mać bez względu na to, kiedy będziesz wracać. Zorganizuję ci jakiś transport do domu.
- Sama sobie zorganizuję.
- To nie transport zamruczała zalotnie Peabody, zbliżając się do samochodu. - To prawdziwa jazda.
- Bez problemu wszyscy się zmieścimy.
- Nie - ucięła Eve. - Nie ma mowy.
- Jak chcesz. Peabody, wyglądasz cudownie. - Wyjął jej z ręki kapelusz i włożył go jej na głowę. - Cukiereczek.
- Och, dziękuję. - Głowa pod kapeluszem stała się nagle dziwnie lekka.
- Dość tych uśmieszków. Ściągaj kapelusz i poszukaj jakiegoś samochodu - warknęła Eve.
- Hmm? - Peabody westchnęła przeciągle. - Ach, tak, pani porucznik. Już szukam.
- Czy ty musisz to robić? - oburzyła się Eve, kiedy rozmarzona Peabody poszła szukać transportu.
- Tak. Kiedy już zostanie detektywem, będzie mi brakowało widoku naszej Peabody w mundurze. Z drugiej strony nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak się ubiera. Do zobaczenia w domu, pani porucznik. - Nie czekając na jej reakcję, podniósł palcem jej brodę i pocałował ją w usta. - Jak zwykle smakowita.
- Tak, tak, tak. - Włożyła ręce do kieszeni i odeszła.
Było ciemno, kiedy dotarła do domu. Czy to przez głupi upór, czy z innej przyczyny, nie wezwała Roarke'a nawet wtedy, gdy uświadomiła sobie, że nie ma na taksówkę. Cudem znalazła żetony do metra i w ten sposób wróciła do domu pociągiem wypełnionym powracającymi z niedzielnych imprez pasażerami. Przez całą drogę stała, kiwając się w rytm stukających kół.
Ostatnio rzadko miała okazję jeździć metrem. Nie mogłaby powiedzieć, że za tym tęskni! Połowa reklam była w nieznanych jej językach. Pasażerowie w większości wyglądali na wściekłych, bądź pod wpływem nielegalnych substancji.
Jak zwykle trafił się egzemplarz, który cuchnął tak, jakby religia zabraniała mu dotykać wody i mydła. Pomarszczony, bezzębny żebrak z licencją na brudnej szyi, właśnie się do niej uśmiechał. Wystarczyło, że na niego surowo spojrzała, by odwrócił wzrok.
Chyba jednak za tym tęskniła.
Zajęła się obserwowaniem podróżnych. Studenci zagłębieni w elektroniczne książki, dzieci pochylone nad miniprojektorami wideo, staruszek chrapiący tak głośno, że aż zaczęła się obawiać, czy nie przespał swojej stacji. Zmęczone kobiety z dziećmi. Kilku znudzonych oprychów.
I dziwaczny chudy facet w długim płaszczu, masturbujący się na końcu wagonu.
- O Jezu! - Eve ruszyła w jego kierunku, ale jeden z oprychów zauważył go wcześniej i zdegustowany zachowaniem onanisty przywalił mu pięścią w twarz.
Chlusnęła krew. Kilkoro pasażerów podniosło krzyk. Choć krew lała mu się z nosa strumieniem, facet nadal trzymał fiuta w dłoni.
- Przestań! - Eve dopadła twardziela numer jeden i już miała go chwycić, ale w tym momencie jeden z pasażerów spanikował, poderwał się na równe nogi, popychając ją prosto na twardziela numer dwa.
Jasna cholera! - Zobaczyła gwiazdy, ale szybko się otrząsnęła. - Policja!
Nic zważając na pulsujący z bólu policzek, uderzyła łokciem pierwszego oprycha, próbując powstrzymać go przed atakiem na chichoczącego zboczeńca, który właśnie spuszczał się na podłogę wagonu, a następnie z całej siły nadepnęła twardzielowi numer dwa na podbicie.
Kiedy szarpnęła onanistę, stłoczeni pasażerowie rozstąpili się przed nimi, W jej oczach było coś, co okazało się skuteczniejsze niż pięść oprycha. Facet nagle sflaczał.
Zerknęła na jego obwisły członek.
- Zostaw go w spokoju! - warknęła.
- Chrzanić metro - mruczała pod nosem, maszerując długim podjazdem w stronę domu. Oprócz obolałej szczęki, wycieczka kosztowała ją ból głowy, nie wspominając o straconym czasie, który poświęciła na wyprowadzenie dupka z pociągu i oddanie go w ręce służb porządkowych.
Nawet nie zauważyła przyjemnego, chłodnego wietrzyku. Nie czuła w powietrzu słodkiego kwiatowego zapachu. Nie obchodziło ją czyste niebo ani ogromny księżyc udający latarnię.
No dobra, był niezły. Pieprzyć to.
Domowy system poinformował ją, że Roarke przybywa w rodzinnej sali mediów. Czyli odwrotności głównej sali mediów, przypomniała sobie. Gdzie, u diabła, znajduje się ta sala? Nie była pewna, poza tym przechadzka ze stacji metra do domu zabrała jej wystarczająco dużo czasu. Skorzystała z windy.
- Rodzinna sala mediów - zarządziła i winda natychmiast zawiozła ją do wschodniego skrzydła domu.
Pamiętała, że główna sala mediów była przeznaczona do przyjęć i spotkań w licznym gronie. Przed ekranem, prawie tak wielkim jak kinowy, w wygodnych fotelach bez problemu mieściło się sto osób.
Natomiast rodzinna sala mediów była, jak określiłby to Roarke, bardziej intymna. Eve przypomniała sobie ciemne kolory i miękkie siedzenia. Znajdowały się tam dwa ekrany, jeden do filmów, drugi do gier wideo, najważniejszy jednak był niezwykle skomplikowany system nagłaśniający. Roarke chętnie przesłuchiwał tam staromodne płyty winylowe, ale lubił się też bawić supernowoczesnymi słupami dźwiękowymi.
Weszła do sali i natychmiast zanurzyła się w płynących zewsząd dźwiękach. Otworzyła szeroko oczy na widok rozgrywającej się na ekranie dynamicznej wojny gwiezdnej.
Roarke siedział w wygodnym fotelu z kotem na kolanach i lampką wina w dłoni.
Powinna była zabrać się do pracy. Poszukać dokładniejszych informacji o Dusicielu z Bostonu, skupić się na porównaniu sprawy Wooton i Gregg, choć była na sto procent pewna, że nie znajdzie między nimi żadnego związku.
Mogłaby ponaglić ekipę, laboratorium. Wiedziała, że nikt się tym nie przejmie, bo była niedziela, dziesiąta wieczór, ale mimo wszystko powinna spróbować.
Powinna też przeprowadzić symulację i określić prawdopodobieństwo zdarzeń, przejrzeć notatki, listę podejrzanych, jeszcze raz dokładnie obejrzeć zapis z miejsca zbrodni.
Tymczasem podeszła do Roarke'a i zdjęła z jego kolan kota.
- Hej, zająłeś moje miejsce - powiedziała, kładąc Galahada na sąsiednim fotelu.
Usiadła na kolanach Roarke'a i wzięła jego kieliszek.
- Go oglądasz?
Poszukują wody. Planeta znajduje się w galaktyce Zero Kwarta.
- Nie ma takiej galaktyki.
- To fikcja, moja dosłowna Eve. - Przytulił ją i pocałował w czubek głowy, nie odrywając wzroku od ekranu. - Tak czy inaczej, na tej planecie brakuje wody pitnej. Ekipa ratunkowa próbuje zdobyć zapasy dla kolonii, a inna frakcja chce przejąć dostawę. Stoczyli już w tej sprawie kilka krwawych bitew.
Na ekranie nastąpiła ogłuszająca eksplozja z malowniczą fontanną kolorów.
- Niezła scena - skomentował Roarke. - Jest też kobieta, szef policji środowiskowej, no wiesz, to ci dobrzy. Kobieta jest zakochana w jednym łobuzie, kapitanie transportu, który wiezie ładunek tylko dla pieniędzy. Zaczęło się pół godziny temu. Jeśli chcesz, mogę włączyć od nowa.
- Nie trzeba, zaraz się zorientuję.
Zamierzała posiedzieć z nim kilka minut i chwilę odpocząć, ale historia tak ją wciągnęła, że usiadła wygodniej w fotelu obok niego i została.
Aż dobro zwyciężyło zło.
- Całkiem niezły - powiedziała, kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe. - Idę jeszcze popracować, godzinę, może dwie.
- Opowiesz?
- Pewnie tak. - Wstała z fotela, wyciągnęła się, a kiedy włączyła światło, zamrugała jak sowa.
- Eve, do cholery, co tym razem zrobiłaś z twarzą?
- To nie moja wina. - Nieco urażona dotknęła palcami szczęki. - Ktoś mnie pchnął prosto na pięść jednego faceta, kiedy próbowałam go powstrzymać przed pobiciem gościa, który spuszczał się na podłogę w metrze. Facet zrobiłby z niego miazgę. Nie mam pretensji o to, że mnie uderzył, bo nie mierzył we mnie. Ale jednak...
- Zanim cię poznałem, moje życie było szare - odezwał się po chwili Roarke.
- Tak, jestem jak tęcza - poruszyła szczęką. - W każdym razie moja twarz taka jest. To jak, chcesz posłuchać mojego przynudzania?
- Dam się namówić, ale najpierw opatrzymy twoje rany.
- Nie jest ze mną tak źle. Wiesz co? Gliniarz z pociągu powiedział, że koleś zawsze jeździ tą linią. Nazywają go Willy Trzepaczka.
- Hmm, fascynujące scenki z życia Nowego Jorku. - Pchnął ją w kierunku windy. - Zaczynam tęsknić za metrem.
W zagraconym mieszkaniu Peabody McNab przeprowadził serię intensywnych symulacji komputerowych. W ciągu ostatnich tygodni Peabody odkryła w nim surowego i okropnie irytującego nauczyciela.
Garbiąc się nad monitorem, w skupieniu opracowała sposób postępowania na miejscu zbrodni, szczegółowo omawiając każdy krok i możliwości rozwiązania zagadki podwójnego morderstwa.
Klęła, kiedy na jej wybory komputer reagował ryczeniem syreny, a na ekranie pojawiała się postać grożącego palcem sędziego w todze, co było osobistym wkładem McNaba w ulepszenie programu symulacyjnego.
- Nie, nie, nie. Niewłaściwa procedura. Zanieczyszczenie miejsca zbrodni Zniszczenie dowodu rzeczowego. Detektyw spieprzył śledztwo. Podejrzany wychodzi na wolność.
Czy on musi mi to ciągle powtarzać?
- To skrócona wersja, opuścił cały ten prawniczy bełkot - zauważy! McNab, zapychając sobie usta chipsami. - Same konkrety.
- Mam dość tych symulacji. - Peabody wydęła wargi, wywołując u McNaba gwałtowny skok libido. - Jeszcze moment, a mózg wycieknie mi uszami.
Kochał ją na tyle, by wyrzec się zerwania z niej ubrań i szybkiego seksu na dywanie.
- Posłuchaj, z pisemnego zawsze zdobywasz najwyższą punktację. Masz świetną pamięć do szczegółów, znasz prawo. Na ustnym będziesz bardzo dobra, ale nie możesz tak piszczeć.
- Wcale nie piszczę.
- Wydajesz podobne odgłosy, kiedy gryzę twoje palce u stóp, - Uśmiechnął się szeroko, widząc, że się skrzywiła. - Ja to uwielbiam, ale komisja egzaminacyjna może być usposobiona mniej romantycznie. Musisz popracować nad głosem.
Peabody wciąż się dąsała. Kiedy McNab uderzył ją po ręce w momencie, gdy sięgnęła po chipsa, osłupiała.
- Nie dostaniesz, dopóki nie zrobisz jeszcze jednej symulacji.
- O rety, McNab, nie jestem pieskiem, który popisuje się za ciasteczko.
- Nie, ale jesteś gliną i chcesz zostać detektywem. - Odsunął torebkę poza jej zasięg. - A poza tym boisz się.
- Nie boję się. To chyba zrozumiałe, że jestem podenerwowana testami i tym ciągłym udowadnianiem sobie, że wszystko umiem. - Wypuściła głośno powietrze, widząc, że McNab nadal tylko cierpliwie przygląda się jej swoimi zielonymi oczyma. - Prawdę mówiąc, jestem przerażona. - Przyciągnął ją do siebie, a ona wtuliła się w jego kościste ramię. - Umieram ze strachu, że spieprzę, zawiodę Dallas. I ciebie, i Feeneya, komendanta, rodzinę, o Boże.
- Nie spieprzysz i nikogo nie zawiedziesz. TU nie chodzi o Dallas ani nikogo innego. Chodzi o ciebie.
- Ona mnie wyszkoliła i namówiła do egzaminu.
- Widocznie uważa, że jesteś dobra. To nie jest zabawa, ślicznotko. - Przytulił się do jej policzka. - I nie ma być. Jesteś po szkoleniu, masz doświadczenie, instynkt, głowę na karku. A najważniejsze, kochanie, że masz zacięcie i serce do tej roboty.
Odwróciła się i spojrzała mu w oczy.
- Jesteś słodki.
- To fakty. I jeszcze jedno. Jest coś, czego ci na razie brakuje. Nie masz jaj.
Jej rozczulenie błyskawicznie się ulotniło. - Hej!
- Ponieważ nie masz jaj, nie ufasz instynktowi ani swojej wiedzy - mówił spokojnie. - Wątpisz w swoje umiejętności. Zamiast koncentrować się na tym, czego się nauczyłaś, zastanawiasz się, czego jeszcze nie potrafisz. Dlatego nie radzisz sobie z symulacjami.
Odsunęła się od niego.
- Nienawidzę cię, bo masz rację.
- Nie. Kochasz mnie, bo jestem cholernie przystojny.
- Dupek.
- Tchórz.
- Tak? - Skrzywiła się w ponurym uśmiechu, - Rany, dobra, włącz jeszcze jedną. Wybierz coś trudnego, ale jeśli przejdę, dostaję nie tylko chipsy. - Uśmiechnęła się szeroko - Ty wkładasz kapelusz.
- Zgoda.
Wstała i podczas gdy on programował dla niej symulację, krążyła po pokoju, próbując się skoncentrować. Miał rację, czuła strach. Chyba za bardzo jej na tym zależało i przez to traciła pewność siebie. To się musi zmienić. To nic, że miała wilgotne dłonie i ściśnięty żołądek.
Dallas nigdy nie daje się ponieść nerwom, myślała Peabody. A ma nerwy, ma w sobie też coś jeszcze groźniejszego i bardziej mrocznego. To coś wyjrzało na moment z jej duszy w mieszkaniu Lois Gregg. Czasami dawało się to zauważyć, szczególnie przy zbrodniach na tle seksualnym. Policzki pani porucznik nagle robiły się blade, jak gdyby przypominała sobie jakieś straszne wydarzenia z przeszłości. To było coś osobistego.
Peabody czuła, że chodziło o gwałt, i to bardzo brutalny. Pewnie była bardzo młoda. To musiało się wydarzyć, zanim wstąpiła do policji. Peabody przestudiowała karierę Eve, niczym książeczkę do nabożeństwa. Nie natknęła się na żadną wzmiankę o gwałcie.
Na pewno wydarzyło się to wcześniej, przed Akademią. Miała kilkanaście lat, a może była jeszcze młodsza. Żołądek Peabody skurczył się w przypływie współczucia. Trzeba cholernej odwagi i jaj, żeby na to patrzeć i za każdym razem, kiedy wkracza się na miejsce zbrodni, przeżywać na nowo tamte wydarzenia.
Peabody wiedziała, że Eve nie poddała się swojej przeszłości, co więcej, potrafiła z niej teraz korzystać. To ogromna zaleta.
- Gotowe - oznajmił McNab, - Nie będzie łatwo. Wzięła głęboki wdech i wyprostowała ramiona.
- Ja też jestem gotowa. Idź do sypialni, albo gdzie indziej, dobra? Chcę być sama.
Popatrzył na nią bacznie. Spodobało mu się to, co zobaczył.
- Jasne. - Kiwnął głową, - Dorwij go, ślicznotko.
- Zrobię to.
Pociła się, ale cały czas była skoncentrowana. Przestała się zastanawiać nad tym, czego w tej sytuacji spodziewałaby się po niej Dallas, a nawet nad tym, co sama pani porucznik zrobiłaby na jej miejscu. Po prostu skupiła się na tym, co należało zrobić. Niczego nie zatrzeć, obserwować, zbierać dowody, identyfikować. Pytać, napisać raport, przeprowadzić dochodzenie. Stopniowo zaczęła dostrzegać wzorzec zachowania, wszystko się zgadzało. Przebrnęła przez sprzeczne zeznania świadków, nieskładne wspomnienia, fakty i kłamstwa, poradziła sobie z bełkotem prawnym i procedurami.
Z rosnącym podnieceniem zauważyła, że potrafi zamknąć tę sprawę.
Zawahała się dopiero pod sam koniec, przed aresztowaniem, jednak dokonała wyboru. W nagrodę na ekranie pojawił się oskarżyciel.
- Przyprowadzić go. To zabójca.
- Tak! - poderwała się z krzesła i odtańczyła taniec zwycięstwa. - Aresztowałam go! Złapałam tego gnojka! Hej, McNab, dawaj te cholerne chipsy!
- Oczywiście. Wszedł do pokoju, uśmiechając się promiennie. W jednej ręce trzymał torebkę z chipsami. Był nagi, ale miał jej słomkowy kapelusz. Wisiał na jego przyrodzeniu. Peabody uznała to za dowód na to, że zwycięstwo sprawiło mu taką samą radość jak jej.
Parsknęła śmiechem i dłuższy czas nie mogła opanować wesołości.
- Ale z ciebie idiota - wykrztusiła wreszcie i skoczyła na niego.
Eve jak zawsze musiała połączyć suche fakty z dedukcją.
- Znał ich zwyczaje, a to oznacza, że znał też same kobiety, ale one niekoniecznie znały jego. Nie miały ze sobą nic wspólnego, ale on je znał. Nie wybrał ich przypadkowo. Najpierw się wokół nich kręcił.
- To chyba normalne, prawda? - Roarke przekrzywił głowę, widząc jej spojrzenie. - Gdyby kobieta mojego życia była dentystką, starałbym się zapoznać z ostatnimi odkryciami stomatologii w zakresie higieny jamy ustnej.
- Nawet nie wspominaj o dentystkach. - Eve odruchowo dotknęła językiem zębów.
- Tak, trzymajmy się cholernego morderstwa. - Czując, że nie odwiedzie jej od sięgnięcia po kolejną filiżankę kawy o północy, Roarke także postanowił się napić. - Facet wybiera ofiary, kręci się wokół nich, obserwuje, planuje. W zasadzie tak wygląda rutynowe postępowanie typowego, o ile tak można powiedzieć, seryjnego mordercy.
- Jest jeszcze pośpiech, poczucie władzy, kontrola, szczegóły. Ona żyje, bo ja jej na to pozwalam. Umrze, bo ja tego chcę. To jasne, że podziwia seryjnych morderców, którzy zdobyli sławę. Kuba Rozpruwacz, Dusiciel z Bostonu, naśladuje ich, ale jednocześnie zachowuje indywidualizm. Jest od nich lepszy, bo stać go na różnorodność.
- Chce, żebyś to ty go ścigała, bo cię podziwia.
- Na swój chory sposób. Zależy mu na rozgłosie. To wystarczy, żeby zabijać. Sama śmierć mu nie wystarcza. Tu chodzi o polowanie, o bycie jednocześnie myśliwym i zwierzyną. To go nakręca. Polował na te kobiety.
Spojrzała na tablicę w swoim gabinecie, na której wisiały zdjęcia Jacie Wooton i Lois Gregg, żywych i martwych.
- Obserwował je, poznał ich zwyczaje, rozkład dnia. Do odegrania roli Rozpruwacza potrzebna mu była prostytutka określonego typu. Wooton idealnie pasowała. Wiedział, że o tej porze będzie na ulicy. To nie był przypadek. Lois Gregg też była doskonała do roli ofiary Dusiciela. Wiedział, że w niedzielę rano będzie sama w domu.
- I wiedział, że ktoś znajdzie ciało tego samego dnia?
- Tak - kiwnęła głową, popijając kawę. - W ten sposób prędzej odbierze swoją nagrodę. Możliwe, że to on sam zadzwonił na policję. Chciał, żeby ciało Wooton znaleziono jak najszybciej. Nie mógł się doczekać, kiedy zacznie się horror i szum wokół jego osoby.
- Widocznie facet nie czuje się zagrożony.
- Tak, jest bezpieczny - zgodziła się Eve. - Nietykalny. Gdyby Lois Gregg nie miała krewnych, którzy za kilka godzin sprawdzą, co się z nią dzieje, czekałby na inną okazję, albo sam anonimowo powiadomiłby policję. Bardzo starannie dobrał te kobiety. Tak samo starannie dobiera następną. Usiadła i zaczęła pocierać oczy.
- Tym razem skopiuje innego mordercę. Kogoś, kto wywołał poruszenie i zostawiał ciała w takich miejscach, gdzie łatwo je odnaleźć. Możemy wyeliminować morderców, którzy grzebali, niszczyli czy konsumowali ciała swoich ofiar.
- No, to też sympatyczna grupka.
- To nie będzie nikt w rodzaju Szefa Jourarda, tego Francuza, który działał w latach dwudziestych.
- To ten, który trzymał ofiary w chłodni, prawda?
- Tam je kroił, potem gotował i podawał niczego nie podejrzewającym gościom swojego wytwornego bistro w Paryżu. Przez dwa lata nie udawało się go złapać.
- Sławę zdobył potrawką z cielęcej grasicy.
- Jedzenie organów wewnętrznych każdego gatunku jest obrzydliwe. - Eve wstrząsnęła się ze wstrętem. - Chyba tracę wątek.
Pogładził ją po ramieniu.
- Jesteś zmęczona.
- Możliwe. Zdecyduje się na coś bardziej konwencjonalnego. To nie będzie Jourard czy Dahmer, czy ten Rosjanin, Iwan Rzeźnik. I tak ma w czym wybierać. Jeszcze raz będzie to kobieta.
Znów podeszła do tablicy.
- Kiedy się zabija kobiety w taki sposób, to znaczy, że ma się z nimi problem. On nic był związany ze swoimi ofiarami. Spróbuję dowiedzieć się czegoś o papierze, o jego listach. Sprawdzę, czy któryś z podejrzanych interesuje się znanymi mordercami.
- Jest ktoś, z kim mogłabyś porozmawiać - zasugerował Roarke. - Thomas A. Breen. Napisał książkę, uważaną za encyklopedię dwudziestowiecznych seryjnych morderców. Pisał też o historii seryjnych zbrodni. Czytałem jego prace, bo tak się składa, że moja żona interesuje się takimi sprawami.
- Thomas Breen, brzmi znajomo. Zdaje się, że coś czytałam.
- Jest z Nowego Jorku. Kiedy byłaś w Centrali, sprawdziłem, gdzie dokładnie mieszka, bo pomyślałem, że zechcesz z nim pomówić.
- Bystry z ciebie facet.
Sięgnęła po dzbanek z kawą, ale tym razem położył rękę na jej dłoni, by ją powstrzymać.
- Na tyle bystry, by zauważyć, że wyczerpałaś na dziś już swój limit kawy. A poza tym zasypiasz na stojąco.
- Chcę jeszcze przeprowadzić kilka testów prawdopodobieństwa.
- Ustaw komputer, niech je sam przeprowadzi, a ty w tym czasie się prześpij. Wyniki będziesz mieć jutro rano.
Chciała się kłócić, ale była strasznie zmęczona. Zrobiła to, co zasugerował, lecz jej wzrok wciąż wracał do tablicy, do zdjęć Lois Gregg.
Nie mogła zapomnieć, jak jej syn, dorosły mężczyzna, rozpaczał. Ciągle miała przed oczami twarz człowieka zdruzgotanego przez los, który błagał, by mu powiedziała, co ma robić. „Mamuś”, powtarzał jak dziecko. Choć był po trzydziestce, w tym jego „mamuś” słuchać było dziecięcą bezradność.
Wiedziała, że Roarke też czuł taką samą bezradność, kiedy dowiedział się, że jego matka, której nigdy nie poznał, została zamordowana. Nie żyła od trzydziestu lat, a on nadal rozpaczał.
A dziś po południu dorosła kobieta była zazdrosna o to, że Eve przyjaźni się z jej matką.
Cóż takiego sprawia, że dziecko w tak wyjątkowy sposób związuje się marką? Krew? Czy ta więź wytwarza się jeszcze w łonie matki, czy może pojawia się i rozwija później, po urodzeniu, zastanawiała się Eve, rozbierając się do snu.
Mordercy kobiet, zwłaszcza ci, którzy zabijali na tle seksualnym, często wzrastali w niezdrowej atmosferze lub mieli chore relacje z matką. A świętymi zostają ci, którzy bardzo kochają swoje matki. Czy ci, którzy mieszczą się pomiędzy tymi ekstremami, to właśnie normalni ludzie?
Czy on nienawidzi swojej matki? Czy między nimi dochodziło do znęcania się? Ona go maltretowała, czy on ją? Czy to ją chciałby zabić?
Tak rozmyślając zasnęła, i pogrążyła się we śnie o swojej matce.
Włosy, złote, takie miękkie i lśniące. Długie, kręcone włosy. Uwielbiała się nimi bawić, choć wiedziała, że nie powinna. Dotykała ich i głaskała, tak jak pewien chłopak swojego szczeniaka.
Nikogo nie było w domu. Wszędzie cisza, tak jak lubiła. Kiedy mamusia i tatuś wychodzili, nikt na nią nie wrzeszczał, nie straszył jej, nie zabraniał robić tego, na co akurat miała ochotę.
Nikt jej nie bił.
Nie wolno jej było wchodzić do pokoju, w którym sypiała mamusia i tatuś, albo gdzie mamusia czasami przyprowadzała innych tatusiów i bawiła się z nimi na łóżku w rozbieranie.
Było tam tyle ciekawych przedmiotów! Na przykład długie złote włosy, albo jasnoczerwone włosy, albo flakoniki pachnące jak kwiaty.
Na paluszkach podeszła do toaletki. Chuda dziewczynka w za dużych dżinsach i koszulce poplamionej sokiem winogronowym. Nastawiała uszu, niczym zwierzyna łowna, wyczulona na najmniejszy szmer, gotowa w każdej chwili wybiec z pokoju.
Jej palce delikatnie muskały złote loki peruki. Leżąca obok strzykawka ciśnieniowa zupełnie jej nie interesowała. Wiedziała, że mama codziennie bierze leki, czasami częściej. Zazwyczaj po tych lekach była senna, czasami chciała tańczyć. Oczywiście była milsza, kiedy chciała tańczyć. Jej śmiech brzmiał wtedy przerażająco, ale lepsze to niż wrzaski i bicie.
Na toaletce stało lustro. Widziała tylko czubek swojej głowy, jeśli stawała na palcach, pojawiał się kawałek twarzy. Miała brzydkie brązowe włosy, krótkie, proste jak druty. Nie były takie śliczne jak te włosy do zabawy, należące do mamy.
Nie mogła się oprzeć pokusie i założyła perukę. Włosy sięgały jej do pasa. Poczuła się piękna. Była szczęśliwa.
Na toaletce leżały przeróżne kolorowe zabawki służące do malowania twarzy. Kiedyś w przypływie dobrego humoru mama pomalowała jej usta i policzki. Powiedziała, że wygląda jak mała laleczka.
Może gdyby wyglądała jak mała laleczka, mamusia i tatuś bardziej by ją lubili. Zamiast krzyczeć i bić, pozwalaliby wychodzić na dwór się bawić.
Nucąc pod nosem, pomalowała dolną wargę i przycisnęła ją do górnej, lak jak to robiła mama. Pędzelkiem nałożyła kolor na policzki i niezdarnie wsunęła stopy w buty na wysokich obcasach, które stały przed toaletką. Chwiała się, ale widziała prawie całą twarz.
- Jak mała laleczka - szepnęła, zachwycona złotymi włosami i rozmazanymi kolorami na twarzy.
Z entuzjazmem zaczęła nakładać ich coraz więcej. Zabawa tak ją porwała, że przestała nasłuchiwać.
- Ty głupia mała dziwko!
Wystraszona, zachwiała się i wyskoczyła z butów. Zanim upadła, poczuta mocne uderzenie w policzek. Przewróciła się na łokieć i choć zalała się łzami, mama chwyciła ją za bolące ramię i szarpnęła, stawiając na nogi.
- Mówiłam, żebyś tu nie wchodziła! Ile razy mam powtarzać, żebyś nie ruszała moich rzeczy!
Dłonie mamusi były białe jak papier, a czerwone paznokcie wyglądały jak zakrwawione. Ta dłoń uderzyła ją w wymalowany policzek. Zapiekło.
Dziewczynka otworzyła usta i zaczęła głośno płakać, kiedy mama podniosła rękę, by uderzyć jeszcze raz.
- Do cholery, Stel! - wtrącił się tatuś. Chwycił mamusię i popchnął ją na łóżko. - Te ściany nie są dźwiękoszczelne. Chcesz, żeby sąsiedzi znowu na nas donieśli i wezwali opiekę społeczną?
- Gówniara grzebie w moich rzeczach! - Zaciskając krwistoczerwone palce w pięści, mamusia zeskoczyła z łóżka. - Zobacz, jaki tu bajzel! Mam dość sprzątania po niej! Rzygać mi się chce od tego jej wyda!
Skulona na podłodze dziewczynka schowała głowę w rękach i starała się nie wydawać żadnych dźwięków. Jeśli będzie cichutko, może rodzice o niej zapomną. Tak, jakby stała się niewidzialna.
- Ja w ogóle bachora nie chciałam! - Głos mamy był ostry, a jej słowa kąsały. Dziecko wyobraziło sobie, że odgryzają jej paluszki. Przerażona popiskiwała jak mały kotek, histerycznie zasłaniając przy tym uszy, by nie słyszeć tego dźwięku.
- To był twój pomysł, żeby mieć dziecko. Ty się nią zajmuj.
- Zajmę się. - Wziął dziewczynkę na ręce. Zawsze się go bała, a był to strach instynktowny, ale w tym momencie bardziej przerażała ją mama, jej słowa i białe ręce, które biły.
Wtuliła się w niego i drżała, kiedy głaskał perukę, która zsunęła jej się na oczy, głaskał jej plecy, pośladki.
- Stella, strzel sobie lufę - powiedział. - Lepiej się poczujesz. Już wiem, co zrobimy: kupimy androida do dziecka.
- Tak, jasne. Zaraz po tym, jak przeprowadzimy się do tego wielkiego domu, kupimy kilka szybkich pojazdów i całe to gówno, które mi obiecałeś. Jedyne, co od ciebie dostałam, Rich, to ten wyjący gnojek.
- To inwestycja na przyszłość. Któregoś dnia nam odpłaci. Prawda, maleńka? Stella, usiądź - powiedział i z dzieckiem na ręku ruszył w stronę drzwi. - Umyję ją.
Ostatnią rzeczą, jaką widziała przed wyjściem z pokoju, była twarz mamy. Jej brązowe oczy i pomalowane na złoto powieki kąsały tak jak słowa. Patrzyły na nią z nienawiścią.
Eve obudziła się z uczuciem chłodnego, mdlącego szoku, zamiast duszącej paniki, jaka zwykle towarzyszy takim koszmarom. W sypialni był ciemno. Zauważyła, że leży na samym brzegu łóżka, jak gdyby jej sen wymagał całkowitej samotności.
Otrząsnęła się i przysunęła bliżej do Roarke'a. Objął ją ramionami i przytulił. Wtulona w jego ciepłe ciało, udawała, że zasnęła.
Rankiem nie wspomniała Roarke'owi o swoim śnie. Nie była pewna, czy powinna, czy może. Chciała zapomnieć, odciąć się od wspomnienia, a jednak w jej myślach ciągle pojawiały się te obrazy. Na szczęście Roarke miał napięte piany, czekało go kilka ważnych spotkań, więc po krótkiej konwersacji Eve po prostu wymknęła się z domu.
Była dla niego jak otwarta księga, zbyt dobrze ją znał, a ten jego talent wciąż ją zdumiewał i irytował. Na razie nie miała siły zagłębiać się we wspomnienia.
Matka była dziwką i ćpunką. Nigdy nie chciała dziecka, które dała sobie zrobić. Więcej, niż nie chciała. Ona tego dziecka nienawidziła, brzydziła się nim. Co za różnica, zastanawiała się Eve jadąc do Centrali. Ojciec był potworem, matka też, ale czy to coś zmieniało? Jedno było lepsze od drugiego.
Zaparkowała przy Centrali i udała się prosto do swojego biura. Z każdym krokiem w ulu, jakim był posterunek, czuła się lepiej. Fakt, że posiadała przy sobie broń, wpływał na nią kojąco. Odznaka ukryta w kieszeni poprawiała jej humor.
Roarke nazwał je kiedyś jej symbolami i miał rację. Symbole tego, kim i czym była.
Weszła do głównej sali, gdzie pierwsza zmiana rozpoczynała służbę. Podeszła do stanowiska Peabody, kiedy asystentka sięgała właśnie po stojący na wózku ostatni kubek kawy.
- Thomas A. Breen. - Eve podała jego adres w East Village. - Skontaktuj się z nim. I umów na spotkanie. To pilne. My jedziemy do niego.
- Tak jest, pani porucznik. Ciężka noc? - Widząc obojętny wzrok przełożonej, wzruszyła ramionami. - Po prostu wygląda pani na zmęczoną, to wszystko. Ja też nie spałam. Zakuwam do egzaminu. To już niedługo.
- Chcesz pracować od siódmej do trzeciej, nie łap za odznakę. Umów nas na spotkanie. Potem bierzemy się za listę. Zaczynamy od Fortneya. - Eve ruszyła do siebie, ale zanim znikła w biurze, odwróciła się do Peabody. - Wiesz, że możesz się przeuczyć?
- Wiem, ale rozpracowywałam wczoraj symulacje. Poszło mi naprawdę nieźle. Przymknęłam dwóch. Pierwszy raz w życiu czułam, że wiem, co robię.
- Świetnie. - Eve wsunęła kciuki do kieszeni spodni i zaczęła bębnić palcami. - Świetnie - powtórzyła wchodząc do biura, skąd zamierzała skontaktować się z laboratorium i dowiedzieć się czy są już jakieś wyniki w sprawie Lois Gregg.
Sprzeczka z Dickheadem wprawiła ją w dobry nastrój. Morris miał nadesłać raport dotyczący broni, z jakiej zabito Wooton. Podczas badania toksykologicznego w jej organizmie nie wykryto nielegalnych substancji. Skoro niczego nie brała, nie trzeba tracić czasu na szukanie jej byłego dilera. To może poczekać. Rozmowy z mieszkańcami chińskiej dzielnicy nie wniosły niczego nowego. Tak jak się spodziewała.
- W ciele Gregg nie ma śladu nasienia - Eve poinformowała Peabody, kiedy jechały do Village. - Badanie wykazało, że dopuścił się gwałtu i sodomii tylko przy pomocy kija od szczotki. W mieszkaniu nie ma obcych odcisków palców, tylko jej, członków rodziny i dwóch sąsiadek, które są czyste. Sztuczne włosy. Dickhead uważa, że pochodzą z peruki i wąsów, ale na razie nie może tego potwierdzić.
- Czyli podejrzewamy, że był w przebraniu.
- Na wypadek, gdyby ktoś zauważył, że kręci się w okolicy. Obserwował ją co najmniej przez kilka tygodni. Wiedział, jak spędza niedziele. Tylko jak ją wytypował? Wyciągnął z kapelusza jak królika? Dlaczego wybrał akurat tę prostytutką i tę kobietę?
- Może coś je łączy. Może miejsce, gdzie robiły zakupy, jadły. Lekarz albo bank?
- Możliwe. To dobry punkt zaczepienia. Zajmiesz się tym. Ja jednak skłaniałabym się bardziej ku lokalizacji. Okolica. Najpierw wybiera miejsce akcji, potem bohaterów, dopiero wtedy robi przedstawienie.
- Skoro mowa o okolicy, całkiem tu przyjemnie. - Peabody zerkała na zacienione chodniki, duże kamienice, śliczne mini ogródki w donicach na parapetach. - Mogłabym się tak kiedyś urządzić. Wie pani, jak już zacznę myśleć, że trzeba się ustatkować, założyć rodzinę i tak dalej. Myśli pani o tych sprawach? O dzieciach czy coś w tym rodzaju?
Eve przypomniała sobie przepełnione nienawiścią oczy ze snu.
- Nie.
- A ja tak. I zrobię to za jakieś sześć, może osiem lat. Na pewno dokładnie przetestuję McNaba, zanim zdecyduję się na coś więcej niż tylko wspólne mieszkanie. Hej, nawet nie mrugnęła pani okiem.
- Bo cię nie słucham.
- Taaa - mruknęła Peabody, kiedy Eve wjechała na krawężnik. - Ostatnio bardzo się stara, pomaga mi przed egzaminem. To cudowne, kiedy komuś na mnie zależy. Chce, żebym zdała, bo o tym marzę. To takie piękne.
- McNab to idiota, ale cię kocha.
- Rany, Dallas! - Peabody podskoczyła w fotelu tak gwałtownie, że czapka zsunęła jej się na oko. - Wymieniła pani w jednym zdaniu McNaba i to słowo na „k”! I to z własnej woli.
- Przymknij się już.
- Z przyjemnością. - Uśmiechając się promiennie, Peabody poprawiła czapkę, - Będę się delektować ciszą.
Minęły trzy kamienice i podeszły do trzypiętrowego budynku, w którym niegdyś mieszkało zapewne kilka rodzin. Pisanie o mordercach przynosiło chyba niezły dochód, skoro Breena było stać na taki dom.
Wchodząc po stylowych kamiennych stopniach, prowadzących do głównego wejścia, zauważyła pełny system zabezpieczeń, który najwyraźniej spełniał swoje zadanie, skoro gospodarz wstawił sobie w drzwi szyby zdobione rycinami.
Eve przypomniała sobie jego kartotekę. Miał żonę i dwuletniego synka. Breen pobierał zasiłek rodzicielski, jako że zajmował się prowadzeniem domu i opieką nad dzieckiem, podczas gdy żona zarabiała ogromne pieniądze jako zastępca prezesa i wydawca pisma poświęconego modzie pod tytułem „Outre”.
Miło i czysto, zauważyła Eve, naciskając dzwonek. Wyjęła odznakę i podsunęła pod skaner.
Drzwi otworzył sam Breen. Trzymał syna „na barana”. Chłopiec ciągnął go za blond włosy, niczym konia za lejce.
- Jazda, jazda! - krzyczał chłopiec, kopiąc ojca po żebrach.
- Koniec przejażdżki, kolego. - Breen zacisnął dłonie na kostkach synka. Eve nie była pewna, czy chodzi mu o to, żeby dzieciak nie spadł, czy żeby nie wybił mu zębów. - Porucznik Dallas?
- Zgadza się. Dziękuje, że zechciał mi pan poświecić czas, panie Breen.
- Nie ma sprawy. Zawsze chętnie pomagam glinom. Słyszałem o pani. Przymierzam się do napisania książki o morderstwach popełnionych w Nowym Jorku. Mam nadzieję, że będzie pani jednym z moich głównych źródeł informacji.
- W tej sprawie będzie pan musiał porozmawiać w Centrali z kimś z public relations. Możemy wejść?
- Och, tak, oczywiście. Przepraszam.
Odsunął się od drzwi. Był dobrze zbudowanym, silnym trzydziestoletnim mężczyzną. Sądząc po szerokości barków, nie spędzał całych dni przed komputerem. Miał interesującą twarz, przystojną, bez oznak zniewieścienia.
- Miotacz! - zawołał chłopiec, zauważywszy broń pod marynarką Eve. - Super!
Breen roześmiał się i płynnym ruchem zdjął dzieciaka z ramion, wprawiając go tym w zachwyt.
Nasz Jed jest żądny krwi. To chyba rodzinne. Zostawię go pod opieką androida i zaraz porozmawiamy.
- Nie! - Na anielskiej buzi dziecka pojawiła się rozdzierająca serce rozpacz. - Ja chcę być z tatusiem!
- Tylko na chwilkę, kolego. A potem pójdziemy do parku. - Wchodząc za chłopcem na schody, połaskotał go, wywołując radosny chichot.
- Aż miło popatrzeć, kiedy facet tak radzi sobie z dzieckiem. A na dodatek to lubi - zauważyła Peabody.
- Tak. Ciekawe, co taki facet, ktoś, kto odnosi sukcesy, myśli o pobieraniu pensji rodzicielskiej i zajmowaniu się potomstwem, kiedy matka robi karierę w wielkiej firmie. Niektórzy w takiej sytuacji czują się urażeni. Uważają, że taka kobieta chce dominować, rządzić domem. Może jego matka taka była? Jest znanym neurologiem, prowadzeniem domu zajmował się ojciec. Wiesz - Eve zerknęła w stronę schodów - niektórzy faceci zaczynają wtedy nienawidzić kobiet.
- To seksizm.
- Tak, masz rację. Niektórzy faceci są seksistami. Peabody skrzywiła się.
- Trzeba mieć wyobraźnię, żeby w takiej uroczej scence, jaką właśnie widziałyśmy, dopatrzeć się motywów morderstwa.
- Peabody, to jeden z moich licznych talentów.
Breen zaprosił je do przytulnego gabinetu sąsiadującego z kuchnią. Dwa duże okna wychodziły na tyły domu, gdzie znajdowało się niewielkie patio osłonięte niskim murkiem, za którym rosły drzewa. Widok z okna przywodził na myśl ciche przedmieście, a nie centrum miasta.
Na patio Eve zauważyła donice z kwiatami i kilka leżaków. Pod parasolem w biało - niebieskie pasy stal niewielki stolik. Obok stolika leżały poprzewracane plastikowe ciężarówki, z których wypadli kolorowi plastikowi pasażerowie. Wyglądało to jak po jakimś strasznym wypadku.
Dlaczego dzieci tak lubią zderzać się zabawkami, zastanawiała się Eve. Czy to jakiś pradawny instynkt, z którego się wyrasta, a może w dorosłym życiu po prostu się nad nim panuje?
Ojciec Jeda, który przysunął sobie sprzed biurka obrotowy fotel, wydawał się człowiekiem cywilizowanym. Z drugiej strony, zarabiał na życie pisząc o ludziach, którzy nad niczym nie panują i zamiast wyrosnąć z instynktów, zamieniają plastikowe zabawki na krew i mięso.
- W czym mogę pomóc?
- Prowadził pan badania nad seryjnymi mordercami - zaczęła Eve.
- Głównie postaci historyczne, choć zajmowałem się też kilkoma współczesnymi przypadkami.
- Dlaczego, panie Breen?
- Tom. Dlaczego? - Przez chwilę wyglądał na mocno zdziwionego. - Bo to fascynujące. Miała pani okazję stanąć twarzą w twarz z tym gatunkiem. Czy to pani nie fascynuje?
- Raczej nie tak bym to nazwała. Pochylił się do przodu.
- Ale chyba się pani zastanawia, dlaczego stali się tym, kim są, prawda? Co różni ich od reszty społeczeństwa? Mają czegoś więcej czy mniej? Urodzili się, żeby zabijać, czy ta potrzeba się w nich rozwinęła? Działają pod wpływem jednego impulsu czy serii wydarzeń? Proszę mi wierzyć, odpowiedzi nigdy nie są takie same. I to jest fascynujące. Ktoś spędza dzieciństwo w ubóstwie, doświadcza przemocy - złączył palce wskazujące - i wyrasta na wartościowego obywatela. Szefa banku, wiernego męża, dobrego ojca, lojalnego przyjaciela. W weekendy grywa w golfa, co wieczór wyprowadza swojego sznaucera na spacer. Dzieciństwo stanowi dla niego odskocznię do czegoś lepszego, wyższego, prawda?
- A dla innego to usprawiedliwienie dla babrania się w brudzie. Tak, rozumiem. Dlaczego pisze pan książki o brudzie?
Wyciągnął się w fotelu.
- Cóż, mógłbym opowiadać o tym, jakie to istotne dla dobra społeczeństwa. Że trzeba wiedzieć jak i dlaczego. Rozumienie pomaga opanować strach. To byłaby prawda - dodał z chłopięcym uśmiechem. - Jest też druga strona medalu. To dla mnie zabawa. Interesowałem się tym od dziecka. Kuba Rozpruwacz był moim ulubieńcem. Przeczytałem wszystkie publikacje na jego temat, obejrzałem wszystkie filmy, strony w Internecie. Wymyślałem historyjki, w których byłem gliną i go ścigałem. Z czasem mój warsztat się poszerzył, nauczyłem się tworzyć profile osobowościowe, poznałem mechanizmy. Wie pani, obserwacja, polowanie, pośpiech, wyciszenie.
Wzruszył ramionami.
- W pewnym momencie chciałem wstąpić do policji i ścigać bandytów. Przeszło mi. Potem myślałem o studiach psychologicznych, ale jakoś mi to nie pasowało. Tak naprawdę chciałem pisać, w tym byłem dobry. Dlatego piszę o tym, co mnie przez cale życie interesowało.
- Podobno niektórzy pisarze muszą przeżyć coś na własnej skórze, żeby o tym pisać.
Na jego twarzy pojawił się wyraz rozbawienia.
- Pyta* pani, czy pod pretekstem prac badawczych wyszedłem na ulice i pokroiłem jakieś prostytutki? - Zaczął się śmiać, ale przestał. Jego śmiech, niczym fala uderzająca o skałę, rozbił się o poważny wzrok Eve.
Zamrugał i głośno przełknął ślinę. - O kurwa. Pani naprawdę o to pyta. Czy jestem o coś podejrzany? - Zdrowy kolor jego policzków nagle zniknął, a skóra zrobiła się blada i błyszcząca. - Poważnie? - Gdzie pan był drugiego września, między północą a trzecią nad ranem?
- W domu.., chyba. Nie bardzo... - Zaczął masować skronie. - O rany, wszystko mi się pomieszało. Myślałem, że chodzi pani o konsultacje. Przyznam, że bardzo mnie to nakręciło. Aha, byłem w domu. Jule... Julietta, moja żona, miała do późna zebranie i wróciła do domu około dziesiątej. Była zmęczona i od razu poszła spać. Ja zająłem się pisaniem. Przy Jedzie trudno pracować w dzień, spokój i ciszę mam tylko w nocy. Pracowałem do pierwszej, może trochę dłużej. Mogę sprawdzić na dysku archiwalnym. Odsunął szufladę w biurku zaczął czegoś szukać.
- Aha, zrobiłem też obchód domu. Co wieczór, przed snem, robię obchód całego domu. Sprawdzam zabezpieczenie, czy drzwi są pozamykane. Zaglądam do Jeda. To wszystko.
- A w niedzielę rano?
- W tę niedzielę? - podniósł głowę. - Żona była z Jedem.
Urwał. Nastąpiła w nim zmiana. Szok ustąpił miejsca zainteresowaniu, przyjemności, a może nawet dumie, Eve zauważyła, jak pochlebił mu fakt, że jest podejrzany o morderstwo.
- Zwykle w niedziele sypiam dłużej, a synem zajmuje się żona. W tygodniu nie ma dla niego tyle czasu co ja. Wzięła go do parku. Przy ładnej pogodzie wychodzą wcześnie z domu i urządzają sobie piknik. Jed uwielbia pikniki. Spałem do południa. A o co chodzi z niedzielą? Nie rozumiem?
Po chwili zrozumiał. Eve widziała, jak to do niego dociera.
- W niedzielę znaleziono w mieszkaniu zwłoki uduszonej kobiety. Samotna, w średnim wieku. Gwałt i uduszenie.
Zmrużył oczy, a na jego policzki wróciły rumieńce.
- Raporty w mediach były bardzo pobieżne, ale gwałt i uduszenie nie są w stylu Kuby Rozpruwacza. Starsza kobieta, w mieszkaniu, zupełnie do niego nie pasuje. Jaki te sprawy mają związek?
Widząc surowy wzrok Eve, pochylił się ku niej w fotelu.
- Proszę posłuchać. Jeśli na boku bawię się w mordercę, to i tak wszystko wiem, więc nie zdradzi mi pani żadnych tajemnic. Jeśli jednak jestem tylko ekspertem od seryjnych morderców, kitka szczegółów może mi bardzo pomóc w udzieleniu pani wartościowych informacji. Tak czy inaczej, niczego pani nie traci.
Już wcześniej zdecydowała, co może mu powiedzieć, a o czym lepiej milczeć, ale jeszcze przez sekundę przyglądała mu się w milczeniu.
- Ofiara została uduszona paskiem od szlafroka. Morderca zawiązał go w kokardę na jej szyi.
- Dusiciel z Bostonu. Tak się podpisywał. - Pstrykną! palcami i zabrał się do przeszukiwania sterty dysków i folderów leżących na biurku. - Mam sporo informacji na jego temat. O rany, dwóch naśladowców słynnych morderców? Zespół, jak Leopold i Loeb? A może... - urwał, wziął głęboki oddech. - Nie, to jedna osoba. Jeden morderca przerabia po kolei bohaterów ze swojej listy. To dlatego tak pani na mnie patrzy. Zastanawia się pani, czy ludzie, o których piszę, są moimi bohaterami i czy mieszam pracę z życiem. Czy chcę być jednym z nich.
Poderwał się z fotela i zaczął krążyć po pokoju. Eve czuła, że to złość, a nie nerwy.
- Kurwa, to niesamowite! Prawdopodobnie czytał moje książki. Straszne, ale jednocześnie podniecające. DeSalvo, DeSalvo, Zupełnie inny typ niż Kuba Rozpruwacz - szeptał. - Robotnik, głowa rodziny, smutny gość. Kuba prawdopodobnie był wykształcony, możliwe, że należał do wyższych sfer.
- Jeśli któraś z tych informacji przedostanie się do mediów, będę wiedziała, gdzie nastąpił przeciek. - Eve zamilkła, czekając, aż Breen przestanie krążyć i na nią spojrzy. - Obrzydzę panu życie.
- Dlaczego miałbym oddawać mediom taką historię? Żeby ktoś inny ją opisał? Usiadł w fotelu. - To materiał na bestseller. Wiem, że to wygląda na zimną kalkulację, ale w mojej pracy muszę być tak samo bezstronny jak i pani. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pani pomóc. Mam cale dyski danych na temat wszystkich ważniejszych seryjnych morderców od czasów Kuby Rozpruwacza. Mam też sporo informacji o tych mniej znanych, którzy dopiero pracują na sławę. Udostępnię je pani jako cywilny ekspert. Zrezygnuję z honorarium, ale kiedy sprawa zostanie zamknięta, opiszę to.
- Pomyślę o tym. - Eve wstała. W tym momencie na biurku, między papierami i dyskami, które Breen porozrzucał, zauważyła pudełko kremowej papeterii.
- Elegancki papier listowy - skomentowała, sięgając po pudełko.
- Hmm? Ach, tak. Używam go, kiedy chcę zrobić na kimś wrażenie.
- Doprawdy? - Eve patrzyła mu prosto w oczy. - A na kim ostatnio chciał pan zrobić wrażenie?
- Cholera, nie wiem. Zdaje się, że kilka tygodni temu wysiałem do wydawcy list w stylu, który mój ojciec nazywa oliwą. Wie pani, podziękowanie za zaproszenie na kolację. A czemu pani pyta?
- Skąd pan ma tę papeterię?
- Pewnie kupiła ją Jule. Och nie, chwila. - Wstał i nieco zakłopotany wziął od Eve pudełko. - Nie, nie. To prezent. Teraz sobie przypominam. Jakiś wielbiciel przysłał mi to wraz z listem na ręce mojego wydawcy. Czytelnicy ciągle mi coś przysyłają.
- Prezent od czytelnika, wart około pięciuset dolarów?
- Pani żartuje! Pięć stów? Rany! - Odłożył pudełko na biurko, nie odrywając wzroku od Eve. - Będę się z tym obchodził ostrożniej.
- Chciałabym próbkę tego papieru, panie Breen. Wygląda zupełnie jak papeteria, której używa zabójca. Przy obu ofiarach zostawił listy napisane na identycznym papierze.
- Jasna cholera, ale to wszystko pokręcone. - Usiadł ciężko na fotelu. - Oczywiście, proszę wziąć. - Na jego twarzy pojawiły się nowe emocje. Z zamyśleniem przeczesał dłonią gęste włosy. - On mnie zna, czytał moje książki. Co było w tym cholernym liście? Nie pamiętam dokładnie. Napisał, że ceni moją pracę i uwagę, jaką poświęcam szczegółom, coś w tym rodzaju. Podobał mu się mój entuzjazm dla tematu.
- Ma pan ten list?
- Nie, nie trzymam takich rzeczy. Na cześć korespondencji odpowiadam osobiście, w większości robi to za mnie android. Potem utylizujemy listy. Nie sądzi pani, że moje książki służą mu jako źródło informacji? Wiem, że to okropne, ale jednocześnie to mi schlebia.
Eve podała kopertę i papier Peabody, która włożyła je do woreczka na dowody rzeczowe.
- Wypisz pokwitowanie - poleciła. - Na pana miejscu nie uważałabym tego za pochlebne, panie Breen. Tu nie chodzi o pracę badawczą ani słowa na dyskach.
- Teraz jestem w to wmieszany. Tym razem będę nie tylko obserwatorem, ale też uczestnikiem tego, o czym zamierzam pisać.
Widziała, że bardziej go to bawi, niż przeraża.
- Zamierzam go szybko powstrzymać, panie Breen. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli nie będzie pan miał materiału na zbyt grubą książkę.
- Sama nie wiem, co o nim sądzić - zaczęła Peabody, kiedy wyszły na ulicę. Odwróciła się i jeszcze raz dokładnie przyjrzała się domowi, wyobrażając sobie przystojnego Breena, który ze swoim ślicznym synkiem na ramionach idzie do parku, żeby się pobawić. I śni o sławie i bogactwie zapisanych krwią. - Zupełnie nie próbował ukryć papeterii.
- Cały dowcip polega na rym, żebyśmy to znalazły.
- Rozumiem. Facet lubi, żeby się coś działo, co do tego nie mam wątpliwości, ale jego historia brzmi dość przekonująco. Zwłaszcza jeśli morderca czytał jego książki.
- Nie może udowodnić, skąd to ma, a my musimy tracić czas na sprawdzanie. Nasz Breen strasznie się nakręcił.
- Myślę, że nakręcają go właśnie takie rzeczy. Jego praca jest chora.
- Tak jak i nasza.
Zdziwiona Peabody podążała za Eve do samochodu.
- Co pani o nim sądzi? Spodobał się pani?
- Jeszcze nie wiem. Jeśli jest tak, jak mówił, to nie będziemy mieć z nim problemu, Ludzie uwielbiają morderstwa. Lubią o nich czytać, słuchać, oglądać filmy i wiadomości w mediach. Oczywiście, jeśli wszystko dzieje się w bezpiecznej odległości. Już od dawna nie płacimy za oglądanie, jak dwóch facetów tłucze się na śmierć na arenie, ale żądza krwi pozostała. Wciąż nas to podnieca. Jako abstrakcja. To dodaje otuchy. Ktoś zginął, ale my żyjemy.
Wsiadając do chłodnego samochodu przypomniała sobie, jak ta myśl ją prześladowała, kiedy skulona w kącie zimnego pokoju patrzyła na zakrwawione zwłoki, które kiedyś były jej ojcem.
- Nie można myśleć w ten sposób, kiedy ogląda się to na co dzień i robi to, co my.
- Nie można - zgodziła się Eve, uruchamiając silnik. - Niektórzy mogą - Nie każdy glina to bohater tylko dlatego, że tak powinno być. Nie każdy ojciec to dobry człowiek tylko dlatego, że nosi syna na barana. Bez względu na to, czy mi się spodobał, czy nie, trafił na listę za brak alibi, zainteresowania zawodowe, a przede wszystkim za to, że miał w domu papeterię. Bardzo dokładnie go sprawdzimy. Jego żonę również. Peabody, czego nie usłyszałyśmy podczas rozmowy?
- Nie rozumiem.
- Powiedział, że wróciła późno z zebrania i poszła spać. On pracował, potem zasnął. Ona wzięła dzieciaka do parku. Nie słyszałam słowa „my”. Moja żona i ja. Jule i ja. Ja, moja żona i Jed. Jak sądzisz, jakie odniosłam wrażenie?
- Uważa pani, że ich małżeństwo nie jest udane. Przestali się sobą interesować. Tak, wiem, o co chodzi, ale z drugiej strony rozumiem, że kiedy ludzie robią karierę i mają dziecko, mogą wpaść w rutynę, a ich życie zaczyna polegać na pracy i przekazywaniu sobie maleństwa.
Możliwe. W takim razie jaki jest sens bycia razem, kiedy nie ma się dla siebie czasu? Rutyna może frustrować i zniechęcać takiego przystojnego faceta jak on. Zwłaszcza kiedy widzi, że powtarza model z własnego dzieciństwa. Trzydziestoletni facet nie chce patrzeć w lustro i widzieć własnego ojca. Dokładnie przyjrzymy się Thomasowi A. Breenowi - powtórzyła. - I zobaczymy.
Następnym przystankiem był Fortney. Tym razem Eve postanowiła inaczej wszystko rozegrać.
- Chcę przepytać Fortneya w sprawie drugiego morderstwa i jeszcze raz pogadać o pierwszym. Ma gówniane alibi. Nie lubię, kiedy ludzie mnie okłamują, dlatego nie będę zbyt miła.
- Cóż, z natury tryska pani humorem i jest uosobieniem pogody ducha, więc czeka panią ogromny wysiłek.
- Wyczuwam w samochodzie smrodek sarkazmu.
- Trzeba będzie wszystko odkazić.
- Tym razem nie wsadzę ci nosa w moją pogodę ducha i humor. Po kilku minutach rozmowy z Fortneyem zadzwoni moje kieszonkowe łącze.
- Mam dla pani wielki szacunek, dlatego nie dziwią mnie pani zdolności parapsychiczne.
- Będę niezadowolona, ale odbiorę, a wtedy ty przejmiesz prowadzenie przesłuchania.
- I pewnie wie pani, kto będzie dzwonił. Jak to? Ja?
Tak, jak Eve przypuszczała, byt to skuteczny sposób, by z twarzy podwładnej zetrzeć kpiarski uśmieszek.
- Zagrasz dobrą policjantkę. Cierpliwą, trochę niedoświadczoną, taką uległą podwładną. Wczuj się.
- Pani porucznik. Dallas. Ależ ja jestem cierpliwą, trochę niedoświadczoną i uległą podwładną. Nie muszę się wczuwać.
- Wykorzystaj to - ucięła Eve. - To będzie twój atut. Niech facet myśli, że wywiedzie cię w pole. Zobaczy dziewczynę w mundurze, która słucha moich rozkazów. Drugie skrzypce. Nie zwróci uwagi na to, kim naprawdę jesteś.
Sama nie wiem, kim naprawdę jestem, pomyślała Peabody i ciężko westchnęła.
- Chyba wiem, o co pani chodzi.
Zagraj to - powiedziała Eve i zaparkowała przed biurowcem, by ustawić alarm w łączu.
Eve wtargnęła do biura Leo Fortneya i od razu narzuciła odpowiedni nastrój. Zauważyła, że całkiem jej się to podoba. Z dumnie uniesioną głową przerwała mu konferencję holograficzną z jakimś producentem wideo.
- Leo, będziesz musiał przełożyć swoją małą naradę - powiedziała wchodząc. - Chyba że chcesz zaprosić tu do nas Hollywood.
- Nie ma pani prawa tak mnie nachodzić i przeszkadzać w pracy.
Wyjęła odznakę, tak by jej obraz dotarł do wszystkich osób uczestniczących w holokonferencji.
- Jesteś pewien?
Twarz Fortneya przybrała kolor purpury.
- Thad, przykro mi. Muszę się tym zająć. Przepraszam za niedogodność. Moja asystentka ustali termin, jaki będzie ci odpowiadał.
Wyłączył przekaz holograficzny, nim Thad zdążył zareagować bardziej wymownie niż podniesieniem brwi.
- Nie zamierzam tego tolerować! - Włosy miał dziś zaczesane gładko do tylu, schludny kucyk podskakiwał dziko, kiedy Leo wymachiwał rękami. - Dzwonię do mojego adwokata. Postaram się, żeby otrzymała pani naganę od przełożonych.
- Śmiało, zrób to, a zabierzemy cię na posterunek, gdzie w obecności swojego adwokata i moich przełożonych wyjaśnisz, dlaczego wciskasz mi jakieś gówno jako alibi.
Podeszła bliżej i wbiła mu palec w klatkę piersiową.
- Okłamywanie oficera prowadzącego śledztwo w sprawie o zabójstwo to śmierdząca zabawa, Leo.
- Jeśli insynuuje pani, że chcę zatuszować jakieś przestępstwo...
- Ja niczego nie insynuuję. - Mówiła mu prosto w twarz. I to też jej się podobało. - Ja to stwierdzam. Po prostu. Nie poszedłeś z nią spać, jak mi wmawiałeś. Położyła się sama i przypuszczaj że do niej później dołączyłeś. A przypuszczenie możesz sobie wsadzić. Zacznijmy zatem jeszcze raz. U ciebie czy u nas, bo mnie jest wszystko jedno.
- Jak pani śmie! - Urażony i wściekły Fortney aż pobladł, - Jeśli pani myśli, że będę tu stał i pozwalał, by mnie i moją kobietę obrażały jakieś dwie policyjne szmaty...
- To co mi zrobisz? Zlikwidujesz, tak jak to zrobiłeś z Jacie Wooton i Lois Gregg? Tym razem nie będzie tak łatwo. Nie jestem zużytą kobietą do towarzystwa ani sześćdziesięcioletnią staruszką.
- Nie wiem, o czym, do cholery, pani mówi. - Jego głos łamał się jak u dorastającego chłopca.
- Co, Leo, nie stanął ci? - Uważała, by trzymać się od niego na odległość, choć miała ochotę delikatnie go Dopieścić. - Związałeś ją, była taka bezbronna, a tobie nawet wtedy nie stwardniał?
- Niech się pani odczepi! Pani chyba zwariowała! - Skakał po drugiej stronie biurka, a w jego oczach tlił się strach. - Rozum pani odebrało!
- Leo, jeśli zaraz nie powiesz, co robiłeś w nocy drugiego września i rankiem piątego, zobaczysz, jaka ze mnie wariatka. Tylko spróbuj wciskać mi takie gówno! - krzyknęła i uderzyła dłonią w blat. - Zobaczysz, jak mi odebrało rozum!
W tym momencie odezwał się sygnał łącza. Krzywiąc się, Eve wyjęła je z kieszeni.
- Wiadomość tekstowa - warknęła. Poczekała chwilę, udając, że czyta. - Cholera - mruknęła, po czym odwróciła się do Peabody. - Wyciągnij wszystko z tego dupka. Muszę to szybko odebrać. Pięć minut, Leo - rzuciła przez ramię, idąc w stronę drzwi. - Jak wrócę, rozegramy drugą rundę.
Usiadł ciężko, kiedy za Eve zamknęły się drzwi.
- Koszmarna kobieta. Chciała mnie uderzyć.
- Nie, jestem pewna, że się pan myli, panie Fortney. - Peabody niepewnie zerknęła w stronę drzwi, które jeszcze drżały w zawiasach. - Pani porucznik ma ostatnio sporo pracy, panie Fortney. Porucznik Dallas żyje w potwornym stresie. Proszę wybaczyć, czasami ponoszą ją nerwy. Napije się pan wody?
- Nie, dziękuję. - Potarł dłonią czoło. - Muszę się uspokoić. Nie przywykłem do takiego traktowania.
- Ona reaguje bardzo żywiołowo. - Peabody zdobyła się na słaby uśmiech. - Na pewno uda nam się wszystko wyjaśnić, zanim wróci. W pana wcześniejszych zeznaniach wystąpiła pewna rozbieżność z prawdą. Czasami można się pomylić w datach i godzinach, kiedy człowiek nie nastawia się na to, że musi je zapamiętać.
- Cóz, oczywiście, że tak - odparł z wyraźną ulgą. - Absolutnie się nie spodziewałem, że będę przesłuchiwany w sprawie D morderstwo. Na miłość boską!
- Rozumiem pana. Wydaje mi się, że gdyby pan zabił panią Wooton i panią Gregg, zorganizowałby pan sobie porządne alibi. Jest pan inteligentnym mężczyzną.
- Dziękuję, pani oficer.
- Peabody, proszę pana. A teraz, jeśli pan pozwoli, sięgnę po notatnik i spróbujemy wszystko wyjaśnić. - Uśmiechnęła się do niego z sympatią, ale i niepokojem. - Mogę usiąść?
- Tak, tak. Przez tę kobietę zapomniałem o dobrych manierach. Jak pani może z nią pracować?
- Ona mnie szkoli.
- Rozumiem, Peabody widziała, że się uspokoił i rozluźnił. Zauważyła też jego zadowolenie z tego, że lwica znikła, a jej miejsce zajęła delikatna kotka. - Długo jest pani w policji?
- Nie bardzo. Zajmuję się głównie sprawami administracyjnymi. Pani porucznik nie znosi papierkowej roboty. - Peabody zaczęła przewracać oczyma, ale spostrzegła się w porę i odegrała speszenie.
Fortney roześmiał się.
- Proszę się nie martwić, nie wydam pani. Zastanawiam się, co taka atrakcyjna kobieta jak pani robi w tak trudnym zawodzie?
- Nadal pracuje tu więcej mężczyzn niż kobiet - powiedziała Peabody i uśmiechnęła się zalotnie. - To może być silny bodziec. Chciałam powiedzieć, że podziwiam pańską pracę. Uwielbiam musical, a pan produkował cudowne przedstawienia. Ten styl życia wydaje mi się szalenie podniecający i fascynujący.
- Och, owszem, miewa swoje plusy. Może zgodzi się pani, żebym oprowadził ją po teatrze? Pokażę pani kulisy, tak naprawdę to tam dzieje się najwięcej.
- O Boże! - Z zachwytu zaparło jej dech w piersiach. - Będę wniebowzięta. - Peabody jeszcze raz zerknęła w stronę drzwi. - Och, nie wolno mi tego robić. Nie powie pan nikomu?
Udał, że zasuwa usta na zamek, wprawiając ją w rozbawienie.
- Czy możemy wyjaśnić te drobne rozbieżności w zeznaniach, zanim ona wróci? Jeśli tego nie zrobię, obedrze mnie ze skóry.
- Kochanie, chyba nie wierzy pani, że mogłem kogoś zabić!
- Och, nie, panie Fortney, ale pani porucznik...
Wstał zza biurka, przeszedł na drugą stronę i usiadł na rogu. na blacie.
- Pani porucznik mnie nie interesuje. Prawda jest taka, że Pepper i ja... cóż, można powiedzieć, że nasz związek przestaje istnieć. W tej chwili jesteśmy partnerami w interesach, publicznie pokazujemy się razem dla podtrzymania pozorów. Nie chcę, żeby przeżywała dodatkowy stres, kiedy tak ciężko pracuje nad sztuką. Mam dla niej wielki szacunek i przyjaźń, mimo że... między nami nie jest już tak jak dawniej.
Spojrzał na Peabody wzrokiem smutnego szczeniaka, a ona z wysiłkiem udała współczucie, choć pomyślała, że facet to pozer. Czy ja wyglądam na taką naiwną, pomyślała.
- Musi być panu ciężko.
- Rozrywka to wymagająca kochanka, po obu stronach kurtyny. To, co powiedziałem o tamtej nocy, to prawie prawda, tyle że nie rozmawiałem ani nie kontaktowałem się z Pepper po jej powrocie z teatru. Spędziłem tę noc tak, jak zbyt wiele innych. Samotnie.
- Czyli nikt nie może potwierdzić pańskich zeznań?
- Obawiam się, że nie. Nie bezpośrednio. Byłem przez całą noc w domu, tak jak Pepper. Kolejna samotna noc, mówiąc szczerze, wszystkie są takie same. Tak się zastanawiam, może mógłbym zaprosić panią na kolację?
- Hmm...
- Tak prywatnie - dodał. - Nie mogę sobie pozwolić, żeby ktoś zobaczył mnie w towarzystwie pięknej kobiety, kiedy wciąż musimy z Pepper udawać parę. Plotki by ją zraniły, jest taka wrażliwa. Powinna skoncentrować się na grze. Muszę to uszanować.
- Jest pan taki... - Przez myśl przebiegały jej słowa dalekie od pochlebstw, ale w końcu znalazła to, czego szukała. - Odważny. Z przyjemnością, o ile uda mi się znaleźć czas. Pan rozumie, przez te morderstwa pani porucznik pracuje praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę. A kiedy ona pracuje, ja też muszę.
- Morderstwa - przez chwilę wyglądał, jakby jej nie rozumiał. - Czy całe to zamieszanie wynikło z powodu tej jakiejś Gregg? Zabito jeszcze jedną prostytutkę?
Uderzył jeszcze raz - odparta pokrętnie. - Bardzo by mi pan pomógł, gdyby zechciał pan powiedzieć, gdzie był w niedzielę rano, między ósmą a dwunastą. Będzie pan miał alibi, a ja jakoś udobrucham porucznik Dallas, żeby przestała się czepiać.
Peabody próbowała uśmiechnąć się niemądrze, ale uznała, że nienajlepiej jej to wychodzi.
- Niedziela rano? Spałem snem sprawiedliwego co najmniej do dziesiątej. W niedziele oddaję się relaksowi i przyjemnościom. Pepper pewnie wcześnie wstała i wyszła z domu. Rano ma lekcje tańca, których nigdy nie opuszcza. Ja zjadłem lekkie śniadanie, przejrzałem niedzielną prasę. Wątpię, bym przed południem zdążył się ubrać. - I znów sam? Uśmiechnął się smutno.
- Niestety. Po lekcji tańca Pepper zwykle idzie prosto do teatru. Grają popołudniówki. Ja poszedłem do klubu, ale na pewno nie wcześniej niż o pierwszej. Basen, sauna, masaż. - Wzruszył ramionami. - Obawiam się, że nie był to szczególnie interesujący dzień. Co innego, gdybym miał towarzyszkę. Kogoś... sympatię. Pojechalibyśmy na przejażdżkę za miasto, zatrzymalibyśmy się w jakimś przytulnym zajeździe na lampkę szampana i spędzili niedzielę w bardziej zajmujący sposób, A tak, cóż, w moim życiu jest tylko praca, złudzenia i samotność.
- Jak się nazywa ten klub? Będę mieć jakąś konkretną informację dla pani porucznik.
- Złoty Klucz, przy Madison.
- Dziękuję. - Peabody wstała. - Postaram się zająć ją czymś innym, żeby już panu nie przeszkadzała.
Patrząc jej w oczy, pocałował ją w rękę.
- Kolacja?
- Cudowny pomysł. Skontaktuję się, jak tylko będę mogła. - Peabody miała nadzieję, że zdoła się jeszcze raz zarumienić. - Leo - dokończyła nieśmiało.
Wypadła z biura i podeszła prosto do Eve, która stała z łączem w dłoni.
- Jeszcze nie - szepnęła Peabody. - Muszę udawać. On może zapytać któregoś ze swoich sługusów, co tu się działo. Lepiej niech się pani trochę powścieka albo udaje, że mi nie wierzy, i zaraz skopie mi tyłek.
- Nie ma sprawy. Dobrze, że ja nie muszę grać, bo taka jestem na co dzień.
- Co za obleśny typ. Nie ma porządnego alibi na niedzielę. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, by taki zamulony facet był tym, którego szukamy, ale faktem jest, że nie ma alibi.
Peabody spuściła głowę i spojrzała na lśniące buty, w nadziei, że w ten sposób okaże swoją uległość wobec przełożonej.
- Zdradza Pepper, i to regularnie. Uwodził mnie, miałam wrażenie, że to dla niego zupełnie naturalne. Wali teksty jak z popołudniowego serialu, tylko że brak mu talentu, żeby je sprzedać.
- Zareagowałaś?
- Na tyle, by go nie wytrącać z rytmu, ale też w razie oficjalnego przesłuchania nie będzie się miał czego czepić. Może wejdźmy wreszcie do windy, bo to udawanie naiwnej jest strasznie męczące.
Eve nie protestowała.
- Pomyślałam, że ci to dobrze zrobi.
- Dobrze, że mój tyłek nie jest jeszcze większy. - Peabody ledwo zdążyła wskoczyć do windy, zanim zamknęły się drzwi. - Zmienił wersję wydarzeń z tej nocy, kiedy zamordowano Wooton. Twierdzi, że z Pepper to układ czysto biznesowy, udają, że są razem, żeby uniknąć złej prasy, póki wystawiana jest jej sztuka. Nadal utrzymuje, że całą noc był w domu. Tak samo w niedzielny ranek. Sam. To prawdziwy samotnik.
- Trzeba być ostatnią idiotką, żeby wierzyć w takie brednie. Są jeszcze kobiety, które kupują takie teksty?
- Och, setki, zależy, jak facet to podaje. - Peabody wzruszyła ramionami. - W zasadzie jego tekst nie był taki zły. Trochę za szybko na to wpadł, a poza tym wszystko było zbyt oczywiste. Tak czy siak, twierdzi, że w niedzielę o pierwszej poszedł do Złotego Klucza przy Madison. Myślę, że kręci z jakąś lalą na boku. Nie jest typem, który się zadaje z licencjonowanymi osobami do towarzystwa. Przecież nie będzie płacił, kiedy wystarczy dobry bajer. Pepper się zdziwi, jak usłyszy, że są tylko partnerami w interesach. Poza tym wydaje mi się, że on nie lubi kobiet.
Dalej, Peabody, pomyślała Eve, opierając się o ścianę windy.
- Myśli o nich, prawdopodobnie wyobraża sobie, że posuwa każdą, która jest choć trochę atrakcyjna, ale ich nie lubi. O pani cały czas mówił „ta kobieta”. Ani razu nie wymienił pani nazwiska ani stopnia. Bardzo się przy tym wzburzał.
- Dobra robota.
- Nie wiem, czy dowiedziałam się czegoś istotnego. Może poza tym, że teraz jestem w stanie wyobrazić sobie, jak dokonuje tych morderstw.
Dowiedziałaś się kilku istotnych rzeczy. Po pierwsze, że okłamuje swoją kochankę. Nawet jeśli jeszcze jej nie oszukuje, jest gotów to robić. Po drugie, miał możliwość popełnić obie zbrodnie. Wychodzi na to, że jest kłamcą i oszustem. To jeszcze nie znaczy, że mordercą, ale na pewno kłamcą i oszustem, który ma możliwości i dostęp do papeterii, jaką znaleziono przy obu ofiarach. Po trzecie, pogardza kobietami. Nieźle jak na jeden dzień.
Carmichael Smith cały dzień spędzał w studio nagraniowym w Nowym Los Angeles, więc postanowiła mu na dziś odpuścić. Dostępu do Nilesa Renquista bronił mur biurokracji, dlatego zdecydowała się zacząć od końca, czyli od rozmowy z jego żoną.
Nowojorska rezydencja Renquistów nie przypominała szykownego rodzinnego sąsiedztwa Breenów ani modnego apartamentu Carmichaela. Jasna cegła i wysokie okna emanowały godnością i klasą.
Drzwi otworzył im lokaj w liberii, któremu Summerset mógłby czyścić buty. Nie bez ociągania i z wyraźnym niezadowoleniem wpuścił je do hollu, w którym dominowały delikatne kremy i burgund, subtelnie podkreślane czyszczonymi z nabożną czcią antykami.
Na długim wąskim stole stała kryształowa waza z bukietem pachnących białych i pąsowych lilii. Cisza panująca w domu przywodziła na myśl atmosferę pustego kościoła.
- Jak w muzeum - wyszeptała kącikiem ust Peabody. - U pani w domu też są te wszystkie bajery bogatych ludzi, ale zupełnie inaczej to wygląda. Widać, że tam się mieszka.
Zanim Eve zdążyła odpowiedzieć, rozległ się stukot damskich obcasów. Tu też ktoś mieszka, pomyślała Eve. Miała wrażenie, że to jednak zupełnie inny typ ludzi.
Podeszła do nich kobieta równie piękna co dystyngowana i tak elegancka jak dom, który urządziła. W krótkich blond włosach igrało światło. Jej twarz była kremowoblada, na policzkach i ustach dyskretnie muśnięta różem. Takie kobiety nigdy nie wychodzą z domu, zanim od stóp do głów nie nasmarują się kremem z filtrami przeciwsłonecznymi. Miała na sobie szerokie spodnie, zabójczo wysokie szpilki i błyszczącą koszulową bluzkę, wszystko w kolorze kremowym.
- Porucznik Dallas - odezwała się z bardzo silnym brytyjskim akcentem, podając Eve chłodną dłoń. Pamela Renquist. Pani wybaczy, ale spodziewam się gości. Proszę skontaktować się z moją sekretarką, a na pewno uda się nam ustalić dogodniejszy termin spotkania.
- Postaram się nie zająć pani dużo czasu.
- Jeśli chodzi pani o papeterię, radzę zwrócić się do mojej sekretarki, która zajmuje się korespondencją.
- Czy kupiła pani tę papeterię, pani Renquist?
- To całkiem możliwe. - Jej twarz nawet nie drgnęła. Mówiła z tym przyjemnym wyrazem niczym niezmąconej uprzejmości, który zawsze tak drażnił Eve. - Chętnie robię zakupy, kiedy jestem w Londynie, ale rzadko prowadzę ewidencję takich drobiazgów. Z całą pewnością mamy ten papier, więc to chyba bez znaczenia, czy kupiłam go ja, Niles, czy któryś z naszych pracowników. O ile się nie mylę, mój mąż już z panią o tym rozmawiał.
- Owszem. Prowadzenie dochodzenia w sprawie o morderstwo polega na wielokrotnym powtarzaniu pewnych czynności. Czy może mi pani powiedzieć, gdzie pani i mąż byliście w nocy...
- W nocy, kiedy zamordowano tę nieszczęsną osobę, byliśmy dokładnie tam, gdzie powiedział Niles. - Jej ton stal się chłodny i wyniosły. - Mój mąż jest bardzo zapracowanym człowiekiem, pani porucznik. Wiem, że poświęcił sporo czasu, by z panią porozmawiać o tej sprawie. Nie mam nic do dodania. Jak już wspomniałam, spodziewam się gości.
Nie tak szybko, kochanie, pomyślała Eve.
- Nie miałam okazji rozmawiać z pani mężem o drugim morderstwie. Proszę powiedzieć, gdzie państwo byli w niedzielę między ósmą rano a dwunastą w południe.
Po raz pierwszy, odkąd zjawiła się w hollu, kobieta wyglądała na podenerwowaną. Na ułamek sekundy jej kremowe policzki nabrały żywszego koloru, a wokół różowych ust pojawiły się zmarszczki. Po chwili jej cera znów była blada i nieskazitelnie gładka.
- Ta rozmowa staje się nużąca, pani porucznik.
- Tak, mnie też nudzi, ale proszę mówić. Niedziela, pani Renquist.
Pamela westchnęła z niesmakiem.
- W niedziele o dziesiątej trzydzieści jadamy śniadanie. Przedtem mój mąż spędził godzinę w kapsule relaksacyjnej. Jeśli czas pozwala i nie ma innych zobowiązań, robi to zawsze, między dziewiątą a dziesiątą. Ja jak zwykle do niego dołączyłam i w naszym centrum zdrowia spędziłam godzinę na gimnastyce. O jedenastej trzydzieści, moja córka poszła z nianią do muzeum. W tym czasie ja i mąż przygotowywaliśmy się do wyjścia do klubu na mecz tenisa z przyjaciółmi. Wystarczy, pani porucznik?
Powiedziała „pani porucznik” tak, jak inne kobiety mówią „ty wścibska dziwko”. Eve potrafiła to docenić.
- Czy byli państwo w domu w ostatnią niedzielę między ósmą a dwunastą?
- Tak jak powiedziałam.
- Mamo.
Obie odwróciły się i spojrzały na stojącą na schodach maty złoto - różową dziewczynkę, śliczną jak ciastko z lukrem. Dziewczynka trzymała za rękę dwudziestopięcioletnią kobietę o czarnych, gładko zaczesanych do tyłu włosach.
- Nie teraz, Rose. To bardzo niegrzecznie tak przerywać. Sophio, zabierz Rose na górę. Powiadomię was, kiedy zjawią się goście. - Do córki zwracała się tak samo grzecznie i obojętnie jak do niani.
- Tak, proszę pani.
Eve zauważyła, że niania lekko pociągnęła dziewczynkę za rękę. Po chwili buntu mała posłusznie wróciła na górę.
- Jeśli ma pani jeszcze jakieś pytania, proszę kontaktować się ze mną i moim mężem przez nasze biura. - Podeszła do wyjścia i otworzyła drzwi. - Mam nadzieję, że znajdzie pani osobę, której pani szuka, i szybko zakończy tę sprawę.
- Na pewno Jacie Wooton i Lois Gregg też by sobie tego życzyły. Dziękuję, że poświęciła mi pani czas.
Eve z pomocą synowej Lois Gregg ustaliła, w jaki sposób ofiara zazwyczaj spędzała niedzielę. Leah Gregg podała mrożoną herbatę w maleńkim kąciku w swojej maleńkiej kuchni. Eve zauważyła, że stara się w jakiś sposób zająć ręce i myśli. Co więcej, Eve widziała kobietę, która bardzo przeżywa śmierć teściowej.
- Byłyśmy sobie bliskie. Prawdę mówiąc, Lois była mi bliższa niż moja rodzona matka. Mieszka z ojczymem w Detwer. Jesteśmy skłócone, - Uśmiechnęła się, kiedy to powiedziała, a grymas jej wąskich ust wskazywał, że był to poważny zatarg. - Lois była cudowna. Moje przyjaciółki mają problemy z teściowymi, które się wtrącają, wiecznie doradzają, krytykują.
Wzruszyła ramionami i usiadła przy wąskim stole, naprzeciwko Eve.
- Jest pani mężatką, to pewnie pani wie, jak to jest. Zwłaszcza z matkami, które nie potrafią się rozstać z synalkami.
Eve mruknęła coś niezrozumiale. Nie było sensu tłumaczyć, że nie wie, jak to jest. Matka jej męża rozstała się z nim kiedy był niemowlęciem.
- Lois nie była taka. Nie, żeby nie kochała swoich dzieci. Ona po prostu znała umiar. Była zabawna, mądra, żyła własnym życiem. Kochała swoje dzieci i wnuki, one też ją kochały. - Leah wzięła długi oddech, próbując się uspokoić. - Jeff i jego siostra, my wszyscy po prostu jesteśmy zdruzgotani. Była młoda, zdrowa, energiczna. Wie pani, ten typ, który mógłby żyć wiecznie. To okropne stracić ją w taki sposób. Ale cóż... - Jeszcze raz westchnęła. - Pani chyba o tym wszystkim wie. Taka praca. I nie dlatego pani tu przyszła.
- Pani Gregg, wiem, jak państwu ciężko i doceniam, że zechciała pani poświęcić mi czas.
- Zrobię wszystko, żeby pomóc w odnalezieniu bydlaka, który to zrobił. Mówię poważnie.
Eve wiedziała, że Leah nie kłamie.
- Rozumiem, że często rozmawiałyście.
- Dwa, trzy razy w tygodniu. Często się spotykaliśmy. Niedzielne obiady, zakupy, wie pani, te babskie sprawy. Przyjaźniłyśmy się, pani porucznik. Lois była... chyba dopiero teraz to do mnie dotarło... Była moją najbliższą przyjaciółką. Cholera.
Poderwała się z miejsca, by poszukać chusteczek.
- Chcę pomóc jej, Jeffowi, dzieciom, sobie. Przepraszam. Proszę dać mi chwilę.
- Nie ma sprawy.
- Jutro odbędzie się nabożeństwo żałobne. Lois nie chciała wielkiego, smutnego pogrzebu. Żartowała na ten temat. Mawiała: „Kiedy przyjdzie na mnie pora, chcę, żebyście urządzili miłe, krótkie nabożeństwo żałobne. Potem otwórzcie szampana i wypijcie za moje życie”. Zrobimy tak, jak ona chciała. Tyk, że ona powinna być tu, z nami. Nie tak to miało wyglądać. Nie wiem, jak my to przeżyjemy. Każdą minutę.
Usiadła i przez chwilę oddychała miarowo.
- No, dobrze. Wiem, co jej zrobił, Jeff mi powiedział. Nie chciał mówić, ale się załamał i to z niego wyszło, tak więc zdaję sobie sprawę z tego co się stało. Nie musi pani być delikatna.
- Musiała panią lubić - odezwała się pierwszy raz Peabody. Jej komentarz sprawił, że oczy Leah znów zaszły łzami.
- Dziękuję. Jak mogę pomóc?
- Nosiła pierścionek na palcu serdecznym lewej ręki.
- Tak. Traktowała go jak obrączkę, choć oficjalnie nie miała ślubu. Sam był miłością jej życia. Kilka lat temu zginął w wypadku, ale ona wciąż nosiła obrączkę.
- Może ją pani opisać?
- Oczywiście. To była zwykła złota obrączka wysadzana szafirami. Pięć małych kamyczków, bo podarował jej pierścionek w piątą rocznicę ich poznania. Klasyczna i prosta. Lois nie lubiła krzykliwej biżuterii, - Zamilkła na chwilę, a Eve widziała, jak to do niej dociera. - Zabrał ją, tak? Łajdak zabrał jej obrączkę? Parszywy skurwiel. Ten pierścionek był dla niej ważny.
- Dzięki temu, że morderca zabrał obrączkę, być może uda się go zidentyfikować. Kiedy go złapiemy i znajdziemy pierścionek, pani go rozpozna. W ten sposób będzie można założyć sprawę.
- No dobrze. W porządku. W takim razie będę to traktować jako sposób, by go zamknąć. To bardzo pomocne.
- Czy Lois przypadkiem nie wspominała o czymś dziwnym, niezwykłym? - zaczęła Eve. - Może kogoś poznała, albo zauważyła, że ktoś kręci się po okolicy?
- Nie.
W tym momencie odezwało się kuchenne łącze. Leah nie zareagowała.
- Niech pani odbierze, my zaczekamy - poradziła Eve.
- Nie, to na pewno ktoś z kondolencjami. Wszyscy, którzy ją znali, dzwonią. Teraz to jest ważniejsze.
Eve przechyliła głowę.
- Oficer Peabody ma rację. Lois musiała panią bardzo lubić.
- Na pewno spodziewałaby się, że sobie poradzę. Ona by sobie poradziła. Ja też.
- Zatem niech się pani dobrze zastanowi. Może wspomniała o kimś, kogo poznała w ciągu kilku ostatnich tygodni.
- Była otwartą, przyjazną osobą, taką, która zagaduje obcych ludzi w metrze i w sklepowej kolejce. Zazwyczaj o tym nie wspominała, chyba że wydarzyło się coś niezwykłego.
- Proszę powiedzieć o miejscach, w których bywała, trasach, którędy chodziła. Codzienne rzeczy. Chcę ustalić, jakie miała zwyczaje, które sytuacje się powtarzały. Ktoś, kto ją śledził, wiedział, że w niedzielę rano będzie sama w mieszkaniu.
- Rozumiem.
Leah opowiadała o zwyczajach Lois, a Eve dokładnie notowała.
Lois prowadziła proste, choć aktywne życie. Trzy razy w tygodniu chodziła na zajęcia do klubu fitness, dwa razy w tygodniu miała sesję w salonie. Zakupy spożywcze w piątki, w czwartki wieczorem spotkania z przyjaciółkami, kolacja, teatr, kino. W poniedziałki pracowała jako wolontariuszka w świetlicy dla dzieci. We wtorki, środy i soboty pracowała na pół etatu w butiku.
- Od czasu do czasu umawiała się z mężczyznami - dodała Leah. - Ostatnio raczej rzadko, nic poważnego. Jak już mówi lam, Sam byt jej prawdziwą miłością. Gdyby się z kimś spotykała, na pewno bym o rym wiedziała.
- A klienci w sklepie? Mężczyźni?
- Jasne. Opowiadała o facetach, którzy przychodzili na zakupy i zdawali się na jej gust w doborze czegoś dla dziewczyny czy żony. Ostatnio nie wspominała o niczym szczególnym. Moment!
Wyprostowała się jak struna.
- Chwila! Coś sobie przypominam. Wspominała o jakimś mężczyźnie, którego spotkała na zakupach w warzywniaku. Kilka tygodni temu. Śmiała się, bo wyglądał, jakby się zagubi) między pomidorami.
Leah potarła palcami skronie, próbując odświeżyć pamięć.
- Pomogła mu wybrać warzywa i owoce. To do niej podobne. To był jakiś samotny ojciec, niedawno przeniósł się z synkiem do Nowego Jorku. Szukał dobrego przedszkola dla chłopca, więc opowiedziała mu o „Czasie Dziecka”, świetlicy, w której pracowała jako wolontariuszka. Podała mu namiary. Jak to Lois, wyciągnęła z niego sporo informacji osobistych. Mówiła, że był przystojny, robił wrażenie troskliwego ojca, wyglądał na samotnego. Liczyła, że skorzysta z jej rady i pojawi się w świetlicy, wtedy ona pozna go z którąś z pracujących tam samotnych kobiet. Boże, jak on miał na imię? Ed... nie, Earl. Nie, nie. Al. Tak, miał na imię Al.
- Al. - Eve ścisnął się żołądek.
- Odprowadził ją pod dom, niósł jej zakupy. Po drodze rozmawiali o dzieciach. Nie zwróciłam na to uwagi, bo to u Lots normalne. Jak ją znam, jeśli mówili o dzieciach, opowiedziała mu o swoich, o nas. Pewnie wspomniała, że spotykamy się zawsze w niedzielę po południu, i że nie może się już doczekać. Na pewno powiedziała, że wie, co znaczy samotnie wychowywać dzieci.
- Czy mówiła, jak wyglądał?
- Powiedziała tylko, że to był przystojny chłopak. Wiem, że to niewiele znaczy. Cholera, każdy facet poniżej czterdziestki był dla niej chłopcem, więc to w niczym nie pomoże.
Owszem, pomoże, pomyślała Eve. W ten sposób mogą wyeliminować Elliota Howthorne'a. Instynkt podpowiadał jej, że to nie on.
- Była wspaniałą matką, więc kiedy zauważyła, że on nie może sobie poradzić z zakupami, natychmiast pospieszyła z pomocą. Zawsze chętnie rozmawiała z ludźmi, próbowała pomóc. Południe - stwierdziła z zapałem Leah. - Tak powiedziała. Przystojny chłopak z Południa.
- Była prawdziwym skarbem, rozumie pani?
Rico Vincenti, właściciel rodzinnego sklepiku spożywczego, w którym Lois Gregg raz w tygodniu robiła zakupy, nie wstydził się łez. Otarł oczy czerwoną bandaną, po czym schował ją do kieszeni workowatych spodni w kolorze khaki i zabrał się do układania w koszu na półce świeżych brzoskwiń.
- Tak, słyszałam - odparta Eve. - Przychodziła tu regularnie.
- W każdy piątek. Czasami zaglądała w inny dzień, kupowała jakieś drobiazgi. Przychodziła w każdy piątek rano. Pytała o rodzinę, narzekała na ceny, tak w żartach - dodał szybko. - Bardzo przyjazna. Niektórzy robią tu regularnie zakupy, ale nigdy nie odezwą się nawet słowem. Ale nie pani Gregg. Jak bym znalazł tego gnoja... - Wykonał obsceniczny gest. - Finito.
- Niech pan zostawi to mnie. Nie zauważył pan, czy nie kręcił się przy niej jakiś obcy, ktoś, kto ją obserwował?
- Jak ktoś zawraca głowę moim klientom, nawet tym przypadkowym, zaraz reaguję. Pracuję tu od piętnastu lat. To moje miejsce.
- Kilka tygodni temu pani Gregg rozmawiała tu z pewnym mężczyzną. Pomagała mu w zakupach.
- To do niej podobne. - Znów sięgnął po bandanę.
- Wyszli razem, on niósł jej zakupy. Przystojny mężczyzna, prawdopodobnie około czterdziestki.
- Pani Gregg ciągle tu z kimś rozmawiała. Niech pomyślę. - Przeczesał palcami siwiejące włosy, potem podrapał się po twarzy. - Tak, kilka tygodni temu zaopiekowała się jakimś facetem. Wybierała z nim winogrona, pomidory, rzodkiewkę, marchew i pół kilo brzoskwiń.
- A może mi pan opowiedzieć o nim równie szczegółowo jak o jego zakupach?
Vincenti po raz pierwszy się uśmiechnął.
- Aż tak, to nie. Przyprowadziła go ze sobą do kasy, zawsze osobiście ją podliczałem, i powiedziała: Panie Vincenti, to jest mój nowy przyjaciel, Al. Niech się pan nim zajmie, kiedy przyjdzie na zakupy. Ma małego synka, powinien dla niego kupować same najlepsze rzeczy. A ja odpowiedziałem coś w rodzaju: U mnie są same najlepsze rzeczy.
- Czy on coś mówił?
- Nie przypominam sobie. Dużo się uśmiechał, Zdaje się, że miał na głowie czapkę. I okulary przeciwsłoneczne. Ten upał, wszyscy noszą czapki i okulary.
- Wysoki, niski?
- Niech to diabli! - Tym razem otarł bandaną pot z twarzy. - Wyższy ode mnie, ale to chyba normalne. Mierzę sto sześćdziesiąt pięć centymetrów. Wie pani, mieliśmy duży ruch, nie zwróciłem na niego uwagi. Ona jak zwykle dużo mówiła. Prosiła, żebym następnym razem odłożył dla niej brzoskwinie. Wybierała się w następną niedzielę do córki do Jersey, jakieś spotkanie rodzinne. Chciała zabrać brzoskwinie, bo córka je uwielbia.
Przyszła po nie?
- Tak, w piątek. Dwa i pół kilo. Włożyłem je do specjalnego koszyka, bo to dobra klientka.
- A ten facet, czy wrócił?
- Więcej go tu nie widziałem. Nie pracuję we środy, gram wtedy w golfa, więc nie wiem, czy byt. Mógł przyjść W środę. Jeśli pojawi się innego dnia, ja tu będę. Myśli pani, że to on? To ten chory kutas, który zabił panią Gregg?
- Na razie badamy powiązania, panie Vincenti. Dziękuję za pomoc.
- Jakby co, zawsze tu jestem. Może pani przychodzić. To był skaranie kobieta.
- Myśli pani, że to zabójca? - spytała Peabody, kiedy wyszły na ulicę i ruszyły trasą, którą wyznaczyła im Leah.
- Zdaje mu się, że jest cwany. Przedstawił się jako Al. Albert DeSalvo, zapowiadając tym samym Jak tym razem zamorduje.
Dobry sposób, żeby ją wyczuć. Przyszedł do sklepu, nagadał bredni o trudach samotnego wychowywania syna. Jeśli węszył po okolicy w poszukiwaniu samotnej kobiety w jej wieku, zauważył Lois Gregg i postanowił, że to będzie ona. Poznał jej zwyczaje, zdobył nazwisko, sprawdził jej dane i w ten sposób dowiedział się, że pracuje z dziećmi w świetlicy.
Wiedział, jak zdobyć informacje, pomyślała Eve. Rozplanował czas, dowiedział się, czego potrzebował, przeanalizował dane i dopiero wtedy uderzył.
- Kobieta, która ochotniczo pracuje w świetlicy, musi lubić dzieci. Dlatego opowiada jej bajkę o swoim synku i w ten sposób nawiązuje kontakt.
Rozglądając się po okolicy, Eve kiwała głową. Sprytne. I całkiem proste.
- Najlepszym miejscem do nawiązania takiego kontaktu jest sklep. Wystarczy poprosić o radę, wcisnąć kit o dziecku, które potrzebuje opieki. Odprowadził ją kawałek do domu. Nie do końca, tylko kawałek. Nie musiał, przecież wiedział, gdzie mieszka. Znał jej plany na niedzielę. Nie tą najbliższą, tylko następną. Miał dużo czasu, mógł spokojnie zaplanować akcję i radośnie czekać.
Zatrzymała się na rogu ulicy i przez chwilę przyglądała się przechodniom tym typowo nowojorskim spojrzeniem, odwracając oczy na ułamek sekundy przed nawiązaniem kontaktu wzrokowego. Nie był to sektor odwiedzany przez turystów. Tu się mieszkało i pracowało, załatwiało swoje sprawy.
- Szła tędy - odezwała się Eve. - Szli razem, rozmawiali. Opowiadała mu różne, zdawałoby się nieistotne szczegóły ze swojego życia. Brzoskwinie dla córki, ale w jej mieszkaniu w niedzielę nie było koszyka z brzoskwiniami. On je zabrał. Sympatyczna jadalna pamiątka do kompletu z pierścionkiem. Zrobił, co miał zrobić, i wyszedł z jej mieszkania z koszykiem owoców. Założę się, że strasznie go to podnieciło i z rozkoszą zjadł soczysty owoc.
Eve wsunęła kciuki do kieszeni, zbyt zajęta obrazami przetaczającymi się w jej głowie, by zauważyć niespokojne spojrzenia przechodniów, którzy pod jej marynarką widzieli broń.
- I to był błąd. Głupi błąd. Ludzie mogli nie zwrócić uwagi na faceta, który wyszedł z budynku z torbą na narzędzia, ale możliwe, że ktoś zauważył faceta w stroju roboczym z torbą na narzędzia i koszykiem owoców.
- Tak, pani porucznik. Chciałam powiedzieć, że obserwować panią w pracy to sama przyjemność.
- O co ci chodzi, Peabody?
- Mówię serio. To bardzo pouczające widzieć to, co pani, i to w sposób, w jaki pani widzi. Skoro pani pyta, to powiem, że jest okropnie gorąco. Biegamy tak od rana, może byśmy się czegoś napiły, tam stoi wózek z napojami. Zaraz odtańczę taniec bałwana.
- Co takiego?
- No wie pani... ja się zaraz rozpłynę.
Eve fuknęła coś pod nosem, ale wyjęła z kieszeni kilka kredytów.
- Weź dla mnie pepsi. Powiedz facetowi, że jak nie będzie zimna, to mu zrobię krzywdę.
Peabody oddaliła się w stronę wózka, a Eve stała na rogu ulic i rozmyślała. Tu się rozstali, uznała. To bardzo prawdopodobne, od jej mieszkania dzieliło ich kilka przecznic. Powiedział, że mieszka w pobliżu, czym się zajmuje, kilka historyjek o dziecku. Same kłamstwa, o ile to ten, którego szukają.
Każda komórka jej ciała podpowiadała, że to był on.
Południowiec. Powiedział jej, że jest z Południa? Pewnie tak. Udawał, czy może ma akcent? Doszła do wniosku, że udawał. Jeszcze jeden ozdobnik.
Peabody wróciła z napojami, porcją frytek i warzywnym kebabem.
- Wzięłam dla pani frytki, żeby mi pani nie podskubywała kebeba.
- A co to ma do rzeczy? I tak zawsze podskubuję ci warzywa. - Jednak zajęła się frytkami. - Pójdziemy tędy i zahaczymy o butik. Może wstąpił i tam.
Wystarczyło, by Eve wspomniała imię Lois, a obie ekspedientki butiku zaczęły szlochać. Jedna podeszła do drzwi, zamknęła je na klucz i wywiesiła tablicę „Zamknięte”.
- Nie mogę uwierzyć. Cały czas mi się wydaje, że zaraz tu wejdzie i powie, że to był tylko żart. - Wyższa kobieta, o figurze przywodzącej na myśl charta, ze współczuciem poklepała po plecach płaczącą koleżankę. - Miałam dziś zamknąć sklep, ale nie wiem, co byśmy ze sobą zrobiły.
- Pani jest właścicielką? - zapytała Eve.
- Tak. Lois pracowała dla mnie od dziesięciu lat. Była cudowna. Wspaniale radziła sobie z klientami, towarem i pracownikami. Gdyby chciała, mogłaby sama prowadzić interes. Będzie mi jej brakowało.
- Była dla mnie jak matka. - Płacząca kobieta podniosła głowę. - W październiku wychodzę za mąż. Lois pomogła mi wszystko zaplanować. Wszystko tak dobrze poszło, a teraz jej nie będzie na ślubie.
- Wiem, że to dla pań trudny okres, ale muszę zadać kilka pytań.
- Oczywiście, chcemy pomóc, prawda Addy?
- Naturalnie. - Młoda kobieta powoli zaczynała panować nad łzami. - Zrobimy, co trzeba.
Eve zadała rutynowe pytania, okrężną drogą dochodząc do postaci mężczyzny, opisanego przez Vincentiego.
- Nie przypominam sobie nikogo takiego, a ty, Addy?
- Ja też nie. Owszem, zaglądają tu mężczyźni, zwykle w towarzystwie żon czy dziewczyn, rzadziej sami. Nikogo takiego jednak ostatnio nie było. Nie zauważyłam, żeby Lois z kimś rozmawiała lub komuś pomagała.
- A może ktoś o nią pytał?
W zeszłym tygodniu był tu taki... nie, dwa tygodnie temu. Myra, pamiętasz? Ten w tym szałowym garniturze i z teczką Mark Cross.
- A, tak, przypominam sobie. Powiedział, że miesiąc wcześniej Lois pomogła mu wybrać prezent dla żony. Prezent okazał się trafiony, więc facet postanowił wstąpić, by jej podziękować.
- Jak wyglądał?
- Hmm... przed czterdziestką, wysoki, ładnie zbudowany, mała bródka, lekko falowane ciemne włosy zaczesane do tyłu. Cały czas był w okularach przeciwsłonecznych.
- Od Prady, w stylu europejskim - dodała Addy. - Takie same kupiłam na urodziny mojemu chłopakowi. Kosztowały fortunę. Wyglądał na dzianego, najwyższa liga. Jankeski akcent. Próbowałam namówić go na zakupy w dziale z dodatkami, właśnie miałyśmy nową dostawę torebek, ale nie skorzystał. Prosił, żeby podziękować pani Gregg. Powiedziałam, że pewnie by się ucieszyła, szkoda, że tego dnia nie pracowała. Poradziłam, że jeśli chce ją spotkać, to niech się wybierze na zakupy we wtorek, środę lub czwartek. Podałam też godziny. O Boże. - Nagle pobladła. - Czy to źle?
- Nie, to rutyna. Przypomina sobie pani coś jeszcze?
- Nie. Powiedział, że zajrzy, jak będzie w okolicy,: wyszedł. Pomyślałam, że to bardzo mile, bo klienci rzadko kiedy zawracają sobie głowę takimi rzeczami. Zwłaszcza mężczyźni.
Sprawdzając kolejne punkty z listy Leah, przekonały się, że wszędzie pojawiał się mężczyzna mniej więcej pasujący do opisu, i wypytywał o Lois Gregg.
- Śledził ją - stwierdziła Eve. - Zbierał informacje. Nigdzie się nie spieszył, bo miał na to kilka tygodni czasu. Najpierw i tak miał się zająć Wooton, a to było proste. Żeby wybrać prostytutkę tego typu, wystarczy się przejść po ulicy, upatrzyć taką, która odpowiada wymaganiom, i po kłopocie. Nie trzeba się martwić o to, czy będzie sama, bo na tym polega jej praca. Z Lois sprawa wyglądała inaczej. Żeby naśladownictwo się udało, należało zrobić to w jej domu. Musiała być w domu sama i nie oczekiwać żadnych gości.
- Musiał mieć dużo czasu - zauważyła Peabody. - Do sklepu zaszedł w piątek, innym razem butik, świetlica, klub fitness. To były zwykłe dni tygodnia, godziny pracy. Nie wygląda, żeby pracował regularnie od dziewiątej do piątej.
- Nie. Wszyscy z naszej listy mają taką możliwość.
Baxter i Trueheart sprawdzali okolicę, Eve miała nadzieję, że lada chwila się z nią skontaktują i powiedzą, że ktoś widział mordercę ze zdobycznym koszykiem owoców.
Nie czekała jednak bezczynnie. Zabił dwa razy i na pewno wybrał już kolejną ofiarę.
Zleciła Peabody dokładne sprawdzenie Breena i jego żony, sama zaś postanowiła błagać Mirę, a jeśli zajdzie taka potrzeba to nawet ją przekupić, by zgodziła się na krótką rozmowę.
Zmuszona czekać przed jej gabinetem, krążyła po korytarzu zastanawiając się, którego psychopatę postanowił tym razem naśladować.
Jak dotąd decydował się na nieżyjących seryjnych morderców. Eve była gotowa iść o zakład, że pozostanie w tym kręgu zainteresowań. Nie będzie to nikt z żyjących. Kuby Rozpruwacza nie złapano. DeSalvo zmarł w więzieniu. Złapanie i uwięzienie go nie zniechęca, a to znaczy, że wybór jest bardzo szeroki, nawet jeśli wyłączyć morderców, którzy niszczyli, ukrywali lub zjadali ciała swoich ofiar.
Kiedy postanowiła spróbować hipnotyzować drzwi do gabinetu Miry, by się otworzyły, zadzwonił jej komunikator.
- Dallas.
- Tu Baxter. Dallas, mamy kogoś dla ciebie. Mieszka w sąsiednim domu. W drodze do kościoła spotkała mężczyznę w ubraniu roboczym, a przynajmniej tak jej się wydaje. Niósł plastikowy kosz z owocami i torbę na narzędzia.
- Czas się zgadza?
- Na sto procent. Kobieta znała panią Gregg. Chce osobiście porozmawiać z oficerem prowadzącym.
- Przyprowadź ją.
- Jesteśmy w drodze do Centrali. Spotkamy się w pokoju socjalnym.
- W moim biurze.
- W pokoju socjalnym - nie ustępował. - Niektórzy nie jedli jeszcze lunchu.
Chciała zaprotestować, ale usłyszała, że otwierają się drzwi gabinetu Miry.
- Dobra. Mam teraz spotkanie, postaram się dojechać jak najszybciej.
Zanim asystentka zdążyła poinformować, że pani doktor ma tylko dziesięć minut przerwy, Mira wychyliła się na korytarz i kiwnęła do Eve, zapraszając ją do środka.
- Cieszę się, że znalazłaś chwilę, żeby zajrzeć. Przeczytałam wszystkie raporty.
- Mam. nowe dane - powiedziała Eve.
- Muszę się napić czegoś chłodnego - stwierdziła Mira, podchodząc do minilodówki. - Mimo że tutaj jest całkiem znośnie, sama świadomość, że na zewnątrz panuje ten okropny upał, sprawia, że robi mi się gorąco. Myśl przerasta rzeczywistość.
Wyjęła butelkę z sokiem i nalała do dwóch szklanek.
- Wiem, że jesteś na diecie kofeinowej, ale to ci dobrze zrobi.
- Dzięki. Ofiary nie są do siebie podobne. To zupełnie różne typy.
- Tak. - Mira usiadła.
- Pierwsza to prostytutka, która wyszła z uzależnienia i odbywała resocjalizację, pracując na ulicy. Nie miała przyjaciół, rodziny, grupy wsparcia, najwyraźniej z własnego wyboru. Jego nie obchodziło kim, ale czym była. Uliczną dziwką z obskurnego zaułka chińskiej dzielnicy. W drugim przypadku liczyło się to, kim i czym była ofiara.
- Mów o tej drugiej.
- Osoba samotna mieszkająca w przyjemnej dzielnicy. Kobieta, która dbała o rodzinę, wychowała dzieci i nadal miała z nimi bliski kontakt. Aktywna, przyjazna, otwarta, powszechnie lubiana. Bardziej niż on może to pojąć, bo nie zna takiego uczucia.
- Nikogo nie darzy silnymi uczuciami, to człowiek skoncentrowany na sobie, dlatego nie rozumie tych, którzy czują. - Mira kiwnęła głową. - Przyciągnęła go jej sytuacja: wiek, to, że mieszkała sama, sąsiedztwo, fakt, że był ktoś, kto szybko mógł odkryć zwłoki.
- Ale popełnił błąd. Ta kobieta była związana z wieloma osobami. Ludzie ją lubili, kochali. Nie tylko nie przeszkadzają, ale wręcz domagają się, by policja skorzystała z ich pomocy. Nie zapomną jej tak jak Wooton. Każdy, z kim rozmawiałam, potrafił dużo o niej powiedzieć. Były to same pozytywne i bardzo osobiste uwagi. Wyobrażam sobie, że podobne rzeczy mówiono by o tobie, gdyby... - Eve zorientowała się, że popełniła nietakt, zakasłała, ale było już za późno. - O Boże, ale tekst. Chodziło mi tylko...
- Przeciwnie, - Mira przechyliła głowę i uśmiechnęła się promiennie, - To ładne, co powiedziałaś. Dlaczego tak mówisz? Miała ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię.
- Och, wiesz. - Wypiła sok jednym haustem, jak lekarstwo. - Hmm, dziś rano rozmawiałam z synową Lois Gregg i po prostu przypomniałam sobie, że twoja córka w ten sam sposób mówiła o tobie. Wyczułam prawdziwą, szczerą więź. To samo wrażenie odniosłam podczas rozmowy z właścicielem sklepu. w którym robiła zakupy, z ludźmi, z którymi pracowała. Z każdym. Nikomu nie była obojętna. Tak jak ty, Właśnie tego nie wziął pod uwagę. Nie przewidział, że ludzie będą chcieli coś dla niej zrobić.
- Masz rację. Spodziewał się, że o tej historii, a tym samym o nim, będzie głośno. Ona, poza tym, że pasowała do roli, była zupełnie obojętna. Choć pierwsza ofiara zarabiała seksem na życie, a druga została brutalnie zgwałcona, same morderstwa nie miały podłoża seksualnego, lecz były wyrazem nienawiści do seksu, do kobiet. Akt daje mu poczucie siły, sprawia, że one stają się nikim.
- Śledził Lois Gregg. - Eve wprowadziła Mirę w szczegóły.
- Jest bardzo ostrożny. Skrupulatny, mimo że mordując zostawia za sobą pobojowisko. Planuje, dokładnie się przygotowuje, by naśladownictwo było jak najbardziej zbliżone do oryginału. Za każdym razem, kiedy mu się udaje, udowadnia nie tylko, że ma władzę nad tymi kobietami, ale że przewyższa tych, których naśladuje. Nie musi trzymać się jednego wzoru, a przynajmniej tak sobie tłumaczy, bo w rzeczywistości postępuje według wzoru. Wierzy, że jest w stanie popełnić każdą zbrodnię i ujść sprawiedliwości. Chce przechytrzyć ciebie, kobietę, którą sam wybrał na swoją przeciwniczkę. Za każdym razem, kiedy zostawia list, udowadnia, że potrafi cię pokonać.
- Te listy to nie jego słowa. To, co mówisz, do nich nie pasuje. Są żartobliwe, na luzie, on taki nie jest.
- Jeszcze jedno przebranie - zgodziła się Mira. - Kolejna osobowość.
- Stara się, by za każdym razem brzmiały inaczej, tak jak on sam, kiedy rozmawiał z tymi wszystkimi osobami, śledząc Lois Gregg. Pan Wszechstronny.
- Dla niego ważne jest, żeby nie dać się zaszufladkować. Możliwe, że w dzieciństwie tak go traktowano, może robiła to jakaś kobieta. Zachowuje się tak, jak ona go ukształtowała, ale sam nie zauważa tego związku. Eve, on zabija matkę. Wooton to matka - dziwka, Lois Gregg to matka opiekunka. Następna ofiara też będzie uosabiać matkę.
- Robiłam testy prawdopodobieństwa, ale nawet jeśli ograniczę postaci, które mógłby naśladować, nie wiem, jak to wykorzystać. Nie mam szans dotrzeć do ofiary przed nim.
- Będzie potrzebował czasu, żeby się przygotować, wczuć w nową rolę.
- Wątpię - odparta Eve. - Nie potrzeba mu czasu, bo już dawno wszystko zaplanował. Nie zaczął w ubiegłym tygodniu.
- To racja. Ten proces rozpoczął się wiele lat temu. Myślę, że niektóre jego potrzeby manifestowały się już w dzieciństwie. Typowym przykładem może być męczenie i zabijanie małych zwierząt, maltretowanie, zaburzenia seksualne. Jeśli rodzina czy opiekunowie o tym wiedzieli, możliwe, że został poddany terapii.
- A jeśli nie wiedzieli albo im nie zależało?
- Bez względu na to, jak się zachowali, wiemy, że jego potrzeby eskalowały i zmieniał się rodzaj zachowań. Według profilu i zeznań świadków przyjmijmy, że to mężczyzna między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia. Nie zaczął mordować w tym wieku, Jacie Wooton nie była jego pierwszą ofiarą. Będą następne - ostrzegła Mira. - W ten sposób odkryjesz drogę, która cię do niego zaprowadzi.
- Moje dziesięć minut minęło.
- Eve - powiedziała prawie szeptem Mira, kładąc rękę na jej dłoni.
- Miałam sen. - Słowa wyskoczyły z jej ust, jakby tylko czekały na okazję. - Coś w rodzaju snu. O matce.
- Usiądź. - Mira podeszła do biurka i nacisnęła guzik wewnętrznego łącza. - Potrzebne mi jeszcze kilka minut - powiedziała do asystentki i nie czekając na jej odpowiedź, rozłączyła się.
- Nie chcę cię zatrzymywać. To nic wielkiego. Właściwie to nie był nawet koszmar. - Nigdy wcześniej nie wspominałaś matki. - Nie. Wiesz, tylko raz przypomniałam sobie jej głos. Wrzeszczała na mnie, klęła. Tym razem ją widziałam. Jej twarz. Mam jej oczy. Niech to szlag. - Opadła na krzesło i pochyliwszy głowę, przycisnęła nadgarstki do oczu. - Dlaczego, do cholery?
- Loteria genetyczna, Eve. Jesteś zbyt mądra, by uważać, że kolor oczu ma jakieś znaczenie.
- Pieprzyć naukę. Nienawidzę ich. Widziałam, jak na mnie nimi patrzyła. Była w nich czysta nienawiść. Nie rozumiem, po prostu nic z tego nie rozumiem. Miałam może... nie znam się na określaniu wieku dzieci, miałam trzy, może cztery lata. Ona nienawidziła mnie tak, jak się nienawidzi największego życiowego wroga.
Mira chciała z nią o tym mówić. O matce. Wiedziała jednak, że nie tędy droga.
- To cię zabolało.
- Zastanawiałam się. - Wzięła głęboki wdech i gwałtownie wypuściła powietrze. - Zastanawiałam się, czy może, jakimś sposobem, w pewnym momencie on mnie jej wyrwał. Wykończył ją i dobrał się do mnie. Była narkomanką, nie wiem, czy coś do mnie czuła. W końcu jak się kogoś nosi w sobie przez dziewięć miesięcy, chyba powinno się coś czuć?
- Tak, powinno się - przyznała łagodnie Mira. - Niektórzy ludzie po prostu nie są zdolni do miłości. Wiesz o tym.
- Lepiej niż inni. Kiedyś zdawało mi się, że mnie szuka, że się martwi. Marzyłam o tym, że przez cały ten czas mnie szuka, bo... bo mimo wszystko mnie kocha. Ale tak nie było. Kiedy na mnie patrzyła, jej oczy zionęły nienawiścią. Patrzyła z nienawiścią na własne dziecko.
- To nie ciebie nienawidziła, bo tak naprawdę ona cię nie znała. To nie twoja wina, że ona taka była. To był jej problem. Trudna z ciebie kobieta, Eve.
Uśmiechnęła się, wzruszając ramionami.
- Tak?
- Trudna, uparta, kapryśna, wymagająca i niecierpliwa.
- Zaczniesz mówić o moich zaletach w tym tygodniu?
- Nie wiem, czy zdążę. - Mira uśmiechnęła się, słysząc jej sarkazm. - Te twoje wady, niektórzy tak to mogą nazwać, nie przeszkadzają tym, którzy cię znają. Oni cię nadal kochają, podziwiają, szanują. Powiedz, co pamiętasz.
Eve odetchnęła głęboko i z chłodną precyzją, z jaką składa policyjne raporty, opowiedziała Mirze wszystko.
- Nie wiem, gdzie mieszkaliśmy. Nie mam pojęcia, co to było za miasto. Wiem, że prostytuowała się za pieniądze i narkotyki, a jemu to nie przeszkadzało. Chciała mnie porzucić, ale on się nie zgodził, bo miał wobec mnie inne plany To miała być inwestycja.
- Nie byli twoimi rodzicami.
- Słucham?
- Poczęli cię. Jajo i sperma. Ona cię nosiła, a kiedy przyszedł czas, jej ciało cię wydaliło. Nie byli twoimi rodzicami - powtórzyła. - To różnica. Wiesz o tym.
- Chyba tak.
- Nie pochodzisz od nich. Ty ich przezwyciężyłaś. Jest jeszcze jedna różnica. Pozwól, że powiem ci jeszcze coś, zanim moja asystentka wedrze się tu i rozszarpie mnie za zrujnowanie jej misternego rozkładu dnia. Masz wpływ na więcej osób, niż mogłybyśmy wymienić. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz patrzeć w lustro, w swoje oczy.
Kiedy Eve weszła do pokoju socjalnego, Baxter pochłaniał ogromną pachnącą kanapkę, która w niczym nie przypominała potraw ze służbowego autokucharza, ulicznej budki czy posterunkowej kafejki. Wyglądała naturalnie i apetycznie.
Trueheart, który zajmował miejsce obok Baxtera, pałaszował sałatkę z dużymi kawałkami kurczaka. Siedząca na wprost nich drobna staruszka uśmiechała się dobrodusznie.
- I co? - zapytała piskliwym głosem. - Czy to nie lepsze niż te wszystkie paskudztwa, które serwują te wasze maszyny?
- Pycha - odparł z pełnymi ustami rozpromieniony Baxter.
Trueheart, który był młodszy i prawie tak zielony jak jego sałatka, nie spieszył się tak przy jedzeniu. Kiedy zauważył Eve, poderwał się z miejsca i stanął na baczność.
- Pani porucznik.
Baxter spojrzał na niego z rozbawieniem i przewrócił oczami, nie przestając interesować się swoją imponującą kanapką.
- Jezu, Trueheart, zaczekaj, aż przełknę. Dallas, poznaj cudowną i zachwycającą panią Elsę Parksy. Pani Parksy, to porucznik Dallas, która prowadzi śledztwo. To z nią chciała pani mówić.
- Dziękuję, że pani przyszła, pani Parksy.
- To nie tylko obywatelski obowiązek, ale przede wszystkim przyjacielski i sąsiedzki, prawda? Lois opiekowała się mną, kiedy byłam w potrzebie, teraz ja chciałabym zrobić coś dla niej. Usiądź, złociutka. Jadłaś już lunch?
Eve zerknęła na kanapkę i sałatkę, ale zignorowała żałosne popiskiwania swojego żołądka.
- Tak, proszę pani.
- Mówiłam tym miłym chłopcom, że przygotuję coś dobrego. Nie cierpię sztucznego jedzenia z maszyn. Detektywie Baxter, niech no pan podzieli się kanapką z tą dziewczyna. Jest zdecydowanie za chuda.
- Dziękuję, nie trzeba. Detektyw Baxter wspomniał, że w niedzielę rano widziała pani mężczyznę wychodzącego z budynku, w którym mieszkała pani Gregg.
- To prawda. Nie rozmawiałam z policją, bo prosto po kościele pojechałam do wnuków i zostałam u nich na noc. Wróciłam dopiero dziś rano. Oczywiście słyszałam o biednej Lois we wczorajszych wiadomościach.
Na pokrytej siatką zmarszczek twarzy pojawił się wyraz żalu.
- W życiu nie byłam tak zszokowana i smutna, nawet kiedy mój Fred, niech spoczywa w pokoju, wpadł pod pociąg w dwa tysiące trzydziestym piątym roku. To była dobra kobieta, miła sąsiadka.
- Tak, wiem. Może nam pani opowiedzieć, jak wyglądał ten mężczyzna?
- Nie zwróciłam na niego szczególnej uwagi. Mam całkiem dobry wzrok, w marcu poprawiałam, ale po prostu się nim nie zainteresowałam.
W zamyśleniu wyjęła z przepastnej torebki papierową chusteczkę i podała Baxterowi.
- Dziękuję, pani Parksy - powiedział z szacunkiem.
- Dobry chłopak. - Staruszka poklepała go po dłoni, po czym spojrzała na Eve. - O czym to ja mówiłam? Ach, już wiem. Schodziłam na dół, by zaczekać na wnuka. W każdą niedzielę przyjeżdża po mnie kwadrans po dziewiątej i zawozi mnie do kościoła. A ty chodzisz do kościoła?
Oczy pani Parksy na moment zwilgotniały. Eve zawahała się, czy powiedzieć prawdę, czy dla wygody skłamać.
- Tak, proszę pani - odparł z powagą Trueheart. - Zawsze, gdy jestem w niedzielę w centrum, idę na mszę do świętego Patryka. Jeśli jestem w śródmieściu, chodzę do Matki Bożej Bolesnej.
- Jesteś katolikiem, tak? - Tak, proszę pani.
- To nic. - Poklepała go po dłoni, jakby na pocieszenie.
- Więc widziała pani mężczyznę wychodzącego z mieszkania pani Gregg. - Eve przywołała ją do porządku.
- Tak powiedziałam? Wyszedł z budynku zaraz po mnie. Ubrany byt w szary uniform, na ramieniu miał czarną torbę na narzędzia. W ręce trzymał niebieski plastikowy koszyk, taki, w jakim sprzedają owoce w naszym sklepie. Nie wiem, co było w środku, stałam po drugiej stronie ulicy i wcale mu się nie przyglądałam. - A może pani opisać, jak wyglądał? - Zwyczajnie, jak pracownik jakiegoś serwisu. Biały mężczyzna, może rasy mieszanej. Trudno powiedzieć, bo słońce świeciło mi prosto w oczy. Nie wiem, ile miał lat. Na pewno nie był taki stary jak ja. Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt... to wszystko jedno, kiedy przekroczy się setkę. A ja przekroczyłam siedemnaście lat temu, w marcu. Mógł mieć trzydzieści albo czterdzieści lat.
- Gratulacje, pani Parksy - wtrącił Trueheart, a staruszka podziękowała uśmiechem.
- Miły chłopiec. A tamten miał na głowie czapkę, nosił okulary przeciwsłoneczne. Bardzo ciemne szkła. Ja też miałam na nosie okulary. Było wcześnie, ale słońce zdążyło już wzejść wysoko. Widział mnie. Uśmiechnął się do mnie i skinął na powitanie. Co za impertynencja, pomyślałam wtedy i odwróciłam głowę. Nie zadaję się z takimi typami. Teraz żałuję. Szkoda, że mu się dokładniej nie przyjrzałam.
- W którą stronę poszedł?
- Na wschód. Szedł żwawym krokiem, jak ktoś zadowolony z tego, że pracuje rano. Źle się dzieje, bardzo źle się dzieje, kiedy mężczyzna, który zabił niewinną kobietę, tak po prostu wychodzi na ulicę, Lois często robiła mi zakupy, kiedy chorowałam. Przynosiła kwiaty, żeby sprawić mi przyjemność. Zawsze miała czas na pogawędkę. Szkoda, że kiedy go zobaczyłam, nie wiedziałam, co zrobił. Mój wnuczek podjechał chwilę później. Jest bardzo punktualny. Powiedziałabym, żeby gonił tego łajdaka. Bóg mi świadkiem, że tak bym powiedziała.
Eve popracowała jeszcze nad panią Parksy, aż nabrała pewności, że nie wyciśnie już ze staruszki niczego więcej. Dopiero wtedy przekazała ją pod opiekę Truehearta, który miał oddać ją w ręce jakiegoś mundurowego, by ten odwiózł ją do domu.
- Baxter, zaczekaj. - Sięgnęła do kieszeni i stwierdziła, że już wcześniej oddała wszystkie kredyty Peabody. - Masz drobne na pepsi?
- A co, twoja odznaka nie wystarczy? Przekroczyłaś limit? Spojrzała na niego z niechęcią lekko zabarwioną urazą.
- Maszyna zrzędzi na widok mojej odznaki. Ta na naszym piętrze mnie nienawidzi. To osobista wendeta. Baxter, one ze sobą gadają. Nie myśl, że te maszyny się nie porozumiewają.
Przyglądał się jej przez chwilę.
- Powinnaś wziąć urlop.
- Powinnam wypić zimną pepsi. No co, mam wypisać rewers?
Podszedł do maszyny, wstukał kod swojej odznaki i zamówił puszkę.
DZIEŃ DOBRY. ZAMÓWIŁEŚ MAŁĄ PEPSI. UWAGA. TWOJA PEPSI JEST ZIMNA! MIŁEGO DNIA. NIE ZAPOMNIJ O UTYLIZACJI.
Wziął puszkę i wrócił do Eve.
- Na mój rachunek - powiedział, wręczając jej napój.
- Dzięki. Wiem, że masz zaległości w robocie. Doceniam, że znalazłeś czas, żeby obskoczyć okolicę i pogadać z sąsiadami.
- Wspomnij o tym w raporcie. Przyda mi się trochę pochwal. Wskazała głową w stronę drzwi, dając znak, by wyszli z pokoju socjalnego.
- Trueheart dobrze wygląda. Uspokoił się?
- Lekarz stwierdził, że jest czysty. Dzieciak jest zdrowy jak koń. Psychiatra też go chwalił.
- Czytałam ewaluacje, Baxter. Pytam ciebie o zdanie.
- Prawda jest taka, że te wydarzenia sprzed kilku tygodni bardziej wstrząsnęły mną, niż nim. Jest szczery, Dallas. To dobry chłopak. Muszę przyznać, że nigdy nie myślałem o włożeniu czapeczki trenera i szkoleniu kotów, ale ten chłopak to prawdziwy skarb. - Barter pokiwał głową. - Kocha robotę. Cholera; dzieciak ma to we krwi. Nie znam nikogo takiego, oprócz ciebie. On żyje robotą, mówię ci, dla niego warto wstawać rano z łóżka.
Zadowolona Eve szła z nim korytarzem.
i - A skoro mowa o praktykantach - kontynuował Baxter, - słyszałem, że Peabody ma za kilka dni egzamin detekrywistyczny.
- Dobrze słyszałeś. - Mamusia zdenerwowana? Spojrzała na niego, mrużąc oczy.
- Zabawne. Dlaczego ja miałabym się denerwować? Uśmiechnął się i w tym momencie oboje usłyszeli potworne wycie. Odwrócili się. Chudy facet w kajdankach wyrwał się eskortującemu go mundurowemu, celnym kopniakiem w krocze powalił na kolana drugiego i zaczął biec korytarzem jak oszalały, bryzgając na boki śliną.
Eve nie namyślała się długo. Zamiast sięgnąć po broń, rzuciła puszką z pepsi. Trafiła uciekiniera między oczy. Uderzenie bardziej go zaskoczyło, niż zraniło. Upadł, ale szybko się pozbierał, pochylił głowę i zaczął szarżować jak wściekły byk.
W ostatniej chwili zdążyła zrobić obrót. Jej wysoko uniesione kolano trafiło go prosto w szczękę. Usłyszała nieprzyjemne chrupnięcie, które mogło towarzyszyć pęknięciu żuchwy lub przesunięciu się rzepki w jej kolanie.
Kiedy facet osunął się na tyłek, dwaj mundurowi i jeden policjant w cywilu natychmiast zablokowali mu możliwość poruszania się.
Baxter schował broń do kabury i podrapał się po głowie.
- Dallas, chcesz jeszcze jedną pepsi? - Po jej napoju zostają tylko mokra plama na podłodze.
- Jasna cholera! Kto odpowiada za tego dupka?
- Ja, pani porucznik. Jeden z mundurowych lekko się zatoczył. Ciężko dyszał, z dolnej wargi lała mu się krew. - Prowadziłem go do aresztu.
- Oficerze, dlaczego nie dopilnował pan więźnia?
- Myślałem, że mam go pod kontrolą, pani porucznik. On...
- Najwyraźniej źle pan myślał. Zdaje się, że powinien pan odświeżyć sobie przepisy.
Więzień ciskał się i kopał, krzycząc przy tym jak kobieta. Chcąc zademonstrować odpowiedni przepis, Eve, nie zważając na ból w kolanie, przykucnęła, chwyciła wrzeszczącego faceta za długie włosy i szarpnęła mu głowę w górę, aż jego szalone oczy spotkały się z jej wzrokiem.
- Zamknij się i przestań się szarpać. Jak się natychmiast nie zamkniesz, wyrwę ci język z gęby.
Po oczach poznała, że niedawno brał jakieś chemikalia, ale jej groźba i tak poskutkowała. A może przekonał go jej ton?
Kiedy się uspokoił, Eve wyprostowała się i spojrzała chłodno na mundurowego.
- Niech pan dorzuci do listy zasług stawianie oporu i znieważenie oficera. Zanim pan złoży raport, chcę widzieć kopię, oficerze... - specjalnie przeciągnęła odczytanie nazwiska z naszywki na mundurze - Cullin.
- Tak jest, pani porucznik.
- I lepiej, żeby drugi raz się panu nie wyrwał, bo wtedy to pan straci język.
Kilku mundurowych pospieszyło z pomocą. Po krótkiej szamotaninie postawili więźnia na nogi i wyprowadzili z korytarza. Baxter podał Eve puszkę pepsi.
- Zasłużyłaś sobie.
- Słusznie - odparła i kulejąc weszła do sali wydziału zabójstw.
Napisała raport i zaniosła komendantowi Whitneyowi. Wskazał dłonią krzesło, a ona usiadła, z ulgą dając odpocząć bolącej nodze.
Kiwnął głową, kiedy skończyła mówić.
- Czy blokowanie tego tematu w mediach ma go pobudzać, czy frustrować?
- Z mediami czy bez, on i tak zaatakuje. Ofiary to osoby przypadkowe, a jednak wybrane z namysłem, a do namysłu potrzeba czasu. Jeśli chodzi o media, podrzuciłam kilka oświadczeń przez współpracowników z wydziału. Dotyczyły głównie pierwszego morderstwa. To bardziej chwytliwe niż gwałt na sześćdziesięciojednoletniej kobiecie. Nie będą zbyt mocno naciskać, dopóki któryś z dziennikarzy nie skojarzy faktów i nie połączy tych spraw. Jeśli facet zaatakuje, pewnie media się w końcu domyśla. Na razie mamy czas.
i - Wprowadzasz media w błąd?
- Nie, panie komendancie, ja ich po prostu nigdzie nie wprowadzam. Złożyłam oświadczenie dla Kanału 75, tym razem rozmawiałam nie z Nadine Furst, ale z Quintonem Postem, żeby nie mówiono, że kogoś faworyzuję. Ostry facet, choć jeszcze trochę zielony. Gdyby Nadine się za to zabrała, zaraz powiązałaby te sprawy. Do tego czasu nie muszę odpowiadać na pytania, których mi nie zadają. - Słusznie.
- Z drugiej strony, panie komendancie, myślę, że tak naprawdę nie zależy mu na szumie w mediach. Jeszcze nie teraz. Na razie chce mojej uwagi i ją ma. Profil doktor Miry potwierdza, że chce dominować, niszczyć kobiety. Kobieta, która ma nad nim władzę, to jego Nemezis. To ja, dlatego wybrał właśnie mnie. - Jesteś jego celem?
- Nie sądzę, przynajmniej dopóki będzie postępował według schematu. Whitney chrząknął pod nosem i splótł palce.
- Musisz wiedzieć, że wpłynęło kilka skarg. - Tak?
- Jedna od Leo Fortneya, który twierdzi, że go napastujesz i grozi, że wniesie pozew przeciwko tobie i wydziałowi. Drugą skargę złożyło biuro Nilesa Renquista. Nie są zachwyceni tym, że żona dyplomaty była przesłuchiwana przez oficera nowojorskiej policji. Zgłosił się też przedstawiciel Carmichaela Smitha. Strasznie się ciskał, że jego klient może stracić dobrą opinię na skutek prześladowań ze strony... jak on to powiedział? Natrętnej i pozbawionej wrażliwości cwaniary z odznaką.
- To chyba o mnie, Leo Fortney podał fałszywe informacje podczas wstępnego przesłuchania. Za drugim razem, przesłuchiwany przez moją asystentkę, zmienił wersję wydarzeń, ale nadal nie powiedział prawdy. Niles Renquist i jego żona nie byli przesłuchiwani, a jedynie zadałam im kilka pytań. Oboje wykazali chęć współpracy, choć żadne z nich nie okazało się zbyt rozmowne. Jeśli chodzi o Carmichaela, założę się, że gdyby ktoś miał zdradzić mediom, że facet jest zamieszany w śledztwo, byłby to on sam.
- Czy te osoby nadal są głównymi podejrzanymi?
- Tak, panie komendancie.
- To dobrze. - Kiwnął z zadowoleniem głową. - Dallas, wiesz, że nie robię problemu ze skarg, ale tym razem bądź ostrożna. Ci ludzie w pewnym sensie mają nad nami władzę, wiedzą jak podkręcić media.
- Jeśli któryś z nich jest mordercą, doprowadzę do wytoczenia sprawy. Wtedy może sobie nakręcać media, aż będzie słychać na Saturnie. Będzie to robił zza krat.
- Zapakuj go, ale ostrożnie.
Dał znak, że rozmowa dobiegła końca, więc Eve wstała z krzesła.
- Co ci się stało w nogę? - zapytał unosząc brew.
- To tylko kolano - odparła, niezadowolona, że przestała się kontrolować. Chcąc zatuszować sprawę, uśmiechnęła się słabo. - Wpadłam na coś - powiedziała i zamknęła za sobą drzwi.
Wyszła z biura później, niż planowała, i utknęła w korku. Zamiast się denerwować, spokojnie czekała. Wykorzystała czas, by dokładnie wszystko przemyśleć, kolejny raz przejrzeć notatki, a potem jeszcze raz się zastanowić. Wprawdzie miała podejrzanych, ale gorzej było z dowodami. Oba morderstwa łączyły bardzo cienkie nici. Listy, ich ton, imitowanie.
Nie miała DNA, żadnych śladów, nic, co wskazywałoby, że morderca znał ofiary. Świadkowie opisali go jako mężczyznę rasy białej, ewentualnie mieszanej, wiek i kolor włosów trudny do ustalenia. Zmieniał akcent. Czyżby jego głos byt łatwy do rozpoznania?
Renquist ma silny brytyjski akcent. Carmichael jest rozpoznawany przez swoich fanów.
Możliwe.
Z drugiej strony, Fortney często pojawia się w mediach i występuje publicznie. Mógłby się obawiać, że ktoś rozpozna jego głos.
Może to po prostu kwestia ego. Pasuje do wszystkich trzech. Jestem taki ważny, że jeśli się nie przebiorę, każdy mnie rozpozna.
A co z dominującą nad nim kobietą? Ona jest kluczem do tej zagadki, dumała Eve. To jej należy szukać. Jak to się mówi? Cherchez la femme. Chyba tak.
Wysiadła z samochodu i przed wejściem do domu zdjęła marynarkę. Powietrze było ciężkie i naelektryzowane. Pewnie będzie burza, pomyślała. Deszcz by nie zaszkodził. Porządna ulewa mogłaby zatrzymać gracza w domu, z dala od terenu łowieckiego.
Postanowiła, że zanim wróci do pracy, do własnych łowów, namierzy innego mężczyznę.
Domowy lokalizator wskazał, że Roarke przebywa na patio wychodzącym z kuchni na tyłach domu. Zastanawiała się, dlaczego wyszedł na zewnątrz w tak upiorną pogodę, kiedy w domu panował błogi chłód. Przecież było tu dość miejsca na każdą możliwą aktywność.
Eve przemierzyła długie korytarze, minęła kuchnię, a kiedy znalazła Roarke'a, po prostu stanęła jak wryta. Zaniemówiła.
- Och, świetnie, że jesteś. Możemy zaczynać.
Miał na sobie dżinsy i białą bawełnianą koszulkę, co nie było jego zwykłym domowym strojem. Zauważyła, że jest bosy i lekko spocony. Spodobało jej się to. Cóż, prawda była taka, że Roarke spodobałby się jej, tak jak każdej innej kobiecie, bez względu na to, w co był ubrany i niezależnie od tego, że stał na rozgrzanym słońcem patio, gdzie powietrze nawet nie drgało.
W tym momencie jednak jej uwagę przyciągało stojące za nim ogromne lśniące urządzenie.
- Co to jest?
- Kuchnia ogrodowa.
Ostrożnie, upewniwszy się, że wciąż ma w kaburze broń, Eve podeszła bliżej.
- Coś w rodzaju grilla?
- Tak, to nawet lepsze. - Gładził srebrną pokrywę, tak jak mężczyzna gładzi kobietę, która go oczarowała. - Coś pięknego, prawda? Przyszło godzinę temu.
Urządzenie było sporych rozmiarów, odbijające się w nim promienie słońca prawie oślepiały. Eve zauważyła dodatkowe pokrywy z boków, a pod płytą główną drzwiczki. Oczywiście najważniejsze byty niezliczone kontrolki, guziki i czujniki. Eve oblizała suche wargi.
- Hmm, nie przypomina kuchni Miry.
- To nowszy model. - Podniósł wielką pokrywę, pod którą ukazała się płyta ze srebrnych prętów, przytwierdzona do metalowego pojemnika. - Dlaczego nie miałbym mieć najnowsze go modelu?
- Okropnie to duże. Można by w tym mieszkać.
- Zrobimy kilka prób i może sami urządzimy piknik. Za kilka tygodni.
- Prób? Masz na myśli próbne jazdy? - Kopnęła duże, solidne koło.
- Wszystko pod kontrolą. - Przykucnął i otworzył pierwsze z brzegu drzwiczki. - Lodówka. Mamy steki, ziemniaki, trochę warzyw. Nadziejemy to wszystko na te szpikulce.
- My?
- Trzeba to tylko nabić. - Zabrał się do dzieła. - Ach, Jest też szampan, żeby ochrzcić. Pomyślałem, że zamiast obijać kuchenkę, wypijemy za przyszłe pikniki.
- Ta część mi się podoba. Przyrządzałeś kiedyś stek? Spojrzał na nią łagodnie, otwierając szampana.
- Czytałem instrukcję i widziałem, jak to robili u Mirów. Eve, to nie fizyka jądrowa. Mięso i temperatura.
- Dobra. - Wzięła kieliszek z szampanem. - Od czego zaczynamy?
- Najpierw to włączę. Według instrukcji najwcześniej nastawimy ziemniaki, bo najdłużej się gotują. Przez ten czas posiedzimy sobie w cieniu.
Na samą myśl o tym, że będzie uruchamiał to monstrum, Eve ostrożnie cofnęła się o krok.
- Cóż, to może ja zacznę od siedzenia w cieniu - powiedziała, nie przestając się wycofywać.
Kochała go, więc była gotowa rzucić mu się na ratunek, w razie gdyby maszyneria wymknęła się spod kontroli. Roarke umieścił dwa ziemniaki w niewielkiej przegródce grilla i ustawił czujnik. Czerwone światełko kontrolki połyskiwało złowrogo jednym okiem, ale jego to najwyraźniej bawiło. Zamknął pokrywę, poklepał ją czule, po czym sięgnął do jeszcze innej szafki i wyjął z niej miseczkę z krakersami i ser.
Wygląda naprawdę fajnie, kiedy tak idzie boso po słonecznym patio, pomyślała. Lubiła, kiedy związywał włosy w kucyk. Uśmiechnęła się.
- Sam to złożyłeś?
- Tak. To całkiem przyjemne uczucie. - Wyciągnął przed siebie nogi i upił łyk szampana. - Dziwię się, że wcześniej nie wpadłem na ten pomysł z kuchnią.
Rozłożony nad stołem parasol chronił ich przed atakiem słońca. Szampan był rozkosznie zimny. Eve uznała, że to całkiem miłe zwieńczenie długiego dnia.
- Skąd będziesz wiedział, że ziemniaki są gotowe?
- Od tego jest regulator czasowy. W instrukcji proponują też dziabanie widelcem.
- Dziabanie? Po co?
- Żeby sprawdzić miękkość. Zakładam, że to będzie oczywiste. Co ci się stało w nogę?
Nic nie ujdzie jego uwadze, pomyślała.
- Jeden dupek uciekł idiocie w mundurze, który go eskortował. Musiałam kolanem wybić mu z głowy takie pomysły. Teraz jęczy, bo ma przestawioną żuchwę i niegroźny wstrząs mózgu.
- Kolano do szczęki. Bardzo ładnie. A skąd wstrząs mózgu?
- On twierdzi, że od uderzenia puszką pepsi, ale to bzdura. Nie rzuciłam tak mocno. Moim zdaniem to się stało, kiedy na niego naskoczyli gliniarze.
- Rzuciłaś w niego puszką?
- Tylko to miałam pod ręka.
- Eve, kochanie. - Podniósł jej dłoń i ucałował. - Zaradna jak zawsze.
- Możliwe. Szkoda, że musiałam zmarnować tyle czasu na papierkową robotę. Oficer Cullin pożałuje, że się dziś zamyślił.
- Nie wątpię.
Dolał jej szampana i oboje pili w milczeniu. Kiedy w oddali rozległ się głuchy grzmot, Eve uniosła brwi i spojrzała w stronę grilla.
- Chyba cię zaleje.
- Nie, zdążymy. Podkręcę troszkę temperaturę i położę steki.
Kwadrans później Eve popijała szampana i ze stoickim spokojem patrzyła na ogień buchający co chwila spod rusztu. Zamiast się tym denerwować, obserwowała Roarke'a, który klnąc w dwóch językach próbował porozumieć się z maszynerią.
Dźgnięte widelcem ziemniaki w ciemnych łupinach okazały się twarde jak kamień. Warzywa na szpikulcu wyschły na wiór i dwa razy stanęły w płomieniach.
Steki z jednej strony były dziwnie szare, z drugiej podejrzanie czarne.
- Coś jest nie tak - burczał pod nosem. - Chyba coś jest zepsute.
Nabił stek na widelec i skrzywił się z niesmakiem.
- Nie wygląda na średnio wysmażony.
Kiedy kropla tłuszczu z mięsa wywołała kolejny wybuch płomieni, Roarke rzucił stek na ruszt. Ogień znów osiągnął niebezpieczną wysokość, a maszyna kolejny raz wygłosiła ponure ostrzeżenie.
NIE ZALECA SIĘ UŻYWANIA WYSOKIEGO PŁOMIENIA. ZMIEŃ PROGRAM WEDŁUG INSTRUKCJI LUB URZĄDZENIE WYŁĄCZY SIĘ AUTOMATYCZNIE W CIĄGU TRZYDZIESTU SEKUND.
- Chrzań się, dziwko! Ile razy mam zmieniać ten pieprzony program?
Eve upiła łyk szampana. Pomyślała, że dziwka to nie jest odpowiednie określenie, bo maszyna mówiła wyraźnie męskim głosem, ale nic nie powiedziała.
Zauważyła, że mężczyźni nagminnie nazywają nieożywione przedmioty niepochlebnymi kobiecymi określeniami. Cholera, sama tak robi ta.
Od czasu do czasu błyskawice rozdzierały niebo, a pomrukujące złowrogo grzmoty zdawały się przetaczać coraz bliżej ich domu. Wiatr przyniósł pierwsze kropelki deszczu.
Podeszła do butelki z szampanem, podczas gdy Roarke uparcie wpatrywał się w grill.
- Mam ochotę na pizzę - powiedziała i weszła do domu.
- Wszystko się spaliło. - Roarke zeskrobał to, co zostało, do pojemnika na odpady. - Jeszcze z tobą nie skończyłem - mruknął do maszyny i ruszył w ślad za Eve do domu. - Jutro spróbuję jeszcze raz - oznajmił.
- Wiesz co? - odezwała się, podchodząc do autokucharza, który jej zdaniem przygotowywał całkiem przyzwoite posiłki. - To nawet miłe, kiedy okazuje się, że ty też potrafisz coś spieprzyć jak zwyczajny śmiertelnik. Pocisz się, frustrujesz, przeklinasz nieożywione przedmioty. Nawiasem mówiąc, nie jestem tak do końca przekonana, że to nowe urządzenie jest nieożywione.
- To musi być jakiś defekt fabryczny, nie mam wątpliwości. - Roarke uśmiechnął się. - Jutro sprawdzę.
- O tak, na pewno. Zjemy tutaj?
- Może być. Pewnie nieprędko trafi się okazja, by jeść w kuchni. Jutro wraca Summerset.
Zamarła z kieliszkiem przy ustach.
- Jutro? Nie może być! Przecież wyjechał pięć minut temu.
- Jutro w samo południe. - Podszedł do niej i musnął palcem dołeczek w jej brodzie. - Nie było go znacznie dłużej niż pięć minut.
- Przedłuż mu urlop. Powiedz mu, niech ruszy w podróż dookoła świata. Łodzią. Taką z wiosłami. Dobrze mu to zrobi.
- Proponowałem mu dłuższy urlop, ale jest gotów wracać do domu.
- Ale ja nie jestem gotowa.
Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło, jak dziecko.
- No dobrze. W takim razie musimy się teraz kochać na podłodze w kuchni.
- Słucham?
- Mam to na mojej liście rzeczy do zrobienia. Nie doszliśmy jeszcze do tego punktu, więc musimy się pospieszyć. Pizza zaczeka.
- Masz listę rzeczy do zrobienia?
- Miało wyjść spontanicznie, bez kontrolowania, ale cóż, będzie tak, jak jest.
Dopiła szampana, odstawiła kieliszek i odpięła kaburę.
- Dalej, rozbieraj się, kolego.
- To lista twoich fantazji? - Rozbawiony i zafascynowany patrzył, jak rzuca broń na kontuar i zdejmuje buty. - Czy ten zeszłotygodniowy numer na stole w jadalni i na podłodze też był na twojej liście?
- Tak. - Rzuciła but na bok.
- Pokaż no tę listę. - Wyciągnął rękę. Pochylona nad drugim butem, podniosła głowę.
- Mam ją tutaj - popukała się w czubek głowy. - Dlaczego się nie rozbierasz?
- Uwielbiam twój mózg.
- Tak, no cóż, może spełnimy ten drobny obowiązek domowy, a potem zabierzemy się do...
Urwała, bo porwał ją nagle na ręce, posadził na kontuarze, odchylił jej głowę i zaczął namiętnie całować w usta.
- Czy to wystarczająco spontaniczne? - zapytał, kiedy próbowała złapać oddech.
- Raczej tak. - Słowa uwięzły jej w gardle, kiedy jednym ruchem rozerwał jej bluzkę.
- A jak z kontrolowaniem?
Trudno było komentować, kiedy atakował jej usta pocałunkami. Zsunął jej z ramion poszarpaną bluzkę, tak że nie mogła poruszać rękami. Ogarnęła ją lekka panika zabarwiona podnieceniem, kiedy dokładnie skrępował jej dłonie materiałem.
Miała ręce za plecami, a krew pulsowała jej w skroniach jak oszalała. Nie mogła złapać tchu. Szampan sprawił, że wszystko wokół niej wirowało, a uda zaczęły drżeć.
- Moje ręce - wykrztusiła w końcu.
- Jeszcze nie teraz.
Stracił dla niej głowę. Zdawało mu się, że przez całe życie tracił głowę tylko dla niej. Dla jej figury, zapachu, smaku, gładkości skóry. I westchnień, które wyrywały się z jej ust, kiedy jego dłonie badały każdy zakamarek jej ciała. Całował jej skórę, uwielbiał jej sterczące piersi, odgłos bijącego serca. Mruczała z zadowoleniem, drżała, zatracała się w pieszczotach jego języka i zębów.
Była gotowa. Nic nie podniecało go bardziej niż jej gotowość.
Nie mogła złapać powietrza. Jej krew wrzała, ciałem wstrząsały dreszcze zbyt brutalne i zbyt mroczne, by nazwać to subtelną przyjemnością.
Pozwoliła, by ją wziął. Miała ochotę błagać go o więcej. Zsunął jej z bioder majtki, a ona otworzyła się przed nim. Jego cudowne, ukochane ręce doprowadzały ją do rozkoszy. Krzyknęła, dochodząc. Orgazm wstrząsnął jej ciałem z intensywnością wulkanu. Zdołała wydusić z siebie tylko jedno słowo:
- Jeszcze.
- Zawsze. - Jego usta błądziły w jej włosach, po policzkach, wargach. - Zawsze.
Uwolnił jej ręce, a ona go objęła. Zacisnęła uda wokół jego bioder i spróbowała złapać oddech.
- Nie jesteśmy na podłodze.
- Zaraz będziemy. - Całował jej ramię, szyję. Najchętniej by ą zjadł.
Nie przestając jej całować, podniósł ją z kontuaru. Ich serca biły w jednym rytmie. Dłonie Eve wędrowały pod jego koszulką, jej krótkie paznokcie drapały jego wilgotną skórę. Podciągnęła koszulę i zdjęła ją, mrucząc.
- Boże! Twoje ciało! Jesteś mój, mój, mój. Błyskawicznie padli na podłogę, zrywając z siebie resztki ubrań. Oddychali ciężko, a kiedy oplotła go nogami, wszedł w nią do końca.
Rozpalona do szaleństwa, unosiła biodra, by mieć go więcej, przyciągała go do siebie. Jego dłonie jak opętane dotykały jej gładkiej skóry, w końcu zatrzymały się na biodrach. Powoli, miarowo, zaczął się w niej zagłębiać.
Spoceni i wyczerpani, leżeli na podłodze. Zaschło jej w gardle, ale nie była pewna, czy zdołałaby teraz coś przełknąć. Resztki energii, jakie jej zostały, ledwo wystarczały na to, by mogła oddychać.
Uznała, że w spontanicznym, niekontrolowanym seksie to on był zwycięzcą. Czuła, jak jego palce muskają jej dłoń i musiała przyznać, że szybko odzyskał siły.
Zostały jeszcze jakieś ciekawe pozycje na twojej liście? - zapytał cicho.
- Nie - odparła, ciężko oddychając. - Wykonaliśmy plan za jednym zamachem.
- Dzięki Bogu.
- Musimy się pozbierać z podłogi do jutra przed południem - ostrzegła.
- Myślę, że uda nam się to wcześniej. Umieram z głodu. Eve zastanowiła się przez chwilę.
- Ja też. Czy zachowasz się jak prawdziwy macho i weźmiesz mnie na ręce?
- Nie sądzę. Liczyłem, że to ty mnie podniesiesz.
- No cóż... - Leżeli jeszcze przez minutę. - Może spróbujemy razem?
- Na trzy. - Chwycili się za ręce, Roarke odliczył i na trzy usiedli.
- Świetny pomysł. Mój - przypomniała z uśmiechem.
- Zapiszemy to w księdze rekordów. A teraz spróbujmy wstać.
- Zgoda, ale bez pośpiechu.
Powoli podnieśli się z podłogi i chwiejąc się na nogach, trzymali się jak para pijaków.
- Kiedy tak obserwowałam cię na patio, myślałam, że grill cię pokonał, ale to nieprawda. Ty pokonałeś mnie.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Oparł policzek o jej głowę. - Zaczekaj chwilkę, aż krew zacznie krążyć.
- Twoja krew ma tendencję do krążenia tylko w tym jednym kierunku. Muszę coś zjeść. I wziąć prysznic - uświadomiła sobie. - Najpierw prysznic, potem pizza, bo wyglądamy strasznie.
- W porządku. Zbieramy resztki ubrań.
Eve znalazła szczątki bluzki, coś, co kiedyś było bielizną, oraz jakieś nieokreślone fatałaszki i razem wynieśli dowody rzeczowe z kuchni.
- I nic myśl, że zrobisz to jeszcze raz pod prysznicem. Na dziś koniec.
Zrobił to jeszcze raz pod prysznicem, ale tylko dlatego, że mu to zasugerowała.
Zjedli pizzę w sypialni. Przy trzecim kawałku uznała, że pustka w jej brzuchu w końcu się zapełniła.
- Co dziś robiłeś? - zapytała.
- W jakiej sprawie? Podniosła głowę.
- Od czasu do czasu lubię się dowiedzieć, czym się zajmujesz. Staram się pamiętać, że nie jesteś tylko podniecającym obiektem seksualnym.
- Ach, rozumiem. Miałem kilka spotkań. - Wzruszył ramionami, kiedy spojrzała na niego pytająco. - Zwykle, kiedy zaczynam ci coś tłumaczyć, w twoich oczach pojawia się to szklane spojrzenie, albo tracisz przytomność.
- Wcale nie. No dobrze, zdarza mi się szklane spojrzenie, ale nigdy nie straciłam przytomności.
- Miałem spotkanie z moim maklerem. Mówiliśmy o ostatnich trendach na rynku.
- Och, nie muszę znać aż tylu szczegółów. Spotkanie z maklerem, giełda, akcje, ble ble. Już wiem. Co jeszcze?
Usta mu drgnęły.
- Potem uczestniczyłem w konferencji dotyczącej Olimpusa. Możemy otwierać kolejne dwa miejsca. Chcę zwiększyć liczbę policjantów i ochroniarzy. Szefowa Angelo przesyła pozdrowienia.
- Podziękuj i pozdrów ją ode mnie. Macie jakieś kłopoty?
- Nic wielkiego. - Przełknął kęs pizzy z pepperoni i popił szampanem. - Darcia pyta, czy się tam kiedyś wybierzemy.
- Jak zemdleją i będziesz mógł mnie wciągnąć na pokład promu. - Zlizała z palców sos do pizzy. - Coś jeszcze?
- Rutyna, spotkanie z zarządem. Omawialiśmy wstępne raporty w sprawie Nowej Zelandii. Chcę tam kupić kilka owczych farm.
- Owce? Beee?
- Owce. Wełna, jagnięcina i tym podobne.
Gdy poda! serwetkę, Eve przypomniała się pani Parksy.
- Miałem dziś długi służbowy lunch z kilkoma developerami i ich prawnikiem. Zaproponowali, żebym dołączył do ich projektu. Budują ogromne kryte centrum rekreacji w New Jersey.
- I co? Dołączysz?
- Wątpię, ale słuchanie ich i lunch na ich koszt były całkiem zabawne. Wystarczy ci?
- Na razie jesteśmy przy lunchu, tak?
- Zgadza się.
- Zapracowany z ciebie facet. Kiedyś sporo podróżowałeś. Nie jest trudniej prowadzić interesy z Nowego Jorku?
- Nadal podróżuję.
- Nie tyle co dawniej.
- Podróżowanie miało dla mnie urok do czasu, kiedy poznałem moją żonę, która lubi kochać się ze mną na podłodze w kuchni.
Uśmiechnęła się, ale on znał ją zbyt dobrze.
- Co cię trapi, Eve?
Omal nie opowiedziała mu swojego snu, swoich wspomnień. Powstrzymała się, bo temat matki wciąż był dla niego bolesny. Zasłoniła się pracą. W zasadzie nie skłamała. Praca faktycznie przysparzała jej zmartwień.
- Intuicyjnie wiem, kto to jest. Wiedziałam od momentu, kiedy go spotkałam. Ale nie mam pewności. Nie widzę go. On się zmienia i cały czas będzie to robił, dlatego go sobie nie wyobrażam. Nie wiem, co to za typ, nie wiem, o czym myśli. To też się ciągle zmienia. Jest dobry, bo potrafi się zmienić. Przybiera osobowość pierwowzoru. Nie wiem, czy jestem w stanie go powstrzymać.
- Czyż nie o to mu chodzi? Chce doprowadzić cię do frustracji, zmieniając osobowość, metody, typ ofiary, wszystko.
- Na razie to mu się udaje. Próbuję oddzielić go od, nazwijmy to, płaszcza, który wkłada. Staram się zobaczyć go takim, jaki jest. Chciałabym mieć pewność, że intuicja mnie nie zawodzi. Wtedy zacznę zbierać dowody, a potem go aresztuję.
- Powiedz, co widzisz.
- Arogancję, inteligencję, wściekłość. Skupienie. Jest piekielnie skoncentrowany. Myślę, że również strach. Zastanawiam się, czy to strach każe mu naśladować innych, zamiast szukać własnej metody. Ale czego się boi?
- Pojmania?
- Niepowodzenia, Sądzę, że boi się niepowodzenia. Możliwe, że jego strach ma korzenie w relacjach z dominującą kobietą.
- Widzisz go lepiej, niż ci się zdaje.
Widzę ofiary - mówiła dalej. - Te dwie, które zabił, i cień następnej. Nie wiem, kim ona jest, gdzie mieszka, dlaczego wybrał właśnie ją. Jeśli się tego nie dowiem, dopadnie ją przede mną.
Straciła apetyt, a po euforii wywołanej wspaniałym seksem nie było już śladu.
- Roarke, jesteś bardzo zajętym facetem - powiedziała. - Twój talerz jest pełny.
Wolę pełny niż pusty. Tak jak i ty.
- To się dobrze składa. Muszę przejrzeć listę podejrzanych. Muszę znaleźć dominującą kobietę, bo wtedy znajdę jego. Przyda mi się pomocna dłoń.
Ścisnął jej rękę.
- Tak się składa, że mam jedną na zbyciu.
Uznała, że będzie najrozsądniej, jeśli zabiorą się do tego alfabetycznie. Poza tym, choć cierpiała na tym jej duma, pozwoliła, by to Roarke obsługiwał komputer. Wprawdzie pokonał go grill, ale przy komputerze był niepokonany.
- Zacznijmy od Breena - powiedziała. - Potrzebuję wszystkich informacji o Thomasie A. Breenie i jego żonie, które można zdobyć, nie łamiąc prawa do prywatności.
Spojrzał na nią z bólem i usiadł przy jej biurku.
- A co to za przyjemność?
- Musimy być czyści, mistrzu.
- Skoro tak, proszę o kawę. I ciasteczko.
- Ciasteczko?
- Tak. - Na biurko wskoczył kot i zaczął się łasić do Roarke'a. - Masz tu schowek z ciasteczkami. Ja też chcę - powiedział, spoglądając na jej jednostkę.
Wzięła się pod boki.
Skąd wiesz, że mam tu ciasteczka? Uśmiechnął się do niej, głaszcząc kota.
- Kiedy cię nie pilnuję, zapominasz o jedzeniu. Jeśli przypadkiem sobie przypomnisz, zawsze wybierasz cukier.
Puściła mimo uszu uwagę o „pilnowaniu jej”, choć poczuła się nieco urażona. Miała ważniejszą sprawę. Podeszła bliżej i mrużąc oczy przyglądała się jego twarzy w takim skupieniu, jakby byt jej głównym podejrzanym.
- Czy ty przypadkiem nie zakradałeś się do mojego biura w Centrali i nie szperałeś w moim schowku na słodycze?
- Nigdy w życiu. Mam własne batoniki.
- Możesz kłamać - powiedziała po chwili namysłu. Szczwany lis z ciebie.
- To samo mówiłaś pod prysznicem.
- Ha, ha! Jakoś nie wyobrażam sobie ciebie zakradającego się do Centrali, żeby mnie sprowokować i gwizdnąć moją czekoladę.
- Znam skuteczniejsze sposoby. Co z tą kawą?
- Zaraz. No dobra, Thomas A. Breen.
Weszła do przylegającej do gabinetu kuchni, a razem z nią kot. Zwierzak już dostał kawałek pizzy, ale nadal się do niej łasił. Zamówiła w autokucharzu dzbanek kawy, przygotowała kubki i spojrzawszy kontrolnie w stronę gabinetu, cichutko Wśliznęła się do kuchennego schowka. Podeszła do półki z pokarmem dla kota, ostrożnie sięgnęła w głąb i wyjęła opakowane czekoladowych ciastek. Przygotowując porcję dla Roarke'a, poczuła, że sama też ma ochotę na coś słodkiego, A co tam, zjedzą całą paczkę.
Galahad, przeczuwając, że to dobra okazja, by wyłudzić deser zaczął głośno mruczeć. Eve wrzuciła mu do miseczki kilka smakołyków i z uśmiechem przyglądała się, jak zaatakował je niczym lew gazelę. Postawiła kawę i ciastka na tacy i wróciła do gabinetu.
- Mam wstępne dane. Podejrzewam, że to wszystko już wiesz - powiedział Roarke. - Zaraz będzie więcej. Dlaczego sprawdzasz Breena?
- Taka procedura. Sprawdzam każdego, z kim rozmawiałam w toku śledztwa. - Postawiła tacę. - Chcę wejść głębiej, bo coś mnie tknęło. Sama nie wiem co i dlaczego.
Podeszła do ściennego ekranu, na którym Roarke wyświetlił wstępne dane.
- Thomas Aquinas Breen, lat trzydzieści trzy, żonaty, jedno dziecko, chłopiec, lat dwa. Pisarz, zawodowy ojciec. Bardzo przyzwoity zadeklarowany dochód. Stać go na życie na wysokim poziomie i chyba jest na dobrej drodze, by zarabiać jeszcze więcej. Jedno zatrzymanie za nielegalne substancje, Zoner. Miał dwadzieścia jeden łat. Nic nowego, to typowe na studiach. Rodowity nowojorczyk, absolwent NYU. Kończył wydział sztuk pięknych, praca dyplomowa z kryminologii. To mi się podoba. Ukończył kurs pisarski. Utrzymuje się z pisania artykułów do magazynów, opowiadań, wydał dwie książki, obie stały się bestselerami. Żonaty od pięciu lat. Rodzice mieszkają na Florydzie.
- Brzmi zwyczajnie.
- Tak. - Obraz jednak nie był tak normalny, jak by się mogło wydawać, pomyślała Eve. - Kupił piękny dom w przyjemnej okolicy. Przed wydaniem drugiej książki nie było go na to stać, ale żona ma świetnie płatną pracę. Połączyli dochody i zamieszkali tam rok po ślubie. On zajmuje się dzieckiem, ona zarabia.
Roarke ugryzł ciasteczko. Żona ma niezawodny gust, jeśli idzie o słodycze, pomyślał, kiedy czekolada rozpłynęła mu się w ustach.
- Zatrudniam mnóstwo ludzi, którzy są w podobnej sytuacji.
- Po prostu coś mnie tknęło, to wszystko. Nie umiem powiedzieć, co. Na dodatek ten facet całymi dniami myśli o morderstwach, rekonstruuje je, czyta o nich, wyobraża je sobie.
- Naprawdę? - Roarke nalał kawy do kubków. - Kto by poświęcał tyle czasu i energii zabójstwom?
- Słyszałam twój sarkazm. Różnica polega na tym, że dla gliny zabójstwo na ogół jest odrażające. Ten facet się zabójstwem podnieca. Od fascynacji do eksperymentów droga jest krótka. Ma wykształcenie, wolny czas, wiedzę i motyw. Nie chodzi tylko o dreszczyk emocji, ale o to, że szum w mediach może zwiększyć zainteresowanie książkami. Jego żona jest wydawcą pisma o modzie. Założę się, że ona też dobrze zna wartość takiej reklamy.
Eve kołysała się na piętach i z uwagą studiowała informacje pojawiające się na ekranie.
- Ma papeterię. Twierdzi, że to prezent od wielbiciela, ale nie pamięta jego nazwiska. Nie mam jak potwierdzić jego wersji. Na razie. Ciekawe, czy nie okaże się, że kupiła mu to żona. To byłoby interesujące.
- Mógłbym odrobinkę naruszyć zabezpieczenie prywatności i sprawdzić, co tam mamy.
Propozycja była kusząca, ale Eve pokręciła głową.
- Nie obciążono rachunku jego ani jego żony, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Sprawdzanie tych informacji będzie czymś więcej niż tylko drobnym naruszeniem prywatności. Na razie zostańmy przy jego życiorysie.
- Psujesz zabawę.
- Ma papeterię i to wystarczy. Nie dość, że ją ma, to jeszcze postarał się o to, żebym ją zobaczyła. I to jest bardzo ciekawe.
- Żona chyba by coś wiedziała, gdyby to był on?
- Też tak sądzę, chyba że to kompletna idiotka, ale jej życiorys na to nie wskazuje. Julietta Gates, ten sam rocznik, absolwentka NYU. Założę się, że poznali się na studiach. Dwa fakultety, moda i marketing. Od początku miała zaplanowaną karierę i po prostu konsekwentnie realizowała plan. Minimalna przerwa na urodzenie dziecka, szybki powrót do pracy. Jeszcze dwa lata temu zarabiała dwa razy tyle co on, teraz mają prawie taki sam roczny dochód. Ciekawe, jak regulują swoje płatności.
- Czego szukasz?
- Kto trzyma rękę na kasie? Pieniądze to władza, nie? Założę się, że ona pilnuje domowego budżetu.
- Jeśli to jest kryterium, to coś mi się zdaje, że powinienem mieć więcej do gadania.
- Twoja strata. Nie obchodzi mnie twoja forsa, ale czuję, że Toma obchodzi forsa jego żony. - Wyobraziła sobie jego dom, dziecko, poczucie wspólnoty rodzinnej. - Potrzebny mu jej udział, żeby utrzymać ten piękny dom, wychować dzieciaka tak jak on chce, żyć na wyższym poziomie. Markowe ubrania, świetne zabawki, wysokiej klasy android do opieki nad dzieckiem, w czasie kiedy on spokojnie sobie pracuje. Kiedy chce, robi przerwę, żeby pobawić się z synkiem, zabiera go do parku.
- I te cechy charakteryzujące dobrego ojca sprawiają, że jest podejrzany o morderstwo? Jeśli cię dobrze zrozumiałem, to chyba jesteśmy bardzo cyniczną parą.
Spojrzała na niego przez ramię. Cyniczni czy nie, byli jednak parą.
- Nie traktuje jej jako partnerki, ani elementu tworzącego rodzinę. W domu leżały rzeczy jego i chłopca, nigdzie nie zauważyłam śladu przedmiotów należących do niej. Zabawki, buty i tak dalej. Po prostu wydało mi się to interesujące. Oni nie tworzą wspólnoty. Pokaż informacje o rodzicach.
Eve uzupełniła swoje skromne notatki o nowe dane.
- Spójrz, jego matka też była osobnikiem alfa. Kariera, wysokie zarobki, to ona utrzymywała rodzinę. Ojciec zrezygnował z pracy i został profesjonalnym rodzicem. Słuchaj dalej, matka była działaczką, a w pewnym momencie przewodniczącą Międzynarodowej Koalicji Kobiet. Wydaje pismo „Głos Feministek”. Absolwentka NYU, tatuś kończył Uniwersytet Stanowy w Kencie. Tak, to bardzo interesujące.
- Scenariusz jest taki: Breen dorastał w domu kontrolowanym przez kobietę o silnych aspiracjach politycznych, podczas gdy ojciec zmieniał pieluchy. Matka skłoniła go do podjęcia studiów w jej Alma Mater, albo zrobił to, by jej się przypodobać.
Na parmerkę wybrał podobnie silną osobowość. Kobieta nad nim dominuje, a on wypełnia typowo kobiecą rolę opiekuna.
- Owszem. To wszystko nie robi z niego jakiegoś walniętego psychopaty, ale daje do myślenia. Skopiuj i zapisz mi te dane tutaj i w mojej jednostce w Centrali.
Uśmiechnął się i wykonał jej polecenie.
- Zdaje się, że ja też wybrałem silną osobowość. Ciekawe, o czym to świadczy.
- Proszę - dodała. Przypomniała sobie o ciastkach, więc podeszła, żeby się poczęstować. - Jutro spotkam się z Juliettą Gates. Teraz sprawdźmy Leo Fortneya.
Fortney miał trzydzieści osiem lat i za sobą dwa małżeństwa, dwa rozwody. Bezdzietny. Roarke rozumiał, jakiego rodzaju informacje są jej potrzebne, dlatego szybko ustalili, że pierwsza żona była gwiazdką wideo, kategoria porno. Małżeństwo trwało ponad rok. Druga żona była znaną agentką teatralną.
- Było wokół niego drobne zamieszanie - dodał Roarke. Sporo plotek w mediach. Chcesz poczytać, czy wystarczą ci nagłówki?
- Pokaż nagłówki.
- Ten twój Leo to niegrzeczny chłopiec. - Roarke pił kawę i czytał informacje pojawiające się na ekranie komputera. - Przyłapano go z opuszczonymi spodniami, dosłownie. W hotelowym apartamencie w Nowym Los Angeles zabawiał dwie szczodrze obdarzone przez naturę gwiazdki. Poza dwiema pannami na wydaniu, tak nawiasem to cytat, pojawiły się plotki o wspomaganiu chemicznym i stosowaniu różnego rodzaju zabawek natury erotycznej. Żona pewnie go o coś takiego podejrzewała, dlatego zatrudniła prywatnego detektywa. Podczas rozwodu dokumentnie go oskubała. W mediach aż wrzało od plotek, kobiety z rozkoszą opowiadały o swoich doświadczeniach z nieszczęsnym Leo. Cytuję jedną z nich: „To chodzący wzwód. Zawsze momentalnie dochodzi i błyskawicznie kończy”.
- Rozwiązły, nie panuje nad popędem, kobieta upokorzyła go publicznie. Ma na koncie gwałty i obraźliwe zachowanie. Podoba mi się. Spójrz na jego finanse. Z takimi dochodami nie ma siły, żeby był w stanie żyć na poziomie, do jakiego aspiruje. Potrzebuje kobiety, która będzie go utrzymywać. Pepper Franklin.
- Nie podoba mi się ten facet - mruknął Roarke, przeglądając kolejne pliki. - Stać ją na kogoś lepszego.
- Uderzał do Peabody.
Podniósł wzrok, w jego oczach pojawił się mroczny błysk. Zupełnie mi się nie podoba. A do ciebie się nie dobierał?
- Nie. Boi się mnie.
- A więc nie jest tak zupełnie pozbawiony rozumu.
- To kłamca z rozbuchanym ego, który lubi zaciągać głupie panienki do łóżka. Peabody zagrała przed nim naiwną lalę. Facet wykorzystuje silne kobiety, by go utrzymywały, a potem je oszukuje. Jest wykształcony, potrafi oczarować. Lubi życie na poziomie, używa piekielnie drogiej papeterii. Zachowuje się na tyle teatralnie, że mógłby czerpać przyjemność z naśladowania. Poza tym nikt go nie kontroluje i ma czas na to, by śledzić i zapolować. Masz coś o jego rodzicach, dzieciństwie?
- Ekran. Matka aktorka. Grywa głównie role drugoplanowe i charakterystyczne. Kojarzę ją, to dobra aktorka. Dużo pracuje.
- Leo to syn z drugiego małżeństwa. A mężów miała pięciu. Leo ma kilku ojczymów i sporo przybranego rodzeństwa. Ojciec jest producentem, tak jak i Leo. To ktoś, kto nadzoruje wykonanie projektów, tak?
- Hmm. Och, zobacz, tu też mamy dużo plotek. - Roarke szybko skanował materiał pojawiający się na ekranie, koncentrując się na wyłapaniu kluczowych słów. - Nasz bohater miał sześć lat, kiedy rodzice się rozwiedli. Oboje byli wmieszani w różne głośne skandale. Matka oskarżała ojca o stosowanie przemocy fizycznej. On miał wobec niej te same zarzuty. Z tego, co tu widzę, ich dom był nieustanną strefą wojenną.
- Dodajmy dzieciństwo otoczone aurą agresji i obojętności ze strony rodziców. Mamuśka to osoba publiczna, więc ma władzę. Prawdopodobnie zatrudniali pomoc domową, tak? Pokojówki, ogrodników, opiekunki do dziecka. Mógłbyś sprawdzić, kto zajmował się małym Leo, a ja w tym czasie zajęłabym się Renquistami.
- W takim razie poproszę o jeszcze jedno ciastko.
Odwróciła się do niego z zamiarem wygłoszenia jakiejś sarkastycznej uwagi, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Roarke'a, widok jego lśniących wilgotnych włosów, błyszczących oczu skupionych na ekranie, by jej serce zabiło mocniej.
Śmieszne, to po prostu śmieszne. Przecież wiedziała, jak on wygląda. Nie musiał nic robić, by jej ciało przeszywały dreszcze.
Wyczuł jej spojrzenie, bo podniósł wzrok. Absurdalnie przystojny mężczyzna z ciastkiem w ręku.
- Chyba sobie zasłużyłem.
Eve otrząsnęła się z zamyślenia. - Co?
- Ciastko, zasłużyłem na nie - powiedział, wbijając w nie zęby. Po chwili podniósł głowę. - A co?
- Nie, nic. - Lekko zawstydzona, odwróciła się, nakazując sercu spokój. Już czas, powtarzała sobie w myśli. Pora zająć się następnym.
Niles Renquist. Zarozumiały gnojek. Ale to tylko jej prywatna opinia. Trzeba przyjrzeć się faktom.
Urodził się w Londynie, matka była pół - Angielką, pół - Amerykanką, dopiero wchodziła w towarzystwo. Czwarty kuzyn króla po kądzieli, ogromna forsa po mieczu. Lord Renquist, jego ojciec to członek parlamentu, zagorzały konserwatysta. Młodsza siostra zamieszkała z drugim mężem w Australii.
Renquist otrzymał pełne brytyjskie wykształcenie. Najpierw szkoła w Stonebridge, potem Eton, w końcu Uniwersytet w Edynburgu. Dwa lata służby w RAF - ie w randze kapitana. Mówi biegle po włosku i francusku. W wieku lat trzydziestu wstąpił do służby dyplomatycznej, w tym samym roku ożenił się z Pamelą Elizabeth Dysert.
Podobne wykształcenie i pochodzenie. Dobrze sytuowani rodzice, świetna edukacja, w tym sześcioletni pobyt w szkole z internatem w Szwajcarii. Jedynaczka, zawsze miała duże pieniądze.
Eve uznała, że dla ludzi z ich sfer stanowili przykład idealnie dobranej pary.
Przypomniała sobie dziewczynkę, która pojawiła się na schodach, kiedy rozmawiała z Pamelą Renquist. Mała złoto - różowa laleczka, Rose, tylko raz niecierpliwie szarpnęła opiekunkę, po czym uległa.
Nie, to niebyła opiekunka. Nazwalają „au pair”. Ludzie tej kategorii lubią określać najprostsze sprawy dziwacznymi słowami.
Renquist na pewno miał w dzieciństwie au pair.
Jego rozkład dnia nie był tak luźny jak pozostałych, ale czy któryś pracownik lub asystent zadawałby jakieś pytania, gdyby Renquist zniknął na kilka godzin? Eve przyglądała się jego zdjęciu na ekranie i nie miała co do tego żadnych wątpliwości.
Żadnej przeszłości kryminalnej. W przeciwieństwie do Breena i Fortneya, oboje z żoną nie mieli nawet najmniejszej rysy w życiorysie. Idealny obraz, lśniący i bez skazy.
Jakoś jej to nie przekonywało.
Ożenił się dopiero po trzydziestce. Rozsądny wiek, jeśli zamierza się realizować formułkę „aż do śmierci”. Poza tym człowiek z ambicjami politycznymi miał większe szanse, kiedy prezentował się jako ustatkowany mąż i ojciec. Jeśli nie ślubował czystości, musiał być przed ślubem w jakichś związkach.
Możliwe, że po ślubie również.
Warto zamienić słowo z tą ich au pair. Kto może znać atmosferę panującą w rodzinie lepiej niż pomoc domowa?
Eve dolała sobie kawy.
- Możesz wrzucić dane Carmichaela Smithsa.
- A nie chcesz dokładniejszych informacji o niani Fortneya?
- Już masz?
- Kochanie, pracuję na ciasteczka.
- Dobra, mądralo. Najpierw Fortney. Trzymajmy się kolejności.
- To może być trudne, bo zatrudniali kilka opiekunek. Wygląda na to, że matka je połykała. Pielęgniarki dla niemowląt, au pair, co tylko chcesz. W ciągu dziesięciu lat było ich dziesięć. Żadna nie pracowała dłużej niż dwa lata, średnio wypada sześć miesięcy.
- Chyba za krótko, żeby mieć na dziecko większy wpływ. Wobec tego stawiam na matkę, to ona rządziła.
- Sądząc po tych danych, można pomyśleć, że nie rządziła, tylko wojowała. Troje byłych pracowników założyło przeciwko niej sprawy. Wszystkie rozstrzygnięto poza sądem.
- Muszę dokładniej sprawdzić matkę. - Eve krążyła po gabinecie, analizując ostatnie informacje. - Matka Leo jest aktorką, jego obecna kochanka pracuje w tym samym zawodzie. Lubi mieć do czynienia z aktorkami, kontroluje je i zapewne jednocześnie może być przez nie kontrolowany. To o czymś świadczy. Morderca gra. Przyjmuje rolę, próbuje udowodnić, że potrafi ją odegrać lepiej niż oryginał, z większą finezją. W teście prawdopodobieństwa Leo zdobędzie wysoki wynik.
Zastanawiała się przez chwilę.
- Dokończmy listę, a potem zabierzemy się za następnego łgarza. Znajdź informacje o niani Renquista, czy jak oni to nazywają w Anglii.
- Roberta Janet Gable - ogłosił z uśmiechem Roarke. - Robię kilka rzeczy na raz.
- Jak zwykle - odparła, spoglądając na ekran. - O rany! - Eve udała, że się otrząsa. - Straszna.
- To aktualne zdjęcie. Kiedy zajmowała się Renquistem, była młodsza. Roarke wyświetlił zdjęcie sprzed lat. - Ale równie straszna.
- Bez wątpienia. - Eve przyjrzała się portretom, które zapełniły ekran. Chuda twarz z ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami, cienkie, zaciśnięte usta. Młodsza wersja miała kasztanowe włosy, starsza siwe, w obu przypadkach gładko zaczesane do tylu. Drobne zmarszczki wokół zaciśniętych ust z pierwszej fotografii przeobraziły się w widoczne, głębokie linie, które nadawały twarzy z drugiego zdjęcia surowy wyraz.
- Założę się, że nikt nie nazywa jej Bobbie - powiedziała Eve. Spróbowała liczyć lata, na szczęście Roarke był szybszy.
- Zaczęła pracować, kiedy Renquist miał dwa lata i była z nim aż do osiągnięcia czternastego roku życia. W Stonebridge nie mieszkał w internacie, tylko w domu. Gdy miał czternaście lat, poszedł do Eton i niania nie była mu już potrzebna. Roberta Nie - Mów - Na - Mnie - Bobbie miała dwadzieścia osiem lat, kiedy podjęła pracę, czterdzieści, kiedy odeszła, by objąć stanowisko prywatnej opiekunki. Obecnie ma sześćdziesiąt cztery lata, przeszła na emeryturę. Nigdy nie wyszła za mąż, nie miała własnych dzieci.
- Wygląda na taką, co lubi szczypać - zauważyła Eve. - Kiedy miałam dziesięć lat, jedna opiekunka w mojej szkole okropnie nas szczypała. Wiedźma miała doskonałe referencje, a wiecznie siniaczyła mi ramiona. Urodzona w Bostonie, wróciła tam po przejściu na emeryturę. Typowa kamienna twarz z Nowej Anglii, typ, który wciska kit w stylu „wyrzuć rózgę, rozpieszczaj dziecko”.
- A może to nieprzyjemnie wyglądająca kobieta o złotym sercu, która zawsze ma w kieszeni karmelki i rozdaje je rumianym dzieciom?
- Wygląda na taką, co lubi szczypać - powtórzyła Eve, siadając na brzegu biurka, - Zabezpieczona finansowo. Założę się, że odkładała każdego pensa i nie trwoniła pieniędzy na karmelki, A w ogóle, co to są te karmelki?
Roarke nie mógł przestać myśleć o posiniaczonych ramionach dziesięcioletniej Eve.
- Kupię ci. Na pewno będą ci smakować.
- Wszystko na to wskazuje. Pogadam z nią, zobaczymy, co ma do powiedzenia na temat dzieciństwa Renquista. A teraz denerwujący pan Smith.
- Chodź do mnie na kolana.
Próbowała zrobić surowa minę, ale do Roberty Gabie było jej daleko.
- W godzinach pracy nie będzie żadnych wygłupów.
- Były wygłupy w kuchni na podłodze, a potem w łazience. Wyślę, że chwilowo możemy to odłożyć. Chodź, siadaj. - Uśmiechał się do niej zachęcająco. - Jestem taki samotny.
Usłuchała. Usiadła mu na kolanach i starała się za bardzo nie mięknąć, kiedy jego usta musnęły jej włosy.
- Carmkhael Smith - powiedział, nadal myśląc o jej dzieciństwie, o tym, że była zdana na łaskę systemu, którego teraz broni. Tak bardzo pragnął dać jej wszystko, czego wówczas jej brakowało. Szczególnie miłość. - O w mordę, trzydzieści jeden lat? Musiał nieźle posmarować, żeby poprawić sobie wiek. Urodzony w Savannah, dzieciństwo spędził w Anglii. Jedynak, matka wybrała opcję zawodowego rodzica, opiekowała się nim do osiemnastego roku życia. Kartoteka nieletniego opieczętowana, a to znaczy, że warto by się włamać. Hmm, nie zarabia takiej kasy, jakiej można się spodziewać. Pewnie ma jakieś ciekawe wydatki albo kosztowne nałogi.
- Rodzice rozwiedzeni, ojciec ponownie się ożenił i przeniósł do Devon. To w Anglii, prawda?
- Tak było, kiedy ostatnio sprawdzałem.
- Kartoteka pełnoletniego czysta, ale założę się, że coś było. Coś, za co musiał słono zapłacić. Wygląda na to, że spędził trochę czasu na odwyku. Przyjrzyjmy się matce.
- Suzanne Smith, lat pięćdziesiąt dwa. Była bardzo młoda, kiedy go urodziła - zauważył Roarke. Za mąż wyszła dopiero dwa lata później. Atrakcyjna babka.
- Tak, jest trochę do niej podobny. Och, spójrz, co my tu mamy! Mamusia przez jakiś czas posiadała licencję. Kategoria uliczna. Ma całkiem pokaźną kartotekę.
Zaintrygowana Eve chciała wstać, ale Roarke objął ją w pasie.
- Jeśli stąd nie widzisz, włączę głos.
- Nie, nie mam problemu z oczami. Przyłapana z nielegalnymi substancjami, próby drobnych oszustw. Sprawy umorzono - dodała. - Nigdy nie siedziała. Widocznie kogoś wrobiła. Zachowała licencję, ale nie deklarowała dochodu. Pewnie pracowała na lewo. Była wciąż w obrocie. Po co płacić podatek, kiedy można kręcić interes po cichu? Mały Carmichael wcześnie rozpoczął edukację seksualną.
Eve próbowała wczuć się w jego sytuację.
- Pokaż mi jego kartę zdrowia. Najwcześniejsze wpisy, jakie można otworzyć.
- Mam naruszyć bramkę?
Zawahała się, ale instynkt podpowiadał, że idzie w dobrym kierunku.
- Odrobinkę.
Delikatnie klepnął ją w biodro, dając sygnał, by wstała. Zabrał się do pracy, a ona przez ten czas rozlała do kubków resztę kawy.
- Jako niemowlę przeszedł standardowe badania i szczepienia. Od drugiego roku życia wykazywał dziwną skłonność do wypadków.
- Tak, widzę. - Eve przeglądała raporty od różnych lekarzy z wielu ośrodków zdrowia. Szwy, drobne urazy, jedno poważne poparzenie, zwichnięte ramię, złamany palec.
- Poniewierała nim - zauważyła. - Po rozwodzie go biła, przestała, gdy podrósł na tyle, by móc się bronić. Jeszcze jedna matka, która ma nad dzieckiem władzę. Przeprowadzała się to tu, to tam, przez jakiś czas mieszkali w Anglii. Roarke, spójrz na jej dochody. W niczym nie przypominają rozchodów.
- Dochody zerowe, natomiast rozchody całkiem przyzwoite.
- Tak. Coś mi się zdaje, że nadal ciągnie ze swojego chłopca. Nie ma siły, facet musi tego nienawidzić. Może nawet tak bardzo, by zabić.
Eve miała bardzo racjonalny powód, by zacząć dzień w swoim domowym gabinecie. Cisza. W porównaniu z Centralą, wszędzie, nawet w jej domowej sali treningowej panował błogi spokój. Potrzebowała więcej czasu do namysłu Postanowiła umieścić w gabinecie tablicę taką samą, jak ta, która wisiała w jej biurze. W ten sposób będzie mogła cały czas przyglądać się zdjęciom ofiar.
Jednak najważniejszym powodem, dla którego nadal zwlekała z wyjazdem do śródmieścia, był powrót Summerseta. Zamierzała zniknąć z domu tuż przed południem, by jeszcze trochę nacieszyć się pustym domem i przyzwyczaić do myśli, że potem to on przejmie ster.
Ustawiła tablicę, usiadła w fotelu, położyła nogi na biurku i popijając kawę zaczęła uważnie przyglądać się zdjęciom.
Fotografie przedstawiały miejsca zbrodni. Alejka w chińskiej dzielnicy, sypialnia pani Gregg. Mapy, kopie listów, które zostawił morderca. Zdjęcia ofiar za życia i po zgonie. Obok nich przypięła zdjęcia przedstawiające oryginalne miejsca zbrodni na których się wzorował. Whitechapel i Boston. Powiesiła też fotografie ofiar, które były najbardziej podobne do Wooton i Gregg.
Pomyślała, że on też na pewno im się przyglądał. Gapił się na te stare fotografie, czyta! wszystkie raporty.
Teraz bada jakieś inne, przygotowuje się do kolejnego aktu przedstawienia.
Miała raporty z laboratorium, od koronera i służb porządkowych, zeznania świadków, krewnych, podejrzanych i sąsiadów. Znała harmonogramy. Miała własne notatki, raporty i ogromne ilości danych na temat osób z listy.
Jeszcze raz wszystko przejrzy i porozmawia z ludźmi. Zatoczy szerszy krąg i dokładniej przeanalizuje dane. Będzie kopała głębiej. On znów ją pokona. Intuicja podpowiadała jej, że już niedługo zada następny cios, i że znów z nim przegra. Ktoś zginie, zanim ona go dopadnie.
Popełnił błąd. Eve sączyła kawę i wpatrywała się w tablicę. Te listy to błąd. Były jego dumą i radością. Nie wystarczyło mu. że to zrobił. Musiał się jeszcze popisywać i dąć w róg. Patrzcie na mnie! Ach, jaki jestem sprytny, jaki mam wyrafinowany gust.
Tylko że papeterię udało się namierzyć. Miała listę osób, które ścigała.
Drugim błędem było zabranie koszyka z owocami. Co za arogancja. Patrzcie, zostawiłem w mieszkaniu zmasakrowani zwłoki, a teraz wychodzę sobie spokojnie na ulicę i jem soczyste brzoskwinie.
Możliwe, że popełni kolejne błędy, a ona je wytropi. Popełni błędy, bo przy całym swoim sprycie jest cholernie zarozumiały.
Słysząc odgłos kroków, spojrzała w stronę drzwi i zmarszczyła czoło.
- Cześć - przywitała Feeneya, który w tym momencie wszedł do jej gabinetu. Starannie wyprasowana koszula wyglądała tak, jakby żona wyjęła ją dla niego prosto z szafy. Rozczłapane buty zdradzały, że Feeney wymknął się z domu, nim żona zdążyła przekonać go, by włożył coś mniej rzucającego się w oczy.
Pewnie się czesał, ale jego siwiejące włosy zdążyły się już porządnie zmierzwić. Na brodzie miał drobne zadraśnięcie, bo - jak twierdził - prawdziwy mężczyzna do golenia używa klasycznej brzytwy.
- Odebrałem twoją wiadomość - powiedział.
- Było późno, dlatego nagrałam się na pocztę głosową. Nie musiałeś przychodzić tak rano. Wiem, że masz nie po drodze.
- Byłoby nie po drodze, gdybyś nie miała tu babeczek drożdżowych.
- Pewnie mam. Jeśli nie tu, to gdzieś indziej. Potraktował jej słowa jako zaproszenie i bez skrępowania udał się do kuchni. Eve słyszała, jak skanuje menu i pomrukuje z zadowoleniem. Widocznie znalazł coś, czego szukał.
Wrócił z ciastkiem i ogromnym kubkiem kawy. - Hmm mruknął i usiadł, przyglądając się tablicy. - Dwie rundy, dwa punkty.
- Tak, a ja nadal zero. Kilka razy udało mi się złapać piłkę, ale wciąż wypada za linię. Jeśli uderzy jeszcze raz, media w końcu zwęszą i będziemy mieć urwanie jaj. „Morderca - naśladowca obserwuje Nowy Jork”. „Zabójczy kameleon igra z policją”. Uwielbiają sensację.
Feeney podrapał się po brodzie i ugryzł ciastko.
- Społeczeństwo też. Chory sukinsyn.
- Mam sporo informacji, próbuję analizować je pod różnym kątem, ale problem w tym, że kiedy koncentruję się na jednym, pojawia się sześć innych. Mogę przycisnąć Whitneya, żeby podesłał mi więcej ludzi, ale wiesz, jak to jest. Staram się nie nagłaśniać sprawy. Za mały budżet. Jak to się rozniesie, media podniosą krzyk, politycy zaczną się wchrzaniać w naszą robotę, a wtedy znajdą się pieniądze.
- WPE dysponuje ludźmi i forsą.
- Tym razem nie potrzebuję pomocy elektronicznych. Prowadzę poszukiwania w standardowy sposób, nic wymyślnego. Nie ma łączy do analizowania, systemy zabezpieczające niczego nie rejestrują, ale...
- Moim chłopakom przyda się trochę ruchu. - Feeney nazywał swoich ludzi i androidy chłopcami, bez względu na ich wiek.
- Dzięki, przydadzą się. Oszczędzę sobie rozmów ze świadkami. Wczoraj się tak zastanawiałam... facet jest ostrożny i bardzo precyzyjny. Spójrz na zdjęcia ofiar, te oryginalne i jego. Ułożenie ciał, budowa, cechy fizyczne, metoda zadania śmierci. Wszystko. To doskonałe kopie. Bardzo dokładne. Jak to możliwe, że jest w tym tak dobry?
Feeney dokończył ciastko i jednym haustem wypił kawę.
- Praktyka. Sprawdzę to przez MCDK, zobaczymy, może pojawi się coś ciekawego.
- To nie będzie dokładnie to samo - powiedziała z wdzięcznością. - Sprawdzałam za pierwszym razem. Znalazłam coś zbliżonego, ale to nie było to samo. Wtedy szukałam tylko jednego stylu, teraz mamy dwie metody i kilka potencjalnych na przyszłość. Jest zbyt ostrożny, by tak precyzyjnie kopiować. Podejrzewam, że zrobił to w ten sam sposób, ale potem coś zmienił. Nie zostawił miejsca zbrodni w takim stanie jak to, które zamierzał pokazać publicznie.
- Nie chce się popisywać, dopóki nie opanuje sztuki do perfekcji. - Feeney ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Tak. Jeśli gdzieś okazał się zbyt dokładny, prawdopodobnie pozbył się ciał. Zakopał je, zniszczył. Nie jest dzieckiem. To nie naiwny dwudziestolatek, lecz dojrzały mężczyzna. Nie zaczął od Wooton. Siedzi w tym od dawna.
- Sprawdzę te dwa style i inne, które według ciebie mogą go interesować.
- Wszyscy z mojej listy, poza jednym, którego jeszcze nie sprawdziłam, dużo podróżują - powiedziała, mając na myśli Breena. - Stany, Europa. Sporo jeżdżą po świecie, pierwszą klasą. Jeśli mam go na liście, świat jest dla niego placem zabaw.
- Prześlij mi wszystko, co masz.
- Dzięki. Powinnam cię ostrzec. Na liście jest kilka znanych nazwisk. Mamy dyplomatę, popularnego artystę, pracującego na swoją sławę pisarza i jednego dupka z rozrywki, który żyje z aktorką z pierwszej ligi. Wpłynęło już kilka skarg o napastowanie przez policję i tym podobne pierdoły. Będą następne.
Uśmiechnął się.
- Teraz to brzmi zachęcająco. - Wstał z krzesła, odstawił pusty kubek i zatarł ręce. - Bierzmy się do roboty.
Kiedy Feeney wyszedł, posegregowała pliki i przesłała je do jego jednostki w WPE. Pamiętała o zanotowaniu tego faktu w raporcie dla komendanta. Przeprowadziła jeszcze jeden test prawdopodobieństwa, pobawiła się symulacjami, które tak naprawdę miały tylko rozgrzać jej szare komórki.
Na koniec, podpierając się odpowiednim programem komputerowym ustaliła listę prototypów, które mogły na tyle zainteresować mordercę, by móc zechcieć je kopiować.
Wyeliminowała zabójców pracujących w zespole oraz tych, których ofiarami byli mężczyźni. Odrzuciła też tych, którzy ukrywali lub niszczyli zwłoki. Na górze listy umieściła morderców, których sława trwała dłużej niż ich życie.
Zastanawiała się, gdzie podziewała się Peabody, kiedy w drzwiach pojawił się domowy android. Zwykle obecność kogoś takiego wprawiała Eve w popłoch. Roarke rzadko ich używał, więc prawie ich nie widywała, wolałaby jednak znosić nawet najperfidniejsze tortury niż przyznać, że nad zautomatyzowany personel woli żywego Summerseta.
Pani porucznik, proszę wybaczyć, że przeszkadzam.
Android był kobietą o chrypiącym głosie. Jej dystyngowany uniform w żaden sposób nie był w stanie zamaskować faktu, że budową mogła konkurować z gwiazdami porno.
Nie trzeba było być detektywem, żeby się domyślić, że jej dowcipny mąż celowo aktywował akurat ten model. Chciał, by Eve porównała piersiastą blondynę z chudym i kościstym Summersetem.
Zapłaci jej za to.
- O co chodzi?
- Przed drzwiami czeka gość. Pani Pepper Franklin chciała by z panią mówić. Czy pani ją przyjmie?
- Jasne. Zaoszczędzi mi wycieczki. Jest sama?
- Przyjechała prywatnym samochodem z kierowcą. Nie ma towarzystwa.
Zostawiła Fortneya w domu, pomyślała Eve.
- Wpuść ją.
- Mam ją tu przyprowadzić?
- Nie, niech zaczeka w... jak to się nazywa? W głównym salonie.
- Czy przynieść napoje?
- Dam znać.
- Dziękuję, pani porucznik.
Android wyszedł, a Eve przez chwilę bębniła palcami po stole. Spojrzała na drzwi do gabinetu Roarke'a. Pewnie go nie ma, bo jak zwykle zajmuje się swoimi sprawami. Dzięki temu towarzyska część wizyty ograniczy się do minimum.
Przypięła kaburę, marynarkę zostawiła na oparciu krzesła.
Postanowiła w ten niezbyt subtelny sposób dać Pepper do zrozumienia, że jest na służbie.
Dopiła kawę, jeszcze przez kilka minut siedziała przy biurku nucąc pod nosem.
Kiedy zeszła do salonu, Pepper już czekała.
Aktorka ubrana była w perfekcyjnie letni strój. Na cienką niebieską koszulkę na szeleczkach, pasującą do spodni, włożyła przewiewną białą bluzkę. Na widok sandałów na niebotycznych obcasach Eve aż poczuła, że zaczynają ją boleć stopy. Gęste zdrowe włosy upięła w skomplikowany kok.
Wchodząc do salonu, Eve poczuła zapach jej lekkich kwiatowych perfum.
- Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną spotkać. - Pepper zaprezentowała profesjonalny uśmiech. - Na dodatek o tak wczesnej porze.
- To wydział zabójstw, Nasz dzień zaczyna się, kiedy wasz się kończy. - Widząc, że nie zrozumiała, Eve wzruszyła ramionami. - To taki policyjny żart. W czym mogę pani pomóc?
- Rozumiem, że Roarke'a nie ma w domu?
- Nie ma. Jeśli chce pani z nim mówić, złapie go pani w Centrum.
- Nie, nie. Miałam nadzieję, że zastanę panią samą. Możemy usiąść?
- Oczywiście. - Eve wskazała fotel, sama też usiadła. Pepper zajęła miejsce i z westchnieniem rozejrzała się po salonie.
- To wciąż najbardziej niesamowity dom, jaki zdarzyło mi się widzieć. Taki stylowy, w doskonałym guście. Jak mogłoby być inaczej, przecież to dom Roarke'a.
- Nie leje nam się na głowy. Pepper roześmiała się.
- Minęło sporo czasu, odkąd tu ostatnio byłam, ale pamiętam, że zamiast domowego androida drzwi otworzył mi groźnie wyglądający służący.
- Summerset. Jest na urlopie. Wraca dziś po południu. - Chyba że jacyś desperaci porwą go dla okupu. Albo zakocha się w młodej naturystce i przeprowadzi na Borneo, pomyślała.
- Summerset, tak, oczywiście.
- Ale to nie z nim chciała się pani widzieć?
- Nie. - Pepper pokręciła głową. - Chciałam porozmawiać z panią jak kobieta z kobietą. Wiem, że wczoraj spotkała się pani z Leo. Był bardzo zdenerwowany. Ma wrażenie, że pani na niego poluje, uważa, że ma pani wobec niego jakąś osobistą urazę.
- Nie mam wobec niego żadnej osobistej urazy. Nawet jeśli to on zabija, to nie jest sprawa osobista. Taka praca, poluję na ludzi.
- Możliwe, jednak faktem jest, że istnieje tu pewien wątek osobisty. Przeze mnie i Roarke'a. Chciałam z panią o tym szczerze pomówić.
- Śmiało - zachęciła ją Eve.
Pepper wyprostowała się w fotelu i złożyła ręce na kolanach.
- Jestem pewna, że pani wie, że Roarke i ja byliśmy kiedyś razem. Rozumiem, że może czuć pani do mnie niechęć. To było kilka lat temu, zanim spotkał panią. Nie chcę, by takie urazy czy irytacja, jakkolwiek zrozumiałe, wypływały na pani stosunek do Leo.
Eve przez chwilę milczała.
- Proszę powiedzieć, czy ja dobrze zrozumiałam? Zastanawia się pani, czy ja przypadkiem nie jestem wkurzona, bo kilka lat temu sypiała pani z Roarkiem, i dlatego daję wycisk facetowi, z którym pani sypia obecnie.
Pepper otworzyła usta, zamknęła je i cicho odchrząknęła.
- W skrócie.
- Może się pani uspokoić, pani Franklin. Gdybym się przejmowała każdą kobietą, którą posuwał Roarke, spędziłabym życie w stanie maksymalnego wkurzenia. Była pani jedną z wielu. - Eve podniosła lewą rękę i wskazała obrączkę. - Ja jestem jedyna. Pani mnie nie niepokoi.
Pepper na chwilę zaniemówiła, po prostu w milczeniu patrzyła na Eve. W końcu powoli mrugnęła.
- To bardzo... praktyczne podejście, pani porucznik. - Kąciki ust drgnęły w uśmiechu. - Jednocześnie skutecznie zamknę ta mi pani usta.
- Wiem, miałam taką nadzieję.
- Cóż, w każdym razie...
- To nie był żaden raz. Oboje z Roarkiem byliśmy dorośli, kiedy się poznaliśmy. To, co wydarzyło się wcześniej, kompletnie mnie nie interesuje. Gdybym pozwalała, by zazdrość wpływała na moją pracę, nie zasługiwałabym na odznakę. A ja na nią zasługuję.
- Nie wątpię - odparła Pepper. - Tak jak i zasługuje pani na Roarke'a. To najbardziej fascynujący człowiek, jakiego znam, podobnie jak ten dom i jego styl, kolory, tajemnice. On mnie nie kochał, nigdy nawet nie udawał.
- A Leo? On panią kocha?
- Leo mnie potrzebuje. I to wystarczy.
- Mam wrażenie, że nisko się pani ceni.
- dziękuję za troskę, ale nie uważam się za nagrodę, pani porucznik. Jestem samolubna i wymagająca. - Roześmiała się pogodnie. - I lubię to u siebie. Potrzebuję dużo miejsca i czasu tylko dla siebie. Mężczyzna, który pojawia się moim życiu, musi się liczyć z tym, że praca jest dla mnie najważniejsza. Jeśli to rozumie i jest lojalny, wystarczy mi, że mnie potrzebuje. Leo jest słaby, wiem o tym - powiedziała, wytwornie wzruszając ramionami - Może ja potrzebuję słabego mężczyzny. Może dlatego byłam z Roarkiem tylko kilka tygodni. Leo mi odpowiada. Pani porucznik, on jest słaby i dlatego nie może być człowiekiem, którego pani szuka.
- W takim razie oboje państwo nie macie się czym martwię. Skłamał podczas przesłuchania wstępnego. Kiedy ktoś mnie okłamuje, zaczynam się zastanawiać, dlaczego to robi.
Jej twarz złagodniała. Choć twierdziła, że wystarczy, by mężczyzna jej potrzebował, Eve domyśliła się, że kocha Leo Fortneya.
- Wystraszyła go pani. To chyba normalne, że ludzie się boją, kiedy przesłuchuje ich policja, prawda? Zwłaszcza gdy idzie o morderstwo.
- Pani nie była wystraszona. Pepper głośno wypuściła powietrze.
- Cóż, Leo miewa czasami problemy z mówieniem prawdy, ale nigdy nikogo nie skrzywdził. A jeśli już, to niezbyt poważnie.
- Może mi pani powiedzieć, gdzie był w niedzielę rano? Pepper zacisnęła usta i spojrzała przed siebie.
- Niestety nie. Mogę jedynie powtórzyć to, co mi powiedział. Ale pani już to wie. Pani porucznik, nie sądzi pani, że wiedziałabym, że żyję i sypiam z mordercą?
- Nie wiem. Może pani mu wytłumaczy, że jeśli nie chce być w tę sprawę zamieszany, lepiej, żeby powiedział prawdę. Dopóki Leo będzie miał problemy z mówieniem prawdy, dopóty ja nie spuszczę go z oka.
- Porozmawiam z nim. - Pepper wstała. - Dziękuję, że zechciała pani poświęcić mi czas.
- Nie ma sprawy. - Eve odprowadziła ją do wyjścia. Kiedy otworzyła drzwi, zauważyła czekający na podjeździe samochód i swoją zasapaną podwładną, zasuwającą na piechotę w stronę domu.
- Oficer... jak ona się nazywa? - zapytała Pepper.
- Peabody.
- Oficer Peabody miała chyba ciężki ranek. Trochę się ochłodziło po wczorajszej burzy, ale to jeszcze za mało.
- Ostatnie dni lata w Nowym Jorku. Czego się pani spodziewała?
- To dla mnie lekcja, trzeba było zostać w Londynie. - Wyciągnęła na pożegnanie rękę. - Mimo wszystko chciałabym, żebyście państwo przyszli na przedstawienie. Jeśli będzie pani miała ochotę, proszę się ze mną skontaktować, zdobędę bilety.
- Chętnie, jak tylko sprawy się uspokoją.
Eve przyglądała się, jak kierowca wysiada i otwiera tylne drzwi niedużej miejskiej limuzyny. Zaczekała, aż zdyszana i spocona asystentka wejdzie na schody.
- Przepraszam, pani porucznik. Zaspałam, a potem metro wysiadło. Powinnam była się skontaktować, ale nie zdawałam sobie sprawy.
- Wejdź do środka, zanim mi tu padniesz z udarem.
- Chyba trochę się odwodniłam. - Twarz Peabody była mokra od potu i czerwona jak pomidor. - Mogę na minutkę do łazienki? Umyję twarz.
- Idź. I, na Boga, następnym razem weź taksówkę! - zawołała Eve i pobiegła na górę po marynarkę i rzeczy, których potrzebowała na cały dzień.
Wzięła z kuchni dwie butelki wody. Wychodząc spotkała na korytarzu Peabody. Kolor jej twarzy wracał do normy; poprawiła mundur, a włosy wysuszyła i starannie zaczesała do tyłu.
- Dzięki. - Peabody wzięła wodę. - Nienawidzę się spóźniać. Zaspałam, bo uczyłam się do późna w nocy.
- Czy nie mówiłam, że możesz się przeuczyć? Nie pomożesz sobie, kiedy podejdziesz do egzaminu przemęczona i wypalona.
- Siedziałam nad notatkami tylko kilka godzin. Chciałam nadrobić czas, który straciłam na oglądanie mieszkań z McNabem. Nie wiedziałam, że mamy dziś spotkanie z Pepper Franklin.
- Nie miałyśmy. Wpadła, żeby bronić Fortneya. - Eve wyszła z domu i skierowała się w stronę garażu. Nie pomyślała, że może polecić któremuś z androidów, by przyprowadził samochód pod dom. Summerset robił to bez jej gadania. Irytował ją fakt, że taki detal umknął jej uwadze, co nigdy nie zdarzyło się Summersetowi.
- Cóż, przynajmniej wiem, że nie odebrało mi jeszcze rozumu - wystękała Peabody, próbując dogonić Eve. - Tyle się ostatnio wydarzyło. Jezu, podpisaliśmy umowę o najem. Piękna przestrzeń. Mamy dodatkowy pokój, w którym możemy urządzić wspólny gabinet. I tak blisko Centrali. To w pani dawnym budynku. Będziemy sąsiadować z Mavis i Leonardo. Tak się cieszę, że Roarke nas namówił, ale...
- Ale co?
- Podpisałam umowę razem z McNabem. To takie ważne. Za trzydzieści dni zamieszkamy razem.
Eve wystukała kod do garażu i cierpliwie czekała, aż drzwi się otworzą.
- Zdawało mi się, że już mieszkacie razem.
- Nieformalnie. Tak naprawdę on po prostu spędza u mnie większość czasu. - Peabody położyła rękę na brzuchu i przeszła do spraw zawodowych. - Po powrocie natychmiast zabrałam się do nauki i zaraz dostałam trzęsiączki. Potem nie mogłam zasnąć, bo tak się trzęsłam, zaczęłam dręczyć McNaba, żeby mi przypomniał, dlaczego w ogóle to robię. No i zajęło mu to chwilę, bo wie pani, porządnie mnie trzęsło.
- Nie interesuje mnie ta część.
- Racja. W każdym razie uspokoiłam się dopiero nad ranem, a za chwilę zadzwonił budzik. Musiałam wyłączyć alarm, zanim się naprawdę obudziłam. Ocknęłam się godzinę później.
- Skoro zaspałaś godzinę, dlaczego spóźniłaś się tylko kwadrans?
- Och, zrezygnowałam z kilku porannych drobiazgów. Zdążyłabym, gdyby nie awaria metra. To mnie rozwaliło i znów mnie trzęsie.
- Nie licz, że będę cię zabawiać, żebyś przestała o tym myśleć. Posłuchaj, Peabody, jeśli do tej pory się nie przygotowałaś, to już się nie przygotujesz.
- Nie bardzo mnie to uspokoiło. - Westchnęła, patrząc w okno, kiedy minęły bramę. - Nie chcę zawalić. Narobię wstydu sobie i pani.
Zamknij się, Peabody, bo zaraz mnie roztrzęsie. Nikomu nie narobisz wstydu. Dasz z siebie wszystko i to wystarczy. Poradzisz sobie. A teraz weź się w garść, bo chcę cię wprowadzić w szczegóły, zanim dobierzemy się do Smitha. Peabody w skupieniu notowała i potrząsała głową.
- Tego nie ma w jego oficjalnej biografii, ani na nieoficjalnych stronach fanów. Nie rozumiem. Goni za publiką, uwielbili łapać za serce, więc dlaczego zataił trudne dzieciństwo, dlaczego nie opowiada, jak z tego wyszedł, dzięki tej swojej sile miłości.
- Sile miłości? - powtórzyła Eve - Przychodzi mi do głowy kilka powodów. Po pierwsze, to nie pasuje do jego wizerunki artystycznego. Silny przystojny, romantyczny mężczyzna, tak czysty, że aż lśni. Nie pasuje do dzieciństwa w nędzy i przemocy, do matki prostytutki, która nadal wyciąga od niego forsę.
- To rozumiem, ale i tak uważam, że mógłby tym pogrywać i sprzedawać więcej płyt.
Eve zastanawiała się przez chwilę.
- Tak, pewnie kobiety mogłyby mu współczuć, a nawet szanować i kupować płyty, ale jemu nie o to chodzi.
- A o co? - zapytała Peabody, choć czuła, że zaczyna kojarzyć fakty.
- Nie o pieniądze. Forsa to tylko produkt uboczny, nawiasem mówiąc, bardzo przydatny. On chce uwielbienia, pragnie być bohaterem z marzeń. Posuwa nieletnie fanki, bo nie są tak krytyczne jak dojrzale kobiety, pogrywa ze starszymi, bo one potrafią więcej wybaczyć.
- Otacza się żeńskim personelem, bo potrzebuje, żeby kobiety się nim opiekowały, ponieważ ta, która powinna się nim opiekować, kiedy był dzieckiem, nigdy tego nie robiła.
- Tak to widzę. Eve zgrabnie wyprzedziła maksibus, którym wlokło się do pracy mrowie pasażerów. - Jego publiczny wizerunek nie pozwala mu niczego pokonywać, on po prostu jest. Facet z twoich snów to nie jest ktoś, kim w dzieciństwie pomiatała matka. A może powinnam raczej powiedzieć, że to on tak sobie wyobraża faceta ze snów. Zżył się ze swoim wizerunkiem i teraz musi się go trzymać.
- Czyli, teoretycznie, chęć zatuszowania przeszłości, krąg przemocy czy dawne urazy mogły doprowadzić go do utraty panowania nad sobą. Załamał się, zabił dwa wcielenia osoby, która się nad nim znęcała. Prostytutkę i matkę.
- Świetna dedukcja.
Przypominało jej to program symulacyjny. Peabody była jeszcze trochę zbyt wolna, ale Eve miała nadzieję, że w końcu się rozkręci.
- Wspomniała pani o kilku powodach.
- Kolejnym może być chęć pogrzebania przeszłości, odcięcia się od niej. Te sprawy nie dotyczą już jego obecnego życia, on tak to sobie tłumaczy. Nie ma racji, bo przeszłość zawsze pozostanie częścią nas. To najbardziej prywatna rzecz, jedyna, o jakiej ciekawska opinia publiczna nie może się dowiedzieć.
Peabody zerknęła na Eve, ale nie potrafiła niczego wyczytać z twarzy pani porucznik.
- Czyli możliwe, że jest kolejną ofiarą przemocy, która przetrwała, i mimo traumy i złych doświadczeń odniosła sukces.
- Żal ci go?
- Tak, może. Nie na tyle, by biec po jego płytę - dodała krztusząc się. - Innym mogłoby to wystarczyć. Nie prosił, by go krzywdzić, zwłaszcza, że robiła mu to osoba, która powinna się o niego najbardziej troszczyć. Nie wyobrażam sobie, jak to jest, kiedy rodzice tak się na dziecko wypinają. Moi... no cóż, poznała ich pani. Mama potrafi zetrzeć z powierzchni ziemi samym spojrzeniem, ale nigdy nas nie skrzywdziła. Rodzice jako wyznawcy New Age nie stosują przemocy, ale może mi pani wierzyć, rozszarpaliby każdego, kto próbowałby nas tknąć. Tyle wiem - dodała Peabody. - Ale to nie wszystko. Widziałam, jak to jest po drugiej stronie. Zanim zostałam przeniesiona do pani wydziału, patrolowałam ulice jako zwykły mundurowy. Poza tym wydział zabójstw właśnie tym się zajmuje.
- Wystarczą pierwsze wezwania w sprawie przemocy w domu, by wymazać glinie z głowy obraz wspanialej amerykańskiej rodziny.
- To jeden z ważniejszych powodów, dla których warto skończyć z patrolowaniem - zgodziła się z entuzjazmem Peabody. - Chodzi mi o to, że z tego, co widziałam, najbardziej przeżywają to wszystko dzieci.
- Dzieci wszystko tak przeżywają. Niektóre jakoś to znoszą, potrafią się zdystansować, inne nie. Moja kolejna teoria na temat Smitha jest taka: część jego osobowości karmi się pochlebstwami i uległością kobiet, rozkoszuje się tym. Jednocześnie traktuje je jak kurwy i najgorsze dziwki, i zabija w okrutny, najbardziej teatralny sposób, na jaki go stać.
- Całkiem przyzwoita teoria.
- Tak czy inaczej, nie spodoba mu się, że przypominamy mu historie z dzieciństwa. Przygotuj się na wszystko.
Peabody potraktowała poważnie słowa przełożonej. Wysiadły z samochodu i kiedy zbliżały się do drzwi Smitha, położyła dłoń na paralizatorze.
- Nie o to mi chodziło. Najpierw próbujemy grzecznie. Drzwi otworzyła ta sama kobieta, co poprzednio. W holu rozbrzmiewała ta sama muzyka, a przynajmniej Eve tak się zdawało. Zastanawiała się, jak można rozróżniać jego piosenki, skoro wszystkie aż ociekają słodyczą.
W drodze do salonu z poduchami na podłodze i puchatym białym kotem Eve położyła rękę na ramieniu kobiety.
- Czy macie tu gdzieś zwykłe krzesła?
Li skrzywiła się z dezaprobatą, ale kiwnęła głową.
- Oczywiście. Proszę tędy.
Wprowadziła je do pokoju, w którym znajdowały się szerokie, głębokie fotele w jasnozłotych obiciach i stoły ze szkła. Na jednym z nich stała niewielka fontanna, błękitna woda spływała po gładkich białych kamieniach. Na innym leżało białe pudełko z białym piaskiem. Na piasku narysowano proste wzory, Eve przypuszczała, że służyły do tego leżące obok skrzynki miniaturowe grabki. Zastany były zaciągnięte, ale kiedy weszły do salonu, zaświeciły się brzegi stołów.
- Proszę się rozgościć - powiedziała Li. - Carmichael zaraz zejdzie.
Eve przyglądała się ekranowi korektora samopoczucia, nie zwracając na nią uwagi. Dominowały łagodnie sączące się pastele, róże przechodziły w błękity, złoto i na powrót w róże. W tle słychać było głos Smitha.
- Już mnie mdli - mruknęła Eve. - Mogłam zażądać, żeby stawił się w Centrali. U nas przynajmniej jest normalnie.
- Podobno przestawiła pani wczoraj szczękę jakiemuś łajzie. - Peabody próbowała zachować obojętną minę. - Niektórzy wcale nie uważają, że to takie normalne.
- Niektórzy mają wybujałą fantazję. - Eve odwróciła się, bo do salonu wszedł właśnie Smith.
- Jak miło znów panie gościć. - Płynnym gestem dłoni wskazał im fotele. Szerokie rękawy jego koszuli zafalowały. - Li przygotowuje chłodne napoje i owoce. Mam nadzieję, że będą paniom smakować.
Usiadł, kiedy pokojówka postawiła tacę na szklanym stoliku.
- Słyszałem, że próbowały się panie ze mną skontaktować - powiedział, nalewając napój do szklanek. - Nie mam pojęcia, w jakiej sprawie, ale przepraszam, że byłem nieosiągalny.
- Pański przedstawiciel rozmawiał z moim przełożonym, więc sądzę, że jednak ma pan pojęcie - odparła Eve.
- Och, proszę o wybaczenie. Przeprosiny w drodze. - Trzymał szklankę w pięknych dłoniach. - Mój agent jest nadopiekuńcza cóż, w końcu na tym polega jego praca. Przeraziła go sama myśl o tym, że media mogą się dowiedzieć o naszej rozmowie, zwłaszcza że dotyczyła ona tak strasznej rzeczy. Powiedziałem mu, że mam do pani całkowite zaufanie, ale... - Wzruszył wytwornie ramionami i upił łyk.
- Nie szukam rozgłosu. Szukam mordercy.
- TU go pani nie znajdzie. W tym domu panuje pokój i harmonia.
- Pokój i harmonia - powtórzyła Eve kiwając głową i ani na chwilę nie spuszczając oka ze Smitha. - Przypuszczam, że te sprawy mają dla pana duże znaczenie.
- Zasadnicze, jak chyba dla każdego. Świat to wielkie płótno, na którym namalowano piękno. Wystarczy tylko uważnie patrzeć.
- Pokój, harmonia i piękno są szczególnie istotne dla kogoś, kto bez nich dorastał, dla człowieka, Który jako dziecko był regularnie bity i poniżany. Czy płaci pan matce za milczenie, czy tylko po to, żeby trzymała się z daleka?
Szklanka w dłoni Smitha pękła, a spod palców wyciekła cienka stróżka krwi.
Dźwięk tłuczonego o podłogę szkła wydał się Eve dużo bardziej interesujący niż sączący się w tle nagrany łagodny glos Smitha.
Wątpiła, by któryś z fanów mógł go teraz rozpoznać, kiedy jego twarz paskudnie się wykrzywiła pod wpływem negatywnej energii. Zakrwawione palce nadal zaciskały się na pękniętym szkle.
Słyszała jego ciężki oddech. Nagle zerwał się na równe nogi, Eve powoli wstał a w fotela, przygotowana do odparcia ataku, ale on po prostu odrzucił głowę w tył, jak wielki pies, i zawył na Li.
Przybiegła natychmiast, jej bose stopy klaskały o posadzkę, a złożony z wielu warstw strój powiewał niczym flaga na wietrze.
- Och, Carmichael! Biedactwo, ty krwawisz. Wezwać lekarza? Wezwać pogotowie? - Li nerwowo klepała się po policzkach.
Oczy zaszły mu łzami.
- Zrób coś - powiedział z wysiłkiem, wyciągając do niej zakrwawioną dłoń.
- Jezu! - Eve podeszła bliżej, wzięła go za rękę i obejrzała ranę. - Proszę przynieść ręcznik, wodę, środki odkażające i plaster opatrunkowy. Rana nie jest tak głęboka, żeby niepokoić pogotowie.
- Ale jego ręce, te piękne ręce... Carmichael jest artystą.
- Cóż, jest artystą ze skaleczoną dłonią, a nie raną. Peabody, masz chusteczkę?
- Proszę, pani porucznik.
Kiedy Eve owijała mu dłoń chusteczką, Li wybiegła z salonu. Pewnie po to, żeby wezwać chirurga plastycznego.
- Carmichael, niech pan usiądzie. Nic panu nie jest.
- Nie macie prawa nachodzić mnie w domu i denerwować ten sposób. Nie macie prawa, ani odrobiny przyzwoitości. Nie wolno wam tu przychodzić, naruszać równowagę i mnie straszyć.
- Nie przypominam sobie, żebym pana straszyła, a w tych sprawach mam bardzo dobrą pamięć. Peabody, czy straszyłam pana Smitha?
- Nie, pani porucznik.
- Myśli pani, że skoro moje życie jest uporządkowane i mam pewne przywileje, to nie znam jego ciemniejszych stron. - Skrzywił się i uderzył skaleczoną ręką w pierś. - Chce pani ode mnie pieniędzy. Mam zapłacić za milczenie o sprawach, które nie powinny pani obchodzić. Takie jak pani zawsze chcą pieniędzy. - Takie jak ja?
- Myślicie, że jesteście lepsze od mężczyzn. Używacie tych swoich sztuczek i seksu, żeby nas kontrolować, wyssać z nas wszystkie soki. Jesteście zwykłymi zwierzętami. Kurwy i pizdy! Zasługujecie, żeby...
- Żeby co? - Eve próbowała zachęcić go do dokończenia zdania. Powstrzymał się, choć na jego twarzy widać było wściekłość. - Cierpieć? Umrzeć? Zapłacić?
- Ja tego nie powiedziałem. - Opadł ciężko na fotel. Zdrową ręką trzymał się za nadgarstek skaleczonej, kojąco nią kołysząc. W tym momencie do salonu weszła Li, niosąc puszysty biały ręcznik, butelkę wody i taką ilość środków opatrunkowych, że wystarczyłoby na obandażowanie całego szwadronu po krwawej bitwie.
- Moja asystentka się tym zajmie - zaproponowała mu Eve. Smith chłodno kiwnął głową i odwrócił wzrok od Peabody i swojej zakrwawionej ręki.
- Li, proszę, zostaw nas samych i zamknij drzwi.
- Ależ Carmichael...
- Chcę, żebyś wyszła.
Słysząc jego ostry ton, pokornie skinęła głową i pospiesznie opuściła salon.
- Skąd się pani dowiedziała o... o niej? - zwrócił się do Eve.
- Moja praca polega na dowiadywaniu się o ludziach różnych rzeczy.
- Coś takiego może mnie zrujnować. Moja publiczność nie chce wiedzieć o tego typu sprawach. Niepotrzebny im ktoś nieatrakcyjny i tak niestosowny. Oczekują ode mnie piękna, romantyzmu, fantazji, a nie brzydoty i realizmu.
- Nie interesuje mnie pańska publiczność ani upowszechnianie jakichkolwiek informacji na pana temat, dopóki nie mają one związku z moją sprawą. Już panu mówiłam, nie obchodzi mnie opinia publiczna.
- Każdego obchodzi - odparł.
- Może pan myśleć, co pan chce, ale to w niczym nie zmieni powodu, dla którego tu jestem. Pańska matka była licencjonowaną kobietą do towarzystwa. Źle pana traktowała.
- Tak.
- Wspiera ją pan finansowo.
- Kiedy ma pieniądze, trzyma się z dala ode mnie i mojego życia. Jest na tyle mądra, by wiedzieć, że sprzedanie tej historii mediom przyniosłoby jej szybko duży zysk, jednak zabiłoby kurę znoszącą złote jajka. Jeśli moje dochody spadną, ona to odczuje. Wyjaśniłem jej to bardzo dokładnie jeszcze przed pierwszą wpłatą.
- Pańskie relacje z matką nie są zbyt przyjazne.
- Nie mamy żadnych relacji. Wolę nie myśleć o tym, że coś nas łączy. To burzy równowagę chi.
- Jacie Wooton była licencjonowaną kobietą do towarzystwa.
- Kto?
- Wooton. Kobieta, którą zamordowano w chińskiej dzielnicy.
- Nie mam z tym nic wspólnego. - Smith powoli dochodził do siebie. Machnął obandażowaną ręką, jak gdyby odpędzał od siebie myśli. - To mój wybór, nie chcę mieć nic wspólnego z mroczną stroną świata.
- W niedzielę została zamordowana druga kobieta. Matka dorosłego syna.
Rzucił jej wystraszone spojrzenie.
- Z tym też nie mam nic wspólnego. Doświadczyłem przemocy, przeżyłem i nie zamierzam jej powielać.
- Ofiary przemocy często same stosują przemoc. Dzieci, które były bite, czasami stają się agresywnymi dorosłymi. Mordercą można się urodzić, ale można też się nim stać. Krzywdziła pana kobieta, która miała nad panem władzę, kontrolowała pana. Krzywdziła pana przez długie lata, kiedy był pan zbyt bezbronny, by się jej przeciwstawić. W jaki sposób wynagradza panu ból, poniżenie, lata przeżyte w strachu?
- Ona mi niczego nie wynagradza i nigdy nie wynagrodzi! Ten typ po prostu nie płaci. Zawsze wygrywa. Za każdym razem, kiedy posyłam jej pieniądze, ona wygrywa. - Po jego policzku spłynęły łzy. - Wygrywa, bo pani przychodzi tu i znów mi o niej przypomina. Moje życie nie jest iluzją, bo to ja je stworzyłem. Sam. Nie pozwolę, by pani się w nie wtrącała i próbowała je zniszczyć, roztrzaskać.
Eve dobrze go rozumiała, współczucie ścisnęło jej żołądek. Słowa, które z taką pasją wypowiadał, mogły równie dobrze paść z jej ust.
- Ma pan domy w Nowym Jorku i w Londynie.
- Tak, tak, tak! I co z tego? - Wyrwał rękę i spojrzał na Peabody. Kiedy zauważył zakrwawiony ręcznik, jego twarz zrobiła się chorobliwie blada.
- Proszę już iść. Odejdźcie.
- Gdzie pan był w niedzielę rano?
- Nie wiem. Nie mogę o wszystkim pamiętać! Mam ludzi, którzy się mną opiekują. Mam prawo, żeby ktoś się mną opiekował. Daję przyjemność, potrzebuję przyjemności. Zasługuję na nią.
- Carmichael, niedziela rano. Niech pan sobie przypomni. Między ósmą a południem.
- Tutaj, byłem tutaj. Spałem, medytowałem, oczyszczałem organizm, Nie mogę żyć w wiecznym stresie. Potrzebuję spokoju i czasu na relaks.
- Był pan sam?
- Nigdy nie jestem sam. Ona jest wszędzie. W każdym zakątku tego domu, pod każdym łóżkiem. Jest w sąsiednim pokoju, czeka, by zadać cios. Zamykam się przed nią, ale to nie znaczy, że ona nie czeka.
Cierpiała razem z nim. Świetnie rozumiała, o czym mówił, i to sprawiało jej ból.
- Wychodził pan z domu w niedzielę rano?
- Nie pamiętam.
- Czy znał pan Lois Gregg?
- Znam tyle osób! Bardzo wiele kobiet. One mnie kochają. Kobiety mnie kochają, bo jestem ideałem. Nie grożę im. Nie wiedzą, że ja zdaję sobie sprawę z tego, kim są.
- Czy zabił pan Lois Gregg?
- Nie mam nic więcej do powiedzenia. Wzywam adwokata. Proszę natychmiast opuścić mój dom. Li!
Schował skaleczoną rękę za plecami, wstał i lekko się zataczając, odsunął się od zakrwawionego ręcznika.
- Li, wyprowadź te panie - rozkazał, kiedy wbiegła do salonu. - Niech jak najszybciej opuszczą mój dom. Muszę się położyć. Nie czuję się dobrze. Pójdę do salonu medytacji.
- Już dobrze, już dobrze. - Li łagodnie objęła go w pasie, pomagając mu stać. - Wszystkim się zajmę, nie martw się. Moje biedactwo, nie musisz się o nic martwić.
Wyprowadzając Smitha z salonu, rzuciła Eve jadowite spojrzenie.
- Kiedy wrócę, ma tu pań nie być. W przeciwnym razie zawiadomię przełożonego.
Eve wydęła usta, nasłuchując dobiegającego z oddali kojącego głosu Li.
- Facet ma poważne problemy - odezwała się Peabody.
- Tak. Pewnie mu się wydaje, że medytacja, herbatki ziołowe i ta otępiająca muzyka pomoże mu się przed nimi ukryć. - Eve wzruszyła ramionami. - Może i ma rację. Nie mógł znieść widoku krwi - dodała, patrząc na ręcznik. - Zrobiło mu się słabo na widok krwi, Ktoś, kogo w takiej sytuacji mdli raczej nie mógłby załatwić dwóch kobiet. Ale z drugiej strony, może tak reaguje widząc tylko własną krew?
Wychodząc z domu, sprawdziła czas.
- Szybko poszło.
Racja. - Peabody podniosła głowę. - W takim razie może zahaczymy o jakiś bar z jedzeniem? Nie zdążyłam zjeść śniadania.
- Aż tyle czasu to nie mamy. - Widząc, że Peabody zrzedła mina, Eve westchnęła. - Wiesz, jak nie znoszę min z cyklu „Biedny piesek”. Pierwszy mijany punkt. Masz minutę na całą transakcję, w tym dla mnie kawa.
- Zrobione.
Pierwszym mijanym punktem okazał się wózek. Peabody zamówiła jajecznicę w cieście. Danie pewnie smakuje lepiej, niż pachnie, pomyślała Eve. Kawa niestety nie, ale to już norma.
- Teraz pogadamy z żoną Breena. Kręcili nosem, kiedy zadzwoniłam do jej biura, żeby się umówić, więc użyłam sposobu. W odpowiedzi Peabody wymamrotała coś z ustami pełnymi jajecznicy.
- To ja miałam ustawiać spotkania - powiedziała, kiedy końcu przełknęła.
- Miałaś dodatkową przerwę i jeszcze ci źle?
- Nie. - Peabody ledwo opanowała się przed wydęciem warg. - Nie chcę, żeby pani myślała, że przez to wszystko nie radzę sobie z obowiązkami.
- Gdybym miała jakieś zastrzeżenia co do twojej pracy, ty pierwsza byś się o tym dowiedziała.
- To pewne - mruknęła Peabody, upijając łyk energetyzującego napoju o smaku pomarańczowym. - Wspomniała pani o jakimś sposobie?
- Julietta zajmuje się modą. Tak się składa, że znam kogoś z tej branży. Pani Gates jakimś cudem nagle znalazła czas, kiedy zadzwoniła do niej piękniejsza połowa Leonardo.
- Och, wkręciła pani Mavis! Super.
- Peabody, to nie jest spotkanie z koleżankami. To śledztwo w sprawie o zabójstwo.
Peabody wypłukała z ust posmak modyfikowanych genetycznie jajek popijając napój cytrusowy.
- Nie mogę się już doczekać, żeby jej powiedzieć, że będziemy sąsiadkami. Przynajmniej dopóki nie urodzi dziecka. Pewnie wtedy kupią jakieś większe mieszkanie.
- Po co? Takie małe dziecko chyba nie zajmuje aż tyle miejsca?
- Tu chodzi nie tyle o samo dziecko, co o jego rzeczy. Wie pani, wózek, łóżeczko, przewijak, pokój zabaw, automat do pieluszek.
- Dobra, już mi wystarczy. - Na samą myśl o tych sprawach poczuła się dziwnie.
- Sprytnie to pani wymyśliła z Mavis.
- Hmm, od czasu do czasu miewam takie przebłyski.
- Oczywiście mogła pani po prostu powiedzieć, że nazywa się pani Roarke, a zaraz wszyscy kłanialiby się w pas.
- Nie chcę, żeby ktoś kłaniał mi się w pas. Chcę tylko przeprowadzić cholerne przesłuchanie. I nie mów do mnie pani Roarke.
- Jasne. - Peabody z zadowoleniem dokończyła posiłek. - Rany, nic tak nie poprawia nastroju jak dobre śniadanie. Mieszkanie z McNabem to nie taka znów wielka sprawa. Po prostu kolejny etap w rozwoju związku, prawda?
- A skąd ja mam, do cholery, wiedzieć?
Peabody dokładnie oblizała palce. Chusteczkę, niestety zostawiła u Smitha.
- Kiedy zamieszkała pani u Roarke'a, nie głupiała pani i nie denerwowała się tak jak ja.
Zapadła długa cisza.
- Naprawdę się pani denerwowała? - Peabody wsiadła do samochodu i oparta się wygodnie. - To wspaniale. Od razu się lepiej poczułam. Skoro dla pani przeprowadzka do pałacu tego boskiego faceta była stresem, to i ja mogę się niepokoić wynajmowaniem mieszkania z McNabem. W takim razie wszystko w porządku.
- A teraz, skoro już rozwiązałyśmy ten palący dylemat, może zajmiemy się wreszcie śledztwem.
- Jeśli można, mam jeszcze jedno pytanie. Kiedy w końcu doszła pani do siebie? To znaczy, jak długo trwało, zanim poczuła się pani normalnie jako partnerka Roarke'a, no wie pani, wspólne mieszkanie i tak dalej?
- Dam ci znać, jak nadejdzie taki moment.
- O rany! To... - Peabody przez chwilę szukała odpowiedniego słowa. - To urocze - powiedziała w końcu z rozmarzeniem.
- Proszę, zamknij się już, bo będę musiała cię uciszyć.
- Jezu! Powiedziała pani „proszę”! Mięknie pani!
- Same zniewagi - mruknęła Eve. - Wciąż tylko zniewagi. Pani Roarke, jaka pani urocza. I na dodatek miękka. Jak ci skopię dupę, to zobaczysz, jaka jestem miękka.
Wszystko wróciło do normy - skomentowała Peabody i zamilkła.
Eve wiedziała, że na Mavis zawsze można liczyć. Nigdy nie odmawiała przysługi, wygłupów, wsparcia. Najbardziej jednak lubiła niespodzianki.
Czwarty miesiąc ciąży wcale nie pozbawił jej energii i nie wyleczył ze skłonności do ekstrawaganckich strojów. Eve przypuszczała, że są ekstrawaganckie, bo nikt, absolutnie nikt na świecie nie ubierał się tak jak Mavis Freestone.
Tym razem zdecydowała się na letnie pastele, przynajmniej we włosach, które upięła wysoko na czubku głowy. Wokół kosmyków owinęła lśniące błękitne, różowe i zielone sprężynki, które przyczepiła tu i ówdzie lawendowymi spinkami. Na pierwszy rzut oka Eve zdawało się, że to małe kwiatuszki, jednak po dokładniejszym ich obejrzeniu stwierdziła, że to nagie niemowlęta skulone w pozycji embrionów.
Ktoś wspominał o dziwactwach?
W uszach miała z tuzin złotych i srebrnych łańcuszków, zakończonych bajecznie kolorowymi kulkami, które dzwoniły przy każdym jej ruchu. Czyli cały czas.
Jej drobne ciało okrywał komplecik złożony ze spódniczki wielkości chusteczki do nosa i dopasowanej kamizelki z białego materiału usianego znakami zapytania. Buty z jednym przezroczystym paseczkiem przyciągały wzrok grubymi podeszwami i stukającymi obcasami, które wypełnione były małymi kuleczkami dzwoniącymi przy każdym kroku. Paznokcie mieniły się wszystkimi kolorami tęczy.
Zdaniem Mavis był to strój służbowy.
- To absolutnie niesamowite - obwieściła Mavis. - „Outre” jak zwykle przekracza granice. To pismo było moją biblią, zanim poznałam Misia. Wciąż je czytuję, ale dziś już nie muszę się zastanawiać, skąd brać forsę na te wszystkie szałowe ciuchy. Leonardo jest boski.
- Potrzebuję pięciu minut, żeby z nią pogadać.
- Spokojna głowa, Dallas. Gdyby przez łącze mogła pocałować mnie w tyłek, miałabym na pośladkach ślady tuszu do rzęs.
Weszły do obszernego hollu, urządzonego w bieli, czerwieni i czerni. Wokół centrum informacyjnego znajdowały się korytarze prowadzące do butików, eleganckich kafejek i studia wystroju wnętrz.
Na ekranach oddzielających korytarze widać było przechadzające się po wybiegu modelki w strojach, które prawdopodobnie projektował jakiś pacjent szpitala psychiatrycznego na Plutonie.
- Pokazy mody jesiennej - objaśniła Mavis. - Nowy Jork, Mediolan, Paryż, Londyn. - Nagle z piskiem pokazała palcem jeden z ekranów. - Zobaczcie! To projekt mojego Słonka. Nikt mu nie dorówna.
Eve z uwagą spojrzała na strój złożony z przylegających do ciała czerwonych pasków, przetykanych złotymi piórami, i przezroczystej spódnicy, której brzeg połyskiwał białymi światełkami.
No cóż, nie zamierzała się spierać.
Ma vis minęła centrum danych i podeszła do strzeżonej bramki, za którą znajdowały się lśniące czerwone windy.
- Mavis Freestone do pani Julietty Gates.
- Zgadza się. Pani Freestone, zapraszam na trzydzieste piętro. Już na panią czekają. - Ochroniarz podniósł rękę, zatrzymując Eve i Peabody. - Tylko pani Freestone.
- Chyba nie myśli pan, że pojadę tam sama? - odezwała się chłodno Mavis, nim Eve zdążyła choćby mruknąć. - Bez moich asystentek nigdzie się nie ruszę.
- Proszę o wybaczenie. Zaraz powiadomię, kogo trzeba.
- Byle szybko - Mavis zadarła swój mały nosek. - Spieszę się.
W ciągu dwudziestu sekund, których ochroniarz potrzebował, by je zaanonsować, Mavis zrobiła przedstawienie, z irytacją tupiąc nogą i oglądając ze znudzeniem paznokcie.
- Może pani wejść razem ze swoimi asystentkami. Przepraszam i dziękuję za cierpliwość.
Mavis jeszcze przez chwilę grała rolę diwy.
- Co za dno! - Rozluźniła się, kiedy zamknęły się za nimi drzwi windy. - „Może pani wejść ze swoimi asystentkami”. Co to jest? Trzymają tu jakieś święte krowy czy co? - Otrząsnęła się i pogładziła nagi brzuch. - Nazwałam was asystentkami, bo zdawało mi się, że zaraz walniesz go pięścią.
- Faktycznie miałam taki zamiar.
- Nie chcę, żeby moje dziecko było świadkiem przemocy. Nie oglądam już nawet tak dużo mediów. Dla dzieci najlepszy jest spokój i pozytywna energia.
Zatrwożona Eve zerknęła na brzuch Mavis. Czyżby to coś tam w środku słyszało?
- Postaram się nikogo nie bić, kiedy będziesz w pobliżu.
- To ładnie z twojej strony.
Mavis przestała się uśmiechać, bo otworzyły się drzwi windy. Znów była diwą. Uniosła brwi i spojrzała na czekającą w korytarzu kobietę.
- Pani Freestone, cieszę się, że mogę panią poznać. Od dawna jestem pani fanką. Oczywiście uwielbiam też Leonardo.
- Oczywiście. - Mavis wyciągnęła do niej dłoń. Proszę za mną. Pani Gates nie może się już doczekać.
- Na pewno - szepnęła kącikiem ust Mavis, kiedy wchodziły do kolejnego obszernego holu.
Zapracowane androidy uwijały się w przezroczystych boksach. Przy klawiaturach, w zestawach słuchawkowych na głowach, siedzieli ludzie, którzy z całą pewnością śledzili wszystkie pokazy mody i najwyraźniej próbowali posunąć się o jeszcze jeden krok do przodu.
Przeszły przez salę i zbliżyły się do znajdujących się na jej odległym końcu podwójnych drzwi, których mordercza czerwień musiała być znakiem rozpoznawczym „Outre”.
Eskortująca je kobieta miała na sobie wąską, przylegającą ściśle niczym bandaż spódnicę i buty na obcasach ostrych jak skalpele. Kobieta nacisnęła guzik umieszczony na środku lewego skrzydła drzwi.
- Tak! - odezwał się zniecierpliwiony głos.
- Pani Freestone do pani.
Zamiast odpowiedzi, drzwi błyskawicznie się rozsunęły, ukazując ogromne biuro, dokładnie osłonięte ekranami okiennymi. W gabinecie panowała czarno - biała kolorystyka. Caarny dywan, białe ściany, ogromne białe stanowisko pracy, szerokie fotele w biało - czarne pasy. Jedyne czerwone akcenty stanowił bukiet szkarłatnych róż stojących w wysokim czarnym wazonie oraz jaskrawy kostium, opinający zgrabne ciało Julietty.
Była wysoka i smukła. Proste miodowe włosy otaczały twarz o migdałowym kształcie. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe, wystający podbródek, ostry nos, usta w kolorze o ton zbyt jasnym, by były piękne, ale oczy! Jej ciemne, brązowe oczy skutecznie odwracały uwagę od drobnych skaz.
Kiedy drzwi się rozsunęły, szła w kierunku wejścia i z zachwytem na twarzy wyciągała dłoń.
- Mavis Freestone, tak się cieszę, że zechciała się pani z nami skontaktować. Od dawna marzyłam, by panią poznać. Oczywiście Leonarda znam od dawna. Jest cudowny!
- Och, mogę to potwierdzić.
- Proszę, niech pani siada. Czym mogę panią poczęstować? Może mrożoną kawą?
- Ostatnio staram się ograniczać kofeinę oznajmiła Mavis, klepiąc się po brzuchu.
- Ach, oczywiście, moje gratulacje. Kiedy termin?
- W lutym.
- Piękny prezent na walentynki. - Ignorując Eve i Peabody, prowadziła Mavis w stronę fotela. - Proszę, niech pani spocznie. Napijemy się chłodnego soku.
- Bardzo chętnie, prawda Dallas? Masz czas na sok?
- Mogę mieć, skoro pani Gates znalazła w swoim przepełnionym kalendarzu wolną chwilę. - Eve oparła się o fotel, na którym siedziała Mavis, i wypięła biodro. - Przesłuchanie nie potrwa długo.
- Obawiam się, że nie rozumiem.
- Porucznik Dallas, nowojorska policja. - Eve pokazała odznakę. - Moja asystentka, oficer Peabody. Teraz, skoro już się znamy, może przejdziemy do pytań.
Julietta zajęła miejsce za biurkiem, dając do zrozumienia, kto tu rządzi.
- Powtarzam: nie rozumiem. Zgodziłam się na spotkanie z panią Freestone. Mavis, zależy nam na sesji fotograficznej i dużym wywiadzie z panią.
- Oczywiście, możemy porozmawiać, zaraz po Dallas. Znamy się od wieków - dodała z prostodusznym uśmiechem. - Kiedy wspomniała, że ma problem z umówieniem się na rozmowę, powiedziałam, że to musi być nieporozumienie, i że na pewno znajdzie pani czas. Oboje z Leonardo wspieramy naszą policję.
- Bardzo sprytnie - odparła Julietta.
- Też tak pomyślałam. - Eve wyprostowała się, a Julietta usiadła za biurkiem. - Jeśli nie czuje się pani swobodnie, Mavis nie ma nic przeciwko temu, żeby zaczekać na zewnątrz, aż skończymy.
- Nie ma takiej potrzeby. - Julietta zaczęła się huśtać w fotelu. - Rozmawiała pani z Tomem, nie wiem, co ja mogę do tego dodać. Nie wtrącam się do jego pracy, a on nie wtrąca się do mojej.
- A do życia?
Jej ton pozostał perfekcyjnie uprzejmy.
- Które obszary ma pani na myśli?
- Kiedy ostatni raz była pani w Londynie?
- W Londynie? - Uniosła brwi. - Nie rozumiem, co to ma do rzeczy.
- Mam taki kaprys.
- Kilka tygodni temu. Służbowo. - Z wyraźną irytacją, która objawiała się zmarszczonym czołem, Julietta sięgnęła po kieszonkowy terminarz i wstukała datę. - Ósmy, dziewiąty, dziesiąty lipca.
- Sama?
Przez ułamek sekundy w jej oczach pojawił się cień.
- Tak, a dlaczego? - zapytała, odkładając terminarz.
- Mąż nigdy pani nie towarzyszy?
- Wyjechaliśmy razem w kwietniu. Tom uznał, że to będzie ciekawe doświadczenie dla Jeda. Ja załatwiałam swoje sprawy, on prowadził jakieś badania. Na koniec zrobiliśmy sobie dwudniowe wakacje rodzinne.
- Kupili państwo jakieś pamiątki?
- Do czego pani zmierza?
- Zdaje się, że regularnie odwiedza pani Europę - zauważyła Eve, zmieniając temat. - Służbowo.
- Owszem. Jeżdżę na pokazy mody, spotykam się z naszymi współpracownikami wydającymi edycje europejskie. Co ja mam z tym wspólnego? Przecież to Tom pomaga w śledztwie.
- To należy do śledztwa.
- Nie... - Urwała, kiedy odezwał się sygnał kieszonkowego łącza. - Przepraszam, to prywatna linia, muszę odebrać.
Włożyła minizestaw słuchawkowy i przesunęła jednostkę, by Eve nie widziała ekranu.
- Julietta Gates, słucham.
Jej głos ocieplił się o kilka stopni, a nieco zbyt wąskie usta rozchyliły się w uśmiechu.
- Naturalnie. Mam to zapisane w terminarzu. Pierwsza, mhm. Tak, mam spotkanie. - Nastąpiła długa cisza, podczas której słuchała rozmówcy. Eve zauważyła, że policzki Julietty lekko się zaróżowiły. - Tak, nie mogę się już doczekać. Oczywiście. Do widzenia.
Rozłączyła się i zdjęła zestaw słuchawkowy.
- Proszę wybaczyć. Popołudniowe spotkanie. A teraz...
- Gdzie pani była w niedzielę rano?
- Och, na miłość boską. - Julietta głośno wypuściła powietrze. - W niedziele pozwalam Tomowi pospać dłużej. Zabieram Jeda do parku lub centrum zabaw. Pani porucznik, staram się współpracować, skoro pani Freestone tak na tym zależy, jednak ta rozmowa zaczyna mnie irytować.
- Już kończymy. A co pani robiła w nocy drugiego września, między północą a trzecią nad ranem?
Julietta jeszcze raz sięgnęła po terminarz i wstukała odpowiednią datę. I znów Eve zauważyła subtelną zmianę na jej twarzy.
- Miałam spotkanie ze wspólnikiem. Nie pamiętam, o której dokładnie wróciłam do domu, bo nie zapisałam. Zdaje się, że było po dziewiątej, może bliżej dziesiątej. Byłam zmęczona. Tom pracował, a ja poszłam prosto do łóżka.
- Był w domu przez całą noc?
- A dlaczego miałoby go nie być? Pracował. Wzięłam tabletkę i poszłam spać. Powiedziałam mu o tym, więc nie wychodził z domu ze względu na Jeda. Tom jest bardzo oddany dziecku i chyba trochę nadopiekuńczy. O co pani chodzi?
- To wszystko. Dziękuję, że poświęciła mi pani czas.
- Sądzę, że mam prawo do jakiegokolwiek...
- Jeśli nadal chce pani tego wywiadu - Mavis poderwała się na równe nogi - potrzebna mi minutka.
Wybiegła za Eve i zniżyła głos do teatralnego szeptu.
- A więc? Zabiła kogoś czy nie?
- Wątpię. Najgorsze, o co ją podejrzewam, to o zdradzanie męża z tym kimś, kto do niej zadzwonił.
- Poważnie? Zdradza go? Skąd wiesz?
- Można się domyślić. Posłuchaj, Mavis, jeśli nie masz ochoty z nią gadać, możesz wyjść z nami. Podrzucimy cię do domu.
- Nie, jest dobrze. Zawsze marzyłam o rozkładówce w „Outre”. Podniesie sprzedaż moich dysków. Interesom Leonarda też nie zaszkodzi. Pasuje nam wszystkim. Dobrze nam poszło, nie?
- Tak.
- Zawsze do usługo. Co myślicie o Vignette i Vidalu?
- A co to?
- Moje maleństwo. Dziewczynka Vignette, chłopiec Vidal. To francuskie imiona. Eksperymentujemy z francuskimi imionami, odrzuciłam Fifi. Kto nazywa swoje dziecko Fifi?
Eve zastanawiała się, kto mógłby nazwać dziecko Vignette, ale tylko chrząknęła pod nosem.
- Dzieciaki będą na nią wołać Vinka - zauważyła Peabody. - A to się rymuje ze świnka, więc w szkole będzie Vinka Świnka.
Mavis była wstrząśnięta.
- Tak sądzisz? - pogłaskała się delikatnie po brzuchu. - No dobrze, mamy jeszcze dużo czasu, żeby wymyślić coś innego. Pogadamy później - dodała i wróciła do gabinetu Julietty.
Jakie wrażenia, Peabody? - zapytała Eve, kiedy zjeżdżały windą.
- Wygląda cudownie, na pewno wymyśli coś lepszego niż Vignette i Vidal.
- Pytam o Juliettę Gates, idiotko.
- Wiem, wiem, chciałam się tylko z panią podroczyć. Pani porucznik - dodała, kiedy Eve spojrzała na nią groźnie. - Przywykła do pozycji szefa i bardzo to lubi. Jej ubiór podkreśla bardziej władzę niż styl. Ambitna. Musi taka być, skoro w tym wieku doszła tak wysoko. Uderzył mnie jej chłód i zimna krew. Nie okazała żadnych emocji, kiedy mówiła o dziecku. Z tym romansem to racja. Z początku nie zauważyłam, ale kiedy pani o tym wspomniała, odtworzyłam w głowie tę scenę i faktycznie, to było oczywiste. Zmienił się jej głos, mowa ciała.
- Założę się, że kiedy się zarumieniła, głos na drugim końcu słuchawki opowiadał jej właśnie, w co się zabawią dziś o pierwszej. Potrzebne mi potwierdzenie, na wypadek, gdybym musiała ją kiedyś przycisnąć.
- Będziemy ją śledzić?
- Nie, nie chcę ryzykować, że nas zauważy. Może Baxter będzie mógł. Czy dzieciaki w wieku jej syna dużo mówią?
- W tym wieku rzadko kiedy zamykają buzie. Niestety, prawie nikt poza najbliższą rodziną nie jest w stanie ich zrozumieć, ale dzieci to nie zniechęca.
- Załóżmy, że spotkała się ze swoim fagasem w niedzielę i dziecko było z nią. Czy mały wypaplałby coś tatusiowi?
- Prawdopodobnie powiedziała mu, że to tajemnica.
- Hmm. Stąpała po obcym terytorium, więc uwierzyła Peabody na słowo. - A dzieci dotrzymują tajemnic?
- Nie, ale ona nie wygląda mi na matkę, która dobrze zna swoje dziecko. Chłopiec jest mocno związany z ojcem. Obstawiam, że dopóki była w pobliżu, mały nic nie mówił, ale kiedy się oddaliła, wszystko wygadał tatusiowi. „Tatusiu, a wiesz, że mamusia, ja i wujcio Fagas bawiliśmy się na huśtawce? Ale to tajemnica”.
Eve przez chwilę rozważała słowa Peabody, w końcu kiwnęła głową.
- Wątpię, żeby to był pierwszy raz. Tatuś o wszystkim wie, czy coś takiego nie mogłoby go zirytować? Czy nie byłby wkurzony? Oto on zerwał kontakt ze światem, pilnuje dzieciaka, zajmuje się prowadzeniem domu, kiedy ona lata po mieście i po Europie z jakimś facetem. Co więcej, zabawia się z tym facetem w obecności synka. Tak, to naprawdę wkurwiające. Wsiadły do samochodu i Eve włączyła się do ruchu.
- Matka i dziwka powiedział z namysłem. - Ciągle do tego wracamy. Wyjście z domu w porze, kiedy popełniono obie zbrodnie, nie byłoby dla niego problemem. Papeterię mógł kupić za gotówkę podczas wiosennej wycieczki do Londynu. Do diabła, w sumie ta papeteria może być prezentem od wielbicie la. Mógł uznać, ze właśnie dlatego się nada. Zna prototypy morderstw i zabójców.
- To znaczy motyw i możliwość.
- O tak. Thomas A. właśnie objął pozycję lidera na naszej liście.
Ledwo Eve zdążyła rozłączyć się po rozmowie z Baxterem, kiedy odezwał się sygnał komunikatora. Na ekranie pojawiła się twarz Whitneya.
- Spotka się z tobą o dziesiątej czterdzieści pięć. Możesz to wykorzystać.
- Tak jest, panie komendancie. Dziękuję.
Peabody obserwowała uśmiech zadowolenia na twarzy Eve.
- Wystarczy się spóźnić o kwadrans i po ptakach.
- Zdobądź dane Sophii DiCarlo, au pair Renquista, Wszystko ci wyjaśnię w drodze do siedziby ONZ.
- Wracamy do ONZ, żeby się spotkać z Renquistem i ryzykować, że federalni nas aresztują?
- Wracamy, żeby się przed nim płaszczyć, przepraszać, błagać o wybaczenie.
- Przecież pani tego nie potrafi. - Peabody spochmurniała.
- Znajdź te dane. Jeśli nie znam się na płaszczeniu, przepraszaniu i błaganiu o wybaczenie, to tylko dlatego, że rzadko jestem zmuszona to robić. Bo najpierw trzeba się mylić.
Peabody milczała, więc Eve spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Co, nie będzie żadnego przemądrzałego komentarza?
- Moja babcia zawsze powtarzała, że kiedy nie można o kimś powiedzieć niczego dobrego, lepiej trzymać gębę na kłódkę.
- Tak, szkoda, że jej nie słuchasz. Renquist się wkurwił, jego żona też. Mogą przeszkadzać w śledztwie. Nikt nie zna się na biurokracji lepiej niż politycy. Mam wrażenie, że oboje są pompatycznymi dupkami, dlatego pomyślałam, że drzwi otworzy mi tekst w stylu: „Jestem po prostu funkcjonariuszem państwowym, ergo jestem idiotką”.
- Powiedziała pani „ergo”?
- Pasuje do „pompatyczny”.
- Sophia DiCarlo, lat dwadzieścia sześć, panna. Obywatelstwo włoskie, zielona karta, pozwolenie na pracę. Rodzice dwoje rodzeństwa mieszkają w Rzymie. Aha, rodzice pracują jako pomoc domowa, zatrudnia ich Angela Dysert. Założę się, że ma to związek z panią Pompatyczną. Sophia pracuje u Renquistów od sześciu lat, jest pomocą domową na stanowisku opiekunki do dziecka. Czysta kartoteka kryminalna.
- W porządku. Dziewczynka, dziecko Renquista, jest w wieku szkolnym, prawda? Zobacz, co o niej wiemy.
- Pani porucznik, dzieci to drażliwy temat, niełatwo coś znaleźć, zwłaszcza o dzieciach obcokrajowców. Przydałoby się zezwolenie.
- Zdobądź tyle informacji, ile zdołasz.
Peabody zabrała się do pracy, a Eve jechała przez miasto, Nad ich głowami na zamglonym niebie migotały powietrzne reklamy, między którymi powoli przepływały zatłoczone tramwaje, Eve siedząc w chłodnym wnętrzu samochodu próbowała przestawić swoje myślenie na tryb przepraszający. Wmawianie sobie, że to dla dobra sprawy, niewiele pomagało.
- Zablokowali dostęp do prywatnych informacji o dziecku, To normalka - zauważyła Peabody. - Szczególnie wśród rodzin z wyższych sfer. Nikt nie chce, żeby jacyś kidnaperzy czy inne niebezpieczne typki grzebały w kartotekach ich dzieci. Musimy mieć zezwolenie.
- Nie mogę prosić o zezwolenie. Nie chcę, żeby Renquist się dowiedział, że się nimi interesujemy. Nieważne. Au pair musi gdzieś z tym dzieckiem wychodzić. Albo lepiej, na pewno wychodzi gdzieś sama. Chyba ma czasem wolne.
Eve odsunęła od siebie te myśli, bo właśnie dojechały na miejsce, przed siedzibę ONZ. Teraz należało się przygotować o niekończących się kontroli.
Dotarcie do biura strzegącego dostępu do Renquista zajęło im dwadzieścia minut. Przywitała je administratorka i poleciła, by zaczekały.
Eve wiedziała, że te kolejne dwadzieścia minut, które spędziły przed drzwiami Renquista, zawdzięczają jemu. W ten sposób pokazał im, kto tu rządzi. Płaszczenie się i przepraszanie zaczynało stawać jej w gardle, kiedy administratorka raczyła wpuścić je do środka.
- Proszę się streszczać - polecił od progu Renquist. - Jestem dziś bardzo zajęty, ale znalazłem dla pań czas tylko dlatego, że prosił mnie o to wasz przełożony. Panie już naruszyły mój czas, podobnie jak czas mojej żony.
- To prawda. Bardzo mi przykro, że państwu przeszkadzamy, zależy mi na jak najszybszym zakończeniu śledztwa, dlatego być może posunęłam się za daleko. Mam nadzieję, że ani pan, ani pani Renquist nie traktują tego osobiście i że moje zachowanie nie będzie rzutowało na to, w jaki sposób postrzega się nasz wydział.
Uniósł brwi. W jego oczach pojawiło się wyraźne zdziwienie i satysfakcja.
- Nie przywykłem, by traktowano mnie jako podejrzanego w sprawie o zabójstwo. Jak inaczej mam to traktować, jeśli nie jako sprawę osobistą?
- Przepraszam, jeśli odniósł pan wrażenie, że jest podejrzanym. Procedury wymagają, bym dokładnie sprawdziła wszystkie osoby w jakikolwiek sposób powiązane ze śledztwem. Mogę jedynie... - Eve próbowała się jąkać i grać rolę speszonej. Żałowała, że nie potrafi rumienić się na zawołanie. - Mogę jedynie jeszcze raz pana przeprosić. Jeśli wolno mi być szczerą, jedynym usprawiedliwieniem mojego niezbyt uprzejmego zachowania wobec pana i pani Renquist może być frustracja, jaką wywołują trudności z zamknięciem sprawy. W rzeczywistości szukam tylko pretekstu, by usunąć pańskie nazwisko z listy podejrzanych. Wstępne przesłuchanie pani Renquist, choć przeprowadzone w bardzo złym czasie, pozwoliło mi potwierdzić pana alibi na czas morderstw.
- Żona była oburzona, że porusza się takie tematy w chwili, kiedy oczekiwała ważnych gości.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Jeszcze raz przepraszam za niedogodności i proszę o wybaczenie. - Ty dupku, dodała w myślach.
- Nie rozumiem, dlaczego moje nazwisko pojawiło się na pani liście. To, że mam jakąś papeterię, chyba o niczym jeszcze nie świadczy.
Spuściła oczy.
- To mój jedyny trop. Zabójca kpi ze mnie w żywe oczy, zostawiając mi te listy. To bardzo irytujące. Ale to nie tłumaczy zakłócania spokoju i nachodzenia państwa w domu. Proszę przekazać moje przeprosiny pani Renquist.
Uśmiechnął się słabo.
- Oczywiście, pani porucznik. Odnoszę jednak wrażenie, że nie byłoby tu pani, gdyby nie nalegał na to pani przełożony.
Eve podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy, próbując pokazać, że jest urażona.
- Staram się jak najlepiej wykonywać swoją pracę. Nie bawię się w politykę. Jestem tylko policjantką. I słucham rozkazów, panie Renquist.
Kiwnął głową.
- Szanuję osoby, które wykonują polecenia i rozumiem funkcjonariuszy, którzy w swym zapale zbyt mocno przykładają się do wypełniania służbowych obowiązków, nawet jeśli miałoby to wpłynąć na trafność oceny sytuacji. Mam nadzieję, że nagana nie była zbyt surowa.
- Była taka, na jaką zasłużyłam.
- Rozumiem, że nadal to pani prowadzi śledztwo?
- Tak, proszę pana.
- W takim razie życzę powodzenia, - Wstał i wyciągnął do niej rękę. - Wierzę, że szybko zidentyfikuje pani i aresztuje tę osobę.
- Dziękuję. - Patrząc mu w oczy, trzymała przez chwilę jego dłoń. - Zamierzam osobiście wsadzić go za kratki. I to wkrótce.
Przekrzywił głowę.
- To pewność siebie czy arogancja, pani porucznik?
- Wszystko jedno, byle zadziałało. Jeszcze raz dziękuję za zrozumienie i za to, że zechciał pan poświęcić mi swój czas.
- Wszystko odwołuję - odezwała się Peabody, kiedy wyszły z budynku. - Była pani świetna. Ta frustracja, ta nutka urazy. Szeregowiec, który wykonał swoje obowiązki i został za to zjechany przez przełożonych. Połknęła pani tę żabę i nawet nie mrugnęła okiem. Zawodowstwo.
- No wiesz, nie musiałam aż tak bardzo udawać. Facet ma kontakty, mógł narobić wydziałowi sporych problemów. Ma powiązania polityczne i łatwy dostęp do mediów. Nikt nie kazał mi go przepraszać, ale też nikt nie będzie mi z tego powodu współczuł. Pieprzona polityka, - Jak się awansuje, od czasu do czasu trzeba w to grać. Eve wzruszyła ramionami i wsiadła do samochodu.
- To nie znaczy, że trzeba to lubić. Jego też nie muszę lubić. Prawdę mówiąc, za każdym razem, kiedy go widzę, lubię go coraz mniej.
- To kwestia współczynnika nadęcia - zauważyła Peabody. - Naprawdę trudno lubić kogoś, kto ma wysoki współczynnik nadęcia, a Renquist ma tu komplet punktów. - Spojrzała na błyszczący biały budynek, otoczony łopoczącymi' na wietrze flagami. - Cóż, jeśli ktoś na co dzień zadaje się z ambasadorami, dyplomatami i głowami państw, wysoki współczynnik nadęcia jest wskazany.
- Ambasadorowie, dyplomaci i głowy państw podobno reprezentują ludzi, czyli nie powinni się od nas niczym różnić, Renquist może sobie wsadzić w dupę swój współczynnik.
Opuściły parking przy białym budynku i ruszyły w kierunku centrum miasta.
- Wcale nie byłoby mi przykro, gdyby okazało się, że to on. Osobiście zamknę za tym sukinsynem drzwi pierdla. Mówię serio. I chciałabym wtedy widzieć tę jego nadętą gębę.
Wróciła do swojego biura w Centrali i zajęła się porządkowaniem biurka, jednocześnie zbierając myśli. Setki wiadomości i żądań od różnych dziennikarzy przesłała do wydziału odpowiedzialnego za kontakt z mediami i czym prędzej o nich zapomniała. Wiedziała, że niebawem czeka ją konferencja prasowa, ale na razie nie musiała się tym stresować.
Wyjęła obie notatki i jeszcze raz dokładnie je przeczytała, koncentrując się na rytmie, doborze słownictwa, frazeologii, wszystkim, co mogła porównać z tym, jak wyrażają się osoby z jej listy.
Nie mówił własnym głosem, upewniła się kolejny raz. Robił to celowo, nawet w listach udawał kogoś innego. Wybiera model, naśladuje, w końcu staje się tą osobą. Kim byt pisząc do mnie te listy?
Jej łącze zasygnalizowało, że ktoś próbuje się z nią skontaktować. Chcąc uniknąć rozmów z reporterami, zaczekała, aż wyświetli się identyfikacja. Odebrała, kiedy okazało się, że to kapitan Ryan Feeney, WPE.
- Szybki jesteś - powiedziała.
- Dziecino, jestem cholernym odrzutowcem. Znalazłem coś. To może być ten facet. Stara sprawa. Ofiara to kobieta, pięćdziesiąt trzy lata, nauczycielka. Siostra znalazła ją uduszoną w mieszkaniu. Przez kilka dni dojrzewała. Gwałtu dokonał przy użyciu posążka, którym roztrzaskał jej głowę. Udusił ją pończochami, takimi, jakie to wy lubicie nosić. Zawiązał jej na szyi na kokardkę.
- Bingo. Kiedy i gdzie?
- Czerwiec ubiegłego roku, Boston. Zaraz prześlę ci szczegóły. Nie było listu, twarz kompletnie zmasakrowana. Z raportu koronera wynika, że kiedy ją dusił, ona już nie żyła.
- Ćwiczenie czyni mistrza.
- Możliwe. Znalazłem jeszcze coś. Sześć miesięcy przed Bostonem. Tym razem w Nowym Los Angeles. Ofiarą była kobieta, lat pięćdziesiąt sześć. Babka była bezdomna i to mi nie pasowało. Ktoś jednak ją zgwałcił w tym jej śmietniku, kijem do baseballa. Potem ją pobił, a na końcu udusił jej własnym szalikiem, i też zawiązał go na kokardę. Dzięki temu go znalazłem.
- Wszystko się zgadza, nie? Bezdomna to łatwy obiekt. Bez problemu można do niej dotrzeć, nikt się nią za bardzo nie interesuje. Okoliczności sprzyjają doskonaleniu techniki.
- To samo pomyślałem. Zaraz ci wszystko prześlę. Nie znalazłem żadnych przypadków masakrowania zwłok. W starych dobrych Stanach po prostu się morduje i grabi, niewiele z tego pasuje do twojego ptaszka. Sprawdzę w międzynarodowej bazie danych.
- Dzięki, Feeney. Wybierasz się na urlop, nie? Jego ponura twarz jeszcze bardziej się zasępiła.
- Żona ciągle truje mi dupę. Chce wyjechać na tydzień.
W całym domu walają się te chrzanione katalogi z biur podróży. Wpadła na pomysł, żebyśmy wynajęli duży dom gdzieś na jakiejś pieprzonej plaży i zabrali ze sobą całą naszą cholerną familię. Dzieciaki, wnuki.
- A Bimini? - Kto?
- Nie kto, tylko gdzie, Feeney.
- Ach, Bimini. A co z Bimini?
- Roarke ma tam kawałek ziemi i dom. Całkiem duży i nieźle urządzony. Wiesz, plaża, wodospad i tym podobne duperele. Zapytam, czy twoja cholerna familia nie mogłaby się tam zabawić. Pasuje ci?
- Jezu Chryste, jak wrócę do domu i powiem żonie, że bierzemy całą zgraję na tydzień na Bimini, kobieta padnie na miejscu. Kurwa, pewnie, że mi pasuje! Ale chyba nie będziesz chciała, żebym się odwdzięczał?
- Nie, spokojna głowa. Miejsce po prostu czeka. Roarke podesłał tam kiedyś Peabody i McNaba, więc sądzę, że i tobie nie odmówi. Zwłaszcza że zamierzam poprosić cię, żebyś miał na oku nasze sprawy, kiedy nie będzie mnie w mieście.
- Wygląda na to, że robię dobry interes. Dane już idą. Czytając informacje, które przesłał jej Feeney, Eve poczuła znajomy skurcz żołądka. Charakterystyczny policyjny odruch, Była pewna, że ma przed sobą jego dzieła. Ćwiczenia praktyczne. Jeszcze nie zasługiwały na podpis, służyły wyłącznie do precyzowania stylu i doskonaleniu umiejętności.
Musiał być niezdarny i mniej ostrożny, pomyślała. Na pewno popełnił jakieś błędy. Choć sprawy zostały zamknięte, Eve wierzyła, że uda jej się wytropić jego pomyłki.
Posegregowała informacje i udała się do Whitneya.
Z błogosławieństwem komendanta w kieszeni wróciła do swojego biura w wydziale zabójstw. Planowała już następne posunięcie. Przechodząc przez salę detektywów, kiwnęła na Baxtera, by udał się za nią.
- I jak, przyjrzałeś się facetowi, który ją dyma na boku?
- Nie dyma jej żaden facet. Eve na chwilę straciła impet.
- Cholera, Baxter, musi ktoś być. Babka ma romans wypisany na twarzy. Prawie wyczułam zapach seksu.
- Błagam, bo cały sztywnieję. Muszę napić się twojej kawy i trochę się uspokoić.
- Jeśli nie udało ci się namierzyć jej...
- Udało mi się. - Zamówił olbrzymi kubek kawy z dwiema łyżeczkami cukru i śmietanką. Kiedy w gabinecie zapachniało, Baxter oparł się o szafkę z aktami i z nabożeństwem upił pierwszy łyk gorącego napoju. - Cholera, to dopiero kawa. A wracając do tematu, blondyna jest naprawdę niezła.
- Zabieraj swój sztywny i pusty łeb z mojego biura. Ona pieprzy się z kimś na boku.
- Czyja mówiłem, że nie? - Baxter uśmiechnął się, wypił łyk kawy i zerknął na Eve znad kubka. - Tyle, że ona nie trzyma za drążek.
- Ona... Och. No tak, bardzo interesujące. - Eve usiadła na brzegu biurka i zaczęła się zastanawiać. - Nie dość, że się puszcza, to jeszcze z babką. Dla faceta to musi być wyjątkowo wkurzające.
- A babka pierwsza klasa. Wysoka, szczupła, czarna, piękna. Taka, co to aż chciałoby się ją schrupać, zaczynając od stóp. Co za strata. Dwie wyjątkowo udane przedstawicielki gatunku bawią się ze sobą. Oczywiście sama myśl o tym, jak one się ze sobą bawią, też jest przyjemna. Spędziłem przyjemnie czas, dziękuję za to zadanie.
- Jesteś chorym zbokiem.
- I jestem z tego dumny.
- Jeśli możesz, przestań na chwilę fantazjować o lesbijkach i zdaj raport.
- Już przestałem, ale zamierzam do tego wrócić. Na razie mogę opowiedzieć akt drugi. Twoja dziewczyna wyszła z biura o dwunastej czterdzieści pięć. Złapała taksówkę i pojechała w stronę centrum, do hotelu Silby przy Park Avenue. W holu czekała na nią jej partnerka. Gorąca kotka to Serena Unger, co sprytny detektyw ustalił dzięki swojemu urokowi, talentom i pięćdziesiątce, którą położył przed portierem.
- Pięćdziesiąt? Cholera, Baxter!
- Hej, buda na poziomie to i łapówka na poziomie. Unger zjawiła się wcześniej. Obie udały się do windy, która ku radości detektywa okazała się szklana. Dzięki temu, wykorzystując nowoczesne techniki obserwacyjne, mógł widzieć, jak w drodze na czternaste piętro obdarzają się czymś namiętnym i mokrym. Weszły do pokoju 1405 i tam pozostały aż do czternastej zero zero, oddając się czynnościom, które niestety pozostały dla detektywa słodką tajemnicą. Julietta Gates opuściła pokój i hotel, złapała taksówkę i wróciła do swojego miejsca pracy z uśmiechem, który detektyw uznał za oznakę pełnej satysfakcji.
- Sprawdziłeś Unger?
- Zleciłem to Trueheartowi, kiedy czekaliśmy na lunch. Jest projektantką mody. Trzydzieści dwa lata, samotna. Aktualnie pracuje dla Mirandiego, w nowojorskim oddziale.
- Pytanie: kobieta zdradza cię z kobietą. To lepiej czy gorzej, niż kiedy zdradza z facetem?
- Och, dużo gorzej. Nie dość, że się puszcza, to jeszcze nie potrzebuje do tego kutasa. A to znaczy, że twój sprzęt za bardzo ją nie obchodzi. Gdyby to był facet, może jakoś można by to racjonalizować, no wiesz, że ją wykorzystał, albo że miała chwilę słabości.
- Wykorzystał? - parsknęła Eve. - Faceci są naprawdę żałośnie prości.
- Błagam, chłopak chce mieć złudzenia. No cóż, kiedy w grę wchodzi spódniczka, znaczy, że twoja pani musiała sama szukać. I to szukała tego, czego ty sam nie masz. Podwójna porażka.
- Tak, ja też tak to widzę. Po czymś takim człowiek może maksymalnie znienawidzić kobiety. Musimy się dowiedzieć, od jak dawna Julietta bawi się z dziewczynkami.
Odstawił pusty kubek i złożył ręce jak do modlitwy.
- Błagam, błagam, błagam. Wyznacz mnie do tej roboty. Ja nigdy nie mam przyjemności z pracy.
- Tu potrzebny jest ktoś delikatny.
- Delikatny to moje drugie imię.
- Myślałam, że na drugie masz Napalony Pies.
- To moje pierwsze drugie imię - odparł z godnością, - No, Dallas, zgódź się.
- Obchodź się z Unger ostrożnie. Pogadaj z pracownikami hotelu. I ogranicz łapówki do minimum. Budżet nie przewiduje rozrzucania pięćdziesiątek na lewo i prawo. Pogadaj z sąsiadami. Powęsz w miejscu jej pracy. Uważaj, bo może coś zauważyć i zrobi aferę. Masz być niewidzialny. Baxter, mówię poważnie, to delikatna robota. Nie będzie mnie w mieście. Jeśli mi się poszczęści, wrócę jutro, jeśli nie, zostanę jeszcze jeden dzień.
- Możesz zostawić tę sprawę w moich delikatnych i sprawnych rękach. Och, i wcale nie zamierzam odbierać pięćdziesiątki - dodał, kierując się do wyjścia. - Bilet byt wart tej ceny.
Eve wiedziała, że Baxter sobie poradzi. Sama przecież nie mogła być w Bostonie, Nowym Los Angeles i jednocześnie węszyć wokół Sereny Unger w Nowym Jorku. Tym spokojnie może zająć się Baxter, Feeney szuka podobnych przypadków a ona skupi się na innych tropach.
Wyglądało na to, że udało jej się zebrać dobry zespół.
A teraz zamierzała powołać jeszcze jednego członka. Tym razem sama będzie musiała grać z wyczuciem.
Nie spodziewała się, że tak od razu za pierwszym podejściem uda jej się skontaktować z Roarkiem, ale najwyraźniej wszechmocny bóg zebrań zdecydował, że ma się jej powieść. Administratorka przekazała połączenie z uprzejmym komentarzem o tym, że Roarke właśnie powrócił ze służbowego lunchu.
- Co jadłeś? - zapytała, kiedy uzyskała połączenie.
- Sałatkę szefa. A ty?
- Ja zaraz coś zamówię. Nie masz do załatwienia jakiegoś interesu w Bostonie?
- Mogę mieć, a dlaczego pytasz?
- Wybieram się tam, prawdopodobnie też na Zachodnie Wybrzeże. Muszę coś sprawdzić, a nie chcę zabierać Peabody Dziewczyna ma jutro egzamin, powinna zostać w mieście. Poza tym nie mam stuprocentowej pewności, że wrócę na czas, tak, by zdążyła. Pomyślałam, że może zechcesz się przyłączyć.
- Zechcę. Kiedy?
- Jak najszybciej.
- To nie jest jakiś podstęp, żeby uniknąć spotkania z Summersetem?
- Nie, ale to całkiem miły efekt uboczny. Posłuchaj, chcesz jechać czy nie?
- Muszę przestawić kilka spraw. - Pochylił się, a Eve widziała, jak jego zwinne palce tańczą po klawiaturze elektronicznego notesu. - Potrzebne mi... Za dwie godziny będę gotowy. - Pasuje. - I teraz najtrudniejsza część. - Spotkamy się w centrum transportu w Newark, powiedzmy o siedemnastej. Na pewno coś złapiemy.
- Transport publiczny? O piątej? Nie sądzę.
Uwielbiała jego szyderczy uśmiech.
- Godziny raczej nie da się zmienić - zaczęła.
- Ale środek transportu owszem. Weźmiemy prom. Dokładnie o to jej chodziło. Właśnie to chciała od niego usłyszeć. Dzięki Bogu. Ostatnią rzeczą, o jakiej marzyła, było tłoczenie się z cuchnącymi od potu podróżnymi i martwienie się opóźnieniami i kompletnym brakiem higieny. Wiedziała, jak rozegrać tę partię, więc się skrzywiła.
- Posłuchaj, facet. To sprawa policyjna. Dla ciebie będzie to tylko przejażdżka, wypad za miasto.
- Na wypad zgoda, ale ten twój środek transportu odpada. Podjadę po ciebie, jak załatwię swoje sprawy. Nie sprzeciwiaj się, bo tylko niepotrzebnie opóźniasz wyjazd. - Zerknął na zegarek. - Dam ci znać, jak już będę w drodze - powiedział i się rozłączył.
Poszło doskonale, pomyślała. Przynajmniej to.
Tuż po piątej Eve siedziała wygodnie w klimatyzowanym promie Roarke'a i skubiąc świeże truskawki, przeglądała swoje notatki. Z każdą minutą coraz bardziej doceniała przewagę prywatnego środka transportu nad publiczną konserwą z sardynkami.
- Możesz mi towarzyszyć podczas rozmowy z Robertą Gable - powiedziała do Roarke'a. - Później będziemy musieli się rozstać. Rozmawiałam z oficerem prowadzącym z bostońskiej policji. Zgodził się na spotkanie ze mną, ale miał obiekcje co do ciebie.
- Cóż, znajdę sobie jakieś zajęcie. - Roarke, zajęty ręcznym programowaniem jednego z pokładowych komputerów, nie podniósł głowy.
- Podejrzewam, że tak. Podejrzewam też, że musiałeś bardzo szybko pozałatwiać te swoje sprawy. Dzięki.
- Liczę, że mi to wynagrodzisz przy najbliższej nadarzającej się okazji.
- Roarke, jesteś bardzo łatwy.
Uśmiechnął się, nie odrywając wzroku od ekranu.
- No cóż, zobaczymy. A tak nawiasem mówiąc, nie protestowałaś zbyt gwałtownie, kiedy zaproponowałem prom. Następnym razem, kiedy będziesz udawać, bardziej się staraj.
Eve wzięła do ust truskawkę.
- Nie rozumiem, o czym mówisz. - Od dalszych wyjaśnień uratował ją dzwonek łącza. - Dallas.
- Hej, mała, znalazłem coś dla ciebie. Pomyślałem, że możesz to w drodze przejrzeć. - Feeney z zaciekawieniem, zmrużył smutne oczy. - Co to? Truskawki?
- Możliwe - Przełknęła z zawstydzeniem. - Nie jadłam lunchu. To jak, przesyłasz?
- Pierwszy przypadek jest strasznie brudny. Chyba za brudny jak na naszego ptaszka. Zmasakrowane zwłoki licencjonowanej osoby do towarzystwa. Kobieta, lat dwadzieścia osiem, wyłowiona z Sekwany. Wesoły Paryż. Trzy lata temu, w czerwcu. Pokrojona na kawałki, nie odnaleziono wątroby i nerek. Poderżnięte gardło, na ramionach ślady po szarpaninie. Ciało za długo spoczywało w wodzie, by można było znaleźć ślady, o ile w ogóle jakieś były. Dochodzenie umorzono, sprawa pozostaje otwarta.
Jacyś podejrzani?
- Prowadzący obstawiał, że to ostatni klienci z jej notesu, ale nie miał dowodów. Przyciskał też jej koordynatora, który podobno lubi pomiatać swoimi pracownikami, ale z tego też nic nie wyszło.
- Dobra. Co jeszcze?
- Dwa lata temu, Londyn, dzielnica Whitechapel. Zupełnie w stylu Kuby Rozpruwacza. Prostytutka ćpunka, która jakimś cudem pozytywnie przeszła testy toksyczne. Trzydzieści sześć lat, mieszkała z dwiema kobietami z branży. Próbowali obciążyć jej chłopaka, ale miał pewne alibi. Dla mnie sprawa jest jasna. - Jak ją zabił?
- Poderżnął gardło. Chodziło mu ojej narzędzia pracy, nie znaleziono ich na miejscu zbrodni. Tym razem też pokroił dało. Pociął jej piersi i obie dłonie. Prowadzący uznał, że to morderstwo na tle seksualnym, ale koroner miał kilka interesujących uwag. Po przemyśleniu jestem skłonny przyjąć jego wersję. Otóż uważa, że pociął ją po jej zgonie. Jak gdyby po namyśle. Bez emocji. Jest świadek, który widział, jak ofiara oddala się w towarzystwie faceta w czarnej pelerynie i cylindrze. Ponieważ świadek byt pod wpływem Zonera, prowadzący nie zainteresował się jego zeznaniami.
- Wszystko pasuje - powiedziała Eve. - Rozumiesz? Wszystko. Dusił przebrany za DeSalvo, ten strój roboczy to był kostium. Dlaczego nie miałby się przebrać za Rozpruwacza? Dzięki, Feeney. Podrzuć mi te dokumenty do mojej jednostki w Centrali i kopię do domowego komputera. Mam nadzieję, że wrócimy w ciągu dwudziestu czterech godzin.
- Nie ma sprawy. Trochę jeszcze poszperam. Sprawdzę poza planetą. Wciągnęło mnie to.
Eve oparła się wygodniej w fotelu i zapatrzyła się w sufit.
- Lecimy do Londynu i Paryża? - zapytał Roarke.
- Raczej nie chciałabym tracić czasu, a zwłaszcza energii, jaka na pewno będzie potrzebna, żeby się przedrzeć przez międzynarodowe systemy zabezpieczające. Postaram się skontaktować z prowadzącymi tamte sprawy przez łącze. Może się czegoś dowiem.
- Gdybyś zmieniła zdanie, nie zajmie to nam dłużej niż jeden dzień.
Chciała zobaczyć, gdzie bywał, gdzie wcześniej pracował, ale pokręciła głową.
- On jest w Nowym Jorku. Ja też muszę być w Nowym Jorku. Od dawna doskonalił technikę - odezwała się, w zasadzie do siebie. - Szlifował talent. Dlatego teraz nie potrzebuje długich przerw między kolejnymi zabójstwami.
- Ma praktykę czy nie, przez ten pośpiech na pewno się w końcu na czymś potknie - zauważy! Roarke. - Może i jest skrupulatny, może i wyszlifował talent, ale porusza się zbyt szybko, by zachować należytą ostrożność.
- Chyba masz rację. Dopadniemy go, jak coś spaprze. A kiedy już go dopadniemy, osobiście wsadzę go do pudła i złamię. I wtedy dowiemy się, że jest tego więcej. Że są ciała, ukryte. zmasakrowane, te, na których się doskonalił, zanim doszedł do takiej perfekcji, by móc je z dumą zostawiać. A wcześniejsze błędy... cóż, on nie chce się za nie wstydzić. To jest jeden powód, emocjonalny. Drugi jest czysto praktyczny. Nie chciał, żeby policja zajmowała się zbyt wieloma podobnymi przypadkami, zależało mu na tym, by nie wzbudzać podejrzeń i zainteresowania, dopóki nie będzie w koncertowej formie.
- Trochę poszperałem na własną rękę. - Roarke odsunął swoją jednostkę. - Przez piętnaście miesięcy, między marcem dwa tysiące dwunastego a majem trzynastego, mężczyzna nazwiskiem Peter Brent zamordował siedmiu oficerów policji w Chicago. Brent nie przeszedł testów kwalifikacyjnych z psychologii, dlatego nie został przyjęty do chicagowskiej policji. Wstąpił do skrajnego ugrupowania paramilitarnego, gdzie nauczył się posługiwać swoją ukochaną bronią, miotaczem o dalekim zasięgu. W tym czasie cywile mieli już zakaz używania tego rodzaju broni.
- Znam przypadek Brenta. Lubił dachy. Przyczajał się na dachu budynku, czekał, aż policjant znajdzie się w jego zasięgu i strzelał prosto w głowę. Zespół złożony z pięćdziesięciu osób pracował nad nim przez rok.
Eve wiedziała, do czego zmierzał. Pochyliła się do przodu i położyła rękę na dłoni Roarke'a.
- Brent nie zabijał kobiet. On zabijał gliny. Płeć nie miała dla niego znaczenia, liczył się tylko mundur, którego jemu nie dane było nosić. Nie pasuje mi do profilu.
- Pięć z siedmiu zabitych oficerów to kobiety. Podobnie jak komendantka chicagowskiej policji, na którą zamach się nie powiódł. Pani porucznik, nie ze mną te numery - dodał chłód no. - Pomyślałaś o Brencie, robiłaś testy prawdopodobieństwa tak samo jak ja. Wiesz, że na osiemdziesiąt osiem przecinek sześć procent podejmie próbę naśladowania Brenta i ty będziesz celem.
- On nie chce mnie zabić - powiedziała z przekonaniem. Przynajmniej na razie, dodała w myślach. Jeszcze nie teraz. - Jestem mu potrzebna, żeby go ścigać. Czuje się przez to ważniejszy, wie, że jego sukces jest bardziej spektakularny, a on ma większą satysfakcję. Jeśli mnie zlikwiduje, nie będzie miał się z kim porównywać.
- Ciebie zostawił na koniec.
Nie było sensu dłużej udawać. Nie przed Roarkiem.
- Sądzę, że gdzieś na końcu jego listy istnieje taka możliwość. Mogę ci jednak obiecać, że nie zdąży tego zrealizować.
Ścisnął jej dłoń.
- Trzymani cię za słowo.
Uznała, że przyda się jej obecność Roarke'a podczas rozmowy z Robertą Gable. Potem będą mogli wymienić się wrażeniami. Była opiekunka zgodziła się na spotkanie, pod warunkiem, że Eve nie zajmie jej więcej niż dwadzieścia minut.
- Nie była jakoś specjalnie zachwycona - oznajmiła Eve, kiedy zbliżali się do niewielkiego kompleksu apartamentów, gdzie mieszkała Gable. - Zwłaszcza kiedy powiedziałam, że będziemy u niej około szóstej trzydzieści. Punkt siódma siada do kolacji i mamy to uszanować.
- Ludzie w tym wieku mają sporo takich nawyków.
- Zwracała się do mnie „panno Dallas”. Cały czas. Roarke objął ją ramieniem.
- Ty już jej nienawidzisz.
- To fakt. Naprawdę jej nienawidzę, ale zrobię co do mnie należy. W pracy nie ma sentymentów - dodała.
- Ciągle o tym zapominam - powiedział i uścisnął ją.
Eve podeszła do czytnika, podała swoje dane, pokazała odznakę i powiedziała, z czym przychodzi. Wpuszczono ją tak szybko, że od razu domyśliła się, iż Gable na nią czekała.
- Przedstawię cię jako mojego współpracownika - powiedziała, kiedy weszli do niewielkiego foyer. Wystarczy jedno spojrzenie na jego cudowną twarz, elegancki garnitur, buty które pewnie kosztowały więcej niż wynosi miesięczna emerytura pani Gable. Eve westchnęła ciężko. - No cóż, jeśli jest ślepa i niedołężna, nie będzie się dziwić. Spróbujemy jednak ją przekonać.
- To jakieś uprzedzenie. Zakładasz, że glina nie może być dobrze ubrany.
- Twoja koszula przemawia głośniej niż moja broń - zbeształa go. - Jak już będziemy w środku, uważaj, żeby się nie rozpięła, I usta na kłódkę. Masz wyglądać surowo i poważnie.
- A ja liczyłem, że będę mógł rzucać ci spojrzenia wyrażające uwielbienie.
- Dosyć wygłupów. Drugie piętro.
Schodami dostali się na drugie piętro, gdzie po przeciwnych stronach korytarza znajdowały się tylko dwa mieszkania. Absolutna cisza oznaczała, że w budynku zainstalowano doskonały system wygłuszający, albo mieszkańcy nie żyli.
Eve nacisnęła dzwonek przy drzwiach z numerem 2B.
- Panna Dallas?
Słysząc jej glos, Roarke zacisnął usta, próbując opanować wesołość, i zgodnie z zaleceniem Eve wbił wzrok w drzwi.
- Porucznik Dallas, pani Gable.
- Proszę pokazać identyfikator. Niech pani przystawi do judasza.
Eve zrobiła, o co prosiła pani Gable. Przez chwilę w mieszkaniu panowała cisza.
- Wygląda, że wszystko w porządku. Jest tam z panią jakiś mężczyzna. Nie wspomniała pani, że będzie w towarzystwie mężczyzny.
- To mój współpracownik, pani Gable. Możemy wejść? Nie chciałabym zabierać pani więcej czasu, niż to konieczne.
- Cóż, bardzo proszę.
Tym razem dał się słyszeć odgłos zwalnianych zabezpieczeń i licznych blokad. W końcu Roberta Gable otworzyła drzwi i skrzywiła się na powitanie.
Co tu dużo mówić, jej zdjęcie identyfikacyjne okazało się prawdziwym pochlebstwem. Wąska twarz miała tak ostre rysy, że Eve nabrała pewności, iż kobieta nie tylko unikała przyjemnych stron życia, ale wręcz nimi pogardzała. Głębokie bruzdy wokół ust świadczyły o tym, że pochmurna mina regularnie gościła na jej twarzy. Włosy ściągnęła do tyłu tak mocno, że Eve rozbolała głowa od samego patrzenia.
Jej ubranie miało ten sam odcień szarości co siwe włosy. Wykrochmalona bluzka i sztywna spódnica wisiały na jej kościstym ciele jak na wieszaku. Na nogach miała czarne buty o grubych podeszwach, sznurówki zawiązane były z idealną symetrią.
- Ja pana znam - odezwała się do Roarke'a i wciągnęła powietrze tak gwałtownie, że widać było, jak poruszają się jej nozdrza. - Pan nie jest oficerem policji.
- Nie, proszę pani.
- Nasz wydział korzysta z pomocy cywilnych konsultantów - wyjaśniła Eve. - Jeśli ma pani jakieś pytania dotyczące tej procedury, proszę skontaktować się z moim przełożonym w Nowym Jorku i potwierdzić nasze dane. Zaczekamy na korytarzu.
- To nie będzie konieczne.
Odsunęła się od drzwi, wpuszczając ich do mieszkania. Panowała tu sterylna czystość i spartańskie warunki. Żadnych dziwacznych falbaniastych ozdób, jakich można by się spodziewać po samotnej starszej pani. Nie było tu poduszek ani miotełek do kurzu. Nie było zdjęć w cudacznych ramach, ani kwiatów. W salonie stała sofa, jedno krzesło, dwa stoły i dwie lampy. Mieszkanie kompletnie pozbawione duszy i równie zachęcające jak klatka w więzieniu o zaostrzonym rygorze.
A jednak miało to też swoją dobrą stronę. W tych zimnych murach z całą pewnością nie groziło słuchanie mdłych przebojów Carmichaela Smitha.
- Mogą państwo usiąść. Na sofie. Nie proponuję niczego do jedzenia, bo zbliża się pora kolacji.
Przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim tak prosto, jakby połknęła kij od szczotki. Stopy ustawiła równolegle na podłodze, a kolana ścisnęła tak dokładnie, jakby używała w tym celu kleju. Dłonie położyła na udach.
- Wspomniała pani, że chce rozmawiać o jednym z moich byłych podopiecznych, jednak nie podała mi pani żadnego nazwiska. To bardzo niegrzeczne, panno Dallas.
- Wie pani, zabójstwa są niegrzeczne. Dlatego prowadzę to śledztwo.
- Proszę bez impertynencji. Jeśli nie potrafi pani okazać należytego szacunku, rozmowę uważam za zakończoną.
- Szacunek wymaga współpracy dwóch stron. Nazywam się porucznik Dallas.
Gable zacisnęła usta, ale kiwnęła ze zrozumieniem głową.
- Cóż, rozumiem. Porucznik Dallas. Zakładam, że skoro już pani zdobyła ten stopień, ma pani odpowiednią dla tej profesji wiedzę. Jeśli zechce pani w skrócie wyjaśnić, dlaczego mam z panią rozmawiać, szybko zakończymy i wrócimy do swoich spraw.
- Chciałabym zadać pani kilka pytań natury poufnej. Proszę o dyskrecję.
- Prawie całe życie mieszkałam i pracowałam w domach prywatnych, u wysoko postawionych rodzin. Jestem bardzo dyskretna.
- Jedna z tych rodzin miała syna. Niles Renquist.
Gable otworzyła szeroko oczy i była to jej pierwsza prawdziwie emocjonalna reakcja.
- Jeśli przyjechała tu pani z Nowego Jorku, by pytać mnie o państwa Renquistów, marnuje pani czas mój i swój. A mój jest dla mnie bardzo cenny.
- Domyślam się, że na tyle cenny, że będzie pani chciała uniknąć podróży do Nowego Jorku, by tam stawić się na przepisowe przesłuchanie. - Groźba nie miała pokrycia w rzeczywistości, żaden sędzia nie dałby jej pozwolenia, by dla tak błahego powodu ściągała osobę cywilną z drugiego końca kraju, często jednak sama myśl o takim kłopocie sprawiała, że ludzie nabierali chęci do współpracy.
- Nie sądzę, by miała pani prawo zabierać mnie do Nowego Jorku jak jakiegoś kryminalistę. - Zdenerwowanie wywołało na twarzy Gable lekkie rumieńce. Bez wątpienia mój adwokat na to nie pozwoli.
- Możliwe. Bardzo proszę, niech pani go wezwie, jeśli nie szkoda pani czasu i pieniędzy. Zobaczymy, kto wygra.
- Pani zachowanie i postawa mnie nie interesują.
Gable tak mocno zacisnęła dłonie na udach, że jej kostki zbielały. Na pewno szczypała, Eve nie miała co do tego wątpliwości.
- Ciągle to słyszę. To ciągłe zajmowanie się morderstwami sprawia, że robię się nerwowa. Pani Gable, rozmawiamy tu i teraz, w pani przytulnym mieszkaniu, albo puszczamy w ruch machinę biurokracji. Wybór należy do pani.
Kobieta patrzyła na nią lodowatym wzrokiem, nawet nie mrugając. Na policjantce z jedenastoletnim stażem nie zrobiło to wrażenia.
- Dobrze. Niech pani pyta. Odpowiem na te, które uznam za stosowne.
- Czy Niles Renquist pod pani opieką kiedykolwiek zachowywał się agresywnie?
- Absolutnie nie. - Parsknęła, odpędzając od siebie tę myśl. - Zawsze był ułożonym chłopcem z dobrego domu. Jego kariera i stanowisko, jakie obecnie zajmuje, dobitnie o tym świadczą.
- Czy utrzymuje z panią kontakt?
- Przysyła mi kwiaty na urodziny i życzenia bożonarodzeniowe, co uważam za bardzo stosowne.
- A więc łączą państwa czule relacje.
- Czułe? - Gable skrzywiła się, jakby poczuła jakiś nieprzyjemny zapach. - Pani porucznik, ja nie chcę i nie wymagani żadnych czułości ze strony moich licznych podopiecznych, tak jak pani nie wymaga tego od swoich podwładnych.
- A czego pani wymaga... a raczej wymagała?
- Posłuszeństwa, szacunku, dyscypliny, właściwego zachowania.
Eve bardziej przypominało to wojsko niż przedszkole, ale nie zaprotestowała. Kiwnęła głową.
- Renquist tak właśnie się zachowywał?
- Oczywiście.
- Czy stosowała pani kary cielesne?
- Tylko wtedy, kiedy uznałam to za konieczne. Służyło to zarówno mnie, jak i moim podopiecznym. Moja metoda polegała na dostosowaniu rodzaju kary do winy i indywidualnych potrzeb dziecka.
- Czy pamięta pani, jaki rodzaj kar najlepiej wpływał na Nilesa Renquista?
- Zakazy. Pozbawianie go rozrywki, towarzystwa, zabaw i tym podobnych rzeczy. Oczywiście, podczas trwania kary próbował się kłócić, albo stawał się ponury, ale w końcu zawsze się poddawał, Tak jak wszyscy moi podopieczni, szybko zrozumiał, że trzeba ponosić konsekwencje złego zachowania.
- Czy miał przyjaciół?
- Miał niewielką grupę wyselekcjonowanych kolegów i znajomych.
- Wyselekcjonowanych przez?
- Przeze mnie lub rodziców.
- A jego relacje z rodzicami?
- Były zupełnie właściwe. Nie rozumiem, w jakim celu zmusza mnie pani do odpowiadania na te pytania.
- Już kończymy. Czy miał zwierzęta?
Z tego, co sobie przypominam, w rodzinie był pies. Terier miniaturka, lub coś w tym rodzaju. Sarah, ich młodsze dziecko, bardzo go lubiła. Nie mogła się otrząsnąć, kiedy uciekł.
- Ile lat miał Renquist, kiedy uciekł pies?
- Dziesięć, może dwanaście.
- A ta dziewczynka, siostra Renquista? Proszę coś o niej opowiedzieć.
- To modelowa podopieczna. Grzeczna, cicha, uprzejma. Nieco niezdarna i podatna na koszmary nocne, ale ogólnie dobrze ułożona i miła.
- Niezdarna? W jakim sensie?
- W pewnym wieku często się przewracała, potykała się o własne nogi, zderzała się z meblami. Miała bardzo dużo sińców i zadrapań. Po mojej sugestii państwo Renquist przebadali jej wzrok, ale okazało się, że bardzo dobrze widzi. W jej przypadku był to po prostu brak koordynacji ruchowej. Wyrosła z tego.
- A może pani powiedzieć, kiedy?
- Około dwunastego roku życia. Tak sądzę. Nabrała wdzięku wtedy, kiedy inne dziewczynki go tracą. Dojrzewanie to bardzo trudny okres dla dziewczynek, ale Sarah akurat wtedy rozkwitła.
- W czasie, kiedy ona nabrała wdzięku i przestała się przewracać, jej brat był w Eton. Mam rację?
- Tak. Bez wątpienia duży wpływ na jej rozwój miał fakt, że w tym czasie mogłam poświęcić jej całą uwagę. Dzięki temu nabrała pewności siebie. A teraz, jeśli pani skończyła...
- Jeszcze tylko jedno pytanie. Nie przypomina sobie pani, czy w czasie, kiedy pracowała pani u Renquistów, w sąsiedztwie nie zdarzały się ucieczki zwierząt?
- Zwierzęta sąsiadów mnie nie interesowały. Nie pamiętam.
- Widziałeś, do czego zmierzam? - zapytała Eve Roarke'a, kiedy znaleźli się na ulicy.
- Oczywiście. Próbowałaś ustalić, czy Renquist w dzieciństwie znajdował się pod wpływem dominującej kobiety, a jeśli tak, to czy przypadkiem nie mścił się za to na młodszej siostrze. Agresja wobec słabej kobiety. Chciałaś się też dowiedzieć, czy Renquist torturował i zabijał zwierzęta, jak to często bywa w przypadku seryjnych morderców.
- Właśnie, jak w podręczniku - zgodziła się Eve. - Zabawne, że ona niczego nie zauważyła. To znaczy, że jest nieświadoma albo głupia, coś ukrywa, albo w jej ciasnym móżdżku nie mieści się myśl, że mogła wychować psychopatę.
- A ty co obstawiasz?
- Tę ostatnią możliwość. To typ, który szczypie, albo robi jeszcze gorsze rzeczy. Pełno takich w sierocińcach. Nawet przez myśl im nie przejdzie, że mentalnie i emocjonalnie krzywią podopiecznych, a dzieci po prostu udają, że są posłuszne.
- Ty tak robiłaś?
- Nie zawsze, ale czasami, kiedy musiałam, albo kiedy czułam, że się opłaca. Znam wiele dzieciaków, większość z nich przeszła przez coś takiego i prowadzi normalne życie. Możliwe, że Renquist jest jednym z nich, a jego siostra faktycznie mogła być niezdarna. Tyle że ja nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. Muszę to przetrawić. A teraz chcę pogadać z policjantem z Bostonu.
- Podrzucę cię.
- Nie, wezmę taksówkę albo pojadę metrem. Jak facet zobaczy, że wysiadam z tego pojazdu, a za kierownicą siedzi takie młode mięsko, od razu mnie znielubi.
- Uwielbiam, kiedy mówisz o mnie „młode mięsko”.
- Czasami jesteś miłosnym ciasteczkiem.
Ledwo powstrzymał śmiech. Eve zaskakiwała go w najdziwniejszych momentach.
- Wiesz, że zawsze staram się zapracować na tę nazwę. Dobra, ja też mam tu coś do załatwienia. Daj znać, jak skończysz. Powiesz, co robimy dalej.
- Jak na młode mięsko, jesteś bardzo spolegliwy. Pochylił się i lekko ją pocałował.
- Wiem, co to dyscyplina.
- Pieprzenie.
- Och, to z pewnością należy do pakietu. Bez pośpiechu - dodał, wsiadając do samochodu. - Potrzebuję co najmniej godziny.
Eve straciła ponad kwadrans, przedzierając się przez bostońskie korki, lecz do grillbaru w pobliżu posterunku Haggerty'ego dotarła przed czasem.
Była to typowo policyjna spelunka z dobrym tanim jedzeniem, drinkami i niewyszukaną muzyką. Na sali stały dwu i czteroosobowe stoliki, a wzdłuż baru wysokie stołki.
W knajpie siedziało kilku policjantów po służbie, niektórzy w mundurach, inni po cywilnemu. Wszyscy szukali ukojenia po pracowitym dniu. Od razu w progu poczuła na sobie ich uważne spojrzenia. Chwila obserwacji, bezbłędne rozpoznanie. Glina zawsze pozna glinę.
Spodziewała się, że Haggerty przyjdzie wcześniej, zaznaczyć terytorium. Nie zdziwiła się, kiedy kiwnął na nią samotny mężczyzna.
Był dobrze zbudowany. Szeroka klatka piersiowa, umięśnione ramiona, rumiana kwadratowa twarz, krótkie, jasne jak piasek włosy. Nie spuszczał oka ze zbliżającej się do niego Eve.
Przed nim stała do połowy opróżniona butelka z piwem.
- Oficer Haggerty?
- Tak, to ja. Porucznik Dallas?
- Dziękuję, że znalazł pan czas. Uścisnęli sobie dłonie. Eve usiadła.
- Napije się pani piwa?
- Chętnie, dzięki.
Pozwoliła, by zamówił, w końcu to jego terytorium. Nie ponaglała go, dając mu czas, by dokładnie jej się przyjrzał.
- Interesuje panią jedna z moich nie zamkniętych spraw - odezwał się w końcu.
Mam ofiarę. Uduszenie, gwałt przy użyciu przedmiotu. Przeszukując bazę danych MCDK, natknęłam się na pański przypadek. Mam teorię, że osoba, której poszukuję, doskonaliła w ten sposób technikę przed atakiem w Nowym Jorku.
- W Bostonie był bardzo staranny. Tak jak i ja. Pokiwała głową i upiła łyk piwa.
- Haggerty, nie przyjechałam tu dymić, ani podważać pańskich kompetencji. Potrzebuję pomocy. Jeśli mam rację, facet, którego oboje szukamy, działa teraz w Nowym Jorku. Działa, bo jeszcze nie skończył. Pomóżmy sobie, tylko w ten sposób go złapiemy.
- I to pani go przymknie i zgarnie punkty. Eve powoli sączyła piwo.
- Jeśli przymknę go w Nowym Jorku, ja zgarniam punkty. Tak to już jest. Pański szef będzie wiedział, że podzielił się pan informacjami, które pomogły w doprowadzeniu sukinsyna za kraty. A pan zamknie swoją sprawę. I tak już jest przeterminowana - dodała. - O ile czegoś pan nie spieprzył, będzie pan mógł postawić mu zarzut o jeszcze jedno morderstwo. Kiedy go przymknę, w mediach będzie wrzało. Dostanie pan swoją działkę.
Wyprostował się.
- Wkurwia panią, Dallas.
- Na ogół już od rana jestem wkurwiona. W toku śledztwa ustaliłam, że ten dupek zabił co najmniej sześć osób. Podejrzewam, że ofiar jest więcej, a mam cholerną pewność, że będą następne.
Spoważniał.
- Spokojnie, pani porucznik. Tylko panią sprawdzam. Mam w dupie media. Nie powiem, że punkty za zdjęcie mordercy też, bo to akurat nieprawda. To mnie interesuje. Sukinsyn zmasakrował ofiarę, zanim zawiązał jej na szyi tę pieprzoną kokardkę. Chcę go dorwać, a nie będę miał niczego. Ciężko pracowałem nad tą sprawą i niczego nie znalazłem. Tak, wiem, oficjalnie sprawa jest przeterminowana, ale nie dla mnie.
Upił duży łyk piwa.
- Wciąż mnie to męczy. Nadal nie przestałem szukać. Więc powiada pani, że w Nowym Jorku miała pani podobny przypadek i dlatego trafiła pani do mnie. Chcę wiedzieć więcej.
Dobrze go rozumiała, dlatego postanowiła uchylić rąbka tajemnicy.
- Naśladuje znanych seryjnych morderców. To jeden z powodów, dla których zaatakował w Bostonie.
- Dusiciel z Bostonu? - Haggerty wydął usta. - Też o tym myślałem. Podejrzewałem, że może to jakiś naśladowca. Było wystarczająco dużo identycznych elementów. Dokładnie zbadałem tamte przypadki, szukałem podobieństw do mojej sprawy. Nic się nie wykrystalizowało, a że nie uderzył drugi raz...
- Uderzył. Bezdomna w Nowym Los Angeles. Jeszcze przed Bostonem i Nowym Jorkiem. Zabił też trzy licencjonowane kobiety do towarzystwa w Paryżu, Londynie i Nowym Jorku. Tym razem naśladował Kubę Rozpruwacza.
- Ja pierdolę.
- To ten sam facet. Przy moich ofiarach zostawił do mnie listy.
- Do mnie nie zostawił - odpowiedział na pytanie, którego nie zdążyła zadać. - Nie było żadnych świadków, system zabezpieczający, o ile tak można to nazwać, został zdemontowany na dzień przed morderstwem. Nie zdążyli naprawić. Pokażę pani moje notatki.
Eve wyjęła swoje. Zanim dokończyła piwo, ustalili, że wymienią się danymi dotyczącymi tych spraw.
Zerknęła na zegarek i zastanowiła się, co robić. Skontaktowała się z Zachodnim Wybrzeżem i umówiła na spotkanie z oficerem prowadzącym. Następnie zadzwoniła do Roarke'a.
Odniosła wrażenie, że też jest w jakimś barze, ale sądząc po pięknym oświetleniu, dyskretnym szumie w tle i bąbelkach, bar miał o kilka gwiazdek więcej niż spelunka Haggerty'ego.
- Skończyłam i właśnie wychodzę - powiedziała. - Ile czasu jeszcze potrzebujesz?
- Myślę, że pół godziny mi wystarczy.
- Dobra, spotkamy się przy samochodzie. Mam co robić do twojego przybycia, Masz coś przeciwko temu, żebyśmy skoczyli prosto na Zachodnie Wybrzeże?
- Och, sądzę, że i tam znajdę sobie jakieś zajęcie.
Nie miała wątpliwości. Czekając, aż Roarke dotrze na miejsce, przeczytała wszystkie notatki i zabrała się za pisanie raportu dla swojej ekipy i komendanta.
Roarke odłożył teczkę, uruchomił silniki i w oczekiwaniu, aż maszyna będzie gotowa do startu, zamówił w pokładowym autokucharzu posiłek dla siebie i Eve.
- Co sądzisz o koszykówce? - zapytał.
- Może być. Nie ma w niej tej poezji, którą tak lubię w baseballu, poza tym to ograniczenie boiska, ale gra ma swoją dramaturgię i szybkość. A ty co, w godzinę kupiłeś Boston Celtics?
- W rzeczy samej. Podniosła głowę.
- Przestań.
- W zasadzie trwało to dłużej niż godzinę. Od kilku miesięcy prowadziłem negocjacje. Dziś, korzystając z tego, że byłem na miejscu, popchnąłem sprawę i sfinalizowałem umowę. Pomyślałem, że to może być zabawne.
- To ja przez godzinę piję cienkie piwo i rozmawiam o morderstwach, a ty w tym czasie kupiłeś drużynę koszykówki?
- Cóż, niech każdy robi to, w czym jest najlepszy.
Jadła, bo Roarke postawił przed nią jedzenie, i opowiadała mu swoje wrażenia.
- Haggerty to sumienny policjant. Typ buldoga, nie tylko z budowy. Buldog mentalny. Minęło tyle czasu, a on wciąż pracuje nad tą sprawą. Większość glin dawno by zrezygnowała. Szukał, ale niczego nie znalazł. Nie rozumiem dlaczego, bo niczego nie zaniedbał. Może coś się wyjaśni, jak przejrzę wszystkie dokumenty.
- A w czym ci to pomoże?
- Dowiem się, czy tam był. Upewnię się. Daty. Sprawdzę, czy osoby z mojej listy nie przebywały wtedy w Bostonie, albo czy potrafią udowodnić, gdzie w tym czasie były. Może akurat przypadkiem odkryję jakiś związek między kimś z listy, a ofiarą Haggert'ego.
- Ktoś tu jeszcze jest buldogiem - skomentował Roarke. - I nie chodzi mi o budowę, ale konstrukcję psychiczną. Jeśli chcesz, mogę sprawdzić dla ciebie prywatnych i publicznych przewoźników. Zobaczymy, czy przy tych datach pojawią się jakieś znajome nazwiska.
- Nie mam na to pozwolenia. Na razie. Kiedy podłączę do mojej sprawy Nowe Los Angeles i te europejskie morderstwa, na pewno je dostanę. Wszyscy podejrzani na mojej liście to znane osobistości. Jeśli podejdę zbyt blisko, mogą wykorzystać to przeciwko mnie i zablokować mi śledztwo.
- Oczywiście, o ile zauważą, że w ogóle do nich podchodziłaś. Eve wiedziała, że nikt nie zauważy podchodów Roarke'a.
- Nie będę mogła wykorzystać dowodów, jeśli wcześniej nie dostanę pozwolenia na ich poszukiwanie.
Tyle, że będę wiedziała, jak zawęzić listę, pomyślała. To być może wystarczy, by uratować czyjeś życie.
- Przymknę go, a sąd go wypuści, bo jego adwokat podważy prawomocność jakiegoś mało istotnego dowodu. Wyjdzie i po drodze zamorduje następną osobę. Nie przestanie, dopóki ktoś go nie powstrzyma. Nie tylko dlatego, że to lubi i tego potrzebuje, ale przede wszystkim dlatego, że od dawna na to pracował. Jeśli to spieprzę, jeszcze bardziej go nakręcę. Wróci na scenę, a ja będę mieć na sumieniu następne ofiary. Roarke, nie mogłabym z tym żyć.
- Rozumiem, ale spójrz na mnie i obiecaj, że jeśli kogoś zabije, zanim zdążysz go powstrzymać, nie będziesz miała takich oporów.
Podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy.
- Chciałabym - powiedziała cicho.
Detektyw Sloan był młodym, ambitnym policjantem, który prowadził sprawę razem ze swoim starszym, bardziej doświadczonym i mniej zaangażowanym partnerem. Od tamtej pory partner przeszedł na emeryturę, a do Sloana dołączyła kobieta. Na spotkanie z Eve stawili się oboje.
- To było moje pierwsze zabójstwo, gdzie pełniłem funkcję oficera prowadzącego - powiedział Sloan, kiedy siedząc w barze ze zdrową żywnością popijali świeży sok. Speluna dla glin w wersji „Nowe Los Angeles”.
W lokalu było jasno i chłodno, ściany w ostrych kolorach, obsługa radośnie pląsająca między klientami.
Eve dziękowała w duchu Bogu, że mieszka na drugim końcu kraju, gdzie kelnerzy są należycie opryskliwi i nigdy nie przy - szłoby im do głowy proponowanie gościom ananasowo - papajowych napojów.
- Trent dał mi to zadanie w ramach treningu - dodał.
- Akurat. Dał ci to zadanie, żeby on sam nie musiał ruszać swojej grubej dupy zza biurka - wtrąciła jego partnerka.
Sloan uśmiechnął się uprzejmie.
- Mogło mu to przyjść do głowy. Ofiara pracowała bez licencji. Po zidentyfikowaniu udało mi się odnaleźć jej rodzinę, ale nikt nie chciał odebrać ciała. Świadkowie, których ledwo skłoniłem do rozmowy, złożyli sprzeczne zeznania. Podejrzewam, że byli pod wpływem nielegalnych substancji. Najbardziej wiarygodna osoba opisała mężczyznę nieokreślonej rasy w szarym lub niebieskim ubraniu roboczym, który wszedł do budynku mniej więcej w czasie, gdy popełniono morderstwo. Ofiara, tak jak cała reszta mieszkańców, przebywała tam nielegalnie. Nikt nie zwracał na nikogo uwagi.
- Pani ma coś podobnego w Nowym Jorku, prawda? - Partnerka nazywała się Baker. Tak samo jak Sloan, była okazem zdrowia i urody. Z wypłowiałymi od słońca włosami oboje wyglądali raczej jak profesjonalni surferzy niż gliny.
Złudzenie mijało, kiedy spojrzało się w ich oczy.
- Cóż, sprawdziliśmy, po tym jak pani się ze mną skontaktowała - wyjaśnił Sloan. - Chcieliśmy się jakoś przygotować na spotkanie, więc dowiedzieliśmy się, kogo pani szuka i dlaczego.
- Świetnie, nie będę tracić czasu na tłumaczenie. Chciałabym, żeby pozwolił mi pan skopiować dokumentację dotyczącą waszej sprawy i wprowadził w szczegóły śledztwa.
- Mogę to zrobić, jednak coś za coś. Pierwszy raz byłem prowadzącym - dodał Sloan. - Bardzo zależy mi na zamknięciu tej sprawy.
- Nam obojgu zależy - poprawiła go Baker. - Trentowi stuknęło dwadzieścia pięć lat, odebrał kasę i do końca życia zamierza łowić ryby. Nic go nie obchodzi.
- Rozumiem - skwitowała Eve.
Tym razem pozwoliła, by po skończeniu spotkania Roarke przyjechał po nią na miejsce. W końcu glina, który nie czuje się niezręcznie pijąc sok z papai w miejscu publicznym, nie powinien mieć obiekcji, kiedy inny oficer wsiada do eleganckiego cacka z odkrytym dachem.
Eve rzuciła rosnący plik dokumentów i kolekcję dyskietek na tylne siedzenie.
- Chciałabym obejrzeć miejsce zbrodni.
- Nie ma sprawy.
Podała adres, a Roarke zaprogramował pokładowy komputer.
- A ty co, kupiłeś Dodgersów?
- Niestety nie, ale wystarczy, że poprosisz.
Kiedy ruszyli, Eve oparła się wygodnie na fotelu i zamyśliła się.
- Nie mam pojęcia, dlaczego ludzie tu mieszkają. Jakby nie było innych wielkich miast.
- Ale wietrzyk mają tu przyjemny - zauważył Roarke. - Poza tym poradzili sobie ze smogiem i tym upiornym hałasem.
- Całe to miasto wygląda jak projekcja wideo albo program do zabawy w wirtualną rzeczywistość. Wszystko takie słodkie, różowiutkie, bielutkie. I te zdrowe ciała z przylepionymi uśmiechami. Aż dreszcze przechodzą. A te palmy na środku miasta to już naprawdę przesada. To niesprawiedliwe.
- Więc powinnaś być zadowolona. Budynek, którego szukasz wygląda koszmarnie, a mieszkańcy z pewnością są odpowiednio szarzy i zaniedbani.
Eve wyprostowała się, ziewnęła i rozejrzała wokół.
Mniej więcej połowa sygnalizatorów ulicznych nie działała. Budynek pogrążony był w całkowitej ciemności. Większość okien okratowano, w niektórych wstawiono dyktę. W mroku przemykały pochylone postaci. W jednym z mieszkań odbywał się właśnie handel nielegalnymi substancjami.
- O widzisz, to jest to. - Uśmiechnęła się i wysiadła z wozu. - Masz tu system zabezpieczeń, prawda?
- Spokojna głowa. - Roarke postawił dach i zablokował zamki.
- Zajmowała lokal na trzecim piętrze. Skoro już tu jesteśmy, może wpadniemy z wizytą?
- Nie ma to jak odwiedzanie opuszczonych budynków, gdzie w każdej chwili można zaliczyć cios nożem w plecy albo zderzyć się z miotaczem.
- Ty masz swoje rozrywki, ja mam swoje. - Eve czujnie rozejrzała się po okolicy i namierzyła obiekt. - Hej, ty! Dupku! - zawołała do chwiejącego się na nogach ćpuna w czarnej kurtce. - Wkurzę się, jeśli będę musiała cię gonić - ostrzegła. - W końcu tak się potknę, że mój but wyląduje na twoich jajach. Mam pytanie. Prawidłowa odpowiedź jest warta dychę.
- Ja nic nie wiem.
- No to nie będzie dychy. Dawno się tu kręcisz?
- Chwilę. Nikomu nie przeszkadzam.
- Byłeś tu, kiedy uduszono Susie Mannery z trzeciego piętra?
- Kurwa. Nikogo nie zabiłem. Nikogo nie znam. To ci kolesie na biało.
- Jacy kolesie na biało?
- No, kurwa, wiesz, ci z drugiego świata. Zamieniają się w szczury i zabijają ludzi we śnie. Gliny ich znają, pewnie to gliny.
- Jasne. To ci kolesie. Spadaj! - rzuciła i ruszyła w kierunku budynku.
- A moja dycha?
- To była zła odpowiedź.
W drodze na trzecie piętro nie znalazła prawidłowej odpowiedzi. Lokal po Mannery był już zajęty, ale nie zastała gospodarza w domu. Na podłodze leżał zniszczony materac, jakieś szmaty i stara nie dojedzona kanapka.
Nie zdołała wyciągnąć z mieszkańców żadnych informacji. . Niczego nie widzieli, niczego nie słyszeli.
- Strata czasu - mruknęła w końcu. - To nie moje podwórko. Nie wiem, kogo przyciskać. Nawet gdybym wiedziała, nie mam pojęcia, czy to by się do czegoś przydało. Kiedy się żyje w takich warunkach, ludzie sądzą, że się poddałeś. A Mannery się nie poddała. Sloan dał mi listę rzeczy, które miała w mieszkaniu. Ubrania, zapas żywności i wypchany pies. Ktoś, kto się poddał, nie trzymałby w domu wypchanego psa. Pewnie była pod wpływem Zonera, kiedy jej to zrobił. Wciąż oddychała. Nie miał prawa. Roarke popatrzył jej w oczy.
- Pani porucznik, jest pani zmęczona.
- Nic mi nie jest.
Pogładził ją po policzku. Eve na moment przymknęła oczy.
- Tak, jestem zmęczona. Znam takie miejsca. Nie raz, kiedy, było cienko z forsą, przenosiliśmy się do takich mieszkań. Cholera, to mogło być tutaj. Dokładnie wszystkiego nie pamiętam.
- Eve, musisz odpocząć, na chwilę się wyłączyć.
- Zdrzemnę się w drodze. Nie ma co tu dłużej sterczeć. W Nowym Jorku będzie mi się lepiej myślało.
- Wracamy do domu.
- Chyba zepsułam ci wypad za miasto.
- Następnym razem sobie odbiję.
Zasnęła natychmiast po tym, jak prom wzbił się w powietrze, i przespała całą drogę do Nowego Jorku śniąc o szczurach, które przybierały postać ubranych na biało mężczyzn. Przez chwilę śnił jej się człowiek bez twarzy, dusił ją długim białym szalikiem, który potem zawiązał jej na szyi w piękną kokardę.
Trzy razy w tygodniu Marlene Cox pracowała w Riley's Irish Pub na zmianie od dziesiątej do drugiej nad ranem. Lokal należał do jej wuja, który tak naprawdę nazywał się Waterman, ale jego matka była z domu Riley. Wuj Pete uznał, że to wystarczy, by tak nazwać pub.
Praca pozwalała jej opłacić podyplomowe studia na Columbii. Studiowała ogrodnictwo, ale nie miała pojęcia, czym chce się w przyszłości zajmować i co zrobi z tytułem naukowym. Lubiła się uczyć, dlatego w wieku dwudziestu trzech lat nada) była studentką.
Była śliczną drobną brunetką z długimi prostymi włokami i prostodusznym spojrzeniem brązowych oczu. Rodzina bardzo się o nią martwiła, bo latem w Nowym Jorku w nieznanych okolicznościach zamordowano kilkoro studentów. Marlene z tego powodu wypisała się nawet z letnich kursów. Nie kryła, Że sama też się boi. Znała dziewczynę, która zginęła pierwsza. Wprawdzie niezbyt dobrze, ale jednak. Przeżyła szok, kiedy w raportach w mediach rozpoznała twarz koleżanki z uczelni.
To pierwsza jej znajoma, która zmarła, a do tego śmiercią tak gwałtowną. Nie trzeba było jej długo przekonywać, że powinna zachować szczególną ostrożność i trzymać się blisko domu.
Policja ujęła zabójcę. Okazało się, że Marlene znała też i jego. Tym razem wiadomość wywołała nie tylko szok, ale i pewnego rodzaju podniecenie.
Teraz, kiedy sprawa przycichła, Marlene przestała myśleć o dziewczynie, którą znała z widzenia, i zabójcy, z którym przez chwilę rozmawiała w klubie. Między rodziną, pracą i studiami prowadziła zwyczajne życie.
Ostatnimi czasy nawet nieco zbyt normalne. Wprost nie mogła się doczekać, kiedy zajęcia rozkręcą się na dobre. Chciała rzucić się w wir studiów, spędzać więcej czasu z przyjaciółmi.
Zamierzała też poważniej zająć się chłopakiem, z którym flirtowała podczas przerwanego letniego kursu.
Od przystanku metra do mieszkania, które wynajmowała z dwiema kuzynkami, dzieliły ją dwie ulice. To była świetna lokalizacja, rodzina bardzo ją pochwalała. Sąsiedztwo ciche, a okolica czysta i przyjazna. Krótki spacer wcale Marlene nie przeszkadzał. Przemierzała tę trasę od dwóch lat i nikt nigdy jej nie zaczepił.
Czasami nawet tego żałowała. Ktoś mógłby ją zaczepić tylko po to, by dać jej okazję do udowodnienia przewrażliwionej rodzinie, że potrafi sobie radzić.
Za rogiem stal van należący do firmy transportowej, podobny to tego, którym sama przewoziła swoje rzeczy z mieszkania rodziców.
Dziwna pora na przeprowadzkę, pomyślała, kiedy usłyszała dobiegający ze środka hałas i kilka ostrych przekleństw.
Z tylu samochodu jakiś mężczyzna próbował wsadzić na pakę sofę. Był dobrze zbudowany, i choć widziała tylko jego plecy, wydał jej się na tyle miody, by mógł to zrobić sam. Dopiero po chwili zauważyła na jego prawej ręce duży biały gips. Mężczyzna próbował podnieść mebel lewą ręką, ale ciężar był zbyt duży i sofa z hukiem osunęła się na ulicę.
- Niech to cholera weźmie! - wyjął z kieszeni białą chusteczkę i osuszył czoło.
Teraz widziała go dokładniej. Był całkiem przystojny. Spod czapeczki wystawały sięgające do ramion kręcone ciemne włosy, takie, jakie najbardziej u mężczyzn lubiła.
Przystojny czy nie, rozmawianie z nieznajomym na ulicy w środku nocy nie jest zbyt mądre, pomyślała, mijając go, ale on wyglądał tak żałośnie - zmęczony, sfrustrowany, po prostu bezbronny.
Dobroduszna natura kazała jej przystanąć, nowojorska ostrożność natomiast przypominała, że lepiej zachować bezpieczny dystans.
- Wprowadza się pan czy wyprowadza? - zapytała. Poderwał się, wzbudzając jej wesołość. Kiedy się odwrócił i ją zobaczył, jego rumiana twarz zrobiła się czerwona.
- Zdaje się, że ani jedno, ani drugie. Równie dobrze mógł bym zostawić tego wrednego grata tutaj i zamieszkać w samo chodzie.
- Musiał pan nieźle uszkodzić rękę. - Ciekawość pchnęła ją kilka kroków bliżej. - Nigdy nie widziałam takiego gipsu.
- No. tak, - Pogładził dłonią opatrunek. - Jeszcze dwa tygodnie. Złamana w trzech miejscach. Skałki w Tennessee, głupota.
Zdawało się jej, że uchwyciła lekki południowy akcent. Podeszła jeszcze troszkę bliżej.
- Nie za późno na przeprowadzkę?
- Cóż, moja dziewczyna, to znaczy, była dziewczyna - skrzywił się - pracuje w nocy. Powiedziała, że jeśli chcę zabrać swoje rzeczy, mam to zrobić, kiedy jej nie będzie w domu. Jeszcze jeden pech - dodał, smutno się uśmiechając. - Mój brat powinien już tu być, ale się spóźnia. Typowe. Chciałem zabrać rzeczy, zanim Donna wróci, a poza tym mam samochód tylko do szóstej rano.
Był nawet bardzo przystojny. Nieco starszy niż mężczyźni, z którymi się do tej pory zadawała, ale podobał jej się ten jego nosowy głos. Na dodatek byt w tarapatach.
- Może panu pomóc?
- Naprawdę? Pomogłaby pani? Bardzo dziękuję. Może moglibyśmy wstawić to bydlę do środka. Pewnie do tej pory pojawi się Frank. Z resztą rzeczy chyba sobie poradzę.
- Nie ma sprawy. - Podeszła blisko. - Niech pan wejdzie do środka, a ja popchnę i jakoś to pan tam ustawi.
- Dobra, spróbujmy. - Gips wyraźnie mu utrudniał wspięcie się na pakę.
Marlene wytężyła całą siłę, próbując dźwignąć mebel, ale sofa znów huknęła o siemię.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi - uśmiechnął się, choć wydawał się wyczerpany. - Nie jest pani siłaczką, prawda? Jeśli ma pani jeszcze minutkę, może spróbujemy inaczej. Ja dźwignę ciężar. Niech pani tam wejdzie i może spróbuje wciągnąć to pudło do środka, a ja będę pchał - powiedział, wyskakując z samochodu.
Gdzieś w głębi duszy jakiś cichy głos ją ostrzegał, ale go zignorowała. Zachęcona ciepłym uśmiechem mężczyzny, wdrapała się do ciężarówki.
Między kolejnymi poleceniami klął i złorzeczył na spóźniającego się Franka, wprawiając ją tym w rozbawienie. Sofa wjechała do środka, a Marlene wciągnęła ją pod samą ścianę, zadowolona, że udało się wykonać zadanie. - Misja zakończona.
- Jeszcze moment! Niech pani... - Wskoczył do środka i rękawem zdrowej ręki otarł pot z czoła. - Może ją jeszcze przesuniemy, o tam - wskazał kąt.
Choć ostrzegawczy głos w jej duszy zaczynał wołać coraz głośniej, spojrzała we wskazanym kierunku.
Pierwszy cios, który trafił w bok głowy, wytrącił ją z równowagi. Zachwiała się, w oczach błysnęło światło i nagle poczuła straszliwy, niezrozumiały ból. Zatoczyła się i zahaczywszy stopą o nogę sofy, przychyliła się w lewo, nie zdając sobie sprawy z tego, że właśnie uniknęła drugiego, jeszcze brutalniejszego uderzenia gipsem w głowę.
Trafił ją w ramię. Jęcząc, próbowała odsunąć się jak najdalej od niego, by uniknąć kolejnego ataku i bólu. Poprzez szum, w głowie słyszała jego słowa. Zdawało jej się, że jego głos się zmienił. Szarpnął ją w tył. Coś się rozdarło - jej ubranie, a może ciało?
- Nie, nie uda ci się, ty przebiegła mała dziwko!
Nic już nie widziała. W oczach miała ciemność, gdzieś w oddali migały tylko jakieś światła. Poczuła smak krwi, swojej krwi. Cały czas słyszała te przerażające groźby, które wykrzykiwał tym okropnym głosem.
Płakała. Ciche zwierzęce skomlenie przeszło w jęk, kiedy na jej plecy spadły kolejne uderzenia. Ze wszystkich sił starała się nie stracić przytomności. Drżącą ręką sięgnęła do kieszeni i zmusiła zdrętwiałe palce, by chwyciły mały przedmiot, prezent od wuja, który podarował jej, kiedy zaczęła u niego pracować.
Wiedziona ślepym instynktem, wyciągnęła rękę w kierunku, z którego dobiegał jego głos.
Zawył. Ten groteskowy odgłos upewnił ją, że sprej na bandytów trafił w cel. Jednocześnie odezwał się alarm, zsynchronizowany z przyciskiem uruchamiającym rozpylacz. Szlochając - a może to on szlochał, nie była już pewna - spróbowała się wyczołgać.
Potworny ból eksplodował w jej brzuchu, kiedy silne kopnięcie miażdżyło jej żebra, a potem szczękę. Poczuła, że odpływa, a świat oddala się od niej, znika we mgle. Upadla na chodnik.
Dochodziła czwarta nad ranem, kiedy Eve pochyliła się nad plamą krwi na chodniku. Nieprzytomną Marlene Cox przewieziono do szpitala godzinę wcześniej. Lekarze nie dawali jej szansy na przeżycie.
Porzucił wynajęty samochód i swoje rzeczy, a krwawiącą ofiarę zostawił na ulicy. Nie zdążył jej wykończyć.
Eve przykucnęła i sięgnęła po leżący na chodniku kawałek białego gipsu. Dziewczyna broniła się na tyle zaciekle, że przegoniła napastnika.
Eve oglądała czapeczkę, którą umieszczono w torebce zabezpieczającej dowody rzeczowe. Tani wzór, trudny do wyśledzenia. Sofa stara, zniszczona, mocno używana. Pewnie kupił ją na pchlim targu. Dzięki Bogu mieli ciężarówkę, może im się poszczęści.
Dwudziestotrzyletnia kobieta umierała.
Eve podniosła głowę, kiedy nadbiegła Peabody.
- Pani porucznik?
- Kobieta, lat dwadzieścia trzy - zaczęła Eve. - Zidentyfikowana jako Marlene Cox. Mieszka w tym budynku - powiedziała, wskazując dłonią. - Chyba wracała z pracy. Kontaktowałam się ze szpitalem, do którego ją przewieziono, zanim się tu zjawiłam. Jest na chirurgii, prognoza raczej nieciekawa. Ciężkie pobicie, zwłaszcza głowy i twarzy. Użył tego, przynajmniej na początku. - Pokazała odłamek gipsu.
- Co to?
- Gips. Pewnie miał rękę w gipsie. Biedaczek, próbował załadować albo wyładować sofę z ciężarówki. Raczej ładował. Poprosił dziewczynę, żeby weszła na pakę. Męczył się z gipsem, wyglądał na nieszkodliwego, więc pomyślała, że mu pomoże. Pewnie był miły i czarujący. Uśmiechał się i smutno wzdychał, a kiedy dziewczyna weszła do środka, zaatakował, Uderzył ją w głowę, żeby straciła równowagę, a najlepiej przytomność. Walił tak mocno, aż gips popękał.
Podeszła do tyłu ciężarówki. Ciasno, nie miał miejsca, żeby się zamachnąć. Tu popełnił błąd, zauważyła Eve. Nie przewidział, że jego cios nie będzie miał odpowiedniej mocy, a poza tym te wszystkie rzeczy - sofa, pudła - bardzo przeszkadzały.
Naśladownictwo dobre, ale nieprzemyślana scenografia zepsuła mu występ, pomyślała.
- Nie był wystarczająco szybki - powiedziała do Peabody. - A może za bardzo mu się podobało. Dziewczyna użyła spreju. - Eve podniosła woreczek, w którym znajdował się dowód rzeczowy w postaci małej buteleczki. - Podejrzewam, że co najmniej raz trafiła go w twarz, albo gdzieś blisko. No i syrena. Uciekł, bo włączyła się syrena alarmowa. Przynajmniej tak mi to wygląda - dodała, wskazując plamę krwi na chodniku. - Wypadła, albo on ją wypchnął z ciężarówki. Mundurowy, który mnie wprowadził, powiedział, że jak zobaczył, ile straciła krwi, był pewien, że dziewczyna nie żyje. Ale wyczuł puls.
- Ted Bundy. Zdążyłam się trochę zorientować - powiedziała Peabody, kiedy Eve spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Zwłaszcza w seryjnych mordercach, których umieściła pani na liście. To ta metoda.
- Tak, tylko że nie do końca mu wyszło. Założę się, że go to wkurzyło. Nawet jeśli dziewczyna umrze, nasz ptaszek będzie wściekły, Peabody, bierzemy się za ciężarówkę. Mundurowi zrobią wywiad wśród sąsiadów. Zaraz przyślę ekipę, niech przeszukają samochód. I, do kurwy nędzy, znajdźmy wreszcie coś na tego sukinsyna.
Kiedy Eve dotarta do szpitala, Marlene nadal przebywała na sali operacyjnej oddziału chirurgicznego. W poczekalni było tłoczno. Dyżurna pielęgniarka poinformowała ją, że rodzina poszkodowanej już tam jest.
Wszyscy jednocześnie odwrócili się i spojrzeli w jej kierunku, a Eve bezbłędnie rozpoznała tę mieszaninę szoku, strachu, nadziei, rozgoryczenia i złości na ich twarzach.
- Przepraszam, że przeszkadzam. Jestem porucznik Dallas z nowojorskiej policji. Chciałabym mówić z panem Peterem Watermanem.
- To ja - odezwał się wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach i popatrzył na nią z niepokojem.
- Możemy wyjść i porozmawiać, panie Waterman? Pochylił się, szepnął coś do jednej z kobiet, po czym ruszył w ślad za Eve na korytarz.
- Przepraszam, że odciągam pana od rodziny. Z tego, co wiem, był pan ostatnią osobą, z jaką pani Cox rozmawiała przed wyjściem do domu.
- Pracuje u mnie. U nas. Prowadzę bar, a Marlene kilka razy w tygodniu przychodzi pomóc.
- Tak, proszę pana, wiem o tym. O której wyszła?
- Zaraz po drugiej. Odesłałem ją do domu, sam wszystko pozamykałem. Widziałem, jak weszła na stację metra. To tylko kilka kroków od baru. A potem ma do przejścia dwie ulice. To spokojna dzielnica, Marlene mieszka z moimi rodzonymi córkami.
Głos mu się załamał, więc na chwilę zamilkł i oddychał w skupieniu.
- Mój brat ma dom na tej samej ulicy. To dobra dzielnica. Bezpieczna. Cholera.
- Panie Waterman, to jest dobra dzielnica. - Niewielka pociecha. - Kiedy włączył się alarm, sąsiedzi wybiegli na ulicę. Nie byli obojętni, nie pozamykali się w swoich mieszkaniach. Mamy świadków, którzy widzieli, jak napastnik ucieka. Gdyby to nie była dobra okolica, nikt nie przyszedłby z pomocą, nikt by nie wyjrzał przez okno.
Pogładził się po policzku i wytarł nos palcami.
- Dziękuję. Wie pani, sam pomagałem im znaleźć to mieszkanie. Moja siostra, matka Marley, prosiła, żebym dokładnie sprawdził okolicę.
- J znalazł pan okolicę, w której ludzie spieszą sobie nawzajem z pomocą. Panie Waterman, ktoś, kto prowadzi bar, zwraca uwagę na ludzi, prawda? Ma pan wyczucie. Może zwrócił pan ostatnio uwagę na jakiegoś klienta?
- Goście w moim barze nie szukają kłopotów. Mam stałych klientów, przychodzą też turyści. Obsługujemy kilka hoteli. To pub średniej kategorii, taki, jaki znajduje się na każdej ulicy, pani sierżant, - Porucznik.
- Przepraszam. Nie znam nikogo, kto mógłby zrobić coś takiego naszej Marley. Nie znam nikogo, kto w ogóle mógłby zrobić coś takiego. To jakiś chory sukinsyn. Jak można tak pobić niewinną dziewczynę? Może mi pani powiedzieć? Co to musi być za sukinsyn?
- Nie, proszę pana. Nie mogę powiedzieć. Czy Marlene wspominała, że ostatnio kogoś poznała? Może zauważyła, że ktoś się kręci w pobliżu domu, sklepu, w którym robi zakupy, jej ulubionej knajpy albo miejsca, gdzie spotyka się ze znajomymi?
- Nie. Kilka tygodni temu, na kursach letnich, poznała jakiegoś chłopaka, ale nie wiem, jak się nazywa. Może któraś z moich dziewczyn wie. - Wyjął chustkę i wysmarkał nos. - Zmusiliśmy ją, żeby zrezygnowała z kursów po tym, jak zamordowano tamte dzieciaki. Wie pani, tych studentów, kilka tygodni temu. Znała jedną z tych osób, tę pierwszą dziewczynę. Bardzo się rym przejęła. Wszyscy się martwiliśmy. Kupiłem jej ten sprej na bandytów i kazałem nosić w kieszeni. To dobra dziewczyna, usłuchała.
- I nie tylko nosiła, ale użyła, a to znaczy, że dziewczyna jest mądra i silna. Panie Waterman, ona go przepędziła.
- Lekarze nie chcą nic powiedzieć.
Eve odwróciła się, kiedy za jej plecami odezwał się głos. W drzwiach zauważyła kobietę, która opierała się o framugę, jakby nie miała siły utrzymać się na nogach.
- Nie chcą nic powiedzieć, ale widzę, co myślą. Mają ram moje dziecko. Moją córeczkę. Myślą, że ona umrze. Ale się mylą.
- Sela, wszystko będzie dobrze. - Waterman wziął ją w ramiona i mocno przytulił. - Marley z tego wyjdzie.
- Pani Cox, czy jest coś, o czym chciałaby mi pani opowiedzieć? Coś, co mogłoby mi pomóc?
- Ona sama wszystko pani opowie, jak tylko odzyska przytomność. - W glosie Seli słychać było absolutna pewność. - Wtedy go pani złapie i zamknie. Kiedy będzie już za kratkami, przyjdę, spojrzę mu prosto w twarz i powiem, że to moje dziecko, moja córka go tam wsadziła.
Dallas zostawiła ich. w poczekalni, odszukała koronera, zdobyła kubek kawy, zaczekała na Peabody i dopiero wtedy usiadła obok niej.
- Na razie nie wiemy nic o samochodzie, ale McNab i Feeney nad tym pracują.
- Mądrze. Bardzo ostrożnie - przyznała Eve. - Wynajął przez Internet, na fałszywe nazwisko i numer prawa jazdy, zapłaci) za podstawienie na fałszywy adres. Nikt go nie widział. Cały się zabezpieczył, żeby nie zostawiać odcisków ani włosów. W samochodzie nie ma żadnych śladów. Tylko peruka i kawałek gipsu.
- Może choć trochę tej krwi na chodniku i w vanie było jego. Eve pokręciła głową.
- Na to jest za sprytny. Ale nie jest aż taki sprytny, jak mu się zdaje, Marlene Cox wymknęła mu się z rąk. Nie tak to sobie zaplanował. Poza tym są świadkowie. Ktoś go widział, jak wsiada do tego samochodu, jak parkuje przy jej ulicy. Ludzie widzieli, jak ucieka z miejsca zbrodni niczym spłoszony zając. - Wzięła głęboki oddech i upiła duży łyk kawy. - Tym razem sceną miała być ciężarówka, dlatego zachował ostrożność. Chciał, żebyśmy znaleźli ją w vanie. Tylko że przez jej sprej musiał uciekać z piekącymi oczyma, z palącym gardłem. Wiał do swojej nory.
Odwróciła się, kiedy w korytarzu pojawił się lekarz w poplamionym krwią uniformie. Na jego twarzy Eve dostrzegła to samo co Sela Cox: brak nadziei.
- Cholera!
Eve wstała. Zaczekała, aż lekarz skończy rozmawiać z rodziną dziewczyny. Słyszała ich szlochy, mówili ściszonymi głosami. Kiedy skończyli, zaczepiła lekarza.
- Dallas - pokazała swoją odznakę. - Chciałabym z nią porozmawiać.
- Doktor Laurence. Ona nie może rozmawiać ani z panią, ani z nikim innym.
- Żyje?
- Nie mam pojęcia, jakim cudem przeżyła operację. Nie sądzę, by doczekała rana. Pozwoliłem rodzinie się z nią pożegnać.
- Nie miałam okazji porozmawiać z pracownikami pogotowia na miejscu zbrodni. Czy może mi pan powiedzieć, jakie odniosła obrażenia?
Podszedł do maszyny z napojami i zamówił kawę.
- Połamane żebra. Myślę, że ją kopał. Rozerwane płuco, odbite nerki, zwichnięte ramię, złamane przedramię. To tylko pomniejsze obrażenia. Czaszka to poważniejsza historia. Czy próbowała pani kiedy zgnieść skorupkę gotowanego jaja, tocząc je po twardej powierzchni?
- Jasne.
- Mniej więcej tak wygląda jej czaszka. Pogotowie przyjechało bardzo szybko, lekarze wykonali heroiczny wysiłek, ale dziewczyna straciła bardzo dużo krwi. Pęknięcia czaszki, pani porucznik, to bardzo poważne obrażenia. Odłamki kości wbiły się w mózg. Szanse, by dziewczyna choćby na chwilę odzyskała przytomność, są znikome. Obawiam się, że równe zeru. A czy zacznie mówić, czy będzie w stanie zebrać myśli? Czy możemy liczyć na cud? - Pokręcił głową. - Podobno użyła spreju przeciwko napastnikowi - dodał.
- Na miejscu zdarzenia znaleźliśmy pojemnik - potwierdziła Eve. - Włączył się alarm. Sprej został zidentyfikowany, należał do niej. Jestem przekonana, że go trafiła. W innym wypadku facet dokończyłby to, co zaczął. Założę się, że prysnęła mu w oczy.
- Powiadomiłem już odpowiednie służby. Jeśli u nas, lub w innych szpitalach, pojawi się ktoś z takimi objawami, dam sygnał.
- Dziękuję, bardzo nam to pomoże. Gdyby jej stan w jakikolwiek sposób się zmienił, będę wdzięczna, jeśli mnie pan powiadomi. Peabody, masz wizytówkę?
- Tak jest, pani porucznik.
- Jeszcze jedno - powiedziała Eve, kiedy schował karteczkę do kieszeni. - Czy często tego używacie? - Pokazała mu odłamek gipsu.
- Ostatnio widziałem coś takiego, kiedy pracowałem na internie - odparł, obracając w dłoni kawałek białej masy. - Od czasu do czasu jeszcze się zdarza, zależy od rodzaju obrażeń i wysokości ubezpieczenia. Gips jest tańszy od skóry, której zwykle się dziś używa. Złamanie dłużej się zrasta, poza tym gips jest bardzo niewygodny. Czasami zakłada się go pacjentom z bardzo niskim ubezpieczeniem.
- Skąd się go bierze? Mam na myśli materiał.
- Pewnie dostarcza jakaś firma farmaceutyczna. Cholera, możliwe, że dostał to w jakimś ekskluzywnym sanatorium dla ludzi, którzy preferują produkty tradycyjne i chcą nosić autentyczny gips.
- Hmm, tak myślałam. Bardzo panu dziękuję.
- To w końcu firmy farmaceutyczne czy budowlane? - zapytała Peabody, kiedy wyszły na ulicę.
- Jedne i drugie. Zakupy za gotówkę. Na pewno nie płaci) kartą. Założę się, że takich towarów nie sprzedają za gotówkę zbyt często. Mała ilość, odbiór osobisty. Przy dostawie musiałby podać adres. Wszedł, kupił, zapłacił gotówką, wyszedł. Najpierw sprawdź sklepy z materiałami budowlanymi - postanowiła. - Każdy leszcz może tam wejść i nikt nie zwróci na niego uwagi. On właśnie tak pomyślał.
Wsiadając do samochodu, zerknęła na zegarek.
- Odprawa za godzinę. Potem idziemy na zakupy.
Nie wiedziała, czy się złościć czy śmiać, kiedy po powrocie do Centrali w swoim biurze zastała Nadine Furst. Dziennikarka siedziała przy jej biurku i piła kawę, zagryzając ją babeczką.
- Tylko się nie rzucaj. Przyniosłam ci pączki.
- Jakie?
- Z kremem i lukrem. - Nadine otworzyła małe pudełko z cukierni, - Sześć sztuk. Wszystkie dla ciebie, chytrusie.
- Nie ma to jak dobra łapówka. A teraz wynocha z mojego fotela.
Podeszła do autokucharza i zamówiła kawę. Kiedy się odwróciła, Nadine z nogą założoną na nogę siedziała w jedynym fotelu dla gości.
- Źle się wyraziłam. Wynocha z mojego biura.
- Myślałam, że zjemy razem śniadanie. - Nadine podniosła do ust miniaturowej wielkości ciastko i ugryzła mikroskopijny kawałek. - Dallas, szanuję twoją postawę, rozumiem, że unikasz faworyzowania kogokolwiek i masz dość jęczących i stękających przedstawicieli czwartej władzy. Chyba widzisz, że się wycofałam?
- Nie widzę twoich pleców, za to przez tę bluzeczkę całkiem dobrze widzę twoje cycki.
- Śliczne, prawda? A wracając do tematu. Szanowałam twoją decyzję, bo miałaś rację. Wiem, że podrzuciłaś Quintonowi jakieś informacje, dokładnie tyle, ile miało się ukazać w mediach. I to szanuję.
- Dziś rano wyjątkowo się szanujemy. - Eve ugryzła wielki kęs pączka. - No, to na razie.
- Jeszcze się nie połapał, jednak może to zrobić, zwłaszcza jeśli dam mu pewną wskazówkę. Jest zdolny i ambitny, ale zielony. Na razie nie zdziwi! się, że równocześnie prowadzisz trzy oddzielne śledztwa w sprawie o zabójstwo.
- W naszym mieście szerzy się przestępczość. Trzeba zachować ostrożność, najlepiej wyprowadzić się do Kansas. A poza rym mamy dwa zabójstwa. Marlene Cox żyje.
- Wybacz, według moich informacji dziewczyna miała nie przeżyć operacji.
- Przeżyła. Ledwo.
- Ach, w takim razie sprawa wydaje się jeszcze dziwniejsza. Dlaczego nasza dzielna pani porucznik z wydziału zabójstw zajmuje się sprawą o pobicie? - Nadine wypiła łyczek kawy. - Pewnie mamy jednego zabójcę, który stosuje różne metody. Przyszło mi to do głowy, kiedy usłyszałam o rym ostatnim wypadku.
- Cox została napadnięta około drugiej trzydzieści nad ranem. Nie powinnaś być o tej porze w łóżku z którymś ze swoich modeli?
- Spałam. Wyrwano mnie z pustego łóżka.
- Gówno prawda.
- Anonimowy informator - dokończyła z przebiegłym uśmiechem Nadine. - Zaczęłam się zastanawiać, co te trzy kobiety mają ze sobą wspólnego, oczywiście poza tobą. Doszłam do wniosku, że chodzi o zabójcę. Za pierwszym razem wyraźnie naśladował Kubę Rozpruwacza. A jeśli te następne też były naśladownictwem?
- Nadine, nie będę komentować.
- Albert DeSalvo i Theodore Bundy.
- Bez komentarza.
- Niepotrzebny mi twój komentarz. - Pochyliła się do przodu. - Poskładam to, co mam, i puszczę historię na antenę, jako domniemanie.
- W takim razie po co tu przyszłaś?
- Chciałam dać ci możliwość potwierdzenia lub zaprzeczenia. Możesz prosić, żebym wstrzymała emisję reportażu, który właśnie robię. Wstrzymam, jeśli poprosisz, bo wiem, że gdybyś nie musiała, nigdy byś tego nie zrobiła.
- Uważasz też, że jeśli poproszę, to znaczy, że masz rację, a wtedy będziesz miała podniecająco wielki reportaż i podniecająco wysokie notowania.
- Zgadza się. Ale mimo tego wstrzymam się, jeśli będzie trzeba. Tyle że wstrzymując materiał daję szansę, by koledzy po fachu też doszli do tych samych wniosków co ja.
Eve w zamyśleniu jadła pączka.
- Muszę się zastanowić. Przymknij się na chwilę.
W tej sprawie było tyle samo „za” co i „przeciw”. Kiedy Eve rozważała obie możliwości, Nadine skubała babeczkę.
- Nie dam ci żadnych danych ani podpowiedzi, bo kiedy będę o to pytana, a na pewno będę, chcę móc uczciwie powiedzieć, że tego nie zrobiłam. Nie ja jestem twoim źródłem. Nie potwierdzę ani nie zaprzeczę twoim domniemaniom i właśnie tak będziesz musiała mówić, kiedy puścisz materiał. Porucznik Dallas nie potwierdza ani nie zaprzecza. Coś ci jednak zdradzę, tak między nami dziewczynami. Wiesz, przy tych ślicznych cyckach masz jeszcze sprawny mózg.
- Och, dzięki. Mam też piękne nogi.
- Posłuchaj, gdybym to ja robiła ten reportaż, zastanawiała bym się, czy ten palant jest kompletnie pozbawiony osobowości, władzy i wyobraźni. Nie potrafi zrobić tego po swojemu, tylko udaje kogoś innego. Ostatnim razem zupełnie schrzanił. Dziewczyna o połowę mniejsza od niego zmusiła go do ucieczki. - Zlizała z pączka kolorowy lukier. - Podobno oficer prowadząca śledztwo już wie, kto to jest. W tej chwili gromadzi dowody, które pozwolą dokonać aresztowania i doprowadzą do skazania.
- Poważnie?
- Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam.
- Wciskasz kit.
- Bez komentarza.
- Jeden wielki kit, Dallas. Jeśli to puszczę, a ty szybko go nie aresztujesz, wyjdziesz na kretynkę.
- Co puścisz, to już twoja sprawa. Posłuchaj, skończyłam pączka, muszę wracać do roboty.
- Jeśli to pójdzie w tej formie, dasz mi prawo na wyłączność do porządnego, długiego wywiadu.
- Skonsultuję się w tej sprawie z kryształową kulą. Nadine wstała.
- Powodzenia.
- Cóż - mruknęła Eve, kiedy została sama. - Chyba w końcu by się przydało.
Zajęła salę konferencyjną. Przyniosła dyski z dokumentacją, ustawiła projektory. Prawie kończyła, kiedy nadeszła Peabody.
- Pani porucznik, to ja miałam się tym zajmować. To mój obowiązek. Jak to jest, że nie pozwała mi pani wykonywać obowiązków?
- Do kurwy nędzy, dostałaś inne zadanie. Powiadomiłaś kapitana Feeneya i detektywa McNaba o odprawie?
- Tak jest, pani porucznik.
- To dlaczego ich jeszcze nie ma?
- Cóż, ja... - Na szczęście w tym momencie otworzyły się drzwi. Peabody była uratowana. - Już są.
- Dobra robota. Siadajcie. Powiem w skrócie, czego się do wiedziałam podczas przesłuchań na wyjeździe. Uważam, że nasz obiekt doskonalił umiejętności w co najmniej trzech różnych miejscach.
Kiedy skończyła, usiadła na brzegu stołu i sięgnęła po kawę. którą bez pytania przygotowała dla niej Peabody.
- Poprosiłam o zgodę na sprawdzenie, gdzie we wspomnianych dniach przebywali moi podejrzani i czy gdzieś wyjeżdża li. Komendant obiecał naciskać w tej sprawie, ale ponieważ na liście mamy same znane i wpływowe nazwiska, to musi potrwać. Carmichael Smith spadł na ostatnią pozycję. Moim zdaniem nie pasuje do profilu, jest zbyt słaby i rozpieszczony.
Peabody podniosła rękę, jak klasowy kujon, przez którego inne dzieciaki zawsze dostają więcej zadań domowych.
- Tak, oficer Peabody?
- Pani porucznik, podejrzany Smith jest słaby i rozpieszczony, i chyba właśnie dlatego pasuje do profilu.
- Te cechy mogłyby mieć znaczenie, sprawdzimy jego alibi tak samo jak pozostałych. Na razie jednak jest na samym końcu listy. Tuż przed nim umieściłam Fortneya. Musimy...
Kiedy ręka Peabody znów wystrzeliła w górę, Eve nie wiedziała, czy się śmiać, czy złościć. - Co znowu?
- Przepraszam, pani porucznik. Próbuję dokładnie zrozumieć każdy krok, jak podczas symulacji. Przecież Fortney prawie idealnie pasuje do profilu. Jego dzieciństwo, kartoteka kryminalna, facet ma na koncie przemoc wobec kobiet. No i ten jego styl życia.
- Tak, ale zleciał, bo jest strasznym dupkiem. - Eve czekała, czy Peabody jakoś to skomentuje i obserwowała, jak asystentka w skupieniu przeżuwa odpowiedź. - Nasz ptaszek ma styl, dlatego w czołówce znaleźli się Renquist i Breen. Łeb w łeb. Dziś zamierzam przycisnąć kochankę żony Breena. Zobaczymy, czy się czegoś dowiem.
- Podobno jest wystrzałowa - wyrwało się McNabowi, czym naraził się na lodowate spojrzenie Peabody.
- Tak, jej wystrzałowość to jeden z głównych powodów, dla których się nią interesujemy - odparta chłodno Eve. - Nie wątpię, że ten atrybut pomoże nam zidentyfikować i ująć mężczyznę, który w ciągu ostatnich dwóch tygodni zamordował dwie kobiety i brutalnie pobił trzecią. Do rzeczy - powiedziała, widząc, że McNab stara się wyglądać jak ktoś, kto został surowo upomniany. - Ponieważ koledzy z WPE nie wykonali na wejście tańca zwycięstwa, podejrzewam, że nie udało się wam ustalić niczego na temat ciężarówki.
- To może ty wyjaśnisz, bystrzaku - rzucił Feeney. - Próbuj się ratować.
- Korzystał z jednostki bezprzewodowej - zaczął McNab. - Nie zawracał sobie głowy odbijaniem sygnału ani filtrami, więc namierzenie go było dość proste. Zamówienie wysłał z hotelu Renesans. To taki ekskluzywny lokal przy Park Avenue. Musisz wyglądać jak milion dolarów, żeby odźwierny wpuścił cię do środka. Ciężarówkę zamówi! cztery dni temu, o czternastej trzydzieści sześć.
- W przerwie na lunch - skomentowała Eve.
- Moim zdaniem facet tam bywa. Wie, gdzie się zaszyć, żeby dokonać szybkiej transakcji. Różni biznesmeni jadają lunch w takich miejscach i podpinają tam swoje piekielnie drogie przenośne jednostki. Miał konkretne wymagania, dokładnie wiedział, czego szuka, więc albo przygotował się wcześniej do transakcji, albo usiadł przy stoliku, zamówił lampkę wina, zjadł lunch i przy okazji złożył zamówienie.
- Dobrze. Zobaczymy, czy ktoś z naszej listy stołował się w tym czasie w hotelu Renesans. Zły pomysł - powiedziała, kiwając z zadowoleniem głową. - Powinien był ubrać się byle jak i wpaść do pierwszej lepszej kafejki internetowej na mieście. W takim miejscu nikt by go nie znał. Ale on uwielbia się popisywać. Lubi grać. Poszedł do drogiego hotelu, założę się, że wszyscy go tam znają.
- Peabody, a co z gipsem?
- Mam adresy sklepów budowlanych z Brooklynu, Newark i Queens, które w ciągu ostatnich sześciu dni sprzedały za gotówkę niewielkie ilości gipsu. Firmy farmaceutyczne nie zanotowały tego typu transakcji.
- Żadna?
- Żadna nie sprzedała tego materiału za gotówkę, pani porucznik. Tylko stałe dostawy dla znanych klientów lub zakupy z kartą kredytową. Potem mnie olśniło i sprawdziłam sklepy z materiałami dla plastyków.
- Materiały dla plastyków?
- Tak, pani porucznik. W gipsie można rzeźbić, w ogóle gips przydaje się artystom. Znalazłam kilka punktów w centrum, kilka w sąsiednich dzielnicach i w New Jersey. Za gotówkę.
- Wygląda na to, że czeka nas dużo pracy. - Eve zerknęła na zegarek. - W labo już wystarczająco długo badają cen odłamek z miejsca zajścia. Mam nadzieję, że dorzucą jakieś szczegóły. Zobaczymy, czy Dickhead jest wart swojej wypłaty. Ciekawe, czy jest jakaś różnica między gipsem budowlanym, lekarskim i rzeźbiarskim.
Spojrzała na Feeneye.
- Chcesz się wyrwać z domu?
- Odrobina świeżego powietrza by mi nie zaszkodziła.
- Daj znać, jak gdzieś takie znajdziesz. Bierzesz hotel?
- Jeśli nie trzeba wkładać krawata.
- W drodze na spotkanie z panią wystrzałową wpadniemy Peabody do Dickheada. Troszkę go pospieszymy. - A jeśli będzie was podrywać? - zapytał McNab. - Może lepiej my ją weźmiemy? Auć! - Chwycił się za bok, kiedy Peabody wbiła mu łokieć między żebra. - Jezu, przecież żartuję. Od tego zakuwania straciłaś poczucie humoru.
- Skopię ci dupę, wtedy będzie wesoło.
- Dzieci, dzieci. - Eve czuła, że zaczyna jej drgać powieka. - Zostawcie to sobie na później, najpierw złapmy złego pana i wsadźmy tam, gdzie jego miejsce. Feeney, pilnuj tego swojego idioty. Peabody, milczeć!
Popchnęła asystentkę w stronę drzwi.
Peabody wytrzymała pięć ulic i Eve uznała to za nowy rekord.
- Po prostu uważam, że nie powinien w ten sposób mówić o kobietach. Ani patrzeć na nie z tym błyskiem w oczach. Podpisaliśmy umowę o wynajem.
- O Święta Rodzino - jęknęła Eve. - Peabody, ty masz fobię. Boisz się tego wynajmu. To strach przed oficjalnymi dokumentami. Daj spokój.
- Święta Rodzino?
- Tak mi przyszło do głowy. Masz obsesję, bo podpisałaś papier na... na jak długo? Na rok? I teraz się trzęsiesz, bo co się stanie, jeśli się nie ułoży? Kto się wyprowadzi? Kto zostanie i będzie spłacał czynsz?
- No cóż, możliwe. Ale to chyba normalne, nie?
- A skąd ja mam, do cholery, wiedzieć, co jest normalne?
- Jest pani mężatką.
Szczerze zdumiona Eve zatrzymała gwałtownie samochód przed światłami.
- I to świadczy o tym, że jestem normalna? Nie, to tylko świadczy o tym, że jestem mężatką. Czy ty wiesz, ilu nienormalnych żonatych ludzi żyje w tym kraju i poza nim? Małżeństwo wcale nie gwarantuje, że ludzie są normalni. Samo małżeństwo też pewnie nie jest normalne. Ono po prostu jest... jest.
- Dlaczego wyszła pani za mąż?
- Ja? - Eve nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na to pytanie. - Bo on tego chciał. - Speszona tak kulawym tekstem, poprawiła się na siedzeniu i przycisnęła pedał gazu. - To tylko obietnica, nic więcej. Zwykła obietnica. A ty robisz wszystko, by jej nie złamać.
- Zupełnie jak z umową.
- No widzisz.
- Wie pani co? To nawet mądre.
- Tak, teraz to ja jestem mądra. - Eve westchnęła. - Pozwól, że coś ci poradzę. Jeśli chcesz, żeby McNab przestał myśleć, patrzeć i gadać o innych babkach, to weź go do weterynarza, niech ci go naprawią. Będzie uroczym zwierzątkiem domowym. Kobiety są sto razy gorsze. Upatrzą sobie faceta, o Boże, to ten, tylko on. Muszę go mieć. I go zdobywają. Potem przez cały czas kombinują, jak by go zmienić, a kiedy w końcu im się to udaje, przestają się nim interesować. Zgadnij, dlaczego. Bo to już nie jest ten sam facet.
Peabody przez dłuższą chwilę milczała.
- Hmm, jest w tym jakiś sens.
- Jeśli mi powiesz, że jestem nie tylko normalna i mądra, ale jeszcze sensowna, dostaniesz w brzuch. Jestem popieprzona jak każdy przeciętny obywatel i to w sobie lubię.
- W pewnym sensie, pani porucznik, jest pani bardziej popieprzona niż przeciętni obywatele. I to sprawia, że jest pani sobą.
- Zdaje mi się, że i tak zaraz dostaniesz. Wpiszę to sobie do kalendarza.
Przez chwilę szukała miejsca, by zaparkować samochód. W końcu zauważyła szczelinę między pojazdami stojącymi przy ulicy.
Budynek przy Seventh Avenue wyglądał zupełnie zwyczajnie, był trochę zaniedbany, ale systemy zabezpieczające mogły spokojnie rywalizować z tymi w wieżowcu ONZ.
W pierwszej bramce została poproszona o pokazanie odznaki, zdjęto odciski palców i poddano ją skanowi. W drugiej bramce ochroniarz wypytał o cel wizyty i wykonał jeszcze jeden skan.
Eve rozejrzała się po niewielkim holu ze zniszczonym linoleum na podłodze i gołymi beżowymi ścianami.
- Co, trzymacie tu tajemnice państwowe?
- Och nie, coś ważniejszego, pani porucznik. - Strażnik skrzywił się lekko, oddając jej identyfikator. - Tajemnice mody. Nie wyobraża sobie pani, do czego zdolna jest konkurencja, by chociaż na nie zerknąć. Najczęściej udają dostawców. Chcą się dostać na piętro projektantów, więc przynoszą różne pizze, torby z zakupami z delikatesów, ale zdarzają się bardziej pomysłowi. W zeszłym miesiącu przyszedł fałszywy inspektor straży pożarnej. Miał oryginalny identyfikator, ale skan wykrył rekorder i facet wpadł.
- Jest pan z firmy?
- Byłem. - Uśmiechnął się, kiedy rozpoznała. - Przepracowałem dwadzieścia pięć lat. Tu lepiej płacą, a w sezonie, przed wiosennymi i jesiennymi pokazami dużo się dzieje.
- Wierzą. Zna pan Serenę Unger? Jest tu projektantką.
- Możliwe, a jak wygląda?
- Wysoka, szczupła, czarna, piękna. Trzydzieści dwa lata. Krótkie czarne włosy, czerwone pasemka. Ostre rysy twarzy. długi nos. Lubi panie.
- Tak, wiem, o kogo chodzi. Ma karaibski akcent. Macie coś na nią?
- Nie, ale ona może mieć coś na kogoś innego. Kobieta, z którą pogrywa, mniej więcej w tym samym wieku, blondyna, bardzo atrakcyjna. Metr siedemdziesiąt osiem, szczupła. Z branży. Mężatka. Julietta Gates.
- Była tu kilka razy. Pisze o modzie. Czasami gdzieś razem wychodzą. W przerwie na lunch, albo po pracy. Chwileczkę.
Podszedł do komputera i zalogował się. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy Gates odwiedzała Unger dziesięć razy. W ciągu sześciu wcześniejszych miesięcy, sześć razy. Wpadała raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej, dwa razy w ciągu czterech miesięcy.
- Osiemnaście miesięcy. - Eve przypomniała sobie daty poprzednich zabójstw. - Dzięki.
- Cieszę się, że mogłem pomóc. Proszę. Odsunął szufladę i wyjął dwa identyfikatory. - Niech panie to sobie przypną, a ja powiadomię następne bramki. Winda na wschodnie skrzydło, piętnaste piętro.
- Dziękuję.
- Nie ma sprawy. Czasami tęsknię za firmą. Za tą bieganiną, pani rozumie.
- Tak, rozumiem.
Piętnaste piętro zagęszczeniem biur i boksów dla androidów przypominało ul. Unger nikomu nie pozwalała się nudzić.
- Jest pani bardzo punktualna. Doceniam. - Unger wstała zza biurka i wyciągnęła rękę na powitanie. - Jestem dziś bardzo zajęta.
- Cóż, postaramy się nie zajmować zbyt dużo czasu. Zamknęła drzwi. Eve domyśliła się, że kobieta lubi dyskrecję.
Biuro mieściło się w rogu, a to z kolei oznaczało, że Unger jest kobietą sukcesu. Wnętrze urządzono ze smakiem, na ścianach, zamiast plakatów z modą, wisiały widoki plaż.
Unger wskazała dłonią dwa krzesła, sama zajęła miejsce za biurkiem.
- Przyznam, że jestem nieco zakłopotana. Nie mam pojęcia, dlaczego policja chce ze mną rozmawiać.
Jest dobra, pomyślała Eve, ale nie tak dobra, jak sama sądzi. Juliettą z nią rozmawiała. Dokładnie wie, po co tutaj przyszłyśmy.
- Pani Unger, skoro jest pani taka zajęta, może nie traćmy czasu na drobiazgi. Juliettą Gates na pewno wspomniała, że rozmawiałyśmy z nią i jej mężem. Wygląda pani na bystrą osobę, więc chyba się pani domyśliła, że wiemy o pani związku z Juliettą.
- Lubię, żeby moje osobiste sprawy pozostawały wyłącznie moimi sprawami. - Unger kiwała się w fotelu, głos miała spokojny i chłodny, język jej ciała oznajmiał, że jest zrelaksowana. - Nie rozumiem, co mój związek z Juliettą ma wspólnego z pani śledztwem.
- Nie musi pani rozumieć. Pani ma tylko odpowiedzieć na kilka pytań.
Unger uniosła perfekcyjnie wyregulowane brwi.
- Cóż, jest pani bardzo bezpośrednia.
- Wie pani, ja też jestem dziś dość zajęta. Pani związek z Juliettą Gates opiera się na seksie?
- Łączy nas intymny związek, a to nie to samo co związek oparty na seksie.
- A więc spotykacie się w apartamencie hotelu Silby w przerwie na lunch, żeby poplotkować?
Unger przyjęła zniewagę, zaciskając usta.
- Nie lubię, kiedy się mnie szpieguje - syknęła. Przypuszczam, że Thomas Breen nie lubi, kiedy się go zdradza. Cóż, po prostu musimy z tym żyć. Wzięła głęboki oddech.
- Ma pani rację. Łączy mnie z Julietta intymny związek, w którym jest również seks. Julietta wolałaby, żeby jej mąż się o tym nie dowiedział.
- Od jak dawna jesteście w tym intymnym związku?
- Zawodowo znamy się od około czterech lat. Nasze relacje zmieniły się dwa lata temu, jednak nie od razu stały się intymne.
- To nastąpiło mniej więcej półtora roku temu - zasugerowała Eve.
Unger zdumiała się.
- Jest pani bardzo skrupulatna. Mamy ze sobą dużo wspólnego, pociągamy się. Julietta nie mogła i nadal nie może się odnaleźć w swoim małżeństwie. To jej pierwszy romans. Ja też po raz pierwszy jestem w związku z mężatką, w ogóle z osobą zamężną, jeśli chodzi o ścisłość. Nie lubię zdrady.
- Musi być pani ciężko, skoro przez tak długi czas robi pani coś, czego nie lubi.
- Sytuacja jest trudna, ale ma też swoje dobre strony, nie przeczę. Na początku po prostu miałyśmy chwilę słabości. Z czasem okazało się, że to nie jednorazowa przygoda, nasze uczucia się pogłębiły. Uwielbiam seks. - Wzruszyła ramionami. - Generalnie uważam, że kobiety są w łóżku dużo bardziej interesujące niż mężczyźni. Julietta jednak daje mi coś więcej. Jest kimś w rodzaju bratniej duszy.
- Pani się w niej kocha?
- Tak. Kocham się w niej i nie mogę pogodzić się z tym, że nie możemy otwarcie być razem.
- Nie odejdzie od męża?
- Nie, odeszłaby, ale wie, że wtedy ja nie mogłabym z nią być.
- Teraz się pogubiłam.
- Julietta ma dziecko, a dziecko potrzebuje obojga rodziców. Nigdy się nie zgodzę, żeby odbierać niewinnemu maleństwu bezpieczeństwo, jakie ma w domu. To nie jest wina chłopca, że matka kocha mnie, a nie jego ojca. Jesteśmy dorosłe i odpowiedzialne.
- Julietta nie zgadza się z pani opinią w tej kwestii?
- Julietta nie jest tak dobrą matka, jaką by mogła być, i to jej jedyna wada. Uważam, że powinna się więcej poświęcać i angażować. Sama chciałabym mieć kiedyś dzieci i partnera, który będzie się o nie troszczył tak mocno jak ja. Z tego, co wiem, Thomas Breen jest wspaniałym ojcem, ale nie może być dla chłopca matką. Tylko ona może nią być.
- Ale nie jest takim cudownym mężem.
Cóż, nie jest moim mężem, więc nie mam prawa go oceniać. Ona go nie kocha ani nie szanuje. Uważa, że jest męczący i zbyt podatny na manipulację.
Była pani z nią w nocy drugiego września.
- Tak, w moim mieszkaniu. Powiedziała mężowi, że ma wieczorem zebranie.
- Myśli pani, że jej wierzy?
- Julietta jest bardzo ostrożna. Na razie o nic jej nie podejrzewa. Gdyby było inaczej, na pewno by mi o tym powiedziała. Mówiąc szczerze, pani porucznik, sądzę, że Julietta wolałaby, żeby jej mąż byt bardziej podejrzliwy.
- A niedziela rano, kiedy zabrała dziecko na spacer? Była pani z nimi?
- Spotykamy się w parku. - Jej głos stał się cieplejszy. - Bardzo lubię chłopca.
- Czyli spędza pani z nim czas. Spotykacie się we trójkę.
- Mniej więcej raz w tygodniu. Chcę, żeby mnie znal i dobrze się przy mnie czuł. Kiedy będzie dorosły, może zrozumie nasz związek.
- Czy Julietta kiedykolwiek wspominała, że mąż jest agresywny?
- Nie, nigdy. Proszę mi wierzyć, gdyby w tym domu dochodziło do przemocy, sama nalegałabym, żeby Julietta zabrała dziecko i się wyprowadziła. On ma dziwną pracę, niepokojącą, ale nie przenosi tego na życie. Podejrzewa go pani o zamordowanie tej kobiety z chińskiej dzielnicy. Pani porucznik, gdybym uważała, że on jest zdolny do czegoś podobnego, natychmiast zabrałabym od niego moją kochankę i jej synka. Bez względu na okoliczności.
- Peabody, wiesz, na czym polega problem ludzi, którzy mają pozamałżeński romans?
- Na tym, że ciągle muszą tłumaczyć, dlaczego nie noszą w domu tej seksownej bielizny, którą ciągle kupują?
- To też. Miałam na myśli złudzenie. Nie wierzą, że to się nie wyda. Niektórym się udaje, przez jakiś czas, tylko że zawsze są podpowiedzi. Zbyt częste późne powroty z pracy, jakieś potajemne rozmowy przez łącze, przyjaciółka przyjaciółki przypadkiem widzi cię w jakiejś odległej restauracji z kimś innym niż mąż. Ale jest coś ważniejszego, o ile współmałżonek nie jest w śpiączce. Zmysły, wiesz, wszystko się zmienia, wygląd, zapach, dotyk. Serena Unger nie jest głupia, a jednak wierzy, że Breen niczego nie widzi.
- A pani nie?
- Breen wie. Żonka od półtora roku pogrywa z inną kobietą. On o tym wie.
- Skoro wie, jak może to ignorować i dzień w dzień udawać, że wszystko jest w porządku? Przecież coś takiego może doprowadzić człowieka do szaleństwa. No tak, pani właśnie do tego zmierza. Gdyby Roarke miał kogoś na boku, co by pani zrobiła?
- Nigdy by nie znaleźli ciał. - Stojąc na światłach, pukała palcami w kierownicę. - Kobiety niszczą szczęście jego domu, zagrażają rodzinie. Gorzej, one pozbawiają go poczucia męskości. Facet całymi dniami pisze o mordercach. Jest nimi zafascynowany. Dlaczego by samemu nie spróbować? Pokazać tym dziwkom, kto tu rządzi. Myślę, że pora go przycisnąć. Najpierw sprawdzimy te punkty sprzedaży gipsu. Może znajdziemy coś ciekawego.
Peabody wyjęła swoją podręczną jednostkę i odnalazła adresy najbliższych sklepów.
- Pani porucznik, wiem, że stawia pani na Breena i Renquista, ale mnie coś ciągnie w przeciwnym kierunku. Mam nadzieję, że się pani nie wkurzy i nie będzie mnie biła. Widziałam, jak pani bije. To chyba boli.
- Ha, gdybym się wkurzała na każdego, kto się ze mną nie zgadza! No dobra, wkurzam się, ale tym razem zrobię wyjątek.
- Wielkie dzięki.
- To dlaczego się nie zgadzasz?
Peabody odwróciła się w fotelu, by wyraźniej widzieć twarz Eve.
- Moim zdaniem to Fortney najbardziej pasuje do profilu. Nic szanuje kobiet. Bije je, zdradza, wszystko, żeby się popisać, że by pokazać, jaki jest ważny. Żyje z silną kobietą, bo ona się nim opiekuje. Im bardziej o niego dba, tym bardziej on nią pogardza i zdradza. Ma dwie byłe żony, które totalnie go oskubały z kasy za to, że nie potrafił utrzymać wacka w portkach. Bez Peppei facet jest zerem. Kłamał podczas przesłuchania. Jego alibi ma więcej dziur niż szwajcarski ser. Jest strasznie teatralny.
- Wszystko to prawda. Łzy wzruszenia i dumy stają mi w oczach.
- Poważnie?
- Te Izy? Nie. Prawdą jest to, co powiedziałaś. Te uwagi sprawiają, że facet nadal jest na liście.
- Ja po prostu nie rozumiem, dlaczego podejrzewa pani kogoś takiego jak Breen. Nie kapuję. Facet, który tak kocha rodzinę. Jeśli nawet wie o romansie, to czy nie wydaje się pani, że trzyma to dla siebie, bo kocha żonę i syna, i chce, żeby to się już skończyło? Dopóki nie powie tego głośno, sprawy jakby nie ma. Dokładnie rozumiem takie zachowanie. Mógł przekonać samego siebie, że to się nie liczy, bo żona nie zdradza go z innym facetem. Ona przechodzi etap eksperymentowania, to wszystko.
- Możliwe, że masz rację.
- Możliwe? - Podochocona Peabody kontynuowała wywód. - A Renquist jest za bardzo nadęty. Cały ten niedzielny podkurek o dziesiątej! No i ta jego żona. Wierzę, że może przymykać oko, kiedy on od czasu do czasu wkłada jej bieliznę, ale nie jestem w stanie sobie wyobrazić, by mogła mieszkać pod jednym dachem z psychopatą. Na to ona jest zbyt nadęta. Poza tym, ona na pewno by wiedziała. Widać, że trzyma rękę na pulsie. Założę się, że coś by zauważyła.
- Myślę, że masz sporo racji. Nic nie ujdzie jej uwadze. A jednak sądzę, że psychopata wcale by jej nie przeszkadzał, dopóki nie zachlapywałby krwią podłogi w jej domu. Peabody, rozmawiałam z kobietą, która go wychowywała. Poślubił jej kopię, tyle że na wyższym poziomie. Ty uważasz, że to Fortney? Coś ci opowiem. Jeśli nie zamkniemy tej sprawy do pojutrza, weźmiesz go.
- Dokąd?
- Peabody rozpracujesz go. Skupisz się na nim i zobaczysz, co z tego wyjdzie.
- Myśli pani, że jesteśmy blisko?
- Tak. Ale może zdążysz.
Zanim Eve uznała, że pora odwiedzić w szpitalu Marlene Cox, zajrzała do trzech sklepów. Przed wejściem do sali zauważyła ochroniarza, którego wysłała na dziesięciominutową przerwę, a na jego miejscu postawiła Peabody.
W sali zastała panią Cox, która czytała na głos książkę podłączonej do skomplikowanej aparatury córce. Kiedy Eve weszła, Sela podniosła głowę, zaznaczyła stronę i zamknęła książkę.
- Podobno ludzie w śpiączce często słyszą, co się wokół nich dzieje, ale nie są w stanie zareagować. To tak, jakby człowiek był za zasłoną, której nie może rozsunąć.
- Zgadza się, proszę pani.
- Czytamy jej na zmiany. - Pani Cox poprawiła kołdrę, którą przykryta była Marlene. - W nocy włączyliśmy jej dysk z nagraniem Jane Eyre. To ukochana powieść Marlene. Czytała to pani?
- Nie.
- To piękna historia. O miłości, przetrwaniu, zwycięstwie, odkupieniu. Dziś przyniosłam książkę. Myślę, że jest jej przyjemnie, kiedy słyszy mój głos.
- Na pewno ma pani rację.
- Pani uważa, że już po niej. Oni wszyscy tak uważają. Są dla nas bardzo dobrzy, robią, co w ich mocy, ale uważają, że już po Marlene. A ja wiem, że to nieprawda.
- Pani Cox, trudno mi coś powiedzieć...
- Wierzy pani w cuda? Pani... przepraszam, zapomniałam, jak pani się nazywa.
- Dallas, porucznik Dallas.
- Pani porucznik, wierzy pani w cuda? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
- Ja wierzę.
Eve podeszła do łóżka i spojrzała na Marlene. Jej twarz była zupełnie pozbawiona koloru. Klatka piersiowa łagodnie unosiła się i opadała w rytm oddychającej za nią aparatury. Śmierć już na nią czekała.
- Pani Cox, on miał ją zgwałcić. Miał być brutalny. Robił wszystko, by nie straciła za wcześnie przytomności, żeby czuła ból, strach, żeby była świadoma, że nikt jej nie pomoże. On chciał się tym rozkoszować, chciał się nad nią znęcać jak najdłużej. W ciężarówce były narzędzia, których zamierzał użyć.
- Chce pani, żebym wiedziała, że tego uniknęła, bo walczyła i mu uciekła. Powstrzymała go od zrobienia tych okropnych rzeczy, i to był cud. - Oddychała nierówno, jak gdyby walczyła z łzami. - Cóż, zdarzył się raz, może zdarzy się i drugi. Jak tylko rozsunie zasłonę, o wszystkim pani opowie. Powiedziano nam, że nie dożyje rana, a już minęło południe. Jeśli sądziła pani, że już po niej, to po co pani tu dziś przyszła?
Eve chciała coś tłumaczyć, ale tylko pokręciła głową i spojrzała na Marlene.
- Cóż, miałam powiedzieć, że taka jest procedura. Prawda jest jednak inna, pani Cos. Teraz Marlene należy także do mnie. Tak to czuję.
W tym momencie odezwał się sygnał komunikatora. Eve przeprosiła panią Cox i wyszła na korytarz.
- Peabody, do mnie - zarządziła zaraz po zakończeniu rozmowy.
- Mamy coś?
- Obserwujemy dom Renquista. Opiekunka właśnie wezwała taksówkę. Jedzie do Metropolitan Museum, bez dziecka. Czekałam na okazję, żeby porozmawiać z nią sam na sam.
Sophia powoli przemierzała salę z obrazami francuskich impresjonistów. Eve dyskretnie zamieniła kilka słów z informatorką, po czym ją zwolniła i ruszyła w kierunku au pair.
- Sophia DiCarlo? - Eve wyjęła odznakę. Zauważyła, że dziewczyna pobladła.
- Ja nic nie zrobiłam.
- Dlatego nie powinnaś się bać. Usiądźmy, dobrze?
- Nie złamałam prawa.
- I nie rób tego teraz, odmawiając współpracy z oficerem policji. - To nie było żadne przestępstwo, ale Sophia najwyraźniej o tym nie wiedziała.
- Pani Renquist zabroniła mi z panią rozmawiać. Jak mnie pani znalazła? Mogę stracić pracę. To dobra posada. Świetnie sobie radzę z Rose.
- Wierzę. Pani Renquist nie musi wiedzieć, że rozmawiałyśmy, Chcąc sobie zapewnić kooperację, Eve wzięła dziewczynę pod ramię i podprowadziła do ławeczki na środku sali.
- Jak sądzisz, dlaczego pani Renquist zabroniła ci ze mną rozmawiać?
- Ludzie plotkują. Kiedy policja przesłuchuje rodzinę i personel, ludzie na pewno będą plotkować. Jej mąż to ważna osobistość. Bardzo ważna. Ludzie lubią plotkować o ważnych osobistościach.
Mówiąc, wykręcała nerwowo dłonie. Eve nieczęsto widziała, by ktoś tak się zachowywał. Nerwy, a może raczej strach, aż promieniowały.
- Sophio, posłuchaj. Sprawdziłam cię przez Urząd Imigracyjny. Przebywasz tu legalnie. Dlaczego się boisz policji?
- Już mówiłam. Państwo Renquist przywieźli mnie do Ameryki, dali mi pracę. Jeśli ich zawiodę, odeślą mnie z powrotem. Kocham Rose. Nie chcę stracić mojego maleństwa.
- Jak długo u nich pracujesz?
- Pięć lat. Rose miała roczek. To taka słodka dziewczynka.
- A jej rodzice? Dobrze ci się u nich pracuje?
- Są bardzo sprawiedliwi. Mam piękny pokój, dobrze mi płacą. Raz, w tygodniu mam wolny jeden cały dzień i jedno popołudnie. Lubię tu przychodzie, do muzeum. Dokształcam się.
- Dobrze ze sobą żyją? Renquistowie?
- Nie rozumiem.
- Czy się kłócą? - Nie.
- Nigdy?
Strach ustąpił miejsca desperacji.
- Zawsze zachowują się stosownie.
- Jakoś tego nie kupuję, Sophio. Mieszkasz u nich od pięciu lat i nigdy nie zauważyłaś niczego niestosownego, nie słyszałaś żadnej kłótni?
- To nie moja sprawa.
- Chciałabym, żeby to była twoja sprawa. - Pięć lat, zastanawiała się Eve. Przy tych zarobkach dziewczyna powinna mieć całkiem ładne zabezpieczenie finansowe. Domniemana możliwość utraty pracy powinna ją co najwyżej lekko niepokoić, a nie aż tak przerażać. - Dlaczego się ich boisz?
- Nie wiem, co pani ma na myśli.
- Wiesz. - Miała to w oczach. Wyraźnie. - Czy on przychodzi do twojego pokoju w nocy, kiedy dziewczynka śpi? Kiedy żona jest u siebie?
Łzy, które zbierały się od dłuższej chwili, teraz spłynęły po potoczkach.
- Nie. Nie! Nie będę z panią o tym rozmawiać. Stracę pracę.
- Spójrz na mnie. - Eve wzięła roztrzęsione dłonie Sophii i mocno ścisnęła. - Przed chwilą byłam w szpitalu, odwiedzałam kobietę, która właśnie umiera. Porozmawiasz ze mną i powiesz mi prawdę.
- Pani mi nie uwierzy. To bardzo ważna osobistość. Pani powie, że kłamię, a oni odeślą mnie do domu.
- On ci to powiedział. Że nikt ci nie uwierzy, tak? „Mogę robić z tobą, co zechcę, bo i tak nikt ci nie uwierzy”. Mylił się, Spójrz na mnie. Uwierzę ci.
Oczy zupełnie zaszły jej łzami, ale chyba coś zobaczyła, bo nagle zaczęła mówić.
- On mi tłumaczy, że muszę, bo jego żona tego nie robi. Odkąd się okazało, że będzie miała dziecko. Mają osobne pokoje. To... on mówi, że tak wygląda kulturalne małżeństwo i że ja mam pozwolić, żeby... żeby mnie dotykał.
- To nie ma nic wspólnego z żadną kulturą.
- On jest ważną osobistością, a ja tylko służącą. - Choć wciąż płakała, w jej głosie pojawiła się chłodna stanowczość. - Jeśli komuś o tym powiem, odeśle mnie. Odbierze mi Rose. Będę zhańbiona. Przyniosę wstyd rodzinie, zrujnuję ich. Więc on przychodzi do mojego pokoju, zamyka drzwi na klucz, gasi światło. Robię, co mi każe, a potem odchodzi.
- Czy cię bije?
- Czasami. - Spuściła głowę i spojrzała na swoje ręce i kapiące na nie łzy. - Złości się, kiedy nie może. Ona wie. - Sophia podniosła wzrok. - Pani Renquist, Wie o wszystkim, co dzieje się w domu. Ale nic nie mówi, nic nie robi. Czuję, że kiedy się dowie, że z panią rozmawiałam, skrzywdzi mnie dużo okrutniej niż on.
- Chcę, żebyś sobie przypomniała noc, wczesny ranek drugiego września. Czy on był w domu?
- Nie wiem. Przysięgam - Nie czekała na dalsze pytania. - Mój pokój mieści się na tyłach domu, drzwi zawsze są zamknięte. Nie słyszę, kiedy ktoś przychodzi lub wychodzi. Mam interkom z pokojem Rose. Zawsze jest włączony, z wyjątkiem... On zawsze wyłącza. Nigdy nie wychodzę w nocy z pokoju, no, chyba że Rose mnie potrzebuje.
- A tamta niedziela rano?
- Zjedli brunch, jak zawsze. Dziesiąta trzydzieści. Punktualnie. Ani minuty wcześniej, ani minuty później.
Wcześniej, powiedzmy, ósma rano. Był wtedy w domu?
Nie mam pojęcia. - Zagryzła dolną wargę, jak gdyby próbowała sobie przypomnieć. - Chyba nie. Byłam u Rose, pomagałam jej wybrać sukienkę. W niedzielę musi nosić odpowiednie sukienki. Widziałam go przez okno. Pan Renquist przyjechał do domu. Była mniej więcej dziewiąta trzydzieści. Czasami w niedzielę rano grywa w golfa lub tenisa. To należy do jego obowiązków. Udziela się towarzysko.
- Jak był ubrany?
- Niestety, nie pamiętam. W koszulkę do golfa. Chyba. Tak mi się zdaje. Nie garnitur, tylko coś letniego. Oboje bardzo dbają o strój. Ubierają się stosownie do okoliczności.
- A wczoraj w nocy? Był cały czas w domu?
- Nie wiem. Nie przyszedł do mojego pokoju.
- Jak się zachowywał dziś rano?
- Nic widziałam go. Polecono mi podać Rose śniadanie w bawialni. Czasami tak robimy, kiedy pani lub pan Renquist są zajęci, chorzy, albo gdy mają ważne spotkania.
- O co chodziło tym razem?
- Nie wiem, nie powiedziano mi.
- Czy w domu jest jakieś miejsce, gdzie on bywa, a ty i dziecko nie macie wstępu?
- Jego gabinet. To bardzo ważna osobistość, ma bardzo odpowiedzialną pracę. Jego gabinet jest zamknięty na klucz, nikomu nie wolno tam wchodzić.
- Dobrze. Być może będziemy musiały jeszcze porozmawiać. Mogę ci pomóc. To, co robi z tobą Renquist, jest złe, to przestępstwo. Mogę go powstrzymać.
- Proszę, proszę, nie. Jeśli coś pani zrobi, będę musiała wyjechać. Jestem potrzebna Rose. Pani Renquist jej nie kocha, nie tak jak ja, a on... on wcale nie zwraca uwagi na dziecko. To, co mi robi, jest nieważne. Nie robi tego tak często, już nie. Chyba przestał się mną interesować.
- Gdybyś zmieniła zdanie, skontaktuj się ze mną. Pomogę ci.
Skontaktowała się z biurem Renquista, gdzie powiedziano jej, że został wezwany poza miasto i przez najbliższe dwa dni nie będzie dostępny. Po dopełnieniu wszystkich formalności umówiła się na spotkanie po jego powrocie, po czym pojechała do jego domu. Gosposia potwierdziła informacje.
- Widziała pani, jak wyjeżdża? Osobiście?
- Słucham?
- Widziała pani, jak z walizką w ręku wychodzi z domu?
- Nie rozumiem zasadności tego pytania. Tak się składa, że osobiście zanosiłam bagaże pana Renquista do jego samochodu.
- Dokąd pojechał?
- Państwo Renquist nie omawiają ze mną tego typu spraw. Gdyby nawet, z pewnością zabroniliby mi o tym mówić. Ze względu na rodzaj wykonywanej pracy pan Renquist zmuszony jest często podróżować.
- Oczywiście. Chciałabym zobaczyć się z panią Renquist.
- Pani Renquist nie ma i nie będzie przez cały dzień.
Eve zerknęła nad jej głową do środka. Oddałaby całą wypłatę za nakaz rewizji.
- Jeeves, proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Skrzywiła się.
- Stevens.
- Stevens. Kiedy okazało się, że szefa wzywają obowiązki?
- Przypuszczam, że zaczął przygotowania wczesnym rankiem.
- A jak się dowiedział, że rusza w trasę?
- Słucham?
- Zadzwoniło łącze? Przyszła jakaś wiadomość? Wpadł prywatny posłaniec? Jak?
- Obawiam się, że nie wiem.
- Niezła z pani gospodyni. W jakim stanie były dziś rano jego oczy?
Stevens wyglądała na zakłopotaną. Ostatecznie górę wzięła irytacja.
- Pani porucznik, oczy pana Renquista mnie nie interesują i panią też nie powinny. Miłego dnia.
Przez ułamek sekundy miała ochotę wepchnąć stopę między framugę a zamykające się jej przed nosem drzwi, jednak uznała, że byłaby to tylko strata energii.
- Peabody, powiedz chłopakom z WPE, żeby zaczęli sprawdzać, dokąd i czym wyjechał Renquist.
- Sądzę, że to on.
- Dlaczego?
Tym razem to Peabody wpadła w zakłopotanie.
- Molestuje opiekunkę - powiedziała, drepcząc za Eve do samochodu. - Oboje z żoną skłamali, że w niedzielę rano byli w domu. Ma swój prywatny gabinet zamykany na klucz. I akurat dziś rano został wezwany poza miasto.
- A więc ot tak, po prostu, wykreślisz Fortneya? Peabody, to zwyczajne niechlujstwo.
- Przecież wszystko pasuje.
- Wszystko można dopasować.. Molestuje opiekunkę, bo jest nadętym gnojem i zboczeńcem. Żona mu nie daje, a pod ręką jest młoda ładna dziewczyna, która boi się odmówić. Skłamali, bo oboje są nadętymi gnojami. Nie chcieli, żeby policja się czepiała, więc powiedzieli, Że był w domu i spokój. Ma zamykany gabinet, bo zatrudnia personel, który mógłby węszyć, a przecież facet zajmuje się sprawami wielkiej wagi. A córka? Renquist nie chce, żeby mu przeszkadzała, kiedy pracuje. Wyjechał dziś rano, bo taką ma pracę. Dzwoni łącze, facet wstaje i jedzie.
- Cholera.
- Jeśli nie spojrzysz na to z różnych stron, nie znajdziesz prawidłowych odpowiedzi. A teraz sprawdzimy jak w czasie przesłuchania zachowa się Breen.
Breen już czekał, przyglądając się weneckiemu lustru. Kiedy Eve weszła do pokoju przesłuchań, odwrócił się i przywitał ją twoim chłopięcym uśmiechem.
- Wiem, że powinienem się wkurzyć i wezwać adwokata, ale ta sytuacja jest taka zabawna.
- Cieszę się, że dostarczam panu rozrywki.
- Musiałem zostawić Jeda u sąsiadki. Nie ufam androidom, kiedy jestem poza domem. Mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo.
- W takim razie niech pan siada i zaczynamy.
- Jasne.
Włączyła rekorder, podała numer sprawy i cel przesłuchania, w końcu wyrecytowała mu jego prawa.
- Panie Breen, czy zrozumiał pan swoje prawa i obowiązki?
- Tak, oczywiście. Słyszałem w mediach, że dziś rano doszło do napadu. Facet naśladuje Bundy'ego. Jak pani myśli?
- Tom, pozwoli pan, że to ja będę zadawać pytania.
- Przepraszam, to z przyzwyczajenia. - Uśmiechnął się promiennie.
- Gdzie pan był dziś o drugiej nad ranem?
- W domu, spałem. Skończyłem pracę około północy, o drugiej już dawno chrapałem.
- Czy pańska żona była w domu?
- Oczywiście. Chrapała w łóżku obok mnie, tyle że dość delikatnie, jak to kobieta.
- Tom, myślisz, że za dowcipne odpowiedzi przyznajemy dodatkowe punkty?
- To chyba nie szkodzi.
Eve w milczeniu spojrzała na swoją asystentkę.
- No cóż - wtrąciła się Peabody. - Jak ją pan wkurzy, może panu zaszkodzić. Proszę mi wierzyć.
- Zamierzają panie zabawić się w dobrego i złego policjanta? - Breen kiwał się na krześle. - Zapoznałem się z wszystkimi metodami przesłuchań. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego akurat ta zawsze działa. Przecież to najstarsza i najbardziej znana sztuczka, opisana we wszystkich podręcznikach.
- Nie, najstarszą sztuczką z podręczników jest zaproszenie do mojego biura, gdzie podczas milej przyjacielskiej pogawędki przesłuchiwany znienacka się o coś potyka i upada, rozbijając sobie twarz. Nie przestając się kołysać, uważnie obserwował Eve.
- Nie sądzę. Na pewno jest pani uprzedzona i ma wrodzoną skłonność do agresji, ale nie bije pani podejrzanych. Na to jest pani zbyt uczciwa. Pani jest dobrym gliną. - Mówił z przekonaniem, najwyraźniej polegał na swoim intelekcie i intuicji. - Takim, który drąży sprawę i łatwo nie odpuszcza. Pani wiem w ducha prawa. Nie w literę, a właśnie w ducha. Być może od czasu do czasu chadza pani na skróty, zdobywa informacje, które nie trafiają potem do oficjalnych raportów, ale jest pani ostrożna i nie przekracza granic prawa. Wydobywanie zeznań przemocą nie leży w pani naturze.
Spojrzał na Peabody.
- Przygwoździłem panią porucznik, prawda?
- Panie Breen, nie przygwoździłby pan pani porucznik, nawet gdyby zrobił pan sobie z tego cel życia. Ona jest poza pana zasięgiem.
Jego usta drgnęły w uśmiechu irytacji.
- Pani po prostu nie chce przyznać, że jestem w te klocki tak dobry jak wy. Proszę mi wierzyć: badanie morderców nie ogranicza się tylko do morderców. Bada się też gliny.
- I ofiary? - wtrąciła się Eve.
- Oczywiście, ofiary też.
- Te badania, analizowanie faktów, pisanie o nich... wyostrzyły pański zmysł obserwacji, prawda?
- Pisarze to urodzeni obserwatorzy. Tym żyjemy.
- Pisząc o przestępstwie, opisuje pan tego, kto je popełnił, tego, kto padł jego ofiarą, oraz tych, którzy prowadzili w tej sprawie dochodzenie. Mówiąc krótko, pisze pan o ludziach. Zna się pan na ludziach.
- Znowu ma pani rację.
- Tom, skoro jest pan taki spostrzegawczy, tak wyczulony na ludzką naturę i zachowanie, na pewno nie umknął pańskiej uwadze fakt, że podczas gdy pan bawi się z synkiem, żona bzyka się na boku.
Uśmiech zniknął z jego twarzy, jak gdyby Eve nacisnęła klawisz „usuń”. Miejsce zadowolenia zajął szok, nadając jego skórze odcień kredowej bladości. Dopiero potem zawrzał gniew i poniżenie. - Nie ma pani prawa tak mówić. - Daj spokój, Tom. Przecież niesamowity dar obserwacji nie wiódł cię w twoim własnym zamku, gdzie mężczyzna jest królem. Wiesz, co się dzieje. A może powinnam to wyjaśnić?
- Zamknij się!
- To musi być wkurzające, nie? - Kręcąc głową, wstała, obeszła stół i stanęła za jego plecami. Pochyliła się nad nim i powiedziała mu prosto do ucha: - Nie ma nawet tyle przyzwoitości, by posuwać faceta, podczas gdy ty bawisz się w domu w mamusię. Jak to o tobie świadczy, Tom? Seks był takt nudny, że zapragnęła sprawdzić, jak to jest po drugiej stronie. To chyba nie najlepiej świadczy o twoim wyposażeniu, co?
- Już mówiłem, żeby się pani zamknęła! Nie muszę wysłuchiwać tych bredni.
Zaciskając dłonie w pięści, chciał poderwać się z krzesła, ale Eve posadziła go z powrotem.
- Niestety, musisz. Tej nocy, kiedy zginęła Jacie Wooton, twoja żona nie była na żadnym zebraniu. Była z kochanką, Z kobietą. Wiedziałeś o tym, prawda, Tom? Jak to jest, kiedy się wie, że żona kocha inną kobietę, pożąda jej, oddaje się jej, kiedy ty wychowujesz waszego syna, prowadzisz wasz dom, jesteś lepszą żoną niż ona kiedykolwiek była.
- Dziwka! - Breen schował twarz w dłoniach. - Cholerna dziwka!
- Tom, ja ci nawet współczuję. Zajmujesz się domem, dzieckiem, robisz karierę. Twoja kariera jest ważna. Jesteś kimś, a mimo to podjąłeś się profesjonalnie wychowywać syna, i to podziwiam. Tymczasem ona spędza całe dnie w biurze i rozmawia na zebraniach o ciuchach. Na miłość boską. - Eve westchnęła ciężko i powoli pokiwała głową. - O tym, co ludzie będą nosić w najbliższym sezonie. To dla niej ważniejsze niż rodzina. Ignoruje ciebie i dzieciaka. Twoja matka była taka sama. Ale Jule posunęła się dalej. Kłamie, zdradza, kurwi się z inną kobietą, zamiast być matką i żoną.
- Zamknij się! Niech się pani wreszcie zamknie!
- Chcesz ją ukarać, Tom. Kto by cię winił? Chcesz zachować resztki szacunku do samego siebie. Każdy by to zrobił. To cię zżera. Dzień po dniu, noc w noc. Wprawia cię w szaleństwo. Kobiety nie są dobre, do cholery, prawda?
Usiadła na brzegu stołu, blisko niego, wtargnęła w jego osobistą przestrzeń. Wiedziała, że to wyczuje, sama czuła jego wibracje.
- Patrzy mi prosto w oczy i kłamie. Kocham ją i nienawidzę jej za to. Nienawidzę jej, bo wciąż ją kocham. Ona o nas nie myśli. Ta kobieta jest dla niej ważniejsza i za to ją nienawidzę.
- Wiedziałeś, że nie poszła na zebranie. Kiedy jej nie było, dusiłeś to w sobie? Wróciła do domu i poszła spać. Była zbyt zmęczona, by z tobą porozmawiać, bo spotkała się z tą kobietą. Czy zaczekałeś, aż pójdzie na górę i położy się do łóżka, zanim wyszedłeś? Czy wziąłeś narzędzia i ruszyłeś do chińskiej dzielnicy, wyobrażając sobie, że jesteś Kubą Rozpruwaczem? Że masz władzę, przerażasz, stoisz ponad prawem? Czy podrzynając gardło Jacie Wooton, miałeś przed oczyma twarz żony?
- Nie wychodziłem z domu.
- Ona o niczym by się nie dowiedziała. Nie zwraca na ciebie uwagi. Nie obchodzisz jej.
Widziała, że coś w nim drgnęło, kiedy to powiedziała. Zauważyła, jak skulił ramiona, jak gdyby szykował się do ciosu.
- Ile razy byłeś w chińskiej dzielnicy, zanim zaciągnąłeś Jacie do tego zaułku, Tom? Facet taki jak ty na pewno dokładnie bada teren. Ile razy tam byłeś i zaczepiałeś dziwki i narkomanki?
- Nie bywam w chińskiej dzielnicy.
- Nigdy? Rodowity nowojorczyk?
- Kiedyś tam byłem, oczywiście, że byłem. - Zaczynał się pocić. Hardość ustąpiła pod naporem zdenerwowania. - To znaczy, nie chodzę tam po... Nie korzystam z usług licencjonowanych kobiet do towarzystwa.
- Tom, Tom. - Eve pokręciła głową, usiadła naprzeciw niego i uśmiechnęła się z zadowoleniem. W jej oczach widać było rozbawienie pomieszane z niedowierzaniem. - Taki młody, zdrowy mężczyzna? Chcesz powiedzieć, że nigdy nie płaciłeś za szybkie dmuchanko? Twoja żona nie ma na to ochoty od... jak dawna? Od dwóch lat? I ty mówisz, że nie korzystasz z legalnego serwisu? Jeśli to prawda, to musisz być strasznie spięty. A może już ci nie staje? Może to dlatego żona postanowiła sprawdzić, co słychać u konkurencji.
- Nie mam z tym problemów. - Jego twarz odzyskała kolory. - Jule po prostu... nie wiem, po prostu musi z tym skończyć. No dobrze, więc odkąd w domu sprawy się skomplikowały, kilka razy wynająłem licencjonowaną kobietę. Jezu, nie jestem przecież eunuchem.
- Ona robi z ciebie eunucha. Poniża cię i zdradza. Może wyszedłeś poderwać jakąś nieznajomą? Facet ma prawo, kiedy żona go nie dopuszcza. Może sprawy wymknęły się spod kontroli? Złość i frustracja się skumulowały. Myślałeś o tym, że cię okłamała, że leżała w twoim łóżku, a pachniała inną kobietą. Okłamywała, oszukiwała, robiła z ciebie zero.
Zaakcentowała ostatnie słowo, pozwalając mu jeszcze przez chwilę wibrować w powietrzu. Czekała, aż do niego dotrze.
- Potrzebujesz zainteresowania, do jasnej cholery. Masz głowę pełną facetów, którzy potrafili je zdobyć. Wiedzieli, co zrobić, żeby kobieta zwróciła na nich uwagę. Dobrze się poczułeś, kiedy dobrałeś się do Jacie, zniszczyłeś symbol tamtej, wyciąłeś to, co sprawiało, że była kobietą. Zapłaciła, wszystkie zapłaciły za to, że cię ignorują.
- Nie. - Zwilżył językiem usta i wypuścił powietrze. - Nie. Pani chyba postradała rozum. Kompletnie pani odbiło. Nie powiem więcej ani słowa. Chcę adwokata.
- Tom, pozwolisz, żebym ja też cię pokonała? Chcesz pozwolić jakiejś policjantce wygrać? Jeśli wezwiesz adwokata, ja wygrywam rundę. Zaczniesz jęczeć i się użalać, a ja cię oskarżę o dwa zabójstwa oraz pobicie i próbę zabójstwa. Tak cię ścisnę za jaja, że zrobią się sine. O ile w ogóle jeszcze masz jaja.
Oddychał nerwowo. W ciszy, jaka zapadła, słychać było tylko jego świst.
- Nie mam nic do dodania. Chcę się skonsultować z moim adwokatem.
- Wygląda na to, że wyszło na moje. Koniec przesłuchania.
Podejrzany na własne żądanie skontaktuje się ze swoim przedstawicielem prawnym. Koniec nagrania. Peabody, ustaw dla pana Breena standardowy test psychologiczny i zaprowadź tam, skąd będzie mógł skontaktować się ze swoim adwokatem.
- Tak jest, pani porucznik. Panie Breen? Wstał, choć drżały mu nogi.
- Myśli pani, że udało się pani mnie upokorzyć - powiedział do Eve. - Myśli pani, że mnie złamała. Ale spóźniła się pani. Zrobiła to Julietta.
Kiedy opuścił salę, Eve podeszła do lustra i przez chwilę patrzyła na swoje odbicie.
Wyczerpana wróciła do swojego biura. Pierwszy raz czuła, że nie przełknie nawet łyka kawy, dlatego wybrała wodę. Stojąc przy niedużym oknie, piła jak wielbłąd, zerkając na przepływające w powietrzu i na ulicy pojazdy.
Ludzie przychodzili i odchodzili, zauważyła. Nie mieli pojęcia o tym, co się tu działo. Do diabła, nie chcieli tego wiedzieć. „Po prostu dbajcie o nasze bezpieczeństwo” tak myślą, kiedy mijają posterunek. „Róbcie swoją robotę i zapewnijcie nam bezpieczeństwo. Nie obchodzi nas jak, byle to wszystko nas nie zabrudziło”.
- Pani porucznik?
Eve nadal patrzyła w okno.
- Załatwiłaś go?
- Tak, pani porucznik. Skontaktował się z adwokatem, trochę zmiękł. Poprosił o jeszcze jedno połączenie. W sprawie dziecka. Mmm... zgodziłam się na rozmowę nadzorowaną. Zadzwonił do sąsiadki i zapytał, czy mogłaby popilnować Jeda jeszcze przez kilka godzin. Powiedział, że coś go zatrzymało Nie prosił o możliwość rozmowy z żoną.
Eve tylko pokiwała głową.
- Była pani bardzo ostra.
- To uwaga czy komplement?
- Uwaga, Wiem, że zaraz pani powie, że jestem niechlujem ale on zaczyna mi wyglądać na czystego. Nie doszedł do siebie po tym, jak pani wspomniała o żonie.
- To prawda.
- No i te licencjonowane kobiety do towarzystwa. Plątał się, zapierał, że miał z nimi jakieś związki, a potem się przyznał, żeby udowodnić, że wciąż jest sprawny.
- Tak, to było głupie z jego strony.
- Nie wygląda pani na zachwyconą.
- Jestem zmęczona. Po prostu cholernie zmęczona.
- Może powinna pani chwilę odpocząć, zanim znów się pani do niego dobierze. Adwokat będzie tu za godzinę. Niech się pani zdrzemnie.
Eve już miała coś powiedzieć. Odwróciła się od okna, ale w tym momencie wszedł Trueheart.
- Przepraszam, pani porucznik. Pepper Franklin chce z panią mówić. Nie wiedziałem, czy mam ją wpuścić.
- Tak, dawaj ją.
- Mam zostać? - zapytała Peabody, kiedy Trueheart wyszedł. - A może powinnam pilnować Breena?
- Obstawiałaś Fortneya, więc obie posłuchamy, co ona ma do powiedzenia.
Eve usiadła za biurkiem i odwróciła się w stronę drzwi, kiedy do biura weszła Pepper. Aktorka miała na nosie ogromne srebrne okulary przeciwsłoneczne i jasnoczerwoną pomadkę na ustach. Piękne lśniące włosy upięła w gładki koński ogon. Kostium w ciepłym słonecznożółtym kolorze był przeciwieństwem morderczego wyrazu jej słodkiej twarzy.
- Peabody, podaj nam kawę. Pepper, niech pani siada. W czym mogę pomóc?
- Może pani aresztować tego kłamliwego sukinsyna Leo. Niech go pani zamknie w najciemniejszej norze, niech gnije, aż ciało odpadnie od tych pieprzonych kości.
- Pepper, nie musi pani tłumić przy nas emocji. Co się stało?
- Nie mam nastroju do żartów. - Zdjęła okulary, odsłaniając imponujący siniec pod okiem. Za kilka godzin, kiedy podejdzie krwią, będzie robi! jeszcze większe wrażenie, pomyślała Eve.
- Och, założę się, że boli.
- Jestem tak wściekła, że nie czuję. Dowiedziałam się, że posuwa moją dublerkę. Cholerną dublerkę! I asystentkę kierownika planu. I Bóg wie kogo jeszcze. Zapytałam go, ale zaprzeczył, po prostu kłamał, chciał mi wmówić, że coś sobie wymyśliłam. Ma tu pani jakąś wódkę?
- Niestety nie.
- Och, może to i lepiej. Budziłam się dziś nad ranem ze trzy razy. Sama nie wiem dlaczego, bo zwykle sypiam jak w śpiączce. Obudziłam się i jego nie było. Zdziwiłam się i zaniepokoiłam, więc poszłam sprawdzić skaner. Proszę sobie wyobrazić, że według systemu ten łajdak był w łóżku. Cóż, nie było go tam. Przeprogramował skaner, tak sądzę. Na wypadek, gdybym kiedyś zaczęła coś podejrzewać i wpadła na pomysł, żeby się upewnić. System potwierdziłby, że ten gnojek nie wychodził z domu.
- Zapewne sprawdziła pani dom, żeby się przekonać, czy to nie jest jakaś pomyłka i Leo na przykład nie wyszedł na moment do kuchni poszperać w autokucharzu.
- Oczywiście, że sprawdziłam. Martwiłam się. - W jej głosie czuło się rozgoryczenie. - Wtedy tylko to mną powodowało. Przeszukałam cały dom, czekałam, zastanawiałam się, czy nie zawiadomić policji. Potem przyszło mi do głowy, że mógł po prostu wyjść na spacer, albo pojechał na przejażdżkę, Jezu, już sama nie wiem, co jeszcze. System zabezpieczający był uszkodzony. Usiadłam w fotelu i około szóstej rano zasnęłam. Obudziłam się kilka godzin później, na łączu znalazłam wiadomość.
Sięgnęła do torby wielkości Nebraski i wyjęła dysk.
- Ma pani ochotę? Chętnie wysłucham tego jeszcze raz.
- Jasne. - Eve wzięła od niej dysk, umieściła go w swoim łączu i zaprogramowała odtwarzanie wiadomości.
Usłyszały głos Leo:
- Dzień dobry śpioszku! Nie chciałem cię budzić, wyglądałaś tak pięknie. Wstałem wcześniej i postanowiłem iść prosto do centrum odnowy. Potem okazało się, że mam spotkanie. Nie przewidzisz, na kogo z rana wpadniesz. Mam dziś pełny terminarz, wrócę późno, pewnie już wyjdziesz nagrywać tego zwiastuna. Na pewno będziesz wspaniała! Przypuszczam, że zobaczymy się dopiero po twoim wieczornym spektaklu. Będę czekał, bo już za tobą tęsknię, kochanie.
- Kochanie, niech go szlag! - warknęła Pepper. - Przesiał wiadomość około szóstej piętnaście. Wie, że budzę się około siódmej trzydzieści, nigdy nie śpię po ósmej. On w ogóle nie wrócił na noc do domu, ale był kryty. Pojechałam do niego do biura, ale on już zdążył zadzwonić do tej lali, którą pewnie też posuwał, zostawił wiadomość, że nie będzie go cały dzień. Zdziwiła się, kiedy mnie zobaczyła, zdaje się, że powiedział jej, że mam jakiś kryzys emocjonalny i musi ze mną zostać. Ja mu pokażę kryzys emocjonalny.
Wstała, ale kiedy spostrzegła, że w biurze nie ma miejsca, żeby krążyć, opadła na krzesło.
- Odwołałam nagrywanie zwiastuna, wróciłam do domu i przeszukałam jego gabinet. I tak się dowiedziałam, że wysyła kwiaty i jakieś tandetne prezenty do całego pieprzonego haremu. Znalazłam rachunki za pokoje hotelowe, a w jego osobistym kalendarzu nazwiska, daty. Przyszedł około trzeciej. Był zaskoczony, kiedy mnie zobaczył, ale okazał zachwyt. - W jej podbitym oku błysnęła wściekłość. - Odwołał kilka spotkań, czyż to nie szczęście? Najlepiej, żebyśmy poszli na górę, do łóżka, i znów się uszczęśliwili.
- Rozumiem, że powiedziała mu pani, że szczęście się od niego odwróciło.
- Prosto w oczy. Zapytałam, dlaczego nie było go całą noc w domu. Próbował mi wmawiać, że coś mi się przyśniło albo lunatykowałam. Pokazałam mu kopie jego rachunków i kalendarza, a ten bezczelnie zaczął odgrywać obrażonego i zranionego. Co za cholerny tupet! Jeśli nie mam do niego zaufania, to mamy poważny problem!
Urwała i podniosła rękę, dając znak, że potrzebuje chwili.
- Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Łgał jak zawodowiec, bez zająknięcia, bez mrugnięcia okiem. No cóż.
- Nie mam tu alkoholu - przerwała ciszę Eve. - Może napije się pani kawy?
- Dziękuję, jeśli można, to poproszę wody.
Peabody zajęła się napojami, a Pepper sięgnęła po okulary i zaczęła je obracać w dłoni.
- Nie będę wchodzić we wszystkie te wstrętne szczegóły, w każdym razie, kiedy się zorientował, że nie kupuję jego bajek i że między nami koniec, że wylatuje z mojego domu, biura, rachunku bankowego i z mojego życia, zaczęto się piekło. Wtedy mnie uderzył.
- Gdzie on teraz jest?
- Nie mam pojęcia. Dziękuję - powiedziała, kiedy Peabody podała jej wodę. - Liczę, że pani go znajdzie, Dallas, i aresztuje. Gdyby nie android z ochrony, nie skończyłoby się na podbitym oku. Chciałam, żeby android eskortował go na górę, zaczekał, aż spakuje swoje rzeczy i wyprowadził z domu. Zawołałam go, kiedy Leo zbliżał się do mnie, chcąc uderzyć jeszcze raz. Android go znokautował.
Powoli opróżniła szklankę.
- Mówił okropne rzeczy - kontynuowała Pepper. - Okrutne, straszne, szokujące. Stwierdził, że to wszystko moja wina, że dal się uwieść. Tak, to były jego słowa. Pozwalał się uwodzić innym kobietom, boja się za bardzo kontroluję, nawet w łóżku. No i za późno mi pokazał, kto tu rządzi, cały czas słuchał rozkazów... despotycznej cipy. - Wzdrygnęła się. - Wykrzykiwał takie rzeczy, zanim pojawił się android. Byłam przerażona. Nie wiedziałam, że można być tak przerażonym. Nie wiedziałam, że on może się tak zachowywać, jak przez tych kilka okropnych minut.
- Peabody, przynieś jeszcze wody - poleciła Eve, widząc, że Pepper zaczyna się trząść.
- Wolałabym się wściec, niż tak się bać. - Jeszcze raz sięgnęła do torby. Tym razem wyjęła haftowaną chusteczkę i osuszyła oczy z łez. - Kiedy się po prostu wściekam, jest w porządku. Słyszałam o tej kobiecie, która została w nocy zaatakowana. W mediach pojawiły się spekulacje, że to ma związek z tymi dwoma morderstwami, o których rozmawiałyśmy. Pomyślałam, że... o Boże, dobry Boże, że Leo może mieć z tym coś wspólnego. Leo, jakiego dziś zobaczyłam, byłby do tego zdolny. Nie wiem, co robić.
- Złoży pani skargę, a my postawimy zarzut pobicia. Znajdziemy go i przymkniemy. Więcej pani nie tknie.
Tym razem Pepper wbiła wzrok w szklankę z wodą, którą podała jej Peabody.
- Boję się zostać sama - wyszeptała. - Wstyd mi, że zrobił ze mnie takiego tchórza, ale...
- Pepper, nie jest pani tchórzem. Facet, który jest cięższy o jakieś piętnaście kilo, wsadza pani pięść w oko i grozi, że na tym nie poprzestanie. Gdyby to pani nie zszokowało, znaczyłoby, że jest pani idiotką. Nie jest pani idiotką, przyszła pani na policję i składa pani skargę.
- A jeśli on zabił te kobiety? Spałam obok niego, kochałam się z nim. A jeśli robił te straszne rzeczy, a potem wracał do mnie?
- Może po kolei. Najpierw papierkowa robota, dopiero wtedy będę mogła przydzielić pani oficera do ochrony. Policjant może zostać z panią w domu, jeśli nie czuje się pani pewnie z androidem.
- Będę wdzięczna. Bardzo. Chciałabym, żeby ten policjant, czy może policjantka, przyszedł po mnie do teatru. Spektakl zaczyna się o ósmej - powiedziała, uśmiechając się słabo.
Zanim skończyła z Pepper i wysłała dla niej eskortę na Broadway, stres i zmęczenie przyprawiły ją o potworny ból głowy. Wszczęła poszukiwanie Fortneya. Obława ruszyła natychmiast.
Spotkała się z adwokatem, który przedstawił jej zarzuty swojego klienta. Kiedy zażądał, by Breena wypuszczono do domu, bo ma pod opieką małe dziecko, Eve nie protestowała. Co więcej, zadziwiła adwokata, przekładając przesłuchanie na następny dzień na dziewiątą rano.
Wyznaczyła dwóch mundurowych, którzy mieli przez noc pilnować Breena i jego domu.
Już dawno powinna była zakończyć służbę, ale usiadła przy swoim biurku i pomyślała o kawie, o śnie, o pracy.
McNab, który wtargnął znienacka do jej biura, wyglądał tak promiennie i jasno, że aż oczy bolały od patrzenia.
- Czy ty nie mógłbyś czasami ubrać się w coś mniej świecącego? - zapytała z wyrzutem.
- Jest lato, Dallas. Facet musi świecić. Mam wiadomości, od których i pani zaświecą się oczy. Fortney zarezerwował bilet na prom do Nowego Los Angeles. Właśnie leci pierwszą klasą.
- Dobra robota, McNab.
Wystrzeli! z palca, niczym ze spluwy, i zdmuchnął nieistniejący dym.
- Najszybszy elektronik na Wschodnim Wybrzeżu. Pani porucznik, wygląda pani na konkretnie wykończoną.
-Wzrok masz dobry, McNab. Zabierz Peabody do domu. Przypilnuj, żeby się dobrze wyspała. W ten delikatny sposób chciałam zasugerować, żebyście się powstrzymali przed zabawą w króliki przez pół nocy. Peabody musi być jutro w formie.
- Racja. Pani też niech się prześpi.
Może kiedyś - mruknęła, po czym zabrała się do przygotowywania dokumentów na Fortneya. Komitet powitalny złożony z przedstawicieli miejscowej władzy będzie na niego czekał. kiedy wysiądzie z promu.
- Pani porucznik! - Peabody wpadła do gabinetu jak bomba. - McNab mówi, że pani powiedziała...
- Zainstaluję tu drzwi obrotowe, bo i tak wchodzicie bez pukania, kiedy tylko przyjdzie wam ochota.
- Drzwi byty otwarte. Prawie zawsze są otwarte. McNab po wiedział, że mogę iść do domu, a ja jeszcze nie skontaktowałam się z policją w Nowym Los Angeles w sprawie przejęcia Fortneya, ani nie przesłałam nakazu.
- Już to zrobiłam. Odbiorą go i odeślą z powrotem. Obiecali, że się postarają, żeby noc spędził w pudle. Do rana nie ma szansy na zgodę na wyjście za kaucją.
- To było moje zadanie.
- Przymknij się już, Peabody, Idź do domu, zjedz normalny posiłek, prześpij się. Egzamin zaczyna się punkt ósma.
- Pani porucznik, myślę, że powinnam przełożyć ten egzamin. Śledztwo jest w punkcie krytycznym. Czuję, że tym razem instynkt mnie nie zawiódł. Ktoś musi przesłuchać Fortneya a pani będzie zajęta Breenem, potem pewnie zorganizuje pani przesłuchanie Renquista, żeby zamknąć ten wątek. Mam wrażenie, że w takim momencie nie powinnam brać pół dnia wolnego, żeby załatwiać prywatne sprawy.
- Masz trzęsiączkę?
- Hmm, no tak, to też.
- Podejdź do tego egzaminu, Peabody. Jeśli będziesz musiała czekać na następną szansę przez trzy miesiące, któraś z nas skoczy z najbliższego wieżowca. Albo nie, bardziej prawdopodobne, że ja cię zepchnę. Wiesz co, myślę, że dam sobie radę bez ciebie przez te kilka godzin.
- Ja jednak uważam...
- Ósma zero zero. Masz się stawić przed komisją w sali egzaminacyjnej numer jeden. Oficer Peabody, to rozkaz.
- Nie sądzę, żeby mogła pani wydać mi takie polecenie. - Przełknęła głośno ślinę, kiedy Eve podniosła na nią wzrok. - No cóż, w zasadzie rozumiem ideę tego polecenia, pani porucznik. Postaram się pani nie zawieść.
- Jezu, Peabody, bez względu na wyniki, nie zawiedziesz mnie. Wszystko będzie...
- Wystarczy. - Peabody zamknęła oczy. - Niech pani już nic nie mówi, żeby nie zapeszyć. Niech pani nie mówi nic o powodzeniu.
- Peabody, weź jakieś proszki.
- Tak zrobię. - Uśmiechnęła się słabo. - Niech mi pani nie życzy tego na „p”, dobra? Chociaż nie, może pani pokazać, dać mi sygnał. Tak, niech pani da znak. - Peabody wyszczerzyła radośnie zęby, otworzyła szeroko oczy i z entuzjazmem wyciągnęła zamkniętą w pięść dłoń, unosząc kciuk do góry.
Eve zdumiała się.
- Co to ma być? Mam ci pokazać, że możesz sobie wsadzić palec w dupę?
- Nie! Jezu, Dallas. To znak OK., a zresztą, nieważne.
- Peabody. - Eve wstała, by zatrzymać asystentkę, nim ta wybiegnie z jej biura. - Start o ósmej zero zero. Skop im wszystkim tyłki.
- Tak jest, pani porucznik. Dziękuję.
Eve dowlokła się do domu, marząc o rym, by jak najszybciej choć na jedną błogą godzinkę znaleźć się w pozycji horyzontalnej.
Fortney był w drodze do Nowego Jorku, pod dobrą opieką, i na Boga, mógłby pognić za kratkami przez kilka godzin. Z Breenem i Renquistem pogada rano. Wprawdzie Smith był na końcu listy, ale przez jakiś czas chciała go jeszcze poobserwować. Niestety, jej piekące oczy nie nadawały się do obserwowania niczego i nikogo.
Po prostu musi się na chwilkę położyć, powtarzała sobie. Musi się odprężyć i oczyścić umysł. Tak rozmyślając, z umysłem zamglonym zmęczeniem, weszła do chłodnego i cudownie cichego domu.
Nagle mgła się rozwiała, a przed Eve zmaterializował się Summerset.
- Jak zwykle się pani spóźniła.
Przez chwilę patrzyła na niego jak otępiała, podczas gdy jej mózg z wysiłkiem próbował wejść w tryb pracy. Wysoki, kościsty, paskudny, wkurzający facet. Ach tak, wrócił. Resztką sil zdjęła lnianą marynarkę i rzuciła ją na balustradę schodów, tylko po to, by go zdenerwować.
Zdumiewające, jak taki drobiazg potrafił poprawić jej nastrój.
- Jak ci się udało przebrnąć przez bramkę na lotnisku z tym żelaznym prętem w dupie? - Koncentrując się na tym, by się nie przewrócić, pochyliła się i podniosła z ziemi kota, który z zapałem ocierał się o jej nogi. - Spójrz, kto wrócił - powiedziała, .głaszcząc Galahada. - A mówiłam, żeby zmienić kod przy wejściu.
- Ta ruina, którą nazywa pani swoim samochodem, nie ma prawa szpecić podjazdu przed samym wejściem do domu.
Podobnie ubrania - dodał, biorąc jej marynarkę w dwa kościste palce. - To nie jest miejsce na ubrania. Eve ruszyła po schodach na piętro.
- Pocałuj mnie gdzieś - mruknęła, ziewając. Odprowadził ją wzrokiem, uśmiechając się do siebie. Miło jest być z powrotem w domu.
Skierowała się prosto do sypialni. W ostatniej chwili zdążyła odstawić Galahada, po czym padła na łóżko, niczym kłoda. Twarzą do poduszki.
Zanim Galahad usadowi! się na jej plecach, Eve dawno już spała.
Roarke znalazł ją w sypialni, tak jak się domyślał po krótkim raporcie Summerseta.
- W końcu cię zmogło, co? - mruknął, zauważywszy, że nie zdjęła nawet butów i nie odpięła broni. Odruchowo podrapał kota za uszami i usadowił się w fotelu, by zająć się pracą, podczas gdy Eve spała.
Tym razem nie śniła. Nie od razu. Zapadła się w ciemną otchłań wyczerpania. Sny pojawiły się dopiero, kiedy zaczęła wynurzać się na powierzchnię. Rozmyte cienie, niewyraźne dźwięki. Łóżko szpitalne, a przy nim jakaś blada postać.
Marlene Cox. Ona sama jako dziecko. Obie zostały pobite, obie były zupełnie bezbronne. Przy łóżku pojawiła się druga, ciemniejsza postać. Ona jako policjantka przyglądała się sobie - dziecku.
Musisz odpowiedzieć na wiele pytań. Obudź się, szukaj odpowiedzi, bo jak nie, to on zrobi to jeszcze raz. Ktoś zginie. Będzie następna ofiara.
Postać na łóżku ani drgnęła. Zmieniała się tylko twarz. Najpierw widziała swoją, potem Marlene, Jacie, w końcu Lois Gregg. I jeszcze raz ona. Czuła, że rośnie w niej gniew i strach.
Nie jesteś martwa jak one. Musisz się obudzić! Obudź się, do cholery, powstrzymaj go!
Jedna ze stojących przy łóżku postaci zmieniła kształt. Teraz był to mężczyzna, który pobił dziecko i prześladował kobietę.
To się nigdy nie skończy.
Jego oczy były jasne, wesołe, a twarz czerwona.
To nie ma końca. Choćbyś nie wiem co robiła, zawsze będzie następna. Dlatego możesz spokojnie spać, dziewczynko. Lepiej śpij zamiast kroczyć między trupami. Śpij, bo sama będziesz trupem.
Pochylił się i zasłonił dłonią usta dziecka. Otworzyła oczy, byty przepełnione strachem i bólem. Eve mogła tylko patrzeć. Nie była w stanie się poruszyć ani bronić. Patrzyła w swoje zachodzące mgłą oczy i umierała.
Zerwała się, dysząc ciężko, jak gdyby się dusiła. Roarke tulił ją w ramionach.
- Cii... to tylko sen. - Delikatnie całował jej skroń. - Jestem przy tobie. Przytul się. To był tylko sen.
- Nic mi nie jest. - Nadal jednak nie odrywała twarzy od jego ramienia. Jej oddech powoli się uspokajał. - Nic mi nie jest.
- Przytul się. - Roarke nigdy nie był pewny, czy Eve w pełni wybudziła się z koszmaru.
- W porządku. - Czuła, że jej puls zaczyna wracać do normy, a panika paraliżująca umysł rozluźnia uścisk. Czuła jego zapach. Mydło i skóra. Jego włosy tak miło muskały jej policzek.
Jej świat z wolna się uspokajał.
- Która godzina? Jak długo mnie nie było?
- Nieważne. Eve, musisz się wyspać. Powinnaś coś zjeść i położyć się spać.
Nie miała zamiaru się sprzeciwiać. Umierała z głodu. Co więcej, rozpoznawała ten ton jego głosu. Nawet gdyby się sprzeciwiła, znalazłby sposób, żeby wlać jej do gardła środek na uspokojenie.
- Faktycznie, coś bym zjadła. Ale przedtem mam ochotę na coś innego.
- Na co?
- Czasami, kiedy mnie dotykasz, kiedy mnie kochasz, ogarnia mnie taki dziwny nastrój. Czuję się taka krucha, delikatna. Wiesz?
- Wiem.
Odchyliła głowę i dotknęła jego policzka.
- Pokaż.
- Proszę bardzo. - Muskał ustami jej brwi, policzki, wargi, jednocześnie odpinając jej kaburę. - Powiesz, co się stało?
Kiwnęła głową.
- Bądź przy mnie jeszcze przez chwilę. Jesteś mi potrzebny. Położył ją na łóżku i zdjął jej buty. Nie znosił cieni pod jej oczami, mroku jej spojrzenia. Była blada, miał wrażenie, że zrobiła się przezroczysta i zaraz zniknie, jak zjawa ze snu.
Czuł, że powinien być” delikatny. Nie musiała nic mówić. Jej długie i ciche westchnienie wystarczyło, by nabrał pewności, że karmi się miłością.
- Kiedy tu przyszedłem i zobaczyłem, jak śpisz, pomyślałem: mój żołnierz, wyczerpany wojną. - Podniósł do ust jej dłoń i całował po kolei każdy palec. - Teraz, kiedy na ciebie patrzę, myślę: moja kobieta, delikatna, cudowna.
Jej usta drgnęły w uśmiechu, kiedy ją rozbierał.
- Skąd ty to bierzesz?
- Samo przychodzi. Wystarczy, że na ciebie spojrzę, a słowa same przychodzą. Jesteś moim życiem.
Podniosła się i zarzuciła mu ręce na szyję. Z trudem opanowała cisnący się jej do gardła szloch. Wiedziała, że jak już zacznie, to nie powstrzyma łez. Kołysała się, dotykając ustami jego szyi. Zabierz mnie stąd, błagała milcząco. Boże, zabierz mnie stąd choć na chwilę.
Pogłaskał ją, jak gdyby usłyszał jej prośbę. Z początku delikatnie, uspokajająco, próbował ją pocieszyć. Jej umęczona dusza odzyskiwała spokój, w jego ramionach znalazła ukojenie. Eve pozwoliła, by Roarke się nią zajął.
Jego usta był miękkie i ciepłe. Całował ją powoli, głęboko, a ona stopniowo się w nim zapadała, odpływała, Roarke poczuł, że jego silny, waleczny żołnierz poddaje się bez reszty. Uległa mu, była miękka jak wosk, popłynęła niczym woda.
Jej umysł wyłączył się, nie było już koszmarów, za rogiem nie czaiły się żadne cienie. Był tylko Roarke i jego delikatne, czułe pieszczoty, miękkie, rozmarzone pocałunki, którymi przeniósł ją do krainy łagodności. Uczucia rozkwitały w niej, przysłaniając strach i desperację cieniutkimi jak mgła warstwami.
Jego usta wędrowały po jej piersiach, jego język sprawiał, że serce biło coraz szybciej. Gładziła jego plecy, jak gdyby wciąż było jej go mało, jak gdyby chciała dokładnie zbadać jego kształt, poczuć każdy mięsień, każdą kość. Śmierć była coraz dalej.
Jego usta i dłonie zacięły domagać się więcej, a ona była gotowa mu to dać. Poczuła uderzenie ciepła. Długie, płynne pulsowanie w jej brzuchu zamieniło westchnienia w jęki.
Nie spieszył się, podniecał ją, fascynował. Jej ciało dawało mu tyle radości. Uwielbiał jej smukłość, gładką skórę, zaskakujące zagłębienia i wypukłości. Obserwował, jak rozkwita w niej rozkosz, jak ogarnia cafe jej ciało.
W końcu, kiedy oboje byli gotowi, poczuł, jak wybucha i bezradnie drży, i usłyszał jej gardłowy jęk.
Orgazm wybuchł w niej wielką, gorącą, cudownie oczyszczającą falą. Poddała się całym ciałem, sercem, umysłem. Chciała się przytulić do Roarke'a, owinąć się wokół niego z całej siły, wziąć go do środka, ale on splótł palce z jej palcami i nie przestawał pieścić ją ustami.
Nie mogła się oprzeć. Delikatnie przygniótł ją swoim ciężarem, a kiedy z jej gardła wyrwał się w końcu szloch, był to szloch radości.
Jej puls szalał, każdy nerw na skórze tańczył taniec rozkoszy, kiedy jego usta błądziły po jej ciele. Rozluźniła mięśnie i otwarła się dla niego całkowicie.
Patrzył jej W twarz, całując jej wilgotne wargi. Zacisnęła palce i wyszeptała jego imię. A potem wyprężyła się, wychodząc mu na spotkanie.
Leżeli w ciszy. Roarke trzymał głowę na jej piersi. Miał nadzieję, że może spokojnie zasnęła, ale ona podniosła rękę i wplotła palce w jego włosy.
- Byłam okropnie zmęczona - powiedziała cicho. - Musiałam włączyć w samochodzie autopilota. Czułam się taka wyczerpana, pokonana, głupia. Beznadziejny dzień, jeszcze bardziej beznadziejna sprawa. Nie chodzi tylko o ofiary, nie tylko o te kobiety. Mam wrażenie, że kiedy je zabija, wskazuje na mnie palcem.
- I dlatego czujesz się jedną z nich.
Dzięki Bogu, pomyślała. Dzięki Bogu, że ją rozumie.
- Jedną z nich? Nie. - Przypomniała sobie swój sen. - Czuję się jedną z nich, tą, która ich broni, choć już za późno.
- Eve. - Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. - Nie jest za późno. Nigdy nie jest za późno. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
- Zazwyczaj tak.
W jej tonie było coś takiego, że usiadł, przyciągnął ją do siebie i ujął w dłonie jej głowę.
- Wiesz, kto to - powiedział, uważnie jej się przyglądając.
- Tak, wiem. Trik polega na tym, żeby go powstrzymać, udowodnić mu winę i aresztować. Od początku miałam przeczucie. Musiałam oczyścić myśli, żeby móc teraz podjąć właściwe kroki.
- Musisz coś zjeść. I dokładnie mi o wszystkim opowiedzieć.
- Chyba powinnam coś zjeść. A potem opowiem ci o czymś innym. - Obiema rękami odgarnęła włosy do tyłu. - Ale najpierw muszę wziąć prysznic i się pozbierać.
- Zgoda. - Znał ją dobrze i wiedział, że potrzebuje czasu dla siebie. - Zjemy coś tutaj. Zajmę się tym.
Znów poczuła ucisk w gardle. Przysunęła się i dotknęła czołem jego czoła.
- Wiesz, co mi się w tobie podoba? To, że się tak troszczysz. Chciał ją przytulić, poprosić, by opowiedziała mu, co ją trapi, a jednak tego nie zrobił.
Puści zbyt gorącą wodę, pomyślał i wstał, by przygotować dla niej szlafrok i wybrać odpowiedni posiłek. Będzie stała pod natryskiem i czekała, aż odzyska energię. Nie będzie traciła czasu na wycieranie się ręcznikiem. Wskoczy prosto do suszarki, by rozgrzać się jeszcze mocniej.
Nie, nie pójdzie spać. Był o rym przekonany. Jeszcze nie teraz, pomyślał, ustawiając talerze. Naładuje akumulatory, a potem będzie pracować, aż padnie z wyczerpania. Była to jedna z najbardziej fascynujących, a jednocześnie frustrujących cech Eve.
Wyszła z łazienki otulona w cienki czarny szlafrok, który powiesił na drzwiach, i który najprawdopodobniej włożyła całkiem machinalnie.
- Co to jest to zielone?
- Szparagi. Są bardzo zdrowe.
Pomyślała, że wyglądają jak te sztuczne paskudztwa z kartonów, ale ryż i ryba zapowiadały się smakowicie. Wino o słomkowym kolorze też robiło dobre wrażenie.
Najpierw sięgnęła po wino w nadziei, że może jakoś ułatwi przełknięcie zielonych patyków.
- Wytłumacz mi, jak to jest, że te wszystkie zdrowe rzeczy zawsze muszą być zielone i wyglądać tak dziwacznie?
- To dlatego, że posiłki, które mają wartość odżywczą, nigdy nie przybierają postaci batoników czekoladowych.
A powinny.
- Eve, niepotrzebnie tracisz czas.
- Och, możliwe. - Sięgnęła po zieloną łodyżkę i wsunęła ją do ust. Nie była taka tragiczna, ale Eve i tak się skrzywiła. Dla zasady.
- Nie o to mi chodziło.
- Wiem. - Skubnęła kawałek ryby. - Śniła mi się matka.
- To był sen czy wspomnienie?
- Nie jestem pewna. - Skosztowała ryżu. - Jedno i drugie. Byłam w mieszkaniu, albo w pokoju hotelowym, nie wiem. Straszna nora. Miałam może trzy, cztery lata. Skąd to mogę wiedzieć?
- Nie mam pojęcia.
- Ja też. W każdym razie...
Opowiedziała mu o tym, że była sama, weszła do sypialni i bawiła się kolorowymi kosmetykami i peruką, czego nie wolno jej było robić.
- Może dzieci zawsze robią to, czego się im zabrania. Nie wiem, po prostu nie mogłam się oprzeć. Chciałam być śliczna. Myślałam, że w tych śmieciach będę wyglądać ślicznie. Jak laleczka. O to im chodzi, prawda? Chciałam taka być, bo któregoś razu, kiedy miała dobry humor, powiedziała, że wyglądam jak laleczka.
- Dzieci - zaczął ostrożnie Roarke. Dzieci chyba mają taką instynktowną potrzebę zadowalania matki. Przynajmniej w tym wieku.
- Chyba tak. Nie lubiłam jej. Bałam się jej, ale chciałam, żeby ona mnie lubiła. Chciałam, żeby powiedziała, że jestem śliczna, czy coś w tym stylu. Cholera, Przez chwilę zajmowała się jedzeniem.
- Tak mnie to wciągnęło, że nie słyszałam, kiedy wrócili. Weszła do sypialni, zobaczyła mnie. Uderzyła. Myślę, że była na głodzie. Mówię to jako glina. Na toaletce miała sprzęt. Nie wiedziałam, do czego to służy. To znaczy jako dziecko, bo...
- Nie musisz tłumaczyć.
Starała się jeść. Bała się, że posiłek stanie jej w gardle, ale się zmusiła.
- Wrzeszczała na mnie, a ja płakałam. Leżałam na podłodze, kuliłam się. Chciała mnie bić, ale on jej nie pozwolił. Podniósł mnie... - Poczuła nagły skurcz żołądka. - Kurwa.
Kiedy widelec uderzył o talerz, Roarke wyciągnął do niej rękę i delikatnie ją przyciągnął.
- Już dobrze. Oddychaj powoli i spokojnie. Eve, powoli i spokojnie.
Mówił łagodnym głosem, masując jej głowę, ale minę miał zaciętą.
- Nie mogę znieść myśli o tym, że mnie dotykał. Nawet wtedy dostawałam od tego dreszczy. Jeszcze mnie nie gwałcił, ale jakaś część mnie wiedziała, co się stanie. Skąd mogłam, to wiedzieć?
- Instynkt, - Pocałował ją w czubek głowy. Serce pękało mu z żalu. - Dziecko potrafi bezbłędnie rozpoznać potwora.
- Możliwe. Możliwe. W porządku, już mi lepiej. - Podniosła głowę i wyprostowała się. - Nie mogłam znieść tego, że mnie dotyka, a jednak jakbym się do niego tuliła. Byle tylko uciec jak najdalej od niej, od tego, co zobaczyłam w jej oczach. Roarke, ona mnie nienawidziła. Chciała, żebym umarła. Nie, gorzej, ona chciała mnie wymazać ze swojego życia. Była dziwką. Na toaletce miała narzędzia pracy dziwki. Była dziwką i narkomanką. Patrzyła na mnie jak na szmatę. A ja byłam z niej. Myślę, że nienawidziła mnie właśnie dlatego.
Sięgnęła po wino, by zwilżyć suche gardło.
- Nie rozumiem tego. Myślałam... zdawało mi się, że... że nie mogła być aż tak zła. Nosiła mnie w sobie, więc chyba powinna cos czuć. A jednak była aż tak zła. Może nawet gorsza.
- Oni są częścią ciebie.
Podniosła głowę, kiedy to powiedział. Roarke uważnie patrzył jej w oczy.
- Eve, to właśnie dlatego jesteś sobą. Mimo wszystko. Mimo tego, jacy oni byli.
Głos zamierał jej w gardle, ale musiała to powiedzieć.
- Roarke, tak bardzo cię kocham.
- A więc jesteśmy kwita.
- Nie wiedziałam, nie zdawałam sobie sprawy. Chciałam, żeby coś było, chciałam żeby mi coś dała, aż sobie uświadomiłam, że niczego nie było. To głupie.
- Nie, wcale nie. - Serce mu pękało, kiedy całował jej dłonie. - To nie jest głupie. Śniła ci się pierwszy raz?
Przez ułamek sekundy na jej twarzy dostrzegł poczucie winy i zawstydzenie. Zacisnął palce na jej dłoniach, nim zdążyła je wyrwać.
- To nie był dzisiejszy sen - stwierdził chłodno. Jego ostrzegawczy ton sprawił, że była gotowa się bronić. - Eve, kiedy ci się to śniło?
Kilka dni temu. W ubiegłym tygodniu. Skąd, do cholery, mam wiedzieć? Nie zaznaczyłam sobie w kalendarzu. Mam na głowie kilka trupów, nie pamiętam takich drobiazgów. Nie mam pod ręką administratorki, która notowałaby każdą moją myśl i każdy krok.
- Sądzisz, że kłótnią odwrócisz moją uwagę od faktu, że milczałaś przez tyle dni? To było przed wyjazdem do Bostonu. - Zerwał się na równe nogi, zbyt wściekły, by usiedzieć na miejscu. - Zanim pojechaliśmy do Bostonu, tak? Pytałem cię, co się stało, a ty zbyłaś mnie jakimś kłamstewkiem.
- Nie kłamałam. Po prostu ci o tym nie powiedziałam. Nie mogłam. - Zamilkła i szybko zmieniła taktykę. - Nie byłam gotowa. To wszystko.
- Chrzanisz.
- Nie wiem, jak to się robi. - Sięgnęła po szparaga i zjadła z determinacją.
- Postanowiłaś mi nie mówić, - Usiadł i przyjrzał się jej uważnie. - Dlaczego?
- Wiesz co, mistrzu? Może mógłbyś choć na pięć minut uprosić swoje ego, żeby dało spokój. Nie zawsze chodzi o ciebie. Tym razem to była moja sprawa.
Omal go nie uderzyła, kiedy chwycił ją za brodę, ale zdążył ją powstrzymać. Odchylił jej głowę tak, by móc patrzeć jej w oczy.
- Ależ tym razem właśnie chodzi o mnie. Znam cię na tyle. żeby rozpoznać twój tok myślenia. Nie chciałaś mi o tym powiedzieć po tym, jak sam niedawno dowiedziałem się tego wszystkiego o swojej matce. Nie pozwoliłaś, żebym był przy tobie.
- Posłuchaj, wciąż jesteś po tym rozbity. Nie chcesz się do tego przyznać, przecież jesteś dużym, silnym mężczyzną, ale tak naprawdę nadal nie doszedłeś do siebie. Masz sińce i rany, ja to widzę. Dlatego uznałam, że zrzucanie ci na głowę moich spraw to nie jest dobry pomysł.
- Sądziłaś, że na myśl o twojej matce, która cię nie kochała, będę jeszcze bardziej rozpaczał z powodu mojej, która coś do mnie czuła?
- Coś w tym stylu. Dajmy już spokój. Ale on nie odpuścił.
- To pokrętna, głupia logika. - Pochylił się i mocno ją pocałował. - Zrobiłbym to samo. Tak sądzę. Rozpaczam z jej powodu. Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę. I nie wiem, czy bez ciebie bym sobie z tym poradził, więc nie wyłączaj mnie ze swoich spraw.
- Ja tylko chciałam dać nam obojgu czas na uspokojenie.
- Rozumiem i akceptuję, ale mam wrażenie, że uspokajanie się idzie nam najlepiej, kiedy robimy to razem. Nie sądzisz? Gdzie cię uderzyła?
Patrząc na niego, dotknęła wierzchem dłoni swojego policzka. Serce zatrzepotało jej w piersiach, kiedy się pochylił i bardzo delikatnie dotknął ustami tego miejsca, zupełnie jakby nadal ją bolało.
- Nigdy więcej - powiedział. - Eve, kochanie, pokonaliśmy ich. Razem czy osobno, pokonaliśmy ich wszystkich. Co tam koszmary i rozgoryczenie, i tak wygraliśmy. Wzięła głęboki oddech.
- Nie będziesz się wkurzał, jeśli powiem, że kilka dni temu rozmawiałam o tym z Mirą?
- Nie. A pomogło?
- Trochę. Ta rozmowa pomaga dużo bardziej. - Eve znów bawiła się jedzeniem. - Oczyszcza. Może mój mózg znów zacznie pracować. Kiedy dotarłam do domu, zupełnie mi się zlasował. Nie byłam w stanie wymyślić porządnej zniewagi pod adresem Summerseta. A tak na to czekałam.
- Hmm. - Roarke nie powiedział nic więcej.
- Przygotowałam sobie kilka niezłych tekstów, ale jeszcze je sobie przypomnę. Nie przestaję myśleć o sprawie. No i jeszcze Peabody, doprowadza mnie do szalu.
- To już jutro, prawda?
- I dzięki Bogu. W tym czasie, kiedy ona będzie zdawała egzamin, przycisnę Fortneya i Breena. Może wezmę się za Feeneya. Och, a skoro mowa o przyciskaniu, to wiesz, Fortney poszturchuje Pepper.
- Co takiego?
- Podbił jej oko. Przyszła do nas, złożyła skargę, będzie łatwiej się do niego dobrać. Tak wszystko ustawiłam, żeby do jutra nie mógł wyjść za kaucją. A dziś rozegrałam pierwszą rundę z Breenem. Z początku dowcipkował, ale starłam mu uśmiech z twarzy. Jestem z nim umówiona na jutro, do tej pory będzie miał anioła stróża, Renquist wyjechał z miasta w sprawach służbowych. Mam ochotę skontaktować się z moim informatorem i sprawdzić, czy faktycznie tam jest, czy może to ścierna.
- Czy moje ego dobrze mi podpowiada, że to ja jestem tym informatorem?
W odpowiedzi uśmiechnęła się szeroko.
- Wiesz, dobrze cię mieć pod ręką, nawet po seksie.
- Kochanie, to naprawdę wzruszające.
- Smith też jest obserwowany. Chcę znać każdy ich krok, zanim wystąpię o nakaz aresztowania.
- A skąd wiesz, który z tej czwórki to facet, którego szukasz?
- Rozpoznałam go. - Pokręciła głową. - Ale to tylko intuicja. Na tej podstawie nie można nikogo zamknąć. Tylko jeden z nich pasuje do profilu na sto procent. Tylko jeden musiał się dowartościować pisząc listy. Muszę wyeliminować pozostałą trójkę i zająć się tym właściwym. Jak już powiążę daty ich wyjazdów z tymi wcześniejszymi zabójstwami, będę miała wystarczające dowody, by dostać nakaz. Ma papeterię, narzędzia, kostiumy. Zatrzymał to wszystko. Wejdę jutro, najdalej pojutrze. Dorwę go.
- Powiesz mi, kto to?
- Najpierw zajmiemy się eliminowaniem. Popracuj nad ich wyjazdami w dniach, kiedy popełniono tamte zbrodnie. Zobaczymy, czy dojdziesz do podobnych wniosków co ja. Jak na cywila, masz całkiem niezłą intuicję.
- Och, co za pochlebstwa. Wygląda na to, że powinniśmy zabrać się do roboty.
- Owszem. - W tym momencie odezwało się jej kieszonkowe łącze. - Cholera. Już mam - powiedziała, rzucając się w stronę łóżka, przy którym na podłodze leżały spodnie.
Wyszarpnęła łącze z kieszeni i odebrała.
- Dallas.
- Pani porucznik! - Na ekranie pojawiła się zalana łzami twarz Seli Cox.
Serce Eve na chwilę przestało bić.
- Pani Cox?
- Ocknęła się. - Choć łzy lały się jej po policzkach, Sela Cox uśmiechała się promiennie. - Jest u niej lekarz. Pomyślałam, że powinnam pani o tym jak najszybciej powiedzieć.
- Już jadę. - Chciała się rozłączyć, ale się powstrzymała. - Dziękuję, pani Cox.
- Czekam na panią.
- Mamy cud - powiedziała do Roarke'a, wkładając spodnie. Musiała na chwilę usiąść, bo z wrażenia nogi odmówiły jej posłuszeństwa. - Widziałam jej twarz. Dziś, we śnie. Jej i tych dwóch kobiet. I moją. Myślałam, że zmarła. Bałam się, że się spóźniłam i dziewczyna nie przeżyła. Myliłam się.
Wzięta głęboki oddech, kiedy Roarke podszedł bliżej.
- Jego też widziałam. Mój ojciec stał po drugiej stronie szpitalnego łóżka. Powiedział, że to się nigdy nie skończy. Że zawsze będą następne ofiary i że powinnam się poddać, zanim sama umrę.
- Mylił się.
- Cholerna racja. - Poderwała się na równe nogi. - Nie wzywam Peabody. Powinna być wypoczęta przed egzaminem. Wchodzisz w to?
- Już to zrobiłem, pani porucznik.
Przemierzała szpitalny korytarz, trzymając w wyciągniętej ręce odznakę, tak by nikt z personelu jej nie zatrzymywał. Roarke już chciał powiedzieć, że odznaka jest niepotrzebna, bo ogień w jej oczach ma wystarczająco silną moc, ale obawia! się, że Eve spali go wzrokiem.
Poza tym za bardzo mu się to podobało, by chciał ryzykować.
Mundurowy, którego zostawiła na posterunku przed wejściem na OIOM, był w stanie pełnego pogotowia. Zdaniem Roarke'a, po prostu wyczuł w powietrzu jej energię, jeszcze zanim pojawiła się na korytarzu, dlatego zwiększył czujność.
Drzwi otworzyły się, nim zdążyła nacisnąć klamkę. Roarke pomyślał, że lekarz musi być bardzo odważny. Z rękami skrzyżowanymi na piersiach, niczym tarcza, zastąpił jej drogę.
- Słyszałem, że zostało pani powiadomiona i jest w drodze. Pacjentka ledwo odzyskała przytomność, co chwila traci świadomość. Jej stan jest nadal krytyczny. Nie pozwolę, by ją pani w tym momencie przesłuchiwała.
- Dwadzieścia cztery godziny temu mówił pan, że nie odzyska przytomności. A odzyskała.
- Szczerze powiedziawszy, uważam za cud to, że wybudziła się ze śpiączki nawet na chwilę.
Sela Cox modliła się o cud i, na Boga, dostała go.
- Takich cudów się nie marnuje. Ktoś sprawił, że trafiła do tej sali. Istnieje szansa, że dziewczyna powie mi, kto to, zanim ten ktoś wyśle następną ofiarę do szpitala. Albo do kostnicy! - powiedziała ostro, wywołując u mundurowego dreszcze. - Chyba nie chce mi pan wchodzić w drogę!
- Wprost przeciwnie. - Laurence mówił cicho i spokojnie, - Zamierzam stać pani na drodze. To moja działka. Dobro mojego pacjenta jest dla mnie najważniejsze.
- Co do ostatniego punktu, nie mam zastrzeżeń. Mnie też zależy na tym, żeby przeżyła i z tego wyszła.
- I zeznawała.
- Cholerna prawda. Jeśli z tego powodu uważa mnie pan za wroga, jest pan po prostu głupi, Laurence, tak samo jak pan myślałam, że dziewczyna nie przeżyje. A jednak udowodniła nam, że jest silna. Chcę, żeby wiedziała, że facet, który jej to zrobił, trafi za kratki. Ona musi wiedzieć, że to dla niej zrobię. a ona może mi pomóc. W tej chwili jest ofiarą, ja zrobię z niej bohaterkę. To coś, dla czego warto żyć. Ma pan następującą alternatywę - powiedziała, nie dając mu dojść do słowa. - Wchodzi pan ze mną, albo oficer mundurowy przez chwilę tu pana zatrzyma.
- Nie podoba mi się pani taktyka, pani porucznik.
- Traktuję to jako komplement. - Pchnęła drzwi i zerknęła przez ramię na Roarke'a. - Zaczekaj tutaj.
Kiedy weszła do sali, jej serce znów zamarło. Śmiertelnie blada Marlene leżała nieruchomo na łóżku. Matka stała obok, trzymając ją za rękę.
- Odpoczywa - poinformowała ją szybko Sela. - Po tym, jak pani powiedziała, że tu przyjedzie, mąż zszedł na dół, do kaplicy. W tej sali mogą przebywać tylko dwie osoby.
- Pani Cox, jeszcze raz powtarzam, obecność porucznik Dallas jest sprzeczna z moimi zaleceniami. Pani córka potrzebuje spokoju i ciszy.
- Była cicho od momentu, kiedy jej to zrobił. Nie będzie cicho, dopóki ten człowiek nie zostanie złapany i ukarany. Panie doktorze, jestem panu wdzięczna, nie potrafię nawet wyrazić jak bardzo, ale Marlene musi to zrobić. Ja znam moją córkę.
- Niech pani uważa - ostrzegł Eve lekarz. - Bo to pani może być zatrzymana.
Eve zbliżyła się do łóżka, przez cały czas przyglądając się Marlene.
- Pani Cox, myślę, że to pani powinna z nią porozmawiać. Nie chcę jej wystraszyć.
- Powiedziałam jej, że pani przyjdzie. - Sela pochyliła się nad łóżkiem i dotknęła ustami czoła córki. - Marley? Marley, kochanie, obudź się. Porucznik Dallas tu jest, chce z tobą pomówić.
- Jestem taka zmęczona, mamo - chora odezwała się cichutko i niewyraźnie.
- Wiem, skarbie. Tylko chwilkę. Pani porucznik potrzebuje twojej pomocy.
- Wiem, przez co przeszłaś. - Eve zignorowała lekarza, który stał nad łóżkiem. - Wiem, że to dla ciebie trudne. Nie pozwolę, by ten człowiek uszedł sprawiedliwości po tym, co ci zrobił. Nie pozwolimy mu, Marley. Ty i ja. Uciekłaś mu. Udało ci się go powstrzymać. Teraz możesz mi pomóc powstrzymać go na zawsze.
Otworzyła oczy. Aż żal było patrzeć, z jakim wysiłkiem podnosiła powieki i jak bardzo starała się skoncentrować. Eve znała to spojrzenie, tę determinację, z jaką walczyła z bólem.
- Wszystko mi się miesza, umyka z głowy. Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć.
- To nic. Powiedz to, co pamiętasz. Wracałaś z pracy. Wysiadłaś z metra.
- Zawsze jeżdżę metrem. To tylko kilka stacji. Było gorąco. Bolały mnie nogi.
- Zauważyłaś ciężarówkę.
- Taką małą. - Marlene poruszyła się niespokojnie, ale zanim lekarz interweniował, Sela pogłaskała córkę po głowie.
- Już dobrze, kochanie. Wszystko dobrze. Nikt cię więcej nie skrzywdzi. Jestem przy tobie.
- Mężczyzna. Miał ogromny gips na ręce. Nigdy nie widziałam takiego wielkiego gipsu. Nie mógł udźwignąć sofy. Wysuwała się z samochodu na ulicę. Mamusiu, zrobiło mi się go żal.
Eve podeszła do łóżka i wzięła drugą rękę Marlene.
- On już cię nie dotknie. Nigdy więcej. Myśli, że cię pokonał, ale to nieprawda. Nie udało mu się. To ty wygrałaś.
Znów otworzyła oczy.
- Nie pamiętam za wiele. Chciałam mu pomóc, ale coś mnie uderzyło. Bolało. Nigdy w życiu nie czułam takiego bólu. Nie wiem, co się potem działo. Nie pamiętam. - Po twarzy zaczęły spływać łzy. - Nic nie pamiętam. Potem tylko mama coś do mnie mówiła, I tato, i brat. Wuj Pete? Czy wuj Pete tu był? A ciocia Dora?
- Tak skarbie, wszyscy tu byli.
- Słyszałam, jak do mnie mówili, a potem się obudziłam w tej sali.
- Zanim cię pobił, widziałaś go. Przyglądałaś mu się. - Eve czuła, że palce Marlene drgają w jej dłoni. - Założę się, że nie byłaś pewna, wahałaś się. Uznałaś, że jest w porządku, że to po prostu człowiek, który potrzebuje pomocy. Jesteś zbyt mądra, żeby podchodzić do kogoś, kto wygląda groźnie.
- Miał gips, był taki biedny i sfrustrowany, Wyglądał miło Miał kręcone ciemne włosy. [ czapeczkę z daszkiem. Chyba.. Nie pamiętam. Uśmiechał się do mnie.
- Marley, czy go widzisz? Czy potrafisz go sobie przypomnieć?
- Tak... chyba tak. Nie jestem pewna.
- Pokażę ci kilka zdjęć. Chciałabym, żebyś dokładnie się im przyjrzała i powiedziała mi, który z nich jest mężczyzną z gipsem.
- Postaram się. - Marlene zwilżyła językiem wargi. - Chce mi się pić.
- Proszę, kochanie. - Sela natychmiast sięgnęła po kubek ze słomką, którą przystawiła córce do ust. - Nie spiesz się. Pamiętaj, jesteś już bezpieczna.
- Trochę mi ciężko. Nie mogę myśleć.
- Pani porucznik, ona ma już dość.
Słysząc głos Laurence'a, Marlene poruszyła się na łóżku Spróbowała spojrzeć w jego kierunku.
- Słyszałam pana, kiedy byłam nieprzytomna. Słyszałam pana głos. Powiedział pan, żebym się nie poddawała. Że jeśli ja się nie poddam, to pan też.
- To prawda.
W jego glosie i na jego twarzy było tyle współczucia, że Eve przestała się złościć.
- I nie poddałaś się - zauważył Laurence. - Dzięki tobie wszyscy mnie tu teraz szanują.
- Panie doktorze, jeszcze tylko chwila - szepnęła prosząco Eve, - Marlene, jeszcze minuta i kończymy.
- Pani jest z policji? - Marlene odwróciła głowę na poduszce. Była niewiarygodnie młodziutka i taka krucha. - Przepraszam, wszystko mi się miesza.
- Tak, jestem z policji. - Eve wyjęła zdjęcia podejrzanych. - Spójrz na zdjęcia, Marlene. Pamiętaj, on ci już nic nie zrobi. Uciekłaś, nie poddałaś się, on cię już nie dotknie.
Eve pokazywała kolejne zdjęcia, nie spuszczając oczu z Marlene. Czekała na moment, w którym dziewczyna rozpozna napastnika. Doczekała się, zobaczyła jej strach.
- To ten! Boże, to on! Mamo! Mamusiu!
- Porucznik Dallas, wystarczy. Eve odepchnęła lekarza.
- Marley, jesteś pewna?
- Tak, tak, tak. - Odwróciła głowę w stronę matki i wtuliła się w jej piersi. - To ta twarz. Te oczy. To on się do mnie uśmiechał.
- Już dobrze. Jego tu nie ma.
- Proszę wyjść. Natychmiast.
- Oczywiście. Już wychodzę.
- Niech pani zaczeka. - Marlene chwyciła dłoń Eve i odwróciła do niej posiniaczoną twarz. - Chciał mnie zabić, prawda?
- Nie zabił cię. Pokonałaś go. Powstrzymałaś go, Marley. - Eve pochyliła się nad łóżkiem i mówiła spokojnie. Marlene zamknęła oczy. - Pamiętaj o tym, Marley. To ty go powstrzymałaś. Nigdy o tym nie zapominaj.
Odsunęła się, a lekarz przystąpił do sprawdzania danych na monitorach. Jeszcze raz spojrzała na chorą, po czym odwróciła się i wyszła z sali.
- Mam sukinsyna! - obwieściła Roarke'owi, pędząc do windy. - Muszę jechać do Centrali, poskładać wszystko do kupy. Sprawdź te daty, o które prosiłam. Chcę mieć wszystko zapięte na ostatni guzik. Za dwie godziny będę miała nakaz, choćbym musiała w tym celu udusić sędziego.
- Pani porucznik! Pani porucznik, niech pani zaczeka! - Sela biegła za nimi korytarzem. - Idzie pani po niego?
- Tak, proszę pani.
- Mówiła pani poważnie, że to ona go powstrzymała? - Tak.
Sela zasłoniła oczy rękami.
- To jej pomoże. Znam moje dziecko, to jej pomoże. Mówili, że nie odzyska przytomności, a ja wiedziałam, że ona z tego wyjdzie.
- To prawda, pani wierzyła jak cholera.
Sela roześmiała się i zasłoniła usta, jakby chciała powstrzymać się od płaczu.
- Doktor Laurence. Wiem, że zachował się wobec pani nie grzecznie, ale dla nas byt bardzo miły. I uratował Marley.
- Ja też byłam dla niego niegrzeczna. Wszystkim nam na niej zależy.
- Chciałam tylko powiedzieć, pomyślałam, że doktor Laurence to taki anioł stróż, a pani to anioł zemsty. Nigdy pani nic zapomnę. - Wspięła się na palce, znienacka pocałowała Eve w policzek i pospieszyła z powrotem do córki.
- Anioł zemsty. - Speszona Eve aż się skuliła. - Jezu - mruknęła, wsiadając do windy. Po chwili jednak wyprostowała się i uśmiechnęła. - Wiesz co? kiedy to się skończy, Niles Renquist będzie myślał, że jestem diabłem z piekła rodem.
Sprawa była skomplikowana, zarówno politycznie, jak i prywatnie. Peabody będzie zła, na pewno się obrazi, że jej nie wezwała. Cóż, po prostu będzie musiała jakoś to przełknąć, pomyślała Eve, przygotowując się do wizyty u komendanta Whitneya.
Wiedziała, że nie byt zachwycony perspektywą przyjazdu do Centrali. Kiedy weszła do jego biura i ujrzała go w smokingu, z trudem pohamowała uśmiech.
- Panie komendancie, bardzo przepraszam, że zepsułam panu wieczór.
- Mam nadzieję, że masz argumenty, które przekonają moją żonę.
Tym razem Eve nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Whitney pokiwał głową.
- Eve, nie zdajesz sobie sprawy. Lepiej, żebyś miała dwieście procent pewności co do Renquista, bo zanim zacznę pertraktacje z żoną, będę miał na głowie ambasadora ONZ i pół brytyjskiego rządu.
Marlene Cox rozpoznała Nilesa Renquista. Mam zeznania Sophii DiCarlo, która pracuje jako au pair w domu Renquistów. Są sprzeczne z oświadczeniem pana i pani Renquist, którzy twierdzą, że w chwili, gdy popełniono zbrodnie, Renquist był w domu. Posiada papeterię, taką samą jak ta, na której napisano listy znalezione przy ofiarach. Pasuje do profilu. W tej chwili kapitan Feeney i cywilny ekspert Roarke przeszukują bazy danych biur podróży. Jestem przekonana, że uda nam się udowodnić, że podejrzany przebywał w Londynie, Paryżu i Nowym Los Angeles w czasie, kiedy popełniono wcześniejsze zbrodnie dokładnie takimi samymi metodami jak te. W normalnych okolicznościach byłyby to wystarczające dowody, by otrzymać nakaz zatrzymania i przesłuchania podejrzanego.
- Tym razem okoliczności nie są normalne.
- Wiem, panie komendancie. Podejrzany jest dyplomatą, na arenie politycznej obowiązuje podwyższony stopień biurokracji i nadwrażliwości. Domagam się, żeby zwrócił się pan bezpośrednio do sędziego i odpowiednich stron z prośbą o nakaz. On zabije ponownie, panie komendancie. I to wkrótce.
- Chcesz, żebym sobie sam ukręcił pętlę, tak? - przekrzywił głowę. - Masz zeznanie kobiety z poważnym urazem głowy, która przeżyła traumę. Do tego zeznanie pomocy domowej, która twierdzi, że podejrzany wykorzystuje ją seksualnie. To bardzo niepewne dowody. Poza tym, zakup czy posiadanie papeterii nie jest wystarczającym powodem do aresztowania. W przeciwnym razie Renquist już dawno byłby za kratkami. Inni też pasują do profilu. Adwokaci Renquista i rząd brytyjski na pewno będą się sprzeciwiać.
- Wystarczy, że będę mogła wejść do jego domu, do jego gabinetu, a na pewno go przymknę, panie komendancie. To on.
Przez chwilę siedział w milczeniu i stukał palcami o blat biurka.
- Jeśli masz choćby cień wątpliwości, lepiej się wstrzymać z podjęciem tych kroków. Można jeszcze trochę poobserwować, śledzić każdy jego krok, aż będziemy mieć stuprocentową pewność. W tej chwili ta sprawa to pętla na szyję.
Życzę powodzenia w obserwowaniu, kiedy wejdzie do budynku ONZ, pomyślała Eve, ale postanowiła rozegrać to dyplomatycznie.
- Renquist może coś szykować. Bez nakazu rewizji ma nad nami przewagę. Tylko on zna dane następnej ofiary. Jeśli będzie chciał zagrać przeciwko mnie, ta kobieta może nie mieć tyle szczęścia co Marlene Cox.
- Kiedy już puszczę machinę w ruch, może zniszczyć nas oboje. Ja to jakoś przeżyję. Noszę odznakę dłużej, niż ty chodzisz po ziemi. Poradzę sobie na emeryturze. Jeśli tym razem się mylisz, skończysz karierę, i to bezpowrotnie. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
- Rozumiem, panie komendancie.
- Dobra z ciebie policjantka, Dallas. Być może najlepsza, jaka służy pod moją komendą. Warto tak ryzykować? Warto stawiać na szali takie osiągnięcia, pozycję w wydziale zabójstw, zaufanie?
Przypomniała sobie swój sen, martwe kobiety i ofiary, które miały stracić życie. Zawsze będzie następna, powiedział jej ojciec. Niech go szlag, miał rację.
- Tak, parne komendancie. Gdyby pozycja była dla mnie najważniejsza, nie pracowałabym w wydziale zabójstw. Nie mylę się, ale jeśli jednak coś się nie powiedzie, jestem gotowa zapłacić.
- Zaraz wykonam połączenia. Zrób wreszcie tę pieprzoną kawę.
Otworzyła ze zdumieniem oczy i rozejrzała się niepewnie po gabinecie. Podchodząc do autokucharza, poczuła lekkie ukłucie goryczy. Może jednak pozycja nie była tak zupełnie na końcu listy, jak jej się wcześniej wydawało.
- Jaką pan sobie życzy, komendancie?
- Zwykłą, Sędzia Womack - powiedział do łącza. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Otwarte! - warknął.
Do biura wpadł Feeney z ponurym uśmiechem na twarzy. Tuż za nim pojawił się Roarke, który od progu wyszczerzył się do Eve.
- Nie odmówię filiżanki, skoro już tam jesteś.
- Nie obsługujemy cywili.
- Mamy wszystko - powiedział Feeney.
- Chwila, co macie?
- Ja i ten tu cywil przeprowadziliśmy dyskretny wywiad elektroniczny. Ech, gdyby nasz wydział było stać na tego faceta. - Feeney ze szczerym uwielbieniem klepnął Roarke'a w ramię. - Bystry umysł i magiczne palce. No cóż.
- Feeney, przestań pieprzyć i mów, co wiesz.
- Nasz podejrzany korzystał .ze służbowych, publicznych i prywatnych środków transportu. Prywatne trasy do Londynu, Bostonu i Nowego Los Angeles, By! w tych miastach w dniach, w których popełniono morderstwa poprzedzające te w Nowym Jorku. Tak jak podejrzewałaś, często lata do Londynu. Rzadziej do Bostonu. Do Londynu podróżuje służbowymi środkami transportu, do Bostonu prywatnymi, pierwszą klasą, w luksusach. Na Zachodnie Wybrzeże wybrał się prywatnie. Sam. Dwa razy, za pierwszym razem na miesiąc przed zabójstwem Susie Mannery, drugi raz na dwa dni przed morderstwem, powrót następnego dnia. Po zabójstwie. Tak samo w przypadku pozostałych nierozwiązanych spraw.
Feeney spojrzał na Eve.
- Strzał w dziesiątkę, dziewczyno.
Mimo tak obciążających dowodów Eve zdobyła nakaz dopiero przed północą. Na szczęście adrenalina zupełnie pokonała wcześniejsze zmęczenie.
- Skąd wiedziałaś? - zapytał Roarke, kiedy jechali w stronę przedmieść. - Wprowadź cywila w sprawę.
- To musiał być któryś z nich. Papeteria była zbyt charakterystyczna. Specjalnie wybrał ten wzór, żeby zwrócić na siebie uwagę. Traktuje to jako rozrywkę, podnietę. Potrzebuje tego. - Ustawiła się za pospieszną taksówką, żeby taksówkarz przeciskał się zamiast niej między pojazdami. - Na pewno wiedział, że są inni nabywcy z Nowego Jorku. Realni podejrzani. Nie był pierwszym, który ją kupił. Pierwszy był Smith, łatwy do wytropienia. Osoba publiczna, lubi szum wokół siebie.
- Mów dalej - zachęcał Roarke.
- Dalej mamy Elliota Hawthorne'a z zapasem takiej samej papeterii.
- A propos, rozwodzi się z obecną żoną. Poszło o jakiegoś tenisistę.
Eve uśmiechnęła się do siebie.
- Czułam, że Hawthorne się w końcu domyśli. Był wmieszany, ale nigdy nie brałam go poważnie pod uwagę. Za stary, nie pasował do profilu. Nic na niego nie miałam.
- A jednak musiałaś go sprawdzić, traciłaś na niego czas. Renquist był pewnie zachwycony.
- Zapewne. Następny był Breen. Renquist wysiał mu papeterię, tak dla żartu. Breen jest ekspertem, Renquist pewnie go podziwia. Stawiam moją wypłatę, że u Renquista znajdziemy wszystkie książki Breena. Dokładnie mu się przyjrzał, zapoznał się z jego dziełami.
- Nigdy nie podejrzewałaś Breena.
- Zupełnie mi nie pasował. Jest zbyt arogancki, ma zbyt dużą wiedzę. To nie jest facet, który nienawidzi lub boi się kobiet. - Przypomniała sobie jego rozpacz, kiedy rzuciła mu to w twarz. Złamała go. Odegrała w tym dużą rolę, teraz będzie musiała jakoś z tym żyć. - Kocha żonę, dlatego jest zbyt słaby na zabójcę. Lubi być w domu, z synem. Pewnie robiłby to bez względu na postawę matki. Ale ja i tak go przycisnęłam. Bardzo mocno.
Wyczuł w jej głosie żal.
- Dlaczego? - zapytał, gładząc jej dłoń.
- W trakcie dochodzenia źle go oceniłam. - Westchnęła ciężko, jakby próbowała w ten sposób pozbyć się poczucia winy. - Nie miałam racji. Od początku czułam do niego sympatię, tak samo, jak niechęć do Renquista.
- Martwiłaś się, że być może miałaś do nich zbyt osobiste nastawienie.
- W pewnym sensie tak. Poza tym Breen jednak mógł być wmieszany i musiałam brać to pod uwagę. Mógł dostarczyć zabójcy informacji i tak wszystko nakręcić, żeby potem opisać to w następnej książce. Ważne było, jak się zachowywał, jak reagował, na które pytania odpowiadał, a które zbyt.
- Jakoś to przeżyje, Eve, albo i nie. To żona go zdradziła, nie ty.
- Tak, ja tylko roztrzaskałam w proch fantazję, za którą się ukrywał. No cóż. Renquist ma na Breena haka. Założę się, że wiedział o romansie jego żony. Podwoję stawkę i założę się, że w jego gabinecie znajdziemy nierejestrowany sprzęt, za pomocą którego śledził pozostałych podejrzanych. Sukinsyn, to on mi ich podłożył.
- Za bardzo cenię swoje pieniądze, żeby w to wchodzić. A dlaczego nie Carmichael Smith?
- Bo jest żałosny. On potrzebuje kobiety, żeby go adorowała i się nim opiekowała. Nie zabija ich, bo kto by mu masował stopy i głaskał go po głowie?
- Sam też lubię masaż stóp.
- Aha - mruknęła. - To sobie zrób.
Wyciągnął ku niej rękę i zaczął się bawić kosmykiem włosów, tylko po to, by móc ją dotykać.
- No a Fortney? - zapytał, zachęcając ją do mówienia.
- Ulubieniec Peabody. Podejrzewam, że go sobie upatrzyła, bo uraził jej wrażliwość. Jest jeszcze miękka, wiesz.
- Tak. Wiem.
- Peabody zachowa trochę tej miękkości. - Eve próbowała nie myśleć o porannym egzaminie i o tym, w jakich nerwach musi być jej podopieczna. - To dobrze - dodała. - Dobrze, że potrafi to ukryć. Kiedy w tym zawodzie stajesz się zbyt twardy, robota zamienia się w odliczanie godzin do końca służby.
Ty nigdy nie przestałaś czuć, pomyślał. I nigdy nie przestaniesz.
- Martwisz się o nią.
- Nie - zaprotestowała błyskawicznie, ale kiedy się zakrztusił, syknęła: - Dobra, może trochę. Martwię się, bo jest taka nerwowa i przejęta tym cholernym egzaminem, że może oblać. Może powinnam była poczekać jeszcze te sześć miesięcy i jej nie namawiać. Jeśli to teraz spieprzy, będzie ją to drogo kosztować, emocjonalnie. To dla niej zbyt ważne.
- A dla ciebie nie było?
- Ja to co innego. Było - powiedziała z przekonaniem, kiedy uniósł brew. - Ja wiedziałam, że nie obleję. Miałam więcej pewności siebie. Musiałam zdać. To jedyne, co miałam. - Zaskoczyła samą siebie, zerkając na niego z uśmiechem. - Wtedy.
Nie zdziwiła się, kiedy pogładził jej policzek.
- Wystarczy tych czułości. Wracając do Fortneya, to zmącił tok myślenia Peabody. To pozer, za mało inteligentny na coś takiego. Jest niezorganizowany, nieprecyzyjny i nie jest wystarczająco zimny. Ma skłonność do agresji wobec kobiet, ale podbite oko to jeszcze nie jest wielkie okaleczenie. Żeby człowieka zmasakrować, trzeba być bardzo zimnym. I odważnym, w taki pokręcony sposób. Fortney nie jest wystarczająco odważny, by to wszystko zaplanować i wykonać. Dla niego to seks jest metodą poniżania kobiet. Kupił papeterię jako drugi. Wyobrażam sobie ten uśmiech na twarzy Renquista, jeśli to on był trzeci.
- Uważasz, że był?
Zerknęła we wsteczne lusterko, by się upewnić, czy reszta zespołu wciąż za nią jedzie.
- Jestem tego pewna. Na pewno dokładnie mu się przyjrzał. Wiedział, że w tym czasie Fortney będzie w Nowym Jorku. Takie przedstawienie wymaga długich przygotowań. Miesięcy prób. Renquist nie zaplanował tego w ciągu jednej nocy.
- Mów dalej.
Uświadomiła sobie, że Roarke ją zagaduje między innymi po to, by nie straciła cierpliwości i nie wpadła w furię z powodu upiornych korków ulicznych. Dla rozrywki na chwilę włączyła syrenę i przemknęła między pojazdami, ale było to naruszenie przepisów. Postanowiła, że rym razem wszystko będzie przebiegać zgodnie z prawem.
- Chwilę trwało, zanim wybrał ofiary, od wysłania Breenowi papeterii do pierwszego morderstwa upłynęło kilka tygodni. Pierwszego morderstwa w Nowym Jorku - poprawiła się. - Znajdziemy jeszcze niejedno ciało, lub to, co po nich zostało na planecie, a pewnie i poza nią.
- On ci o tym powie - doszedł do wniosku Roarke.
- Oczywiście, - Z ponura miną przesuwała się wąską szczeliną między zderzakami pojazdów. - Kiedy już go przymknie my, wszystko wyśpiewa. Nie będzie mógł przestać gadać. Chce mieć swoje miejsce w podręcznikach historii.
- A ty będziesz mieć swoje. Pani porucznik - dodał, widząc jej krzywą minę. - Chcesz, czy nie, będziesz je miała.
- Trzymajmy się Renquista. To perfekcjonista, ma za sobą lata praktyki. Praca, jaką wykonuje, wymaga dyskrecji, dyplomacji, a nawet czegoś w rodzaju podporządkowania. Dzień w dzień. A to się kłóci z jego ego. W głębi duszy jest ekshibicjonistą, uważa się za lepszego od innych, mimo że przez całe życie kobiety nim pomiatają. Kobiety mają nad nim przewagę, dlatego muszą zostać ukarane. Nienawidzi nas, zabijanie nas to sama przyjemność, jego największe osiągnięcie.
- Ty miałaś być ostatnia.
Zerknęła na niego. Przyglądał jej się w skupieniu.
- Tak. Pewnie w końcu zapolowałby i na mnie. Raczej później niż wcześniej, bo zależało mu na nagłośnieniu sprawy. Widziałam to w jego oczach, kiedy pierwszy raz się z nim spotkałam. To był moment. Nie mogłam znieść sukinsyna. Chciałam, żeby to był on.
Zajechała przed dom Renquistów, a tuż za nią reszta ekipy.
- Zaczyna się zabawa.
Zaczekała na Feeneya i pozostałych. Domowy system zabezpieczający przeskanował jej odznakę oraz nakaz rewizji i dopiero wtedy przeszedł w stan oczekiwania. Dwie minuty później drzwi otworzyła gosposia w długim czarnym szlafroku.
- Przepraszam - zaczęła. - Musiała zajść jakaś pomyłka.
- Mam nakaz rewizji, na podstawie którego wraz z ekipą mam prawo wejść na teren posiadłości i przeszukać cały dom. Mam również nakaz aresztowania Nilesa Renquista, podejrzanego o popełnienie zabójstw pierwszego stopnia oraz pobicie z usiłowaniem zabójstwa. Czy pan Renquist jest w domu?
- Nie, wyjechał służbowo. - Kobieta była bardziej zdumiona niż zdenerwowana. - Proszę zaczekać, powiadomię panią Renquist o... o tych okolicznościach.
Eve podsunęła jej pod nos nakazy.
- To oznacza, że nie muszę czekać. Ale proszę bardzo, może jej pani powiedzieć, że tu jesteśmy. Zaraz po tym, jak zaprowadzi nas pani do gabinetu pana Renquista.
- Ja nie mogę brać na siebie takiej odpowiedzialności.
- Odpowiedzialność biorę na siebie ja. - Eve dala sygnał swoim ludziom, by wchodzili. - Rozdzielamy się na dwie grupy.
Macie dokładnie sprawdzić każde pomieszczenie. Wszystkie rekordery włączone. Gabinet? - zwróciła się do gosposi.
- Na piętrze, ale...
- Stevens, proszę nas zaprowadzić, potem wróci pani do siebie. Nie chcę, żeby pani się w to mieszała.
Nie czekając na kobietę, Eve ruszyła schodami na górę. Stevens biegła za nią.
- Muszę obudzić panią Renquist i o wszystkim powiadomić.
- Zaraz po tym, jak zaprowadzi mnie pani do gabinetu.
- Ostatnie drzwi po prawej stronie. Są zablokowane.
- Zna pani kod?
Powoli odzyskiwała spokój. W czarnym szlafroku, otoczona policją, próbowała zachować resztki godności.
- Tylko pan Renquist zna kod. To jego osobisty gabinet, trzyma tu poufne materiały. Jako urzędnik brytyjskiego rządu...
- Tak, tak, bla, bla. - Eve doszła do wniosku, że miała rację, To faktycznie była niezła zabawa. - Mam tu nakaz, który daje mi prawo otworzyć te drzwi, z kodem lub bez niego. - Sięgnę la po dekoder, - Skorzystam więc z tego prawa. Za pomocą policyjnego łamacza zabezpieczeń zdejmuję blokadę, którą podejrzany założył na drzwi gabinetu.
Gosposia odwróciła się i pobiegła na drugie piętro. Pani Renquist nie spodoba się to przebudzenie, pomyślała Eve.
Nie była zaskoczona, kiedy policyjny dekoder nie poradził sobie z systemem zabezpieczającym.
- Hmm, jest bardzo ostrożny. - Zerknęła przez ramię na Roarke'a, - W takim razie jestem zmuszona zastosować metodę alternatywną. Jeśli eksperci od elektronicznych zabezpieczeń nie poradzą sobie z otwarciem zamka, będziemy musieli staranować drzwi.
- Może najpierw rzucimy na to okiem - zasugerował Feeney. Eve niby przypadkiem skierowała rekorder w inną stronę, tak by nie było widać Roarke'a, który ze swoim nielegalnym sprzętem w ręce przykucnął przy drzwiach.
- Feeney, skonfiskujesz wszystkie dyski zabezpieczające. Podejrzany prawdopodobnie tak je ustawił, by skan nie wykazał, kiedy opuszczał dom, w czasie gdy popełniano zbrodnie.
- Jeśli grzebał przy systemie, będą ślady. - Feeney zerknął na Roarke'a i aż się uśmiechnął. Magiczne palce, pomyślał.
- Zabezpieczycie wszystkie łącza i sprzęt nadawczy, - Eve nie patrzyła na Roarke'a. Ustawiła się do niego plecami, ale w myślach wysyłała mu błagania. Pospiesz się, prosiła. Szybciej, do cholery. Nie dam rady tak dłużej ściemniać.
- Pani porucznik - odezwał się w końcu Roarke. - Blokada złamana.
- Dobra. - Odwróciła się do niego. - Wchodzimy do prywatnego gabinetu Nilesa Renquista. - Otworzyła drzwi, zażądała, by zapaliło się światło i wzięła głęboki oddech. - Do roboty.
Pokój urządzono z niesamowitą skrupulatnością i elegancją. Na antycznym biurku stał nowoczesny sprzęt komunikacyjny, bazy danych oraz coś, co po długim namyśle uznała za stylowy srebrny kałamarz i pióro. Zauważyła oprawiony w skórę notes i elektroniczny kalendarz, głębokie fotele w ciemnozielonych obiciach.
Przy gabinecie znajdowała się schludna czarno - biała łazienka z ręcznikami wiszącymi w idealnie równym rzędzie.
TU się mył po zabójstwach, uznała. Widziała go oczyma wyobraźni, jak zmywa z siebie ślady zbrodni, czesze się, przegląda się w ogromnych lustrach.
Odwróciła się i rozejrzawszy się po pomieszczeniu, wskazała dłonią drzwi, za którymi prawdopodobnie znajdowała się garderoba.
- Tam. Stawiam dziesięć do pięciu, że trzyma tam nierejestrowany sprzęt.
Podeszła do drzwi. Okazały się zamknięte. Nie traciła czasu, od razu dała Roarke'owi znak. W tym momencie usłyszała dobiegający z korytarza pospieszny tupot.
Do gabinetu wkroczyła otulona w brzoskwiniowy szlafrok Pamela Renquist. Jej pozbawiona makijażu i zaczerwieniona twarz wyglądała dużo starzej niż zazwyczaj. Skrzywiła się, odsłaniając zęby jak warczący pies.
- To oburzające! To przestępstwo! Proszę natychmiast opuścić mój dom! Wszyscy! Zaraz zadzwonię do ambasadora, konsula i do pani przełożonych.
- Proszę bardzo - zachęciła ją Eve, podtykąjąc jej pod nos nakaz. - Mam pozwolenie na przeszukanie domu i zrobię to z pani zgodą lub bez.
- To się jeszcze okaże. - Ruszyła w stronę biurka, ale Eve zablokowała jej drogę.
- Nie może pani używać tego ani żadnego innego domowego łącza, dopóki nie zakończymy rewizji. Jeśli chce pani się z kimś skontaktować, będzie pani musiała skorzystać ze swojego osobistego łącza, z centrali firmowej lub zwrócić się do któregoś z wyznaczonych oficerów. Gdzie jest pani mąż, pani Renquist?
- Idź do diabla!
- Och, na pewno on trafi tam wcześniej. Obiecuję. Kątem oka zauważyła, że Roarke daje jej sygnał, więc pode szła do odblokowanych drzwi i je otworzyła.
- Proszę, proszę, co my tu mamy. Przyjemny schowek. Świetnie wyposażoną jednostkę i centralę komunikacyjną. Feeney, zapewne to nierejestrowany sprzęt. Spójrzcie na te dyski. Renquist jest fanem Thomasa A. Breena i jego dziel. Wszystkie książki i dane na temat seryjnych morderców.
- Posiadanie własnej prywatnej przestrzeni i literatury na jakiś temat chyba nie jest sprzeczne z prawem, nawet w tym kraju. - Pamela powoli zaczynała blednąc.
Eve kontynuowała przeszukanie. Otworzyła skórzaną torbę.
- Posiadanie narzędzi chirurgicznych też nie jest sprzeczne z prawem, ale to dosyć zabawne. Na pewno dokładnie je wyczyścił, a jednak mogę się założyć, że znajdziemy na nich ślady krwi Jacie Wooton.
Otworzyła wysoką szafę i poczuła, jak podskoczyło jej ciśnienie. W środku znalazła kolekcję peruk, czarny cylinder, uniform pracownika służb miejskich i sporo innych kostiumów.
- Niles lubi przebieranki?
Czubkiem buta kopnęła pojemnik z gipsem.
- Hmm, sam robi w domu remonty? Prawdziwy człowiek renesansu.
Odsunęła szufladę i aż zakłuło ją w sercu. Zabezpieczoną dłonią sięgnęła po złotą obrączkę wysadzaną pięcioma szafirami.
- Pierścionek Lois Gregg - mruknęła. - Jej rodzina na pewno będzie chciała go odzyskać.
- Mam tu jeszcze jedną pamiątkę tego chorego sukinsyna.
Eve spojrzała na Feeneya. W ręku trzymał pokrywę przenośnej zamrażarki. Krew odpłynęła mu z twarzy. Nie musiał nic mówić. Eve domyśliła się zawartości pojemnika.
- Zdaje się, że mamy tu szczątki Jacie Wooton - wycedził przez zęby. - Na rany Chrystusa. Skurwiel przyczepił nawet karteczkę.
Eve zmusiła się do podejścia bliżej i zerknięcia do kontenera, nad którym unosiła się lodowata para. W środku znajdowała się torba z przywieszoną karteczką. Widniało na niej tylko jedno, starannie wykaligrafowane słowo, DZIWKA.
Eve szybko się odwróciła i spojrzała na wyraz twarzy Pameli.
- Wiedziała pani o tym. W głębi duszy pani o tym wszystkim wiedziała, ale go pani kryła. Nie chcieliście skandalu, żadnych rys w waszym idealnym świecie.
- To śmieszne. Nie wiem, o czym pani mówi. - Jej skóra nabrała zielonkawego koloni. Pamela wycofywała się jak najdalej od garderoby i jej przerażającej zawartości. Czoło nadal miała dumnie uniesione, a ton lekceważący.
- Owszem, wie pani. O wszystkim, co dzieje się w tym domu. To ceł pani życia, wiedzieć, co tu się dzieje. Może chce się pani dokładniej przyjrzeć? - Eve wzięła ją pod rękę i pociągnęła, choć nie miała zamiaru wpuszczać jej do garderoby. - Niech się pani przypatrzy, czym zajmuje się Niles. Ciekawe, kiedy miała przyjść pora na panią. Albo waszą córeczkę.
- Pani zupełnie oszalała! Niech pani zabierze ode mnie ręce! Jestem obywatelką Wielkiej Brytanii. Nie podlegam waszej jurysdykcji.
- Tkwisz po uszy pod naszą jurysdykcją. - Eve podeszła bliżej. - Zamierzam go zapuszkować. To mój priorytet. Kiedy już będzie siedział, osobiście dopilnuję, żebyś odpowiedziała za współudział. To będzie moja misja życiowa.
- Nie ma pani prawa mówić do mnie w ten sposób. W moim własnym domu! Jak tylko z panią skończę...
- Zobaczymy, kto z kim skończy. Feeney, zabierz ją stąd.
Areszt domowy. Ze strażniczką. Ma prawo tylko do jednego połączenia.
- Nie dotykaj mnie! Nie waż się mnie dotykać! Nie wyjdę z tego pokoju, dopóki nie zobaczę waszych odznak.
Eve wsunęła kciuki do kieszeni spodni i spokojnie jej się przyglądała.
- Idzie pani dobrowolnie z kapitanem Feeneyem, czy mam dołożyć stawianie oporu podczas aresztowania?
Ręka Pameli pofrunęła do przodu. Typowa kobieca zagrywka. Eve mogła bez trudu uniknąć ciosu, ale pozwoliła się uderzyć. Dokładnie tak to sobie zaplanowała.
- Miałam nadzieję, że to zrobisz. Stawianie oporu i napaść na oficera. Najprzyjemniejsza rzecz, jaka mi się dziś przydarzyła. - Eve błyskawicznie wyjęła kajdanki, a kiedy Pamela natarła, obróciła ją i zarzuciwszy jej ramiona do tyłu, sprawnie ją skuła.
Zabrać ją do Centrali - poleciła Feeneyowi. - Za stawianie oporu i napaść zostanie w areszcie przynajmniej tak długo, dopóki tu nie skończymy.
Pamela próbowała kopać. Eve aż uniosła brwi, kiedy okazało się, że potrafi przeklinać z taką pasją i wyobraźnią.
- Zaczyna mi się podobać.
Kiedy Feeney wyprowadził szamoczącą się Pamelę, Eve zwróciła się do Roarke'a.
- Sprawdź, czy ten sprzęt jest zarejestrowany. Jeśli nie, będę miała jeszcze jeden sympatyczny dowód obciążający Renquista. Potrzebuję też wszystkich danych z jego dysków. A ty co się tak szczerzysz, koleś?
- Sprowokowałaś ją, żeby cię uderzyła. - No i?
- Jestem zaskoczony, że osobiście jej nie wyprowadziłaś.
- Ona to płotka. Zajmę się nią, ale najpierw Renquist. Muszę powiadomić o wszystkim komendanta. - Eve wyjęła komunikator. - Zdobądź te dane.
Kwadrans później ruszył policyjny pościg za Renquistem. Eve pochylona nad ramieniem Roarke'a czytała informacje pojawiające się na ekranie monitora.
- Wszystko tu jest - zauważyła. - Dokładnie i szczegółowo. Podróże, poszukiwania, selekcja. Każda ofiara i dostosowana do niej metoda. Narzędzia. Strój.
- Zwróć uwagę, że ma tu sporo danych na twój temat. To duży plik, pani porucznik.
- Tak, sama widzę.
- To miało być jego crescendo - mówił tym samym chłodnym tonem Roarke. - Metoda Petera Brema, zabójcy policjantów. Miotacz o dalekim zasięgu.
- Co oznacza, że musi tu mieć coś takiego. Lepiej poszukajmy.
- Poszukajmy jego. Chcę dorwać tego faceta chyba równie mocno jak ty.
Podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy.
- To nie jest sprawa prywatna. - Czekała na jego atak, a kiedy nie nastąpił, wzruszyła ramionami. - Jak ty nazywasz takie kity? Chrzanienie. Dobra, sprawa jest prywatna, ale to może zaczekać. Nie byłam następna na jego liście.
Eve jeszcze raz sprawdziła dane na ekranie.
- Katie Mitchell z West Village. Księgowa. Lat dwadzieścia osiem, rozwiedziona, bezdzietna. Mieszka sama, pracuje w domu. Renquist wie o niej wszystko. Wzrost, waga, zwyczaje, nawet cholerne zakupy. Sklepy, towary. Co za skrupulatny skurwiel. Przymierza się do metody Marsoniniego.
- Na początek wystarczy udać jej klienta - powiedział Roarke. - Następnie skopiować system zabezpieczający. Wejść ponownie, kiedy ofiara zaśnie. Związać, torturować, zgwałcić, okaleczyć, na poduszce zostawić jedną czerwoną różę.
- Marsonini załatwił w ten sposób sześć kobiet między zimą dwa tysiące dwudziestego trzeciego, a wiosną dwudziestego czwartego. Brunetki, w typie Mitchell, między dwudziestym szóstym a dwudziestym dziewiątym rokiem życia. Wszystkie pracowały w domu. W pewnym sensie przypominały jego starszą siostrę, która podobno w dzieciństwie go biła i wykorzystywała seksualnie. - Wyprostowała się. - Będziemy obserwować tę Katie Mitchell. Jeśli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin go nie znajdziemy, Renquist sam do nas przyjdzie.
Nie miała wyboru. Musiała udać się prosto do mieszkania Katie Mitchell. Jeśli Renquist ją obserwował, pojawienie się glin na pewno go wypłoszy, ale Eve nie chciała ryzykować życia kobiety. Jeśli zaatakuje, to go przyskrzyni.
Z pomocą WPE zdobyła listę mieszkańców i plan budynku, w którym na drugim piętrze znajdował się apartament Mitchell. Udała się tam z Roarkiem, zostawiając Feeneyowi dokończenie rewizji domu Renquistów.
- Kochanie, jesteś dla mnie zbyt dobry - powiedziała, próbując go przekupić. - Rozpieszczasz mnie.
- Akurat. To ty masz świetne podejście do kobiet.
- Och, teraz się zarumieniłam.
- Jasne. Zaraz mi tyłek odpadnie ze śmiechu i na czym będę siedział? Ta kobieta może wpaść w histerię. Z histeryczkami radzisz sobie lepiej niż ja.
- Słucham? Coś mówiłeś? Nie dosłyszałam, rozmyślając o twoim tyłku.
Eve wjechała na podjazd i wcisnęła samochód na jedyne wolne miejsce na dwupoziomowym parkingu pół ulicy od mieszkania Mitchell.
- Tak, to zajmujące...
- Nawet nie wiesz jak bardzo.
- Lepiej trzymajmy się programu. Byłoby dobrze, gdybyśmy weszli do budynku jako para. Jeśli obserwuje, może mnie nie pozna. Nie sądzę, żeby chciał to zrobić dzisiaj. Pewnie czai się gdzieś w jakiejś norze i przygotowuje do ataku, Sądzę, że mamy jeszcze trochę czasu. Marsonini zawsze atakował między drugą a trzecią w nocy. Nawet jeśli zaplanował to na dziś, mamy jeszcze czas. Wejdziemy prosto do budynku. Jak długo zajmie ci złamanie kodu zabezpieczającego?
- Włącz stoper.
- Idziemy.
- Uważam, że powinnaś trzymać mnie za rękę - powiedział, kiedy szli po podjeździe. - Nie będziesz wyglądać jak glina.
- Chwyć mnie za lewą, - Zmienili się stronami. - Prawą rękę muszę mieć wolną.
- Naturalnie.
Mimo że beztrosko trzymali się za ręce, Roarke widział w jej oczach to policyjne skupienie. Obserwowała, skanowała okolicę, rejestrowała każdy ruch.
- Przy drzwiach muszę mieć wolne ręce. Możesz stać za mną. Nie zaszkodzi, jeśli poklepiesz mnie czule po tyłku - powiedział.
- Po co?
- Bo to lubię.
Zignorowała jego propozycję, ale ustawiła się za nim, kiedy wchodzili po stopniach prowadzących do wejścia do budynku.
- Ochłodziło się. Chyba największe tegoroczne upały mamy za sobą.
- Mhm, możliwe.
- Przysuń się trochę i pocałuj mnie w szyję.
- Żeby cię osłonić, czy dlatego, że lubisz?
- W nagrodę - powiedział, otwierając drzwi. Nawet nie zauważyła, kiedy rozpracował zamek.
- Jesteś cholernie sprawny - przyznała, wchodząc za nim do budynku.
Ruszyła prosto w kierunku klatki schodowej, nie tracąc czasu na łamanie kodu windy. Ta otworzyłaby się prosto w mieszkaniu. Kiedy zapukają do drzwi, kobieta nie przeżyje aż takiego szoku.
- Z jego notatek wynika, że był tu z nią dziś umówiony - powiedziała. - To oznacza, że zdążył przestawić jej system zabezpieczający i zamierza wkroczyć dziś, najpóźniej jutro. Musimy ją wyprowadzić, a nie chcę mieć tu glin. Jeszcze nie teraz. Jutro o świcie - Zapukała do drzwi i sięgając po odznakę, uśmiechnęła się do Roarke'a. - Oddaję ją pod twoją opiekę. Przewieziesz ją do Centrali. Niech ją ukryją, dopóki to się nie skończy.
- Zamierzasz zostać tu sama? To nie jest dobry pomysł.
- Chyba cię przeceniam.
Eve usłyszała stukot domofonu.
- Tak? - odezwał się zdziwiony głos.
- Policja, pani Mitchell. Musimy porozmawiać.
- O co chodzi?
- Proszę nas wpuścić.
- Dochodzi północ. - Katie uchyliła drzwi. - Czy coś się stało? Jakieś włamanie?
- Wolałabym porozmawiać w środku.
Jeszcze raz obejrzała odznakę Eve, po czym zerknęła na Roarke'a. Powtórne spojrzenie było prawie komiczne.
- Ja pana znam. - To prawdziwe olśnienie, - O Boże!.
- Pani Mitchell, - Eve musiała nad sobą panować i nie okazywać irytacji, kiedy Katie poprawiała dłonią włosy, - Możemy wejść?
- Hmm. Tak. Proszę. Właśnie szłam spać - powiedziała przepraszająco, zaciągając mocnej pasek cieniutkiego różowego szlafroka. - Nie spodziewałam się nikogo.
Salon był duży i urządzony z gustem. Za jednymi drzwiami znajdowała się niewielka sypialnia, za drugimi widać było większy pokój, prawdopodobnie było tam jej biuro. Niska ściana działowa oddzielała salon od kuchni. Za dyskretnie zamkniętymi drzwiami prawdopodobnie znajdowała się łazienka. Duże okna, prawdopodobnie w jasne dni mieszkanie było Ładnie nasłonecznione. Dwa wyjścia, w tym jedno prosto do windy.
- Pani Mitchell, spotkała się dziś pani z tym mężczyzną? Eve wyjęła z torebki zdjęcie Renquista.
- Nie - odparta Katie, zerknąwszy pobieżnie na fotografię. Jej wzrok co chwila biegł w stronę Roarke'a, - Może państw o usiądą?
- Proszę jeszcze raz uważnie przyjrzeć się temu zdjęciu i powiedzieć, czy ten człowiek spotkał się z panią dziś o trzeciej.
- O trzeciej? Nie, wtedy był... och, ależ to jest pan Marsonini. Tyle że miał rude włosy. Długie rude włosy splecione w warkoczyki. Cały czas miał na nosie niebieskie okulary przeciwsłoneczne. Pomyślałam, że jest nieco afektowany. No cóż, pewnie dlatego, że to Włoch.
- Doprawdy?
- Tak. Miał uroczy akcent. Przenosi się tu z Rzymu, ale nadal będzie prowadził interesy w Europie. Oliwa z oliwek. Szuka księgowej do współpracy z jego ludźmi. Och, czy coś mu się stało? To dlatego tu jesteście?
- Nie. - Eve mierzyła Katie wzrokiem, tak jak przed chwilą oglądała jej mieszkanie. Tak jak przypuszczała, po obejrzeniu zdjęć z jej kartoteki identyfikacyjnej, Katie Mitchell była mniej więcej podobnej budowy co Peabody. To się dobrze składało.
- Pani Mitchell, ten człowiek nie nazywa się Marsonini. To Niles Renquist. Jest podejrzany o zamordowanie co najmniej pięciu kobiet.
- Och, to niemożliwe! To jakaś pomyłka. Pan Marsonini jest uroczym człowiekiem. Spędziłam z nim dziś dwie godziny.
To nie jest pomyłka. Udając klienta, Renquist dostał się do pani mieszkania, by skopiować systemy zabezpieczające, osobiście panią poznać i upewnić się, że nadal mieszka pani sama. Zakładam, że mieszka pani sama.
- Tak, ale...
- Od jakiegoś czasu panią obserwował. Ma taki zwyczaj. Zbiera informacje o swoich ofiarach, poznaje ich nawyki, zwyczaje. Zamierza wejść do pani mieszkania w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Prawdopodobnie, kiedy pani będzie spała. Zwiąże panią, zgwałci, potem będzie torturował, a w końcu okaleczy panią narzędziami z pani własnej kuchni. Zrobi to w najbardziej bolesny sposób, jaki można sobie wyobrazić.
Eve usłyszała, jak Katie głośno przełyka ślinę. Kobieta jęknęła, po czym przewróciła oczyma.
- Jest twoja - powiedziała do Roarke'a, który rzucił się w kierunku osuwającej się na podłogę Katie.
- Mogłaś być trochę delikatniejsza.
- Jasne, ale tak było szybciej. Jak oprzytomnieje, niech się spakuje. Potem ją wywieziesz.
Roarke wziął Katie na ręce i przeniósł na sofę.
- Nie będziesz tu sama na niego czekać.
- To moja praca - przypomniała. - Wezwę posiłki.
- Zrób to teraz, to za dwadzieścia minut zejdę ci z drogi i zabiorę dziewczynę.
- Umowa stoi.
Eve wyjęta komunikator i przystąpiła do przygotowywania kolejnego etapu operacji.
Przez kilka godzin aż do świtu siedziała w ciemności, czekała. Pojazd z ekipą obserwującą budynek stał na zewnątrz. W salonie Mitchell ukrywało się dwóch mundurowych z bronią. Ekipa dostała odpowiednie rozkazy.
Jeśli Renquist się pojawi, będzie należał do niej.
Siedział w swoim cichym pokoju w niewielkim mieszkaniu na krańcach Village. Urządził się z namysłem, ostrożnie dobrał każdy mebel, tak by nadać mieszkaniu charakter europejski. Lubił ten przepych i intensywne kolory. To było takie seksowne.
Zupełne przeciwieństwo chłodnego, martwego domu, który dzielił z żoną jako Niles.
Tu, w swoim ciepłym, kolorowym pokoju, był Victoreun Clarence'em. To taki niewinny żarcik, zabawa w Jego Królewską Wysokość Księcia Alberta Victora z Clarence, często utożsamianego z Rozpruwaczem mordującym w Whitechapel.
Renquist lubił tę historię, podobał mu się pomysł księcia mordercy. Sam uważał się za równie wielkiego.
Książę między ludźmi. Król między mordercami.
Tak samo jak jego wielki poprzednik, nigdy nie zostanie złapany. Tyle że był od niego większy. Zamierzał nigdy nie przestać.
Popijając brandy, palii cygaro wzbogacone odrobinką Zonera. Uwielbiał tę swoją samotność i ciszę, ten czas refleksji, kiedy wszystko, co zaplanował, było już gotowe.
Dobry pomysł z tym wyjazdem służbowym. Kilka dni spokoju było mu potrzebne. Pamela denerwowała go bardziej niż zazwyczaj. Te jej podejrzliwe spojrzenia, te uszczypliwe pytania.
Kim ona jest, żeby go wypytywała t tak na niego patrzyła?
Gdyby tylko wiedziała, ile razy wyobrażał sobie jak ją zabija Były to najwymyślniejsze scenariusze. Uciekała z krzykiem.
Już sama myśl o tym, jak ta zimna i sztywna żona, ucieka z krzykiem, by ratować życie, wprawiała go w wesołość.
Oczywiście nigdy by tego nie zrobił. Za blisko domu, on nie był taki głupi. Pamela była bezpieczna tylko dlatego, że z nią żył. Poza tym, gdyby ją zabił, kto zajmowałby się tymi wszystkimi upierdliwymi drobiazgami ich życia towarzyskiego?
Nie. Wystarczyło mu, że od czasu do czasu odpoczywał tu od żony i tej drugiej, z którą go uwiązała. Irytujący wścibski bachor. Dzieci, jak nauczała jego ukochana niania, nie powinno być ani widać, ani słychać.
Jeśli się buntowały i były nieposłuszne, należało trzymać je w ciemnym pomieszczeniu. Tam na pewno nie było ich widać i nikomu nic przeszkadzały ich wrzaski.
O tak, dobrze pamiętał ciemny pokój. Niania Gable miała swoje sposoby. Marzył o zamordowaniu jej, o powolnej, bolesnej śmierci. Pragnął, by krzyczała, tak jak kiedyś on.
Ale to nie byłoby zbyt mądre. Podobnie jak w przypadku Pameli, niania była bezpieczna, bo była z nim związana.
Cóż, wiele go nauczyła. Niania Gable z pewnością dała mu szkołę. Dzieci mają być wychowywane przez kogoś, komu się płaci - i to słono - za wpojenie im dyscypliny i naukę. Ta sprytna mała Włoszka wcale nie uczyła jego dziewczynki dyscypliny. Rozpieszczała ją, psuła. Ale była przydatna. Ta jej panika i strach, jaki w niej budził, sprawiały mu ogromną przyjemność.
W końcu w jego życiu wszystko zaczęło się jakoś układać. Zdobył szacunek i posłuch, ludzie go podziwiali. Był zabezpieczony finansowo, prowadził aktywne życie towarzyskie. Miał reprezentacyjną żonę i młodą kochankę, która bała się go na tyle, by mógł z nią robić wszystko, na co tylko przychodziła mu ochota.
Ale przede wszystkim miał fascynujące hobby.
Lata studiów, planowania, obmyślania strategii. Lata praktyki. Teraz wszystko zaczynało owocować i to w sposób, jakiego nie przewidział w najśmielszych marzeniach. Nawet nie przypuszczał, ile mu to sprawi przyjemności, jaka to zabawa wcielać się w postaci swoich bohaterów i kroczyć ich krwawymi śladami.
Prawdziwi mężczyźni, którzy mieli w rękach władzę. Nad życiem. Robili z kobietami to, co chcieli, bo w przeciwieństwie do pozostałych, rozumieli, że kobiety należy bić, poniżać, zabijać. Wraz z pierwszym oddechem, błagały o śmierć.
Chciały rządzić światem. Chciały rządzić nim.
Zaciągnął się cygarem, by Zoner ukoił jego gniew. To nie była pora na gniew, lecz na chłodną, precyzyjną akcję.
Martwił się, że może był zbyt sprytny. Ale czy można być zbyt sprytnym? Niektórych to może dziwić, że sam z rozmysłem umieścił się na liście podejrzanych. A przecież dzięki temu wyzwanie dawało większą satysfakcję. Tylko tak zabawa nabierała prawdziwych rumieńców. Uczestniczył w niej na dwóch poziomach. W ten sposób było bardziej intymnie.
W pewnym sensie już wydymał tę dziwkę, glinę. To naprawdę ekscytujące widzieć, jak się gubiła, jak nie mogła sobie z nim poradzić. Najlepsze, że musiała do niego przyjść i go przepraszać! Śmiał się za każdym razem, kiedy przypominał sobie tę scenkę. To dopiero był numer.
Eve Dallas to był genialny wybór. Musiał to sobie powiedzieć. I mówił.
Żaden facet nie zapewniłby mu takiego szumu. To mogła mu dać tylko kobieta, która, jak większość przedstawicielek jej gatunku, uważała się za lepszą od mężczyzn tylko dlatego, że może uwięzić go między nogami. Tak, to zdecydowanie dodawało smaczku.
Wyobrażał sobie, jak ją dusi, bije, gwałci, wybebesza, nawet kiedy patrzyła na niego tym swoim zimnym, pustym wzrokiem.
Przeciwnik mężczyzna nigdy nie dostarczyłby mu takiej podniety.
Zostanie ukarana, kiedy nie uda jej się go powstrzymać. Kiedy zginą następne, tak jak ta dziwka księgowa. Pani porucznik poniesie karę od przełożonych. Należy jej się.
Będzie cierpieć, i nigdy się nie dowie, kto ją pokonał. Będzie cierpieć, dopóki wiązka z miotacza nie rozwali jej głowy.
Och, gdyby tylko znalazł jakiś sposób, żeby się jej ujawnić, żeby w chwili śmierci mogła go poznać. Wtedy byłoby idealnie.
Cóż, oczywiście miał jeszcze czas, by nad tym popracować.
Zadowolony z siebie, położył się do łóżka, by śnić swoje straszliwe sny.
Eve zarządziła poranną odprawę ekipy w swoim gabinecie. Nie chciała ryzykować spotkania w Centrali, nie zamierzała też angażować większego zespołu. Nawet najdrobniejszy przeciek mógł spłoszyć Renquista. Teraz mogli tak ustawić pułapkę, by im się nie wymknął.
Wykorzystała tablicę, ekrany ścienne i jedną z najnowszych zabawek Roarke'a, przenośną jednostkę holograficzną.
- Tu i tu ustawią się zespoły - wskazała laserem punkty na wyświetlonej na ekranie mapie. - Będą tylko obserwować. Chcę zdjąć Renquista w mieszkaniu, by nie narażać żadnego cywila. Sąsiadka mieszkająca naprzeciwko Mitchell została ewakuowana o siódmej zero zero, pod pretekstem przeciekającej kanalizacji. Gospodarz budynku też został uciszony, ma obstawę, na wypadek, gdyby przyszło mu do głowy porozmawiać o tym z mediami. Puste mieszkanie będzie Punktem Obserwacyjnym C.
Na drugim ekranie wyświetliła drugie piętro budynku.
- Instalujemy kamery. Mieszkanie będzie pod stałą obserwacją. Jest mało prawdopodobne, żeby Renquist wjechał windą, ale na wszelki wypadek tam też umieścimy kamery. Kiedy już będzie w mieszkaniu, winda zostanie zablokowana. Będzie miał tylko jedno wyjście.
- Szczur w pułapce - skwitował Feeney.
- Taki jest plan. Ja czekam w mieszkaniu wraz z oficer Peabody, którą wprowadzę do gry, gdy tylko zakończy egzamin. Kapitan Feeney zajmuje pozycję w domowym biurze Mitchell i stamtąd steruje elektroniką. Detektyw McNab dowodzi Punktem Obserwacyjnym C.
Włączyła jednostkę holo i przywołała pomniejszony trójwymiarowy model wnętrza mieszkania Mitchell.
- Zapamiętajcie - poleciła. - Oficer Peabody będzie przynętą, jest mniej więcej tej samej budowy co obiekt. Będzie w łóżku, ja ukryję się w garderobie. Sypialnia to optymalne miejsce, Żeby zatrzymać Renquista. Nie ma okien, nie ma wyjścia bezpieczeństwa.
- Będzie uzbrojony - wtrącił McNab.
Kiwnęła głową, widząc jego niepokój. W tym cały problem, pomyślała. Niedobrze, kiedy glina zakochuje się w glinie.
- My też. Możliwe, że przyniesie własne narzędzia, albo zaopatrzy się w kuchni Mitchell. Może mieć miotacz lub inna broń. Zakładamy, że będzie uzbrojony, bo Marsonini zwykle nosił miotacz lub paralizator. Postępujemy odpowiednio do okoliczności. - Urwała na chwilę. - Nadal próbujemy go namierzyć. Może uda się przed wieczorem. Jest w mieście, Naśladuje Marsoniniego, więc prawdopodobnie zamelinował się gdzieś w pobliżu domu obiektu. Wieczorem, przed zabójstwem, Marsonini lubił zjeść dobrą kolację z winem. Elegancko się ubierał, zazwyczaj w stroje od włoskich projektantów. Narzędzia nosił w drogiej walizce. Robi! włoskie przedstawię nie. Mówi! z akcentem, oczywiście fałszywym, bo urodził się w St. Louis. Historię i szczegóły jego biografii znajdziecie w teczkach.
Znów zaczekała, aż wszyscy członkowie ekipy znajdą wspomniane dokumenty.
- Renquist odgrywa Marsoniniego. Prawdopodobnie spróbuje naśladować jego maniery, nawyki, rutynę. W teczkach macie projekt jego stroju, tak może wyglądać w długich rudych włosach i okularach przeciwsłonecznych. Przejdźmy do szczegółów akcji. Jeśli Renquist zamierza to zrobić, zaatakuje dziś.
Omówienie planu działań zajęło jej jeszcze godzinę. Kiedy skończyła, odesłała ekipę na stanowiska. Widziała, że podczas odprawy McNab co chwila nerwowo zerka na fioletowy zegarek, dlatego zatrzymała go przed wyjściem.
- Zajmie jej to jeszcze dwie godziny. Uspokój się.
- Przepraszam. Rano strasznie się denerwowała. Teraz robi symulacje. Zacina się przy symulacjach.
- Jeśli się zacina, to znaczy, że jeszcze nie jest przygotowana. McNab, wiem, że pora nie sprzyja, ale prawda jest taka: mamy tu coś o wiele poważniejszego niż egzamin detektywistyczny Peabody.
- Wiem o tym. Ona tak się martwi, że panią zawiedzie, że kompletnie jej odbija.
- Jezu, tu nie chodzi o mnie.
Zacisnął usta, jak gdyby podejmował decyzję, w końcu wzruszył ramionami.
- Chodzi. I to bardzo. Miałem pani nic nie mówić, ale pomyślałem, że będzie lepiej, jak się pani dowie. Jeśli coś spieprzy, będzie pani wiedziała, jak sobie poradzić. Z nią.
- Musi radzić sobie sama. Prosto z egzaminu wchodzi do akcji. Nie będzie znała wyników. Najważniejsze, żeby sobie poradziła z robotą.
McNab wsadził ręce do kieszeni i uśmiechnął się szeroko.
- Czyli wie pani, jak sobie z nią radzić.
- Spadaj, McNab.
Usiadła na brzegu biurka, próbując przestać myśleć o Peabody. Odpowiedzialność za ludzkie życie, za sprawiedliwość, to jedno, ale kiedy ktoś znienacka obwieści ci, że od ciebie zależy czyjaś psychika, to dopiero ciężka sprawa!
Jak, do cholery, do tego doszło?
- Pani porucznik? - w drzwiach prowadzących do przylegającego gabinetu stał Roarke. - Mogę na minutę?
- Jasne. - Wstała i podeszła do holograficznej projekcji sypialni Mitchell, szacując odległości i obliczając ruchy. - Tylko tyle dla ciebie mam. Można by go zdjąć na ulicy - powiedziała do siebie. - Marsonini nosił miotacz lub paralizator, więc Renquist też będzie uzbrojony. Boję się, że jakiś cywilny dureń mógłby wpakować się w sam środek strzelaniny. Poza tym tam są potencjalni zakładnicy. Nie, lepiej to zrobić w mieszkaniu. Lepsza kontrola. Nie ma dokąd uciekać, nie ma obiektów cywilnych. W środku pójdzie czysto.
Spojrzała za siebie i wzruszyła ramionami, kiedy zauważyła, że wyszła z holograficznej garderoby w sypialni.
- Przepraszam.
- Nie ma sprawy. Martwisz się, bo Peabody będzie w łóżku?
- Poradzi sobie.
- Wiem. Chodzi mi o to, że skoro się o nią martwisz, powinnaś zrozumieć, że i ja mam pewne obawy. Chciałem prosić, żebyś mnie wprowadziła do tej operacji.
Eve z rozmysłem uniosła brew.
- Prosisz? Mnie? A dlaczego nie pójdziesz prosto do swojego kumpla Jacka albo Ryana?
- Człowiek uczy się na błędach.
- Doprawdy?
- Chcę tam być z kilku powodów. Na przykład dlatego, że stało się to dla ciebie sprawą prywatną. Tak jest bardziej niebezpiecznie.
Odwróciła się.
- Koniec projekcji. Ekrany stop.
Na biurku stała zimna kawa, Eve sięgnęła po kubek, ale go odstawiła. Wzięła do ręki maleńki posążek bogini, który podarowała jej matka Peabody.
- Tu nie chodzi o listy. Wprawdzie mnie denerwują, ale okazały się pomocne. Nie chodzi też o to, że jestem jego potencjalnym celem. Taka praca. Nie przeszkadza mi, że to wredny, arogancki, chory skurwysyn. Spotykam takich na każdym kroku. Chodzi o to, że widziałam, jak Marlene Cox walczyła, by wrócić. Co więcej, widziałam, jak jej matce na tym zależy. Siedziała przy jej łóżku, trzymała ją za rękę, czytała jej, mówiła do niej. wierzyła. Nie przyjmowała do wiadomości, że może się nie udać, bo kochała ją bardziej niż... No cóż, bardzo ją kochała.
Odstawiła posążek na biurko.
- Kiedy jej matka na mnie patrzyła, w jej oczach była pewność, że go złapię. W tej robocie zwykle robię to dla zmarłych. Ale Marlene żyje. Dlatego to dla mnie sprawa prywatna. I masz rację, tak jest trudniej.
- Przydam ci się?
- Taki spryciarz jak ty? Nie widzę przeciwwskazań. Podrzucę cię do Centrali. Zgłosisz się do Feeneya w WPE.
Po dotarciu do Centrali Eve najpierw postanowiła doprowadzić Pamelę Renquist do pokoju przesłuchań. Wysoko opłacani prawnicy Renquist już pracowali nad jej zwolnieniem. Eve czuła, że potrzebne jej będzie szczęście, żeby przetrzymać tę kobietę przez kolejne dwanaście godzin.
Pamela zjawiła się bez adwokata, ale ubrana we własne ciuchy, zamiast typowego stroju aresztanta. Każdy wykorzystuje pulę możliwości według własnych priorytetów, pomyślała Eve, wskazując jej miejsce przy stole.
- Zgodziłam się porozmawiać z panią sam na sam, bo nie chcę zapoznawać pani z moimi adwokatami. - Pamela usiadła i wygładziła miękkie jedwabne spodnie. - Wkrótce zostanę zwolniona. Moi prawnicy wniosą przeciwko pani sprawę o nękanie, bezpodstawne aresztowanie i przetrzymywanie w więzieniu, a także o zniesławienie.
- O rany, już się boję. Pam, wystarczy, że powiesz, gdzie on jest, a zakończymy to i nikt więcej nie zostanie ranny.
- Po pierwsze, nie życzę sobie takiej poufałości.
- No nie, teraz to już zraniłaś moje uczucia.
- Po drugie - ciągnęła Pamela głosem zimnym jak pogoda w lutym - mój mąż wyjechał w sprawach służbowych do Londynu. Kiedy wróci, użyje wszystkich swoich wpływów, by panią zniszczyć.
- Hej, zdradzę ci pewną tajemnicę. Twój mąż jest w Nowym Jorku. Kończy przygotowania do zamordowania pewnej księgowej. Chce to zrobić metodą Enrico Marsoniniego, który był znany z tego, że gwałcił i torturował swoje ofiary przed pokrojeniem ich na kawałki. Zwykłe zabierał sobie na pamiątkę palec od ręki lub nogi.
- Jest pani obrzydliwa.
- Tak, ja jestem obrzydliwa. - Eve parsknęła ze zdumieniem. - Niezły z ciebie numer. Pozwól, że dokończę. Idąc za przykładem pierwowzoru, Niles odwiedził wczoraj po południu swoją przyszła ofiarę w jej mieszkaniu.
Pamela z uwagą oglądała swój manicure.
- Co za niedorzeczność.
- Wiesz, że to prawda. Wiesz, że twój mąż, ojciec twojego dziecka, mężczyzna, z którym żyjesz pod jednym dachem, to psychopata. Czułaś od niego zapach krwi, prawda, Pam? Widzisz to, kiedy patrzysz mu w oczy. Masz córkę. Czy nie czas zacząć ją chronić?
Pamela podniosła wzrok i spojrzała na Eve z wściekłością.
- Moja córka nie powinna pani interesować.
- Najwyraźniej ciebie też nie interesuje. Wczoraj wieczorem twoja córka Rose i jej opiekunka, Sophia DiCarlo, zostały przewiezione do Izby Dziecka. Trafiły pod dobrą opiekę. Wiem, że to dla ciebie nowina, bo odkąd tu trafiłaś, nie przyszło ci do głowy, żeby skontaktować się z córką.
- Nie ma pani prawa zabierać jej z domu.
- Mam. Tyle że tym razem z propozycją wyszła opiekunka z Izby, która rozmawiała z twoją córką, jej au pair i personelem zatrudnionym w twoim domu. Jeśli chcesz odzyskać dziecko, musisz zostawić szaleńca i pomóc nam go ująć. Czas zacząć myśleć o córce.
Gniew i dyskretny impuls emocji znów znikły pod powłoką chłodu.
- Pani porucznik, mój mąż jest człowiekiem na stanowisku. W ciągu roku zostanie mianowany brytyjskim ambasadorem w Hiszpanii. Dostał już taką obietnicę. Nie zniszczy pani reputacji jego ani mojej takimi absurdalnymi wymysłami.
- Dobra, idź z nim. Dla mnie to tylko miła premia. - Eve wstała i na chwilę zamilkła. - W końcu kiedyś by cię załatwił. I twoją córkę. Nie powstrzymałby się. Pam, ty nie pojedziesz do Hiszpanii. Tam, gdzie trafisz, będziesz miała dużo czasu, żeby się zastanawiać naci tym, że uratowałam twoje bezwartościowe życie.
Podeszła do wyjścia i uderzyła w stalowy panel.
- Drzwi - rzuciła i wyszła z pokoju.
Kierowała się do swojego biura, kiedy usłyszała, że ktoś ją woła. Nie zatrzymała się. Peabody szybko ją dogoniła.
- Dallas! Pani porucznik!
- Na biurku czeka na ciebie papierkowa robota. Zajmij się tym. Odprawa za dziesięć minut, u mnie. Za trzydzieści minut zaczynamy.
- Pani porucznik, już wiem o operacji. McNab przyszedł po mnie po egzaminie.
Dobrze zrobił, pomyślała Eve, jednak nie skomentowała tego na głos.
- Fakt, że detektyw kretyn złamał przepisy, nie oznacza, że jesteś zwolniona z odprawy.
- Nie musiałby mi o niczym mówić, gdyby pani to zrobiła. To była kropla, która przepełniła czarę.
- Do mnie! Natychmiast!
- Wczoraj w nocy zaczęła pani polowanie na Renquista. - Peabody biegła za Eve. - Powinnam uczestniczyć w poszukiwaniach. To pani złamała przepisy.
Eve zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Poddajesz w wątpliwość moje metody czy mój autorytet? Metody, pani porucznik. Tak jakby. O rany! Gdyby był wczoraj w domu, pani by go zdjęła. Beze mnie. Jako pani podwładna...
- Jako moja podwładna masz robić to, co ci każę. Jeśli coś ci się nie podoba, możesz złożyć pisemne zażalenie.
- Pracowała pani nad sprawą beze mnie. Dziś rano odbyła się odprawa, w której nie uczestniczyłam, W takich przypadkach egzamin nie powinien mieć pierwszeństwa nad moim udziałem w śledztwie.
- Postanowiłam, że egzamin ma pierwszeństwo. Już po wszystkim. Jeśli masz zamiar jeszcze ględzić na ten temat, powtarzam, zrób to na piśmie. Zgodnie z przepisami.
Peabody podniosła podbródek.
- Nie zamierzam składać zażalenia, pani porucznik.
- Twój wybór. Bierz się za papiery, czekają na twoim biurku. Spotykamy się w garażu za dwadzieścia pięć minut. Wprowadzę cię.
Zapowiada się wyjątkowo długi dzień, rozmyślała Eve chodząc po mieszkaniu Katie Mitchell, tak jak wcześniej trenowała na projekcji holo. I jeszcze dłuższa noc.
Renquist znalazł sobie idealną kryjówkę.
Twój ruch, pomyślała, popijając kawę.
Zarzuciła sieć w każdym hotelu w rejonie, ale nigdzie go nie znaleziono. Poszukiwania cały czas trwały i obejmowały coraz większy obszar.
Zatrzymała się w progu biura, w którym pracowali Feeney i Roarke.
- Nic - odezwał się Roarke, wyczuwając jej obecność. - Podejrzewam, że korzysta z prywatnego lokalu. Wynajął coś na krótko. Przeszukujemy tę okolicę.
Eve kolejny raz sprawdziła czas. Jeszcze tyle godzin. Nie mogła jednak ryzykować i wychodzić z budynku. Wróciła do kuchni i szturchnęła autokucharza Mitchell.
- Niespokojna? - dobiegi ją zza pleców glos Roarke'a.
- Nienawidzę tego czekania i nic nierobienia. Ciągle o tym myślę, cały czas analizuję plan. Robię się od tego nerwowa.
Pochylił się i pocałował ją w tył głowy.
- Tak jak od sprzeczki z Peabody.
- Dlaczego faceci zawsze uważają, że kobiety się ze sobą sprzeczają? Faceci tego nie robią? To jakieś idiotyczne określenie.
Pogłaskał jej ramiona, były twarde jak skała. Kiedy to się wreszcie skończy, wyślę ją na terapię relaksacyjną, pomyślał. Bez względu na to, czy jej się to podoba, czy nie.
- Dlaczego nie zapytasz, jak jej poszło na egzaminie?
- Jak będzie chciała, to mi sama powie. Przysunął się bliżej i wtulił twarz w jej włosy.
- Uważa, że oblała - powiedział jej prosto do ucha.
- Cholera! - Eve zacisnęła pięści. - Kurwa mać! Otworzyła lodówkę, przejrzała jej zawartość i skonfiskowała pojemnik deseni lodowego „Truskawkowe Pole”. Znalazła łyżeczkę, wbiła w lody i pomaszerowała do sypialni.
- Dobra dziewczyna - mruknął Roarke.
Peabody siedziała na brzegu łóżka, przeglądając na swojej jednostce sprawozdanie z porannej odprawy. Kiedy weszła Eve, podniosła głowę, i już miała zrobić tę swoją zawiedzioną minę, gdy zauważyła lody.
- Masz. - Eve podała jej pojemnik. - Zjedz i już się nie dąsaj. Musisz być ze mną na sto procent.
- Ja po prostu... myślę, że spieprzyłam. Totalnie.
- Przestań o tym myśleć. Odłóż to na bok. Zapomnij. Musisz się skoncentrować. Masz być czujna, nie możesz przegapić najmniejszego ruchu. Za kilka godzin będziesz leżeć w tym łóżku, po ciemku. On przyjdzie tu po to, żeby cię zabić. Będzie miał noktowizory. Lubi pracować w ciemności. On cię będzie widział, ty jego nie. Dopóki nie zaczniemy, nie będziesz go widziała. Nie możesz tego spieprzyć, bo oberwiesz. Jak oberwiesz, naprawdę się wkurwię.
- Przepraszam za dziś po południu. - Peabody z entuzjazmem wymiatała lody. - Byłam wyczerpana. Gdybym mogła, w drodze z egzaminu sama skopałabym się po dupie. Po prostu musiałam skopać kogoś innego. Pomyślałam, że gdyby pani mnie wezwała, nie musiałabym podchodzić do tego durnego egzaminu.
- Ale podeszłaś. Jutro dowiesz się, jaki wynik. A teraz przestań o tym myśleć i zajmij się robotą.
- Tak jest.
Peabody wyciągnęła łyżeczkę z lodami, żeby Eve mogła skosztować.
- Chryste. Obrzydliwość.
- Nie, to całkiem smaczne. - Peabody z powrotem zabrała się do jedzenia. - Pani jest rozpuszczona, bo może pani jeść te wszystkie prawdziwe produkty. Dzięki, że się już pani na mnie nie złości.
- A kto mówi, że się nie złoszczę? Gdybym cię lubiła, posłałabym kogoś po prawdziwe lody, zamiast wykradać mrożone paskudztwo z lodówki cywila.
Peabody tylko się uśmiechnęła i oblizała łyżeczkę.
Przypuszczalnie w tej chwili się ubiera, dumała Eve, wyglądając przez ekrany zasłaniające okna w mieszkaniu Mitchell. Wkrótce będzie zupełnie ciemno., myślała. Przed popełnieniem zabójstwa Marsonini zwykle jadał dobry posiłek, zakrapiany dwiema lampkami wina. Zawsze w eleganckiej restauracji. Rezerwował stolik w rogu.
Spędzał tam dwie, trzy godziny. Delektował się jedzeniem, sączył wino. Na koniec zamawiał kawę i deser. Mężczyzna ceniący klasę i wyrafinowanie.
Renquistowi na pewno się to podoba.
Oczyma wyobraźni widziała, jak zapina perfekcyjnie białą, szytą na miarę koszulę. Stoi przed lustrem i patrzy na swoje palce. Pokój jest elegancki, gustownie urządzony. Otacza się tym, co najlepsze, zarówno jako Renquist, jak i Marsonini.
Jedwabny krawat. Prawdopodobnie wybrał jedwabny krawat. Gładki, miły w dotyku, gdy modeluje się idealny węzeł Zamierza go zdjąć, kiedy ofiara straci przytomność. Ostrożnie powiesi ubranie, żeby się nie pomięło. Nie znosi zagięć i plam krwi.
Teraz jednak czerpie przyjemność z samego aktu ubierania się. Elegancka tkanina dotyka jego skóry. Zastanawia się nad czekającym go posiłkiem i winem.
Eve wyraźnie go widziała. Renquist przeistacza się w Marsoniniego. Poprawia długie rude włosy, które zawsze były jego dumą. Czy widzi w lustrze twarz Marsoniniego? Wyobrażała sobie, że tak. Ciemniejsza karnacja, mniej regularne rysy, pełniejsze usta, blade oczy wyglądające zza ciemnych szkieł. Na pewno to widzi, inaczej ta noc straciłaby sporo uroku.
Teraz marynarka. Coś jasnoszarego, może w delikatne prążki. Letni garnitur dla wymagającego mężczyzny. Jeszcze mgiełka wody kolońskiej.
Sprawdza walizkę. Bierze głęboki oddech, sycąc nozdrza zapachem skóry. Czy zamierza wyjąć wszystkie narzędzia? Prawdopodobnie tak. Przeciąga w dłoni sznur. Gruby, mocny sznur zostawi bolesne zagłębienia w ciele ofiary.
Uwielbia wyobrażać sobie ból. Knebel z piłeczki. Zdecydowanie wolał poniżenie przy użyciu piłeczki niż szmaty. Prezerwatywy, dla własnego bezpieczeństwa. Grube cygara i zgrabna złota zapalniczka. Dobre cygara kocha prawie tak samo jak wypalanie kółeczek na skórze ofiary i krzyk agonii w jej oczach. Wytworna buteleczka wypełniona alkoholem, by polać rany dla wzmocnienia efektu.
Wysuwany kij nabity stalowymi ćwiekami. Doskonały do łamania kości i miażdżenia chrząstek. Kształt na tyle falliczny, by mógł wykorzystać go w innym celu, jeśli będzie miał ochotę.
Naturalnie, komplet ostrzy. Gładkie, wyszczerbione. Na wypadek, gdyby w jej kuchni nie znalazł niczego odpowiedniego.
Dyski z muzyką. Noktowizory. Ręczny miotacz lub paralizator. Przezroczyste, cienkie jak papier rękawiczki. Nie znosił zapachu i faktury preparatu zabezpieczającego dłonie.
Własny ręcznik z białej egipskiej bawełny. Świeża kostka bezzapachowego mydła, by umyć ręce po skończeniu pracy.
W końcu kody zabezpieczające, skopiowane dzień wcześniej podczas wizyty w jej mieszkaniu. Łamacz kodów zablokuje kamery, tak by mógł wślizgnąć się do budynku nie zostawiając śladów.
Wszystko starannie zapakowane, można zamknąć elegancką walizkę.
Ostatnie spojrzenie w lustro, duże, odbijające całą sylwetkę. Musi wyglądać idealnie. Jeszcze strzepnie pyłek z klapy marynarki.
Dopiero wtedy wyjdzie z domu i rozpocznie wieczór.
- Gdzie byłaś? - zapytał Roarke, kiedy jej wzrok się zmienił, a ramiona rozluźniły.
- Z nim. - Obejrzała się i zobaczyła, że Roarke trzyma dwa kubki kawy, - Dzięki - powiedziała, biorąc jeden.
- Gdzie on jest?
- Wychodzi na kolację. Zapłaci gotówką. Zawsze płaci gotówką. W restauracji zostanie do północy, potem zrobi sobie długi spacer. Marsonini nie prowadził samochodu, rzadko korzystał z taksówek. Przyjdzie tu pieszo, z każdym krokiem będzie się bardziej nakręcał.
- Jak go złapano? - Wiedział, ale chciał, by Eve opowiedziała to na głos.
- Ofiara, na którą zamierzał zapolować, mieszkała w apartamencie podobnym do tego. Jej przyjaciółka pokłóciła się ze swoim chłopakiem i akurat tamtego wieczoru przyszła wypłakać się jej w rękaw, czy co tam kobiety robią w takich wypadkach.
- Jedzą lody truskawkowe.
- Zamknij się. Przyjaciółka się wypłakała i zasnęła na sofie. Obudziła ją muzyka. Nie słyszała, kiedy wszedł. Dziewczyny najwyraźniej obaliły wieczorem wino, albo kilka piw. Marsonini nie zauważył, że ktoś tam śpi. Dziewczyna idzie do sypialni, by sprawdzić, co to za muzyka. Lisel leży związana, zakneblowana, z połamanymi kolanami. Nagi Marsonini, zwrócony plecami do drzwi, zbliża się do łóżka, gotów do gwałtu.
Eve wiedziała, jakie myśli kotłowały się w głowie ofiary, walczącej z potwornym bólem. Wiedziała, że przerażenie, jakie wzbudzało to, co miało nastąpić, było sto razy gorsze niż ból.
- Przyjaciółka miała głowę na karku - mówiła dalej Eve, - Pobiegła do salonu, zadzwoniła po policję, po czym wróciła do sypialni, wzięła kij, którym połamał nogi Lisel, i z całej siły zaczęła go okładać. Rozwaliła mu czaszkę, złamała szczękę, nos, łokieć. Kiedy zjawiły się gliny, Marsonini był nieprzytomny i w opłakanym stanie. Dziewczyna rozwiązała Lisel, przykryła ją i przyłożyła sukinsynowi nóż do gardła. Miała nadzieję, że bydlak się ocknie, tak powiedziała podczas zeznań. Wtedy poderżnęłaby mu przełyk.
- Myślę, że sam fakt, iż pokonała go kobieta, był dla niego jak poderżnięcie gardła.
Jego usta drgnęły w uśmiechu, bo widział, że zrozumiała.
- Na to liczę. Zmarł w więzieniu dwa lata później, po tym, jak niezidentyfikowany współwięzień, a może strażnik, wykastrował go i zostawił samego w celi. Facet wykrwawił się na śmierć.
Wzięła głęboki oddech. Opowiedzenie tej historii bardzo jej pomogło.
Pokręcę się trochę. Macie dwie godziny, żeby sobie pochodzić po mieszkaniu i rozprostować nogi. Potem się zaszywamy. I czekamy.
O północy wtaszczyła do garderoby taboret. Drzwi zostawiła uchylone, by widzieć łóżko i górną część ciała Peabody.
W mieszkaniu panowała zupełna ciemność i absolutna cisza.
- Peabody, co piętnaście minut sprawdzaj komunikator, dopóki nie zarządzę ciszy w eterze. Nie chciałabym, żebyś przysnęła.
- Pani porucznik, nie zasnęłabym nawet po końskiej dawce środka uspokajającego. Jestem nakręcona.
- Sprawdzaj komunikator. Leż spokojnie.
A jeśli się mylę? zastanawiała się w duchu. Jeśli zwęszył, że na niego czekam i zmienił obiekt i metodę? Jeśli nie przyjdzie dziś w nocy, czy zabije kogoś przypadkowego? Gzy ma jakieś wyjście awaryjne? Zapasy gotówki? Fałszywe dokumenty?
Przyjdzie, próbowała upewnić samą siebie. A jeśli nie, wytropię go.
Sprawdziła swoje łącza. Ekipy z ulicy i mieszkania potwierdziły, że nic się nie dzieje. Po godzinie wstała rozprostować cierpnące nogi.
Po dwóch godzinach poczuła, że krew zaczyna szybciej krążyć. Nadchodził. Wiedziała, że się zbliża na kilka sekund przed tym, nim w mikroskopijnej słuchawce w jej uchu odezwał się sygnał.
- Prawdopodobnie to on. Mężczyzna, idzie na południe, w kierunku budynku. Metr osiemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt pięć kilo. Jasny garnitur, ciemny krawat. Niesie walizkę.
- Obserwujcie. Nie zbliżajcie się. Feeney, zrozumiałeś?
- Jasno i wyraźnie.
- McNab?
- Jesteśmy.
- Wygląda na fałszywy alarm. Mija budynek, idzie dalej na południe. Nie, chwila. Obserwuje. Tak, on obserwuje. Sprawdza, co się dzieje na ulicy. Wraca. Ma coś w ręce. Pewnie to łamacz zabezpieczeń. Pani porucznik, wchodzi.
- Zostańcie w samochodzie. Czekajcie na rozkazy. Peabody?
- Jestem gotowa.
Eve zauważyła na łóżku poruszenie. Wiedziała, że Peabody ma przy sobie paralizator.
- Feeney z cywilem, zostajecie za drzwiami, dopóki was nie wezwę. Chcę, żeby tu wszedł. McNab, zablokujesz windę, jak tylko minie drzwi, i natychmiast Z całą ekipą wychodzicie na korytarz. Jasne?
- Tak jest. Jak się miewa moja królowa seksu?
- Słucham, detektywie?
- Hmm. To było pytanie do oficer Peabody, pani porucznik.
- Żadnych rozmów prywatnych ani idiotycznych komentarzy, na miłość boską. Gdzie jest podejrzany?
Idzie schodami, pani porucznik. W tej chwili minął pierwsze piętro, dochodzi do drugiego, Dallas, widzę jego twarz. Potwierdzam identyfikację, to Niles Renquist. Jest przy waszych drzwiach. Wyjmuje dekoder, otwiera. Jest w mieszkaniu.
- Ruszajcie - wyszeptała Eve. - Ekipy do środka. Czekać.
Nie słyszała go. Jeszcze nie. Na razie musiała go sobie wyobrażać. Marsonini zawsze zdejmował buty przed wejściem do sypialni. Buty i skarpety. Ustawiał jej równiutko przy drzwiach. Zdejmował okulary przeciwsłoneczne i zakładał noktowizor, dzięki któremu mógł poruszać się w ciemności jak kot. Stawał nad ofiarą i przez chwilę przyglądał się, jak śpi. Dopiero potem uderzał.
Eve odbezpieczyła broń. Czekała.
Usłyszała bardzo ciche skrzypnięcie podłogi. Wchodź, no dalej, wchodź, skurwysynu.
Jej oczy już dawno przywykły do ciemności. Ujrzała jego sylwetkę. Pochylił się i łagodnie pogłaskał Peabody po plecach.
Kopniakiem otworzyła drzwi.
- Światło! krzyknęła.
Obrócił się, noktowizor został z tyłu głowy, zasłaniając mu oczy. W ręce trzymał kij. Machnął nim w kierunku, skąd dobiegał jej głos, jednocześnie zrywając z głowy gogle.
- Policja! Rzuć broń! Rzuć broń i nie ruszaj się! Otworzył ze zdumieniem oczy i zaczął mrugać. Zauważyła ten moment, kiedy ją rozpoznał i zrozumiał, co się dzieje. Widziała, jak plany i wizja zwycięstwa ulatują mu z głowy.
- Śmierdząca cipa!
- No dalej. - Eve opuściła broń.
Kiedy Feeney i Roarke wpadli do pokoju, dala im znak, by zostali przy drzwiach.
- Nic nie róbcie - warknęła na nich.
Renquist wrzasnął i rzucił W nią kijem, uskakując w bok.
Zrobiła unik, dzięki czemu kij tylko musnął jej ramię. Paralizator nie dawał takiej satysfakcji, dlatego natarła na Renquista całym ciężarem ciała, wbijając mu łokieć w brzuch i kolano w krocze. Kiedy zaczął się zwijać, jej pięść trafiła go prosto w szczękę.
- To za Marlene Cox - rzuciła.
Przyciskając stopą jego plecy, sięgnęła po kajdanki.
- Ręce do tyłu, obrzygany wieprzu!
- Zabiję cię! Wszystkich was zabiję! - Szarpał się, a z ust sączyła mu się krew. W oczach zawrzała wściekłość, kiedy Eve zerwała mu z głowy perukę. - Zabieraj ode mnie łapy, odrażająca dziwko! Wiesz, kim jestem?
- Tak. Oczywiście, że wiem. - Przewróciła go na plecy, bo chciała, żeby ją widział. Chciała, żeby patrzył jej w twarz.
Zobaczyła nienawiść, widziała ją już wcześniej. Ten głęboko zakorzeniony wstręt znała z oczu swojej matki. Teraz ten widok sprawił jej satysfakcję.
- Niles, wiesz, kim jestem? Jestem kobiecą, odrażającą dziwką, śmierdzącą cipą, która skopała twoją żałosną dupę. To ja wsadzę cię do pudła.
- Nigdy ci się to nie uda! - W jego oczach zebrały się łzy. - Nie zamkniesz mnie w ciemności.
- Już, cię nie ma. Kiedy Breen będzie to opisywał, podkreśli, że zapuszkowała cię kobieta.
Renquist zaczął wyć i szlochać. Chciała powiedzieć, że zachowuje się jak baba, ale byłaby to zniewaga dla całego rodzaju żeńskiego.
- Przeczytaj' mu jego prawa - zwróciła się do Peabody, która wyszła z łóżka w pełnym umundurowaniu. - Przewieźć go do Centrali i zamknąć. Znasz procedurę.
- Tak jest, pani porucznik. Czy pojedzie pani z więźniem?
- Zamknę sprawę na miejscu i dołączę. Poradzisz sobie, detektyw - Peabody.
- Jest w takim stanie, że dziesięciolatek by sobie z nim poradził, pani porucznik. - Peabody potrząsnęła głową, patrząc na łkającego Renquista. Tupał nogami, jak dziecko w napadzie złości. Dopiero po chwili podniosła głowę. - Co? Co pani powiedziała?
- Czy ja muszę przypominać, jak wygląda standardowa procedura transportowania więźnia?
- Nie, nie to, pani porucznik. Powiedziała pani... detektyw?
- Masz problemy ze słuchem? Och, nawiasem mówiąc, moje gratulacje. Podejrzany został ujęty - rzuciła do komunikatora, wychodząc z sypialni. Przystanęła tylko po to, żeby uśmiechnąć się do Roarke'a. - Wszystkie ekipy: wycofać się. Dobra robota.
- No, dalej! - odezwał się Feeney do Peabody, która stała w szoku, pozwalając McNabowi zasypywać się pocałunkami, czemu towarzyszył aplauz w słuchawce w jej uchu. - Mam tego gnoja!
Peabody przeskoczyła nad Renquistem.
- Dallas! Jest pani pewna? Naprawdę? Przecież wyniki mają być dopiero jutro!
- Dlaczego nie wykonujesz rozkazu i nie zabierasz stąd więźnia?
- Błagam.
- Jezu, co za dziecko. - Eve z trudem powstrzymała uśmiech. - Mam wtyki. Wykorzystałam je. Oficjalne wyniki zostaną ogłoszone jutro o ósmej zero zero. Jesteś dwudziesta szósta. Całkiem przyzwoicie. Biorą całą setkę, więc wchodzisz. Symulacje nie poszły ci najlepiej.
- Wiedziałam.
- Ale ogólnie dobrze się spisałaś. Całkiem dobry wynik. Ceremonia pojutrze w samo południe. Nie będziesz mi tu płakać podczas schodzenia z miejsca operacji - dodała widząc, że oczy Peabody zachodzą łzami.
- Nie będę. - Peabody wyciągnęła ramiona i ruszyła w kierunku przełożonej.
Eve odskoczyła do tyłu.
- Żadnego całowania! Matko boska! Wystarczy uścisk ręki. Uścisk. - Wyciągnęła rękę, próbując się bronić. - Wystarczy.
- Tak jest, pani porucznik. - Peabody potrząsała dłonią Eve, - Ach, pieprzyć to - stwierdziła i rzuciła się na Eve, ściskając ją tak mocno, że zdawało się, iż połamie jej żebra.
- Puść mnie, świrusie! - Tym razem Eve nie opanowała śmiechu. - Idź, pościskaj sobie McNaba. Sama odtransportuję tego cholernego więźnia.
- Dzięki. O rany, dzięki! - Peabody ruszyła w stronę wyjścia, ale zanim dobiegła, drzwi otworzyły się i McNab złapał ją w pasie. Eve musiała przyznać, że facet ma refleks, bo nie przewrócił się, choć Peabody na niego skoczyła.
Eve przewróciła oczyma i wróciła do sypialni.
- Załaduję go - zaproponował Feeney. - Niech się dziewczyna nacieszy.
- Będziemy za tobą.
- Pożałujesz. - Oczy Renquista kipiały gniewem, ale nadal były wilgotne. - I to bardzo.
Podeszła bliżej i spojrzała mu w twarz. W ponurym milczeniu obserwowała, jak strach pożera jego złość.
- Wiedziałam, że to ty. Odkąd cię zobaczyłam, byłam tego pewna. Niles, wiesz, kim jesteś? Żałosnym, słabym tchórzem, który chowa się za plecami innych tchórzy i nie ma jaj, żeby być sobą, kiedy zabija niewinnych ludzi. Wiesz, dlaczego kazałam detektywowi cię wyprowadzić? Bo szkoda mi na ciebie czasu. Nie jesteś wart ani minuty więcej. Skończyłam z tobą.
Wychodząc, usłyszała jego szloch.
- Podrzucisz mnie? - zwróciła się do Roarke'a.
- To będzie dla mnie przyjemność. - Wziął ją za rękę i ścisnął, kiedy syknęła, próbując się od niego uwolnić.
- Za późno, żeby się teraz o to martwić. Mrugałaś do mnie podczas operacji.
- Niczego takiego nie robiłam. - Wydęła usta. - Pewnie coś mi wpadło do oka.
- Daj, sprawdzę. - Oparł ją o ścianę w korytarzu i roześmiał się, kiedy zaklęła. - Nie, nie widzę niczego poza tymi piękny mi, dużymi oczami gliny. - Pocałował ją w czoło. - Nie tylko Peabody dobrze się dziś spisała.
- Zrobiłam, co miałam zrobić. To mi wystarczy.
Dwa dni później przeczytała wstępny raport Miry po obserwacji Nilesa Renquista. Oparta się wygodniej w fotelu i wbiła wzrok w sufit. Ciekawa sztuczka, dumała. Jeśli zatrudni naprawdę dobrych obrońców, może się z tego wywinąć.
Spojrzała na stojący na biurku wazon z kwiatami, które przysłała przez matkę Marlene Cox. Tym razem Eve nie poczuła się zażenowana. Kwiaty sprawiły jej prawdziwą przyjemność.
Bez względu na jego sztuczki, sprawiedliwości stanie się zadość. Niles Renquist już nigdy nie wróci na wolność. Poza tym przymknięcie jego żony za współudział było bardzo miłym akcentem.
Tyle że jeśli jej się uda, przyczyni się do osierocenia małej dziewczynki. Pięciolatka zostanie bez matki i ojca. Eve wstała i podeszła do okna. Niektórym dzieciom wychodzi na dobre, kiedy nie ma przy nich takich rodziców. To chyba lepiej?
Skąd, u diabła, miała wiedzieć? Przeczesała dłonią włosy i potarła twarz. Wykonała swoje obowiązki i jedyne, co jej pozostało, to mieć nadzieję, że się nie pomyliła.
Czuła, że miała rację.
Usłyszała, że ktoś porusza klamką, zaraz potem rozległo się pukanie. Celowo zamknęła się na klucz. Zerknęła na zegarek, wzruszyła ramionami i sięgnęła po czapkę.
Kiedy otworzyła drzwi, przez ułamek sekundy na twarzy Roarke'a dostrzegła szok, który ustąpił miejsca zainteresowaniu, a potem błyskowi nadziei, od którego aż się zarumieniła.
- Na co się tak gapisz?
- Nie jestem pewien. - Wszedł do środka, nie czekając, aż zatrzaśnie mu przed nosem drzwi.
- Musimy iść. Ceremonia zaczyna się za piętnaście minut.
- To pięć minut drogi piesza. Obróć się.
- Nie ma mowy. - Jeszcze kilka sekund i te cholerne rumieńce zaleją jej całą twarz. Przerażające. - Nigdy nie widziałeś gliny w mundurze?
- Nigdy nie widziałem mojej gliny w mundurze. Nie wiedziałem, że w ogóle masz mundur.
- Oczywiście, że mam. Wszyscy mamy. Po prostu nigdy go nie noszę. Ale to ważna uroczystość.
- Wyglądasz niesamowicie. - Bawił się jej lśniącym guzikiem. - Bardzo seksownie.
- Och, spadaj.
- Poważnie. - Pochylił się, by ją pocałować.
Pomyślał, że ten długi, obcisły mundur w kolorze chłodnego błękitu zdziałał cuda. Na kurtce ze sztywnego materiału połyskiwały medale, zdobyte w ciągu lat służby. Czarne buty od munduru wypastowała na najwyższy połysk. Pewnie trzymała je gdzieś głęboko zakopane w swojej garderobie. Do pasa przypięła broń, spod czapki wystawały jej krótkie włosy.
- Pani porucznik - powiedział, zniżając głos. - Po prostu musisz to włożyć w domu.
- Po co? Uśmiechnął się.
- Zgadnij.
- Jesteś chory. Wariat.
- Pobawimy się w policjantów i złodziei.
- Zejdź mi z drogi, zboczeńcu.
- Chwila. - Był bardzo szybki. Nim się zorientowała, jedną ręką zanurkował pod wykrochmalony kołnierzyk i wyłowił zloty łańcuszek z brylantem, który jej kiedyś podarował. - Doskonale - mruknął i ukrył go z powrotem pod mundurem.
- Nie będziemy się trzymać za ręce. Nie ma mowy.
- W zasadzie to zamierzałem iść kilka kroków za tobą, żeby sprawdzić, jak w tym stroju wygląda twój tyłeczek.
Roześmiała się i pociągnęła go za sobą. Są nowe informacje na temat Renquista, jeśli cię to interesuje.
- Oczywiście.
- Próbuje grać niepoczytalnego. Można się było spodziewać. No cóż, chce wykorzystać każdą możliwość. Rozdwojenie jaźni, W jednej chwili jest Kubą Rozpruwaczem, za chwilę Johnem Waynem Gacym, DeSalvo, a potem znów Kubą.
- Myślisz, że to prawda?
- Ależ skąd. Mira nie dała się nabrać. Cóż, musiał spróbować. Jego obrońcy zatrudnią całą armię psychiatrów, a on jest w tym dobry. Może uchroni się od cementowej klatki, ale zamkną go w pokoju bez klamek. Na piętrze z chorymi psychicznie.
- I co ty na to?
- Ja wolałabym klatkę, ale nie zawsze dostaje się to, czego się pragnie. Wstąpię po służbie do szpitala. Porozmawiam z Marlene Cox i jej rodziną, powinni wiedzieć, jak to się może skończyć.
- Myślę, że jakoś to przełkną. Nie są żołnierzami. Oni tylko chcieli, żeby trzymać go z dala od niej. Zrobiłaś to. To im wystarczy. „
- Musi wystarczyć, bo to już koniec. Na jego miejsce przyjdą następni. Wielu gliniarzy po czymś takim się zniechęca.
- Ale nie ty.
- Nie. - A co tam, wzięła go za rękę, kiedy weszli do sali. w której miała się odbyć ceremonia. - Mnie to daje kopa. Znajdź sobie jakieś miejsce. Ja muszę wejść na to durne podium.
Podniósł jej dłoń do ust.
- Gratuluję pani porucznik. Dobra robota.
Zerknęła w stronę podium, na którym stała Peabody w towarzystwie McNaba.
- Sama na to zapracowała - powiedziała.
Ucieszyła się, widząc, że komendant Whitney znalazł czas, by wziąć udział w uroczystości. Oparła rękę na ramieniu, które jej podał, i oboje weszli na podium.
- Pani porucznik, moje gratulacje z powodu awansu podwładnej.
- Dziękuję, panie komendancie.
- Zaraz zaczynamy. Po tej sesji mamy w Centrali dwadzieścia siedem promocji. Sześcioro detektywów trzeciego stopnia, ośmioro drugiego i troje detektywów w stopniu sierżanta.
Uśmiechnął się lekko. - Nie przypominam sobie, żebym cię widział w mundurze, odkąd awansowałaś na porucznika.
- Nie widział mnie pan, sir. Stanęła obok Feeneya.
- Jeden z moich chłopaków zrobił drugi stopień - pochwalił się. - Po uroczystości skoczymy do baru po drugiej stronie ulicy, żeby to uczcić. Wpadniesz?
- Tak. Przypuszczam, że cywil może się wpraszać. Ma słabość do Peabody.
- Może być. No, zaczyna się. Jack wygłosi mowę. Dzięki Bogu, że nie ten bufon Leroy, który go czasami zastępuje. Facet ma chyba jakieś problemy z językiem, jak zacznie gadać, nie może przestać.
Wyprężona jak struna Peabody usiadła na wyznaczonym miejscu. Żołądek podchodził jej z nerwów do gardła. Bała się, że zaraz się rozpłacze, tak jak wtedy, gdy zadzwoniła do domu pochwalić się rodzicom swoim sukcesem. Za żadne skarby nie mogła się teraz rozpłakać. Czuła upiorny ścisk w gardle. A jeśli nie da rady otworzyć ust, żeby coś powiedzieć?
W uszach jej szumiało. Bala się, że nie usłyszy, jak odczytują jej nazwisko i będzie siedzieć na miejscu jak idiotka. Skupiła się na Eve, spokojnej i opanowanej.
Kiedy Peabody ujrzała swoją panią porucznik w mundurze, omal się nie przewróciła. Z wrażenia nie była w stanie wydusić z siebie nawet słowa.
Mimo szumu w uszach usłyszała, jak komendant donośnym głosem wyczytuje jej nazwisko. Detektyw trzeciego stopnia Delia Peabody. Wstała, Nie czuła kolan, ale jakimś cudem dotarła do mównicy i weszła po schodkach.
- Gratulacje, pani detektyw - powiedział komendant, potrząsając jej ręką.
Kiedy się odsunął, podeszła do niej Dallas.
- Gratulacje, pani detektyw. Dobra robota. - Eve podała jej odznakę i uśmiechnęła się serdecznie.
- Dziękuję, pani porucznik.
Eve wróciła na miejsce. Już po wszystkim.
Wracając, Peabody myślała jedynie o tym, że się nie rozpłakała. Nie płakała, a w ręce miała odznakę. Jeszcze przez jakiś czas po zakończeniu ceremonii poruszała się jak we mgle. McNab podbiegł i poderwał ją z ziemi. Podszedł też Roarke i o Boże! - pocałował ją w same usta.
Niestety nigdzie nie mogła znaleźć Eve. W całym tym zamieszaniu, gratulacjach, poklepywaniu po plecach, hałasie, nie widziała Eve. W końcu, ściskając w dłoni odznakę, wyrwała się z tłumu.
Znalazła ją w biurze. Pani porucznik, przebrana w cywilne ciuchy, siedziała pochylona nad jakimiś papierami.
- Szybko pani wyszła, pani porucznik.
- Miałam coś do zrobienia.
- Była pani w mundurze.
- Dlaczego wszyscy mówią to takim tonem, jakby to była jakaś świętość? Posłuchaj, gratuluję awansu. Poważnie. Jestem z ciebie dumna. Niestety, zabawa się skończyła, a na mnie czeka cały stos papierkowej roboty.
- Cóż, ja jednak nie będę się spieszyć. Chciałam pani podziękować. Gdyby nie pani, nigdy by mnie tu nie było. - Peabody wciąż ściskała w dłoni odznakę, jak gdyby to był najszlachetniejszy brylant. - Wierzyła pani we mnie, zachęcała mnie pani i wszystkiego nauczyła.
- To nie jest tak do końca prawda. - Eve oparła się w fotelu i położyła jedną nogę na stole. - Gdybyś sama w siebie nie wierzyła i nie chciała się uczyć, ja na nic bym się nie przydała. Peabody, jesteś dobrą policjantką, a z czasem będziesz jeszcze lepsza. A teraz czekają na mnie papierki.
Peabody już prawie nic nie widziała, ale mrugnęła, powstrzymując łzy.
- Zaraz się tym zajmę, pani porucznik.
- To już nie należy do ciebie.
- Jako pani podwładna...
- Już nie jesteś moją podwładną. Jesteś detektywem. Część tych dokumentów, przez które się przedzieram, należy do twojego nowego zadania.
Łzy wyschły, a policzki Peabody pobladły z radości i podniecenia.
- Nie rozumiem.
- Nie wolno marnować detektywów - odparta krótko Eve. - Dostaniesz nowy przydział. Zakładam, że będziesz chciała zostać w wydziale zabójstw.
- Ale... ale... Boże! Dallas! Ja nawet przez moment nie myślałam, że nie będę mogła tu zostać, ze nie będziemy pracować razem. Nigdy bym nie podeszła do tego cholernego egzaminu, gdybym wiedziała, że będzie pani chciała się mnie pozbyć.
- To śmieszne, co mówisz. Kompletny brak szacunku dla odznaki. Dam ci krótką listę stanowisk, jakie masz do wyboru. - Eve wyświetliła na ekranie jednostki tabelę. - Jeśli zamierzasz nadal jęczeć, sama za ciebie wybiorę.
Ja nie myślałam, ja się nie spodziewałam. - Nagle rozbolał ją brzuch. - Nie mogę tak od razu. Przydałoby mi się choć kilka dni, żeby się zaadaptować. Mogłabym nadal być pani asystentką, dopóki pani nie ustali, co dalej. Skończę tę papierkową robotę.
- Peabody, nie potrzebuję asystentki. Nigdy nie miałam kogoś takiego. Zanim się zjawiłaś, całkiem dobrze sobie radziłam. Pora, żebyś zrobiła krok do przodu.
Eve dała jej znak, żeby już sobie poszła, i pochyliła się nad biurkiem. Peabody zacisnęła usta, kiwnęła głową.
- Tak jest, pani porucznik.
- Nie potrzebuję cholernych asystentek - powtórzyła Eve. - Ale przydałaby mi się partnerka.
Peabody zatrzymała się przy drzwiach.
- Pani porucznik? - wydusiła przez ściśnięte gardło.
- O ile cię to interesuje. Jako oficer wyższy stopniem będę ci zwalać na głowę papierkową robotę. I to mi się najbardziej podoba.
- Partnerka? - Usta Peabody niebezpiecznie drżały. W końcu polały się łzy.
- Och, na miłość boską! Zamknij te drzwi, jeśli zamierzasz mi tu beczeć. Myślisz, że chcę, żeby detektywi słyszeli tu jakieś płacze? Jeszcze pomyślą, że to ja.
Poderwała się z miejsca i sama trzasnęła drzwiami. W tym momencie znów znalazła się w niedźwiedzim uścisku Peabody.
- Rozumiem, że się zgadzasz.
- To najpiękniejszy dzień w moim życiu. - Peabody zrobiła krok w tył i wytarła łzy z policzków. - Będę partnerką jak jasna cholera.
- Nie wątpię.
. - I nie będę więcej pani ściskać ani beczeć, no, chyba że w wyjątkowych okolicznościach.
- Miło mi to słyszeć. A teraz wynocha, muszę to dokończyć Po służbie stawiam drinka.
- Nie, pani porucznik. To ja stawiam. - Peabody wyciągnęła do niej dłoń i pokazała odznakę. - Piękna, nie?
- Tak, piękna.
Kiedy w końcu została sama, Eve wyjęła swoją odznakę i popatrzyła na nią w zamyśleniu. Schowała ją z powrotem do szuflady i spojrzała w sufit. Tym razem z uśmiechem.
Tak miało być. Właśnie tak.