J D Robb Randka ze śmiercią

J. D. Robb

Randka ze śmiercią

(Holiday in Death)

Jest koniec grudnia, w Nowym Jorku trwa przedświąteczna gorączka. Każdy myśli tylko o zbliżającej się Gwiazdce. W święta Bożego Narodzenia nikt nie chce być sam, nic więc dziwnego, że w agencjach matrymonialnych panuje wzmożony ruch. Ten właśnie okres wybrał sobie psychopatyczny morderca, który przebiera się za Świętego Mikołaja i pod pretekstem dostarczania prezentów odwiedza samotne kobiety.

Randka ze śmiercią

Ofiara

Przyczyna śmierci

Broń

Sprawca

Marianna Hawley

rape, sodomy, strangulation

Christmas garland

Simon

Sarabeth Greenbalm

Donnie Ray Michael

Brent Holloway



W dobie, gdy technika łączy ludzi w pary,

randka może się okazać śmiertelną pułapką



A jakaż to bestia, czując, że nadszedł jej czas,

Pełznie ku Betlejem, by się narodzić?

Yeats


Nikt nie strzela do świętego Mikołaja.

Alfred Emanuel Smith

ROZDZIAŁ 1

Śniła o śmierci.

Wściekle pulsujące czerwone światło neonu wpadało przez brudne szyby okienne do pokoju, wydobywając z mroku połyskujące na podłodze kałuże krwi.

Siedziała skulona w kącie, chuda mała dziewczynka z plątaniną kasztanowych włosów i wielkimi oczami koloru whisky, którą wlewał w siebie, kiedy miał trochę gotówki. Pod wpływem bólu i szoku te oczy stały się teraz szkliste, a twarz przybrała ziemisty kolor. Dziewczynka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w migocące światło, które omiatało ściany, podłogę i... jego.

Leżał na podłodze w kałuży własnej krwi.

Z jej gardła wydobył się dziki spazmatyczny jęk. W drobnej dłoni błysnął zakrwawiony po rękojeść nóż.

Mężczyzna był martwy. Nie miała co do tego wątpliwości. Czuła unoszący się nad nim świeży zapach śmierci. Była dzieckiem, lecz drzemiące w niej zwierzę rozpoznało ten odór, który jednocześnie przerażał i sprawiał przyjemność.

Ramię pulsowało boleśnie po uderzeniu, a między nogami czuła wilgoć i piekący ból po gwałcie. Umazana była nie tylko jego krwią. Lecz on nie żył. Nareszcie była bezpieczna.

Nagle wolno odwrócił głowę, jak kukiełka na sznurku, i jej ból zmienił się w przerażenie. Wcisnęła się głębiej w kąt, mamrocząc coś nieskładnie. Jego martwe usta rozciągnęły się w uśmiechu.

Nigdy się mnie nie pozbędziesz, mała. Jestem częścią ciebie. A teraz tatuś ukarze córeczkę.

Podciągnął się na rękach i ukląkł. Krew wielkimi kroplami spłynęła mu z twarzy i pleców. Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiejnym krokiem, krzyknęła i obudziła się.


Eve ukryła twarz w dłoniach i zacisnęła usta, by stłumić mimowolny jęk, parzący gardło niczym bryłki gorącego szkła. Spazmatycznie chwyciła powietrze w płuca.

Zimny dreszcz strachu przebiegł jej po plecach, lecz stłumiła go siłą woli. Nie była już bezradnym dzieckiem, lecz dorosła kobietą, policjantką, która potrafi się bronić, w sytuacji kiedy sama staje się ofiarą. Zniknął też obskurny pokój hotelowy. Znajdowała się teraz we własnym domu, jej i Roarke'a.

Myśląc o Roarke'u, powoli się uspokajała.

Usnęła w fotelu, w swoim urządzonym w domu biurze, bo Roarke wyjechał. Nie potrafiła spać w ich wspólnym łóżku, gdy jego nie było w domu. Rzadko miewała koszmary, gdy leżał obok niej, i zbyt często, gdy zostawała sama. Nienawidziła tej swojej słabości równie mocno jak kochała męża.

Obróciła się w fotelu i dla dodania sobie otuchy wzięła na ręce grubego szarego kota, który leżał obok zwinięty w kłębek i patrzył na nią, mrużąc różnokolorowe oczy. Galahad przywykł już do sennych koszmarów pani, nie lubił jednak, kiedy budzono go o czwartej nad ranem.

- Przepraszam - mruknęła, wtulając twarz w miękkie futro. - To cholernie głupie. On przecież nie żyje i nigdy tu nie przyjdzie. Martwi przecież nie wracają. - Westchnęła, wpatrując się w ciemność. - Powinnam o tym wiedzieć.

Śmierć była jej towarzyszką, ocierała się o nią każdego dnia, każdej nocy. W ostatnich tygodniach kończącego się 2058 roku posiadanie broni było zakazane, a medycyna nauczyła się przedłużać życie powyżej stu lat. Mimo to ludzie wciąż się zabijali. A jej zadaniem było stawać po stronie zabitych.

Nie chcąc ryzykować kolejnych koszmarów, włączyła światło i podniosła się z fotela. Nogi przestały jej drżeć, a puls wrócił do normalnego rytmu. Ostry ból głowy, który zwykle następował po dręczących snach, też wkrótce minie.

Ruszyła do kuchni. Galahad pobiegł za nią, mając nadzieję na wczesne śniadanie i otarł się przymilnie o jej nogi.

- Najpierw ja, kolego.

Zaprogramowała autokucharza na kawę, potem postawiła na podłodze miskę pełną chrupek. Kot rzucił się na nie, jakby to miał być jego ostatni posiłek w życiu.

Popatrzyła w zamyśleniu przez okno. Rozciągał się za nim długi pas zieleni, a nad nim czyste niebo. Wokół panowały spokój i cisza, z czego korzystali w tym mieście tylko ludzie tak bogaci jak Roarke. Jednak za tą oazą spokoju i wysokim murem, tętniło normalne życie i śmierć zbierała swe żniwo.

Tam jest jej świat, pomyślała, popijając mocną kawę i usiłując zmniejszyć sztywność ramienia po nie zagojonej jeszcze ranie. Drobne morderstwa, wielkie intrygi, brudne występki i krzycząca rozpacz. Znała się na tym lepiej niż na kolorowym świecie pieniędzy i władzy, w jakim obracał się jej mąż.

W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopisywał, zastanawiała się, jak mogli się spotkać - ona, celna i ostra jak wystrzelona z łuku strzała policjantka, stojąca na straży prawa, i on, błyskotliwy Irlandczyk, który przez całe życie usiłował je omijać. Połączyło ich morderstwo. Dwie zbłąkane dusze, które, by przeżyć, obrały różne drogi ucieczki, odnalazły się wbrew logice i rozumowi.

- O Boże, tęsknie za nim. To idiotyczne.

Zła na siebie, odwróciła się z zamiarem wzięcia prysznica i w tym momencie mrugające światło wideokomu zasygnalizowało połączenie. Nie mając wątpliwości, kto to, podbiegła do konsolety i włączyła wideo.

Na ekranie ukazała się twarz Roarke'a. Cóż za twarz, pomyślała, kiedy uniósł w górę czarną brew. Niewiarygodnie przystojna o rysach poety, kształtnych ustach, wydatnych kościach policzkowych i intensywnie błękitnych oczach, okolona grzywą gęstych czarnych włosów.

Nawet po roku małżeństwa na widok jego twarzy krew zaczynała szybciej krążyć jej w żyłach.

- Eve, kochanie. - Jego głos miał ciepłe, głębokie brzmienie. - Czemu nie śpisz?

- Właśnie się obudziłam.

Wiedziała, że nić się nie ukryje przed jego uważnym wzrokiem. Na pewno dostrzegł cienie pod oczami i bladość jej twarzy. Chcąc dodać sobie odwagi, wzruszyła ramionami i przesunęła dłonią po krótkich rozczochranych włosach.

- Muszę być wcześniej w centrali policji. Mam mnóstwo papierkowej roboty.

Wiedział więcej, niż mogła przypuszczać. Dostrzegł siłę, odwagę i ból, lecz także piękno w ostrych rysach, pełnych wargach i oczach koloru whisky, w których teraz czaiło się zmęczenie. Natychmiast zmienił plany.

- Wracam dziś wieczorem - oznajmił.

- Przecież miałeś zostać jeszcze klika dni.

- Dziś wieczorem - powtórzył i uśmiechnął się. - Tęskniłem za tobą, poruczniku.

- Tak? - Ku swemu niezadowoleniu poczuła rozkoszny dreszczyk, lecz mimo to uśmiechnęła się do niego. - Chyba będę musiała poświęcić ci trochę czasu.

- Koniecznie.

- Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć, że wracasz wieczorem?

Właściwie to chciał poinformować ją, że zostanie jeszcze dzień lub dwa, i namówić by przyleciała na weekend na Olim. Zmienił jednak zdanie, uśmiechnął się i powiedział.

- Chciałem powiadomić moją żonę, jakie mam plany. Wracaj do łóżka, Eve.

- Dobrze. - Oboje jednak wiedzieli, że tego nie zrobi. - Do zobaczenia wieczorem. Hmm... Roarke?

- Tak?

Musiała wziąć głęboki oddech, by to z siebie wydusić.

- Ja też za tobą tęskniłam.

Przerwała połączenie, mimo że się uśmiechnął. Już spokojniejsza, zabrała kubek z kawą i poszła przygotować się na nadchodzący dzień.


Nie zamierzała wymknąć się niepostrzeżenie z domu, lecz też nie starała się hałasować. Chociaż była zaledwie piąta rano, nie miała wątpliwości, że Summerset kręci się gdzieś w pobliżu. Wolała uniknąć spotkania ze sztywnym służącym Roarke'a czy jak kto woli sierżantem, który o wszystkim wiedział, spełniał sumiennie obowiązki i stanowczo zbyt często wtykał swój kościsty nos w ich prywatne - zdaniem Eve - sprawy.

Ostatnia sprawa kryminalna zbliżyła ich do siebie, przez co oboje czuli się niezręcznie. Podejrzewała, że od tamtej pory Summerset unikał jej równie starannie jak ona jego.

Wspominając owo zdarzenie, bezwiednie potarła bolące ramię. Rano, lub po długim dniu pracy, wciąż odczuwała w nim lekki ból. Wykorzystanie broni do maksimum nie było doświadczeniem, które chciałaby powtórzyć, lecz jeszcze gorszym przeżyciem była chwila, kiedy Summerset wlewał jej do gardła lekarstwo, a ona była zbyt słaba, by mu dokopać.

Zamknęła za sobą drzwi i wciągnęła w płuca zimne grudniowe powietrze. Zaraz jednak zaklęła siarczyście. Zostawiła samochód przed wejściem głównym po to, by rozwścieczyć Summerseta. On zaś wprowadził go do garażu, bo wiedział, że ją to wkurzy. Wściekła na siebie za to, że nie zabrała pilota do otwarcia garażu, ruszyła chodnikiem biegnącym wokół domu. Pod stopami skrzypiała zamarznięta trawa. Wkrótce zaczęły ją szczypać uszy i czubek nosa. Zacisnęła zęby i położyła dłoń na czytniku linii papilarnych, po czym weszła do ogrzewanego garażu.

Na dwóch poziomach stały błyszczące samochody, rowery, latające skutery, a nawet dwuosobowy helikopter. Jej miejskie auto w kolorze zielonego groszku wyglądało niczym kundel pośród wymuskanych, lśniących ogarów. Ale jest nowe i sprawne, pomyślała, wsuwając się za kierownicę.

Zaskoczyło od jednego ruchu. Wydała polecenie i przez otwory wentylacyjne dmuchnęło do wnętrza ciepłe powietrze. Deska rozdzielcza rozbłysła światłami, rozpoczynając wstępny przegląd i po chwili uprzejmy głos poinformował ją, że wszystkie systemy są sprawne. Za żadne skarby nie przyznałaby się, że tęskni za swym starym, kapryśnym i zdezelowanym pojazdem.

Płynnie wyjechała z garażu na podjazd prowadzący do żelaznej bramy posiadłości. Wrota otworzyły się przed nią bezszelestnie.

Ulice ekskluzywnej dzielnicy, w której mieszkała, były spokojne i czyste. Drzewa rosnące na skraju wielkiego parku pokrywała cienka warstwa szronu, mieniącego się niczym diamentowy pył. Gdzieś dalej, w mrocznych zakątkach, narkomani kończyli swoją nocną robotę, lecz tu widać było tylko błyszczące ściany budynków, szerokie aleje i spokojną ciemność przed świtem.

Kiedy minęła kilka przecznic, zapaliła się pierwsza tablica reklamowa, rozpraszając mrok jaskrawym światłem. Święty Mikołaj z czerwonymi policzkami i przyklejonym do ust głupim uśmiechem, który przypominał jej przerośniętego elfa z Zeusa, przemknął po niebie w towarzystwie wiernych reniferów, wykrzykując „ho, ho, ho” i przypominając, że najwyższy czas pomyśleć o świątecznych prezentach.

- Tak, tak, słyszę cię ty gruby sukinsynu. - Rzuciła mu niechętne spojrzenie i zatrzymała się na światłach. Do tej pory nie musiała się martwić o prezenty. Zazwyczaj kupowała coś śmiesznego dla Mavis i coś smacznego dla Feeneya. Poza nimi nie miała nikogo, o kim powinna pomyśleć. Cóż, do cholery, mogła kupić mężczyźnie, który nie tylko miał wszystko, lecz był również właścicielem fabryk, które to wszystko wytwarzały? Dla kogoś, kto wolał cios tępym narzędziem od robienia zakupów, był to prawdziwy dylemat. Doszła do wniosku, że Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Tymczasem święty Mikołaj zachwalał sklepy i stoiska w Podniebnym Centrum Handlowym Big Apple.

Humor nieco jej się poprawił, kiedy wpadła w korek na Broadwayu. Trwał tu wieczny karnawał. Ruchome platformy na chodniku wypełniali przechodnie, z których większość była pijana, naćpana lub jednocześnie pijana i naćpana. Obwoźni sprzedawcy trzęśli się z zimna przy dymiących grillach. Swoich miejsc przy krawężniku musieli bronić pięściami.

Uchyliła okno, chwytając w nozdrza zapach pieczonych kasztanów, sojowych hot dogów, dymu i tłumu przechodniów. Ktoś śpiewał piskliwym, monotonnym głosem o rychłym końcu świata. Zadźwięczał klakson, kiedy grypa ludzi weszła na jezdnię na czerwonym świetle. Nad głową wesoło dudniły airbusy, a pierwsze tego dnia sterowce reklamowe zachęcały do kupna najrozmaitszych towarów.

Jakieś dwie kobiety okładały się pięściami. Licencjonowane panienki do towarzystwa, pomyślała. Musiały bronić swego miejsca równie zażarcie jak sprzedawcy jedzenia i napojów. Zamierzała wysiąść i przerwać bójkę, lecz mała blondynka powaliła na chodnik dużą rudą i zniknęła w tłumie.

Bardzo sprytnie, pomyślała z aprobatą Eve, kiedy rudowłosa dźwignęła się na nogi, potrząsnęła głową i bluznęła wiązanką przekleństw.

To właśnie był jej Nowy Jork.

Z pewnym żalem wjechała w stosunkowo spokojną Siódmą Aleję, zmierzając do centrum miasta. Najwyższy czas wrócić do czynnej służby, pomyślała. Tygodnie bezczynności sprawiły, że czuła się rozdrażniona, bezużyteczna i słaba. Z trudem przetrwała ostatni tydzień przymusowego urlopu, na który wysłano ją, by doszła do siebie. Miała już tych wakacji powyżej uszu. Na szczęście skończyły się i mogła wrócić do pracy. Musi tylko przekonać komendanta, by zwolnił ją z papierkowej roboty.

Kiedy zapiszczał nadajnik, była gotowa do przyjęcia meldunku, mimo że służbę zaczynała dopiero za trzy godziny.

- Do wszystkich wozów w okolicy. Dwanaście dwadzieścia dwa. Siódma sześć osiem cztery trzy, lokal osiemnaście B. Meldunek nie potwierdzony. Kontakt z lokatorem mieszkania dwa A. Do wszystkich wozów...

- Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w odległości dwóch minut od Siódmej.

- Zgłoszenie przyjęte. Zamelduj się po rozpoznaniu sytuacji.

- Zrozumiałam. Bez odbioru.

Zatrzymała się przy krawężniku i powiodła wzrokiem po stalowoszarym budynku. W kilku oknach połyskiwało światło, lecz na osiemnastym piętrze panowały ciemności. Kod dwanaście dwadzieścia cztery oznaczał anonimowy telefon o domowej kłótni.

Wysiadła z auta i machinalnie dotknęła broni tkwiącej w kaburze pod ramieniem. Nie miała nic przeciwko rozpoczynaniu dnia od kłopotów, ale nikt nie lubił mieszać się do nieporozumień rodzinnych. Małżeństwo, które skacze sobie do oczu, również nie lubi, jak gliniarze próbując - licząc na awans - powstrzymać skłóconych przed pozabijaniem się. To, że przyjęła ten meldunek, świadczył o jej tęsknocie za czynną służbą.

Wbiegła po kliku stopniach do budynku i odszukała lokal z numerem dwa A. Kiedy odezwał się męski głos, machnęła odznaką przed ekranem wizjera. Drzwi uchyliły się nieznacznie i ukazała się w nich para oczu. Pokazała odznakę.

- Podobno macie tu jakieś kłopoty.

- Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie zatelefonowały. Jestem tu tylko dozorcą.

- Widzę. - Zaleciało od niego brudną bielizną i serem. - Otworzy pan lokal osiemnaście B?

- Nie ma pani klucza uniwersalnego?

- W porządku. - Obrzuciła go szybkim spojrzeniem: był niskiego wzrostu, chudy, śmierdzący i wystraszony. - A może coś mi pan powie o mieszkańcach tego lokalu?

- To kobieta. Mieszka sama. Rozwiedziona czy coś w tym rodzaju. Więcej nie wiem.

- W przeciwieństwie do innych - mruknęła Eve. - Wie pan, jak się nazywa?

- Hawley. Marianna Hawley. Ma jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Ładna babka. Mieszka tu od sześciu lat. Nie sprawia kłopotów. Pani władzo, niczego nie słyszałem, niczego nie widziałem, o niczym nie wiem. Do cholery, jest wpół do szóstej. Jeśli narobiła jakiś szkód w mieszkaniu, to chcę o tym wiedzieć. W przeciwnym razie to nie mój interes.

- W porządku - powtórzyła Eve, kiedy zatrzasnął jej drzwi przed nosem. - Wracaj do nory, wszarzu. - machnęła ręką i poszła korytarzem do windy. Jadąc w górę, połączyła się z centralą. - Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w budynku na Siódmej. Miejscowy dozorca to wesz. Zgłoszę się ponownie po rozmówieniu się z Marianną Hawley, mieszkanką lokalu osiemnaście B.

- Potrzebne ci wsparcie?

- Nie. Bez odbioru.

Schowała nadajnik do kieszeni i wysiadła na osiemnastym piętrze. Jej uważny wzrok natychmiast dostrzegł zainstalowane kamery bezpieczeństwa. W korytarzu panowała absolutna cisza. Sądząc z usytuowania i wystroju wnętrza mieszkali tu pracownicy umysłowi o średnich dochodach. Większość z nich wstawała po siódmej rano, w pośpiechu wypijała kawę i pędziła do airbusu lub do metra. Nieliczni szczęśliwcy mieli biura na miejscy. Niektórzy odprowadzali dzieci do szkoły, inni zaś żegnali współmałżonków i czekali na kochanków. Zwykłe życie w zwykłym miejscu.

Przyszło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest właścicielem tego budynku, lecz odsunęła od siebie tę myśl i podeszła do drzwi mieszkania numer osiemnaście B.

Światełko bezpieczeństwa migało na zielono, czyli blokada była wyłączona. Instynktownie przywarła plecami do ściany i nacisnęła dzwonek. Nie usłyszała brzęczenia, doszła więc do wniosku, że mieszkanie musi być dźwiękochłonne. Cokolwiek działo się w środku, nie wychodziło na zewnątrz. Lekko zirytowana wsunęła w otwór uniwersalny klucz i odblokowała drzwi.

Zanim weszła, wywołała najpierw lokatorkę po nazwisku. Najgorszą rzeczą było przestraszyć śpiącego człowieka, wparowując do niego z obezwładniaczem lub nożem kuchennym w ręku.

- Pani Hawley? Policja. Otrzymaliśmy meldunek, że coś się dzieje w pani mieszkaniu. Światło - poleciła.

Mieszkanie urządzone było ze spokojną elegancją. Ciepłe kolory, proste linie. Ekran rozrywkowy zaprogramowany był na stary film wideo. Niewiarygodnie piękna naga para, spleciona w miłosnym uścisku, przetaczała się po łóżku usłanym płatkami róż, wydając z siebie teatralne jęki.

Na stole stała patera wypełniona po brzegi gumowymi dropsami bez cukru i świece w srebrnym i czerwonym kolorze, wypalone do różnych wysokości. Na przeciwległej ścianie ustawiono długą sofę w bladozielonym odcieniu. Pachniało sosną i żurawinami. Pod oknem leżała przewrócona mała choinka. Świąteczne lampki i aniołki ze słodkimi buziami były potłuczone, a gałęzie drzewka połamane. Zniszczeniu uległo również kilkanaście leżących pod choinką pudełek.

Eve wyjęła broń i obeszła pokój, lecz nigdzie nie dostrzegła śladów przemocy. Para na ekranie osiągnęła wspólny orgazm, przy wtórze ochrypłych zwierzęcych jęków. Eve poszła dalej, nasłuchując i rozglądając się na boki.

Nagle usłyszała ciche dźwięki muzyki. Rozpoznała w nich jedną z tych irytujących świątecznych melodii, którą wszędzie można było słyszeć.

Wycelowała broń w stronę małego korytarza, Było tam dwoje drzwi. Jedne prowadziły do łazienki, bo przez szparę dostrzegła umywalkę i brzeg wanny - wszystko lśniąco białe. Posuwając się wzdłuż ściany, podeszła do drugich drzwi, skąd dochodziła muzyka. Natychmiast wyczuła świeży, metaliczny i kwaśny zapach śmierci.

Pchnęła drzwi i weszła do pokoju, szybkim ruchem obracając się w lewo, potem w prawo, skupiona i skoncentrowana. Wiedziała jednak, że nie ma tu nikogo prócz niej i ofiary. Mimo to zajrzała do szafy, za zasłony, po czym wyszła z pokoju i przeszukała resztę mieszkania. Dopiero wtedy odetchnęła swobodniej i podeszła do łóżka.

Dozorca miał rację. Kobieta rzeczywiście była ładna. Nie należała do zjawiskowych piękności, przyciągających wzrok, lecz miała wiele uroku, miękkie, kasztanowe włosy i ciemnozielone oczy. Śmierć nie zdążyła jeszcze zniszczyć urody. Szeroko otwarte oczy wyrażały zaskoczenie. Blade policzki pokryte były delikatnym odcieniem różu, rzęsy przyciemnione czarnym tuszem, a wargi pociągnięte wiśniową pomadką. We włosach, tuż nad prawym uchem, tkwiła ozdobna spinka w kształcie drzewka, z małym złotym ptaszkiem na jednej ze srebrnych gałązek.

Kobieta była naga, a wokół ciała miała owinięty błyszczący łańcuch choinkowy. Dostrzegając krwawą ranę na szyi, Eve pomyślała, że to pewnie on posłużył do uduszenia ofiary. Na rękach i nogach widniały ślady świadczące o tym, że ofiarę związano i że usiłowała walczyć. Z wieży rozrywkowej, stojącej przy łóżku, dobiegł głos piosenkarza, zapowiadający radosne święta Bożego Narodzenia.

Eve westchnęła i wyciągnęła swój nadajnik.

- Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Mam tu zamordowaną kobietę.

Cóż za wredny początek dnia.


Posterunkowa Peabody stłumiła ziewnięcie i zlustrowała ofiarę ciemnymi oczami.

Pomimo skandalicznie wczesnej pory jej mundur był świeżo odprasowany, a ciemnokasztanowe równo obcięte włosy gładko uczesane. Jedynym znakiem, świadczącym o brutalnym wyrwaniu jej ze snu, było odgniecenie na policzku.

- Wredny koniec dnia - mruknęła Eve. - Wstępne oględziny wskazują, że śmierć nastąpiła o dwudziestej czwartej, prawie co do minuty. - Usunęła się na bok, by zrobić miejsce ekipie śledczej. - Wszystko świadczy, że przyczyną śmierci było uduszenie. Brak ran na ciele dowodzi, że ofiara zaczęła się bronić dopiero wtedy, gdy została związana.

Eve delikatnie uniosła stopę kobiety i przyjrzała się otartej kostce.

- Ślady wokół pochwy i odbytu wskazują na to, że przed śmiercią denatka została zgwałcona. Mieszkanie jest dźwiękochłonne. Mogła sobie zdzierać płuca.

- Nie zauważyłam śladów włamania ani walki, z wyjątkiem tej choinki. To mi wygląda na przemyślaną robotę.

Eve skinęła głową, obrzucając Peabody ukośnym spojrzeniem.

- Trafne spostrzeżenie. Skontaktuj się z dozorcą i weź dyskietki z kamer bezpieczeństwa z tego piętra. Sprawdzimy, kto ją odwiedzał.

- Tak jest.

- Postaw przy drzwiach dwóch funkcjonariuszy - dodała Eve, podchodząc do wideokomu stojącego przy łóżku. - Niech ktoś wyłączy tą cholerną muzykę.

- Nie jest pani w świątecznym nastroju, poruczniku. - Peabody nacisnęła guzik starannie polakierowanym paznokciem.

- Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Skończyliście? - zwróciła się do członków ekipy śledczej. - Obrócimy ją, zanim zostanie zabrana.

Krew zdążyła już spłynąć do pośladków, które przybrały czerwony kolor. Żołądek i pęcherz były puste. Mimo ochraniaczy na rękach Eve poczuła zgrubienie na skórze denatki.

- Wygląda na świeże - mruknęła. - Peabody, nagraj to na wideo, zanim wyjdziesz. - Przyjrzała się jasnemu napisowi na prawej łopatce.

- Mojej miłości - odczytała Peabody jasnoczerwone staroświeckie litery na białej skórze.

- To chyba świeży tatuaż. - Eve pochyliła się tak nisko, że omal nie dotknęła nosem ramienia denatki. - Trzeba sprawdzić gdzie go zrobiła.

- Przepiórka na gruszy.

Eve uniosła w górę brew.

- Co?

- Ta spinka we włosach. Na pierwszy dzień Bożego Narodzenia. - Eve najwyraźniej nadal nic nie rozumiała, więc pospiesznie wyjaśniła: - To taka stara piosenka. Dwanaście dni Bożego Narodzenia. Każdego dnia chłopiec daje swojej ukochanej jakiś prezent, zaczynając od przepiórki na gruszy.

- A po co komu, do cholery, ptak na drzewie? Idiotyczny prezent. - Poczuła skurcz w żołądku na myśl o tym, co to może oznaczać. - Miejmy nadzieję, że to była jego jedyna miłość. Daj mi te taśmy i niech zabierają ciało - poleciła, po czym ruszyła do stojącego przy łóżku wideokomu.

Kiedy wyniesiono ciało, poleciła wyświetlić wszystkie połączenia z ostatnich dwudziestu czterech godzin.

Pierwsze pochodziło z godziny osiemnastej. Była to wesoła rozmowa denatki z matką. Słuchając jej i patrząc na roześmianą twarz starszej kobiety, Eve zastanawiała się, jak będzie wyglądać ta twarz, kiedy przekaże jej wiadomość i śmierci córki.

Drugie i ostatnie połączenie z zewnątrz. Przystojny facet, pomyślała Eve, przyglądając się twarzy mężczyzny na ekranie. Około trzydziestu pięciu lat, miły uśmiech, wyraziste brązowe oczy. Ofiara mówiła do niego Jerry. Lub Jer. Mnóstwo seksualnych podtekstów, żarty. A więc kochanek. Może nawet ukochany.

Wyjęła dyskietkę, opakowała ją i wrzuciła do torby. Pod oknem znalazła kalendarz Marianny, przenośny wideokom i notes adresowy. Po krótkim przejrzeniu ich zawartości wyłowiła nazwisko Jeremy Vandoren.

Kiedy została sama w pokoju, podeszła jeszcze raz do łóżka. Leżała na nim zakrwawiona pościel. Ubranie kobiety było starannie pocięte i rzucone na podłogę. Zapakowano je już do worka. W mieszkaniu panowała cisza.

Musiała go wpuścić, pomyślała Eve. Czy poszła z nim do sypialni dobrowolnie, czy też zmusił ją do tego? Raport toksykologiczny wyjaśni, czy miała we krwi jakieś nielegalne środki. Kiedy znaleźli się w sypialni, rozciągnął ją na łóżku i przywiązał jej ręce i nogi do czterech słupków w rogach. Następnie pociął jej ubranie. Ostrożnie, bez pośpiechu. Nie było w nim wściekłości czy gniewu ani nawet rozpaczliwego pożądania. Robił to na zimno, w sposób przemyślany. Potem ją zgwałcił. Miał nad nią władzę. Broniła się, krzyczała, może nawet błagała. Sprawiło mu to przyjemność. To typowe dla gwałcicieli. Eve głęboko odetchnęła kilka razy, bo przed oczami stanął jej własny ojciec.

Kiedy morderca zaspokoił żądzę, udusił dziewczynę, patrząc, jak oczy wychodzą jej na wierzch. Potem ją uczesał, umalował i owinął srebrnym łańcuchem. Czy tę spinkę do włosów przyniósł ze sobą, czy też należała do niej? Sama sobie zrobiła ten tatuaż, czy to on ją przyozdobił.

Przeszła do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Była wyłożona śnieżnobiałymi kafelkami, a w powietrzu unosił się nikły zapach środka dezynfekcyjnego. Tu pewnie mył się po skończonej robocie, może nawet ubierał, po czym wytarł do czysta wszystkie ślady.

Tak czy owak trzeba będzie wpuścić tu „sprzątaczy”. Najmniejszy nawet włosek może mieć znaczenie.

Dziewczyna miała matkę, która ją kochała, myślała dalej Eve. Wspólnie planowały święta, śmiały się, rozmawiały o ciasteczkach.

- Pani porucznik?

Eve zerknęła przez ramię i zobaczyła stojącą w korytarzu Peabody.

- Co?

- Mam dyskietki z kamer bezpieczeństwa. Przy drzwiach stoi dwóch funkcjonariuszy.

- Dobrze. - Eve przetarła dłońmi twarz. - Plombujemy mieszkanie i zabieramy wszystko do centrali. Muszę powiadomić najbliższą rodzinę. - Zarzuciła torbę na ramie i zabrała swój zestaw polowy. - Miałaś rację, Peabody. To wredny początek dnia.

ROZDZIAŁ 2

Sprawdziłaś tego jej faceta?

- Tak. Jeremy Vandoren mieszka przy Drugiej Alei, pracuje jako makler w firmie Foster, Bride i Rumsey na Wall Street. - Peabody zerknęła do notatnika. - Rozwiedziony, lat trzydzieści sześć, poza tym bardzo atrakcyjny okaz mężczyzny.

- Hmm. - Eve wsunęła dyskietkę do komputera. - Sprawdźmy, czy ten bardzo atrakcyjny okaz mężczyzny złożył wczoraj wieczorem wizytę swojej dziewczynie.

- Przynieść kawy, poruczniku?

- Co?

- Przynieść kawy?

Eve wpatrywała się z uwagą w monitor.

- Jeśli chcesz kawy, Peabody, to po prostu powiedz.

Asystentka wzniosła oczy ku niebu.

- Tak, napiłabym się.

- To sobie przynieś. A przy okazji weź i dla mnie. - Ofiara wróciła do domu o szesnastej czterdzieści pięć. - Stop - poleciła komputerowi i przez chwilę wpatrywała się w obraz Marianny Hawley widoczny na ekranie.

Zadbana, ładna, młoda, w jasnoczerwonym berecie przykrywającym jej połyskliwe kasztanowe włosy, w długim płaszczu w tym samym odcieniu i eleganckich butach.

- Wracała z zakupów - stwierdziła Peabody, stawiając przed Eve kubek z kawą.

- Tak. U Bloomingdale'a. Obraz start - poleciła Eve.

Marianna postawiła na podłodze torby z zakupami i wyjęła kartę magnetyczną. Jej usta poruszały się, jakby coś do siebie mówiła. Nie raczej śpiewała, doszła do wniosku Eve. Potem odrzuciła włosy w tył, podniosła torby, weszła do mieszkania i zamknęła drzwi. Zapaliło się czerwone światło blokujące drzwi.

Potem na monitorze pojawili się inni lokatorzy wchodzący i wychodzący, w pojedynkę lub parami. Toczyło się zwyczajne życie.

- Kolację zjadła w domu - stwierdziła Eve, wyobrażając sobie jej wnętrze mieszkania.

Widziała, jak Marianna krząta się po pokojach, ubrana w proste granatowe spodnie i biały sweter, który potem zostanie pocięty, włącza ekran rozrywkowy, odwiesza do szafy w przedpokoju jasnoczerwony płaszcz, kładzie na półkę beret, zdejmuje buty i rozpakowuje zakupy. Schludna kobieta, mająca zamiłowanie do ładnych rzeczy, przygotowuje się do spędzenia spokojnego wieczoru w domu.

- Około siódmej zjadła zupę zaprogramowaną w autokucharzu. - Eve bębniła w blat biurka krótkimi, niepomalowanymi paznokciami. - Potem rozmawiała z matka, a potem połączyła się ze swoim facetem.

W tym momencie Eve zobaczyła, że drzwi do windy się otwierają. Uniosła w górę brwi, które skryły się pod gęstą grzywką.

- Proszę, proszę, co my tu mamy?

- Święty Mikołaj - uśmiechnęła się Peabody, zerkając na Eve przez ramię. - Z prezentem.

Mężczyzna w czerwonym stroju, ze śnieżnobiałą brodą, niósł w rękach wielkie pudło owinięte w srebrny papier i owiązane złotozieloną wstążką.

- Stop. Powiększenie wycinka dziesięć do pięćdziesiąt, trzydzieści procent.

Ekran zamigotał, podany przez Eve wycinek oddzielił się, po czym ukazał się w powiększeniu. W samym środku fantazyjnej kokardy tkwiło srebrne drzewko ze złotym ptaszkiem.

- Sukinsyn. To ta spinka, którą miała we włosach.

- Ale... to przecież święty Mikołaj.

- Weź się w garść, Peabody. Obraz start. Idzie w kierunku jej mieszkania - mruknęła Eve, patrząc jak postać z błyszczącym pakunkiem w ręku podchodzi do drzwi Marianny, naciska dzwonek palcem w rękawiczce, czeka chwilę, po czym uśmiecha się. W tym momencie pojawia się Marianna z rozjaśnioną twarzą i błyszczącymi radością oczami. Święty Mikołaj odwraca się do kamery, uśmiech się i puszcza oko.

- Stop. A to drań. Skurwysyński żartowniś. Wydruk obrazu na ekranie - poleciła Eve, przyglądając się krągłej twarzy o rumianych policzkach i błyszczących niebieskich oczach. - On wiedział, że będziemy oglądać dyskietki. Najwyraźniej go to bawi, - Przecież jest przebrany za świętego Mikołaja. - Peabody gapiła się w ekran. - To odrażające. To po prostu... niemożliwe.

- A gdyby był przebrany za diabła, to byłoby możliwe, tak?

- Tak. Nie. - Peabody wzruszyła ramionami i przestąpiła z nogi na nogę. - To jest... To jest chore.

- Ale również bardzo sprytne. - Eve czekała, aż komputer wydrukuje portret mężczyzny. - Nikt przecież nie zamknie Mikołajowi drzwi przed nosem. - Obraz start. Mężczyzna wszedł do mieszkania i korytarz opustoszał. Timer u dołu ekranu wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą trzydzieści trzy.

Nie śpieszył się, pomyślała Eve. Prawie dwie i pół godziny. Sznur, którym ją związał, i wszystko, co mogło być mu potrzebne, znajdowało się zapewne w tym wielkim błyszczącym pudle.

O jedenastej z windy wysiadła jakaś para i śmiejąc się, zapewne po lekkim rauszu, przeszła obok drzwi Marianny, nie mając pojęcia, co dzieje się w środku.

Strach i ból. Morderstwo.

Drzwi mieszkania otworzyły się pół godziny po północy. Wyszedł przez nie mężczyzna w czerwonym stroju ze srebrnym pudłem w ręku. Na rumianej twarzy widniał szeroki, niemal dziki uśmiech. Ponownie spojrzał w kamerę. W jego oczach płonęło szaleństwo. Tanecznym krokiem sunął do windy.

- Skopiuj dyskietkę pod nazwą „Hawley”. Sprawa dwadzieścia pięć sto siedemdziesiąt sześć H. Ile Mówiłaś jest tych dni w piosence.

- Dwanaście. - Peabody przełknęła łyk kawy, bo nagle zaschło jej w gardle. - Dwanaście dni.

- Lepiej dowiedzmy się, czy Hawley była jego jedyną miłością, czy ma jeszcze jedenaści innych. - Eve wstała. - Chodźmy pogadać z tym jej facetem.


Jeremy Vondoren pracował w wielkiej sali podzielonej na boksy tak małe, że mieściło się w nich zaledwie biurko z komputerem, system łączności i fotel na trzech kółkach. Do cienkich ścianek przyczepione były raporty z giełdy, repertuar teatrów, kartka świąteczna przedstawiająca kobietę o ponętnych kształtach, obsypaną płatkami śniegu, i fotografia Marianny Hawley.

Zerknąwszy na wchodzącą Eve, uniósł w górę dłoń i dale stukał w klawiaturę komputera, mówiąc jednocześnie do mikrofonu ze słuchawką.

- Comsat pięć i osiem, Kenmart spadł do trzech siedemdziesiąt pięć, Nie, Roarke Industries podskoczyło o sześć punktów. Nasi analitycy przewidują, że w ciągu dnia skoczy jeszcze o dwa.

Eve uniosła brew i wsunęła dłonie do kieszeni spodni. Za chwilę będziemy rozmawiać o morderstwie, a tymczasem Roarke zarabia miliony. Przedziwnie ten los się plecie.

- Załatwione.

Vondoren nacisnął jeden z klawiszy i na ekranie pojawiła się plątanina tajemniczych cyfr i symboli. Eve odczekała kolejne trzydzieści sekund, po czy wyciągnęła odznakę i podstawiła ją Vandorenowi pod nos. Zamrugał, odwrócił się i spojrzał na nią.

- Załatwione. Oczywiście. Dzięki. - Vondoren odsunął na bok mikrofon i uśmiechnął się niepewnie. Kąciki warg lekko mu drżały. - Czym mogę służyć, poruczniku?

- Jeremy Vondoren.

- Tak. - Jego ciemnobrązowe oczy przesunęły się po stojącej z tyłu Peabody i wróciły do Eve. - Czyżbym miał jakieś kłopoty?

- A czy zrobił pan coś niezgodnego z prawem, panie Vondoren?

- Nie przypominam sobie. - Ponownie uśmiechnął się, ukazując mały dołeczek w policzku. - Jeśli nie liczyć paczki dropsów, którą ukradłem, gdy miałem osiem lat.

- Czy zna pan Mariannę Hawley?

- Oczywiście. Chyba nie chce pani powiedzieć, że Mari zwędziła cukierki? - Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. - O co chodzi? Czy coś się stało?

Wstał z fotela i przebiegł wzrokiem salę, jakby oczekując, że zobaczy Mariannę.

- Przykro mi, pani Vondoren. - Eve nigdy nie umiała przekazywać złych wiadomości, postanowiła więc, że zrobi to szybko. - Panna Hawley nie żyje.

- Nie, to nieprawda - powiedział, przenosząc ciemne oczy na Eve. - To niemożliwe. Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem. Umówiliśmy się na kolację dziś na siódmą. Musiała zajść jakaś pomyłka.

- Nie ma żadnej pomyłki. Przykro mi - powtórzyła Eve. - Wczoraj wieczorem Marianna Hawley została zamordowana w swoim mieszkaniu.

- Marianna? Zamordowana? - Kręcił głową, jakby nie rozumiał znaczenia tych słów. - To niemożliwe. To po prostu niemożliwe. - Odwrócił się w stronę podręcznego wideokomu. - Zaraz się z nią połączę. Jest teraz w pracy.

- Panie Vondoren. - Eve położyła mu rękę na ramieniu i lekko pchnęła go na fotel. Sama nie miała gdzie usiąść, przycupnęła więc na brzegu biurka. - Została zidentyfikowana na podstawie linii papilarnych i kodu DNA - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Jeśli pan może, to chciałabym, żeby potwierdził pan jej tożsamość.

- Jej tożsamość... - Poderwał się z miejsca, uderzając Eve w ramię. Nie zagojona rana natychmiast dała o sobie znać. - Dobrze, pójdę z panią, by udowodnić, że to nie ona. To nie może być Marianna.


Kostnica nie należała do przyjemnych miejsc. Komuś, kto w przepływie optymizmu lub wisielczego humoru pozawieszał u sufitu czerwone i zielone kule, a drzwi ozdobił ohydnymi złotymi girlandami, udało się jedynie wywołać głupi uśmieszek na twarzach wchodzących tu ludzi.

Eve stała przy oszklonej ścianie i czuła, podobnie jak wiele razy przedtem, że ciałem mężczyzny wstrząsa dreszcz na widok nieruchomego ciała Marianny Hawley.

Przykryto ją prześcieradłem, by oszczędzić najbliższym widoku jej nagości, nacięcia w kształcie litery Y i stempla na stopie z nazwiskiem i numerem.

- Nie. - Vondoren przycisnął dłonie do szyby. - Nie, nie, nie, to nieprawda. Marianno.

Eve delikatnie położyła mu rękę na ramieniu. Trząsł się cały i dłońmi zaciśniętymi w pięści uderzył o szklaną barierę.

- Proszę tylko kiwnąć głową, jeśli rozpoznaje pan Mariannę Hawley.

Skinął głową i rozpłakał się.

- Peabody, znajdź jakieś puste pomieszczenie... I przynieś szklankę wody.

W tym momencie Vondoren przytulił się do Eve i ukrył twarz na ramieniu. Objęła go, dając jednocześnie znak obsłudze, by zasłonili szybę.

- Chodź, Jerry, wyjdźmy stąd.

Otoczyła go ramieniem, myśląc w duchu, że wolałaby raczej zmierzyć się z uzbrojoną bandą niż pocieszać pogrążonego w żalu człowieka, który stracił ukochaną osobę. Czuła się bezradna, bo ni mogła mu pomóc. Mimo to szeptała ciche słowa otuchy, prowadząc przez wyłożony terakotą hall do drzwi, gdzie czekała na nią Peabody.

- Tu możemy wejść - powiedziała cicho asystentka. - Zaraz przyniosę wodę.

- Usiądźmy. - Eve zaprowadziła go do krzesła, z kieszeni marynarki wyciągnęła chusteczkę i wcisnęła mu do ręki. - Przykro mi, że stracił pan bliską osobę - powiedziała, jak zwykle w takich wypadkach, po raz kolejny uświadamiając sobie niestosowność tych słów.

- Kto mógł skrzywdzić Mariannę? I dlaczego?

- Moim zadaniem jest się tego dowiedzieć. I dowiem się.

Jakaś nuta w jej głosie sprawiła, że Vondoren podniósł na Eve zaczerwienione, pełne smutku oczy. Z wyraźnym trudem odetchnął głęboko.

- Ja... Ona była wyjątkowa. - Wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej małe aksamitne pudełko. - Miałem jej to wręczyć dziś wieczorem. Chciałem zaczekać do Wigilii, bo Marianna uwielbiała święta, ale nie mogłem już dłużej czekać. - Trzęsącymi się palcami otworzył pudełeczko. Na aksamitnej poduszeczce leżał pierścionek zaręczynowy z brylantem. - Chciałem dziś poprosić ją o rękę. I Zostałbym przyjęty. Kochaliśmy się. Czy to... - Zamknął pudełko i schował je do kieszeni. - Czy to był napad rabunkowy?

- Przypuszczamy, że nie. Jak dawno pan ją znał?

- Sześć miesięcy, prawie siedem. - Spojrzał na Peabody, która przyniosła mu szklankę wody. - Dziękuję. To były najszczęśliwsze miesiące w moim życiu - dodał.

- Jak się poznaliście?

- Przez agencję matrymonialną „Szczęśliwy Związek”.

- Korzystał pan z usług agencji matrymonialnej? - spytała z niedowierzaniem Peabody.

Spuścił głowę i westchnął.

- Zrobiłem to pod wpływem impulsu. Większość czasu spędzam w pracy i rzadko gdzieś wychodzę. Dwa lata temu rozwiodłem się i chyba dlatego kobiety mnie onieśmielają. W każdym razie żadna z tych, z którymi się spotykałem... Po prostu nie pasowaliśmy do siebie. Pewnego wieczoru zobaczyłem w komputerze reklamę agencji i postanowiłem spróbować. - Pociągnął łyk wody. - Marianna była trzecią dziewczyną, z którą się spotkałem. Z dwoma pierwszymi poszedłem na drinka i na tym się skończyło. Kiedy jednak poznałem Mariannę, poczułem, że to może być coś ważnego. - Zamknął oczy i odetchnął głęboko. - Ona jest... wspaniała. Ma w sobie tyle życia, tyle entuzjazmu. Lubiła swoją pracę, mieszkanie, założyła kółko teatralne. Wystawiała sztuki.

Eve zauważyła, że przeszłość miesza mu się z teraźniejszością i bezskutecznie usiłuje oswoić się z czasem przeszły.

- Zaczęliście się spotykać - podpowiedziała mu.

- Tak. Postanowiliśmy umówić się na drinka, bez żadnych zobowiązań, ale w końcu poszliśmy na kolację, potem na kawę i przegadaliśmy kilka godzin. Było to dla nas coś ważnego.

- Czy ona czuła to samo?

- Tak. Nie speszyliśmy się. Kilka wspólnych kolacji, teatr. Oboje lubiliśmy chodzić do teatru. Potem zaczęliśmy spędzać razem sobotnie popołudnia. Teatr, muzeum albo spacer. Pojechaliśmy do jej rodzinnego miasta. Przedstawiła mnie rodzicom. Czwartego czerwca poszliśmy do mojej mamy na kolację. - Zamyślił się, widząc coś, co tylko on mógł zobaczyć.

- Czy w tym czasie spotykała się jeszcze z kimś?

- Nie. Zawarliśmy umowę.

- Czy ktoś się jej naprzykrzał? Może dawny znajomy, kochanek, były mąż?

- Nie. Powiedziałaby mi o tym. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic. - Wzrok mu stwardniał. - Czemu mnie pani o to pyta? Czy ona, czy Marianna... czy on.. O Boże! - Leżąca na kolanie dłoń zacisnęła się w pięść. - Najpierw ją zgwałcił, tak? Ten pieprzony skurwiel ją zgwałcił. Powinienem być tam razem z nią. - Zerwał się z krzesła, rozchlapując wodę ze szklanki. - Powinienem tam być. To nigdy by się nie stało, gdybym z nią był.

- A gdzie byłeś, Jerry?

- Co?

- Gdzie byłeś wczoraj wieczorem między dwudziestą pierwszą trzydzieści a dwudziestą czwartą?

- Pani myśli, że ja... - Zatrzymał się, uniósł dłoń, zacisnął powieki, i trzy razy głęboko odetchnął. Kiedy ponownie otworzył oczy, były już jasne i spokojne. - Rozumiem, musicie się upewnić, że to nie ja, by złapać tego drania. W porządku. Tak trzeba. Byłem w swoim mieszkaniu. Pracowałem, rozmawiałem z kilkoma osobami, robiłem świąteczne zakupy za pośrednictwem komputera. Sprawdziłem też rezerwację na dzisiejszy wieczór, bo się denerwowałem. Chciałem... - Odchrząknął. - Chciałem, żeby wszystko było jak należy. - Musiałem to komuś powiedzieć. Była wzruszona i podekscytowana. Bardzo lubiła Mariannę. Była chyba dziesiąta trzydzieści. Możecie sprawdzić mój wideokom, komputer, wszystko co tylko chcecie.

- Okay, Jerry.

- Czy... Czy jej rodzice już wiedzą?

- Tak, rozmawiałam z nimi.

- Muszę się z nimi skontaktować. Pewnie będą chcieli zabrać ją do domu. - Jego oczy wypełniły się łzami, które zaczęły spływać po policzkach. - Zajmę się tym.

- Dopilnuję, by wydano ją tak szybko, jak to możliwe. Czy chciałby pan, żebyśmy kogoś zawiadomili?

- Nie. Muszę już iść, chcę powiedzieć moim rodzicom. - Ruszył do drzwi. - Znajdźcie tego, kto to zrobił - powiedział, nie odwracając głowy. - Dowiedźcie się, kto ją skrzywdził.

- Znajdziemy go, Jerry. Jeszcze tylko jedno pytanie.

Wytarł twarz i odwrócił się.

- O co chodzi?

- Czy Marianna miała tatuaż?

Zaśmiał się ostro, chrapliwie, jakby śmiech ranił mu gardło.

- Marianna? Nie. Była staroświecka. Nie zrobiłaby sobie nawet takiego zmywalnego.

- Jest pan pewien?

- Byliśmy kochankami, poruczniku. Kochaliśmy się. Znałem jej ciało, myśli i serce.

- Okay, dziękuje. - Patrzyła, jak zamykają się za nim drzwi. - Jakieś wnioski, Peabody?

- Serce facetowi krwawi.

- Też tak myślę. Ale ludzie często zabijają tych, których kochają. Spis połączeń nie daje mu pewnego alibi.

- Nie wygląda na świętego Mikołaja.

Eve uśmiechnęła się lekko.

- Gwarantuje, że ten, kto ją zabił, też na niego nie wygląda. W przeciwnym razie nie uśmiechałby się do kamery. Strój, soczewki kontaktowe, makijaż, broda i peruka. Każdy może wyglądać jak święty Mikołaj. - Na razie musiała polegać na instynkcie. - To nie on. Trzeba sprawdzić, gdzie pracowała, odnaleźć przyjaciół i wrogów.


Wkrótce okazało się, że Marianna miała mnóstwo przyjaciół i najwyraźniej żadnych wrogów. Z zebranych opinii powstał obraz szczęśliwej kobiety, zadowolonej z pracy, przywiązanej do rodziny, lecz preferującej szybkie tempo życia wielkiego miasta. Miała ścisłe grono przyjaciółek, słabość do robienia zakupów i do teatru, a jej związek z Jerrym Vandorenem należał, zgodnie z powszechną opinią, do wyjątkowo szczęśliwych.

Cieszyła się życiem. Wszyscy ją kochali. Miała szczere, ufne serce.

Jadąc do domu, Eve przebiegła myślami opinie przyjaciół i znajomych Marianny.

Wszystkie były bardzo pochlebne i od nikogo nie usłyszała nawet jednej złośliwej uwagi na jej temat.

Był jednak ktoś, kto myślał inaczej, kto zamordował ją z zimną krwią, i jeśli wziąć pod uwagę wyraz jego oczu, z czymś w rodzaju zadowolenia.

Mojej miłości.

Tak, są ludzie, którzy potrafią zabić z miłości. To uczucie jest dla nich jak żywa, jątrząca rana. Wiedziała coś o tym, bo sama go doświadczyła. Ale potrafiła je pokonać. Odsunęła na bok przykre wspomnienia i włączyła wideokom.

- Masz już raport toksykologiczny Marianny Hawley, Dickie?

Na ekranie pojawiła się cierpiętnicza twarz głównego technika laboratorium.

- Wiesz, jacy jesteśmy zapchani robotą w okresie przedświątecznym. Naciskają na nas ze wszystkich stron, a laboranci zamiast pracować, uganiają się za prezentami.

- Serce mi krwawi ze współczucia. Chcę mieć ten raport, Dickie.

- A ja chcę iść na urlop - odburknął, ale wystukał coś na klawiaturze komputera. - Dostała środek uspokajający, powszechnie dostępny, łagodny. Otumanił ją na jakieś dziesięć, piętnaście minut.

- Wystarczyło - mruknęła Eve.

- Dał jej zastrzyk w prawe ramię. Pewnie poczuła się, jakby dostała w łeb. Reakcje organizmu: zawroty głowy, brak orientacji, może nawet chwilowa utrata przytomności i zwiotczenie mięśni.

- Dobra. Ślady nasienia?

- Ani plemniczka. Musiał włożyć prezerwatywę albo ona stosowała jakiś środek antykoncepcyjny. Jeszcze to sprawdzamy. Poza tym ciało spryskano czymś dezynfekującym. Ślady są w pochwie, co również mogło zabić plemniki. Nic więcej nie znaleźliśmy. Ale jest jeszcze coś. Kosmetyki na jej twarzy są inne niż te, które miała w mieszkaniu. Nie skończyliśmy jeszcze ich analizy. Wstępne badania wskazują, że zrobiono je na naturalnych składnikach, to znaczy musiały nieźle kosztować. Pewnie przyniósł je ze sobą.

- Postaraj się jak najszybciej o nazwy firm. To może być jakiś trop. Dobra robota, Dickie.

- Odwal się. Cholernie Wesołych Świąt.

- Nawzajem - mruknęła, mijając żelazną bramę posesji.

Z daleka, w wysmukłych i zwieńczonych łukiem oknach zdobiących wieżyczki, i na pierwszym piętrze, dostrzegła palące się światła, rozjaśniające zimowy mrok.

Dom. Jej i mężczyzny, do którego należał. Mężczyzny, który ją kochał i który ofiarował jej pierścionek zaręczynowy. Jerry też chciał ofiarować taki pierścionek ukochanej.

Obróciła ślubną obrączkę na palcu i zatrzymała się przed głównym wejściem.

Jerry powiedział, że Marianna była dla niego wszystkim. Jeszcze rok temu nie potrafiłaby tego zrozumieć.

Przeczesała dłońmi zmierzwione włosy. Nie powinna była dopuścić, by współczucie dla tego mężczyzny wzięło nad nią górę. To był błąd. Nie ułatwi jej to sprawy, a może nawet przeszkodzić w prowadzeniu śledztwa. Musi odsunąć na bok wszystkie emocje. Miłość nie zawsze zwycięża, ale sprawiedliwość tak, jeśli się o to postarać.

Wysiadła z samochodu i weszła po schodach do obszernego hallu. Zdjęła skórzana kurtkę i rzuciła na elegancki słup podpierający poręcz schodów. Z cienia wyłonił się Summerset, wysoki, kościsty, o ciemnych oczach, z wyrazem dezaprobaty na bladej twarzy.

- Poruczniku.

- Zostaw mój samochód dokładnie tam, gdzie jest - powiedziała i ruszyła schodami na górę.

Wciągnął głośno powietrze przez nos.

- Mam dla pani kilka wiadomości.

- Mogą poczekać - odparła, myśląc już o gorącym prysznicu, kieliszku wina i dziesięciominutowej drzemce. Summerset coś do niej powiedział, lecz nie miała ochoty go słuchać. - Pocałuj mnie gdzieś - mruknęła, otwierając drzwi do sypialni, i znieruchomiała, czując, jak jej ciało rozkwita.

Przed otwartą szafą, nagi do pasa, stał Roarke. Pięknie ukształtowane mięśnie ramion napięły się lekko, gdy sięgnął po czystą koszulę. Odwrócił głowę na dźwięk otwieranych drzwi. Zaparło jej dech w piersiach na widok jego męskiej, wyrazistej twarzy. Kształtne usta uśmiechnęły się, a ciemnoniebieskie oczy rozbłysły. Wstrząsnął głową, odrzucając z twarzy wspaniałą grzywę gęstych czarnych włosów.

- Cześć, poruczniku.

- Myślałam, że nie będzie cię jeszcze przez kilka godzin.

Odłożył na bok koszulę. Źle spała, pomyślał. Dostrzegł zmęczenie na twarzy i cienie pod oczami.

- Udało mi się wcześniej wrócić.

- Na to wygląda - odparła, zrobiła dwa kroki i już była przy nim.

W jego oczach błysnęło zdziwienie, które ustąpiło miejsca głębokiej satysfakcji. Rozwarł ramiona i zamknął Eve w uścisku. Chłonęła jego zapach, przesuwając dłońmi po plecach, po czym zanurzyła twarz w gęstych włosach i westchnęła.

- Rzeczywiście za mną tęskniłaś - mruknął.

- Postójmy tak chwilkę, dobrze?

- Jak długo zechcesz.

Ich ciała idealnie do siebie pasowały, jak dwa kawałki układanki. Stanął jej przed oczami Jeremy Vondoren z pierścionkiem dla Marianny w dłoni.

- Kocham cię. - Z trudem powstrzymała wzbierające w gardle łzy. - Przepraszam, że tak rzadko ci to mówię.

Usłyszał drżenie w jej głosie i dotknął dłonią szyi, wyczuwając napięte mięśnie.

- Co się stało, Eve?

- Nie teraz. - Już spokojniejsza, odchyliła głowę i objęła dłońmi jego twarz. - Tak się cieszę, że wróciłeś.

Uśmiechnęła się i przycisnęła usta do warg męża. Ogarnęła ją fala ciepła i wiecznie nienasyconego pożądania. Poddała się przyjemnym doznaniom, odsuwając na bok wszystkie problemy, skupiając myśli tylko na zmysłach.

- Przebierałeś się? - spytała.

- Uhm. Tak jakby - mruknął, pieszcząc jej dolną wargę.

- Myślę, że to strata czasu.

Na potwierdzenie tych słów wsunęła rękę między ich ciała i rozpięła mu spodnie.

- Masz absolutną słuszność. - Wcisnął zatrzask rozpinający kaburę. - Uwielbiam cię rozbrajać, poruczniku.

Uniósł w górę brew, kiedy błyskawicznie obróciła go i przycisnęła do drzwi szafy.

- Nie potrzebuję broni, by cię zniewolić - szepnęła.

- Udowodnij to.

Jego członek był już nabrzmiały, gdy ujęła go w dłoń. W intensywnie niebieskich oczach błysnęły niebezpieczne ogniki.

- Nie włożyłaś rękawiczek.

Uśmiechnęła się, pieszcząc go chłodnymi palcami.

- Masz coś przeciwko temu?

- Nic a nic.

Jego oddech stał się urywany. Ze wszystkich kobiet, które znał, ona jedna potrafiła tak szybko go rozpalić. Przykrył dłońmi jej piersi i kciukiem zaczął pieścić sutki. Poczuł, jak wzbiera w nim pożądanie.

- Chodźmy do łóżka.

- A po co? - Ugryzła go w ramię. - Źle ci tu?

- Wprost przeciwnie. - teraz on z kolei wykonał błyskawiczny ruch, podcinając jej nogę, tak że oboje upadli na dywan. - Ale to ja zamierzam się zniewolić.

Chwycił wargami jej sutek i zaczął go ssać. Słowa zamarły jej w gardle, myśli eksplodowały, a biodra wygięły się w łuk.

Znał ją lepiej niż ona sama. Wiedział, że chce, aby jej ciało rozpłynęła, aby rozpalona krew zaczęła krążyć w żyłach, tłumiąc dręczące ją problemy. Potrafił wzniecić w niej ten żar i dostarczyć im obojgu przyjemności.

Była taka szczupła. Podczas rekonwalescencji straciła sporo na wadzę i jej sylwetka nie odzyskała jeszcze dawnego wyglądu. Wiedział jednak, że nie oczekuje od niego delikatności. Nie ustawał więc w pieszczotach, aż jej oddech stał się urywany, a serce zaczęło bić jak szalone.

Poruszała się pod nim, wsuwając mu dłonie we włosy i zaciskając je w pięści. Między nagimi wzgórkami piersi błyszczał brylantowy wisior w kształcie łezki, który od niego dostała. Przesunął językiem wzdłuż linii żeber, do twardego, płaskiego brzucha, szczypiąc zębami szczupłe biodro, aż zaczęła drżeć. Zsunął jej spodnie, odsłaniając miękki trójkąt między nogami. Gdy jego język wślizgnął się w jej wnętrze, orgazm przeszył jej ciało niczym błyskawica. W skroniach czuła pulsowanie krwi, a w nozdrzach zapach mężczyzny, który odurzał ją niczym narkotyk.

Roarke chwycił ją za biodra, uniósł i otworzył. Jęknęła, ogarnięta palącym pragnieniem, by poczuć go w sobie. Wyciągnęła ku niemu ręce, szepcząc jego imię, objęła ramionami i oplotła nogami w pasie.

Jednym zręcznym ruchem wsunął się w jej wnętrze. Zadrżał, kiedy zacisnęła go w sobie, i przywarł wargami do jej ust, kiedy zaczęła się pod nim poruszać.

Ich ciała podchwyciły wspólny rytm, oczy płonęły, oddechy mieszały się ze sobą. Tempo stawało się coraz szybsze, pchnięcia coraz mocniejsze, aż w końcu stopili się w jedno.

Eve dostrzegła, jak oczy Roarke'a zachodzą mgłą. Po chwili osiągnął spełnienie. Płonący w jej wnętrzu żar zmienił się w oślepiający płomień i uniosła ją fala rozkoszy. Kiedy Roarke opadł na nią, wtuliła twarz w jego włosy, chłonąc zapach męskiego ciała.

- Dobrze być w domu - wymruczał.


Ciepła kąpiel, kieliszek wina i wspólna kolacja w łóżku, co uznała za szczyt dekadencji, zrelaksowały ją i uspokoiły.

- Opowiedz mi o wszystkim.

Napełnił jej kieliszek winem i patrzył, jak ponure cienie tłumią niedawny blask w oczach.

- Nie mam ochoty przenosić pracy do domu.

- Dlaczego nie? - Uśmiechnął się i dolał sobie wina. - Ja to robię.

- To co innego.

- Kochanie. - Przesunął palcem wzdłuż jej policzka. - Oboje nie możemy obejść się bez pracy. W niej się realizujemy. Nie możesz przestać myśleć o sprawach zawodowych, bo one tkwią w tobie. Podobnie jest ze mną.

Oparła się o poduszki i spojrzała przez szklany sufit na ciemne niebo. Po dłuższej chwili zaczęła opowiadać.

- To było okrutne - dodała na koniec. - Lecz nie w tym rzecz. Widziałam już rzeczy gorsze rzeczy. Ale ona była taka czysta i niewinna. Dostrzegłam to w jej twarzy, w sposobie poruszania się, w całym jej otoczeniu. Nie umiem tego sprecyzować, ale wokół niej wyczuwało się niewinność. Nie w sensie dosłownym. Niewinność można zniszczyć. Wiem coś o tym. Nawet nie pamiętam, kiedy byłam niewinna, ale wiem, jak się czuje ktoś, komu ją odebrano.

Zaklęła pod nosem i odstawiła kieliszek z winem.

- Eve. - Wziął ją za rękę i zaczekał, aż na niego spojrzy. - Gdy ma się do czynienia z morderstwem na tle seksualnym, trudno tak od razu wrócić do normalnego życia.

- Mogłam to sobie odpuścić. - Czuła wstyd, że się do tego przyznaje, i odwróciła wzrok. - Gdybym wiedziała, co tam zastanę, chyba nie przyjęłabym tego wezwania.

- Możesz przecież oddać tę sprawę komuś innemu. Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji.

- Ale ja miałabym do siebie. Widziałam ją. - Zamknęła na chwilę oczy. - Teraz jest moja. Nie mogę się już wycofać. - Energicznie przeczesała włosy. - Wyglądała na zaskoczoną i szczęśliwą, kiedy otworzyła drzwi. Zupełnie jak dziecko. Ojej, prezent dla mnie! Rozumiesz?

- Tak.

- Ten sukinsyn uśmiechnął się do kamery, puścił nawet oko. A po wszystkim podbiegł do windy tanecznym krokiem.

Oczy jej zapłonęły, a cała sylwetka zesztywniała. To nie są oczy gliny, pomyślał Roarke, lecz anioła zemsty.

- Nie było w nim gniewu, lecz autentyczna radość. - Ponownie zamknęła oczy, przywołując w myślach obraz mordercy. Kiedy je otworzyła, ogień znikł. - Niedobrze mi się robi. - Gniewnym gestem sięgnęła po kieliszek i przytknęła do ust. - Musiałam powiedzieć jej rodzicom i patrzeć na ich twarze. I na twarz Vandorena, kiedy uświadomił sobie, że jego świat legł w gruzach. Była miłą, prostą kobietą, cieszącą się życiem, która wkrótce miała się zaręczyć. Otworzyła drzwi komuś, kto symbolizował niewinność. I spotkała śmierć.

Roarke ujął jej dłoń i rozchylił zaciśnięte palce.

- Bez względu na to, jak cię to poruszyło, nie przestałaś być gliną.

- Jeśli zbyt często to się zdarza, trudno zachować dystans. W końcu uświadamiasz sobie, że nie potrafisz się ze śmiercią.

- Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, żeby zrobić sobie przerwę? - Uśmiechnął się na widok jej ściągniętych brwi. - Nie, oczywiście że nie. Spojrzysz w oczy kolejnej śmierci, Eve, bo to twoja praca i taka już jesteś.

- Spojrzę w oczy śmierci szybciej niż bym chciała. - Splotła palce z jego palcami. - Czy ona była jego jedyną miłością, Roarke? Czy będzie jedenaście następnych?

ROZDZIAŁ 3

Eve zgrzytając zębami, po raz drugi objeżdżała parking przy Podniebnym Centrum Handlowym.

- Czemu ci ludzie nie są w pracy? Nie mają nic innego do roboty?

- Dla niektórych zakupy to główne zajęcie - odparła z powagą Peabody.

- No jasne. - Eve wjechała w sektor, w którym samochody stały niczym frytki nabite na patyk po sześć w rzędzie. - Pieprzę to. - Wcisnęła kierownicę i wjechała między półki, mijając je dosłownie o włos, aż Peabody przemknęła oko. - Przecież można wszystko kupić za pośrednictwem komputera. Nie rozumiem tego.

- Komputerowe zakupy nie dają tego dreszczyka emocji. - Peabody przytrzymała się tablicy rozdzielczej, bo Eve zahamowała gwałtownie w miejscu wydzielonym dla straży pożarnej, na wprost Bloomingdale'a. - Nie można się wtedy posługiwać zmysłami lub łokciami, żeby utorować sobie drogę wśród tłumu. Takie kupowanie to żadna przyjemność.

Eve z gniewnym prychnięciem włączyła służbowe światło sygnalizacyjne i wysiadła z samochodu. Natychmiast ogłuszył ją ryk płynących z głośników kolęd. Doszła do wniosku, że ludzie biegną do środka, by uciec przed tym hałasem.

Regulujący temperaturę pomieszczenia komputer wskazywał dwadzieścia dwa stopnie, a mimo to w olbrzymiej hali wirowały płatki sztucznego śniegu. W witrynach sklepowych stały poprzebierane androidy. W warsztacie pracowali Mikołajowie i elfy, renifery szybowały w powietrzu lub tańczyły na dachach, a dzieci o złocistych włosach i twarzach aniołków rozpakowywały błyszczące pudełka.

W innej witrynie chłopiec ubrany według najnowszej mody, w czarny kombinezon i jaskrawą kurtkę, wykonywał skomplikowane ewolucje na desce latającej najnowszej generacji - Flyer 6000. Guzik przy szybie włączał głos, który reklamował możliwości sprzętu, informował o cenie i miejscu, gdzie można go nabyć.

- Chciałabym pojeździć na czymś takim - westchnęła Peabody, idąc za Eve w stronę drzwi.

- Nie jesteś trochę za stara na zabawki?

- To nie jest zabawka, to przygoda - zaprotestowała Peabody, cytując słowa reklamy.

- Załatwmy to jak najprędzej. Nienawidzę takich miejsc.

Drzwi do centrum handlowego otworzyły się przed nimi bezszelestnie, ukazując napis: Witamy w Bloomingdale'u. Jesteś naszym najlepszym klientem.

Wewnątrz grała muzyka, lecz nieco ciszej, za to słychać było gwar rozmów, który wznosił się ku sufitowi i krążącym pod nim aniołkom.

Była to świątynia konsumpcji. Na dwunastu piętrach królowały towary. Wśród tłumu klientów uwijały się androidy prezentujące ubiory, dodatki, ozdoby do włosów i biżuterię. Tuż za drzwiami znajdowała się elektroniczna mapa, informująca klientów, gdzie co można kupić. Na tych, którzy chcieli robić zakupy w towarzystwie dzieci, czekali specjalni licencjonowani pomocnicy do wybierania prezentów, od maluchów po starszaki, natomiast piętro niżej młodzież, dziadkowie i babcie. Za niewielką opłatą można było wynająć minipojazdy do przewożenia ludzi, zakupów, lub jednego i drugiego.

Android z mnóstwem warkoczyków w jaskrawych kolorach na głowie podszedł do nich z małą kryształową buteleczką.

- Nie zbliżaj się do mnie - poleciła Eve.

- A ja chętnie spróbuję - Peabody odchyliła głowę, by mógł rozpylić jej perfumy na szyję.

- Nazywają się „Weź mnie” - zamruczał android. - Bądź pewna, że jeśli ich użyjesz, nikt nie przejdzie obok ciebie obojętnie.

- Hmm. - Peabody nachyliła się w stronę Eve. - Co pani o tym sądzi?

Eve powąchała i pokręciła głową.

- Nie dla ciebie.

- Mnie się podobają - mruknęła asystentka.

- Skoncentrujmy się na tym, po co tu przyszliśmy - powiedziała Eve, chwytając Peabody za rękę, kiedy ta zatrzymała się przy stoisku z kosmetykami, przy którym modelce malowano właśnie twarz jaskrawozłotym podkładem. - Poszukajmy męskiego działu. Może uda nam się dowiedzieć, kto przedwczoraj obsługiwał Mariannę Hawley. Użyła karty kredytowej, muszą więc mieć jej dane.

- Dwadzieścia minut wystarczy mi na dokończenie świątecznych zakupów.

- Dokończenie? - Eve spojrzała na nią przez ramię, wchodząc na ruchomy chodnik prowadzący na wyższe piętro.

- Tak. Zostało mi do kupienia tylko parę drobiazgów - Peabody wydęła wargi, po czym ugryzła się w język, by powstrzymać uśmiech. - Pani pewnie nawet nie zaczęła?

- Jeszcze się zastanawiam nad wyborem.

- Co podaruje pani mężowi?

- Zastanawiam się nad tym - powtórzyła Eve, wsuwając dłonie do kieszeni spodni.

- Mają tu wspaniałe ciuchy. - Peabody wskazała na rząd androidów, prezentujących męską garderobę.

- A Roarke szafę wielkości stanu Maine wyładowaną po brzegi.

- Czy dostał kiedyś od pani coś z ubrania?

Eve skuliła ramiona w geście obrony, zaraz jednak dumnie uniosła głowę.

- Nie jestem jego matką.

Peabody przystanęła przy androidzie w szarosrebrnej jedwabnej koszuli i czarnych skórzanych spodniach.

- Byłoby mu w tym do twarzy. - Dotknęła rękawa koszuli. - Zresztą Roarke'owi we wszystkim ładnie. - Spojrzała na Eve znacząco. - faceci uwielbiają, kiedy kobieta kupuje im ciuchy.

- Nie umiem sobie niczego kupić, a co dopiero komuś. - Oczami wyobraźni zobaczyła Roarke'a na miejscu androida i gwałtownie odetchnęła. - A poza tym nie przyszłyśmy na zakupy. - Marszcząc gniewnie brwi, podeszła do najbliższego stanowiska i podsunęła sprzedawcy odznakę pod nos.

Odchrząknął i odrzucił w tył długie czarne włosy.

- Czym mogę służyć, komisarzu?

- Poruczniku. Kilka dni temu odwiedziła was niejaka Marianna Hawley. Chcę wiedzieć, kto ją obsługiwał.

- Zaraz sprawdzę. - Popatrzył niespokojnie na boki. - Poruczniku, czy mogłaby pani schować tę odznakę i zapiąć kurtkę, by zasłonić broń. Nasi klienci poczuliby się swobodniej.

Eve bez słowa wsunęła odznakę do kieszeni i naciągnęła kurtkę na ramiona.

- Marianna Hawley - powtórzył z wyraźną ulgą. - Czy wie pani, jak regulowała należność? Gotówka, kartą kredytową czy może miała u nas otwarty rachunek?

- Kartą kredytową. Kupiła dwie męskie koszule, jedwabną i bawełnianą, kaszmirowy sweter i marynarkę.

- Tak. - Podniósł wzrok znad rejestru klientów. - Przypominam sobie. Sam ją obsługiwałem. Atrakcyjna brunetka około trzydziestki. Wybierała prezenty dla swojego partnera. Tak... - Zamknął oczy. - Koszule, rozmiar piętnaście i pół, długość rękawa trzydzieści jeden cali. Sweter i marynarka, czterdzieści dwa w klatce piersiowej.

- Ma pan dobrą pamięć - zauważyła Eve.

- To moja praca - odparł z uśmiechem. - Musze pamiętać twarze klientów, ich gusty i potrzeby. Panna Hawley miała wyborny gust i przyniosła nawet zdjęcie holograficzne swojego partnera, byśmy mogli sporządzić dla niego mapę kolorystyczną.

- Czy obsługiwał ją ktoś prócz pana?

- Nie w tym dziale. Zająłem się nią najlepiej, jak potrafiłem.

- Czy ma pan jej adres w rejestrze?

- Tak, oczywiście. O ile sobie przypominam, to zaproponowałem, że wszystkie zakupy prześlemy jej pod wskazany adres, ale wolała zabrać je ze sobą. Roześmiała się i powiedziała, że to jej sprawia przyjemność. Bawiło ją kupowanie. - Spojrzał na Eve z niepokojem. - czyżby zgłaszała jakieś zastrzeżenia?

- Nie. - Eve przyjrzała mu się z uwagą i już wiedziała, że traci czas. - Żadnych zastrzeżeń. Czy zauważył pan może kogoś, kto się koło niej kręcił, rozmawiał z nią, obserwował?

- Nie. Co prawda był wtedy duży ruch. Mam nadzieję, że nikt nie zaczepił jej na parkingu. Mieliśmy kilka przypadków w ostatnich tygodniach. Nie rozumiem, co się z tymi ludźmi dzieje. Przecież to Boże Narodzenie.

- Mhm. Sprzedajecie stroje Świętego Mikołaja?

- Świętego Mikołaja? - Zamrugał oczami. - Tak, na piątym piętrze, w dziale sezonowych ubiorów.

- Dzięki. Sprawdź to, Peabody - poleciła Eve, odwracając się od lady. - Zbierz nazwiska i adresy wszystkich tych, którzy niedawno kupili lub wypożyczyli taki strój. Idę na dół do działu biżuterii sprawdzić, kto zrobił tę spinkę. Tam się spotkamy.

- Tak jest.

Znając swoją asystentkę, Eve położyła Peabody ostrzegawczo dłoń na ramieniu.

- Piętnaście minut. Ani sekundy dłużej, bo przeniosę cię do ochrony.

Dziewczyna wzruszyła ramionami, patrząc za oddalającą się szefową.

- Co za piła!


Konieczność przedarcia się przez tłum klientów do stoiska z biżuterią na drugim piętrze nie poprawił nastroju Eve. Za szkłem połyskiwały najróżniejsze klejnoty, od kolczyków po obrączki na brodawkowe sutki. Złoto, srebro, kolorowe kamienie o wymyślnych kształtach i płaszczyznach wabiły kupujących swoim wyglądem.

Roarke ciągle obdarowywał ją różnymi precjozami. Nie rozumiała tego. Bezwiednie dotknęła brylantowego wisiorka pod koszulą. Najwyraźniej sprawiało mu przyjemność oglądanie jej, gdy miała na sobie kupioną przez niego biżuterię.

Nie mogąc się doczekać, aż ktoś z personelu zwróci na nią uwagę, przechyliła się przez ladę i chwyciła za kołnierz najbliższego sprzedawcę.

- No, proszę pani! - Spojrzał na nią z gniewnym oburzeniem w niebieskich oczach.

- Poruczniku - poprawiła, wyciągając z kieszeni odznakę. - Może mi pan poświęcić chwilę?

- Naturalnie. - Wyprostował się i poprawił cieniutki srebrny krawat. - Czy mogę służyć?

- Czy sprzedajecie coś takiego? - Wyjęła z torby spinkę.

- To chyba nie nasze. - Pochylił się nad ladą. - Bardzo ładna rzecz. Elegancka rzecz. - Wyprostował się. - Nie będziemy mogli przyjąć jej z powrotem, chyba że pani ma paragon. Nie sprzedajemy spinek.

- Nie chcę jej zwracać. Czy wie pan, gdzie można dostać taką rzecz?

- Sądzę, że w salonie jubilerskim. To mi wygląda na misterną robotę. Na terenie centrum jest sześć pracownik jubilerskich. Może w którejś z nich ją rozpoznają.

- Doskonale. - Wrzuciła broszkę do torby i westchnęła.

- Czym jeszcze mogę służyć?

Eve przystąpiła z nogi na nogę i przebiegła wzrokiem gablotę. Jej uwagę zwróciły trzy splecione sznureczki, z przymocowanymi do nich błyszczącymi kolorowymi kamieniami wielkości kciuka. Wisiorek był krzykliwy i w niezbyt dobrym guście, ale doskonale pasował do Mavis.

- Tym. - Wskazała na interesujący ją drobiazg.

- Ach, chciałaby pani obejrzeć pogański wisiorek. Jest niezwykły, bardzo...

- Nie chcę go oglądać, lecz kupić. Proszę go zapakować, tylko szybko.

- Rozumiem. - Nie dał po sobie poznać zaskoczenia. - Jak pani będzie płacić?

Peabody podeszła w chwili, gdy Eve odbierała ozdobną czerwoną torebkę.

- A jednak - stwierdziła tonem wyrzutu.

- Ja nie oglądałam, tylko kupowałam, a to różnica. Ta spinka nie jest stąd. Facet najwyraźniej wie, co sprzedaje. Nie mam ochoty tracić tu więcej czasu.

- Nie wygląda na to, żeby pani go straciła - mruknęła Peabody.

- Sprawdzimy tę spinkę za pomocą komputera. Może Feeney będzie mógł się tym zająć.

- Co pani kupiła?

- Drobiazg dla Mavis. Nie martw się, dostaniesz coś ode mnie - dodała, widząc nadąsaną minę Peabody.

- Naprawdę? - Dziewczyna natychmiast się rozjaśniła. - Ja już mam dla pani prezent. Jest zapakowany i w ogóle.

- Chwalipięta.

Peabody wskoczyła radośnie do samochodu.

- Spróbuje pani zgadnąć, co to jest?

- Nie.

- Dam pani wskazówkę.

- Weź się w garść. Zacznij przeglądać listę nazwisk tych, którzy kupili strój świętego Mikołaja. Może coś z tego wyniknie.

- Tak jest. Dokąd jedziemy?

- Do agencji matrymonialnej „Szczęśliwy związek”. - Rzuciła Peabody znaczące spojrzenie. - Tam też nie będziemy robić żadnych zakupów.

- Psuje pani całą zabawę... poruczniku - dodała służbiście Peabody i zaczęła oglądać listę nazwisk w notatniku cyfrowym.


W samym sercu miasta, przy Piątej Alei, wznosił się, zabudowany z gładkiego czarnego marmuru, pałac rozkoszy. Z zewnątrz przypominał smukła wieże zwieńczoną złotymi balkonami i srebrzystymi ławkami, ozdobioną z czterech stron rurkami z przezroczystego szkła.

Wewnątrz mieściły się salony odnowy biologicznej, poprawy samopoczucia i doznań erotycznych. Bez ruszania się z miejsca można było poddać się najróżniejszym masażom, korygującym lub zmieniającym sylwetkę, jak również zaspokajającym fantazje erotyczne.

Na tych, którzy woleli sami popracować nad swoim ciałem, czekały siłownie, wyposażone w najnowocześniejsze przyrządy do ćwiczeń. Bardziej pasywni mogli skorzystać z usług doświadczonych konsultantów, którzy laserem lub ultradźwiękami likwidowali zbędne funty i cale.

Jedno piętro przeznaczone było na duchowe rozrywki, poczynając od pobudzania energii czakr po lewatywy z kawy. Przeglądając tę bogatą i jakże różnorodną ofertę, Eve nie była pewna, czy ma się śmiać, czy wstrząsać z oburzeniem.

Kąpiele błotne, nacieranie wodorostami, zastrzyki z łożyska owiec hodowanych na Alfie Sześć, seanse relaksacyjne, podróże wirtualne, terapia wizualna. Lifting twarzy - wszystko to oferowało swoim klientom centrum rozkoszy na niezwykle korzystnych warunkach.

Kiedy twoje ciało i umysł osiągnęły doskonałość, można było pomyśleć o doborze właściwego partnera lub partnerki, w czym pomagał doświadczony personel agencji matrymonialnej „Szczęśliwy związek”.

Firma zajmowała trzy piętra budynku. Jej pracownice ubrane były w proste czarne uniformy, z wszytymi na piersiach małymi czerwonymi serduszkami. Prócz tego musiały odznaczać się urodą i sylwetką modelki.

Hall przypominał wnętrze greckiej świątyni z małymi sadzawkami, w których pływały złote rybki, i kolumnami z białego marmuru, ozdobionymi pnącą winoroślą, dzielącą przestrzeń na mniejsze części. Dla klientów zaplanowano mnóstwo niskich miejsc do siedzenia, przykrytych poduszkami. Biuro recepcjonistki ukryto wśród rozłożystych palm.

- Potrzebuję informacji na temat jednej z waszych klientek. - Eve pokazała odznakę, na widok której powieki dziewczyny z recepcji zatrzepotały nerwowo.

- Nie wolno udzielać nam informacji o klientach. - Kobieta zagryzła wargę i musnęła palcem serduszko wytatuowane pod okiem, przypominające czerwoną łzę. - Wszystkie nasze usługi są ściśle poufne. Gwarantujemy pełną dyskrecję.

- Jednej z waszych klientek już to nie dotyczy. To sprawa kryminalna. W ciągu pięciu minut mogę mieć nakaz rewizji. Albo otrzymam potrzebne informację, albo będziecie mieć na karku kontrolę.

- Proszę chwilę zaczekać. - Dziewczyna wskazała im miejsce do siedzenia. - Zawiadomię moich szefów.

- Świetnie.

Eve odwróciła się, kiedy recepcjonistka włożyła słuchawkę z mikrofonem.

- Jak tu pięknie pachnie - westchnęła Peabody. - Zresztą w całym budynku. - Pociągnęła nosem. - Muszą coś wpuszczać do kanałów wentylacyjnych. Coś przyjemnego i uspokajającego. - Przysiadła na złocistych poduszkach w pobliżu szemrzącej fontanny. - Chciałabym tu mieszkać.

- Ostatnio zrobiłaś się nieznośnie rozkoszna, Peabody.

- To święta tak na mnie działają. O rany, ale okaz. - Spojrzała z zachwytem na olśniewającą urodę mężczyzny o blond włosach, który pojawił się w hallu. - Po co takiemu facetowi agencja matrymonialna?

- A właściwie komu jest potrzebna? To obrzydliwe.

- Nie wiem. Może pozwala to oszczędzić czas, uniknąć kłopotów i rozczarowań. - Peabody pochyliła się w przód, by przyjrzeć się lepiej mężczyźnie. - Może sama powinnam spróbować. A nuż by mi się poszczęściło.

- On nie jest w twoim typie.

Peabody spochmurniała podobnie jak wówczas, kiedy Eve skrytykowała perfumy.

- Niby dlaczego? Chciałabym być w jego typie.

- Tylko spróbuj z nim porozmawiać. - Eve wsunęła ręce do kieszeni i zaczęła się huśtać na piętach. - Ten facet kocha tylko siebie i wyobraża sobie, że każda kobieta, która zwróci na niego uwagę, będzie patrzeć w niego jak obraz. Tak jak ty teraz. Już po dziesięciu minutach uznasz go za potwornego nudziarza, bo on potrafi mówić tylko o sobie: o swoim wyglądzie, o tym, co robi i co lubi. Byłabyś jego najnowszą zabawką.

Peabody przyglądała się przez chwilę złocistowłosemu adonisowi, stojącemu przy ladzie recepcyjnej.

- W porządku, to nie będziemy rozmawiać, tylko uprawiać seks.

- Pewnie okazałby się nędznym kochankiem. Gówno by go obchodziło, czy miałaś orgazm, czy nie.

- Już na sam jego widok można doznać orgazmu. - Zaraz jednak westchnęła, bo wyjął małe srebrne lusterko i z wyraźnym zadowoleniem przyjrzał się swemu odbiciu. - Wkurza mnie, kiedy ma pani rację.

- Spójrz na tych - szepnęła nagle Eve. - Taki blask od nich bije, że przydałyby się osłony przeciwsłoneczne.

- Zupełnie jak Ken i Barbie - szepnęła, lecz zaraz westchnęła, widząc zdziwione spojrzenie Eve. - Chryste, nie miała pani nigdy lalki Barbie? To czym się pani bawiła jako dziecko?

- Nigdy nie byłam dzieckiem - odparła z prostotą Eve i odwróciła się w stronę nadchodzącej pary.

Kobieta była szczupła w biodrach i miała pełne piersi, zgodnie z obowiązującą modą. Blond włosy o srebrzystym odcieniu gęstą falą opadały na ramiona i biust. W gładkiej białej jak alabaster twarzy błyszczały głęboko osadzone oczy szmaragdowozielonej barwy, okolone długimi rzęsami w kolorze harmonizującym z jaśniejącymi niczym klejnoty tęczówkami. Pełne czerwone usta rozciągały się w uprzejmym uśmiechu.

Jej towarzysz był równie oszałamiający, miał podobną karnację, jasnosrebrzyste włosy, zebrane w długi warkocz z wplecioną w środek złotą taśmą, szerokie ramiona i długie nogi.

W przeciwieństwie do personelu nie byli ubrani na czarno, lecz w gładkie białe kombinezony. Biodra kobiety zdobiła przezroczysta czerwona szarfa.

- Jestem Piper - odezwała się, miękkim, aksamitnym głosem. - A to mój współpracownik Rudy. Czym możemy służyć?

- Potrzebuję informacji o jednej z waszych klientek. - Eve ponownie wyjęła odznakę. - Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa.

- Morderstwa? - Kobieta przycisnęła rękę do serca. - To okropne. Co ty na to, Rudy?

- Oczywiście chętnie służymy pomocą - powiedział głębokim barytonem. - Ale może porozmawiamy o tym na górze. - Wskazał przezroczystą kabinę windy, przy której stały olbrzymie białe azalie. - Jest pani pewna, że ofiara była naszą klientką?

- Jej partner poznał ją przez waszą agencję. - Eve weszła do środka, nie patrząc, jak winda sunie w górę. Nigdy nie lubiła wysokości.

- Ach tak - westchnęła Piper. - Mamy bardzo wysoki procent udanych związków. Nie przypuszczam, by kłótnia kochanków doprowadziła do tragedii.

- Jeszcze tego nie ustaliliśmy.

- To raczej niemożliwe. Bardzo starannie wszystkich sprawdzamy.

Winda stanęła i Rudy zaprosił gestem do wyjścia.

- W jaki sposób?

- Jesteśmy podłączeni do ComTracku.

Szli teraz cichym, pomalowanym na biało korytarzem z jasnozłotym obramowaniem i ustawionymi wzdłuż ściany bukietami świeżych kwiatów w przezroczystych wazach.

- Każdego kandydata wprowadzamy do system - ciągnął Rudy. - Sprawdzamy jego przeszłość małżeńską, sytuację finansową, kartotekę kryminalną i oczywiście seksualne preferencje. Musi również przejść specjalny test na osobowość. Jakiekolwiek zamiłowania do przemocy natychmiast go eliminują. Po przeanalizowaniu wszystkich danych dobieramy odpowiedniego partnera czy partnerkę.

Otworzył drzwi do obszernego biura zaprojektowanego w odcieniach oślepiającej bieli i krzykliwej czerwieni. Ściana widokowa zabezpieczała zarówno przed promieniami słońca, jak i przed hałasem.

- Jaki macie procent zboczeńców?

Piper zacisnęła piękne usta.

- Nie traktujemy seksualnych preferencji jako zboczenia, jeśli odpowiada to partnerom.

Eve lekko uniosła brwi.

- A może bardziej pasowałoby tu określenie „przymus”? Czy macie kogoś, kto lubi stroić partnera po stosunku?

Rudy odchrząknął i podszedł do szerokiego białego pulpitu.

- Oczywiście niektórzy kandydaci poszukują czegoś, co nazwalibyśmy ryzykownymi doświadczeniami seksualnymi. Jak już mówiłem, kojarzymy ich z odpowiednimi partnerami.

- A z kom skojarzyliście Mariannę Hawley?

- Mariannę Hawley? - Spojrzał pytająco na Piper.

- Lepiej pamiętam twarze niż nazwiska.

Odwróciła się do ekranu ściennego, podczas gdy Rudy wprowadzał nazwisko do komputera. Chwile później pojawiła się na nim uśmiechnięta twarz Marianny.

- A tak, pamiętam ją. Urocza kobieta. Bardzo lubiłam z nią pracować. Szukała towarzysza, kogoś wesołego, z kim mogłaby dzielić zamiłowanie do sztuki... Nie, nie, to chyba był teatr. - Popukała kształtnym paznokciem w dolną wargę. - Była romantyczką, uroczo staroświecką. - Nagle jakby coś sobie uświadomiła, bo opuściła rękę. - Została zamordowana, tak? Och, Rudy?

- Usiądź, kochanie.

Podszedł do niej, poklepał delikatnie po ręku i podprowadził do długiej kanapy z poduszkami powietrznymi.

- Piper bardzo się angażuje w sprawy naszych klientów - wyjaśnił Eve. - Dlatego jest taka wspaniała w tym, co robi. Zależy jej na nich.

- Mnie również, Rudy.

Głos Eve nie wyrażał żadnych uczuć. Rudy jednak omiótł spojrzeniem jej twarz i cos musiał dostrzec, bo skinął głową.

- W to nie wątpię. Przypuszcza pani, że zabił ją ktoś, z kim spotkała się za pośrednictwem naszej agencji?

- Sprawdzamy to. Potrzebne mi są nazwiska.

- Daj pani wszystko, czego potrzebuje, Rudy. - Piper otarła łzy.

- Chciałbym, ale odpowiadamy za naszych klientów. To są ich prywatne sprawy.

- Marianna Hawley też miała prawo do prywatności - odparła krótko Eve. - Tymczasem ktoś ją zgwałcił i związał. To chyba dobitnie świadczy o naruszeniu tego prawa. Wątpię, czy któryś z waszych klientów chciałby uczestniczyć w takim doświadczeniu.

Rudy gwałtownie wciągnął powietrze. Jego oczy zdawały się płonąć w nagle pobladłej twarzy.

- Ufam, że będzie pani dyskretna.

- Mogę pana zapewnić, że zrobię wszystko, co w mojej mocy - Odparła Eve.

ROZDZIAŁ 4

Sarabeth Greenbalm nie miała dobrego dnia. Przede wszystkim nie znosiła popołudniowej zmiany w „Słodkim Zakątku”. Klientela od dwunastej do siedemnastej składała się głównie z młodych urzędników, przychodzących tu na przedłużony lunch i zainteresowanych tanimi podnietami, ze szczególnym naciskiem na słowo „tani”. Oblegający scenę tłum mężczyzn nie miał zbyt wiele gotówki, by rzucić coś striptizerce. Lubili jedynie pogapić się i pogwizdać.

Za pięć godzin harówy dostawała niecałą setkę gotówką i w żetonach kredytowych oraz z pół tuzina pijackich propozycji. Jednak żadna z nich nie dotyczyła małżeństwa, a małżeństwo było dla Sarabeth najwyższym celem.

Nie miała szans na znalezienie bogatego męża w czasie popołudniowych występów w klubie striptizu, nawet tak wysokiej klasy jak „Słodki Zakątek”. Co innego wieczorami, kiedy wiceprezesi przyprowadzali tu na godzinę lub dwie ważnych gości. Wtedy bez trudu zarabiała patola, a jeśli dochodziły do tego specjalne zamówienia, mogła tę sumę podwoić. Najważniejsze jednak były dla niej wizytówki.

Prędzej czy później któryś z facetów w urzędowych garniturach, o szerokich uśmiechach przyklejonych do ust i starannie wypielęgnowanych lepkich dłoniach, włoży jej na palec pierścionek w zamian za przywilej obmacywania.

Było to częścią planu, który opracowała przed pięciu laty, przenosząc się z Allantown w Pensylwanii do Nowego Jorku. W Allantown nie dało się wyżyć ze striptizu. Zarabiała jedynie tyle, by nie musieć wystawać na ulicy. Mimo to przeprowadzka do Nowego Jorku łączyła się z dużym ryzykiem ze względu na konkurencję znacznie od niej młodszych dziewczyn.

Przez pierwszy rok pracowała na dwie zmiany, czasami na trzy, jeżeli tylko mogła utrzymać się na nogach. Wędrowała od jednego klubu do drugiego, oddając czterdzieści procent zarobku właścicielom lokali. Był to podły rok, ale odłożyła trochę grosza.

W drugim roku udało jej się w końcu zdobyć stałą posadę w renomowanym klubie. Zajęło jej to dwanaście miesięcy, lecz wymościła sobie gniazdko w „Słodkim Zakątku”. W trzecim roku wywalczyła awans z bezimiennej tancerki na solistkę, sprytnie wykorzystując swoje atuty. Ale straciła też prawie pół roku, zanim zdecydowała się przyjąć propozycję wspólnego zamieszkania z szefem klubowych wykidajłów.

Może by w końcu do tego doszła, gdyby nie zginął w bójce w jednej z knajp, gdzie dorabiał, ponieważ Sarabeth uparła się, że powinien mieć większe konto w banku, jeśli chce stale z nią sypiać.

Po przemyśleniu doszła do wniosku, że właściwie dobrze się stało. Kończył się czwarty rok pobytu w Nowym Jorku, a on miała czterdzieści trzy lata i coraz mniej czasu.

Nie miała nic przeciwko rozbieraniu się. Była w tym cholernie dobra i miała niczego sobie figurę.

Natura nie poskąpiła jej urody, obdarowując pełnymi piersiami, które nie wymagały powiększenia. Jak na razie. Miała smukła sylwetkę, długie nogi i jędrny tyłeczek. Tak, wszystkie niezbędne atuty były na swoim miejscu.

Musiała włożyć trochę pieniędzy w twarz, co uznała za dobrą inwestycję. Urodziła się z wąskimi wargami, krótkim podbródkiem i niskim czołem, ale kilka wizyt w centrum medycyny plastycznej skorygowało, to co trzeba. Teraz miała wydatne, pełne wargi, zgrabny podbródek i wysokie czoło. Jednym słowem wyglądała cholernie dobrze.

Problem jednak w tym, że spłukała się do ostatniej pięćsetki, musiała zapłacić komorne, a jakiś napalony dupek podarł jej najlepsze figi, zanim zdążyła je zdjąć. Poza tym bolała ją głowa, stopy i wciąż nie miała stałego partnera.

Nie powinna była pakować trzech patoli w „Szczęśliwy Związek”. To, co wcześniej wydawało się rozsądną inwestycją, okazało się niewypałem. Równie dobrze mogła tę forsę wyrzucić w błoto. Tylko życiowi nieudacznicy korzystają z usług agencji matrymonialnych. A tacy przyciągają jedynie sobie podobnych, myślała, wkładając krótki purpurowy szlafroczek.

Po spotkaniu z pierwszymi dwoma klientami poszła prosto do agencji i zażądała zwrotu pieniędzy. Popielatowłosa piękność nie była już taka słodziutka. Żadnych zwrotów, żadnych zażaleń, oznajmiła stanowczo.

Przypominając sobie tę nieprzyjemną scenę. Sarabeth wzruszyła ramionami i poszła do kuchni. Nie miała długiej drogi do pokonania, bo mieszkanie było trochę większe od garderoby w „Słodkim Zakątku”.

Forsa przepadła i trzeba ją spisać na straty. Za to czegoś się nauczyła: musi polegać wyłącznie na sobie.

Właśnie kiedy przeglądała raczej skąpą listę dań zakodowanych w autokucharzu, rozległo się pukanie do drzwi. Mocniej otuliła się szlafroczkiem i walnęła pięścią w ścianę. Mieszkająca obok para prawie co noc urządzała awantury albo wściekle się pieprzyła. Walenie w ścianę i tak nie pomogło, ale przynajmniej poprawiło jej samopoczucie.

Spojrzała przez wizjer, po czym uśmiechnęła się jak mała dziewczynka. Pośpiesznie odblokowała zamki i otworzyła szeroko drzwi.

- Cześć, święty Mikołaju.

Błysnął wesoło oczyma.

- Wesołych Świąt, Sarabeth. - Potrząsnął wielkim pudłem owiniętym w srebrny papier i puścił do niej oko. - Byłaś grzeczna?


Kapitan Feeney siedział na brzegu biurka Eve i chrupał kandyzowane migdały. Miał pomarszczoną twarz baseta, szczeciniastą grzywę kasztanowych włosów, poprzetykanych nitkami siwizny. Na wygniecionej koszuli widniała rdzawa plama - ślad po zjedzonej w czasie lunchu zupie fasolowej, a na brodzie małe nacięcie - ślad po porannym goleniu.

Sprawiał nieszkodliwe wrażenie, ale Eve poszłaby za nim wszędzie. To on ją wyszkolił i wszystkiego nauczył. Teraz jako kapitan pracujący w Sekcji Elektronicznej był dla niej nieocenionym źródłem wiedzy.

- Chciałbym ci móc powiedzieć, że to wyjątkowe świecidełko. - Wrzucił do ust kolejnego migdała. - Tymczasem takie spinki sprzedaje dwanaście sklepów w mieście.

- A ile sztuk wchodzi w grę?

- W ostatnich siedmiu tygodniach sprzedano ich czterdzieści dziewięć. - Podrapał się po brodzie, drażniąc mały strupek. - Mniej więcej po pięćset. W przypadku czterdziestu ośmiu były to kredytowe transakcje, tylko za jedną ktoś zapłacił gotówką.

- Może właśnie no.

- Bardzo prawdopodobne. - Feeney zajrzał do notatnika. - Spinkę kupiono na Czterdziestej Dziewiątek w sklepie Sala z wyrobami ze złota i srebra.

- Sprawdzę to, dzięki.

- Nie ma za co. To wszystko? Wiesz, McNab pali się do pracy.

- McNab?

- Chciałby dla ciebie pracować. Chłopak jest bystry, mogłabyś na niego zwalić najgorszą robotę.

Eve przypomniała sobie młodego policjanta lubiącego kolorowe stroje, o bystrym umyśle i inteligentnej twarzy.

- Robi do Peabody słodkie oczy.

- Myślisz, że ona nie da sobie z nim rady?

Eve zmarszczyła brwi, po czym wzruszyła ramionami.

- Jest już przecież dużą dziewczynką. Mogłabym go wykorzystać. Rozmawiałam z byłym mężem ofiary. Przeprowadził się do Atlanty. Ma solidne alibi na ten dzień, ale nie zaszkodzi przyjrzeć mu się z bliska. Sprawdź, czy zarezerwował bilet do Nowego Jorku lub kontaktował się z ofiarą.

- McNab może to zrobić z zamkniętymi oczami.

- To powiedz mu, żeby je otworzył i zaczął działać. - Podała mu dyskietkę. - Tu są wszystkie informacje na temat tego eks-męża. Przejrzę teraz listę kandydatów, którą dali mi w agencji matrymonialnej, a potem niech on się nią zajmie.

- Nie rozumiem, po co są takie agencje. - Pokręcił głową. - W moich czasach kobiety poznawało się w tradycyjny sposób. Na przykład w barze.

Eve uniosła w górę brew.

- Tak poznałeś swoją żonę?

Uśmiechnął się.

- Dobry sposób, prawda? Zdradzę go McNabowi - powiedział wstając. - Nie powinnaś się już zbierać, Pallas?

- Tak, za chwilę. Chciałabym jeszcze przejrzeć te nazwiska.

- Jak chcesz. Ja wychodzę. - Ruszył w stronę drzwi, wpychając do kieszeni torebkę z migdałami. - Czekamy z niecierpliwością na przyjęcie gwiazdkowe.

Wpatrzona w ekran komputera, nawet nie odwróciła głowy.

- Jakie przyjęcie?

- U ciebie.

- Aha. - Zaczęła nerwowo szukać w pamięci, lecz na próżno.

- Nic o tym nie wiesz?

- Ależ skąd. - Zaraz jednak uśmiechnęła się. - Jestem teraz gdzie indziej myślami. Jeśli spotkasz Peabody, powiedz jej, że jest wolna.

- Dobra.

Przyjęcie, pomyślała z westchnieniem. Jak tylko się odwróciła, Roarke wydawał jakieś przyjęcie albo gdzieś ją ciągnął. Pewnie znowu Mavis będzie jej ciosać kołki na głowie, żeby zajęła się włosami, zrobiła masaż twarzy i całego ciała, i każe włożyć nową kreację zaprojektowaną przez jej kochanka Leonardo.

Skoro musi bywać na tych cholernych przyjęciach, czemu nie może chodzić na nie tak jak stoi? Bo jest żoną Roarke'a i jako waż na figura musi wyglądać trochę lepiej niż gliniarze myślący wyłącznie o morderstwie.

Pal diabli przyjęcie, ma teraz co innego do roboty.

- Komputer, lista kandydatów wybranych przez „Szczęśliwy Związek” dla Marianny Hawley.

Przetwarzanie.

Pierwszy z pięciu kandydatów: Dorian Marcell, nieżonaty, biały mężczyzna, trzydzieści pięć lat.

Podczas gdy komputer wyświetlał dane, Eve przyglądała się wizerunkowi mężczyzny na ekranie. Miał miłą twarz o nieśmiałym spojrzeniu. Lubił sztukę, teatr, stare filmy wideo, uważał się za romantyka i szukał bratniej duszy. Jego hobby to fotografia i snowboard.

Nic specjalnego, ale trzeba będzie sprawdzić, co robił tej nocy, kiedy zamordowano Mariannę.

Drugi z pięciu kandydatów: Charles Monroe, nieżonaty, biały mężczyzna.

- Co? Komputer stop.

Eve wpatrywała się w ekran z uśmiechem na twarzy.

- No proszę, Charles. To ci dopiero spotkanie.

Z ekranu uśmiechała się do niej dobrze znana twarz. Poznała Charlesa Monroe'a jakiś rok temu podczas śledztwa w sprawie o morderstwo. Wtedy właśnie spotkała Roarke'a. Charles był licencjonowaną męską prostytutką, przystojną i czarującą. Co ta nadziana męska dziwka mogłaby robić w agencji matrymonialnej?

- Wybraliśmy się na łowy, Charlie? Wygląda na to, że znów sobie porozmawiamy.

Komputer, trzeci kandydat.

Trzeci z pięciu kandydatów: Jeremy Vondoren, rozwiedziony...

- Poruczniku?

- Komputer stop. Tak?

Odwróciła się do stojącej w drzwiach Peabody.

- Kapitan Feeney powiedział, że nie jestem już pani potrzebna.

- Nie jesteś. Przejrzę tylko tę listę i też idę do domu.

- Kapitan... kapitan wspomniał, że zamierza wziąć pani do pomocy McNaba.

- Zgadza się. - Eve przekrzywiła głowę na bok i odchyliła się w tył na krześle.

Peabody starała się zapanować nad wyrazem twarzy.

- Masz coś przeciwko temu?

- Nie... to znaczy... Poruczniku, przecież on wcale nie jest pani potrzebny. To taki upierdliwy facet.

Eve uśmiechnęła się wesoło.

- Nie dla mnie. Musisz chyba trochę nad sobą popracować, Peabody. Ale nie przejmuj się, większość czasu spędzi w Sekcji Elektronicznej. Rzadko będzie tu przychodził.

- Znajdzie jakiś sposób - mruknęła Peabody. - Już on umie się popisywać.

- Ale zna się na robocie. Poza tym... - Urwała bo zabrzęczał wideokom. - Cholera, po co ja tu jeszcze sterczę. - Włączyła obraz. - Dallas.

Na ekranie pojawiła się szeroka, o twardych rysach twarz komendanta Whitneya.

- Poruczniku, mamy morderstwo, które może mieć jakiś związek ze sprawą Hawley. Na miejscu są już mundurowi. Chciałbym, żeby się pani tym zajęła. Adres Wschodnia sto dwanaście dwadzieścia trzy B lokal pięć D. Czekam na wstępny raport w moim domowym biurze.

- Tak jest, sir. Już jadę. - Złapała kurtkę, rzucając spojrzenie Peabody. - Niestety nie możesz wyjść z pracy.


Policjant stojący przed drzwiami mieszkania Sarabeth miał taki wyraz twarzy, że Eve już wiedziała, co zastanie w środku.

- Posterunkowy Carmichael - odezwała się, odczytując jego nazwisko na plakietce. - Co tam mamy?

- Biała kobieta, tuż po czterdziestce, nie żyje. Mieszkanie jest na nazwisko Sarabeth Greenbalm. Żadnych śladów włamania czy przemocy. W budynku nie ma kamer bezpieczeństwa, z wyjątkiem jednej przy wejściu. Mój partner i ja robiliśmy rutynowy objazd. O szesnastej trzydzieści pięć odebraliśmy meldunek. Anonimowe zgłoszenie. Pod wskazanym adresem byliśmy o szesnastej czterdzieści dwa. Drzwi wejściowe i drzwi do mieszkania były odblokowane. Weszliśmy do środka i znaleźliśmy ciało kobiety. Zabezpieczyliśmy miejsce zbrodni i przekazaliśmy meldunek do centrali.

- Gdzie jest pański kolega?

- Poszedł odszukać gospodarza domu.

- Dobrze. Nie wpuszczajcie tu nikogo aż do odwołania.

- Tak jest.

Jego wzrok prześliznął się po Peabody, która uchodziła za pupilkę Dallas, i wszyscy spoglądali na nią z mieszaniną zazdrości, niechęci i strachu. Czując na sobie jego spojrzenie, Peabody wtuliła głowę w ramiona i weszła za Eve do mieszkania.

- Rekorder włączony, Peabody?

- Tak jest.

- Porucznik Eve Dallas z asystentką, obecne na miejscu zbrodni przy Wschodniej sto jeden dwa, w mieszkaniu Sarabeth Greenbalm. - Mówiąc to Eve wyjęła z zestawu polowego pojemnik z ochraniaczami i włożyła je na ręce i nogi, po czym podała Peabody. Ofiarą jest biała kobieta, jeszcze nie zidentyfikowana.

Podeszła do ciała. Sypialnia została wydzielona z części pokoju. Stało w niej wąskie łóżko, które w razie potrzeby można było złożyć. Leżało na nim prześcieradło i brązowy koc wytarty na brzegach.

Tym razem morderca posłużył się czerwonym łańcuchem choinkowym: owinął go niczym boa z piór wokół szyi ofiary aż do kostek, tak że przypomniała udekorowaną mumię. Włosy o jasnofioletowym odcieniu, które wzbudziłyby zachwyt Mavis były starannie uczesane i zebrane w szpic na czubku głowy. Na martwych wargach błyszczała ciemnopurpurowa szminka, policzki pokrywał jasny róż, a powieki, aż do linii brwi, umalowane były jasnozłotym cienie.

Do łańcucha, tuż przy szyi, przypięto zielone kółko z dwoma ptaszkami, złotym i srebrnym, które stykały się dzióbkami.

- Turkawki, tak? - Eve przyjrzała się broszce. - Przesłuchałam tę piosenkę. Drugiego dnia jego miłość ofiarowuje mu dwie turkaweczki. - Delikatnie dotknęła umalowanego policzka. - Makijaż jeszcze świeży. Założę się, że wyszedł stąd zaledwie przed godziną.

Odsunęła się od ciała i wyciągnęła podręczny wideokom, by połączyć się z Whitneyem i wezwać ekipę śledczą.


Kiedy przyjechała do domu, była prawie północ. Ramię dawało o sobie znać, lecz taki ból mogła znieść. Najgorsze było to, że czuła się potwornie zmęczona. Policyjny diagnozer powiedziałby zapewne, że regeneracja organizmu trwała zbyt krótko. Powinnam odpoczywać dziesięć dni dłużej. Zbyt szybko wróciła do pracy.

Nie chcąc psuć sobie humoru, odsunęła od siebie kłopotliwe myśli.

Kiedy weszła do ciepłego domu, uświadomiła sobie, że jest głodna. Przydałby się batonik, pomyślała, przecierając dłońmi twarz.

- Gdzie jest Roarke? - spytała komputera przy drzwiach.

Roarke jest w swoim pokoju.

Pewnie jak zwykle pracuje, pomyślała, wchodząc po schodach na górę. Ten człowiek najwyraźniej nie potrzebował snu. Będzie wyglądał równie świeżo jak dziś rano.

Zostawił drzwi otwarte, wystarczyło więc jedno spojrzenie, by przekonać się, że miała rację. Siedział przy wielkim lśniącym pulpicie, patrząc w monitor i przekazując polecenia przez wideokom. Obok cicho szumiał faks.

Wyglądał jak uosobienie seksu. Gdyby tylko mogła oszukać głód batonikiem, miałaby dość energii, by to wykorzystać.

- Czy ty nigdy nie masz dość? - spytała, wchodząc do pokoju.

Obejrzał się, uśmiechnął, po czym odwrócił do wideokomu.

- Dopilnuj, by wprowadzono te poprawki. Resztą zajmiemy się jutro - powiedział i rozłączył się.

- Nie musiałeś sobie przerywać - powiedziała. - Chciałam tylko dać ci znak, że wróciłam.

- Umilałem sobie czas, czekając na ciebie. - Przekrzywił głowę i spojrzał na nią z uwagą. - Nic nie jadłaś, prawda?

- Mam ochotę na batonika. Znajdzie się jakiś?

Wstał podszedł do autokucharza. Chwilę później wyjął z podajnika zieloną czarkę parującej zupy.

- To nie jest batonik.

- Najpierw trzeba nakarmić kobietę, a potem dziecko.

Postawił zupę na stole i nalał sobie brandy.

Podeszła, powąchała zupę i poczuła, że ślinka napływa jej do ust.

- Pachnie nieźle - stwierdziła i zabrała się do jedzenia. - A ty jadłeś? - spytała z pełnymi ustami i niemal jęknęła z zachwytu, kiedy postawił przed nią talerz z gorącym chlebem. - Musisz przestać się mną zajmować.

- To jedna z moich małych przyjemności. - Usiadł obok niej i sącząc brandy, przyglądał się, jak gorący posiłek przywraca kolor jej policzkom. - Tak, jadłem, ale nie pogardziłbym kawałkiem chleba.

- Mhm. - Przełamała kromkę na dwie części i podała mu jedną. Jak w domu, pomyślała. Dzielą się zupą i chlebem po długim dniu pracy.

- Roarke Industries wzrosło wczoraj o osiem punktów, tak?

Uniósł w górę brew.

- Osiem siedemdziesiąt pięć. Czyżbyś zaczęła się interesować giełdą, poruczniku?

- Po prostu trzymam rękę na pulsie. Jeśli twoje notowania spadną, pewnie będę zmuszona sprzedać cię po cenach dumpingowych.

- Poruszę tę kwestię na najbliższym zebraniu udziałowców. Chcesz wina?

- Chcę. Zaraz sobie naleję.

- Jedz zupę. Ja się tym zajmę.

Podszedł do szafki i wyjął z niej otwartą już butelkę. Kiedy nalewał wino do kieliszka, Eve kończyła zupę, z trudem powstrzymując się przed wylizaniem czarki. Było jej dobrze i ciepło. Jak w domu.

- Roarke, czy my urządzamy przyjęcie?

- Pewnie tak. Kiedy?

- Nie wiem kiedy. - Zmarszczyła brwi. - Gdybym wiedziała, tobym nie pytała.

Feeney wspomniał coś o gwiazdkowym przyjęciu.

- Dwudziestego trzeciego grudnia. Tak, urządzamy przyjęcie.

- Po co?

- Kochana Eve. - Pocałował ją w czubek głowy i usiadł. - Bo są święta.

- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

- Chyba mówiłem.

- Nie pamiętam.

- Masz swój kalendarz?

Mrucząc pod nosem, wyjęła z kieszeni cyfrowy kalendarz i wystukała datę. Przy niej, czarno na białym, widniała informacja o przyjęciu, poprzedzona jej inicjałami, które dowodziły, że sama ją wprowadziła.

- Och!

- Jutro przywiozą choinki.

- Choinki?

- Tak. Będziemy mieć jedną w hallu i kilka w sali balowej. Ale pomyślałem, że moglibyśmy postawić sobie mniejszą w sypialni. Sami ją ubierzemy.

Uniosła w górę brwi.

- Chcesz ubierać choinkę?

- Chcę.

- Nie mam o tym zielonego pojęcia. Nigdy w życiu nie ubierałam choinki.

- Ja też nie. Może kiedyś w dzieciństwie. To będzie nasza pierwsza.

Ciepło, które poczuła wokół serca, nie miało nic wspólnego z gorącą zupą czy winem. Uśmiechnęła się.

- Pewnie nic nam nie wyjdzie.

Wziął ją za rękę.

- Pewnie tak. Lepiej się czujesz?

- Znacznie lepiej.

- Opowiesz mi o tym, co się dziś wydarzyło?

Ścisnęła go mocniej za rękę.

- Opowiem.

Wstała, bo łatwiej jej się myślało na stojąco.

- Popełnił kolejne morderstwo - zaczęła. - ta sama metoda. Zarejestrowały go kamery bezpieczeństwa. Przebrany za świętego Mikołaja, z wielkim srebrnym pudłem obwiązanym wstążką. Zostawił broszę, dwa ptaszki w kółku.

- Turkawki.

- Tak... lub coś w tym rodzaju. Nie mam pojęcia, jak wyglądają te cholerne turkawki. Żadnych śladów włamania czy przemocy. Pewnie toksykologia wykaże, że była odurzona. Została skrępowana, prawdopodobne zakneblowana, bo mieszkanie nie było dźwiękoszczelne. Na języku i w ustach miała kilka włókien, ale nie znaleźliśmy knebla.

- Zgwałcona?

- Tak samo jak pierwsza. Na piersi miała świeży tatuaż: Mojej miłości. Owinął ją czerwonym łańcuchem choinkowym, umalował twarz, uczesał. Łazienka była najczystszym pomieszczeniem w mieszkaniu. Prawdopodobnie sam się najpierw umył, a potem po sobie posprzątał. Nie żyła zaledwie od godziny, kiedy tam przyjechała. Zgłoszenia dokonano z automatu niedaleko jej domu. W oczach Eve pojawiło się rozdrażnienie. Roarke wstał i wziął do ręki oba kieliszki.

- Kim ona była?

- Striptizerką występującą w „Słodkim Zakątku”. To wysokiej klasy klub w West Side.

- Tak, wiem, gdzie to jest. - Kiesy odwróciła się z podejrzliwym wyrazem twarzy, podał jej kieliszek z winem. - Tak się składa, że jestem jego właścicielem.

- Nienawidzę, kiedy to mówisz. - Uśmiechnął się w odpowiedzi a ona głośno westchnęła. - Tak czy owak, pracowała tego dnia po południu i wyszła stamtąd przed piątą. Z tego co wiemy, poszła prosto do domu. O szóstej przeglądała autokucharza i w tym mniej więcej czasie kamera zarejestrowała tego drania wschodzącego do budynku. - Utkwiła wzrok w kieliszku. - Nie zdążyła nawet zjeść kolacji.

- Facet szybko działa.

- I dobrze się przy tym bawi. Wygląda na to, że chce wyrobić normę do Nowego Roku. Muszę przejrzeć jej wideokom, sprawdzić stan finansów i personalia. Muszę też dowiedzieć się czegoś o tej broszce. Wciąż stoję w miejscu. Co, do cholery, może łączyć słodką urzędniczkę ze striptizerką?

- Znam ten ton - powiedział i podszedł do pulpitu. - Zobaczymy, co się da zrobić.

- Nie prosiłam cię o to, żebyś coś zrobił.

Rzucił jej krótkie spojrzenie.

- Ale dałaś do zrozumienia. Jak ona się nazywa?

- Nieprawda. Sarabeth, pisane razem, bez „h” w środku, Greenbalm. - Podeszła do niego. - po prostu głośno myślałam. West sto dwanaście, dwadzieścia trzy B.

- Mam, Co chcesz wiedzieć najpierw?

- Widokom mogę przejrzeć jutro rano. Zacznij od danych personalnych lub finansowych.

- Finansowe zajmą więcej czasu. Zacznijmy od tego.

- Tylko bez żadnych sztuczek - ostrzegła Eve i roześmiała się, kiedy otoczył ją ramieniem w talii i przyciągnął do siebie.

- A niby dlaczego? Wybierz Sarabeth Greenbalm - poleciła i musnął wargami szyję Eve. - Miejsce zamieszkania: West sto dwanaście. - Objął dłonią jej pierś. - Wszystkie dane finansowe, zaczynając od najnowszych.

Przetwarzanie.

- No tak. - Musnął jej dolną wargę. - chyba jednak zbyt mało. Dane gotowe, poruczniku.

Odchrząknęła, próbując złapać oddech.

- Dobry jesteś. - Westchnęła głęboko. - Naprawdę dobry.

- Wiem - odparł i widząc, że nie odzyskała jeszcze równowagi, posadził ją sobie na kolanach.

- Hej, ja tu pracuję.

- Ja też. - Obrócił Eve w stronę ekranu i zaczął pieścić jej kark. - Ty pracujesz nad tym, a ja nad tym.

- Nie mogę pracować, kiedy... - Skuliła się, tłumiąc chichot, i spróbowała skoncentrować się na informacjach widocznych na monitorze. - najwięcej wydawała na komorne, a potem na ubrania. Kupowała przeważnie markowe ciuchy. Przestań! - Trzasnęła go po palcach, które zdążyły rozpiąć jej koszulę.

- Niepotrzebna ci koszula do przeglądania danych - stwierdził z nieodpartą logiką.

- Uważaj kolego, bo poczęstuję cię... - Skoczyła na równe nogi, a Roarke cicho zaklął pod nosem. - A niech to! To jest właśnie to ogniwo łączące. Sukinsyn.

Roarke spojrzał z rezygnacją na ekran.

- Gdzie?

- Tu. Przed sześcioma tygodniami przekazała drogą elektroniczną trzy tysiące na konto „Szczęśliwego związku”. - W jej oczach płonęła siła, lecz nie namiętność. - To nie jest zbieg okoliczności. Oba te morderstwa łączy wspólna nić. Muszę sprawdzić jej partnerów - mruknęła, a widząc pytający wzrok Roarke'a, pokręciła głową. - Nie, zrobimy to oficjalnie. Jutro do nich pójdę i dostanę listę.

- Nie zajęłoby mi to wiele czasu, gdybym się w to włączył.

- Ale to nielegalne. - Usiłowała zachować powagę, kiedy wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu. - poza tym to nie twoja sprawa. Ale doceniam dobre chęci.

- Jak bardzo?

Stanęła między jego nogami i spojrzała mu w oczy.

- Na tyle, żeby pozwolić ci zająć się mną. - usiadła mu na kolanach. - A ja zajmę się tobą.

- A może... - Wsunął dłoń w jej włosy i przyciągnął ku sobie. - Zrobimy to wspólnie?

- Zgoda.

ROZDZIAŁ 5

Eve siedziała w swoim domowym biurze i porządkowała dane. Przez ścianę widokową wpadało do pokoju blade zimowe słońce. Zamierzała przed południem przekazać raport komendantowi, lecz brakowało jej jeszcze kilku informacji.

- Komputer start. Dane na temat Agencji matrymonialnej „Szczęśliwy Związek”, Piąta Aleja, Nowy Jork.

Przetwarzanie. „Szczęśliwy Związek”, założony w 2052, adres Piąta Aleja, właściciele i zarządzający Rudy i Piper Hoffman.

- Stop, potwierdź. Właścicielami agencji są Rudy i Piper Hoffman?

Potwierdzam. Rudy i Piper Hoffman, bliźnięta, wiek 28 lat, zamieszkali przy Piątej Alei 500. kontynuować przekaz danych o „Szczęśliwym Związku”.

- Nie. Pełne dane na temat właścicieli.

Przeszukiwanie.

Kiedy komputer grzebał w pamięci, Eve poszła zrobić sobie kawę. Bliźnięta, myślała, programując autokucharza. Brat i siostra. A ona wzięła ich za kochanków. Przypominając sobie, jak się dotykali, jak poruszali, jak na siebie patrzyli, zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem i ona i komputer nie mają racji. Nie była to jednak przyjemna myśl.

Kątem oka dostrzegła ruch przy drzwiach i po chwili stanął w nich Roarke w całej okazałości.

- Dzień dobry. Wcześnie wstałaś.

- Chciałam przygotować wstępny raport dla Whitneya. - Wyjęła z podajnika kubek z kawą i odrzuciła włosy z twarzy. - Chcesz kawy?

- Tak, proszę. - Wyjął jej kubek z ręki i uśmiechnął się, kiedy zmarszczyła brwi. - Przez większą część dnia będę na spotkaniach.

- Nic nowego - mruknęła i zamówiła drugą kawę.

- Ale możesz się ze mną skontaktować, jeśli będę ci potrzebny.

Chrząknęła i odwróciła się, kiedy komputer zasygnalizował wykonanie polecenia.

- W porządku. Mam... - Urwała zaskoczona, bo Roarke chwycił ją za przód koszuli i przyciągnął do siebie. - Hej, co... Komputer stop! - poleciła i przytuliła się do męża.

- Ładnie pachniesz. - Ukrył twarz w jej włosach.

- To tylko mydło.

- Wiem.

- Przestań - powiedziała, czując w skroniach gwałtowne pulsowanie. - mam robotę - wymruczała, lecz otoczyła Roarke'a ramionami.

- Ja też. Tęskniłem za tobą, Eve. - Odstawił kubek, by moc ją trzymać w objęciach.

- Chyba oboje byliśmy ostatnio bardzo zajęci. - Jak dobrze czuć go przy sobie. - Nie mogę się już wycofać z tej sprawy.

- Wcale tego nie oczekuję. - Otarł się policzkiem o jej policzek. - I nie chciałbym, żebyś zrezygnowała - dodał, choć pragnął czegoś wręcz przeciwnego. - Cieszę się, że mogę ukraść choć tak krótką chwilę. - Musnął ustami jej wargi. - Zawsze miałem dobrą rękę do kradzieży.

- Nie musisz mi tego przypominać - uśmiechnęła się i objęła dłońmi jego twarz.

Stojąca w drzwiach Peabody znieruchomiała. Nie mogła już się wycofać, nie mogła też wejść do pokoju. Chociaż nie robili niczego szczególnego, Roarke trzymał ręce na ramionach Eve, a ona obejmowała dłońmi jego twarz, w ich postawie było coś tak intymnego, że Peabody oblała się rumieńcem i poczuła w sercu ukłucie zazdrości.

Nie bardzo wiedząc, jak się zachować, zrobiła jedyną rzecz, jaka przyszła jej do głowy: wydała z siebie ciche wstydliwe chrząknięcie.

Roarke zsunął ręce wzdłuż ramion Eve i uśmiechnął się w stronę drzwi.

- Dzień dobry, Peabody, kawy?

- Eee, tak, proszę. Hmm... Strasznie dziś zimno.

- Naprawdę? - powiedział, gdy tymczasem Eve wróciła do komputera.

- Tak, ale nie będzie chyba wielkiego mrozu. Za to popołudniu może padać śnieg.

- A ty co, jesteś dyżurnym synoptykiem? - zapytała Eve, mierząc wzrokiem asystentkę. Peabody miała krwisty rumieniec na twarzy, maślane spojrzenie i drżącymi palcami szarpała guziki munduru. - Źle się czujesz?

- Nie, nic mi nie jest. Dzięki - dodała, kiedy Roarke podał jej kubek z kawą.

- Nie ma za co. Zostawiam was.

Kiedy wyszedł, Peabody westchnęła.

- Nie wiem, jak udaje się pani zachować zimną krew, kiedy on patrzy na panią w taki sposób.

- Bo trzymam swoje hormony na wodzy.

Niezrażona cierpkim tonem jej głosu, Peabody podeszła do Eve.

- Jak to jest?

- Z czym? - Eve uniosła wzrok i wzruszyła niepewnie ramionami na widok płonących oczu asystentki. - Peabody, robota czeka.

- Czy nie o to chodzi? - ciągnęła asystentka. - czy nie tego szukały te dwie zamordowane kobiety? Eve otworzyła usta, po czym je zamknęła. Spojrzała w stronę drzwi i spostrzegła, że Roarke nie zablokował zamka z drugiej strony.

- To jest więcej niż myślisz - usłyszała nagle swój głos. - To wszystko zmienia i tworzy nowe wartości. Może już nigdy nie będziesz taka sama, a może jakaś cząstka ciebie obawia się, co będzie, jeśli... Ale on nigdy nie odejdzie. Wystarczy wyciągnąć rękę i już go czujesz przy sobie. - Wsunęła dłonie do kieszeni, dziwiąc się w duchu własnym słowom. - czy znajdziesz to coś, wprowadzając dane do komputera i pozwalając, by wybrał ci partnera na podstawie cech charakteru i stylu życia? Nie wiem. Ale mamy dwie ofiary, kobiety, które uznały, że warto spróbować. Przysuń sobie krzesło, Peabody, i zobaczymy, co my tu mamy.

- Tak jest.

- Sprawdźmy dokładnie Jeremy'ego Vandorena. Zostawmy instynkt na boku. Musimy mieć stuprocentową pewność. Kiedy sprawdzimy wszystkich kandydatów Hawley, złożymy kolejną wizytę w „Szczęśliwym Związku”.

- Detektyw McNab melduje się na rozkaz.

Eve obejrzała się i zobaczyła stojącego w progu Iana McNaba. Na jego przystojnej twarzy jaśniał szeroki, pełen zadowolenia uśmiech. Mężczyzna ubrany był w długą, sięgającą kolan marynarkę w kolorze zwiędłej fuksji włożoną na zielony kombinezon. Długie złocistoblond włosy przytrzymywała opaska w biało - czerwono - zielone paski.

Eve westchnęła cicho, widząc, jak Peabody sztywnieje.

- Jak leci, McNab?

- Doskonale, poruczniku. Cześć, Peabody. - Mrugnął do niej szelmowsko i przysiadł na brzegu biurka. - Kapitan Feeney powiedział, że mogę się pani przydać w tej sprawie ze świętym Mikołajem. A więc jestem. Macie coś do jedzenia?

- Zobacz, co tam znajdziesz w autokucharzu.

- Super. Praca z panią to same korzyści. - Poruszył brwiami patrząc znacząco na Peabody, i podszedł go autokucharza.

- Jeśli już zatrudniła pani tego bęcwała, to czemu go pani nie posłała do Sekcji Elektronicznej? - spytała szeptem Peabody.

- Bo lubię cię denerwować, Peabody. To mój jedyny cel w życiu. Skoro już tu jesteś, McNab, przeanalizuj te dane. My z Peabody musimy wyjść.

- Proszę je tylko przygotować - powiedział, odgryzając potężny kęs kanapki z dżemem borówkowym.

- Kiedy skończysz się opychać, przejrzyj nazwiska z pliku Hawley.

- Wczoraj wieczorem zająłem się jej byłym mężem - odparł z pełnymi ustami. - Jak dotąd nie znalazłem żadnej luki w jego alibi.

- Dobra. - Umiała docenić szybkie działanie, lecz nie chcąc oglądać nadąsanej miny Peabody, zrezygnowała z pochwały. - Prześlę ci następną listę kandydatów. Przejrzyj ją i porównaj z pierwszą listą. Sprawdź również rodzeństwo Hoffmanów, Rudy'ego i Piper. Potrzebny mi jakiś punkt zaczepienia. I sprawdź również tę broszkę.

Odwróciła się do komputera, wywołała materiał dowodowy i wyświetliła hologram broszki.

- Chcę wiedzieć, kto ją zrobił, ile takich wykonano, gdzie je można kupić, ile ich sprzedano i komu. Porównaj te dane z danymi na temat spinki, którą znaleziono we włosach Hawley. Wszystko jasne, McNab?

Przełknął pospiesznie kanapkę, po czym dotknął palcem skroni.

- Tak jest.

- Jeśli znajdziesz mi nazwisko, które pojawi się na obu listach i pasuje do świecidełek, to dopilnuje, żebyś do końca życia dostawał każdego dnia kanapki z dżemem borówkowym.

- Kusząca perspektywa. - Strzelił palcami. - Już się zabieram do roboty.

- Jedziemy, Peabody. - Eve wstała od biurka i chwyciła torbę. - Tylko nie przeszkadzaj Roarke'owi, McNab - ostrzegła i wyszła z pokoju.

- Świetnie wyglądasz, mała - zawołał chłopak za Peabody.

W odpowiedzi wydała z siebie serię fuknięć, co sprawiło mu wyraźną przyjemność.

- W Sekcji Elektronicznej jest tylu detektywów z klasą - stwierdziła Peabody, kiedy schodziły po schodach. - Dlaczego nam musiał się trafić taki dupek?

- Po prostu szczęśliwy traf. - Eve chwyciła wiszącą na balustradzie kurtkę i włożyła ją, kierując się ku drzwiom. - Cholera, ale mróz.

- Powinna pani mieć coś cieplejszego, poruczniku.

- Przyzwyczaiłam się do tej kurtki - odparła i pospiesznie wskoczyła do wnętrza pojazdu. - Ogrzewanie - poleciła. - Dwadzieścia cztery stopnie.

- Uwielbiam ten wóz. - Peabody wsunęła się na siedzenie obok. - Wszystko w nim działa.

- Tak, ale brakuje mu charakteru - stwierdziła Eve, lecz mimo to spojrzała z przyjemnością na Widokom sygnalizujący połączenie. - Spójrz na to. Obraz - rozkazała, mijając bramę posesji.

- Dallas, Dallas! Niech to szlag! - Na ekranie pojawiła się atrakcyjna twarz reporterki telewizyjnej Nadine Furst, na której malowała się irytacja. - Nie złapałam cię w domu, Summerset powiedział, że jesteś w drodze do czegoś tam. Zgłoś się, do diabła!

- Ani mi się śni.

- Nic nie słyszę. Te wozy, którymi wy, gliniarze, jeździcie, ciągle nawalają.

Peabody i Eve wymieniły rozbawione spojrzenia.

- Pewnie coś już wywąchała - mruknęła Peabody.

- Jasne, że tak - przyznała Eve. - A teraz ona chce wyciągnąć ode mnie jakieś informacje do porannych wiadomości, a potem będą jej potrzebne następne do popołudniówki.

- Dallas, potrzebuję informacji na temat tych dwóch kobiet, które zamordowano. Czy te zabójstwa coś łączy? Dallas, bądź kumpelką. Muszę mieć coś wystrzałowego do porannych wiadomości.

- A nie mówiłam? - stwierdziła z satysfakcją Eve, manewrując między pojazdami.

- Odezwij się. Mam nóż na gardle.

- A mnie serce krwawi - prychnęła Eve, kiedy Nadine się rozłączyła.

- Lubię ją - stwierdziła Peabody.

- Ja też. Jest uczciwa i dobra w tym, co robi. Ale to nie znaczy, że będę podsuwać jej gotowiznę. Jeśli przetrzymam ją kilka dni, to sama zacznie kopać. Zobaczymy, co będzie miała na wymianę.

- Sprytne posunięcie. I to właśnie podoba mi się w pani. Co zaś tyczy się McNaba...

- Daj spokój, Peabody - przerwała jej Eve i ustawiła pionowy start, kierując się w stronę parkingu przy Piątej Alei.

Kiedy znalazły się w windzie, Eve wsunęła kciuki do kieszeni spodni i mężnie zniosła podróż na piętro, gdzie mieściło się biuro „Szczęśliwego Związku”.

Za biurkiem siedział młody bóg z barami jak góry, karnacją o barwie szwajcarskiej czekolady i oczami jak antyczne złote monety.

- Przestań się trząść - mruknęła do Peabody. - Przekaż Rudy'emu i Piper, że porucznik Dallas z asystentką chcą się z nimi widzieć - poleciła młodzieńcowi.

Uśmiechnął się marzycielsko.

- Przykro mi, poruczniku, ale Rudy i Piper mają właśnie spotkanie z klientem.

- Powiedz im, że czekamy - nie ustępowała Eve - i że ubyła im kolejna klientka.

- Oczywiście. - Wskazał ręką na miejsce do siedzenia. - proszę się rozgościć i zamówić coś do picia.

- Mam nadzieję, że to nie potrwa długo.

Zanim Peabody zdążyła zamówić krem porzeczkowy, w hallu pojawili się Rudy i Piper.

Ubrani na biało, tym razem w sięgające kostek płaszcze. Kombinezon Piper ożywiała błękitna jedwabna apaszka. Oboje mieli po jednym złotym kolczyku w uchu. Na ich widok dreszcz przebiegł Eve po plecach.

- Poruczniku - odezwał się Rudy, opierając dłoń na ramieniu Piper - jesteśmy dziś trochę zajęci. Mamy bardzo napięty plan dnia.

- To go rozciągniecie. Będziemy rozmawiać tu, czy w gabinecie?

W egzotycznych oczach Rudy'ego błysnęła irytacja, lecz uprzejmym gestem zaprosił je do biura.

- Wczoraj wieczorem została zamordowana Sarabeth Greenbalm - oświadczyła Eve, gdy tylko znaleźli się w biurze. - Była waszą klientką.

- O Boże! O mój Boże! - Piper osunęła się na biały fotel i ukryła twarz w dłoniach.

- Spokojnie. - Rudy przesunął dłonią po jej włosach i karku. - Jest pani pewna, że była naszą klientką?

- Tak. Chcę dostać listę jej partnerów. Kto z was nią się zajmował?

- Ja. - Piper spuściła ręce na kolana. W ciemnozielonych oczach błyszczały łzy, a jasnozłote usta drżały. - a zajmuje się paniami, a Rudy panami, chyba, że ktoś życzy sobie inaczej. Przekonaliśmy się, że ludzie czują się swobodniej, rozmawiając o swoich duchowych i seksualnych potrzebach z przedstawicielem własnej płci.

- Rozumiem. - Eve nie spuszczała wzroku z Piper, starając się nie dostrzegać, jak jej ręka znika w dłoni brata.

- Pamiętam Sarabeth. Pamiętam, bo była niezadowolona z pierwszych dwóch kandydatów. Zażądała zwrotu pieniędzy.

- Otrzymała je?

- Mamy twarde zasady. Po pierwszej randce wpłacone pieniądze nie podlegają zwrotowi.

Rudy ścisnął dłoń siostry i podszedł do pulpitu.

- Rozumiem. Żadne z was nie powiedziało, że jesteście właścicielami firmy.

- Nie pytała pani o to - odparł Rudy, patrząc w monitor.

- Kto prócz was ma dostęp do danych klientów?

- Trzydziestu sześciu konsultantów - wyjaśnił Rudy. - Po pierwszej selekcji, którą dokonujemy osobiście, kierujemy kandydatów do konsultantów, którzy opracowują ich potrzeby. Nasi konsultanci są specjalni dobierani, szkoleni i licencjonowani, poruczniku.

- Chcę mieć ich pełną listę.

- Nie mogę się na to zgodzić - zaprotestował. - To ingerencja w wewnętrzne sprawy firmy.

Eve skrzywiła głowę.

- Peabody, postaraj się o nakaz rewizji i udostępnienie nam wszystkich danych, personelu i klientów „Szczęśliwego Związku”. Dane Hawley i Greenbalm i nakaz niech prześlą bezpośrednio do mojego komputera. I pospiesz się.

- Tak jest.

- Rudy. - Piper wstała z fotela. - Czy to konieczne?

- Myślę, że tak. - Ujął jej dłonie. - Jeśli nasze rejestry mają być przedmiotem policyjnego dochodzenia, chcę, żeby wszystko było udokumentowane. Przepraszam, jeśli to wygląda na odmowę współpracy i brak współczucia, ale chronię interesy wielu ludzi.

- Ja również. - Kiedy zadźwięczał jej podręczny wideokom, Piper drgnęła nerwowo. - Przepraszam. - Odwróciła się i wyjęła go z kieszeni. - Dallas.

- Zidentyfikowaliśmy kosmetyki, którymi wymalowano Hawley. - na ekranie pojawiła się pomarszczona twarz Dickiego. - Firma nazywa się Natural Perfection. Z tego, co wiem, to kosztowne gówno.

- Dobra robota, Dickie.

- Taa, zajęło mi to masę czasu, a jeszcze nie zrobiłem świątecznych zakupów. Ze wstępnej analizy wynika, że kosmetyki na twarzy Greenbalm są tej samej firmy.

To świństwo można kupić jedynie w sklepach firmowych lub w salonach piękności. Nie dostaniesz ich na rynku, nawet w ekskluzywnych sklepach. Za pomocą komputera też nie.

- Dobra. Będą łatwiejsze do wyśledzenia. Kto je produkuje?

Na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmiech.

- Renaisance Beauty and Health, filia w Kenbarze, należąca do Roarke'a. Nie wiesz, czym twój chłop się zajmuje, Dallas?

- Cholera - wykrztusiła Eve i rozłączyła się. - Czy któryś z tutejszych salonów piękności sprzedaje produkty Natural Perfection? - spytała, odwracając się w stronę rodzeństwa Hoffmanów.

- Tak. - Piper oparła się o Rudy'ego w sposób, który przyprawił Eve o skurcz żołądka. - „Bądź Zawsze Piękna” na dziesiątym piętrze.

- Czy macie z nimi coś wspólnego?

- To samodzielna firma, ale współpracujemy ze wszystkimi salonami i sklepami w tym budynku. - Rudy podszedł do pulpitu i wyjął z niej błyszczący katalog i dyskietkę. - Pakiet oferowanych przez nich usług obejmuje również porady w naszej firmie - wyjaśnił, wręczając Eve materiały reklamowe. - „Bądź Zawsze Piękna” to ekskluzywny salon - dodał. - Świadczymy też porady w ramach ich programu „Diamentowy Dzień”.

- Bardzo sprytnie.

- To dobry interes - odparł Rudy.

- Mamy nakaz, poruczniku. - Peabody wyjęła swój Widokom. - Zaraz go nam przyślą.


Prześlij wszystkie dane McNabowi - poleciła Eve swej asystentce, kiedy znalazły się w windzie.

- Wszystkie?

- Wszystkie - powtórzyła twardo Eve. - Zacznij od partnerów Greenbalm, potem prześlij dane personelu, a na koniec listę klientów z ostatniego roku. Mam przeczucie, że nasz gość gdzieś tam się znajduje.

- To zajmie dwadzieścia do trzydziestu minut.

- Więc znajdź sobie jakieś spokojne miejsce i zabierz się do roboty. Ja tu wysiadam. Kiedy skończysz wprowadzać dane przyjdź do salonu.

- Tak jest.

- I nie krzyw się, bo to nieładnie.

- Wcale się nie krzywię - odparła z godnością Peabody. - Ja tylko zaciskam zęby. -

Prychnęła głośno, kiedy drzwi windy zamknęły się za Eve.

Na piętrze zajmowanym przez salon pachniało lasem i łąką. Z głośników dochodziły dźwięki fletu i liry. Podłogę przykrywała wykładzina w kolorze płatków róży. Wzdłuż pomalowanych na srebrny kolor ścian spływała woda, wpadając do kanału biegnącego tuż przy podłodze. Pływały po nim pastelowe łabędzie wielkości dłoni.

Salon składał się z sześciu pomieszczeń zwieńczonych szklanymi łukami i egzotycznymi pnączami. Eve rozpoznała wśród nich replikę wiecznie żywego kwiatu, który piął się spiralnie wzdłuż pozłacanego sklepienia. Kiedyś ten kwiatek przysporzył jej sporo kłopotów.

Drzwi rozwarły się przed nią bezszelestnie i znalazła się w przestronnym hallu z głębokimi, wyściełanymi fotelami w kolorze ciemnej zieleni. Każdy wyposażony był w mały ekran i system łączności. Między nimi ustawiono nagie posągi z brązu.

W hallu krzątały się małe androidy, roznoszące napoje, materiały do czytania, gogle do programów wirtualnych i inne przedmioty służące uprzyjemnianiu czasu klientkom, oczekującym na zabiegi upiększające.

Dwa fotele zajmowały kobiety, które czas oczekiwania umilały sobie pogawędką, popijając coś, co wyglądało jak morska piana. Obie miały na sobie aksamitne jasnoróżowe szaty z dyskretnym firmowym znakiem w klapie.

- Czym mogę służyć? - Stojąca za pulpitem w kształcie litery U kobieta otaksowała pogniecione spodnie, zniszczone buty i brudne włosy Eve. Ufarbowane na karmazynowo włosy miała zebrane w szpic ze srebrzystymi wijącymi się pasemkami, które harmonizowały z kolorem jej oczu. - Domyślam się, że interesuje panią kompleksowa usługa?

- Czy to jakaś aluzja? - spytała z uprzejmym uśmiechem Eve.

Kobieta zatrzepotała srebrnymi rzęsami.

- Nie rozumiem.

- Nieważne siostro. Chciałabym porozmawiać o kosmetykach Natural Perfection.

- Proszę bardzo. To najlepsza seria. Z przyjemnością skontaktuję panią z konsultantem. Chciałaby pani umówić się na wizytę?

- Tak. - Eve rzuciła odznakę na pulpit. - najlepiej zaraz.

- Nie rozumiem.

- Tak myślałam. Proszę skontaktować mnie z kimś z kierownictwa.

- Chwileczkę. - Kobieta przysiadła na wysokim stołku. - Simonie, czy mógłbyś przyjść do recepcji? - spytała cicho do wideokomu.

Eve wsunęła dłonie do kieszeni spodni i huśtając się na piętach przyglądała eleganckim butelkom i pojemnikom wystawionym na obrotowej paterze.

- Co to za specyfiki - spytała.

- Zapachy osobiste. Wprowadzamy do komputera pani cechy fizyczne i charakterologiczne i tworzymy zapach przeznaczony wyłącznie dla pani. Każda kompozycja to pojedynczy egzemplarz i raz wybrany, więcej się nie powtórzy.

- Interesujące.

- Doskonale nadają się na prezenty - dodała dziewczyna, unosząc w górę cienką brew. - Lecz są dość kosztowne.

- Naprawdę? - Eve obrzuciła recepcjonistkę gniewnym spojrzeniem, zirytowana pogardliwym tonem jej głosu. - Chciałabym kupić któryś z nich.

- Musi pani wpłacić zadatek przed wprowadzeniem danych do programu.

Nie na żarty rozzłoszczona Eve wyobraziła sobie, jak chwyta dziewczynę za sztywne kolorowe włosy i wciska jej drwiącą twarzyczkę w pulpit. Zrobiła krok na przód i w tym momencie usłyszała za sobą pospieszne kroki.

- W czym problem, Yvette? Mam masę roboty.

- Ona jest problemem - odpowiedziała Yvette z bladym uśmiechem.

Eve obejrzała się i jej oczom ukazał się wspaniały okaz mężczyzny.

Najpierw zwróciła uwagę na jego oczy. Były bladoniebieskie, niemal przezroczyste, okolone gęstymi ciemnymi rzęsami i wąskimi hebanowymi brwiami, które zbiegały się w środku. Włosy o połyskliwym odcieniu rubinowej czerwieni, były zaczesane do tyłu i opadały gęstą falą do połowy pleców.

Śniada karnacja o złocistym połysku wskazywała na mieszaną rasę lub makijaż. Usta miały kolor ciemnego brązu, a na lewym policzku cwałował biały jednorożec ze złotym rogiem i kopytkami.

Simon odrzucił na ramiona jaskrawoniebieską pelerynkę, pod którą ukazał się obcisły kombinezon w bladozielone i srebrne pasy, z głęboko wyciętym dekoltem. Na imponującej piersi połyskiwały złote łańcuchy. Przekrzywił głowę, wprawiając w ruch długie złote kolczyki, oparł dłoń na szczupłym biodrze i spojrzał z góry na Eve.

- Czym mogę służyć, moje serce?

- Chciałam...

- Chwileczkę! - Uniósł dłonie, odsłaniając wytatuowany na nich łańcuszek z ser i kwiatów. - Znam tę twarz. - Wstrząsnął teatralnie głową i obszedł Eve, ciągnąc za sobą smugę zapachu.

Śliwki, pomyślała. Ten gość pachnie śliwkami.

- Twarze - ciągnął - są w końcu moją dziedziną, moim zajęciem, moim kapitałem i źródłem dochodu. Gdzieś już widziałem...

Szybkim ruchem pochwycił twarz Eve w dłonie i pochylił się ku niej.

- Słuchaj koleś...

- Żona Roarke'a! - zawołał, po czym cmoknął ją w usta i odskoczył w tył, zanim zdążyła zadać mu cios. - oto kim pani jest. - Kochanie - zwrócił się do recepcjonistki, krzyżując ręce na sercu. - Żona Roarke'a w naszych skromnych progach.

- Żona Roarke'a? - Yvette poczerwieniała, po czym zbladła. - Och! - mruknęła, sprawiając wrażenie, jakby miała zemdleć.

- Proszę usiąść i przedstawić mi swoje życzenia. - otoczył Eve ramieniem i zrobił krok w kierunku fotela. - Yvette, bądź tak dobra i odwołaj wszystkie moje konsultacje. Droga pani, jestem do pani usług. Od czego zaczniemy?

- Po pierwsze, zabierz tę łapę, mistrzu. - Zepchnęła z pleców jego ramię i z pewnym żalem wyciągnęła odznakę zamiast broni. - Jestem tu służbowo.

- Och, mój Boże! - Simon przycisnął dłonie do policzków. - Jak mogłem zapomnieć? Żona Roarke'a jest przecież najlepszą policjantką w Nowym Jorku. Proszę wybaczyć, moje serce.

- Nazywam się Dallas, porucznik Dallas.

- Oczywiście. - Uśmiechnął się słodko. - Proszę mi wybaczyć, poruczniku, ale na pani widok zupełnie straciłem głowę. Jest pani na czele listy dziesięciu klientek, które pragnęlibyśmy pozyskać, razem z Pierwszą Damą i Sinlky LeMar. To królowa wideo - dodał, widząc podejrzliwe spojrzenie Eve.

- Świetnie. W takim razie potrzebna mi lista klientek korzystająca z serii kosmetyków Natural Perfection.

- Lista klientek? - Przycisnął dłoń do serca, usiadł i wywołała na wideokomie zestaw napojów. - Lemonowy. Czy mogę zaproponować coś do picia, poruczniku?

- Nie mi nie jest - odparła, lecz widząc zawód w jego oczach zdecydowała się usiąść. Nie sprawiał wrażenia, jakby za znowu miał ją objąć. - Potrzebna mi ta lista, Simonie - dodała.

- Czy mógłbym spytać po co?

- Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa.

- Morderstwo - wyszeptał dramatycznie. - Wiem, ze to okropne, ale jednocześnie ekscytujące. Jestem zagorzałym wielbicielem filmów kryminalnych. - Uśmiechnął się tak uwodzicielsko, że Eve mimowolnie zmiękła.

- To jednak nie to samo, Simonie.

- Wiem, wiem. Zachowuję się podle. Nie mogę jednak zrozumieć, co kosmetyki mają wspólnego z ... - Oczy mu się rozszerzyły. - Trucizna. Ktoś dodał trucizny do szminki, tak? Ofiara szykowała się na wspaniały wieczór. Pewnie użyła ostrej czerwieni albo... nie, nie, szrapnelowego brązu, a potem...

- Opanuj wyobraźnię, Simonie.

Zatrzepotał rzęsami, zbladł, po czym zachichotał.

- Zasługuję na porządne lanie. - Nie podnosząc wzroku, chwycił wysoką szklankę z jasnożółtym płynem, którą przyniósł android.

- Jesteśmy do dyspozycji, poruczniku. Uprzedzam jednak, że lista naszych klientek jest dość sługa. Gdyby powiedziała pani, o jakie kosmetyki chodzi, znacznie byśmy ją ograniczyli.

- Na razie proszę dać mi całą, a potem zobaczymy.

- Jak sobie pani życzy. - Wstał, skłonił się, po czym tanecznym krokiem przeszedł do pulpitu. - Yvette, kochanie, daj tymczasem porucznik Dallas kilka próbek.

- Nie potrzebuję próbek. - Eve uśmiechnęła się lekko do dziewczyny. - Ale chciałabym ten zapach, o którym rozmawiałyśmy.

- Oczywiście. - Recepcjonistka omal przed nią nie uklękła. - Czy to dla pani?

- Nie, na prezent.

- Bardzo dobry wybór. - Yvette wyjęła z kieszeni notatnik cyfrowy. - Dla kobiety czy dla mężczyzny?

- Dla kobiety.

- Mogłaby pani podać trzy główne cechy charakteru tej pani? Na przykład odważna, nieśmiała romantyczna.

- Inteligentna - zaczęła Eve, myśląc o doktor Mirze. - Wrażliwa, sumienna.

- Doskonale. A teraz kilka cech fizycznych.

- Średniego wzrostu, szczupła, włosy brązowe, oczy niebieskie, jasna cera.

- Dobrze. - jak w policyjnym raporcie, pomyślała z niechęcią dziewczyna. - Jaki odcień brązu mają włosy? I jaką nosi fryzurę?

Eve gwałtownie wciągnęła powietrze. Te świąteczne zakupy to istna męka.

Wysilając wyobraźnię, podała w miarę szczegółowy portret czołowego policyjnego psychiatry. Kiedy do salonu weszła Peabody, Eve zdążyła już wybrać odpowiedni flakonik i czekała, aż Simon przegra listę klientek na dyskietkę.

- Znowu coś pani wybrała.

- Nie wybrałam, tylko kupiłam.

- Czy mamy to pani przesłać do domu czy do biura?

- Do domu.

- Zapakować?

- A niech to. Tak, tak, zapakować. Co z tą listą, Simonie?

- Jedną chwileczkę, poruczniku. - Podniósł na nią rozjaśniony wzrok. - tak się cieszę, że mogliśmy pani pomóc. - Wsunął wydruk i dyskietkę do złotek reklamówki. - Włożyłem tam kilka próbek. Myślę, że się pani spodobają - rzekł, wręczając Eve torbę. - mam nadzieję, że będzie mnie pani informować o przebiegu śledztwa. Proszę nas jeszcze odwiedzić. Bardzo chciałbym z panią popracować.

ROZDZIAŁ 6

Piątą Aleją płynął tłum ludzi: wypełniał chodniku, skrzyżowania, kłębił się przy wystawach sklepowych, a wszystko po to, by zrobić świąteczne zakupy.

Ci, którzy już kupili, przepychali się łokciami, obładowani niczym muły, by podjąć walkę o zdobycie taksówki.

Na niebie unosiły się sterowce reklamowe, zachęcające do uczestniczenia w tym przedświątecznym szaleństwie, oferując super niskie ceny i nadzwyczajne towary.

- Oni chyba powariowali - stwierdziła Eve, patrząc na pędzących do maksibusa ludzi.

- Pani też przecież robiła niedawno zakupy.

- W cywilizowany sposób.

Peabody wzruszyła ramionami.

- Lubię tę przedświąteczną gorączkę.

- W takim razie uszczęśliwię cię, bo wysiadamy.

- Tutaj?

- Dalej nie da rady. - Eve zaparkowała na rogu Piątej i Pięćdziesiątej Pierwszej. -

Sklep jubilerski jest kilka przecznic dalej. Prędzej dotrzemy tam pieszo.

Peabody wygramoliła się z wozu i dogoniła Eve dopiero na skrzyżowaniu. Lodowaty wiatr hulał po ulicy i chłostał twarze przechodniów, barwiąc nosy na czerwono.

- Nienawidzę tego tłumu - mruknęła Eve. - Połowa tych ludzi nawet tu nie mieszka. Schodzą się tu cholera wie skąd i blokują ulice.

- Za to dostarczają gospodarce furę pieniędzy.

- Powodują korki i wypadki uliczne, popełniają wykroczenia. Spróbuj dostać się o szóstej wieczorem do śródmieścia. To koszmar.

Ze zmarszczonymi brwiami minęła strumień pary unoszący się z ruchomego grilla.

Nagle posłyszała jakiś krzyk. Spojrzała w tę stronę i zobaczyła jak uliczny złodziejaszek na rolkach wpada między dwie kobiety, wyrywa im torebki i torby z zakupami, po czym znika w tłumie.

- Pani porucznik.

- Tak, widzę go.

Złodziej z triumfalnym uśmieszkiem wymijał przechodniów, którzy usuwali mu się z drogi. Manewrował, kluczył, by zmylić ewentualny pościg, na koniec zatoczył koło i znalazł się z prawej strony Eve. Ich oczy spotkały się na moment. Jego błyszczące z podniecenia, jej były chłodne i skupione. Eve obróciła się i wymierzyła mu krótki cios pięścią. W tym miejscu nie było dużego tłoku, sądziła więc, że złodziej przeleci jakieś dziesięć stóp. Tymczasem zahaczył o grupę ludzi i wylądował na chodniku z kręcącymi się rolkami w górze. Z nosa leciała mu krew.

- Sprawdź, czy nie ma w pobliżu jakiegoś patrolu, który zająłby się tym gnojkiem. -

Eve rozprostowała palce i poruszyła ramieniem. Kiedy złodziej zaczął jęczeć i wiercić się, bez ceremonii postawiła mu stopę na brzuchu. - Wiesz co, Peabody, teraz czuję cię znacznie lepiej.

Eve doszła do wniosku, że obezwładnienie złodzieja było najbardziej udanym punktem dnia. U jubilera niczego się nie dowiedziała. Ani on, ani jego pomocnik o smutnej twarzy nie potrafili niczego powiedzieć o kliencie, który zapłacił gotówka za broszkę z turkawkami. W okresie przedświątecznym jest taki ruch, że trudno pamiętać wszystkich kupujących.

Eve zaproponowała, by jubiler wysilił pamięć i skontaktował się z nią, gdy coś sobie przypomni. Ku niezadowoleniu Peabody nabyła miedziany łańcuszek na ucho dla Leonarda, kochanka Mavis.

- Złap jakiś transport, jedź do mnie do domu i pomóż McNabowi.

- Już bym wolała dostać od pani w gębę.

- Do roboty, Peabody. Jadę teraz do centrali. Muszę zdać raport Whitneyowi i spotkać się z Mirą. Mogłaby już zacząć pracę nad portretem psychologicznym mordercy.

- Pewnie po drodze zgarnie pani jeszcze kilka prezentów.

Eve zatrzymała się przy swoim wozie.

- Czy to ma być złośliwa uwaga?

- Chyba nie. Po prostu pomyślałam, co myślę.

- Znajdź mi jakiś wspólny punkt łączący te listy, bo inaczej zaczniemy przepytywać samotnych.

Peabody ruszyła w stronę Piątej, by złapać maksibus jadący do śródmieścia, a Eve włączyła widokom w samochodzie, by sprawdzić ostatnie połączenia. Pierwsza wiadomość była od Nadine. Słuchała przez chwilę rozgorączkowanego głosu dziennikarki i postanowiła dłużej jej nie dręczyć.

- Przestań jęczeć, Nadine.

- O Boże, Dallas, gdzie ty się podziewałaś?

- Pilnuję porządku w mieście.

- Słuchaj, jest jeszcze czas, by wstawić coś do popołudniowych wiadomości. Uchyl przynajmniej rąbka tajemnicy.

- Właśnie przygwoździłam wydrę na Piątej.

- Nie żartuj sobie. Mam nóż na gardle. Jaki jest związek między tymi dwoma morderstwami?

- Jakimi morderstwami? Mamy dużo ciał o tej porze roku. Boże Narodzenie wywołuje w ludziach ducha szaleństwa.

Nadine prychnęła gniewnie.

- Hawley i Greenbalm. Daj spokój, Dallas. Obie kobiety skrępowano. Tyle wiem. Prowadzisz sprawę jednej i drugiej. Słyszałam, że ofiary zostały zgwałcone. Możesz to potwierdzić?

- Policja tym razem ani nie potwierdza ani nie zaprzecza.

- Zgwałcono je?

- Bez komentarza.

- Do diabła, czemu jesteś taka twarda?

- Nie mam teraz czasu. Usiłuję powstrzymać zabójcę, Nadine, i mało mnie obchodzi oglądalność Kanału 75.

- Myślałam, że jesteśmy kumpelkami.

- Bo jesteśmy. I dlatego kiedy będę coś miała, ty pierwsza się o tym dowiesz.

Oczy Nadine pojaśniały.

- Będę miała wyłączność?

- Nie blokuj mi wideokomu.

- Wyłączność, Dallas. A teraz chociaż słówko. Mogę być w centrali przed pierwszą.

- Nie. Dam ci znać, kiedy i gdzie, ale nie dzisiaj. Nie mam teraz czasu. - A czas odgrywał tu kluczową rolę. Nikt tak szybko jak Nadine nie potrafił zdobywać wiadomości. - Poznałaś ostatnio kogoś ciekawego?

- Chodzi ci o randkę? Nie, nikogo szczególnego.

- A nie próbowałaś w agencji matrymonialnej?

- Daj spokój. - Nadine zatrzepotała rzęsami, przyglądając się swoim paznokciom. - Sama potrafię sobie znaleźć partnera.

- Tak tylko myślałam. Podobno takie agencje są bardzo popularne. - Eve urwała i obserwowała, jak w oczach Nadine pojawia się błysk. - Mogłabyś spróbować.

- Może i tak. Dzięki. Muszę lecieć. Za pięć minut wchodzę na antenę.

- Jeszcze jedno. Czy muszę kupować ci prezent gwiazdkowy?

Nadine uniosła brwi i uśmiechnęła się szeroko.

- Naturalnie.

- Niech to diabli! Tego się obawiałam.

Eve wyłączyła wideokom i wjechała do garażu policyjnego.

Po drodze do biura Whitneya zatrzymała się przy automacie i wybrała baton energetyczny i colę. Łapczywie pochłonęła batonik, popijając go słodkawym napojem, skutkiem czego nie czuła się najlepiej , wchodząc do gabinetu komendanta.

- Raport, poruczniku.

- Detektyw McNab z Sekcji Elektronicznej i moja asystentka rozpracowują dane w moim domowym biurze. Otrzymaliśmy ze „Szczęśliwego Związku” listę partnerów każdej z ofiar. Mamy nadzieję znaleźć wspólny punkt. Nadal pracujemy nad spinką i broszką pozostawioną przez mordercę. Wiemy już, skąd pochodzi tatuaż zrobiony na ciele ofiar.

Komendant skinął głową. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o gładkiej ciemnej karnacji i zmęczonych oczach. Siedział tyłem do okna, za którym trwał nieustanny ruch pojazdów wśród wznoszących się w górę strzelistych wieżowców. Z drugiego okna można było dostrzec pracujących w biurach ludzi. Eve wiedziała, że gdyby podeszła bliżej i spojrzała w dół, zobaczyłaby ulicę i spieszących dokądś przechodniów. Tyle bezbronnych istnień narażonych na czyhające zło.

Pomyślała, jak zwykle, że woli już swoją klitkę z ograniczonym widokiem.

- Wie pani, ilu turystów przybywa do miasta przed świętami?

- Nie, sir.

- Dziś rano burmistrz przedstawił mi liczby i oświadczył, że miasto nie może sobie pozwolić na seryjnego mordercę i utratę zysków. - Uśmiechnął się blado. - Nie sądzę, by przemawiała przez niego troska o mieszkańców, których gwałci się, krępuje, a potem morduje, lecz obawa przed skutkami, jakie taka sprawa może wywołać, jeśli media ją rozdmuchają. - Media na razie o niczym nie wiedzą.

- Ile czasu nam zostało? - Whitney odchylił się w fotelu, nie spuszczając wzroku z Eve.

- Może kilka dnie. Kanał 75 już wywąchał, że to zbrodnie na tle seksualnym, ale nic poza tym.

- Może uda nam się pozostać przy tej wersji. Jak pani myśli, kiedy znów uderzy?

- Dziś wieczorem. Najpóźniej jutro. - i nie ma sposobu, by go powstrzymać, dodała w myślach, i Whitney o tym wie.

- Jedynym śladem jest agencja matrymonialna, tak?

- Tak, sir. Na razie. Nie mamy dowodów na to, że ofiary się znały. Mieszkały w różnych dzielnicach i obracały się w różnych kręgach. Fizycznie też nie były do siebie podobne.

Umilkła, czekając na reakcje komendanta, lecz on milczał.

- Zamierzam skonsultować się z Mirą - mówiła dalej. - Sądzę jednak, że morderca określił już swoje metody działania i cel: dwanaście ofiar do końca roku. Zostały mu niecałe dwa tygodnie, musi więc szybko działać.

- Pani też.

- Tak jest, sir. Potencjalne ofiary to klientki „Szczęśliwego Związku”. Zidentyfikowaliśmy też kosmetyki. Nie są powszechnie dostępne. - Odetchnęła głęboko. - Wiedział, że je zidentyfikujemy. Rozmyślnie ich użył. Poza tym nie zostawił żadnych śladów. Jeśli w ciągu dwudziestu czterech godzin nie znajdziemy jakiegoś punktu zaczepienia, będziemy musieli poprosić o pomoc media.

- I co im powiemy? Jeśli zobaczycie grubego faceta w czerwonym kaftanie, dzwońcie na policję? - Komendant odepchnął się od biurka. - Znajdźcie coś. Nie chce mieć pod choinką dwunastu trupów.

Po wyjściu od Whitneya Eve wyciągnęła podręczny Widokom.

- McNab, zrób mi przyjemność.

- Robię, co mogę, poruczniku - odparł. W ręku trzymał kawałek pizzy z ananasem.

- Jestem już bliski wykluczenia eks - męża pierwszej ofiary. W dniu morderstwa był na meczu piłko halowej z trójką przyjaciół. Peabody właśnie sprawdza tę trójkę, ale wyglądają na czystych. Sprawdziłem też wszystkie rezerwacje na przelot do Nowego Jorku. Facet nie był na Wschodnim Wybrzeżu od ponad dwóch lat.

- Jeden z głowy - mruknęła Eve, wskakując na ruchomą platformę. - Jeszcze coś?

- Żadne z nazwisk z listy Hawley nie pokrywa się z nazwiskami partnerów Greenbalm, ale analizuję jeszcze odciski palców i próbki głosowe, by się upewnić, czy nikt tu niczego nie sfałszował.

- Dobry pomysł.

- Dwie osoby z listy Hawley wyglądają na czyste. Muszę jeszcze się w tym upewnić, ale mają alibi. Teraz zabieram się do listy Greenbalm.

- Przejrzyj najpierw listę nabywców kosmetyków. - Przeczesała palcami włosy, zeskoczyła z ruchomej platformy i weszła do windy. - Będę w domu za jakieś dwie godziny.

Wysiadła z windy, pokonała niewielki korytarz i weszła do biura Miry. Stanowisko sekretarki było puste, a drzwi do gabinetu Miry uchylone. Eve zajrzała do środka i zobaczyła, że Mira przegląda jakieś dane na wideokomie i je kanapkę.

Rzadko się zdarzało, żeby coś uszło uwagi Miry. Dostrzegała prawie wszystko. Czasami nawet zbyt dużo, pomyślała Eve.

Często zastanawiała się nad tym, jak mogły się zaprzyjaźnić. Ceniła sobie ogromną wiedzę Miry, czasami jednak czuła się w jej obecności skrępowana.

Mira była drobną kobietą o zgrabnej sylwetce, miękkich brązowych włosach i pięknej twarzy. Ubierała się w gładkie kostiumy w stonowanych kolorach. Według Eve miała w sobie wszystkie cechy prawdziwej damy: godność, elegancję i nienaganny sposób wysławiania się.

Obcowanie z wszelkiego rodzaju zaburzeniami psychicznymi, skłonnościami do przemocy i zboczeniami nie zburzyło jej wewnętrznego spokoju i ciepła. Opracowywane przez nią profile szaleńców i morderców ceniła sobie zarówno nowojorska policja, jak i Departament Bezpieczeństwa.

Eve na tyle długo stała w drzwiach, by Mira wyczuła jej obecność. Odwróciła się i w jej oczach błysnął uśmiech.

- Nie chciałam ci przeszkadzać, ale nie ma twojej sekretarki.

- Poszła na lunch. Wejdź i zamknij drzwi. Spodziewałam się ciebie.

Eve spojrzała na kanapkę w ręku Miry.

- Przeszkadzam ci w przerwie.

- Gliny i lekarze mają przerwy tylko wtedy, kiedy znajdą na nie czas. Zjesz coś?

- Nie, dzięki.

Wciąż czuła w żołądku batonik. Pewnie zbyt długo przeleżał w automacie.

Mira wstała i mimo odmownej odpowiedzi Eve zaprogramowała dla niej herbatę. Należało to do rytuału ich spotkań, z którym Eve zdążyła się już pogodzić, chociaż nie przepadała za owocową herbatą.

- Przejrzałam dane, które mi przesłałaś, i kopie raportów. Jutro dostaniesz gotowy profil psychologiczny.

- A co dziś możesz mi powiedzieć?

- Pewnie niewiele więcej, niż sama wiesz.

Mira usiadła na jednym z niebieskich foteli, podobnych do tych, jakie stały w salonie Simona, i pomyślała, że Eve mizernie wygląda. Nie powinna jeszcze wracać do czynnej służby. Jednak tę opinię zatrzymała dla siebie.

- Osoba, której szukasz jest prawdopodobnie mężczyzną między trzydziestką a pięćdziesiątką piątką - zaczęła. - Jest zorganizowany, przebiegły i opanowany. Lubi zwracać na siebie uwagę i jest przekonany, że zasługuje na to, by być w centrum zainteresowania. Może mieć aspiracje aktorskie lub też znać ludzi z kręgów artystycznych.

- Popisywał się przed kamerą, robił do niej miny.

- Właśnie - przytaknęła Mira. - Kostium i rekwizyty nie są dla niego narzędziami pracy. Nie jest to również forma kamuflażu. Uważa ten kostium za chytry podstęp o ironicznym wydźwięku. Zastanawiam się, czy okrucieństwo też jest dla niego formą ironii. - Odetchnęła, zmieniła pozycję i wypiła łyk herbaty. Gdyby wiedziała, że Eve wypije swoją herbatę, dodała do niej porcję witamin. - Całkiem możliwe. Wydaje mi się, że to przedstawienie. Przygotowuje się do niego niezwykle starannie. Jest tchórzem, ale ostrożnym.

- Oni wszyscy są tchórzami - stwierdziła Eve.

- To ty tak uważasz. Według ciebie pozbawić kogoś życia można tylko w obronie innego życia. Uważasz morderstwo za szczyt tchórzostwa. Myślę jednak, że on zdaje sobie sprawę ze swoich obaw. Odurza swoje ofiary nie po ot, by oszczędzić im bólu, lecz by się nie broniły i nie pokonały go fizycznie. Najpierw wszystko przygotowuje. Kładzie je na łóżku, krepuje i potem dopiero rwie na nich ubranie, lecz robi to spokojnie, bez gniewu. Zanim posunie się dalej, upewnia się, że nic mu z ich strony nie grozi. Działa, kiedy są całkowicie bez mocy.

- Potem je gwałci.

- Tak, kiedy są nagie i bezbronne. Gdyby były wolne, odepchnęłyby go. On o tym wie, bo tego doświadczył. A tak może być panem sytuacji. Chcę jednak, żeby były tego świadome, żeby mogły go widzieć, żeby wiedziały, że jest od nich silniejszy, żeby walczyły, lecz nie mogły uciec.

Eve poczuła gwałtowny skurcz w żołądku, bo odżyły nagle wspomnienia z dzieciństwa.

- Gwałt to zawsze przemoc.

- Tak.

Mira wyczuwała, co dzieje się z Eve. Miała ochotę uścisnąć jej rękę. Rozumiała to i dlatego się powstrzymała.

- Wiąże je, bo to takie intymne, to jakby przedłużenie aktu seksualnego. Dłonie na gardle, bliskość.

Mira uśmiechnęła się.

- Jak daleko doszłaś we wnioskach?

- Nieważne. Po prostu potwierdzasz moje przypuszczenia.

- Idźmy więc dalej. Łańcuch choinkowy to ozdoba. Kolejny rekwizyt przedstawienia o ironicznym wydźwięku. Te kobiety są prezentami, które sam sobie sprawia. Boże Narodzenie może mieć dla niego jakieś osobiste znaczenie, może też coś symbolizować.

- A co oznacza przewrócona choinka i potłuczone bombki? - spytała Eve. Wzruszyła ramionami, bo Mira uniosła tylko brew. - Niszcząc bombki w kształcie aniołków, niszczy jednocześnie czystość, którą symbolizują.

- To by do niego pasowało.

- A makijaż i tatuaż?

- Jest romantykiem.

- Romantykiem?

- Tak. Ma romantyczną naturę. To są jego miłości, naznacza je i upiększa, zanim je opuści. W przeciwnym razie stałyby się nic niewartym podarunkiem.

- Czy on je zna?

- Tak, myślę, że tak. Ale czy one go znają, to inna sprawa. On obserwował je, wybierał spośród innych. Przez jakiś czas należały do niego, były jego miłościami. Nie okalecza ich - dodała, pochylając się w przód - tylko ozdabia i upiększa. W sposób artystyczny, wkładając w to całe serce. Kiedy przedstawienie dobiega końca, trzeba wszystko uprzątnąć. Spryskuje więc ciało środkiem dezynfekcyjnym, oczyszcza siebie. Myje się, zeskrobuje z siebie bród, jaki po nich pozostał. Kiedy wychodzi, jest szczęśliwy. Zwyciężył. Teraz nadszedł czas, aby przygotować się do następnego przedstawienia.

- Hawley i Greenbalm nie były do siebie podobne. Różniły się zarówno urodą, jak i stylem życia, zwyczajami, pracą.

- Ale miały coś wspólnego - weszła jej w słowo Mira. - Obie były samotne i zdecydowane zapłacić za pomoc w znalezieniu partnera.

- ...Ich prawdziwej miłości. - Eve odstawiła na biurko nie tkniętą herbatę. - Dzięki.

- Mam nadzieję, że wróciłaś do zdrowia. - Domyślając się, że Eve zamierza wyjść, Mira spróbowała podejść ją z innej strony. - Dobrze się czujesz?

- Tak.

Nieprawda, pomyślała Mira.

- Dwa czy trzy tygodnie odpoczynku, to zbyt mało jak na tak poważne rany.

- Najlepiej odpoczywam w pracy.

- Wiedziałam, że tak powiesz - uśmiechnęła się Mira. - Załatwiłaś już świąteczne zakupy?

Eve miała ochotę wstać z fotela.

- Kupiłam już kilka prezentów.

- Pewnie trudno będzie ci znaleźć coś interesującego dla Roarke'a.

- Ty mi to mówisz?

- Jestem pewna, że znajdziesz coś wyjątkowego. Nikt nie zna Roarke'a lepiej od ciebie.

- I tak, i nie. - Te myśli nie dawały jej spokoju, toteż słowa same popłynęły jej z ust. - Szykuje całe to świąteczne przedstawienie, z przyjęciem i choinkami. Myślałam, że wręczymy sobie prezenty i będziemy mieć to z głowy.

- Żadne z was nie ma wspomnień z dzieciństwa związanych ze świętami Bożego Narodzenia. Nie znacie tego uczucia niecierpliwości i oczekiwania na to, co przyniesie świąteczny poranek. Zachwytu na widok pięknie ubranego drzewka i kolorowych pudełek pod choinką. Wygląda na to, że Roarke chce stworzyć takie wspomnienia. Znając go, jestem pewna, że będą niezwykłe - dodała ze śmiechem.

- Zamówił dla nas las choinek.

- Pozwól sobie na to uczucie oczekiwania i zachwytu. Będzie to prezent dla was obojga.

- Roarke nie daje mi innego wyboru. - Zniecierpliwiona wstała z fotela. - Dziękuję za pomoc.

- Jeszcze jedno, Eve. - Mira również podniosła się z miejsca. - on jest groźny tylko dla osoby, która wybierze. Nie morduje na oślep, bez określonego celu. Nie potrafię jednak powiedzieć, czy i kiedy tego zaniecha i z jakiego powodu.

- Myślałam o tym. Będziemy w kontakcie.


Kiedy weszła do domowego biura, Peabody i McNab kłócili się. Siedzieli przy komputerze i warczeli na siebie niczym para buldogów. W innej sytuacji ubawiłaby ją taka scena, dziś jednak wywołała tylko irytację.

- Dość tego - warknęła. Odwrócili ku niej rozognione twarze. - Meldujcie.

Zaczęli mówić jedno przez drugie, a Eve poczuła, że za chwilę wybuchnie, i zazgrzytała zębami. Oboje natychmiast zamilkli.

- Peabody.

Asystentka rzuciła triumfalne spojrzenie McNabowi.

- Trzy nazwiska występują jednocześnie na dwóch listach: nabywców kosmetyków i partnerów obu ofiar - wyrecytowała. - Dwa z nich są z listy Hawley, jedno z listy Greenbalm. Partner Hawley i partner Greenbalm zakupili zestaw kosmetyków, od kremów po tusze do rzęs. Trzeci z listy Hawley nabył kredki do oczu i brwi i dwie szminki. Wiemy już, jaką pomadkę miała na ustach Greenbalm. Koral Kupidyna. Wszyscy trzej kupili ten odcień.

- Ale jest jeden problem. - McNab uniósł w górę palec jak nauczyciel powstrzymujący nadgorliwego ucznia. - Tę pomadkę i tusz do rzęs Brąz Piżmowy można dostać w próbkach reklamowych. Panie też je dostała - dodał, wskazując na stół, gdzie leżały kosmetyki, które Eve otrzymała w salonie.

- Nie możemy sprawdzać każdej próbki - powiedziała Peabody tonem, w którym czaiła się groźba. - mamy trzy nazwiska i od nich trzeba zacząć.

- Cień do powiek Mgła nad Londynek, którym pomalowano Hawley, to jeden z najdroższych produktów i nie ma go w próbkach. Jest sprzedawany oddzielnie lub w luksusowym zestawie. Jeśli prześledzimy jego drogę, będziemy bliżej celu.

- A może ten sukinsyn zwędził cień, kiedy kupował inne kosmetyki - powiedziała Peabody do McNaba. - Chcesz sprawdzać każdego złodzieja w mieście?

- To jedyny kosmetyk, którego nie możemy sprawdzić. A więc możemy go znaleźć.

Gdyby Eve ich nie rozdzieliła, skoczyliby sobie do oczu.

- Ani słowa, bo staniecie do raportu. Oboje macie rację. Porozmawiamy z tymi trzema osobami i poszukamy tego mazidła. Peabody, bierz te nazwiska, idź do wozu i poczekaj tam na mnie.

Peabody nie musiała nic mówić. Płonący wzrok i sztywny kark były aż nadto wymowne. Jak tylko wyszła, McNab wsunął ręce do kieszeni. Już miał zamiar coś powiedzieć, lecz powstrzymało go ostrzegawcze spojrzenie Eve.

- Przejrzyj jeszcze raz listę klientów i personelu „Szczęśliwego Związku”. Sprawdź, kto kupił ten cień do powiek, a także inne kosmetyki, którymi pomalowano ofiary. - Uniosła brwi. - Powiedz: „Tak jest, poruczniku Dallas”.

Westchnął cicho.

- Tak jest, poruczniku Dallas.

- I przestań się nadymać - dodała wychodząc.

- Baby - mruknął.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. W drzwiach prowadzących do drugiego biura stał Roarke z uśmiechem na ustach.

- Wspaniałe istoty, prawda? - spytał, wchodząc do pokoju.

- Nie dla mnie.

- Ale okrzykną cię bohaterem, jeśli skojarzysz produkt z właściwym nazwiskiem. - Podszedł do komputera i przebiegł wzrokiem listy osób i dokumenty, które, o czy obaj wiedzieli, należały do policji. - Mam trochę czasu. Pomóc ci?

- Ale ja.. - McNab spojrzał w stronę drzwi.

- Nie przejmuj się panią porucznik - uspokoił go Roarke i usiadł przy komputerze.

- Biorę to na siebie.


Donnie Ray Michael otworzył drzwi, ubrany w zniszczony brązowy płaszcz kąpielowy. W nosie miał srebrny kolczyk z zielonym kaboszonem, trochę mętne oczy barwy orzecha i jasnożółte włosy.

Przejrzał się odznace policyjnej, ziewnął szeroko, buchając na Eve ciężkim oddechem i podrapał się pod pachą.

- Czego?

- Donnie Ray? Masz chwilkę czasu?

- Mam mnóstwo czasu, ale o co chodzi?

- Powiem ci, jak nas wpuścisz i przepłuczesz sobie gardło co najmniej litrem płynu do ust.

Zaczerwienił się i cofnął.

- Spałem. Nie spodziewałam się gości. Zwłaszcza glin. - Machnięciem ręki zaprosił je do środka i zniknął w korytarzu.

Mieszkanie wyglądało niczym chlew. Wszędzie walały się jakieś ubrania, puszki, przepełnione popielniczki, a na podłodze stosy dyskietek. W rogu pokoju, obok wytartej kanapy, stała wieża muzyczna i błyszczący saksofon.

Eve poczuła w powietrzu zapach starej cebuli i jakiegoś nielegalnego środka odurzającego.

- Gdybyśmy uznały, że konieczne jest przeszukanie, miałybyśmy ku temu powody.

- Jakie? Podejrzenie o toksyczne odpady?

Eve kopnęła coś, co wyglądało na slipy.

- Pali pewnie Zonera przed snem na uspokojenie. Czuć go w powietrzu.

Peabody pociągnęła nosem.

- Czuje tylko pot i cebulę.

- To również.

W tym momencie pojawił się gospodarz. Wzrok miał już przytomniejszy, a twarz musiała ochlapać zimną wodą, bo była czerwona i wilgotna.

- Przepraszam za bałagan. Android ma wychodne. W czym rzecz?

- Czy znasz Mariannę Hawley?

- Mariannę? - Zmarszczył brwi. - Nie wiem. A powinienem?

- Spotkałeś się z nią za pośrednictwem „Szczęśliwego Związku”.

- A o to chodzi. - kopnął na bok części ubrania i opadł na fotel. - Tak. Wpadłem tam przed kilkoma miesiącami. Byłem w potrzebie. - Uśmiechnął się lekko, po czym wzruszył ramionami. - Marianna. Czy to nie ta duża, ruda... Nie, to była Tanya. Wpadliśmy sobie w oko, ale przeprowadziła się do Albuquerque. A tam nie ma z czego żyć.

- Pytam o Mariannę, Donnie Ray. Szczupła brunetka, zielone oczy.

- Tak, ta, teraz sobie przypominam. Słodka dziewczyna. Nie wyszło nam. Było w tym więcej siostrzanej sympatii. Przyszła do klubu, posłuchała jak gram, wypiliśmy parę drinków. Ale o co chodzi?

- Nie oglądasz telewizji, nie czytasz gazet?

- Nie, od kiedy mam stały angaż. Gramy z kapelą w „Imperium”. Przez ostatnie trzy tygodnie pracowałem od dziesiątej do czwartej.

- Przez siedem wieczorów?

- Nie, przez pięć. Jeśli grasz przez siedem, tracisz ostrość.

- A we wtorki?

- Wtorki mam wolne. Poniedziałki i wtorki. - W jego oczach pojawiła się nagłe skupienie. - W czym rzecz?

- Marianna Hawley została zamordowana we wtorek wieczorem. Masz alibi na wtorek od dziewiątej do północy?

- O cholera! Zamordowana? Jezu! - Zerwał się z fotela, depcząc lezące na podłodze przedmioty. - Kurczę, to przykre. To była taka kochana dziewczyna.

- Chciałeś, żeby była twoją ukochaną? Twoją miłością?

Znieruchomiał. Eve zauważyła, że wcale nie wygląda na przestraszonego czy rozgniewanego, lecz raczej na zmartwionego.

- Wypiliśmy tylko kilka drinków, pogadaliśmy. Namawiałem ją na coś mocniejszego, ale nie chciała. Lubiłem ją. Nie można było jej nie lubić.

Przetarł dłońmi oczy, po czym wsunął palce we włosy.

- To było pół roku temu, może więcej. Od tego czasu jej nie widziałem Co jej się stało?

- Wtorek wieczorem, Donnie Ray.

- Wtorek? - Ukrył twarz w dłoniach. - Nie wiem. Skąd mogę to pamiętać? Pewnie wpadłem do kilku klubów. Muszę pomyśleć.

Zamknął oczy, odetchnął parę razy.

- We wtorek poszedłem do szalonego Charliego posłuchać nowej kapeli.

- Sam?

- Zaczęliśmy rundę w kilka osób. Nie pamiętam, kto w końcu wylądował u Charliego. Miałem nieźle w czubie.

- Powiedz mi, po co kupiłeś cały zestaw Natural Perfection? Nie wyglądasz na faceta, który się maluje? - spytała Eve.

Spojrzał na nią zaskoczony i ponownie opadł na fotel.

- A co to, u diabła jest?

- Powinieneś wiedzieć. Wydałeś na to ponad dwa tysiące. Chodzi o kosmetyki, Donnie Ray.

- Kosmetyki. - Wsunął palce we włosy. - O cholera, tak. Kolorowe mazidła. Kupiłem matce na urodziny.

- Wydałeś dwa patole na prezent dla matki? - spytała z niedowierzaniem Eve, omiatając wzrokiem nędzny pokój.

- Moja matka jest super. Stary rzucił ją, kiedy byłem dzieckiem. Harowała jak wół, żeby zapewnić mi dach nad głową i opłacić lekcje muzyki. - Wskazał głową na saksofon. - Mam niezły szmal z tego dmuchania. Teraz płacę za jej dach nad głową w Conecticut. Przyzwoity dom, w przyzwoitej dzielnicy. To wszystko - powiódł ręką po pokoju - nic dla mnie nie znaczy. Ja tu tylko kimam.

- A co byś powiedział na to, gdybym spytała ją, co dostała od swojego synka na urodziny?

- Nie widzę przeszkód. - Bez wahania wskazał Widokom stojący na stoliku przy ścianie. - jej numer jest zaprogramowany. Tylko zróbcie mi łaskę: nie mówcie, że jesteście glinami. Przestraszy się. Powiedzcie, że przeprowadzacie ankietę, czy coś w tym rodzaju.

- Peabody, zdejmij mundur i połącz się z jego mamą. - Eve usunęła się poza zasięg ekranu i przysiadła na oparciu fotela. - Rudy ze „Szczęśliwego Związku” opracowywał twój portret?

- Nie, najpierw ze mną rozmawiał. Pewnie wszyscy przez to przechodzą. To taki wywiad. Potem było spotkanie z jakimś gościem. Pytał mnie, jakie lubię rozrywki, o czym marzę, jaki jest mój ulubiony kolor. Zrobili mi także badania, by sprawdzić, czy jestem czysty.

- Nie wykryli śladów Zonera?

Zmieszał się.

- Nie. Byłem w porządku.

- Założę się, że twoja matka chciałaby, żeby tak pozostało.

- Pani Michael dostała od syna na urodziny pełny zestaw Natural Perfection. - Peabody włożyła mundur i uśmiechnęła się do Donniego Raya. - Była bardzo zadowolona z prezentu.

- Piękna kobieta, prawda?

- Rzeczywiście.

- Jest super.

- To właśnie powiedziała o tobie - odparła Peabody.

- Kupiłem jej brylantowe kolczyki na gwiazdkę. To zaledwie małe odpryski, a ona zasługuje na naprawdę duże, - Spojrzał z nagłym zainteresowaniem na Peabody. - Byłaś kiedyś w „Imperium”?

- Jeszcze nie.

- Powinnaś wpaść. Niezła z nas kapela.

- Może kiedyś zajrzę. - Zaraz jednak odchrząknęła, widząc groźne spojrzenie Eve. - dziękuję za pomoc, panie Michael.

- Zrób matce przyjemność, uładź tu trochę i odstaw Zonera - powiedziała Eve, idąc w stronę drzwi.

- Jasne - odpowiedział i mrugnął znacząco do Peabody.

- Posterunkowa Peabody, flirtowanie z podejrzanymi jest zabronione.

- On właściwie nie jest podejrzany. - Peabody obejrzała się przez ramię. - I był naprawdę milutki.

- Dopóki nie potwierdzimy jego alibi, jest podejrzany. Poza tym to flejtuch.

- Ale milutki.

- Czekają nas jeszcze dwa spotkania, Peabody. Trzymaj więc hormony na wodzy, Asystentka z westchnieniem wsiadła do wozu.

- Ale to takie przyjemne, kiedy to one mnie trzymają.

ROZDZIAŁ 7

Eve wróciła do domu w podłym nastroju. Rozmowy z potencjalnymi podejrzanymi nie wniosły do sprawy nic nowego, a w biurze nie zastała już McNaba, co tylko pogorszyło jej humor. Na szczęście dla niego zostawił jednak wiadomość.

- Poruczniku. Wylogowałem się o szesnastej czterdzieści pięć. Lista nazwisk i kosmetyków w pliku sprawy, podpunkt D w „Dowodach A” Odkryłem kilka ciekawostek. Zarówno Piper, jak i Rudy figurują na liście nabywców cienia do powiek, Piper jest też na liście pomadek. Tak na marginesie to oboje śpią na forsie. Daleko im jednak do Roarke'a. Ciekawe jest również to, że wspólnie zarządzają majątkiem. Raport również w tym pliku.

Wspólny majątek, pomyślała Eve. A jej się wydawało, że to Rudy kieruje interesem. To on podejmował decyzję, to on stał za pulpitem, kiedy u nich była. Wygląda na to, że zarządza również majątkiem. Ma więc nad wszystkim kontrolę, ma władzę, dostęp i możliwości.

- Znalazłem jeszcze coś - ciągnął McNab. - Charles Monroe pojawia się dwa razy na liście nabywców pomadki do ust. Początkowo nie zwróciłem na niego uwagi, bo podał inne nazwisko na karcie zamówienia nowych kosmetyków. Załączam dane na jego temat.

Eve zmarszczyła czoło. Instynkt kierował ją ku Rudy'emu, wyglądało jednak na to, że będzie musiała złożyć wizytę Charlesowi Monroe.

Spojrzała w stronę drzwi, prowadzących do biura Roarke'a, i zobaczyła w dole smugę światła. Jest zajęty, będzie więc mogła coś sprawdzić.

Starając się zachowywać możliwie jak najciszej, poszła schodami na górę do biblioteki, pilnując, by nie natknąć się na Summerseta.

Ściany dwupoziomego pomieszczenia zastawione były książkami. Nie mogła zrozumieć, jak ktoś, kto mógł pozwolić sobie na kupno małej planety, wolał książkę nad wygodę czytania z ekranu.

Był to zapewne jeden z kaprysów Roarke'a, pomyślał, choć podobał jej się mocny zapach skórzanych opraw i widok błyszczących grzbietów stojących rzędami na ciemnych mahoniowych półkach.

W bibliotece stały również wyściełane skórą kanapy i fotele w kolorze ciemnego burgunda, mosiężne lampy z kolorowymi szklanymi abażurami i błyszczące politurą szafy, wykonane przez rzemieślników z minionych stuleci.

Okno zdobiły rozsunięte zasłony i szeroka podokienna ławeczka, ozdobiona poduszkami w kolorach harmonizujących z abażurami. Podłogę z drewna kasztanowego pokrywały zabytkowe dywany z wymyślnymi wzorami w kolorze czerwonego wina.

W jednej ze staroświeckich szaf zainstalowano najnowszej generacji wielozadaniowy komputer, lecz wnętrze sprawiało wrażenie staroświeckiego, dostatniego i gustownego pomieszczenia.

Eve rzadko zaglądała do biblioteki, Roarke jednak był tu częstym gościem. Lubił siadać wieczorem w skórzanym fotelu z kieliszkiem brandy i książką w ręku. Twierdził, że czytanie go uspokaja. Nauczył się tego jako chłopiec z biednej dzielnicy Dublina, kiedy znalazł w zaułku zniszczony tom z dziełami Yeatsa.

Podeszła do szafy i otworzyła drzwiczki inkrustowane lazurytem i malachitem.

- Start - poleciła i obejrzała się przez ramię. - Przeszukanie biblioteki, wszystkie sekcje dla „Yeats”.

Yeats Elizabeth, Yeats William Butler?

Zmarszczyła brwi i przeczesała palcami włosy.

- Skąd mam wiedzieć, u diabła? To jakiś irlandzki poeta.

Yeats William Butler, potwierdzone. Przeszukiwanie regałów. Wędrówki Oisina, sekcja D, półka pięć, Księżniczka Kasia, sekcja D...

- Stop. Cofnij. Jakich książek tego gościa nie ma w bibliotece?

Przetwarzanie. Przeszukiwanie.

Pewnie są tu wszystkie jego książki. To był głupi pomysł, uznała, wsuwając ręce do kieszeni.

- Poruczniku.

Omal nie wyskoczyła z butów. Obróciła się i spiorunowała wzrokiem Summerseta.

- Co? Niech cię diabli! Nie znoszę takiego zaskakiwania.

Przyglądał jej się w milczeniu. Wiedział, że nie znosi, kiedy zjawia się tak niepostrzeżenie i dlatego właśnie lubił to robić.

- Może pomogę pani znaleźć książkę, chociaż nie przypuszczam, że czyta pani coś poza raportami i opisami nietypowych zachowań.

- Mam pełne prawo być tutaj - odpowiedziała, co nie tłumaczyło, czemu czuła się w bibliotece jak intruz. - I nie potrzebuję twojej pomocy.

Wszystkie dzieła wybranego autora, Yeats William Butler, znajdują się w bibliotece. Podać lokalizację i tytuły?

- Nie, do diabła. Wiedziałam, że tak będzie.

- Yeats, poruczniku? - spytał zaciekawiony Summerset i wszedł do biblioteki za Galahadem, który otarł się o nogi Eve, po czym wskoczył na ławeczkę pod oknem i z miną zdobywcy utkwił wzrok w ciemności.

- A bo co?

W odpowiedzi uniósł tylko brwi.

- Czy interesują panią dramaty, zbiór poezji czy może konkretny wiersz?

- A ty co, jesteś policją biblioteczną?

- Te książki są bardzo cenne - odparł chłodno. - Wiele z nich to pierwsze wydania. Wszystkie dzieła Yeatsa znajdzie pani również w komputerze. Myślę, że ta forma będzie dla pani odpowiedniejsza.

- Nie mam zamiaru czytać tego cholerstwa. Chciałam jedynie sprawdzić, czy jest coś, czego on nie ma. To rzeczywiście głupie, bo ma wszystko. Cóż więc mam, do cholery, robić?

- Z czym?

- Z gwiazdką, kretynie. - Odwróciła się gniewnie do komputera. - koniec.

Summerset zacisnął wargi, usiłując zrozumieć tok jej myślenia.

- Chciałaby pani kupić Yeatsa dla Roarke'a na prezent gwiazdkowy.

- Coś takiego chodzi mi po głowie.

- Poruczniku - odezwał się, kiedy ruszyła do drzwi.

- Co?

Denerwowało go, kiedy zrobiła lub powiedziała coś, co go uraziło, lecz nic na to nie można było poradzić. Zawdzięczał jej życie. Ten prosty fakt sprawiał, że oboje czuli się skrępowani. Może mógłby w jakimś minimalnym stopniu spłacić ten dług.

- Nie ma jeszcze pierwszego wydania Celtyckiego Półmroku.

Wyraz rozdrażnienie na twarzy Eve ustąpił miejsca podejrzliwości.

- Co to jest?

- To zbiór celtyckich mitów i baśni.

- Tego Yeatsa?

- Tak.

Drzemiąca w niej ciemna strona miała ochotę wzruszyć ramionami i odejść. Ale tego nie zrobiła, tylko wsunęła ręce do kieszeni i została.

- Komputer powiedział, że jest wszystko.

- To prawda, lecz nie pierwsze wydanie. Yeats ma dla Roarke'a szczególne znaczenie. Zapewne wie pani o tym. Znam pewnego księgarza z Dublina. Mógłbym się z nim skontaktować i zapytać, czy może to zdobyć. - kupić - powiedziała dobitnie Eve. - nie ukraść. - Uśmiechnęła się lekko, widząc, jak Summerset sztywnieje. - Znam te twoje kontakty. Wszystko musi być legalne.

- O niczym innym nie myślałem. Ale to nie będzie tanie. - Tym razem to on się uśmiechnął. - Z pewnością trzeba będzie dopłacić za zdobycie książki na czas, skoro zwlekała pani z tym do ostatniej chwili.

Miała ochotę się skrzywić.

- Jeśli ten twój znajomy może ją zdobyć, to się zgadzam. - Nie wiedziała, jak ma się zachować, wzruszyła więc tylko ramionami i podziękowała.

Skinął sztywno głową, zaczekał, aż Eve wyjdzie, po czy uśmiechnął się.

Oto do czego zmusza miłość, myślała Eve. To ona każe jej współpracować z największym utrapieniem w życiu. Jeśli ten sukinsyn zdobędzie książkę, będzie jego dłużniczką. A to jest upokarzające, pomyślała z goryczą, wsiadając do windy.

Drzwi windy otworzyły się i stanął w nich Roarke z półuśmiechem na anielskiej twarzy i radością w niebieskich oczach. Cóż wobec tego znaczyło drobne upokorzenie?

- Nie wiedziałem, że jesteś już w domu.

- Miałam coś do załatwienia - odparła wymijająco. - Coś taki zadowolony? - spytała, przekrzywiając głowę.

Chwycił ją za rękę i wciągnął do pokoju.

- Co o tym sądzisz?

Na szerokim parapecie okiennym, łączącym się z obramowaniem ich łóżka, stała rozłożysta choinka, której czubek sięgał aż do sufitu.

- Spora - stwierdziła Eve.

- Nie widziałaś jeszcze tej w salonie. Jest dwa razy większa.

Eve podeszła bliżej. Drzewko musiało mięć jakieś dziesięć stóp wysokości. Gdyby się przewróciło, rozgniotłoby ich jak pluskwy.

- Mam nadzieję, że mocno się trzyma. - Pociągnęła nosem. - Pachnie jak w lesie. Domyślam się, że będziemy wieszać na niej te wszystkie świecidełka.

- Taki mam plan. - Roarke podszedł do Eve od tyłu, objął ją w tali i przyciągnął do siebie. - Światełkami zajmę się później.

- Ty?

- To męska robota - odpowiedział, pieszcząc ustami jej kark.

- Kto tak twierdzi?

- Kobiety od wieków miały dość rozsądku, by się tym nie zajmować. Jesteś już wolna, poruczniku?

- Myślałam, że coś przegryzę i trochę popracuję. - jego usta muskały teraz płat jej ucha. Było to ekscytujące wrażenie. - Chciałabym też sprawdzić, czy Mira przesłała już portret psychologiczny.

Przymknęła oczy i odchyliła głowę, by miał lepszy dostęp. Kiedy ręce Roarke'a powędrowały ku jej piersiom, poczuła zamęt w głowie.

- Muszę też napisać raport. - Zaczął drażnić kciukami brodawki, rozpalając w niej płomień pożądania.

- Ale mam jeszcze trochę czasu - mruknęła, odwracając się do niego. Wsunęła mu palce we włosy i przycisnęła wargi do jego ust.

Zamruczał z zadowolenia i przesunął dłońmi wzdłuż jej pleców.

- Chodź ze mną.

- Dokąd?

Skubnął jej dolną wargę.

- Zobaczysz. - otoczył Eve ramieniem i poprowadził do windy. - Pokój hologramowy - polecił, po czym pchnął żonę w róg i wszelkie protesty stłumił oszałamiającymi pocałunkami.

- Z sypialnią coś nie w porządku? - spytała, kiedy mogła już oddychać.

- Mam inny pomysł - odparł i nie spuszczając z niej wzroku, wyciągnął z windy. - program start.

Wielki pusty pokój, ze ścianami przypominającymi czarne lustra, zamigotał i zaczął się zmieniać. Najpierw poczuła aromatyczny dym, potem ostrą woń jakichś kwiatów. Światła przygasły i zafalowały.

Pojawił się olbrzymi kamienny kominek z trzaskającym na nim ogniem, szerokie okno z widokiem na stalowobłękitne góry i puszysty śnieg, połyskujący w świetle księżyca, gliniane dzbany z bukietami białych i rdzawych kwiatów oraz morze migoczących świec, białych jak śnieg i osadzonych w mosiężnych lichtarzach. Lustra pod jej stopami zmieniły się w ciemną drewnianą podłogę.

Naczelne miejsce w pokoju zajmowało olbrzymie łoże o staroświeckich wezgłowiach, ozdobionych wymyślnymi okuciami z mosiądzu. Przykrywała je jasnozłota narzuta, na tyle gruba i puszysta, by w niej zatonąć, i mnóstwo poduszek w najróżniejszych kolorach. Wszystko zaś przykrywały białe płatki róż - O rany! - Ponownie spojrzała w okno. Widok potężnych szczytów i nie kończąca się biała przestrzeń wywoływały dziwny skurcz gardła. - Co to za góry?

- Symulacja Alp Szwajcarskich. - Uwielbiał obserwować jej reakcję na coś, czego nie znała. Najpierw pojawiała się cechująca glinę ostrożność, potem kobiecy zachwyt. - Nie mogę cię tam zabrać, więc musi wystarczyć obraz holograficzny.

Wziął do ręki futro leżące na brzegu krzesła.

- Może byś to włożyła?

- Co to jest? - spytała marszcząc brwi.

- Futro.

Rzuciła mu ironiczne spojrzenie.

- Wiem. Pytałam, z czego jest zrobione. Czy to norki?

- Sobole. - Podszedł do niej. - Pomogę ci.

- Już nie możesz się doczekać, co? - mruknęła, kiedy zaczął rozpinać jej koszulę.

Zdjął ją, po czym przesunął po nagich ramionach Eve.

- Tak. Mam ochotę uwieść moją żonę.

Ogarnęła ją fala pożądania.

- Nie potrzebuję tego.

Pocałował ją w ramię.

- Ale ja tak. Usiądź.

Pchnął ją na fotel, by móc ściągnąć buty, potem oparł dłonie na poręczach, pochylił się i przywarł do jej ust.

Całował ją z subtelnością i finezją, muskał gorącymi wargami, językiem, delikatnie drażnił zębami. Zadrżała i przylgnęła do niego. Tego właśnie pragnął, jej uległości.

Postawił Eve na podłodze i rozpiął jej spodnie.

- Nigdy nie przestanę cię pragnąć. - Zsunął spodnie i musnął palcami jej biodra. - Nigdy nie przestanę cię kochać. To uczucie nie ma granic.

Naga, przytuliła się do niego i ukryła twarz we włosach.

- Zmieniłeś całe moje życie.

Trzymał Eve w ramionach, delektując się jej bliskością, po czym okrył ją futrem.

- A ty moje.

Wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko.

Wiedziała, że za chwilę doświadczy czegoś oszałamiającego, wszechogarniającego i cudownego. Pragnęła czuć jego pieszczoty, ciepło ciała, tak jak pragnie się powietrza czy wody: instynktownie, zachłannie, jakby bez tego nie mogła żyć.

Zatracała się w pieszczotach, gotowa dawać i brać. Zanurzona w puszystej miękkości łoża, z niecierpliwością oddawała pocałunki, czując, jak jej ciało powoli się rozpala. Westchnęła i pomogła mu zdjąć koszulę, by móc poczuć jego ciało. Delektowała się grą twardych mięśni, jedwabistością różanych płatków, chłodem pościeli. Serce biło coraz szybciej a ciałem wstrząsały rozkoszne dreszcze. Intymny nastrój potęgowało migotanie świec, blask księżyca i cichy trzask ognia na kominku.

Smakowała i dotykała, oddając pieszczotę za pieszczotę, potęgując rozkosz i poddając się fali wznoszącej ją na szczyt.

Kiedy osiągnęła spełnienie, zadrżał, po czym zsunął się wzdłuż jej ciała. Przewracali się po łożu, splątani nogami. Twarz i włosy Eve tonęły w promieniach światła, odbijały się w oczach, potęgując ich barwę. Obserwował, jak te oczy stają się szkliste, kiedy cal po calu prowadził ją ku szczytowi.

Czuł na sobie silne, zwinne i dobrze znane dłonie Eve. Z jej ust wydobywały się jęki rozkoszy, pieszcząc jego usta i ciało. Oddech Roarke'a stawał się coraz szybszy i cięższy, a krew jak szalona pulsowała w żyłach. W końcu płonące w nim pożądanie zmieniło się w oślepiający płomień.

Wówczas Eve uniosła się nad nim i z niskim, gardłowym jękiem, domagającym się spełnienia, przyjęła go w swoje wnętrze. Zacisnął palce na jej biodrach, a ona wygięła się w łuk i zaczęła rytmicznie poruszać. Promienie światła muskały jej ciało, rozchylone usta spazmatycznie chwytały powietrze, a oczy zmieniły się w złociste szparki. Zacisnęła mocno uda, kiedy zalała ją fala orgazmu i przywarła do Roarke'a, gdy podniósł głowę i zaczął chciwie ssać jej sutek.

Niezdolny dłużej się powstrzymywać, pchnął ją na plecy, wprawiając umysł i ciało w oszołomienie i wszedł w nią gwałtownie, przeszywając głębokimi sztychami, z niemal dziką zachłannością, doprowadzając ją tym niemal do utraty przytomności. Chwyciła się mocno wezgłowia, jakby już nie miała go puścić, i z gardła wydarł się krzyk rozkoszy, kiedy Roarke uniósł jej kolana.

Kiedy jej ciało zaczęło drżeć konwulsyjnie, przycisnął usta do jej warg i dał się ponieść fali spełnienia.

Leżała wśród płatków róż, rozluźniona i wyczerpana, czując się jak wosk, który stopił gorący płomień świecy. Kiedy zaczęła swobodniej oddychać, Roarke musnął wargami jej ramię, po czym wstał i krył ją futrem. Mruknęła sennie.

Rozbawiony i zarazem usatysfakcjonowany, poszedł w róg pokoju i polecił przygotować wannę z wodą o temperaturze trzydziestu ośmiu stopni. Następnie otworzył butelkę szampana, wstawił ją do kubełka z lodem, po czym wziął na ręce zmęczoną Eve.

- Nie spałam - wymamrotała, co świadczyło, o czymś wręcz przeciwnym.

- Rano miałabyś do mnie pretensję, że cię nie obudziłem. Chciałaś przecież popracować. - Z tymi słowy zanurzył ją w gorącej, pienistej wodzie.

Krzyknęła zaskoczona, by po chwili jęknąć z rozkoszy.

- O Boże! Mogłabym leżeć w tej wannie bez końca.

- Załatw sobie urlop, to pojedziemy w prawdziwe Alpy i będziesz mogła do woli moczyć się w wannie.

Tego właśnie pragnął, zabrać ją stąd, by mogła całkowicie odzyskać siły. Wiedział jednak, że to równie niemożliwe jak przekonanie jej, by pocałowała Summerseta w usta. Myśl ta wywołała uśmiech na jego twarzy.

- Cóż cię tak rozbawiło? - spytała leniwie.

- Wspaniała myśl. - Podał jej kieliszek, wziął swój i wszedł do wanny.

- Muszę wracać do pracy.

- Wiem - odparł z głębokim westchnieniem. - Dziesięć minut.

Trudno było się oprzeć gorącej kąpieli i chłodnemu szampanowi.

- Wiesz, zanim cię poznałam, moje przerwy ograniczały się do kubka obrzydliwej kawy i.. i znów kubka obrzydliwej kawy - stwierdziła.

- Wiem i nadal zdarza się to zbyt często. A w ten sposób znacznie lepiej się odpoczywa - odparł, zanurzając się w gęstej pianie.

- Trudno zaprzeczyć. - Uniosła nogę i przyjrzała się swoim palcom. - Nie mam zbyt wiele czasu, Roarke. Jemu się bardzo śpieszy.

- Dużo już wiesz?

- Zbyt mało. Stanowczo zbyt mało.

- Na pewno dowiesz się więcej. Jesteś świetnym gliną. Znam się na tym.

Zmarszczyła brwi nad kieliszkiem.

- On nie robi tego pod wpływem gniewu. Na razie. Również nie dla korzyści i nie z zemsty. Łatwiej byłoby go wytropić, gdybym znała motyw.

- Miłość.

Zaklęła cicho.

- Mojej miłości. Ale nie można mieć dwunastu miłości.

- Podchodzisz do tego zbyt racjonalnie. Uważasz, że mężczyzna nie może kochać kilku kobiet. A to nieprawda.

- Chyba że ma serce w rozporku.

Roześmiał się i otworzył jedno oko.

- Kochana Eve. Często trudno jest rozdzielić te dwie sprawy. Dla niektórych głębsze uczucie zaczyna się od fizycznego pociągu - dodał, widząc błysk w jej oczach. - A może on uważał te kobiety za miłość swojego życia? Kiedy się z tym nie zgadzały, odbierał im życie, bo tylko tak mógł je przekonać.

- Brałam to pod uwagę. Ale to nadal zbyt mało. On kocha to, czego nie może mieć, a skoro nie może mieć, niszczy. - Wzruszyła ramionami. - nie cierpię takiego pieprzonego rozumowania. Wprowadza tylko zamieszanie.

- Musisz przyznać mu punkty za całą tę teatralną oprawę.

- Tak i mam nadzieję, że dzięki niej go złapię. A wtedy wsadzę do pudla wesołego Mikołajka. Czas minął - oznajmiła, wychodząc z wody.

Zdjęła ręcznik z gorącej suszarki i w tym momencie zabrzęczał nadajnik.

- Cholera. - Ociekając wodą, przebiegła w drugi koniec pokoju i wyciągnęła z kieszeni spodni podręczny wideokom. - Blokada wideo - mruknęła. - Dallas.

- Komunikat do porucznik Eve Dallas. PŚ, Houston cztery trzy dwa, lokat sześć E. Zgłosić się natychmiast pod wskazany adres.

- Komunikat przyjęty. - Przesunęła dłonią po mokrych włosach. - Wezwać do pomocy posterunkową Delię Peabody.

- Potwierdzone. Koniec połączenia.

- PŚ? - Roarke ponownie zarzucił futro na ramiona Eve.

- Podejrzana śmierć. - Odrzuciła ręcznik i wciągnęła spodnie. - cholera, to mieszkanie Donniego Raya. Dzisiaj z nim rozmawiała.


Donnie Ray kochał swoją matkę. Była to pierwsza myśl, która przyszła Eve do głowy, kiedy przyjechała na miejsce.

Leżał na łóżku, owinięty błyszczącym zielonym łańcuchem choinkowym. Jasnożółte włosy miał starannie uczesane. Pomalowane na ciemnozłoty kolor rzęsy rzucały sień na policzki. Wargi pociągnięte szminką miały ten sam odcień. Na prawym przegubie, tuż nad zdartą skórą, tkwiła gruba złota bransoleta z wyrytymi na niej trzema ptakami.

- Trzy wabiki - powiedziała stojąca za nią Peabody. - Cholera!

- Zmienia płeć, ale oprawa zostawia - stwierdziła bezosobowym tonem Eve, odsuwając się na bok, by kamera mogła objąć ciało. - Pewnie znajdziemy tatuaż i ślady gwałtu. Nogi i ręce miał skrępowane tak jak poprzednie ofiary. Potrzebne nam będą dyskietki z kamer bezpieczeństwa z hallu i sprzed głównego wejścia.

- To był taki miły gość - mruknęła Peabody.

- A teraz jest martwym gościem. Bierzmy się do roboty.

Peabody wyprostowała się służbiście.

- Tak jest.

Tatuaż znalazły na lewym pośladku. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna został zgwałcony. Nawet jeśli zrobiło to na Eve jakieś wrażenie, nie okazała tego. Dokonała wstępnych oględzin, zabezpieczyła miejsce zbrodni, zarządził przepytywanie sąsiadów i przygotowanie ciała do wyniesienia.

- Sprawdź jego wideokom - poleciła Peabody. - Przejrzyj kalendarz terminowy i zbierz wszystkie dane, które możesz zdobyć w „Szczęśliwym Związku”. Chcę mieć to dziś „sprzątaczy”.

Przeszła przez hall do łazienki. Ściany, podłoga i wszystkie sprzęty lśniły czystością.

- Należy przypuszczać, że to dzieło naszego znajomego. Donnie Ray nie grzeszył czystością.

- Nie zasłużył na taką śmierć.

- Nikt nie zasługuje na taki koniec. - Eve cofnęła się od drzwi łazienki. - Polubiłaś go. Ja też. A teraz zapomnij o tym, bo i tak mu nie pomożesz. Nie żyje, a my musimy wykorzystać wszystko to, co tu znajdziemy, by dotrzeć do numeru czwartego, zanim go dopadnie.

- Wiem, ale nie mogę się opanować. Boże, przecież rozmawiałyśmy z nim zaledwie przed kilkoma godzinami. Nie mogę przestać o tym myśleć - powtórzyła. - Nie jestem taka jak pani.

- Myślisz, że jemu zależy na twoich uczuciach? On chce sprawiedliwości, nie żalu czy litości.

Kopnęła wściekle leżące na podłodze puszki i buty.

- Myślisz, że obchodzi go, że jestem wkurzona? - Utkwiła w Peabody pałające spojrzenie. - Jemu to w niczym nie pomoże, a mnie mąci umysł. Co ja takiego przegapiłam? Na co nie zwróciłam uwagi? Ten sukinsyn podtyka mi wszystko pod nos.

Peabody milczała. Nie pierwszy raz chłodny profesjonalizm Eve wzięła za brak serca. Po tylu miesiącach wspólnej pracy powinna znać ją lepiej. Westchnęła.

- Może on zostawia zbyt dużo śladów i to rozprasza naszą uwagę.

Eve zmrużyła oczy i rozluźniła zaciśnięte w pięści dłonie.

- To jest myśl. Zbyt wiele tropów, zbyt wiele informacji. Musimy wybrać jedną drogę i trzymać się jej. Zacznij szukać, Peabody - poleciła, wyciągając nadajnik. - Zapowiada się długa noc.


Wróciła do domu o czwartej nad ranem. Trzymała się tylko dzięki litrom obrzydliwej kawy, jaką serwowano w centrali. Pod powiekami czuła piasek, bolał ją żołądek, a mimo to umysł nadal miała jasny. Jednak kiedy do biura wszedł Roarke, drgnęła nerwowo i chwyciła broń.

- Co ty tu robisz, do cholery? - warknęła.

- Mógłbym o to samo spytać ciebie, poruczniku.

- Pracuję.

Uniósł brew, chwycił Eve za podbródek i spojrzał jej w twarz.

- Raczej przepracowujesz się.

- Skończyła się prawdziwa kawa w moim autokucharzu i musiała pić te pomyje, które dają w centrali. Kilka łyków dobrej kawy i stanę na nogi.

- Kilka godzin snu dałoby ci więcej.

Miała ochotę odepchnąć jego rękę, lecz tego nie zrobiła.

- Możliwe, że w końcu będę musiała zaaplikować sobie jakiś legalny środek. Czas nagli, Roarke.

- Pozwól sobie pomóc.

- Nie mogę cię wykorzystywać za każdym razem, kiedy robi się gorąco.

- Dlaczego? - Zaczął masować jej napięte mięśnie ramion. - Bo nie jestem na liście departamentu policji?

- Na przykład. - jego palce rozpraszały ją. Czuła, że myśli gdzieś odpływają i nie mogła ich zebrać. - Zrobię sobie odpoczynek. Dwie godziny powinny mi wystarczyć na przygotowanie. Ale prześpię się tutaj.

- Dobry pomysł.

Podprowadził ją do fotela. Nie opierała się. Położył się obok niej i polecił rozłożyć siedzenie.

- Powinieneś wrócić do łóżka - mruknęła, ale przytuliła się do niego.

- Wolę spać z moją żoną, jeśli mam ku temu okazję.

- Dwie godziny... mam pewien pomysł.

- Dwie godziny - powtórzył i zamknął oczy, kiedy poczuł, że Eve usnęła.

ROZDZIAŁ 8

Muszę ci o czymś powiedzieć. - Roarke zaczekał, aż Eve skończy jeść omlet i uśmiechnął się, dolewając jej kawy. - O kosmetykach upiększających Natural Perfection.

Podniosła na niego wzrok.

- Jesteś właścicielem tej firmy.

- To jedna z podległych mi spółek, wchodzących w skład Roarke Industries. - Uśmiechnął się znad kubka. - Jednym słowem tak.

- Wiedziałam o tym. - Wzruszyła ramionami, ciesząc się w duchu, kiedy uniósł brew, zdziwiony jej nonszalancką reakcją. - Sądziłam, że poradzę sobie bez ciebie.

- Daj spokój, kochanie. Skoro jestem właścicielem firmy, powinnaś pozwolić mi przejrzeć listę kosmetyków, których użył morderca - dodał, widząc, że Eve się uśmiecha.

- Sami się z tym uporamy. - Wstała od stołu i podeszła do biurka. - Wynika z tego, że te kosmetyki nabyto tam, gdzie bywały ofiary. Idąc dalej tym tropem, możemy ograniczyć listę podejrzanych. Te kosmetyki są obrzydliwie drogie.

- Dostajesz to, za co płacisz - odparł po prostu Roarke.

- Ale żeby szminka kosztowała dwieście żetonów? - Spojrzała na niego spod zmrużonych powiek. - Powinieneś się wstydzić.

- Nie ja ustalam ceny. - Tym razem to on się uśmiechnął. - ja tylko zarządzam zyskami.

Kilka godzin snu i gorący posiłek dobrze jej zrobiły, pomyślał. Twarz nabrała rumieńców i nie miała już takich zapadniętych oczu. Wstał od stołu, podszedł do Eve i dotknął cieni pod oczami. - Chciałabyś wziąć udział w posiedzeniu rady i zaproponować zmianę cen?

- Cha, cha! - Kiedy pocałował ją w usta, z trudem powstrzymała się, by do niego nie przylgnąć. - idź sobie, muszę się kupić.

- Za chwileczkę. - Ponownie ją pocałował, na co odpowiedziała westchnieniem. - czemu mi o wszystkim nie opowiesz? Łatwiej ci będzie głośno myśleć.

Znów westchnęła, siedziała chwilę pochylona, po czym wyprostowała się.

- To obrzydliwe wykorzystywać coś, co symbolizuje nadzieję i niewinność. Ten zamordowany wczoraj dzieciak nie zrobił nikomu nic złego.

- Podobnie jak tamte kobiety. Wniosek?

- Że morderca jest biseksualny i szuka miłości nie tylko wśród przedstawicielek płci przeciwnej. Tego mężczyznę zgwałcono w taki sam sposób jak poprzednie ofiary. Został związany, naznaczony tatuażem i umalowany tak samo jak one.

Odeszła od biurka, machinalnie biorąc do ręki kubek z kawą.

- Wszystkie trzy ofiary wybrał spośród klientów „Szczęśliwego Związku”. Musiał mieć dostęp do ich taśm wideo i danych osobowych. Mógł umówić się z tymi kobietami, lecz nie z Donnie Rayem. Donnie był heteroseksualny. To dowodzi, że morderca nie spotkał się ze swymi ofiarami, w każdym razie nie był z nimi na randce. Najwyżej w wyobraźni.

- Wybiera osoby, które mieszkają same.

- Bo jest tchórzem. Nie chcę prawdziwej konfrontacji. Odurza swoje ofiary i krępuje. Tylko w ten sposób może być pewny, że ma władzę i że panuje nad sytuacją.

Jej myśli ponownie skierowały się ku Rudy'emu.

Odstawiła kubek i wsunęła palce we włosy.

- Jest sprytny, konsekwentny i przewidujący. I dzięki temu go przyskrzynię.

- Powiedziałaś, że masz pomysł.

- Tak, nawet kilka. Będę musiała uzyskać na nie zgodę góry. I przez jakiś czas unikać Nadine. Nie mogę ujawnić jej tej historii ze świętym Mikołajem. Doszłoby do tego, że ludzie zaczęliby się rzucać na każdego napotkanego w sklepie lub na rogu ulicy dziadka w czerwonym kubraku.

- Już słyszę tę zapowiedź - mruknął Roarke. - Święty Mikołaj napada na samotnych. Szczegóły w popołudniowych wiadomościach. Nadine spodobałby się ten pomysł.

- Ale go nie zdradzę. Chyba że nie będę miała wyboru. Zamierza dokładniej przyjrzeć się „Szczęśliwemu Związkowi”. Postaram się trzymać ją z daleka od siebie i zdobyć informację od kogoś, kto pracuje w tej agencji. Rudy i Piper będą wyć z wściekłości. - na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. - Dobrze im tak.

Para zarozumiałych androidów. Trzeba porządnie nimi potrząsnąć.

- Nie lubisz ich.

- Przyprawiają mnie o dreszcze. Wiem, że się pieprzą ze sobą. Obrzydliwość.

- Nie podoba ci się to?

- Są rodzeństwem.

- Ach, rozumiem. - Chociaż uważał się za człowieka światowego, w pełni podzielał opinię żony. To bardzo... brzydkie.

- Tak. - Eve nagle straciła apetyt i odsunęła talerz z puszystymi rogalikami. - On kieruje całym tym cyrkiem i nią. W tej chwili jej pierwszy na moje liście podejrzanych. Ma dostęp do wszystkich danych klientów, a jeśli udowodnię kazirodztwo, będzie można mu zarzucić seksualną dewiację. Muszę mieć tam swojego człowieka. - Odetchnęła głęboko, słysząc zbliżające się kroki na korytarzu. A oto i on.

Oboje spojrzeli na drzwi w momencie, gdy stanęła w nich Peabody. Przeniosła wzrok z jednego na drugie i wzruszyła ramionami, jakby chciała pozbyć się czegoś niewygodnego.

- Coś się stało?

- Nic, wejdź. - Eve wskazała palcem krzesło. - Bierzmy się do roboty.

- Kawy? - zaproponował Roarke. Domyślił się już, jakie Eve ma plany względem asystentki.

- Tak, dzięki. McNab jeszcze nie przyszedł?

- Nie. Najpierw z tobą sobie pogada.

Eve spojrzała znacząco na Roarke'a.

- Już wychodzę.

Podał Peabody kubek z kawą, pocałował żonę, chociaż, a może właśnie dlatego, że zmarszczyła brwi, po czym wyszedł do sąsiedniego pokoju i zamknął za sobą drzwi.

- Czy on zawsze tak rano wygląda? - spytała Peabody.

- Zawsze.

Peabody westchnęła głęboko.

- Czy on na pewno jest człowiekiem?

- Nie zawsze. - Eve przysiadła na brzegu biurka i przyjrzała się asystentce. - Chciałabyś poznać kilku facetów?

- Co?

- Chcesz poszerzyć swój krąg towarzyski i poznać kilku facetów i podobnych zainteresowaniach?

Peabody uśmiechnęła się, pewna, że Eve żartuje.

- Czy nie dlatego zostałam gliną?

- Glina to wszawy partner na życie. Potrzebna ci pomoc takiej agencji jak „Szczęśliwy Związek”.

Peabody pokręciła głową.

- Kilka lat temu, kiedy przeprowadzałam się do miasta, skorzystałam z usług takiego biura. To zbyt szablonowe. Wolę poznawać obcych facetów w barach. - Eve jednak nie spuszczała z niej wzroku, więc Peabody opuściła kubek. - Och! - wyrwało jej się, gdy wreszcie zrozumiała.

- Oczywiście będę musiała omówić to z Whitneyem. Nie mogę podstawić tajnego agenta bez zgody komendanta.

- Tajna agentka. - Dość długo pracowała już w policji, by zrozumieć, co oznacza ten termin, a mimo to nie mogła się oprzeć uczuciu podekscytowania i zachwytu.

- Boże, Peabody, opanuj się. - Eve wstała i wsunęła dłonie we włosy. - mam zamiar wsadzić się w paszczę lwa i użyć cię jako przynęty, a ty szczerzysz zęby, jakbyś dostała nagrodę.

- Jeśli pani uważa, że się do tego nadaję, to już jest wystarczająca nagroda.

- Jak najbardziej się nadajesz - powiedziała Eve, opuszczając ramiona. - Bo ściśle wypełnisz polecenia. I tego właśnie oczekuję. Wykonywania poleceń. Żadnych popisów. Kiedy uda mi się to załatwić i wyciągnąć z budżetu policyjnego odpowiednie fundusze, wchodzisz w to.

- A co z Rudym i Piper? Są na liście podejrzanych i widzieli mnie.

- Widzieli posterunkową. Tacy ludzie nie zwracają uwagi na mundurowych. Postaramy się, by Mavis i Trina odpowiednio się przygotowały.

- Super.

- Weź się w garść, Peabody. Musimy zmienić ci wygląd. Przejrzałam wideo ofiar i dane osobowe. Wybierzemy cechy wspólne i wprowadzimy je do twojego portretu psychologicznego. Trzeba stworzyć ci osobowość.

- Gówno prawda!

W drzwiach stał McNab. Twarz płonęła mu wściekłością, oczy błyszczały, usta miał zaciśnięte, a ręce zwinięte w pięści.

- Pieprzona bzdura!

- Detektywie McNab, przyjęłam do wiadomości twoją opinię - odparła spokojnie Eve.

- Chce pani nasadzić ją jak robaka na wędkę i zanurzyć w jeziorze? Cholera, Dallas. Przecież ona nie ma pojęcia o tajnych operacjach!

- Pilnuj swojego nosa - warknęła Peabody, zrywając się z krzesła. - Wiem, co mam robić.

- Nie masz zielonego pojęcia. - McNab stanął na wprost niej. - Jesteś zwykła asystentką, pomocnikiem, czymś w rodzaju androida.

Eve dostrzegła niebezpieczny błysk w oczach Peabody i stanęła między nimi, zanim pięść dziewczyny dosięgła nosa McNaba.

- Dość tego. Wysłuchała twojej opinii, McNab, a teraz się zamknij.

- Nie pozwolę, by ten sukinsyn nazywał mnie androidem.

- Dość tego, Peabody - ucięła Eve. - Siadaj. Oboje siadajcie, do cholery, i spróbujcie sobie przypomnieć, kto tu rządzi, zanim podam was do raportu. Ostatnią rzeczą, jakiej mi trzeba, to para gówniarzy skaczących sobie do oczu. Jeśli nie potraficie się opanować, droga wolna.

- Nic tu po przemądrzałych detektywach - mruknęła Peabody.

- O tym już ja zadecyduję. Potrzeba nam wtyczki, która czegoś się dowie i będzie jednocześnie przynętą. A właściwie potrzeba nam dwóch przynęt - dodała, patrząc na oboje. - Męskiej i żeńskiej. Wchodzisz w to, McNab?

- Chwileczkę. - Peabody zerwała się z krzesła. Eve nigdy nie widziała jej tak zaskoczonej. Chce pani, żeby on też był tajnym agentem? Razem ze mną?

- Tak, wchodzę w to. - McNab uśmiechnął się lekko. Dzięki temu będzie miał ją na oku i dopilnuje, by nie wpakowała się w kłopoty.


To będzie mega! - Mavis Freestone tańczyła po domowym biurze Eve na wysokich, sięgających połowy uda botkach. Cienki materiał sukienki podkreślał kształt jej nóg, kiedy balansowała na trzycalowych czerwonych szczudłach. Obcasy harmonizowały z kolorem niebywale krótkiej sukienki. Jaskrawoczerwone włosy opadały spiralnymi splotami na ramiona. Nad górną brwią miała wytatuowane małe serduszko.

- Jesteś teraz na liście płac policji.

Bezcelowe było przypominanie Mavis, że nie przyszła tu dla zabawy, Eve uznała to jednak za konieczne wobec żywiołowej reakcji przyjaciółki, która patrzyła na Peabody oczyma w nowym kolorze soczystej trawy.

- Gówniana płaca - stwierdziła Trina.

Wizażystka obeszła Peabody jak uszkodzoną rzeźbę: z zaciekawieniem, uwagą i lekką drwiną. Jedną z brwi zdobiły kolczyki w kształcie złotych kółek, na widok których Eve aż się skrzywiła. Śliwkowopurpurowe włosy zebrane były w wysoki stożek. Miała na sobie czarny obcisły kombinezon z wymalowanymi na piersiach świętymi Mikołajami.

I one miały być policyjnymi konsultantkami, które Whitney zgodził się wciągnąć na listę płac, pomyślała Eve, przecierając oczy.

- Ma być skromnie i naturalnie - uprzedziła obie specjalistki od urody. - Najważniejsze, żeby nie wyglądała jak glina.

- Co o tym sądzisz Trina? - Mavis pochyliła się nad ramieniem Peabody i przyłożyła jej do twarzy swoje włosy. - Ten kolor by jej pasował. Odpowiedni na świąteczną porę. Zobaczycie, jakie kreacje pożyczył nam Leonardo. W tym cielistym skórzanym kombinezonie będziesz wspaniale wyglądała, Peabody.

- W skórzanym kombinezonie? - Peabody zbladła, myśląc o swoich wypukłościach i spojrzała pytająco na Eve.

- Ma być skromnie - powtórzyła Eve.

- Jakich kosmetyków używasz do twarzy? - spytała Trina, chwytając Peabody za podbródek. - Papieru ściernego?

- Ja...

- Masz pory jak księżycowe kratery, dziewczyno. Potrzebujesz kompleksowego zestawu pielęgnacyjnego. Zaczynam od peelingu.

- O Boże! - Przerażona Peabody usiłowała uwolnić brodę. - Posłuchaj...

- A cycki masz własne czy skorygowane?

- Własne. - Peabody instynktownie osłoniła biust. - I jestem z nich zadowolona.

- Niezłe. No dobra, rozbieraj się. Obejrzymy je i całą resztę.

- Mam się rozebrać? - Peabody obejrzała się na Eve. - Pani porucznik?

- Powiedziałaś, że dasz sobie rade jako tajna agentka. - Eve zadrżała współczująco, po czym ruszyła do drzwi. - Macie dwie godziny.

- Potrzebuję trzech! - zawołała za nią Trina. - Sztuka nie toleruje popędzania.

- Dwie godziny - powtórzyła Eve i zamknęła drzwi, słysząc przerażony pisk asystentki.

Będzie lepiej, jeśli na jakiś czas zniknę z pola widzenia, pomyślała i postanowiła złożyć wizytę staremu znajomemu.

Charles Monroe był licencjonowaną męską prostytutką, najprzystojniejszą ze wszystkich, jakie Eve dotychczas spotkała. Kiedyś pomógł jej w śledztwie, a potem zaproponował jej swe usługi za darmo. Pomoc przyjęła, lecz propozycję odrzuciła.

Nacisnęła dzwonek do eleganckiego apartamentu, mieszczącego się w kamienicy w centrum miasta, której właścicielem był Roarke. Kiedy przy drzwiach zapaliło się zielone światełko, spojrzała w wizjer i wyciągnęła odznakę, na wypadek gdyby Charles jej nie poznał. Okazało się to niepotrzebne.

- Słodka pani porucznik. - Chwycił ją w objęcia i wycisnął na ustach namiętny pocałunek.

- Ręce przy sobie - warknęła.

- Nie miałem okazji pocałować panny młodej. - mrugnął do niej znacząco. Był przystojnym mężczyzną, o pięknej twarzy i trochę sennym spojrzeniu. - No to jak to jest być żoną najbogatszego człowieka na świecie?

- Pływam w kawie.

Pochylił głowę i przyjrzał jej się z uwagą.

- Wciąż jesteś w nim zakochana. To dobrze. Widziałem was w telewizji. Na jakimś przyjęciu. Zastanawiałem się, jak ci tam jest. Wygląda na to, że nie przyszłaś skorzystać z propozycji, którą ci złożyłem przed kilkoma miesiącami.

- Muszę z tobą porozmawiać.

- Dobra, wejdź. - Cofnął się, zapraszając do mieszkania. Miał na sobie czarny kombinezon, podkreślający kształtną figurę. - Napijesz się czegoś? Wątpię, by moja kawa dorównywała tej, którą serwuje Roarke. Może pepsi?

- Chętnie.

Pamiętała jego kuchnię: schludną, spartańską, o prostych liniach. Tak jak jej właściciel. Usiadła na krześle, gdy tymczasem gospodarz wyjął z lodówki dwie puszki i rozlał płyn do wysokich szklanek. Potem zgniótł puszki, wrzucił je do recyklera i usiadł naprzeciw Eve.

- Wypiłbym za dawne dobre czasy, Dallas, ale... nie były najlepsze.

- Tak. Te obecne też nie są dobre, Charles. Powiedz mi, dlaczego licencjonowana prostytutka korzysta z usług agencji matrymonialnej? Zanim odpowiesz - ciągnęła, unosząc w górę szklankę - muszę cię poinformować, że korzystanie z takich usług w celach zawodowych jest nielegalne.

Zaczerwienił się. Nie mogła w to uwierzyć, lecz jego męska, przystojna twarz oblała się rumieńcem, a wzrok przeniósł się na szklankę.

- Jezu, czy ty musisz o wszystkim wiedzieć?

- Gdyby tak było, nie pytałabym cię o to. Odpowiedz, Charles.

- To prywatna sprawa - mruknął.

- Wówczas nie byłoby mnie tutaj. Czemu zgłosiłeś się do „Szczęśliwego Związku”?

- Bo potrzebna mi kobieta - warknął. Podniósł wzrok, w którym teraz płonął gniew. - Prawdziwa kobieta, nie taka, która mi płaci. Cóż w tym złego, że chciałbym się z kimś związać? W mojej pracy nie ma takiej możliwości. Robisz to, za co ci płacą i starasz się robić to dobrze. Lubię moją pracę, ale chcę mieś własne życie. Nie ma nic nagannego w tym, że chce się żyć po swojemu.

- Nie ma - przyznała.

- Dlatego zataiłem swój zawód. - Poruszył się niespokojnie. - Nie chciałem umawiać się z kobietą, która czuje wstręt do kontaktów z licencjonowaną prostytutką. Aresztujesz mnie za podanie agencji fałszywych informacji?

- Nie. - Było jej przykro, że wprawiła go w zakłopotanie. - Miałeś się spotkać z kobietą o nazwisku Marianna Hawley. Pamiętasz ją?

- Marianna. - Wypił kilka haustów zimnego napoju, by odzyskać równowagę. - Pamiętam jej wideokasetę. Piękna kobieta, taka ciepła. Skontaktowałem się z nią, ale już kogoś poznała. - Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Nie mam szczęścia. Właśnie takiej kobiety szukałem.

- Nigdy się z nią nie spotkałeś?

- Nie. Umówiłem się z czterema innymi kandydatkami. Jedna nawet mi odpowiadała. Spotykaliśmy się przez kilka tygodni. - Westchnął. - Uznałem, że jeśli ma cos z tego być, to muszę jej powiedzieć, co naprawdę robię. I to - stuknął w szklankę Eve - był koniec znajomości.

- Przykro mi.

- Hej, przecież nie ona jedna jest na świecie. - Jednak nie zabrzmiało to przekonywująco. - Szkoda, że Roarke wykluczył cię z gry, - Charles, Marianna nie żyje.

- Co?

- Nie oglądałeś wiadomości?

- Nie. Nie żyje? - Spojrzał na Eve z nagłą uwagą. - A więc została zamordowana. Nie byłoby cię tu, gdyby zmarła we śnie. Jestem podejrzany?

- Tak - odparła, bo lubiła go na tyle, by być z nim szczera. - Zamierzam cię oficjalnie przesłuchać, tak dla formalności. Ale powiedz mi, czy masz alibi na wtorkowy wieczór, środowy i wczorajszy?

Popatrzył na nią przerażonym wzrokiem.

- Jak ty to robisz? - spytał. - jednego dnia pracujesz, drugiego masz wolne?

Spojrzała mu w oczy.

- O to samo mogę spytać ciebie, Charles. Więc darujmy sobie te porównania. Masz alibi na te dni?

Przestał się w nią wpatrywać i wstał od stołu.

- Przyniosę terminarz.

Pozwoliła mu na to, wiedząc, że może zaufać instynktowi. Charles nie był typem mordercy.

Wrócił, niosąc w ręku mały elegancji kalendarz. Otworzył go i odnalazł dni, o które pytała Eve.

- We wtorek byłem zajęty całą noc. Stała klientka. Możesz sprawdzić. Wczoraj wieczorem byłem w teatrze, potem na kolacji i potem tutaj. Klientka wyszła o drugiej trzydzieści. W środę byłem w domu. Sam. - podsunął jej terminarz. - Zapisz sobie nazwiska i sprawdź.

Bez słowa przepisała nazwiska i adresy do notatnika.

- Czy mówią co coś takie nazwiska jak Sarabeth Greenbalm i Donnie Ray Michael - spytała po dłuższej przerwie.

- Nie.

Przyjrzała mu się z uwagą.

- Nigdy nie widziała, żebyś się malował. Po co kupiłeś szminkę i cień do powiek Natural Perfection w salonie „Bądź Zawsze Piękna”?

- Szminkę? - Przez chwilę patrzył na nią pustym wzrokiem. W końcu pokręcił głową. - kupiłem ją dla kobiety, z którą się spotykam. Prosiła mnie o to, bo miałem odebrać w salonie katalog, który zamówiłem.

Uśmiechnął się lekko, wyraźnie zmieszany.

- A co, zmartwiłabyś się, gdybym kupił szminkę?

- Jeszcze jedna sprawa, Charles. Pomogłeś mi kiedyś, więc teraz ja ci się zrewanżuję. Trzy osoby, które korzystały z usług „Szczęśliwego Związku” nie żyją. Zostały zamordowane w ten sam sposób i przez tę samą osobę.

- Trzy? Boże!

- W ciągu tygodnia. Nie zamierzam wtajemniczać się we wszystkie szczegóły, a to, co ci powiem, nie powinno wyjść poza te ściany. Sądzę, że on korzysta z danych „Szczęśliwego Związku” przy wybieraniu ofiar.

- Zabił trzy kobiety w ciągu tygodnia?

- Nie. - Eve spuściła wzrok. - Ostatnia ofiara to mężczyzna. Będziesz musiał uważać, Charles.

- Myślisz, że mogę być celem?

- Myślę, że każdy, kto figuruje w banku danych „Szczęśliwego Związku”, jest zagrożony, zwłaszcza ci, z którymi miały się spotkać ofiary. Nie wpuszczaj do mieszkania ludzi, których nie znasz. - Nabrała powietrza w płuca. - On przebiera się za świętego Mikołaja i trzyma w ręku wielkie pudło owinięte w papier.

- Co? - Odstawił szklankę, którą właśnie podniósł do ust. - Czy to jakiś żart?

- Trzy osoby nie żyją. Nie widzę w tym nic śmiesznego. Wpuszczają go do mieszkania, tam je odurza narkotykami, wiąże i zabija.

- Jezu. - Przetarł dłońmi twarz. - To straszne.

- Jeśli ten gość pojawi się przed twoimi drzwiami, nie wpuszczaj go i zadzwoń do nie. Zajmij go czymś, jeśli potrafisz. Jeśli nie pozwól mu odejść. Jednak pod żadnym pozorem nie otwieraj drzwi. Jest sprytny i bardzo niebezpieczny.

- Dobrze. Muszę tylko ostrzec kobietę, z którą się teraz spotykam, tę z agencji.

- Sama ją uprzedzę. Muszę trzymać tę sprawę z dala od mediów tak długo, jak się da.

- Wolałbym, żeby prasa nie dowiedziała się o samotnej licencjonowanej prostytutce. - Skrzywił się. - Czy mogłabyś zaraz do niej pojechać? Nazywa się Darla McMullen. Mieszka sama i jest taka... naiwna. Gdyby święty Mikołaj zapukał do jej drzwi, zaprosiłaby go na herbatkę i ciasteczka.

- Musi być miła kobietą.

- Tak. - W jego oczach pojawił się blask.

- Odwiedzą ją. - Eve podniosła się z miejsca. - Może powinieneś znowu się z nią spotkać?

- Chyba nie. - Wstał i zmusił się do uśmiechu. - Ale daj mi znać, kiedy zostawisz Roarke'a na lodzie. Moja propozycja wciąż aktualna.


Cóż to za dziwny mięsień to serce, myślała Eve, jadąc do domu. Trudno o bardziej niedobraną parę, jak ten wyrafinowany, złotousty Charles i cicha, mądra kobieta, z którą się przed chwilą rozstała. Tymczasem, jeśli przeczucia ją nie myliły, Darla McMullen i Charles Monroe byli na najlepszej drodze do zakochania się. Tylko nie wiedzieli, co mają zrobić z tym uczuciem.

Doskonale ich rozumiała. Ona też nie wiedziała, co ma zrobić z tą dziwną miłością do własnego męża.

Po drodze do domu złożyła wizytę jeszcze trzem osobom z listy i przekazała ostrzeżenie i instrukcję, które spisała za zgoda komendanta.

Gdyby w porę ostrzegła Donnie Raya, żyłby teraz, pomyślała.

Kto będzie następny? Ktoś, z kim rozmawiała, czy kogo pominęła? Powodowana tą myślą przyśpieszyła raptownie i wjechała z impetem w bramę. Peabody i McNab jeszcze dziś musza się zarejestrować w „Szczęśliwym Związku” i przekazać swoje wideokasety.

Przed domem stał zaparkowany samochód Feeneya. Ten widok wzbudził nadzieję w jej sercu. Może uda jej się wciągnąć starego wygę do zespołu. Z nim i McNabem na pewno dla sobie radę.

Poszła prosto do swego biura, krzywiąc się, kiedy jej uszy zaatakował nagle potworny ryk zmasowanych dźwięków muzyki, jeżeli można to nazwać muzyką.

Na ekranie leciał jeden z wideoklipów Mavis. Ona sama śpiewała do wtóru kasety, wykrzykując jakiś tekst o rozdartej z miłości duszy. Za biurkiem Eve siedział Feeney z rozbawioną i lekko zrezygnowaną miną,. Stojący za krzesłem Roarke sprawiał wrażenie spokojnego i uprzejmego słuchacza.

Zdając sobie sprawę z tego, że nikt jej nie usłyszy w tym hałasie, Eve zaczekała, aż przebrzmią ostatnie takty i Mavis, czerwona z wysiłku, lecz szczęśliwa ukłoni się publiczności.

- Chciałam, żebyś posłuchał pierwszej wersji - powiedziała do Roarke'a.

- To może być prawdziwy hit.

- Naprawdę? - Rozpromieniona Mavis podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. - Wprost nie mogę w to uwierzyć. Będę nagrywała dysk dla największej firmy płytowej.

- Zarobię dzięki tobie mnóstwo pieniędzy. - Cmoknął ją w czoło.

- Bardzo bym chciała. Naprawdę. - W tym momencie spostrzegła Eve i uśmiechnęła się do niej. - Hej! Słyszałaś nagranie?

- Tylko koniec. Byłaś wspaniała - stwierdziła z przekonaniem. To chodziło przecież o Mavis. - Feeney, wchodzisz w to?

- Dostałem oficjalny przydział. - Odchylił się na oparcie krzesła. - McNab odbywa właśnie wstępną rozmowę w „Szczęśliwym Związku”. Zrobiliśmy z niego androida od komputerów, zatrudnionego w jednej z firm Roarke'a. Wprowadziliśmy już jego dane i nowy portret.

- W firmie Roarke'a?

- Chyba logiczne - uśmiechnął się Feeney. - jest okazja, to trzeba ją wykorzystać. Dzięki za pomoc, stary.

- Nie ma za co - odpowiedział Roarke i uśmiechnął się do żony. - Pokonaliśmy kilka zakrętów, kiedy ciebie nie było. Z Peabody zrobiliśmy pracownika ochrony w jednym z moich budynków. Feeney uznał, że najprościej będzie opracować portret najbliższy prawdy.

- No jasne, najprościej. - Zaraz jednak odetchnęła głęboko i kiwnęła głową. - Niezłe. Jesteś właścicielem połowy tego cholernego miasta, więc nikt nie będzie kwestionował ani też nie szukał jakiś luk w twoich rejestrach personalnych.

- Właśnie.

- Gdzie jest Peabody?

- Trina jeszcze się nią zajmuje.

- Potrzebna mi jest już teraz. Najwyższy czas kończyć z tym strojeniem się. Przecież niczego jej nie brakuje. Ile czasu potrzeba na makijaż i ubranie jej w jakieś szmatki?

- Trina wpadła na megapomysł - zapewniła ją Mavis z takim entuzjazmem, że Eve mimowolnie zadrżała. - Zobaczysz. Aha. Trina chce umówić się z tobą na sesję przed przyjęciem. Chce cię trochę upiększyć, żebyś ładnie wyglądała na święta.

Eve miała ochotę zazgrzytać zębami. Nikt jej nie będzie upiększał. Ani teraz, ani potem.

- Jasne. Ile, do cholery...

Umilkła, słysząc kroki, po czym odwróciła się w stronę drzwi i znieruchomiała.

- Musicie przyznać, że jestem mistrzynią - oznajmiła Trina.

Peabody prychnęła, spłonęła rumieńcem i uśmiechnęła się niepewnie.

- Jak myślicie, uda mi się?

Ścięta na pazia włosy miała rozjaśnione i wzburzone. Twarz nabrała głębi dzięki odpowiedniemu makijażowi oczu, który podkreślał ich kształt i wielkość. Usta pokrywała szminka w kolorze ciepłego koralowego różu.

Sylwetka, która w mundurze sprawiała wrażenie topornej, nabrała teraz kobiecych kształtów dzięki długiej, sięgającej kostek sukni o intensywnie zielonej barwie. Szyję zdobiły barwne łańcuchy, wśród których przeświecał romantyczny tatuaż, przedstawiający wróżkę ze złotymi skrzydłami.

Peabody sama go wybrała po tym, jak Trina wprowadziła ją w arkana swej sztuki. Nawet się nie skrzywiła, kiedy szybkie i zręczne dłonie chwyciły jej lewą pierś, by nałożyć farbę. Uznała też, że te wszystkie upiększające czynności mają swoje dobre strony.

Teraz jednak, widząc spojrzenie Eve, podniosła stopę, ukazując kilkucalowe potężne obcasy, w takim samym kolorze jak skrzydła wróżki.

- Nie uda się?

- Na pewno nikt nie weźmie cię za glinę - stwierdziła Eve.

- Wyglądasz cudowne - Roarke podszedł do Peabody ubawiony reakcją żony i ujął jej dłonie. - Wprost rewelacyjnie. - Mówiąc to dotknął ustami palców, przyprawiając tym Peabody o zawrót głowy.

- Naprawdę? Ojejku!

- Dość tego, Peabody. Feeney, masz dwadzieścia minut na zapoznanie jej z portretem. Peabody, gdzie masz obezwładniacz i nadajnik.

- Tutaj. - Zaróżowiona, wsunęła dłoń do ukrytej kieszeni na biodrze. - Pomysłowe, co?

- Nie zastąpi to munduru - odparła Eve, po czym wskazała na krzesło. - Musisz wbić sobie do głowy dane, które poda ci Feeney. Nagraj je sobie i powtarzaj w drodze do agencji. Nie możemy sobie pozwolić na żadne wpadki. Chcę, żebyś jeszcze dziś została ich klientką, a jutro znalazła się na liście kandydatek.

- Tak jest.

Podeszła do biurka, muskając pieszczotliwie materiał sukienki.

- Teraz twoja kolej - oznajmiła Trina, taksując wzrokiem włosy Eve.

- Nie mam czasu. Poza tym podcinałaś mi je przed kilkoma tygodniami.

- Włosy wymagają regularnych zabiegów. Niszczysz całą moją pracę. Albo ona znajdzie dla mnie czas przed przyjęciem, albo nie odpowiadam za jej wygląd. - ostrzegła Roarke'a.

- Znajdzie - zapewnił i żeby Trinę udobruchać, ujął pod ramię i prowadząc w stronę drzwi obsypywał pochwałami.

ROZDZIAŁ 9

Kiedy Eve weszła do swojego biura w centrali, zastała w nim Nadine Furst siedzącą na biurku i malującą paznokcie, co wcale jej nie ucieszyło.

- Zabierz nogę z mojego krzesła.

Nadine uśmiechnęła się słodko, wrzuciła lakier do wielkiej kolorowej torby z cielęcej skóry i rozprostowała smukłe nogi.

- Cześć, Dallas. Miło cię widzieć. Ostatnio dużo pracujesz w domu. Nie dziwię ci się. - Wstając z biurka, omiotła wzrokiem mały, obskurny, zakurzony pokój. - Twoje biuro to zwykła nora.

Eve bez słowa podeszła do komputera, sprawdziła ostatnie połączenia i to samo zrobiła z wideokomem.

- Niczego nie dotykałam - powiedziała Nadine tonem, który sugerował, że reporterka rozważała taką możliwość.

- Jestem zajęta, Nadine. Nie mam czasu dla mediów. Złap kogoś z drogówki albo idź pomęczyć androida z rejestracji.

- Będziesz musiała znaleźć trochę czasu. - Nadine z uśmiechem przysiadła na jedynym wolnym krześle i z wdziękiem skrzyżowała nogi. - Chyba, że chcesz, bym podała do wiadomości to, co mam.

Eve wzruszyła ramionami i opadła na krzesło, czując, jak mięśnie jej sztywnieją. Wyciągnęła w przód nogi w drelichowych spodniach i skrzyżowała je.

- A co masz, Nadine?

- Samotni szukający towarzystwa giną gwałtowną śmiercią. „Szczęśliwy Związek”: agencja matrymonialna czy zakład pogrzebowy? As policji, porucznik Eve Dallas, prowadzi śledztwo.

Mówiąc to Nadine obserwowała twarz Eve. Z uznaniem stwierdziła, że nawet nie drgnęła jej powieka, choć była pewna, że słucha jej z uwagą.

- Czy mam mówić dalej, czy może w końcu usłyszę jakiś komentarz od prowadzącej śledztwo?

- Śledztwo jej w toku. Powołano specjalny zespół. Departament policji rozważa różne możliwości.

Nadine wsunęła rękę do torby i włączyła rekorder.

- Potwierdzasz więc, że morderstwa coś łączy?

- Niczego nie potwierdzę, dopóki nie wyłączysz rekordera.

Na pięknej trójkątnej twarzy Nadine błysnęła irytacja.

- Daj mi szansę.

- Albo wyłączysz rekorder i położysz go na biurku, albo skonfiskuję ci go i co tam jeszcze masz w torbie. Na teren centrali policji nie wolno wnosić sprzętu nagrywającego.

- Ale z ciebie piła. - Nadine wyjęła mały ręczny rekorder i położyła na biurku obok torby. - A więc nieoficjalnie?

- Nieoficjalnie.

Eve wiedziała, że nie musi przeszukiwać jej torby. Reporterka potrafiła być irytująca, uparta i porządnie zaleźć za skórę, ale była uczciwa.

- Wszystkich morderstw dokonała jedna i ta sama osoba. Według mojej oceny ofiary wybiera w „Szczęśliwym Związku”. Możesz to podać do wiadomości.

Nadine uśmiechnęła się. Dzięki Eve zebrała mnóstwo informacji na temat wszystkich agencji tego typu działających w mieście. Wystarczyło przycisnąć kilka klawiszy i miała gotowy raport.

- Co możesz na ten temat powiedzieć? - spytała Eve.

- Większość notatek mam u siebie w biurze - powiedziała Nadine. Lecz po chwili wyjęła z torby podręczny notes i wywołała dane. - mam tu standardowy zestaw informacji: nazwiska właścicieli, staż w branży, wymagania. Niezłą sumkę wydali na reklamy w naszej stacji. W zeszłym roku wybulili... okrąglutkie dwa miliony. Sprawdziliśmy, że mogą sobie na to pozwolić. To stanowi mniej niż dziesięć procent ich dochodów.

- Miłość jest dochodowa.

- Jak cholera. Przeprowadziłam nieformalną ankietę wśród pracowników stacji. Okazało się, że jakieś piętnaście procent skorzystało z usług takiej agencji. Za pracę w mediach trzeba płacić osobistym życiem - dodała lekkim tonem.

- Czy ktoś, kogo lubisz, korzysta z usług „Szczęśliwego Związku”?

- Pewnie tak. - Nadine uniosła dumnie głowę. - Jako osoba towarzyska lubię wielu ludzi. Czy powinnam się o nich martwić?

- Wszystkie trzy ofiary korzystały z usług tej agencji. Dwie z nich poznały się dzięki niej. Jak dotąd nie znaleźlibyśmy nic, co by je łączyło.

- A więc twój gość poluje na samotne serca. - I w tym tkwi sedno sprawy, pomyślała Nadine, układając w głowie tekst komunikatu.

- Podejrzewam, że korzysta z danych „Szczęśliwego Związku”. - Eve starała się uwypuklić ten fakt. Nie zamierzała zdradzać Nadine żadnych szczegółów. - Specjalna, stworzona dziś, grupa rozpracowuje różne warianty.

- Macie już jakiś trop?

- Na razie sprawdzamy. Nie podam ci szczegółów, Nadine.

- Podejrzani? - nie ustępowała Nadine.

- Trwają przesłuchania.

- Motyw?

Eve zastanawiała się chwilę.

- To są zbrodnie na tle seksualnym.

- Aha. To by się zgadzało. Morderca jest biseksualny, bo jedna z ofiar była mężczyzną. Pozostałe dwie kobietami.

- Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. - Pomyślała o Donnie Rayu i ogarnęło ją poczucie winy. - Ofiary wpuściły mordercę do mieszkania. Nie znaleźliśmy żadnych śladów włamania.

- Otworzyły mu drzwi? A więc go znały?

- Tak im się wydawało. Możesz uprzedzić swoich widzów, żeby zastanowili się dwa razy, zanim wpuszczą do domu kogoś, kogo dobrze nie znają. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć ze względu na dobro śledztwa.

- Popełnił trzy morderstwa w niecały tydzień. Bardzo mu się śpieszy.

- Ma plan - wyjaśniła Eve. - Tego nie podawaj. Działa według schematu i dzięki temu go złapiemy.

- Zgódź się na krótki wywiad, Dallas. Za dziesięć minut mogę tu być z kamerą.

- Nie. Jeszcze nie teraz. I tak już dużo ci powiedziałam - dodała, zanim Nadine zdążyła zaprotestować. - Bierz, co masz i bądź wdzięczna. Udzielę ci wywiadu, jak tylko będę mogła. Tym chętniej spełnię twoją prośbę, jeżeli znajdziesz coś na Piper i Rudy'ego.

Nadine uniosła brew.

- To ci dopiero qui pro quo. Dobra. Pojadę tam teraz. Jak... - Urwała i szeroko otworzyła usta na widok Peabody, która wpadła do pokoju.

- Dallas, nie uwierzy pani... cześć, Nadine.

- Czy to naprawdę ty, Peabody?

Asystentka uśmiechnęła się mimowolnie.

- Trochę zmieniłam wygląd.

- Trochę? Wyglądasz wspaniale. Czy to jedna z kreacji Leonarda? Jest absolutnie mega. - Wstała z miejsca i obeszła Peabody.

- Tak, to kostium jego projektu. Pasuje mi, prawda?

- Wyglądasz oszałamiająco. - Nadine zrobiła krok w tył. Zaraz jednak spoważniała i zmrużyła oczy. - Pozwalasz swojej asystentce stroić się, gdy śledztwo w toku? - spytała, odwracając się do Eve. - podejrzewam, że mamy tu do czynienia z bardzo sprytnym kamuflażem. Sprawdzasz, jakie korzyści daje komputerowa randka, Peabody?

- Zamknij drzwi, Peabody - poleciła beznamiętnym tonem Eve. Asystentka pospiesznie wykonała polecenie. - Nadine, jeśli puścisz parę z gęby, wpiszę cię na czarną listę. Dopilnuję, by nikt w całym wydziale zabójstw nie podał ci nic, co wystarczyłoby na więcej niż krótką wzmiankę w wiadomościach. Dobrze mnie sobie popamiętasz.

Lisi uśmiech Nadine zbladł. Oczy jej pociemniały.

- Myślisz, że spieprzyłabym ci śledztwo? Że podałabym do wiadomości informację, która wpędziłaby Peabody w kłopoty? Idź do diabła, Dallas!

Chwyciła leżącą na biurku torbę i ruszyła w stronę drzwi. Lecz Eve była szybsza.

- Wystawiłam jej tyłek na cel. - Eve, wściekła na siebie wyrwała Nadine torbę z rąk i cisnęła na ziemie. - Podjęłam decyzję i jeśli coś pójdzie źle, ja będę za to odpowiadać.

- Dallas...

- Zamknij się, Peabody. Jeśli myślisz, że nie podjęłam żadnych środków, by zapewnić jej ochronę, to się grubo mylisz.

- Okay. - Nadine wzięła głęboki oddech i uspokoiła się. Nieczęsto można było dostrzec strach w oczach Eve. - Okay - powtórzyła. - Nie zapomnij jednak, że Peabody jest moją kumpelką. Ty także.

Podniosła torbę i zarzuciła ją sobie na ramię.

- Ładna fryzurka, Peabody - dodała, po czym wyszła.

- Cholera! - Tylko tyle była w stanie wydusić z siebie Eve. Odwróciła się, podeszła do małego okna.

- Dam sobie radę, Dallas. - powiedziała Peabody.

Eve śledziła wzrokiem airbusa trąbiącego wściekle na sterowiec reklamowy, który naruszył jego przestrzeń powietrzną.

- Nie wpakowałabym cię w to, gdybym uważała, że nie dasz sobie rady. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem za to odpowiedzialna. Poza tym nie masz doświadczenia w takiej robocie.

- Dzięki pani mam szansę, by je zdobyć. Chcę zostać detektywem. Nie otrzymam awansu, jeśli nie spróbuję swoich sił jako tajna agentka. Przecież to jasne.

- Jasne. - Eve wsunęła dłonie w tylne kieszenie spodni.

- Hmm... wiem, że mam trochę za duży tyłek, choć staram się nad nim pracować. Potrafię go jednak dobrze zamaskować.

Eve zaśmiała się i odwróciła od okna.

- Twój tyłek jest w porządku. Może usiądziesz i zdasz mi raport?

- Poszło wspaniale. - Peabody zadowolona opadła na krzesło - Nie zorientowali się, że jestem gliną i że byłam i nich zaledwie przed kilkoma dniami. Potraktowali mnie po królewsku. - Zatrzepotała przyciemnionymi i wydłużonymi rzęsami.

- Jeśli już skończyłaś ze swoją rolą, to poprosiłabym o raport, posterunkowa Peabody - warknęła Eve.

- Tak jest. - Dziewczyna wyprostowała się i spochmurniała. - Zgodnie z rozkazem zgłosiła się pod wskazany adres i poprosiłam o konsultację. Po krótkiej rozmowie zaprowadzono mnie do sali klubowej, gdzie zajęła się mną Piper. Dane, które podałam, zostały wprowadzone do jej osobistego komputera. Zaoferowano mi również coś do picia. - W jej oczach błysnęło rozbawienie. - Przyjęłam, uznając, że to należy do roli. Dallas, oni mają gorącą czekoladę i kruche ciasteczka z cukrem, takie jak na gwiazdkę. zanim się powstrzymała, zjadłam trzy renifery.

- Rób tak dalej, a będziesz potrzebowała płachty, żeby ukryć tyłek.

- To prawda - przyznała Peabody, lecz westchnęła na wspomnienie słodyczy. - Powiedziała, że mi się śpieszy, że nie chcę spędzić samotnych świąt Bożego Narodzenia. Była bardzo miła i wyrozumiała. Nic dziwnego, że ludzie, którzy tam przychodzą, chcą z nią pracować. Powiedziałam, że czuję się przy niej swobodnie, a ta cała procedura jest dla mnie krępująca. Zaproponowałam, że jeśli to konieczne, więcej zapłacę, żeby tylko się mną zajęła.

- Dobry pomysł.

- Była słodka. Poklepała mnie po ręku. Uczestniczyła w nagraniu wideokasety i dała mi nawet kilka wskazówek. Pod koniec przyszedł Rudy, bo ona miała jakieś spotkanie. On też mnie nie poznał. Flirtował ze mną.

- W jaki sposób?

- Żadnych osobistych podtekstów. Według mnie on tak traktuje wszystkich klientów. Krzepiący uśmiech, komplementy, trzymanie za rękę. On nie jest w moim typie - dodała - ale grałam swoją rolę. Zaproponował mi filiżankę czekolady, ale udało mi się odmówić. Oprowadzono mnie również po agencji, pokazano elegancki klub, gdzie mogą spotykać się pary, które nie chcą umawiać się na zewnątrz. Mają tam również małą kawiarnię do tych samych celów. Nic nadzwyczajnego. Siedziało tam kilka par. - Skrzywiła się. - Spotkałam McNaba, który też odbywał taką wycieczkę.

- A więc udało się. A co z listą partnerów?

- Mam po nią przyjść jutro rano. Wolą, żeby na początku zgłaszać się osobiście. Sprawdzali mnie przez godzinę. Dane Roarke'a zdały egzamin. Z tego, co zdążyłam się zorientować, są naprawdę super. Przy nich mogłabym poczuć się bezpiecznie.

- Dobra. Jak będziesz miała tę listę, postępuj według planu. Ale umawiaj się na mieście. - Zamyśliła się. - Wykorzystamy w tym celu jakiś lokal Roarke'a. Posadzimy w nim kilku gliniarzy. Ja muszę trzymać się z daleka. Jeśli Rudy lub Piper są w to zamieszani, poznają mnie. Musimy mieć też wóz do ochrony. Chcę, żebyś jutro wieczorem odbyła dwa, a może trzy spotkania. Nie możemy zwlekać. - Spojrzała na zegarek. - Znajdźmy jakiś pusty pokój konferencyjny. Muszę wprowadzić we wszystko McNaba i Feeneya, żeby coś z tego wyszło.

- Jeżeli McNab będzie się na mnie gapić, zrobię z niego miazgę.

- Zaczekaj z tym do zamknięcia sprawy - poradziła Eve.


Jak tylko minęła bramę i wjechała na podjazd, jej oczom ukazała się łuna świateł. W pierwszej chwili pomyślała, że dom się pali. Kiedy jednak podjechała bliżej, zobaczyła stojącą w oknie wielkiego salonu choinkę. Drzewko sprawiało wrażenie żywego, mieniło się, połyskiwało tysiącem płomyków igrających na gałęziach, ozdobionych czerwonymi i zielonymi kulami.

Zaparkowała wóz przed głównym wejściem, wbiegła na schody i poszła prosto do salonu. Choinka musiała mieć ze dwadzieścia stóp wysokości i co najmniej cztery stopy szerokości. Oplatały ją misterne zwoje srebrnych łańcuchów, spod których wyzierały setki kolorowych bombek. Na samym czubku, prawie dotykając sufitu, tkwiła kryształowa, pulsująca światłem gwiazda. Podłogę wokół drzewka przykrywała biała płaszczyzna imitująca śnieg. Leżało na niej mnóstwo elegancko opakowanych prezentów.

- O Boże, Roarke.

- Piękna, prawda?

Podszedł do niej tak niespodziewanie, że aż drgnęła.

- Skąd ty ją, u diabła, wytrzasnąłeś?

- Z Oregonu. Ma zachowany system korzeniowy. Po Nowym Roku oddamy ją do parku. - Objął Eve w talii. - Pozostałe Też.

- Masz ich więcej?

- W sali balowej stoi jeszcze większa.

- Większa? - powtórzyła ze zdumieniem.

- Summerset ma jedną u siebie, naszą kazałem zanieść do sypialni. Pomyślałem, że wieczorem ubierzemy choinkę.

- Na przystrojenie takiego olbrzyma potrzeba chyba kilku dni.

- Ekipie, którą wynająłem, zajęło to cztery godziny. - Roześmiał się. - nasza jest bardziej poręczna. - Pocałował ją w czoło. - Chcę, żebyśmy wspólnie ją ubrali.

- Nie mam o tym zielonego pojęcia.

- Poradzimy sobie.

Jeszcze raz spojrzała na choinkę. Nie mogła zrozumieć, dlaczego wprawiała ją w zdenerwowanie.

- Mam robotę - powiedziała i chciała odejść, lecz Roarke położył jej dłonie na ramionach i zmusił, by spojrzała mu w oczy.

- Nie zamierzam przeszkadzać ci w pracy, Eve, ale mamy prawo do własnego życia. Naszego życia. Chcę spędzić ten wieczór z moją żoną.

Zmarszczyła brwi.

- Wiesz, że nie znoszę, kiedy mówisz „moja żona” tym tonem.

- A jak myślisz, dlaczego to robię? - Roześmiał się, kiedy próbowała go odepchnąć. - Zdobyłem cię, poruczniku, i nie puszczę. - Wiedząc, jaka jest szybka, wziął ją na ręce. - Zacznij się do tego przyzwyczajać.

- Zaczynasz mnie wkurzać.

- Doskonale. W takim razie czas na seks. Kochanie się z tobą, kiedy jesteś wkurzona, to prawdziwa rozkosz.

- Nie chcę się kochać.

Może i chciałabym, gdyby nie był taki pewny siebie, pomyślała ze złością.

- A więc wyzwanie i przygoda. Coraz lepiej.

- Postaw mnie, ty draniu, bo oberwiesz.

- A teraz jeszcze groźby. Zaczyna mnie to podniecać.

Z trudem opanowała chęć wybuchnięcia śmiechem. Kiedy wniósł ją do sypialni, była gotowa do miłosnych zmagań. Roarke zbyt dobrze znał jej myśli.

Położył ją na łóżku i uwięził w uścisku, zanim zdążyła się wywinąć. Chwycił jej ręce i unieruchomił nad głową.

Rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

- Nie poddam się tak łatwo.

- Mam nadzieję, że nie.

Otoczyła go nogami i przewróciła na plecy. Galahad, który uciął sobie drzemkę na poduszce, prychnął gniewnie i zeskoczył na podłogę.

- Widzisz, co zrobiłeś? - warknęła, kiedy Roarke ponownie znalazł się na górze. - Zdenerwowałeś kota.

- Niech sobie znajdzie własną kobietę - mruknął i zamknął jej usta pocałunkiem.

Czuł w nadgarstkach Eve szybkie, mocne uderzenia pulsu i dreszcze, który wstrząsał jej ciałem. Nie poddała się jednak, nie była na to gotowa. Czasami lubiła krótką gorącą walkę. On też miał dziś na nią ochotę.

Skubnął zębami jej dolną wargę, aż z ust Eve wyrwał się mimowolny jęk. Wcisnął zatrzask rozpinający kaburę i uwolnił ją z pasków. Czując, że gorący płomień zaczyna obejmować jej ciało, wsunął dłoń w dekolt koszuli i szarpnął guziki.

Przywarła do niego gwałtownie, domagając się pieszczot i poruszając biodrami, jakby chciała się wymknąć lub przejąć kontrolę.

- Boże, pragnę cię. Wciąż nie mam ciebie dosyć. - Przywarł ustami do jej piersi.

Ja też nie mam ciebie dosyć, zdołała jeszcze pomyśleć. Krzyknęła, wyginając ciało w łuk. Miała wrażenie, że każdy jej nerw wibruje w takt dzikiej szalonej muzyki, a płonący w jej wnętrzu ogień ogarnia całe ciało.

Oswobodziła dłonie i zaczęła niecierpliwie zdzierać z niego koszulę, pragnąc poczuć pod palcami naga skórę.

Przewracając się po łóżku, zrzucali części garderoby i przywierali do siebie w zachłannych pocałunkach i bolesnych uściskach. Kiedy objęła jego członek, był twardy jak stal i gładki niczym jedwab.

- Teraz - wyszeptała, unosząc biodra i wprawiając je w ruch, jak tylko w nią wszedł.

Znieruchomiał w jej wnętrzu i spojrzał na Eve. Płonący na kominku ogień, rzucał cienie na twarz, połyskiwał we włosach, migotał w oczach, które powoli ciemniały i zachodziły mgłą.

- Jesteś moja - wydyszał chrapliwie, po czym wycofał się. - Na zawsze. - Chwycił pośladki, uniósł ją w górę i począł wbijać się w nią długimi ostrymi pchnięciami.

Zacisnęła dłonie na pościeli, jakby chciała znaleźć w niej oparcie. Widziała nad sobą niewyraźną sylwetkę Roarke'a. Ciemne włosy połyskiwały w świetle ognia, niebieskie oczy nabrały intensywnej barwy, a jasnozłota skóra lśniła od potu.

- Jeszcze raz. - Przywarł do jej ust, splótł palce z palcami Eve, nacierając na nią w pełnym zapamiętania rytmie. - I jeszcze raz - wydyszał, czując w skroniach szalone pulsowanie krwi. - Eve! - wykrzyknął i eksplodował w jej wnętrzu.


Leżąc pod nim wyczerpana, straciła poczucie czasu. Na suficie tańczyły cienie rzucane przez palący się ogień na kominku. Czy to normalne, aby pożądać kogoś tak bardzo i kochać aż do bólu? - pomyślała.

W końcu Roarke poruszył głową, ocierając się włosami o policzek Eve i ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi.

- Mam nadzieję, że jesteś zadowolony - mruknęła. Nie zabrzmiało to tak ostro, jak tego pragnęła. W dodatku uświadomiła sobie, że gładzi go po plecach.

- Mhm. O tak. - Musnął wargami jej szyję, uniósł głowę i spojrzał w oczy. - Przypuszczam, że ty też.

- Pozwoliłam ci wygrać.

- Oczywiście.

Prychnęła, widząc znajomy błysk w jego oczach.

- Zejdź ze mnie. Jesteś ciężki.

- W porządku. - Wstał i ponownie wziął ją na ręce. - Weźmy prysznic, a potem ubierzemy choinkę.

- Cóż to za obsesja z tymi drzewkami?

- Od lat nie ubierałem choinki, to znaczy od czasu, kiedy zamieszkałem z Summersetem. Chciałbym sprawdzić, czy nadal potrafię.

Wszedł do kabiny prysznicowej. Zakryła mu usta dłonią, wiedząc, że uwielbia zimne prysznice.

- Natrysk, czterdzieści stopni.

- Za ciepły - wymamrotał.

- Zostaw. - Wydała z siebie przeciągłe westchnienie, kiedy ze wszystkich stron trysnęła gorąca woda. - Wspaniale.

Piętnaście minut później otworzyła drzwi suszarki. Była rozgrzana i odprężona. Umysł miała jasny i czujny.

Roarke kończył się wycierać. Kolejny z jego kaprysów, którego nie mogła zrozumieć. Po co tracić czas na wycieranie się ręcznikiem, skoro suszarka robi to szybciej? Sięgnęła po szlafrok i nagle zorientowała się, że nie jest to ten, który powiesiła tu dziś rano.

- Co to jest? - - Przesunęła dłonią po szkarłatnym materiale.

- Kaszmir. - Spodoba ci się.

- Znów kupiłeś mi szlafrok. Nie rozumiem... - Urwała, bo właśnie wsunęła w niego ręce. - Och!. - Nie znosiła ulegać przyjemności, jaką dawał dobry materiał. Ale ten był delikatny jak chmurka i ciepły jak uścisk. - Całkiem miły.

Uśmiechnął się, zawiązując pasek czarnego szlafroka z tego samego materiału. - Dobrze ci w nim. Chodź, opowiesz mi o wszystkim, kiedy będę zawieszał światełka.

- Peabody i McNab są już w agencji. Jutro dostaną listy swoich partnerów. - Weszła do sypialni i spostrzegał kubełek z butelką szampana. Na srebrnej tacy stały przygotowane kanapki. Co to jest, u diabła? - pomyślała i włożyła do ust coś niezwykle smakowitego, po czym napełniła szampanem dwa kieliszki. - Twoje dane personalne zdały egzamin.

- Spodziewałem się tego. - Z dużego pudła wyjął długi sznur drobnych światełek.

- Nie bądź taki pewny siebie. Przed nami jeszcze długa droga. Nadine była dziś u mnie w biurze - dodała i postawiła kieliszek Roarke'a na szafce przy łóżku. - Rozszyfrowała Peabody, więc musiałam powiedzieć jej więcej, niż chciałam. Prywatnie.

- Nadine jest jedną z nielicznych reporterek, której można zaufać. - Roarke przyjrzał się choince i światełkom i uznał, że trzeba zacząć od środka. - Nie podałaby do wiadomości informacji, które mogłyby zaszkodzić śledztwu.

- Tak, wiem. Rozmawiałyśmy o tym. - Eve przyglądała się pracy Roarke'a krytycznym wzrokiem. Czy on wie, jak to się robi? - Gdyby Piper i Rudy mnie nie widzieli, sama podjęłabym się tego zadania.

Roarke uniósł brew, kiedy umocował pierwszy sznur, po czym sięgnął po następny. - Miałbym pewne obiekcje, gdyby moja żona zaczęła umawiać się na randki z obcymi mężczyznami.

Podeszła do tacy i wzięła następną kanapkę.

- Nie poszłabym do łóżka z żadnym z nich, chyba że... wymagałaby tego sytuacja. - Uśmiechnęła się. - Ale przez cały czas myślałabym o tobie.

- A ja uciąłbym facetowi jaja i przyniósł ci w prezencie.

Eve zachłysnęła się szampanem.

- Jezu, Roarke, ja tylko żartowałam.

- Mhm. Ja też, kochanie. Podaj mi następny sznur.

Nie do końca przekonana wyciągnęła z pudła światełka.

- Ile masz zamiar tego założyć?

- Tyle, ile się zmieści.

Wzięła głęboki oddech.

- Chodziło mi o to, że ja już pracowałam jako tajna agentka, a Peabody nie.

- Peabody to zdolna policjantka. Powinnaś jej zaufać. I sobie.

- McNab wciąż wierci mi dziurę w brzuchu.

- Bo durzy się w Peabody?

- Co?

- Czuje do niej miętę. - Cofnął się i zlustrował swoje dzieło. - Światła na choince - polecił i kiwnął głową usatysfakcjonowany, kiedy rozbłysły brylantowe punkciki. - W porządku.

- Co to znaczy czuje do niej miętę? Chcesz powiedzieć, że się w niej kocha? Niemożliwe.

- Nie jest pewny, czy ją lubi, ale mu się podoba. - Chcąc zobaczyć swoje dzieło pod innym kątem, podszedł do szafki, wziął kieliszek i popijając szampana przyglądał się choince. - teraz ozdoby.

- Przecież on ją cholernie irytuje.

- Podejrzewam, że z początku czułaś do mnie to samo. - Wzniósł kieliszek. - I czym się to skończyło?

Eve wpatrywała się w niego przez kilka sekund, po czym opadła ciężko na łóżko.

- Ładne rzeczy. W takim razie oni nie mogą ze sobą pracować. Kłótnie mogę znieść. Ale amorów w żadnym wypadku.

- Czasami trzeba popuścić trochę cugli swoim dzieciom, kochanie. - Otworzył drugie pudło i wyjął z niego starego porcelanowego aniołka. - Ty zawieś pierwszego. To będzie taka nasza mała rodzinna tradycja.

Eve popatrzyła na aniołka.

- Jeśli coś jej się stanie...

- Nie dopuścisz do tego.

Westchnęła i wstała.

- Postaram się. Będę potrzebowała pomocy.

Musnął palcem drobny dołeczek w jej podbródku.

- Kocham się. Ja też myślę, że to się stanie naszą małą rodzinną tradycją.

Jakiś czas później, kiedy światła na choince zgasły i ogień w kominku ledwo się żarzył, Eve leżała bezsennie. Gdzie on teraz jest? - myślała. Czy znowu zabrzęczy wideokom, informując o kolejnej ofierze, kolejnym brutalnie przerwanym życiu, bo ona wciąż była zbyt daleko, by dopaść mordercy?

Kogo tym razem obdarzy miłością?

ROZDZIAŁ 10

O świcie zaczął padać śnieg. Nie były to jednak miękkie płatki jak z pocztówki, lecz drobne igiełki, które syczały obrzydliwie po zetknięciu z nawierzchnią. Kiedy Eve dotarła do biura w centrali, ulice, chodniki i ruchome platformy pokrywała śliska, szara breja, która przysparza wielu kłopotów pracownikom transportu miejskiego i drogówki.

Za oknem dwa helikoptery pogodowe z konkurencyjnych stacji prześcigały się w przekazywaniu złych wieści swoim widzom, informując o kolizjach drogowych i stłuczkach.

Wystarczyło, żeby otworzyli drzwi i sami to sprawdzili, pomyślała gniewnie.

Zapowiadał się parszywy dzień.

Odwróciła się plecami do wąskiego okna i wprowadziła dane do komputera z nikła nadzieją, że znajdzie wreszcie jakiś ślad.

- Komputer, program prawdopodobieństwa. Zanalizuj dane i podaj wyniki. Podaj listę najbardziej prawdopodobnych osób, które może zaatakować morderca.

Przetwarzanie.

Kiedy maszyna zaczęła jęczeć i terkotać, Eve wyjęła fotografie skonfiskowane w „Szczęśliwym Związku” i rozlepiła je na tablicy nad biurkiem.

Marianna Hawley, Sarabeth Greenbalm, Donnie Ray Michael. Uśmiechnięte twarze, starające pokazać się od najlepszej strony, samotne serca poszukujące miłości.

Urzędniczka, striptizerka i saksofonista. Odmienne style życia, odmienne cele, odmienne potrzeby. Co jeszcze mieli ze sobą wspólnego? Czym przyciągali mordercę, czego ona nie dostrzegła? Co om w nich widział, co było powodem tak skrajnych jego reakcji od miłości po gniew?

Jednakowe prawdopodobieństwo dla wszystkich osób.

Eve spojrzała na monitor i prychnęła.

- Do diabła! Musi być jakiś ślad.

Niekompletne dane do dalszej analizy. Obecny wzorzec przypadkowy.

- Jak, do cholery, mam chronić dwa tysiące ludzi? - Zamknęła oczy, starając się opanować. - Komputer, wyeliminuj wszystkie osoby, które mają partnera lub rodzinę. Przeanalizuj ponownie.

Przetwarzanie... Zadanie zakończone.

- Dobra. - Przetarła oczy. Wszystkie trzy ofiary to przedstawiciele białej rasy, pomyślała - Wyeliminuj osoby nie należące do białej rasy. Przeanalizuj ponownie. Przetwarzanie... Zadanie zakończone.

- Podaj pozostałą liczbę.

Sześćset dwadzieścia cztery podmioty.

- Cholera! - Spojrzała na fotografie. - Wyeliminuj wszystkie osoby powyżej czterdziestu pięciu i poniżej dwudziestu jeden lat.

Przetwarzanie... Zadanie zakończone.

- Dobra. - Wstała zza biurka i zaczęła chodzić po pokoju. - Listy partnerów - mruknęła. - Każde z nich otrzymało po jednej liście partnerów. Wyeliminuj osoby, które zasięgały dalszych konsultacji w „Szczęśliwym Związku”. Przeanalizuj ponownie.

Przetwarzanie.

Komputer zaczął się krztusić, więc Eve palnęła go na odlew.

- Cholerna kupa złomu - mruknęła, gdy maszyna wydała z siebie jęk.

Zadanie... zakończone.

- Przestań się jąkać. Podaj uzyskaną liczbę.

Pozostało dwieście sześć osób.

- No, to już lepiej. Wydrukuj ostateczną liczbę osób.

Kiedy komputer wypluł z siebie wydruk, Eve włączyła wideokom i wywołała Sekcję Elektroniczną.

- Feeney, mam dwieście sześć osób. Trzeba je sprawdzić. Możesz to zrobić? Kto z tych ludzi wyjechał z miasta, kto znalazł partnera lub wstąpił w związek małżeński, kto umarł we śnie, a kto spędził urlop na planecie Disneya.

- Podrzuć mi listę.

- Dzięki. - Uniosła głowę, słysząc w korytarzu chór gwizdów i miauknięć. - To pilne - dodała i rozłączyła się w chwili, gdy do pokoju weszła z wypiekami na twarzy wzburzona Peabody.

- Jezu, jakby ci kretyni nie widzieli mnie nigdy bez munduru. Henderson był gotów zostawić żonę i dzieciaki i spędzić ze mną weekend na Barbadosie.

Błysk w oku dowodził jednak, że pochlebiała jej ta propozycja.

Eve zmarszczyła brwi. Asystentka była umalowana, modnie uczesana, miała na sobie krótką obcisłą spódniczkę i buty na potwornie wysokich obcasach w kolorze dojrzałych malin.

- Jak ty możesz chodzić na takich szczudłach? - spytała.

- To nic trudnego.

Eve westchnęła.

- Siadaj.

- Dobrze, tylko trochę to potrwa.

Peabody oparła dłoń na brzegu biurka i zaczęła powoli opuszczać się na krzesło.

- Co ty wyprawiasz, kucasz czy siadasz?

- Chwileczkę. - Asystentka wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, krzywiąc się lekko. - Ta spódnica jest trochę przyciasna w talii - wyjaśniła.

- Powinnaś pomyśleć o swoich wewnętrznych organach, zanim wbijesz się w coś takiego. Została ci godzina do wizyty w „Szczęśliwym Związku”. Chcę, żebyś...

- Co ty do cholery w tym robisz? - W drzwiach stał McNab i gapił się na nogi Peabody.

- Wypełniam swoje zadanie - warknęła.

- Dopraszasz się o baty. Dallas, niech jej pani każe inaczej się ubrać.

- Nie jestem specjalistką od mody, McNab. A gdybym była - tu zlustrowała wzrokiem jego luźne spodnie w czerwono - białe pasy i żółty golf - miałabym coś do powiedzenia na temat twoich gustów.

Peabody parsknęła, a Eve spiorunowała ją wzrokiem.

- Zwracam wam uwagę, dzieci, że tym razem w grę może wchodzić podwójne morderstwo. Jeśli się nie dogadacie, będę zmuszona ograniczyć wam czas zabawy.

Peabody skrzyżowała ramiona na piersi i rzuciła McNabowi szydercze spojrzenie, lecz miała na tyle rozsądku, by nie odzywać się słowem.

- Peabody, masz przekonać Piper, żeby tylko ona była twoją konsultantką. McNab zajmiesz się Rudym. Kiedy dostaniecie listę partnerów, odwiedźcie salony sklepowe. Postarajcie się, żeby was zauważono.

- Czy mamy te środki na te cele? - spytał McNab, lecz na widok ironicznego spojrzenia Eve wzruszył ramionami i wsunął dłonie do kieszeni spodni. - Zrobiłoby to lepsze wrażenie, gdybyśmy kupili parę drobiazgów i pogawędzili ze sprzedawcami.

- Dostaliście dwieście żetonów kredytowych na głowę. Wszystko ponad tę sumę to wasz problem. McNab, wiemy, że Donnie Ray odwiedził salon piękności, by kupić kosmetyki dla matki. Nie zapomnij się tam pokręcić.

- Mógłby tam siedzieć i miesiąc - mruknęła Peabody, po czym spojrzała na Eve z niewinną miną.

- Peabody, Hawley też robiła tam zakupy, jak również w salonie damskiej bielizny piętro wyżej. Zajrzyj tam.

- Tak jest.

- Musicie odbyć jak najwięcej spotkań z osobami z waszych list. Zaczniecie już dziś wieczorem. Gotowy jest klub „Nova” na Pięćdziesiątej Trzeciej. Im wcześniej się umówicie, tym lepiej. Spróbujcie odbyć pierwszą randkę o czwartej, a potem co godzina z kolejnymi osobami. Im więcej, tym lepiej. Nie wiemy, czy morderca uderzył tej nocy. Mogło nam się tym razem poszczęścić. Ale on nie będzie czekał.

Ponownie spojrzała na fotografie.

- W klubie będą nasi ludzie. Feeney i ja zostaniemy na zewnątrz. Oboje musicie mieć nadajniki. Pod żadnym pozorem nie wolno wam się oddalać. Jeśli zechce wam się siusiu, dajcie znać, a jedne z naszych ludzi pójdzie z wami.

- On przecież nie atakuje w miejscach publicznych - zauważyła Peabody.

- Nie mogę ryzykować. Albo będziecie trzymać się reguł, albo wypadacie z gry. Jak najszybciej przekażecie nam listę partnerów. Jeśli ktokolwiek z personelu „Szczęśliwego Związku” lub z sąsiednich salonów zainteresuje się wami, natychmiast meldujcie. Jakieś pytania.

Eve uniosła brwi, gdy oboje pokręcili przecząco głowami.

- W takim razie do roboty.

Powstrzymała się od uśmiechu, kiedy Peabody, która miała ochotę wstać z krzesła, zrobiła to z wyraźnym wysiłkiem. McNab wzniósł oczy ku niebu, kiedy dziewczyna go mijała.

- Jest zupełnie zielona.

- Ale dobra - odparowała Eve.

- Możliwe, ale będę miał na nią oko.

- Nie wątpię - mruknęła Eve, kiedy zamknął za sobą drzwi.

Ponownie spojrzała na fotografie. Nie dawały jej spokoju te trzy twarze. Nie mogła przestać myśleć o losie, jaki spotkał tych trojga.

Zbyt mocno się w to angażuję, pomyślała. Nie powinnam skupiać się na tym, co ich spotkało, ale dlaczego.

Przetarła oczy, jakby chciała wymazać z pamięci wspomnienia.

Dlaczego ci troje? - myślała. Podeszła bliżej, by przyjrzeć się uśmiechniętej twarzy Marianny Hawley.

Spróbowała opisać ją, stosując tę samą metodę, jaką posłużyła się przy wyborze zapachu dla Miry. Profesjonalistka, staroświecka, romantyczna, o stonowanej urodzie, przywiązana do rodziny, interesująca się teatrem i lubiąca otaczać się ładnymi rzeczami.

Wsunęła kciuki do kieszeni spodni i przeniosła wzrok na Sarabeth Greenbalm. Striptizerka. Samotnica, przywiązująca dużą wagę do pieniędzy i zbierająca karty kredytowe. Również solidna w swoim fachu. Mieszkała sama, oszczędzała zarobione pieniądze i liczyła napiwki. Żadnego hobby, żadnych przyjaciół czy krewnych.

Wreszcie Donnie Ray, chłopak, który kochał matkę i grę na saksofonie. Mieszkał jak w chlewie i miał uśmiech anioła. Pociągał Zonera, nigdy jednak nie był karany.

I nagle ją olśniło. Wreszcie coś, co łączyło te trzy osoby, choć nigdy się nie spotkały.

Teatr!

- Komputer, dane trzech klientów „Szczęśliwego Związku”: Hawley Marianna, Greenbalm Sarabeth, Michael Donnie Ray. Podświetl ich zawody i hobby.

Przetwarzanie: Hawley Marianna, asystentka w firmie Foster - Brinke. Hobby: teatr. Członek Grupy Teatralnej w West Side. Inne zainteresowania...

- Stop, następna osoba.

Greenbalm Sarabeth, tancerka...

- Stop. Donnie Ray, saksofonista. - Zastanawiała się przez chwilę. Komputer, prawdopodobieństwo zaatakowania przez mordercę osób interesujących się teatrem lub mających jakieś związku z rozrywką.

Przetwarzanie. Prawdopodobieństwo: dziewięćdziesiąt trzy i dwie dziesiąte procent.

- Cholera, mam. - Skrzywiła się, kiedy zadźwięczał nadajnik. - Dallas - rzuciła gniewnie.

- Komunikat do porucznik Eve Dallas. Sprawdzić parę mieszkającą przy West Dziewiętnaście trzy cztery jeden, lokal trzy. Próba napadu. Prawdopodobieństwo, że może to mieć związek z obecnie prowadzonym śledztwem: dziewięćdziesiąt osiem i osiem dziesiątych procenta.

Eve złapała kurtkę.

- Przyjęłam. Koniec połączenia.

To był po prostu przypadek - powiedziała drobna kobieta, delikatna jak wróżki tańczące na małym białym, szklanym drzewku, wiszącym w szerokim oknie starego poddasza. - Jacko niepotrzebnie wszystko wyolbrzymia.

- Wiem, co mówię. Ten gość miał złe zamiary, Cissy.

Jacko zmarszczył gniewnie brwi i mocniej objął kobietę ramieniem. Zmieściłyby się w nim cztery takie jak ona, pomyślała Eve. Miał posturę gracza w piłkę halową, twarz o grubych rysach i blizny na szczęce i nad łukiem brwiowym.

Jego towarzyszka była blada niczym księżycowy promień, on czarny jak noc. Drobne dłonie kobiety tonęły w jego olbrzymiej prawicy.

Poddasze składało się z trzech części. Eve rzuciła okiem na część sypialną, widoczną przez otwór w ścianie z falistego szkła w kolorze brzoskwini. Stało w niej szerokie łoże z rozrzuconą pościelą.

W czymś w rodzaju salonu poczesne miejsce zajmowała sofa w kształcie litery U, która spokojnie mogła pomieścić dwadzieścia osób. Sam Jacko zajmował na niej przestrzeń trzech osób. Mieszkanie świadczyło o zamożności, kobiecym smaku i męskiej wygodzie.

- Proszę mi opowiedzieć całe zdarzenie.

- Wszystko opowiedzieliśmy wczoraj wieczorem policjantowi. - Cissy uśmiechnęła się, lecz w jej oczach błysnęła lekka irytacja. - Jacko uparł się, by wezwać policję.

- A to był tylko głupi żart.

- Akurat. - Pochylił się w przód, wprawiając w drżenie mocno poskręcane włosy. - ten gość przyszedł ubrany jak święty Mikołaj, z wielkim pudłem owiniętym w papier i zawiązanym wstążką.

Serce Eve mocniej zabiło.

- Kto otworzył drzwi? - spytała jednak spokojnie.

- Ja. - Cissy machnęła rękami. - Mój tata mieszka w Wisconsin. Jeśli nie mogę pojechać na święta, przysyła mi coś zabawnego. W tym roku nie będę mogła się wyrwać, pomyślałam więc, że wynajął świętego Mikołaja. Nadal uważam...

- Ten gość nie był od twojego taty - stwierdził ponurym tonem Jacko. - Wpuściła go do środka. Byłem wtedy w kuchni. Posłyszałem jej śmiech i głos tego gościa.

- Jacko jest okropnie zazdrosny. To niszczy nasz związek.

- Bzdura, Cissy. Ty dopiero wtedy mówisz, że facet podrywa, jak wsunie ci łapę pod spódnicę - parsknął pogardliwie. - Kiedy wszedłem, ten facet się do niej zalecał.

- Zalecał? - powtórzyła Eve.

Cissy wydęła gniewnie wargi.

- Na własne oczy widziałem. Szczerzył do niej zęby i błyskał oczami.

- Mrugał - sprostowała Cissy. - na litość boską, Jacko, on po prostu do mnie mrugał.

- Ale przestał, kiedy mnie zobaczył. Skamieniał i zaczął gapić się na mnie. Napędziłem mu niezłego stracha. A potem prysnął jak wystraszony królik.

- Bo wrzasnąłeś na niego.

- Dopiero jak zaczął uciekać. - Jacko machnął w zdenerwowaniu potężnymi łapskami. - tak, wrzasnąłem i pobiegłem za nim. Dopadłbym drania, gdyby Cissy nie weszła mi w drogę. Zanim się od niej uwolniłem i wybiegłem na ulicę, nie było po nim śladu.

- Czy funkcjonariusz, który zgłosił się do państwa, zabrał dyskietki z kamer bezpieczeństwa?

- Tak, powiedział, że taka jest procedura.

- Zgadza się. Jaki miał głos?

- Głos? - Cissy zamrugała oczami.

- Jak brzmiał jego głos.

- Hmm... Wesoło.

- Jezu, Cissy, czy ty musisz być taka głupia? - wykrzyknął Jacko. - Był sztuczny - zwrócił się do Eve. Tymczasem urażona Cissy wstała z kanapy i wybiegła do części kuchennej. - No wie pani, podszyty fałszywą wesołością. Głęboki, wibrujący. Powiedział coś w tym rodzaju: „Byłaś grzeczną dziewczynką? Mam coś dla ciebie. Tylko dla ciebie”. Wtedy ja wszedłem, a on zrobił minę, jakby połknął żabę.

- Czy coś w jego wyglądzie, pomimo przebrania, w sposobie mówienia, poruszania się, nie wydało się pani znajome? - spytała Eve Cissy.

- Nie. - Cissy wróciła do „salonu”, ostentacyjnie ignorując Jacko i popijając wodę ze szklanki. - To trwało zaledwie kilka minut.

- Chciałabym, żeby pani obejrzała dyskietki, przyjrzała się im, kiedy je powiększymy i wzmocnimy. Może zauważy pani coś szczególnego.

- Czy warto zawracać sobie głowę takim incydentem?

- Myślę, że tak. Jak długo mieszkacie ze sobą?

- Kilka lat z przerwami.

- Ostatnio z większymi przerwami - mruknął Jacko.

- Gdybyś nie był zaborczy i nie rzucał się na każdego mężczyznę, który na mnie spojrzy... - zaczęła Cissy.

Eve podniosła dłoń, mając nadzieję, że powstrzyma domową kłótnię.

- Czym się pani zajmuje? - spytała kobietę, - Jestem aktorką i uczę aktorstwa, kiedy nie dostanę żadnej roli. Mam cię, pomyślała Eve.

- Jest wspaniałą aktorką - Jacko uśmiechnął się z wyraźną dumą do Cissy. - Jest teraz w trakcie prób do sztuki w jednym z teatrów na Broadwayu.

- Która zrobi klapę - powiedziała Cissy, ale podeszła do Jacko i usiadła na sofie.

- To będzie wielki przebój. - Ucałował jej piękną dłoń. - Cissy pokonała dwadzieścia innych kandydatek. To będzie jej wielka rola.

- Nie omieszkam obejrzeć przedstawienia. Cissy, czy korzystała pani z usług „Szczęśliwego Związku”

- Ee... - Umknęła wzrokiem w bok. - Nie.

- Cissy, czy pani wie, co grozi za składanie fałszywych zeznań? - spytała Eve ostrym tonem.

- Na litość boską, co to może was obchodzić?

- Co za „Szczęśliwy Związek”? - zaciekawił się Jacko.

- Komputerowa agencja matrymonialna.

- Na miłość boską, Cissy! - Jacko zerwał się z kanapy, potrącając wiszące w pokoju ozdoby. - Co się z tobą, u diabła dzieje?

- Zerwaliśmy ze sobą! - W jednej chwili delikatna wróżka zmieniła się w olbrzyma. - Byłam wściekła na ciebie. Pomyślałam, że to może być zabawne. Że dam ci nauczkę, ty bałwanie. Miałam pełne prawo widywać się, z kim chcę i kiedy chcę, skoro nie byliśmy już ze sobą.

- No to myśl sobie tak dalej - rzucił wściekłym głosem.

- Widzi pani? - Cissy oskarżycielskim gestem wskazała na Jacko. W jej spojrzeniu nie było już ciepła, lecz lodowaty chłód. - oto co muszę znosić.

- Uspokójcie się oboje! - rozkazała Eve.

- Kiedy została pani klientką „Szczęśliwego Związku”?

- Jakieś sześć tygodni temu - mruknęła Cissy. - Umówiłam się z dwoma facetami...

- Jakimi facetami? - spytał Jacko.

- Z dwoma facetami - powtórzyła dobitnie. - Potem wrócił Jacko. Przyniósł mi bratki. Uległam. Ale będę musiała przemyśleć tę decyzję.

- Być może ta decyzja uratowała pani życie - powiedziała Eve.

- Nie rozumiem. - Cissy instynktownie przytuliła się do Jacko, który ponownie objął ją ramieniem.

- To wczorajsze zdarzenie może mieć związek z serią niedawnych morderstw. Tylko, że w tamtych przypadkach ofiary mieszkały same. - Eve spojrzała na Jacko. - Miała pani szczęście, że nie była sama.

- O Boże... Jacko.

- Nie obawiaj się kochanie. Jestem przy tobie. - Przytulił ja i popatrzył na Eve. - Wiedziałem, że z tym gościem jest cos nie w porządku. O co tu chodzi?

- Powiem wam tyle, ile będę mogła. Chciałabym, żebyście przyszli do centrali, obejrzeli dyskietki, złożyli zeznania, a pani, żeby opowiedziała mi o swoich doświadczeniach w „Szczęśliwym Związku”.

Mamy zapewnioną pełną współpracę ze strony świadków. - Eve stała w biurze komendanta Whitneya. Była zbyt spięta, by usiąść, lecz nie miała odwagi spacerować w czasie składania raportu.

- Kobieta jest zbyt zdenerwowana, by coś więcej powiedzieć. Mężczyzna potwierdza jej zeznania. Żadne z nich nie rozpoznało sprawcy. Przesłuchałam obu mężczyzn, z którymi spotkała się Cissy Peterman. Obaj mają alibi przynajmniej na jeden wieczór. Myślę, że są niewinni.

Whitney skinął głową i zaczął przeglądać raport Eve.

- Jacko Gonzales? Ten Jacko Gonzales? Członek Brawlersów z numerem dwadzieścia sześć?

- Tak, jest zawodowym graczem w piłkę halową.

- A niech mnie! - na twarzy Whitneya pojawił się rzadki u niego uśmiech. - To najlepszy zawodnik w drużynie. W ostatnim meczu zdobył trzy bramki i przebił się przez dwie blokady.

Odchrząknął, bo Eve przyglądała mu się w milczeniu.

- Mój wnuk jest jego wielkim fanem.

- Rozumiem, sir.

- Szkoda, że Gonzales nie dorwał tego gościa. Założę się, że unieszkodliwiłby go.

- Też tak sądzę, panie komendancie.

- Panna Peterman miała dużo szczęścia.

- Tak. Następna ofiara może go nie mieć. Panna Peterman pokrzyżowała mordercy plany. Na pewno znowu uderzy. Może dziś wieczorem. Rozmawiałam z doktor Mirą, która twierdzi, że będzie zły, wytrącony z równowagi. Moim zdaniem może nawet popełnić jakiś błąd. McNab i Peabody mają dziś wieczór po trzy spotkania. Wszystko jest przygotowanie. Mam listy ich partnerów i raporty. Zawahała się, po czym zdecydowała się przedstawić swoja opinię.

- Panie komendancie, dzisiejsza akcja jest konieczna. Ale gdy my będziemy prowadzić nadzór, on gdzieś zaatakuje.

- Skoro nie masz kryształowej kuli, musisz postępować według planu.

- Ograniczyłam listę potencjalnych ofiar do dwustu. Chyba znalazłam jeszcze jeden punkt wspólny: teatr. To pozwoli zredukować listę. Mam nadzieję, że dzięki nowym danym Feeney będzie w stanie znacznie ją skrócić. Tym osobom trzeba będzie zapewnić ochronę.

- Jak? - Whitney rozłożył ręce. - Wie pani równie dobrze jak ja, że departament nie może dać tylu ludzi.

- A jeśli Feeney skróci listę...

- Nawet jeśli skróci ją do pięćdziesięciu, nic z tego.

- Jedna z tych osób może dziś wieczorem zginąć. - Zrobiła krok w przód. - Trzeba je ostrzec. Gdybyśmy zwrócili się o pomoc do mediów, może ludzie zastanowiliby się, zanim otworzyli te cholerne drzwi.

- Zwrócenie się do mediów wywoła panikę - stwierdził chłodno Whitney. - Czy pani wie, ilu świętych Mikołajów, stojących na rogach ulic i zabierających datki, zostałoby pobitych? Może nawet śmiertelnie. Nie wolno nam szafować ludzkim życiem, Dallas. Poza tym, gdybyśmy zwrócili się do mediów, moglibyśmy go ostrzec - dodał, zanim zdążyła się odezwać. - Zapadłby się pod ziemię i nigdy byśmy go nie znaleźli. Trzy osoby nie żyją. Zasługują na to, by ich morderca trafił za kratki.

Ma rację, ale to wcale jej nie uspokoiło.

- Jeśli Feeney ograniczy listę osób do minimum, moglibyśmy skontaktować się z tymi ludźmi. Zorganizowałabym zespół, który by się tym zajął.

- Nie utrzymalibyśmy tego w tajemnicy i znowu wybuchałby panika.

- Nie możemy ich tak zostawić. Za następną ofiarę to my będziemy ponosić odpowiedzialność. - A raczej ja, dodała w duchu, lecz miała dość rozsądku, by tego głośno ni mówić. - jeśli nic nie zrobimy, by ostrzec tych ludzi, wina spadnie na nas. On wie, że znamy jego metodę działania i ile razy zamierza uderzyć. I wie też, że możemy jedynie czekać, aż zaatakuje. Jego to bawi. Popisywał się przed kamerami bezpieczeństwa w domu Peterman. Stał w tym cholernym korytarzu i mizdrzył się do kamery. Gdyby Gonzales strzelał gole wczoraj wieczorem, ta kobieta już by nie żyła. Byłyby już cztery ofiary w ciągu tygodnia, a to stanowczo zbyt dużo.

Słuchał jej ze spokojną nieruchomą twarzą.

- Pani pozycja jest o wiele łatwiejsza, poruczniku. Może pani tak nie uważa, ale znacznie łatwiej jest stać z tej strony biurka. Nie mogę spełnić pani prośby. Nie mogę pozwolić na to, żeby osłaniała pani każdą ofiarę, tak jak tego służącego Roarke'a przed kilkoma tygodniami.

- To nie ma z tym nic wspólnego. - Zacisnęła zęby, żeby nie wybuchnąć. - Ta sprawa jest zamknięta, panie komendancie. Teraz mam nóż na gardle. Informacje już przedostały się do mediów. Przy następnym morderstwie rozpęta się piekło.

W oczach Whitneya błysnął niepokój.

- Co pani powiedziała tej Furst?

- Tyle, ile musiałam. Zresztą i tak nieoficjalnie. Ona na razie będzie milczeć. Ale są jeszcze inni równie dobrzy reporterzy, tylko że znacznie mniej uczciwi.

- Porozmawiam na ten temat z szefem. Tyle mogę zrobić. Niech pani dostarczy skorygowaną przez Feeneya listę, a ja poproszę o zgodę na skontaktowanie się z tymi osobami. Finansowanie tego typu operacji nie leży w moich możliwościach.

Odchylił się na oparcie fotela i popatrzył na nią z uwagą.

- Znajdźcie coś dziś wieczorem. I kończcie tę sprawę.


Eve zastała w swoim biurze wpatrzonego w monitor Feeneya.

- Oszczędziłeś mi biegania do Sekcji Elektronicznej.

- Słyszałem, że był ty Jacko Gonzales. - W jego głosie brzmiał zawód. - Pewnie już sobie poszedł, co?

- Dobra, załatwię ci jego hologram z autografem.

- Naprawdę? Byłbym wdzięczny.

- Chcę, żebyś przejrzał te nazwiska i dane. - Wyciągnęła dyskietkę. Mój komputer znowu zaczął się krztusić i zbyt długo to trwało, a muszę mieć jak najszybciej skróconą listę potencjalnych ofiar. - Wysunęła szufladę biurka i zaczęła w niej szperać, czując w skroniach bolesne pulsowanie. - Góra pięćdziesiąt osób, dobra? Tyle Whitney zgodzi się ostrzec. Resztę niech Bóg ma w swojej opiece. Gdzie, do cholery, podział się mój batonik?

- Nie wziąłem go. - Feeney wskazał na torebkę z orzeszkami. - McNab tu był. On uwielbia słodycze, - Skubaniec. - Rozpaczliwie pragnąc wypełnić czymś żołądek, sięgnęła do torby z orzeszkami. - mam już powiększony obraz z kamery bezpieczeństwa w korytarzy Peterman, ale pewnie twój będzie lepszy. Chcę mieć jego portret w chwili, gdy jest najbardziej sobą, to znaczy, gdy rzuca się do ucieczki. Można wówczas dostrzec panikę na twarzy.

Wstukała kod do autokucharza, mając nadzieję, że popije kawą orzeszki.

- Mam fotografię partnerów ofiar i personelu „Szczęśliwego Związku”. Sprawdź, które z tych twarzy mogą pasować do portretu mordercy. Nawet pod warstwą kosmetyków można coś znaleźć. Prawie całe usta ukryte pod brodą.

- Możemy dopasować kształt ust, jeżeli będziemy mieć wystarczająco wyraźny portret.

- Tak. Budowa ciała nic na nie da, ale wzrost powinien. Spróbuj wyciągnąć z tego, co się da. Wygląda na to, że facet nie nosi butów na obcasach, możemy więc dość dokładnie określić jego wzrost. Rękawiczki niestety niwelują kształt dłoni. - Popijała kawę w zamyśleniu. - Uszy - powiedziała nagle. - Czy zawracałby sobie głowę zmianą kształtu uszu? W jakim stopniu są widoczne.

Podeszła do komputera, wywołała program i zaczęła przeglądać portrety z kamer bezpieczeństwa. - Cholera, nic, nic, nic. Mam! - na ekranie pojawił się obraz postaci widzianej z boku. - Możesz coś z tym zrobić? Chyba tak - stwierdził po namyśle. - Czapka zakrywa górną część ucha, ale może coś z tego wyjdzie. Gratuluję, Dallas. Nie zwróciłbym na to uwagi. Porównamy wszystkie fragmenty twarzy. Ale na to trzeba czasu. Coś tak skomplikowanego zajmie kilka dni. Może tydzień.

- Potrzebny portret tego drania. - Zamknęła oczy, usiłując zebrać myśli. - Zaczniemy od początku. Sprawdzimy jeszcze raz te broszki i spinki, środki dezynfekcyjne, kosmetyki. Tatuaże zostały zrobione ręcznie. Może z tego coś wyciśniemy.

- Dallas, dwie trzecie salonów i klubów w mieście zatrudnia specjalistów od tatuaży.

- Może któryś z nich zna ten wzór. - Westchnęła. - Zostały nam dwie godziny do akcji w klubie „Nova”. Zróbmy, ile się da.

ROZDZIAŁ 11

Peabody najbardziej irytował fakt, że McNab jest na jej liście partnerów. Nie miało znaczenia, że był to zapewne wynik zmiany jej portretu psychologicznego i dostosowania go do portretów ofiar. Nie mogła tego znieść i już.

Nie chciała z nim współpracować. Denerwowały ją jego dziwaczne stroje, bezczelny uśmiech, zarozumialstwo. Wiedziała jednak, że nic na to nie poradzi, dopóki Eve będzie uważać go za cenny nabytek.

Eve Dallas była dla niej niedoścignionym wzorem, ale przecież nawet najlepszy gliniarz może popełnić błąd. Tym błędem, według Peabody, było przyjęcie McNaba do zespołu.

Siedział teraz na drugim krańcu eleganckiej sali, w towarzystwie wysokiej blondynki. Peabody była przekonana, że specjalnie wybrał to miejsce, by ją denerwować.

Gdyby go nie było, mogłaby spokojnie rozkoszować się miła atmosferą wnętrza. Wypełniały je stoły z błyszczącymi blatami, boksy w jasnoniebieskim kolorze. Pomalowane na żółto ściany zdobiły ryciny przedstawiające uliczne sceny z Nowego Jorku.

Lokal z klasą, pomyślała, patrząc na długi kontuar, na lustra przy barze i odzianych w smokingi barmanów. Nic dziwnego, przecież należał do Roarke'a.

Wyściełane krzesło, na którym siedziała, było eleganckie i wygodne, a serwowane drinki świetne. Stół wyposażono w sprzęt do słuchania i oglądania, by klienci czekający na kogoś lub wstępujący tu na drinka, mogli miło spędzić czas.

Peabody miała wielką ochotę włożyć słuchawki na uszy, bo jej pierwszy kandydat okazał się koszmarnym nudziarzem. Miał na imię Oskar i był nauczycielem fizyki. Teraz jednak głównie interesowało go wysuszanie kolejnych szklaneczek i obmawianie eks - żony, która, jak powiedział Peabody, była nietolerancyjną, samolubną, zimną suką. Po piętnastu minutach Peabody była całkowicie po stronie tej suki.

Nadal jednak grała swoją rolę, uśmiechała się i rozmawiała, choć skreśliła Oskara z listy podejrzanych. Ten gość miał poważne problemy z alkoholem, a morderca był zbyt rozsądny, by zawracać sobie głowę skacowanymi nudziarzami.

W drugim końcu sali McNab wybuchnął głośnym śmiechem, który podziałał na Peabody niczym smagnięcie biczem. Gdy Oskar wlewał w siebie trzeciego drinka, spojrzała w tamtym kierunku. McNab dostrzegł jej wzrok i ruszył znacząco brwią.

Miała ochotę pokazać mu język.

Z ulgą pożegnała się z Oskarem, rzucając niezobowiązująco, że powinni są znowu spotkać.

- Kiedy w piekle będą serwować burbona z lodem - mruknęła i skrzywiła się, słysząc głos w słuchawce.

- Opanuj się, Peabody.

- Tak jest - syknęła, unosząc dla niepoznaki szklankę do ust. Potem spojrzała na zegarek. Do następnego spotkania zostało jej dziesięć minut.

- Niech to szlag!

Peabody drgnęła, kiedy w słuchawce rozległ się głośny okrzyk Eve.

- Poruczniku?

- Co on tu, do cholery, robi?!

Zbita z tropu Peabody, sięgnęła dłonią do buta, gdzie miała ukrytą broń, i omiotła wzrokiem salę. Zaraz jednak uśmiechnęła się szeroko, bo do kawiarni wszedł Roarke.

- Ach, to jest dopiero idealny kandydat - szepnęła - czemu nie mogę umówić się z kimś takim?

- Nie rozmawiaj z nim - warknęła Eve. - Nie znasz go.

- Okay. Będę się po prostu gapić i ślinić, jak wszystkie tu kobiety.

Wydała z siebie zduszony chichot, słysząc wiązankę przekleństw Eve, czym zwróciła na siebie uwagę pary przy sąsiednim stoliku. Odkaszlnęła, podniosła do ust szklankę i odchyliła się na oparcie, by podziwiać męża szefowej.

Roarke podszedł do baru. Wszyscy barmani wyprężyli się służbiście niczym żołnierze przed generałem. On jednak zatrzymał się przy jednym ze stolików, by zamienić kilka słów z jakąś parą. Pochylił się i musnął wargami policzek kobiety, po czym klepnął po przyjacielsku jej towarzysza.

Peabody zastanawiała się, czy w łóżku porusza się z równą gracja i natychmiast spłonęła rumieńcem. Całe szczęście, że nadajnik nie może przekazywać myśli.

Siedząca w samochodzie Eve patrzyła ponuro w ekran, wyświetlający obraz z mikrokamery ukrytej w kołnierzyku Peabody. Obserwując chodzącego po sali Roarke'a, miała ochot stłuc go na kwaśne jabłko.

- On nie ma prawa tu być - zwróciła się do Feeneya.

- Przecież to jego lokal - odparł Feeney, instynktownie kuląc ramiona. Nie lubił małżeńskich kłótni.

- Jasne, przyszedł sprawdzić poziom trunków w barze. Cholera! - Przeczesała włosy palcami, po czym wydała z siebie nieartykułowany dźwięk, kiedy Roarke podszedł do stolika Peabody.

- Smakuje pani drink?

- Hmm... tak. Ja... Cholera - zdołała jedynie wykrztusić z siebie.

Uśmiechnął się i pochylił niżej.

- Powiedz pani porucznik, żeby przestała kląć. Nie wejdę jej w drogę.

Powieka Peabody drgnęła nerwowo, bo w uchu zabrzmiał jej wściekły głos Eve.

- Ona mówi, żeby zabrał pan stąd swój tyłek. Później go panu skopie.

- Nie mogę się doczekać. - Nie przestając się uśmiechać podniósł do ust dłoń Peabody. - Wyglądasz oszałamiająco - powiedział i odszedł.

Aparatura zainstalowana w stojącym na zewnątrz samochodzie zasygnalizowała zwiększone ciśnienie krwi i przyśpieszony puls.

- Uspokój się Peabody - ostrzegła Eve.

- Nie potrafię kontrolować odruchowych reakcji organizmu na bodźce zewnętrzne - szepnęła Peabody. - Z całym szacunkiem, poruczniku, ale to wina wyobraźni.

- Zbliża się kandydat numer dwa. Weź się w garść, dziewczyno.

- Jestem gotowa.

Spojrzała w stronę drzwi z zalotnym uśmiechem. Nareszcie ktoś dla kogo warto uczestniczyć w tej operacji, pomyślała. Pamiętała go z pierwszej wizyty w „Szczęśliwym Związku”. Przystojny opalony adonis, który zwrócił jej uwagę, a swoją skupił na podręcznym lusterku. Przyjemnie będzie na niego popatrzeć.

Mężczyzna zatrzymał się przy drzwiach i rozejrzał po sali. Oczy w kolorze ciemnego złota rozbłysły, kiedy dostrzegł Peabody. Rozchylił usta, wstrząsnął lekko blond lokami i podszedł do jej stolika.

- Ty musisz być Delią.

- Tak. - Piękny głos, pomyślała z westchnieniem. Lepiej brzmi w oryginale niż na taśmie wideo. - A ty jesteś Brent.

Siedzący w drugim końcu salo McNab obrzucił mężczyznę gniewnym spojrzeniem. Wygląda jak lalka pokryta grubą warstwą sprayu. A ona robi do niego słodkie oczy. Ten dupek zafundował sobie nową twarz. Ciało pewnie też poprawił. Nie ma w nim ani jednego własnego kawałka.

Patrzcie, państwo, jak ona się do niego łasi, myślał gniewnie McNab. Ta dziewczyna dosłownie spija każde słowo z tych plastikowych usteczek. Kobiety to żałosne stworzenia.

W tej chwili do jego stolika podszedł Roarke.

- Wygląda dziś wyjątkowo ponętnie, prawda?

- Każdy facet tak powie na widok kobiety z dekoltem do pępka.

Roarke uśmiechnął się, wyraźnie ubawiony. Oczy McNaba rzucały wściekłe błyski, a palce wystukiwały gniewny rytm na blacie stolika.

- Ale ty oczywiście jesteś ponad to.

- Chciałbym, żeby tak było - mruknął McNab, kiedy Roarke odszedł. - te cycki są naprawdę wspaniałe.

- Przestań gapić się na cycki Peabody - poleciła Eve. - Twoja następna kandydatka stoi w drzwiach.

McNab otaksował wzrokiem drobną rudowłosą dziewczynę w połyskującym kombinezonie.

- Jestem gotów.

Siedząca w samochodzie Eve wpatrywała się w ekran ze zmarszczonymi brwiami.

- Podaj mi dane tego gościa od Peabody, Feeney. Coś mi tu nie pasuje.

- Brent Holloway, model. Pracuje dla firmy Cliburn - Willis. Trzydzieści osiem lat, dwukrotnie rozwiedziony, bezdzietny.

- Model? - Zmrużyła oczy. - Taki, co to występuje w reklamach?

- Chyba ostatnio niewiele oglądałaś reklam. Moim zdaniem to nic nadzwyczajnego. Facet pochodzi z Morristown w New Jersey. W nowym Jorku mieszka od 2049. Aktualny adres: Zachodni Central park. Dochód w granicach tych wyższych. Nigdy nie był aresztowany. Za to ma na swoim koncie mnóstwo wykroczeń drogowych.

- Widziałyśmy go z Peabody w „Szczęśliwym Związku”, w czasie naszej pierwszej wizyty. Ile dostał już list kandydatów w tym roku?

- Ta jest czwarta.

- Dlaczego facet z takim wyglądem, kartą kredytową, ustawioną karierą i drogim adresem zostaje klientem agencji matrymonialnej? Cztery listy w ciągu roku, pięć kandydatek na liście, to daje dwadzieścia kobiet. I nic. Czego mu brakuje?

Feeney patrzył przez chwilę na ekran.

- Wygląda na zarozumiałego dupka.

- Tak, ale wielu kobietom by to nie przeszkadzało. Ma dobry wygląd i szmal. Któraś musiała na niego polecieć. Zabębniła palcami w wąską konsolę. - Żadnych skarg pod adresem agencji?

- Żadnych. Jego konto jest czyste.

- Coś tu nie gra - powtórzyła. W tej samej chwili zobaczyła, jak jej asystentka robi zamach i wymierza cios prosto w piękny nos Brenta Hollowaya. - Jezu Chryste! Widziałeś to?

- Rozwaliła go - stwierdził spokojnie Feeney, kiedy z nosa trysnęła krew. - Niezły cios.

- Co ona sobie myśli, do diabła? Peabody, rozum straciłaś?

- Sukinsyn wsadził mi łapę pod sukienkę. - Czerwona na twarzy i wściekła Peabody zerwała się z miejsca z zaciśniętymi pięściami. - Mówił o nowej sztuce we „Wszechświecie” i wepchnął mi rękę między nogi. Zboczeniec. Wstawaj, zboczeńcu!

- McNab, zostań na miejscu! - rozkazała Eve, kiedy Brent zerwał się na równe nogi z morderczym spojrzeniem w oczach. - Zostań tam, gdzie jesteś, albo wylecisz z pracy. To rozkaz. Peabody, na litość boską, puść tego faceta.

Tymczasem Peabody wyciągnęła Hollowaya zza stołu i ponownie wymierzyła mu cios. Zrobiłaby to po raz trzeci, mimo że złociste oczy mężczyzny wywróciły się białkami do góry, gdyby do akcji nie wkroczył Roarke. Rozepchnął podekscytowanych gości i odciągnął słaniającego się na nogach Hollowaya.

- Czy ten mężczyzna się pani naprzykrza? - spytał, usuwając Hollowaya z zasięgu ciosu, i spojrzał w ciskające błyskawice oczy Peabody. - Bardzo przeprasza. Zajmę się tym. Pozwoli pani, że zaproponuję drinka. - Trzymając jedną ręką Hollowaya, drugą wziął szklankę Peabody i powąchał. - Blitzer - polecił i trzech barmanów natychmiast pobiegło spełnić polecenie. On zaś pociągnął opierającego się Hollowaya w stronę drzwi.

- Zabierz te cholerne łapska. Ta suka złamała mi nos. Moja twarz to majątek. Głupia cipa. Wniosę na nią skargę.

Kiedy wyszli na zewnątrz, Roarke pchnął modela na ścianę budynku. Jego głowa z głuchym dźwiękiem uderzyła o mur. Złociste oczy ponownie wywróciły się białkami do góry.

- Dam ci pewną radę: To jest mój lokal - powiedział Roarke, waląc przy każdym słowie głową Hollowaya o ścianę. Siedząca w samochodzie Eve mogła tylko patrzeć i kląć. - Nie pozwolę, żeby ktoś bezkarnie obmacywał kobiety w moim lokalu. Jeśli więc nie chcesz czołgać się z oderwaną nogą w garści, spieprzaj stąd i dziękuj Bogu, że masz tylko złamany nos.

- Ta suka sama się o to prosiła.

- Pożałujesz, że to powiedziałeś.

- Kiedy się wkurzy, zaczyna mówić z irlandzkim akcentem. Posłuchaj tylko tej melodii - powiedział z rozrzewnieniem Feeney. Eve mruknęła tylko gniewnie. Roarke płynnym i szybkim jak błyskawica ruchem władował pięść w brzuch Hollowaya, wbijając jednocześnie kolano w krocze. Mężczyzna osunął się na ziemię.

Roarke uśmiechnął się złośliwie w stronę stojącego w pobliżu samochodu i wszedł do lokalu.

- Precyzyjna robota - ocenił Feeney.

- Wezwij samochód policyjny, żeby zabrali tego drania do centrum medycznego. - Eve przetarła oczy. - Wspaniale będzie to wyglądać w raporcie. McNab, Peabody, zajmijcie pozycje. Nie przerywać, powtarzam, nie przerywać akcji. O Boże! Kiedy to przedstawienie się skończy, zameldujcie się w moim domowym biurze. Może coś się da uratować.


Tuż po dziewiątej Eve spacerowała po swoim biurze. Wszyscy milczeli dyplomatycznie. Roarke tylko ścisnął uspokajająco Peabody za rękę.

- Mamy za sobą sześć spotkań, a to już jest coś. Dwa ostatnie są wyznaczone na jutro na popołudnie. Peabody, jutro zgłosisz Piper ten... wypadek z drugim kandydatem. Odegraj scenę. Chcę sprawdzić, jak to przyjmą. Jego kartoteka jak na razie jest czysta. Mamy zarejestrowane wszystkie spotkania, ale chcę, żebyście oboje przygotowali własne raporty. Po skończonej odprawie wracajcie do domu i nigdzie nie wychodźcie. Wasze nadajniki mają być cały czas włączone. Feeney i ja będziemy was kontrolować.

- Tak jest, pani porucznik. - Peabody zebrała się w sobie i wstała. Z trudem przełknęła ślinę, lecz nie spuściła głowy. - Przepraszam za mój wybuch w czasie akcji. Zdaję sobie sprawę, że mógł on zaszkodzić śledztwu.

- Do diabła z tym! - zawołał McNab, zrywając się z krzesła. - Trzeba było połamać mu nogi. Ten sukinsyn zasłużył sobie...

- McNab - przerwała łagodnie Eve.

- Do diabła z tym , Dallas! Ten drań dostał to, na co zasłużył. Powinniśmy...

- Detektywie McNab - przerwała mu ostrym tonem Eve, podchodząc tak blisko, że niemal stykali się stopami. - Nie przypominam sobie, żebym prosiła cię o opinię w tej sprawie. Jesteś wolny. Wracaj do domu i uspokój się. Czekam jutro o dziewiątej w moim biurze w centrali.

McNab przez chwilę walczył z kipiącymi w nim uczuciami, po czym odwrócił się bez słowa i wyszedł.

- Roarke, Feeney, czy moglibyście zostawić nas same?

- Z przyjemnością - mruknął Feeney, zadowolony, że może wycofać się z pola walki. - Znajdzie się trochę irlandzkiej whisky, Roarke? To był długi dzień.

- Szklaneczka na pewno. - Na odchodnym posłał Eve milczące spojrzenie.

- Usiądź, Peabody.

Peabody pokręciła głową.

- Zawiodłam panią. Obiecałam, że dam sobie radę, tymczasem nawaliłam przy pierwszej okazji. Rozumiem, że ma pani pełne prawo odsunąć mnie od śledztwa, a przynajmniej od tego zadania, ale chciałabym prosić o jeszcze jedną szansę.

Eve milczała, pozwalając się uspokoić Peabody. Asystentka nadal była blada, lecz ręce przestały jej drżeć i trzymała się prosto.

- Nie przypominam sobie, bym wspomniała coś o zamiarze zwolnienia cię z zadania, posterunkowa Peabody, ale powiedziałam, żebyś usiadła. Siadaj - powtórzyła nieco łagodniejszym tonem, po czym odwróciła się i sięgnęła po butelkę wina.

- Wiem, że jeśli wykonuje się tajne zadanie, nie wolno wypaść z roli, trzeba za wszelką cenę trzymać się ustalonych reguł.

- Nie zauważyłam, żebyś złamała reguły, tylko nos tego dupka.

- Ja nie myślałam, po prostu zareagowałam. A w czasie tego typu operacji trzeba przez cały czas myśleć.

- Peabody, nawet licencjonowana prostytutka ma prawo zaprotestować, jeśli jakiś palant wsunie jej łapę między nogi w publicznym miejscu. Masz, napij się.

- Poczułam na sobie jego paluchy. - Ręka trzymająca kieliszek znowu zaczęła drżeć. - Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, kiedy nagle wepchnął mi palce pod spódnicę. Co prawda flirtowałam z nim, pozwalałam mu gapić się na moje cycki, więc może sobie na to zasłużyłam.

- Przestań. - Eve pchnęła Peabody na krzesło. - Nie zasłużyłaś na to i wkurza mnie, że tak myślisz. Ten sukinsyn nie miał prawa dotykać się w ten sposób. Nikt nie ma prawa tak cię traktować.

Przyciskać do ziemi, wiązać ręce i wbijać się w ciebie, kiedy błagasz, żeby przestał. A to boli, to tak boli.

Poczuła ogarniającą ją słabość. Odwróciła się, położyła dłonie na biurku i zaczęła głęboko oddychać.

- Na litość boską, nie teraz - wydyszała.

- Dallas?

- Nic, nic. - Nie odwracała się jednak, próbując odzyskać równowagę. - Przepraszam, że musiałaś przez to przejść. Czułam, że z nim jest coś nie ta.

Peabody trzymała kieliszek obiema rękami. Nadal nie mogła otrząsnąć się z szoku po tym, co ją spotkało.

- On przecież przeszedł przez ich sprawdziany.

- Teraz wiemy, że nie są tak skuteczne, jak twierdzą - powiedziała Eve, i znacznie już spokojniejsza odwróciła się do Peabody. - Pójdziesz jutro rano do agencji i zażądasz widzenia się z Piper. Trochę histerii nie zawodzi. Możesz zagrozić, że ich zaskarżysz albo, że napiszesz o tym do prasy. Rzuć jej to prosto w twarz. Zobaczymy, jak zareaguje. Możesz to zrobić?

- Tak. - Peabody pociągnęła nosem, bojąc się, że za chwilę się rozpłacze. - Nie będę miała żadnych oporów.

- Nie wyłączaj nadajnika. Nie możemy wykorzystać twoich uczuć, ale chcę, żebyś była w stałym kontakcie. Raport z dzisiejszej akcji możesz złożyć jutro po południu. Feeney odwiezie cię do domu.

- Tak jest.

Eve zawahała się.

- Peabody.

- Tak?

- Świetny cios. Jednak następnym razem celuj w pachwinę. Masz przeciwnika unieszkodliwić, nie wkurzyć.

Peabody wydała z siebie ciężkie westchnienie i spróbowała się uśmiechnąć.

- Tak jest.


Czekając na Roarke'a, Eve usiadła za biurkiem, by zachować właściwy dystans. Wiedziała, że poszedł odprowadzić Feeneya i Peabody. Pewnie pożegna ją kilkoma słodkimi gestami, które rozbudzą w dziewczynie słodkie erotyczne marzenia.

Lepsze to niż koszmary o lepkich palcach i bezradności, pomyślała. Sama musiała z nimi walczyć i to był główny jej problem w tej sprawie. Morderstwa na tle seksualnym, zniewolenie, radosne i okrucieństwo w imię miłości. Za bardzo przypomniało jej to rodzinny dom i przeszłość, od której starała się uciec, a która znów zaczęła ją nękać. Za każdym razem, kiedy spoglądała na ofiarę, widziała w niej siebie. I nienawidziła tego.

- Zapomnij o tym - rozkazała sobie. - I złap go.

Uniosła głowę, kiedy do pokoju wszedł Roarke, i patrzyła na niego w milczeniu. Nalał dwa kieliszki wina, którym wcześniej poczęstowała Peabody. Jeden postawił na biurku, drugi wziął w rękę i usiadł na krześle na wprost Eve.

Wypił łyk, po czym wziął bardzo drogiego papierosa i zapalił.

- A więc - odezwał się i czekał na reakcję Eve.

- Co ty, do cholery, sobie myślisz?

Wypuścił cienką smugę pachnącego dymu.

- W jakiej sprawie?

- Nie bądź taki cwany, Roarke.

- Kiedy tak dobrze mi to wychodzi. Spokojnie, poruczniku. - Uniósł kieliszek, kiedy Eve wydała z siebie głuchy pomruk. - Przecież się nie wtrącałem.

- Sęk w tym, że nie powinieneś tam być.

- Przepraszam bardzo, ale jestem właścicielem lokalu. - W jego glosie zabrzmiała arogancja. - Często zaglądam do moich lokali. To utrzymuje pracowników w stałej gotowości.

- Roarke...

- Eve, ta sprawa źle na ciebie wpływa. Myślisz , że tego nie widzę? - stał z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.

Feeney miał rację, pomyślała. Kiedy jest wściekły, odzywa się w nim Irlandczyk.

- Wytrąca cię ze snu, którego i tak nie masz za wiele. Odbija się cieniem w twoich oczach. Wiem, przez co przechodzisz. - W jego pięknych niebieskich oczach błysnął gniew. - Podziwiam cię, Eve, ale nie oczekuj, że będę stał z boku i udawał, że jestem ślepy, że niczego nie rozumiem. Musisz wiedzieć, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ci jakoś pomóc.

- Tu nie chodzi o mnie, lecz o troje martwych ludzi.

- Oni również nie dają ci spokoju. - Podszedł do biurka i usiadł na brzegu. - Dlatego jesteś najlepszym gliną, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Oni nie są dla ciebie jedynie nazwiskami i numerami w sprawie, lecz ludźmi. Masz w sobie dar czy może przekleństwo, dzięki któremu potrafisz wyobrazić sobie, co ci biedacy widzieli, co czuli i o co się modlili w ostatnich minutach swojego życia. Nie odwrócę się do ciebie.

Pochylił się i szybkim ruchem chwycił ją za brodę.

- Nie będę zamykał oczu na to, kim jesteś i co robisz. Musisz przyjąć mnie takiego, jaki jestem, tak jak ja przyjąłem ciebie z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Chłonęła jego słowa, patrząc mu w oczy. Trudno było im się oprzeć.

- Wkroczyłeś w moje życie - powiedziała wolno. - Nie prosiłam o to. Nie chciałam się. - Uniósł wyzywająco brew. - Dzięki Bogu miałeś to w nosie - dodała, patrząc na jego pełen satysfakcji uśmiech.

- Ja też o to nie prosiłem. A ghra.

- Wiedziała, że znaczy to po irlandzku „moja ukochana”. Nie mogła pozostawać obojętna na te słowa.

- Od tej pory nie ma sprawy, w której nie brałbyś udziału. Nie chciałam, żeby tak było. Wykorzystuję cię, kiedy jest mi to potrzebne. I to mnie martwi.

- A mnie cieszy.

- Wiem. - Westchnęła i ścisnęła go za rękę. Czuła pod palcami mocne i miarowe uderzenia pulsu. - Dotykasz spraw, które tkwią we mnie głęboko, a które staram się odsuwać od siebie. Tymczasem zmuszasz mnie, bym stawiła im czoło.

- Tak czy owak zmagasz się z nimi, Eve. Ale może mógłbym ci w tym pomóc. Kiedy teraz spoglądam w przeszłość, widzę ciebie, łatwiej mi znosić wspomnienia. Nie proś więc i nie oczekuj ode mnie, bym nie był przy tobie, kiedy twoje przeżycia ożywają.

Wzięła kieliszek i odeszła na bok. On ma rację, pomyślała. To, co często nazywała zależnością, powinna traktować jako związek dwóch dusz. Musi mu o tym powiedzieć.

Wiem, co oni czuli, co przeżywali, kiedy byli bezbronni, nadzy, a on ich gwałcił. Strach, ból, poniżenie. Wiem, co czuły ich ciała, co odczuwały umysły. Chciałam zapomnieć, jak to jest, gdy ktoś narusza twoją intymność. Ale nie mogłam. Potem ty mnie dotknąłeś.

Odwróciła się do niego, uświadamiając sobie, że nigdy mu tego nie powiedziała.

- Dotknąłeś mnie i przestałam to czuć, zapomniałam. To takie proste. Teraz jesteś tylko ty.

- Kocham cię - szepnął. - Bezgranicznie.

- Jesteś ze mną, kiedy powinieneś być na innej planecie i pilnować swoich interesów. - Pokręciła głową, zanim zdążył wtrącić jakąś gładką wymówkę. - Zjawiłeś się w klubie, choć wiedziałeś, że mnie tym wkurzysz, bo sądziłeś, że mogę cię potrzebować. A teraz kłócisz się ze mną po to tylko, by odciągnąć moje myśli od tego, co mnie gnębi. Znam cię do cholery! Jestem gliną.

Znam się na ludziach.

Uśmiechnął się.

- No i co z tego?

- No i... dziękuję ci. Ale siedzę w tej robocie od jedenastu lat i potrafię sama dawać sobie rade. Z drugiej strony... - Popatrzyła na kieliszek i przytknęła go do ust. - Przyjemnie było patrzeć, jak dajesz wycisk tej kreaturze. Nie mogłam wysiąść z tego cholernego samochodu i sama rozgnieść go o ścianę, bo zdekonspirowałabym się. Byłam ci wdzięczna, że robisz to za mnie.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Jak się czuje Peabody?

- Dojdzie do siebie. Doznała szoku. To ludzka rzecz. Weźmie gorącą kąpiel, środek uspokajający, jeśli będzie mądra, i odeśpi to. Da sobie radę. Jest dobrą policjantką.

- Dzięki tobie.

- Nie, to jej zasługa. - Czując się niezręcznie, rzuciła mu chłodne spojrzenie. - Założę się, że ją objąłeś, pogładziłeś po głowie i pocałowałeś na pożegnanie.

Wspaniała brew znowu się uniosła.

- A jeśli tak?

- Jej serduszko doznało pewnie wstrząsu, ale to dobrze. Ona czuje coś do ciebie.

- Naprawdę? - Uśmiechnął się szeroko. - To... ciekawe.

- Zostaw w spokoju moją asystentkę. Musi mieć jasny umysł.

- A może tobie zmąciłbym umysł? Przekonałbym się, czy twoje serduszko dozna wstrząsu.

Przesunęła językiem po wargach.

- Nie wiem. Tyle mam spraw na głowie. A to ciężka praca.

- Lubię ją. - Nie spuszczając z niej oczu, zdusił papierosa i odstawił kieliszek. - I jestem w tym cholernie dobry.


Leżała na łóżku naga i drżąca po niedawnym wybuchu namiętności, kiedy zabrzęczał wideokom. Zaklęła pod nosem, wyłączyła obraz i odebrała wiadomość. Po chwili sięgała już po ubranie. Komunikat informował o anonimowym zgłoszeniu o domowej kłótni. Adres był aż nazbyt dobrze znany.

- Mieszkanie Hollowaya. To nie jest kod dwanaście dwadzieścia dwa. Ta sama metoda.

- Pojadę z tobą. - Roarke wstał z łóżka i zaczął wkładać spodnie.

Już miała zaprotestować, lecz wzruszyła ramionami.

- Dobra. Muszę ściągnąć Peabody, a nie wiem, jak to zniesie. Liczę na ciebie, że podniesiesz ją na duchu, bo zamierzam być twarda.

- Nie zazdroszczę ci, poruczniku - powiedział.

- Ja sobie też nie. - Wyjęła nadajnik i wywołała Peabody.

ROZDZIAŁ 12

Brent Holloway żył dostatnio, a umarł podle. Umeblowanie mieszkania świadczyło o tym, że właściciel kieruje się zarówno współczesnymi trendami mody, jak i wygodą. W salonie główne miejsce zajmowała olbrzymia kanapa z mnóstwem trójkątnych czarnych poduszek, które sprawiały wrażenie wilgotnych w dotyku. W suficie był wmontowany ekran. W szafce przypominającej kształtem kobietę znajdowała się kosztowna kolekcja dyskietek z filmami porno, zarówno legalnymi, jak i zakazanymi.

Wzdłuż jednej ze ścian stał srebrny barek wypełniony drogimi alkoholami i tanimi nielegalnymi narkotykami.

Kuchnia była w pełni zautomatyzowana, lecz sprawiała wrażenie rzadko używanej. Prócz tego w mieszkaniu mieścił się również gabinet z wysokiej klasy komputerem i holofonem oraz pokój rekreacyjny ze stanowiskiem do programów wirtualnych i korektorem samopoczucia. W rogu stał wyłączonym służący android.

Holloway leżał w sypialni na wodnym materacu, owinięty srebrnym łańcuchem, ze wzrokiem utkwionym w wyłożony lustrami sufit, W dole brzucha miał wymalowany tatuaż, a na szyi krótki srebrny łańcuszek z czterema ptaszkami.

- Wygląda na to, że był w centrum medycznym - stwierdziła Eve.

Nos miał tylko lekko spuchnięty, a wszelkie stłuczenia zostały starannie ukryte pod warstwą makijażu.

Roarke cofnął się, wiedząc, że nie wolno mu wchodzić do pokoju. Miał już okazję obserwować Eve przy pracy. Wszystkie czynności związane z oględzinami ciała wykonywała fachowo, starannie i niezwykle delikatnie. Przyglądał się, jak przeprowadza standardowe testy, mające ustalić czas zgonu, nagrywając swoje wnioski na rekorder, w oczekiwaniu na przyjazd Peabody i ekipy śledczej.

- Ślady więzów na nadgarstkach i wokół kostek sugerują, że denat został przed śmiercią skrępowany. Śmierć nastąpiła o dwudziestej trzeciej piętnaście. Rany na szyi wskazują, że przyczyną śmierci było uduszenie.

Podniosła wzrok na dźwięk dzwonka u drzwi.

- Pójdę otworzyć - powiedział Roarke.

- Dobrze. Roarke - Zawahała się. Skoro tu jest, może się na coś przyda. - Mógłbyś uruchomić androida, omijając system blokujący?

- Myślę, że dam sobie z tym radę.

Właściwie to potrafił ominąć każde zabezpieczenie. Rzuciła mu puszkę z ochraniaczami.

- Włóż je. Nie chcę tu żadnych twoich śladów.

Spojrzał z lekki niesmakiem na pojemnik, lecz wziął go bez słowa.

Wróciła do oględzin ciała. Do jej uszu dobiegły stłumione odgłosy rozmowy. Podeszła do drzwi i czekała.

Peabody miała na sobie mundur policyjny. W klapie marynarki tkwił przyczepiony rekorder. Włosy jak dawniej były gładko zaczesane. Twarz miała bladą, a w oczach czaił się strach.

- O cholera, Dallas!

- Zanim wejdziesz do pokoju, muszę wiedzieć, czy to wytrzymasz.

Peabody zadawała sobie to pytanie tysiące razy od chwili, kiedy odebrała wezwaniem. Wciąż nie była pewna, więc wpatrywała się w Eve bez słowa.

- Muszę wytrzymać. To mój obowiązek.

- Powiem ci, co mogłabyś robić: tam stoi android. Zajmij się nim. Sprawdź też połączenia, dyskietki z kamer bezpieczeństwa, możesz przejść się po sąsiadach.

Dzięki temu nie musiałaby wchodzić do sypialni. Nienawidziła siebie za to, że wolałaby robić wszystko, byle tylko nie wchodzić do pokoju.

- Jednak chcę pracować na miejscu zbrodni.

Eve spojrzała jej w oczy i skinęła głową.

- Włącz swój rekorder. - Podeszła do łóżka. - Denat, Brent Holloway. Śmierć stwierdzona przez oficera śledczego. Wstępnych oględzin dokonała porucznik Eve Dallas w obecności posterunkowej Delii Peabody. Czas i wstępna przyczyna śmierci ustalone.

Peabody zmusiła się, by spojrzeć na ciało.

- Ta sama metoda.

- Na to wygląda. Nie ustalono jeszcze, czy denat został zgwałcony, nie przeprowadzono również testów na obecność narkotyków we krwi. Ślady na skórze wskazują na użycie środka dezynfekcyjnego. Można go jeszcze wyczuć.

Wyjęła z zestawu polowego opaskę ze szkłem powiększającym, umocowała ją na głowie i nastawiła ostrość.

- Światła - poleciła i lampy oświetlające łóżko zgasły.

- Tak, został spryskany. Ślady pociągnięć pędzla przy malowaniu tatuażu identyczne jak w przypadku poprzednich ofiar. Świetna robota - dodała, pochylając się nad brzuchem Hollowaya. - Co mu tu mamy? Daj mi pęsetę, Peabody. To chyba włos albo nitka.

Nie odwracając głowy, wyciągnęła rękę, a Peabody wcisnęła jej w dłoń metalowy przyrząd.

- Jest biały. Nie wygląda na nitkę. - uniosła w górę cienkie pasemko i obejrzała je pod szkłem powiększającym. - Ma jeszcze kilka takich na ciele. Torebka. - Peabody podała jej woreczek. - Zdaje się, że świętemu Mikołajowi wypadają włosy z brody. Tym razem nie posprzątał dokładnie.

Eve ostrożnie zdjęła białe włoski z ciała denata i umieściła je w woreczku.

- Popełnił pierwszy błąd. Weź szkło powiększające i sprawdź dokładnie łazienkę. - Eve podała jej opaskę. - Wyciągnij filtry i zabezpiecz ich zawartość. Światła - poleciła. - Niepowodzenie z Cissy wytrąciło go z równowagi. Robi się niechlujny.


Przed przyjazdem ekipy śledczej Eve zdążyła jeszcze znaleźć ponad dwanaście włosków i kilka drobnych nitek. W pokoju rekreacyjnym czekał na nią Roarke i android.

- Udało ci się?

- Oczywiście. - Wskazał na androida, siedząc w fotelu dostosowanym do kształtu ciała. - Rodney, to jest porucznik Dallas.

- Poruczniku. - Android był niski i krępy, miał pospolitą twarz i drewniany głos.

Najwyraźniej Holloway nie chciał mieć konkurencji nawet w elektronice.

- O której został wyłączony?

- O dziesiątej zero trze, wkrótce po tym, jak pan Holloway wrócił do domu. Woli, żebym był wyłączony, jeśli nie jestem mu potrzebny.

- Więc dziś wieczorem nie byłeś mu potrzebny?

- Najwidoczniej.

- Czy ktoś go odwiedził, zanim cię wyłączył?

- Nie. Pan Holloway nie był dziś w nastroju towarzyskim.

- Jak to?

- Sprawiał wrażenie zdenerwowanego - wyjaśnił android, po czym zamknął usta.

- Rodney, to jest przesłuchanie. Masz odpowiadać wyczerpująco na zadawane pytania.

- Nie rozumiem. Czy było włamanie?

- Nie, twój pan nie żyje. Czy ktoś może dzwonił do drzwi, kiedy pana Hollowya nie było w domu?

- Rozumiem. - Android sprawiał wrażenie, jakby dostrajał obwody do otrzymanych informacji. - Nie, nie było żadnych gości. Pan Holloway miał spotkanie w mieście. Wrócił do domu o dziewiątej pięćdziesiąt. Był zły. Przeklinał mnie. Zauważyłem, że miał na twarzy siniaki, zapytałem więc, czy mógłbym mu pomóc. Odpowiedział, żebym się odpieprzył, ale takiej czynności nie ma w moim programie. Wysłał mnie do diabła, co jest niemożliwe. Potem odwołał to polecenie i kazał pójść do pokoju i wyłączyć się na noc. Miałem się włączyć dopiero o siódmej rano.

Eve dostrzegła kątem oka, że Roarke się uśmiecha. Udała, że tego nie widzi.

- Twój pan miał w domu nielegalne narkotyki i zakazane materiały pornograficzne.

- Nie zostałem zaprogramowany, by komentować takie sprawy.

- Czy przyjmował w mieszkaniu partnerów seksualnych?

- Tak.

- Mężczyzn czy kobiety?

- I Jednych, i drugich, czasami jednocześnie.

- Szukam człowieka, około sześciu stóp wzrostu. Ma długie ręce i długie palce. Prawdopodobnie rasy białej. Po trzydziestce, ale przed pięćdziesiątką. Ma talent artystyczny i interesuje się teatrem.

- Przykro mi - Rodney skłonił się grzecznie. - Niekompletne dane.

- Ty mi to mówisz - mruknęła Eve.


Eve czekała, aż zapakują ciało i wyniosą.

- Ten facet musi mieć coś więcej na sumieniu, nić wskazują na to akta - powiedziała do Roarke'a. - Rozejrzyj się po mieszkaniu. Miał pieniądze i lubił wydawać je na upiększanie twarzy i ciała. Lubił na siebie patrzeć. - W pokoju było mnóstwo luster. - W agencji matrymonialnej podał, że jest heteroseksualny, tymczasem jego służący twierdzi, że był biseksualny. Agencja ma lepszy wywiad niż Wydział Kontroli Kandydatów z Waszyngtonu, ale jemu udaje się wyprowadzić ją w pole. Na pierwszej randce pcha Peabody palce między nogi. Skoro zrobił to raz, mógł robić i przedtem, ale się z tego wymigał.

Eve chodziła po salonie. Roarke milczał. Wiedział, że jest teraz dla żony jedynie słuchaczem.

- Może łączyły go jakieś związku z Rudym albo Piper. Na przykład był kochankiem któregoś z nich. Może współfinansuje agencję albo ma coś na nich i dlatego przymykają oczy. Ten gość nie był samotny, był zboczony. Musieli o tym wiedzieć. Przynajmniej jedno z nich.

Zatrzymała się przy szafce, pustej teraz, bo wszystkie dyskietki zabrano jako dowody rzeczowe.

- Niektóre z tych filmów to amatorska produkcja. Ciekawe kto zabawiał się z Hollowayem?

Spojrzała na Roarke'a. Byli sami w pokoju, lecz za chwilę mogła wrócić Peabody. Eve wahała się z podjęciem decyzji, lecz pomyślała o czterech trupach.

- Muszę tu jeszcze zostać. Nie wiem, kiedy wrócę do domu.

Doskonale wiedział, o co jej chodzi. Podszedł bliżej i dotknął jej policzka.

- Poprosisz, czy chcesz bym się tym zajął i potem ci powiedział?

Westchnęła ciężko.

- Poproszę. - Wsunęła ręce do kieszeni spodni. - Możesz dokopać się czegoś, co Holloway chciał ukryć. Zajmie ci to kilka godzin, a Feeney męczyłby się z tym kilka dni. Nie jest w stanie obejść pewnych procedur, z którymi ty prędzej dasz sobie rade. Nie mam czasu. Nie chcę, żeby ten drań kazał mi pakować kolejne ciało.

- Dam ci znać, kiedy coś znajdę.

To proste stwierdzenie tylko ją przygnębiło.

- Przyślę ci jego akta, jak tylko przyjadę do centrali - powiedziała i zacisnęła usta, widząc, że Roarke się uśmiechnął.

- Po co tracić czas, skoro sam mogę to zrobić. - Pochylił się i pocałował ją. - Lubię ci pomagać.

- Lubisz robić w konia Straż Komputerową i wprowadzać nielegalne programy.

- To dodatkowa przyjemność. - Położył jej dłonie na ramionach i zaczął masować napięte mięśnie. - Jeśli zaczniesz padać na twarz z przepracowania, to się pogniewam.

- Jak na razie stoję. Potrzebny mi samochód, a nie mam czasu odwieźć cię do domu.

- Jakoś sobie poradzę. - Pocałował ją i ruszył do drzwi. Aha, jeszcze jedno, poruczniku. O szóstej wieczorem masz spotkanie z Triną. Przyjdzie dziś do nas z Mavis.

- Och, na litość boską!

- Zabawię je, gdybyś się spóźniła. - Wyszedł z pokoju, nie zwracając uwagi na jej przekleństwa.

Prychnęła gniewnie, zabrała zestaw polowy, przywołała Peabody i zaplombowała mieszkanie.

- Chcę oddać do laboratorium te włosy i nitki i wziąć do galopu Dickiego - powiedziała, kiedy wsiadały do wozu. - Trzeba będzie tę pogonić tych z sekcji medycznej, choć nie sądzę, by znaleźli coś nowego.


W czasie jazdy obrzuciła asystentkę uważnym spojrzeniem.

- To będzie długi dzień, Peabody. Może warto, byś wzięła jakiś środek pobudzający.

- Dam sobie radę.

- Musisz mieć jasny umysł. O dziewiątej masz być przebrana. Czeka cię przedstawienie z Piper. Zatrzymamy informację o śmierci Hollowaya tak długo, jak się da.

- Wiem, co mam robić. - Peabody utkwiła wzrok w oknie. Szarzało. Na rogu Dziewiątej stał ruchomy grill. Sprzedawca grzał się w jego cieple.

- Nie żałuję, że rozkwasiłam mu nos - powiedziała nagle. - Myślałam, że będę żałować, jak go zobaczę.

- Jedno nie ma nic wspólnego z drugim.

- Myślałam, że ma. Że powinno. Bałam się wejść do tego pokoju. Kiedy weszłam i zabrałam się do roboty, tamto przestało mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

- Jesteś gliniarze. I to dobrym.

- Nie chcę być gliniarzem, który nic nie czuje. - Popatrzyła na Eve. - Pani taka nie jest. Pani traktuje ich jak ludzi, nie jak numery w aktach. Nie chcę przestać myśleć o nich jak o ludziach.

Eve podjechała do czerwonego światła, rozejrzała się na boki i pomknęła.

- Nie pracowałabyś dla mnie, gdyby było inaczej.

Peabody westchnęła głęboko i poczuła, że żołądek nie podchodzi jej już do gardła.

- Dzięki.

- Skoro jesteś wdzięczna, to skontaktuj się Z Dickiem. Powiedz mu, żeby ruszył swój chudy tyłek i za godzinę był w laboratorium.

Peabody skrzywiła się.

- Nie wiem, czy jestem aż tak wdzięczna.

- Połącz się z nim. Jeśli będzie stawiał opór, przekupię do skrzynką irlandzkiego piwa. Ma do niego słabość.


Kosztowało ją to dwie skrzynki i groźbę, że obwiąże mu język wokół szyi, ale w końcu zjawił się o trzecie w laboratorium i zajął się próbkami włosów i nitek.

Eve chodziła po laboratorium, kłócąc się przez wideokom z lekarzem z prosektorium, który oświadczył, że w czasie przerwy świątecznej nie wykonują sekcji zwłok.

- Słuchaj trutniu, mogę skontaktować się z komendantem Whitneyem i słono ci przypieprzyć. To jest sprawa priorytetowa. Chcesz, żebym podała prasie, że śledztwo przeciąga się, bo jakiś asystencina z prosektorium woli przyglądać się kartkom świątecznym, niż zrobić sekcję zwłok?

- Daj spokój, Dallas. Pracuję za dwóch. Mam pełno zwłok poupychanych jak cegły na półkach.

- To połóż moją cegłę na stole i prześlij mi raport do godziny szóstej albo przyjadę tam i pokaże ci, jak wygląda sekcja zwłok.

Przerwała połączenie i odwróciła się do technika.

- Dawaj, Dickie.

- Nie popędzaj mnie, Dallas. Nie przestraszysz mnie. Na tym papierze nie ma żadnych oznaczeń nakazujących pośpiech.

- Raport ma być na dziewiątą. - Przeczesała palcami włosy. - Nie piłam dziś jeszcze kawy, Dickie. Chyba nie chcesz, żebym psuła ci tu krew?

- Jezu, to się napij. - Spojrzał na nią przez mikrogogle w których wyglądał niczym sowa. - Robię tę cholerną analizę, nie? Chcesz, żeby było szybko czy dobrze?

- I jedno i drugie.

W przypływie rozpaczy podeszła do automatu, zamówiła brązową lurę, która udawała kawę, i zmusiła się do przełknięcia kilku łyków.

- Włos jest ludzki - zawołał Dickie. - Zawiera utrwalacz i ziołowy środek dezynfekcyjny.

Pobudziło to Eve na tyle, by wypić kolejną porcję kawy.

- Jakiego rodzaju utrwalacz?

- Zabezpieczający kolor i strukturę włosów. Dzięki temu nie żółkną i nie sztywnieją. Dwie z twoich próbek mają na końcu coś lepkiego. Prawdopodobnie pochodzą z peruki. I to bardzo dobrej, drogiej peruki. To są prawdziwe włosy, stąd te długie końcówki. Muszę sprawdzić ich więcej, by zidentyfikować ten klej. Może uda mi się rozszyfrować markę tego utrwalacza.

- A co z nitkami i włóknami, które Peabody wyjęła z filtrów?

- Jeszcze ich nie oglądałem. Jezu, nie jestem androidem.

- W porządku. - Przetarła oczy. - Muszę iść do prosektorium i dopilnować, by Holloway znalazł się na stole, Dickie. - Położyła mu dłoń na ramieniu. Był upierdliwy, ale najlepszy w swym fachu. - Potrzebuję jak najwięcej informacji, i to szybko. Ten facet załatwił już cztery osoby i szuka piątej.

- Zrobiłbym to szybciej, gdybyś przestała sterczeć mi nad głową.

- Już wychodzę. Peabody?

- Tak jest. - Asystentka zerwała się z krzesła i zamrugała powiekami.

- Idziemy - oznajmiła krótko Eve. - Dickie, liczę na ciebie.

- Dobra, dobra. Wydaje mi się, że nie dostałem jeszcze zaproszenia na twoje jutrzejsze przyjęcie - uśmiechnął się. - Może gdzieś się zapodziało i nie zostało wysłane?

- Dopilnuję, by się znalazło, jeśli dasz mi to, o co proszę.

- Masz to jak w banku. - Zadowolony, odwrócił się i pochylił nad mikroskopem.

- Chciwy mały sukinsyn. Masz. - Kiedy szły do samochodu, Eve wcisnęła w rękę Peabody kubek z kawą. - Wypij to. Albo postawi cię na nogi, albo zabije.

Tak długo męczyła lekarza z sekcji medycznej, aż potwierdził przyczynę śmierci. Stała mu nad głową, dopóki nie skończył analizy toksykologicznej, która wykazała znaczną ilość środków odurzających w organizmie Hollowaya.

Po powrocie do centrali wysłała Peabody do małego pokoju powszechnie znanego izolatką. Było to ciemne pomieszczenie z trzema dwupiętrowymi pryczami.

Kiedy asystentka się położyła, Eve poszła do swojego biura i zajęła się pisaniem meldunków. Przesłała obiecane akta, wlała w siebie kolejną porcję kawy i zjadła coś, co miało być kanapką z dżemem żurawinowym.

Zaczynało świtać, kiedy zadźwięczał wideokom i na ekranie pojawiła się twarz Roarke'a.

- Poruczniku, twoja bladość mówi sama za siebie.

- Jeszcze się trzymam.

- Mam coś dla ciebie.

Serce zabiło jej mocniej. Nie musiał nic więcej mówić.

- Postaram się wpaść do domu. Peabody będzie spać jeszcze kilka godzin.

- Ty też powinnaś się przespać.

- Masz rację. Zrobiłam tu wszystko, co mogła. Zaraz będę.

- Czekam.

Przerwała połączenie i zostawiła wiadomość dla Peabody, na wypadek gdyby obudziła się przed jej powrotem. Siedząc już w samochodzie, połączyła się z laboratorium.

- No i co z wynikami?

- Jezu, nie masz litości. Przetestowałem nitki. To mieszanka sztucznych włókien, firmowa nazwa Wulstrong. To imitacja wełny, najczęściej używana do produkcji kurtek i swetrów. Ta ma kolor czerwony.

- Jak kaftan świętego Mikołaja?

- Tak, ale nie z tych, które noszą ci z dzwoneczkami na rogach ulic. Tych biedaków nie stać na taki gatunek materiału. To szmata wysokiej jakości. Producenci twierdzą, że nawet lepsza od wełny: cieplejsza, bardziej wytrzymała i takie tam bzdury. Gówno prawda, bo nic nie zastąpi naturalnych włókien. Ale to dobry o drogi materiał. Tak jak włosy. Twój gość nie musi się martwić o żetony kredytowe.

- Dobra robota, Dickie.

- Masz dla mnie zaproszenia?

- Tak, nie zostało wysłane, wpadło mi za biurko.

- Zdarza się.

- Prześlij mi raport z analizy włókien, a będziesz je miał.

Kiedy skręcała w bramę posesji, wstawał świt.


Wiedziała, gdzie znajdzie Roarke'a. W pokoju, którego nie powinno być, wyposażonego w sprzęt, o którym nie powinna wiedzieć. Zignorowała typową dla gliny sztywność w kolanach, kiedy podeszła do drzwi i położyła dłoń na czytniku linii papilarnych.

- Porucznik Eve Dallas.

Komputer sprawdził głos oraz odciski palców i zamek otworzył się z cichym trzaskiem.

Ciągnące się długim rzędem okna były odsłonięte. Znajdujące się w nich szyby chroniły pokój przed wzrokiem ciekawskich. Pokój był duży, z marmurową podłogą i ścianami, które zdobiły obrazy, z wyjątkiem jednej zajętej przez ekrany.

Tylko jeden ekran był teraz włączony. Roarke siedział za pulpitem w kształcie litery U, przeglądając notowania giełdowe.

- Byłeś szybszy, niż się spodziewałam.

- Nie musiałem zbyt głęboko kopać. - Wskazał dłonią krzesło obok. - Usiądź, Eve.

- Czy ja również dałabym sobie z tym radę? Czy mogę wspomnieć, że sama to znalazłam, bez fałszowania raportu?

Jako uczciwy gliniarz zawsze miała tego typu wątpliwości, pomyślał z rozbawienie.

- Gdybyś wiedziała, gdzie szukać, jakie postawić pytania. Przypuszczam, że dałabyś sobie w końcu radę. Siadaj - powtórzył, lecz tym razem złapał ją za rękę i pchnął na krzesło. - Zauważyła, że związał włosy, co zawsze wywoływało w niej pragnienie uwolnienia ich spod cienkiej skórzanej tasiemki. Podciągnął też rękawy czarnego swetra. Złapała się na tym, że patrzy na jego ręce, na wspaniałe, zręczne dłonie, i nie może oderwać od nich oczu. Zorientowała się, że odpływa i natychmiast przywołała się do porządku.

- Odeszłaś gdzieś daleko, prawda?

- Ja... po prostu się zamyśliłam.

- Uhu. Zamyśliłam. Chcę zawrzeć z tobą pewien układ, poruczniku. Dam ci to, co znalazłem, w zamian za obietnicę, że będziesz dziś w domu o szóstej. Weźmiesz środek uspokajający...

- Hej, nie targuję się o informację.

- Będziesz musiała, jeśli chcesz je mieć. Mogę je skasować. - Sięgnął ręką do klawisz, których nie była w stanie zidentyfikować. - Wrócisz do domu o przyzwoitej porze, weźmiesz środek uspokajający - powtórzył - i oddasz się w ręce Triny.

- Nie mam czasu na głupie strzyżenie.

Nie o włosach myślał, lecz o masażu całego ciała i programie relaksacyjnym.

- Takie stawiam warunki. Przyjmujesz je albo odrzucasz.

- Mam na głowie cztery morderstwa.

- W tej chwili mogłabyś mieć ich nawet czterysta. Tak się składa, że jesteś moją żoną. No więc, czy chcesz mieć te informację?

- Jesteś równie nieznośny jak Dickie.

- Słucham?

Prychnęła śmiechem, słysząc urazę w jego głosie, po czy przetarła dłońmi twarz. Nie znosiła, kiedy miał rację. Rzeczywiście goniła resztkami sił.

- Dobrze zgadzam się. Co znalazłeś?

Patrzył na nią przez chwilę, marszcząc czoło, po czym odwrócił się do ekranu.

- Zapisz dane z ekranu numer cztery. Wyłącz obraz. Wyświetl dane z pliku Holloway na wszystkich ekranach. Nasz przyjaciel cztery lata temu zmienił tożsamość. Prawdziwe nazwisko...

- John B. Boyd. Cholera! - Zerwała się z krzesła i podeszła do ekranów, by przeczytać pierwszy z policyjnych raportów. - maniak seksualny. Oskarżony o gwałt. Ofiara wycofała oskarżenie. Oskarżony o przemoc seksualną. Skazany. Sześć miesięcy leczenia psychiatrycznego i rekonwalescencji we wspólnocie. Bzdura. Posiadanie niedozwolonych przyrządów. Uniewinniony. Dobrowolne leczenie z obsesji seksualnych. Zakończone. Akta utajnione. Gówno prawda. Ten gość był szurnięty, a prawo pozwoliło mu się wymknąć.

- Miał pieniądze - zwrócił jej uwagę Roarke. - Łatwo jest się wykupić, kiedy oskarżenia nie są poważne. Udało mu się wykręcić, a kończył zgwałcony i uduszony. Ironia czy sprawiedliwość?

- Powinien znaleźć sprawiedliwość w sądzie - warknęła. - mam gdzieś ironię. Czy „Szczęśliwy Związek” mógł się tego dokopać.

- Ja bym się dokopał. - Wzruszył ramionami. - To zależy, jak głęboko sprawdzali, ale jak już mówiłem, nie musiałem długo szukać. Każdy program sprawdzający by to wykazał. Utajnienie akt chroniłoby go tylko przed zwykłym pracodawcą lub urzędem skarbowym.

- Masz jego raporty finansowe?

- Oczywiście. Dane finansowe ekran szósty. Jak widzisz, doskonale sobie radził. Miał świetnego brokera, który umiał dobrze inwestować. Lubił wydawać pieniądze, ale musiał je wydawać. Jest tu jednak kilka godziwych depozytów, które przewyższają jego honoraria z operacji plastycznych czy dywidendy inwestycyjne. Dziesięć tysięcy w trzymiesięcznych odstępach, w ciągu dwóch lat.

- Tak. - Znowu podeszła bliżej ekranu. - Widzę je. Potrafisz dokopać się do ich źródła?

- Nie rozumiem, czemu muszę znosić te zniewagi. - Westchnął, kiedy odwróciła się i rzuciła mu gniewne spojrzenie. - Naturalnie. To są transfery przesyłane z różnych źródeł po to, by ukryć ich głównego właściciela. Wszystkie zbiegają się w jednym miejscu.

Kiwnęła głową.

- W „Szczęśliwym Związku”.

- Jesteś świetnym detektywem.

- A więc szantażował ich. Albo jedno z nich. Czy masz podpis osoby sygnującej przelew?

- Rachunek jest na oba nazwiska. To mógł być albo Rudy albo Piper. Oni używają raczej kodu, nie podpisu.

- To wystarczy, by wezwać ich na przesłuchanie i trochę przycisnąć. - Odetchnęła głęboko. - Najpierw jednak napuszczę na nich Peabody. Potem sama wkroczę.

- Pamiętaj tylko, byś była w domu o szóstej.

Odwróciła się do niego z gniewną miną. Wstawał dzień. Przez okno wpadało do pokoju światło, uwydatniając bladość jej policzków i cienie pod oczami.

- Zawarłam umowę i dotrzymam jej.

- Naturalnie, że dotrzymasz. Nawet gdybym miał pojechać do centrali i osobiście cię stamtąd wyciągnąć.

ROZDZIAŁ 13

Eve uznała, że najlepsza metodą będzie atak zaraz po pierwszym ciosie. Jeżeli Peabody dobrze to rozegra, Rudy i Piper wpadną w panikę i będą robili wszystko, by nie narazić się na utratę dobrego imienia i uniknąć procesu, jaki mogłaby im wytoczyć zdenerwowana klientka. Kiedy Peabody od nich wyjdzie, wówczas ona przystąpi do działania.

O dziewiątej trzydzieści zjawiła się w salonie ze zdjęciem Hollowaya. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zdąży załatwić tu swoją sprawę, zanim wróci Peabody i da jej sygnał do ataku.

- Oczywiście że znam pana Hollowaya - odpowiedziała recepcjonistka. - Przychodzi tu raz w tygodniu i raz w miesiącu.

- Jak mam to rozumieć?

- Raz w tygodniu fryzjer, kosmetyczka, manicure, masaż i relaks aromatyczny. - Uprzejma i chętna do współpracy Yvette, oparła się o pulpit i westchnęła, patrząc na zdjęcie Hollowaya. - ten facet ma megapowłokę i umie o nią zadbać. A raz w miesiącu przychodzi na pełny zestaw zabiegów.

- Do tego samego konsultanta?

- Oczywiście. Nikomu innemu prócz Simona nie pozwala się tknąć. Kiedy kilka miesięcy temu Simon był na urlopie, pan Holloway zrobił w poczekalni straszną awanturę. Zaproponowaliśmy mu darmową kąpiel błotną i Deluxe „O”, żeby go uspokoić.

- Deluxe „O”

- „O” jak orgazm, kotku. Pokój rozrywkowy ze stanowiskiem dla programów wirtualnych, holograficznych i androidem do pomocy. Nie mamy licencjonowanych panienek, ale możemy zaproponować wiele innych możliwości. Deluxe kosztuje pięćset, ale warto było sprawić mu taki prezent. Trzeba dbać o stałych klientów. Taki gość jak Holloway wydaje tu co miesiąc pięć tysięcy, nie licząc kosmetyków.

- I nie ma nic lepszego jak Orgazm Deluxe, by usatysfakcjonować klienta.

- Właśnie. - Yvette uśmiechnęła się zadowolona, że Eve nie żywi do niej urazy. - Czy on coś zrobił?

- Można tak powiedzieć. Ale już więcej nie zrobi. Jest Simon?

- Studium numer trzy. Chyba nie chce pani tam iść? - spytała widząc, że Eve się odwraca.

- Oczywiście, że chcę.

Otworzyła szklane drzwi z wyrytymi na nich ludzkimi sylwetkami o idealnych kształtach i znalazła się w małym korytarzu. Dochodziły stamtąd stłumione głosy, muzyka, cichy szum wody, świergot ptaków, szum wiatru. W powietrzu unosił się zapach eukaliptusa, róż i piżma.

Po obu stronach korytarza biegły różnokolorowe drzwi. Jedne z nich były uchylone, mogła więc zobaczyć wyściełany stół i skomplikowany sprzęt, wanny, lustra i małe stanowisko komputerowe. Wszystko to przypominało centrum medyczne.

W pewnym momencie otworzyły się drzwi i wyszedł z nich konsultant w białym kitlu, prowadzący kobietę pokrytą od stóp do głów jakąś zieloną papką.

- Studio trzy?

- Po lewej stronie, numer jest na drzwiach.

Eve posłyszała, jak konsultant zapewnia swoją klientkę, że dziesięć minut w izolatce zrobi z niej inną kobietę.

Eve z trudem powstrzymała się by nie zadrżeć.

Kiedy doszła do końca korytarza, jej oczom ukazał się wielki basen jacuzzi, okolony miniaturowymi drzewkami wiśni. Siedziały w nim trzy kobiety. Ich piersi unosiły się na powierzchni pokrytej różową pianką.

Jakaś kobieta leżała zanurzona po szyję w wannie z gęstą zieloną cieczą. Tuż za nią znajdowała się łaźnia parowa z wąskim basenem, wypełnionym ciemnoniebieską wodą o temperaturze dwóch stopni. Na jej widok Eve zaczęła szczękać zębami z zimna.

Skręciła w lewo i stanęła przed pomalowanymi na niebiesko drzwiami numer trzy, po czym zapukała i weszła do środka. Trudno powiedzieć, kto był bardziej zaskoczony, ona, Simon czy McNab, który leżał na fotelu z twarzą usmarowaną czymś, co wyglądało jak błoto.

- To jest gabinet zabiegowy. - Simon klasnął w dłonie. - Nie wolno tu wchodzić. Proszę natychmiast stąd wyjść.

- Muszę z tobą porozmawiać. To zajmie tylko kilka minut.

- Jestem zajęty. - Machnął rękami, rozchlapując błoto.

- Dwie minuty - nie dawała za wygraną, powstrzymując się przed wybuchem śmiechu na widok miny McNaba.

- Proszę wyjść - powtórzył Simon, biorąc ręcznik. - Zechce pan wybaczyć - zwrócił się do McNaba. - pańska maseczka i tak musi wyschnąć. Proszę się zrelaksować, pozwolić odpocząć myślą. Za chwilę wracam.

- Nic nie szkodzi - mruknął McNab.

- Cii, proszę nic nie mówić. - Simon położył mu palce na ustach, uśmiechając się łagodnie. - Twarz musi odpoczywać. Proszę się odprężyć, zamknąć oczy i wyobrazić sobie, jak oczyszczają się wszystkie pory. Będę tuż za drzwiami.

Zamknął drzwi i spojrzał na Eve.

- Nie chcę, żeby przeszkadzała pani moim klientom.

- Przepraszam. Ale jeden z twoich klientów miał wczoraj poważniejsze kłopoty. Nie będzie przychodził na comiesięczną kurację.

- O kim pani mówi?

- O Hollowayu, Brencie Hollowayu. Nie żyje.

- Nie żyje? Brent? - Simon oparł się plecami o ścianę i przycisnął do serca niezbyt czystą dłoń. - Widziałem go zaledwie przed kilkoma dniami. To musi być jakaś pomyłka.

- Jest od rana w kostnicy. Nie ma mowy o pomyłce.

- Nie... nie mogę złapać tchu.

Rzucił się biegiem przez korytarz. Eve znalazła go w poczekalni. Siedział na jedwabnej kanapce, z głową ukryta między kolanami.

- Nie wiedziałam, że byliście sobie tacy bliscy.

- Jestem... byłem jego konsultantem. Nikt, nawet mąż, nie jest równie bliski drugiej osobie.

Usiłowała wyobrazić sobie taki związek z Triną i musiała powstrzymać kolejny dreszcz.

- Współczuje ci, Simonie. Przynieść ci coś? Może wody?

- Tak, nie. O Boże! - Drżącą ręką sięgnął do klawiatury na pulpicie, gdzie można było zamówić coś do picia. Ziemisty kolor twarzy podkreślały jeszcze ogniście rude włosy. - Muszę wziąć coś na uspokojenie. Rumianek z lodem - polecił, po czym odchylił się na oparcie i zamknął oczy. - jak do tego doszło?

- Prowadzimy śledztwo. Opowiedz mi o nim.

- Był bardzo wymagającym człowiekiem. Szanowałem to. Dokładnie wiedział, jak chce wyglądać, i dbał o swoją twarz i ciało. O Boże! - Pochwycił wysoką szklankę, którą przyniósł mu android. - Wybacz, moje serce, chwileczkę.

Pił wolno, oddychając głęboko między każdym łykiem. Na jego twarzy wracały rumieńce.

- Nie opuścił żadnej wizyty, przesyłał mu podziękowania. Bardzo cenił moją pracę.

- Czy zawierał to tu może jakieś znajomości? Ze stylistkami, konsultantkami, innymi klientkami?

- Naszemu personelowi nie wolno umawiać się z klientami. Jeśli zaś chodzi o inne kobiety, to nie przypominam sobie, żeby o jakiejś wspomniał. Lubił kobiety. Miał różnorodne i bogate życie intymne.

- Opowiadał ci o tym?

- To, o czym rozmawia konsultant z klientem, jest rzeczą świętą. - Pociągnął nosem i odstawił pustą szklankę.

- Czy interesował się również mężczyznami?

Zacisnął usta.

- Nigdy nie wspominał o tego typu zainteresowaniach. Jest mi niezręcznie o tym mówić, poruczniku.

- Hollowayowi i tak to już nie zaszkodzi.

- Ma pani rację - przyznał po chwili. - Ale nie mogę się jeszcze z tym oswoić.

- Czy ktoś z męskiego personelu okazywał mu zainteresowanie?

- Nie. W każdym razie ja nie zauważyłem żadnych tego typu sygnałów. Takie zachowanie uważa się tu za naganne. Jesteśmy profesjonalistami.

- Kto z waszego personelu wykonuje ręczne tatuaże?

Westchnął głęboko.

- Mamy kilku konsultantów, którzy zajmują się ozdabianiem ciała.

- Nazwiska, Simonie.

- Proszę zapytać Yvette. Poda pani wszystkie potrzebne informacje. Muszę wracać do klienta. - Przetarł oczy. - Nie mogę pozwolić, by osobiste uczucia przeszkadzały mi w pracy. Poruczniku... - Opuścił ręce. Oczy miał wilgotne od łez. - Brent nie miał rodziny. Co się stanie z... Co się z nim stanie?

- Miasto się nim zajmie, jeśli nikt się nie zgłosi.

- Nie zasługuje na taki pochówek. - Zacisnął usta, po czym wstał. - Chciałbym się zająć pogrzebem, jeśli to możliwe. Przynajmniej, tyle mogę dla niego zrobić.

- Możemy to załatwić. Będziesz tylko musiał przyjść do kostnicy i wypełnić formularz.

- Do kostnicy... - Usta mu zadrżały, ale kiwnął głową. - Dobrze, przyjdę.

- Uprzedzę ich. - Wyglądał na przerażonego, więc dodała: - Nie będziesz musiał go oglądać. Dokonaliśmy już identyfikacji. Musisz tylko złożyć podanie, a oni przekażą ciało do zakładu pogrzebowego, który wybierzesz.

- Och! - odetchnął z wyraźną ulgą. - Dziękuję. Klient czeka - dodał ponurym głosem. - ma bardzo zaniedbaną skórę. Na szczęście jest młody, więc mogę mu pomóc. Naszym obowiązkiem jest dbać o ładny wygląd. Piękno wpływa łagodząco na duszę.

- Tak. Idź już do swojego klienta, Simonie. Będziemy w kontakcie.

Wróciła do rejestracji i właśnie odbierała od Yvette wydrukowane nazwiska, kiedy pojawiła się Peabody. Wyglądała na zdenerwowaną. Dała jedna Eve znak, po czym zwróciła się do recepcjonistki.

- Mam bon od „Szczęśliwego Związku” - powiedział. - na Dzień Diamentowy.

- Ach, to nasza specjalność i tego właśnie pani trzeba - odparła z uśmiechem Yvette. - Wygląda pani na zmęczoną. Zaraz wszystko załatwimy.

- Dziękuję.

Peabody odeszła na bok, udając, że ogląda szafkę z kolorowymi butelkami, które miały gwarantować piękną i świeżą cerę, i ściszonym głosem przekazała Eve raport.

- Oboje byli wstrząśnięci, choć starali się to ukryć. Usiłowali przekonać mnie, że źle to zrozumiałam. - Stłumiła prychnięcie. - Zgodnie z planem pozwoliłam się ułagodzić. Obiecali zająć się tą sprawą, zaproponowali dodatkowe konsultacje i te zabiegi w salonie. Widziałam broszurkę reklamową. Ten Dzień Diamentowy kosztuje pięć tysięcy. Nie dałam się zbyć. Powiedziałam, że muszę się uspokoić, a potem porozmawiam z adwokatem.

- Dobra robota. Opowiadaj wszystkim o tym, co cię spotkało. Wspomnij nazwisko Hollowaya. Chcę poznać reakcję personelu, plotki, opinie. Postaraj się też, by wśród konsultantów byli mężczyźni.

- Tak jest.

- Panno Peabody?

Asystentka odwróciła się i szczęka jej upadla na widok złocistowłosego adonisa.

- Tak?

- Jestem Anton. Będę pani asystował w czasie ziołowej kuracji. Zechce pani pójść ze mną?

- Oczywiście. - Peabody udało się jeszcze strzelić oczami w górę, zanim Anton wziął ją pod rękę i wyprowadził poczekalni.

Tymczasem Eve schowała listę z nazwiskami do torby i skierowała się do recepcji „Szczęśliwego Związku”

- Rudy i Piper są teraz zajęci - oznajmiła opryskliwym głosem siedząca za biurkiem dziewczyna.

- Och, zapewniam panią, że dla mnie znajdą czas - odparła Eve i cisnęła jej odznakę na biurko.

- Wiem, kim pani jest, poruczniku, ale Rudy i Piper są zajęci. Jeśli chce pani się umówić na wizytę, chętnie panią zapiszę.

Eve oparła się o pulpit.

- Czy mówi ci coś określenie „utrudnianie pracy organom sprawiedliwości”?

Dziewczyna zatrzepotała rzęsami.

- Wykonuję tylko swoje obowiązki.

- Powiem ci, co zrobię. Albo zaanonsujesz mnie swoim szefom, albo zabiorę cię na policję i oskarżę o utrudnianie śledztwa i o głupotę. Masz dziesięć sekund do namysłu.

- Chwileczkę. - Kobieta odwróciła się, włączyła mikrofon o zaczęła coś szybko do niego mówić. Po chwili spojrzała chłodno na Eve. - Może pani wejść, poruczniku.

- No proszę, nie był to taki trudny wybór, prawda?

Wsunęła odznakę do kieszeni i przeszła przez szklane drzwi. Rudy i Piper czekali już na nią przed swoim gabinetem.

- Czy musiała pani terroryzować naszą recepcjonistkę? - spytał Rudy.

- A czy wy mieliście powody, by uniknąć spotkanie ze mną?

- Jesteśmy zajęci.

- No to przybędzie wam zajęć. Będziecie musieli ze mną pójść.

- Pójść z panią? - Piper ścisnęła Rudy'ego za rękę. - Dlaczego? I dokąd?

- Na policję. Wczoraj wieczorem został zamordowany Brent Holloway i musimy wyjaśnić sobie wiele spraw.

- Zamordowany? - Piper zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Rudy jej nie podtrzymał. - O Boże! W taki sam sposób jak inni?

- Spokojnie. - Przyciągnął siostrę do siebie i spojrzał na Eve. - Nie musimy jechać na policję.

- Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie. Macie do wyboru: albo pójdziecie dobrowolnie, albo wezwę kilku mundurowych, którzy was wyprowadzą.

- Nie może nas pani aresztować.

- Nie jesteście aresztowani ani oskarżeni, lecz zaproszeni na oficjalne przesłuchanie.

- Chcę skontaktować się z naszymi adwokatami - powiedział Rudy, trzymając w ramionach drżącą Piper.

- Możesz to zrobić w centrali.

Będziemy trzymać ich oddzielnie - powiedziała Eve do Feeneya, kiedy obserwowali Piper przez szybę. Siedziała przy stole w sali przesłuchań A i słuchała tego, co mówił adwokat. - Możemy wziąć ich w dwa ognie, myślę jednak, że więcej zdziałamy, jeśli się rozdzielimy. Kogo wybierasz, ją czy jego?

Feeney myślał przez chwilę?

- Zacznę od niego. Przerwiemy przesłuchanie, kiedy się za bardzo odprężą. Jeśli żadne z nich nie zmiękną, wtedy weźmiemy ich w dwa ognie.

- Dobra. McNab się odezwał?

- Tak. Kończy zabieg w salonie. Będzie tu z raportem, zanim skończymy przesłuchania.

- Powiedz mu, żeby się wstrzymał z tym raportem. Jeśli coś z nich wyciągniemy, postaramy się zdobyć zgodę na wgląd w ich system danych. Może tam coś znajdziemy.

W przeciwnym razie znowu będzie musiała prosić Roarke'a o pomoc, pomyślała.

- Daj znać, jak będziesz chciał przerwać - powiedziała do Feeneya.

- Ty też.

Eve otworzyła drzwi do sali przesłuchań. Adwokat zerwał się na nogi, wypiął pierś i rozpoczął znaną śpiewkę.

- Poruczniku, to oburzające. Moja klientka jest na skraju wyczerpania nerwowego. Nie ma powodu przesłuchiwać jej akurat teraz.

- Jeśli chce pan przerwać przesłuchanie, proszę przedstawić mi nakaz sądowy.

Nagrywanie start. Wywiad przeprowadzony przez porucznik Eve Dallas, numer pięć trzy cztery siedem BQ. Przesłuchiwana Piper Hoffman. Przeprowadzająca wywiad skorzystała z prawa do drugiego przesłuchania. Obecny na miejscu adwokat. W nagraniu podano wszystkie konieczne dane. Czy zna pani swoje prawa i obowiązki, panno Hoffman?

Piper spojrzała na adwokata, który skinął głową.

- Tak.

- Czy znała pani Brenta Hollowaya?

Kiwnęła głową.

- Przesłuchiwana odpowiedziała twierdząco. Czy był klientem prowadzonej przez panią agencji matrymonialnej „Szczęśliwy Związek”?

- Tak.

- Za pośrednictwem agencji umawiała go pani na spotkania z klientkami.

- To... to nasz główny cel, kojarzyć ze sobą pary o wspólnych zainteresowaniach i zamierzeniach, dać im możliwość nawiązania trwałych związków.

- Luźnych czy intymnych? A może takich i takich?

- Forma tego związku zależy wyłącznie od zainteresowanych.

- Zanim klienci zostaną przyjęci w poczet członków, są najpierw sprawdzani. To znaczy przed wniesieniem opłat i wpisaniem ich na listy kandydatów, czy tak?

- Bardzo szczegółowo sprawdzani. - Piper wyraźnie się odprężyła. Wyprostowała się i odrzuciła w tył srebrzyste pukle. - Odpowiadamy za to, by nasi klienci spotkali ludzi na poziomie.

- Czy również seksualnych przestępców? Z wyrokami sądowymi?

- Oczywiście, że nie. - Uniosła dumnie głowę.

- Takie są zasady firmy?

- Bardzo rygorystycznie przestrzegane.

- Ale dla Brenta Hollowaya zrobiliście wyjątek.

- Ja... - Piper zacisnęła kurczowo dłonie. - Nie rozumiem o czym... - Urwała i spojrzała bezradnie na adwokata.

- Moja klientka wyjaśniła już zasady, jakimi kieruje się jej firma, poruczniku. Proszę kontynuować.

- Brent Holloway został skazany za seksualne znęcanie się, wielokrotnie oskarżony o molestowanie seksualne, napastowanie, perwersje. - Głos Eve brzmiał coraz dobitniej w miarę jak twarz Piper robiła się coraz bledsza. - Zeznała pani, że wasi klienci są dokładnie sprawdzani, przedstawiła pani również zasady, jakimi kieruje się firma. Dlaczego więc zwolniliście z nich Brenta Hollowaya?

- My... ja... Nie zwolniliśmy go. - Zaczęła wykręcać dłonie, a w jej oczach błysnął strach. - Nie mamy zarejestrowanych żadnych tego typu informacji na temat Brenta Hollowaya.

- Może mówi coś pani nazwisko John B. Boyd? - W oczach Piper pojawił się błysk świadomości i jakby poczucie winy. - Powiedzieliście mi, że wasz system jest niezawodny i że waszym obowiązkiem jest sprawdzać wszystkich pod tym właśnie kątem. Jesteście nieodpowiedzialni czy naiwni, panno Hoffman?

- Nie podoba mi się forma tego pytania - zaprotestował adwokat.

- Pańska uwaga została zarejestrowana. Proszę odpowiedzieć, panno Hoffman.

- Nie wiem, jak to się stało - wyjąkała, przyciskając piękne dłonie do piersi. - Nie wiem.

Ależ wiesz, pomyślała Eve. Musiał ci napędzić solidnego stracha.

- Cztery osoby, które były klientami waszej agencji, nie żyją. Cztery. Z każdą z nich rozmawialiście i potem każda została sterroryzowana, zgwałcona i uduszona.

- To straszny zbieg okoliczności. Ale tylko zbieg okoliczności. - Piper zaczęła dygotać i spazmatycznie chwytać powietrze. - Tak powiedział Rudy.

- Ale pani w to nie wierzy - powiedziała cicho Eve, pochylając się ku niej. Z premedytacja położyła na stole cztery fotografie z miejsca zbrodni. - Nie wygląda to na zbieg okoliczności, nie sądzisz?

- O Boże! Boże! - Zakryła twarz. - Nie, nie. Za chwilę zemdleję.

- To było ze wszech miar niestosowne. - Adwokat zerwał się z krzesła czerwony z wściekłości.

- To morderstwo jest czymś niestosownym - odparowała Eve i również wstała. - daję pańskiej klientce kilka minut na dojście do siebie.

Odwróciła się i wyszła. Patrząc na Piper przez szklaną ścianę, wywołała Feeneya.

- Jest na skraju wytrzymałości - powiedziała, kiedy przyszedł. - Możesz zmienić taktykę, stać się miłym, sympatycznym wujaszkiem.

- Zawsze musisz grać złego glinę - powiedział z wyrzutem.

- Bo mi to lepiej wychodzi. Poklep ją po ręku, a potem zapytaj, czemu płacili Hollowayowi. Nie doszłam do tego.

- Okay. Rudy twardo się trzyma. Jest opryskliwy i arogancki. Nadęty mały buc.

- Dobra. Akurat mam ochotę przykopać jakiemuś bucowi. - Zaczerpnęła garść orzeszków, które chrupał Feeney. - Piper twierdzi, że nic nie wiedziała o sprawkach Holoowaya. Kłamie, ale może dzięki temu uda nam się dostać do ich systemu. Spróbuję zdobyć nakaz, zanim pójdę do Rudy'ego.

Przed wejściem do sali przesłuchań B, wlała w siebie kolejną kawę.

- Nagrywanie start - poleciła. - Dalszy ciąg wywiadu przeprowadzonego przez porucznik Eve Dallas. - Usiadła i uśmiechnęła się do Rudy'ego o adwokata. - Zaczynajmy, chłopcy.

Zastosowała tę sama taktykę jak w przypadku Piper, lecz Rusy zamiast blednąć i drżeć, robił się coraz twardszy i zimniejszy.

- Chciałbym zobaczyć się z moją siostrą - oznajmił w pewnym momencie.

- Pańska siostra jest przesłuchiwana.

- To bardzo delikatna istota. Ta cała ohydna sprawa może ją wykończyć.

- Cztery osoby nie żyją, mądralo. Czyżbyś się martwił, co powie Piper? Rozmawiałam z nią niedawno. - Odchyliła się na oparcie krzesła i wzruszyła ramionami. - Ciężko to znosi. Byłoby jej lżej, gdybyś wszystko jej wyjaśnił.

Zacisnął dłonie w pięści. Ciekawe, co by na to powiedziała Mira.

- Powinna odpocząć - warknął, błyskając zielonymi jak u kota oczyma. - Wziąć środek uspokajający i mieć czas na chwilę medytacji.

- Nie mamy warunków do medytacji. Poza tym jest przy niej adwokat tak jak przy tobie. Domyślam się, że jako bliźnięta jesteście sobie bardzo bliscy.

- Oczywiście.

- Czy Holloway próbował się do niej dobierać?

Zacisnął usta.

- Oczywiście że nie.

- A może do ciebie?

- Nie. - Sięgnął po szklankę z wodą.

- Czemu mu płaciliście?

Ręka mu zadrżała i o mały włos nie rozlał wody. Pospiesznie odstawił szklankę na stół.

- Nie wiem, o czym pani mówi.

- Regularne wpłaty po dziesięć tysięcy, w ciągu dwóch lat. Co on na ciebie miał, Rudy?

Spojrzał na adwokata płonącymi gniewem oczyma.

- Czy mają prawo zaglądać do rejestrów finansowych?

- Oczywiście, że nie. - Adwokat wyprostował się i wsunął dłoń za klapę marynarki, ozdobioną modnymi medalionami. - Poruczniku, jeśli przeglądała pani konta bankowe mojego klienta bez uzasadnionej przyczyny i nakazu...

- Czy ja to powiedziałam? - uśmiechnęła się Eve. - Nie muszę wyjaśniać, jak zdobyłam informacje, które mogą mieć związek z morderstwem. Nie znajdziesz żadnej wzmianki o przeszukiwaniu przez departament policji rejestrów finansowych. Ale płaciłeś mu, prawda? - Kiwnęła się na krześle i przypuściła atak. - Płaciłeś mu raz za razem, pozwalałeś, żeby cię szantażował i zmuszał do umieszczania na liście kandydatów, chociaż wiedziałeś, że jest zboczeńcem. Ile klientek musiałeś uspokajać, opłacać luz zastraszać, żeby to wszystko zatuszować?

- Nie wiem, o czym pani mówi - powtórzył, lecz ręka, którą sięgnął po szklankę, nie była już taka pewna. Na mlecznobiałej skórze pojawiły się ciemnoczerwone plamy.

Eve nie miała wątpliwości, wiedziała, że gdyby poddała go testowi na prawdomówność, wykres wykazałby, że kłamie.

- Doskonale wiesz o czym. I założę się, że nie miałabym żadnych trudności z odnalezieniem klientek, które Halloway napastował w czasie tych miłych polecanych przez ciebie spotkań. Jeśli je odszukam, mogę oskarżyć ciebie i twoją siostrę o stręczycielstwo, oszustwo i współudział w przestępstwach na tle seksualnym. A twój adwokat dobrze wie, że mogę was uziemić, i to na tyle skutecznie, żebyście stracili dobre imię, a wasze podobizny znalazły się w mediach.

- Nie możemy za to odpowiadać. Ona nie może ponosić odpowiedzialności za to, co ten... ten zboczeniec wyprawiał.

- Rudy. - adwokat uniósł ostrzegawczo dłoń, po czym położył ją na ramieniu mężczyzny. - Proszę o chwilę przerwy, poruczniku. Chciałbym się naradzić z moim klientem.

- Nie ma problemu. Nagrywanie stop. Macie pięć minut - powiedziała i zostawiła ich samych.

Obserwując ich przez szybę, wyjęła podręczny wideokom.

- McNab.

Czekając na zgłoszenie, kołysała się w przód i w tył na piętach, próbując wysunąć jakieś wnioski z ich gestów. Rudy skrzyżował ręce na piersi, a adwokat pochylał się ku niemu i coś mówił.

- Słucham, tu McNab. Jestem w drodze.

- Wracaj do agencji. Mam dostać nakaz pozwalający ci na wejście do systemu „Szczęśliwego Związku”. Wracaj i czekaj.

- Czy mogę najpierw coś zjeść?

- Zatrzymaj się przy kiosku. Chcę, żebyś był w agencji, kiedy przyjdzie zgoda. - Usłyszała ciche westchnienie i uśmiechnęła się lekko. - Jak tam maseczka?

- Świetnie. Mam buzię jak pupcia niemowlaka. I widziałem gołą Peabody. No, prawie. Była wysmarowana jakimś zielonym gównem, ale widziałem, co trzeba.

- Przestań o tym myśleć i szykuj się do roboty.

- Mogę robić i jedno i drugie. Niezły widok. Porządnie się wkurzyła.

Eve z trudem powstrzymała uśmiech i przerwała połączenie, by nie powiedzieć czegoś, co nie przystoi szefowej.

- Czas minął, chłopie - mruknęła i wróciła do sali przesłuchań. Włączyła nagrywanie, usiadła i uniosła brew. Czasami milczenie daje lepsze wyniki niż słowa.

- Mój klient chce złożyć oświadczenie.

- Po to tu jesteśmy. A więc, co masz do powiedzenia, Rudy?

- Brent Holloway wyłudzał pieniądze z firmy. Płaciłem mu, by chronić klientów, ale on mnie szantażował. Żądał między innymi regularnych konsultacji i listy kandydatek. Był trudny w kontaktach, irytujący, ale nie zagrażał kobietom, które z nim kojarzyliśmy.

- Czy to twoja zawodowa opinia?

- Tak. Radzimy naszym klientom, by spotykali się w miejscach publicznych. Każdy, kto zgodzi się spotkać z nim na gruncie prywatnym, robił to na własną odpowiedzialność.

- I wyobrażasz sobie, że możesz spać spokojnie? Jestem pewna, że sąd miałby co do tego inne zdanie. Ale „wróćmy do naszych baranów”. Co on miał na ciebie?

- To nie ma nic do rzeczy.

- Ależ ma.

- To dotyczy mojego prywatnego życia.

- To dotyczy morderstwa, Rudy. Ale jeśli nie chcesz o tym mówić, porozmawiam z twoją siostrą. - Zaczęła się podnosić, lecz Rudy chwycił ją za ramię.

- Proszę zostawić ją w spokoju. Jest bardzo wrażliwa.

Zacisnął palce na jej ramieniu, po chwili jednak cofnął rękę i odchylił się na oparcie krzesła.

- Między mną a Piper istnieje szczególna więź. Jesteśmy bliźniętami. Bardzo wiele nas łączy. Jesteśmy parą.

- Utrzymujecie ze sobą stosunki seksualne?

- Nie pani to osądzać - warknął. - Nie oczekuję też, że pani to zrozumie. Nikt nie jest w stanie tego zrozumieć. I chociaż nasz związek nie jest nielegalny, to społeczeństwo go nie akceptuje.

- Kazirodztwo nie jest ładnym słowem, Rudy.

Stanął jej przed oczami obraz ojca o czerwonej z wysiłku twarzy i twardym spojrzeniu. Zacisnęła dłonie w pięści i wyrzuciła go z myśli.

- Jesteśmy parą - powtórzył. - Przez większą część życia staraliśmy się żyć wbrew temu, co podpowiadało nam serce. Próbowaliśmy ułożyć sobie życie z innymi partnerami. I czuliśmy się nieszczęśliwi. Czy mamy być nieszczęśliwi, dlatego że tacy ludzie jak pani uważają, że to jest złe?

- Nie ma znaczenia, co ja na ten temat myślę. Kiedy Holloway się o tym dowiedział?

- W Indiach Zachodnich. Spędzaliśmy tam urlop. Staraliśmy się zachować ostrożność i dyskrecję. Wiedzieliśmy, że możemy stracić klientów, gdyby nasz związek wyszedł na jaw. Jeździmy więc gdzieś, gdzie możemy być razem i czuć się swobodnie jak inne pary. Holloway też tam był. Nie znał nas ani my jego. Zameldowaliśmy się pod innymi nazwiskami.

Umilkł.

- Kilka miesięcy później zgłosił się do nas na konsultację - ciągnął. - To był... nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Początkowo nawet go nie poznałem. Ale kiedy wyszły na jaw jego sprawki i nie zgodziliśmy się go przyjąć, przypomniał nam, gdzie się spotkaliśmy i w jakich okolicznościach. - Wpatrywał się przez chwilę w szklankę z wodą. - Bardzo jasno dał nam do zrozumienia, jak to mamy załatwić i czego od nas oczekuje. Piper była załamana, przerażona. Oboje głęboko wierzymy w to, co robimy. Widzi pani, my wiemy, co to znaczy być związanym z kimś, kto potrafi wypełnić życie i zmienić je. Poświęciliśmy się, by pomagać innym znaleźć to, co my znaleźliśmy.

- Wasze poświęcenie zapewnia wam niezły dochód.

- Korzyści, jakie z tego płyną, nie umniejszają wartości naszych usług. Pani też żyje dostatnio - powiedział cicho. - Czy przez to mniej jest warte pani małżeństwo?

W odpowiedzi uniosła tylko brew.

- Pomówmy lepiej o tobie i o tym, jak poradziłeś sobie z Hollowayem.

- Chciałem mu się przeciwstawić, ale Piper nie mogła. - Zamknął oczy. - Zjawił się, kiedy była sama, i groził jej. Próbował nawet namówić ją do...

Kiedy otworzył oczy, płonęła w nich wściekłość.

- Pragnął jej. Tacy jak on nie znoszą sprzeciwu. Więc płaciliśmy i spełnialiśmy wszystkie jego żądania. Mimo to, kiedy udawało mu się zastać Piper samą, nie potrafił utrzymać łap przy sobie.

- Musiałeś go za to nienawidzić.

- Tak, nienawidziłem go za to. Zresztą za wszystko, ale głównie za to.

- Na tyle, by zabić?

- Tak - powiedział spokojnie, nim adwokat zdążył go powstrzymać. - Tak, na tyle, by zabić.

ROZDZIAŁ 14

Nie mamy podstaw, by go oskarżyć.

Eve doskonale zdawała sobie z tego sprawę, a mimo to próbowała jeszcze walczyć z zastępcą prokuratora okręgowego.

- Miał środki, okazję i motyw, by zabić Hollowaya. Miał też dostęp do kosmetyków znalezionych na ciałach ofiar - dodała, zanim pani prokurator Rollins zdążyła się odezwać. - I znał wszystkie ofiary.

- Nie ma pani przeciwko niemu ani jednego przyzwoitego dowodu - powiedziała Carla Rollins.

Była to kobieta niskiego wzrostu pomimo butów na wysokich obcasach. W twarzy o kremowym odcieniu tkwiły czarne, lekko skośne oczy. Gładko uczesane proste włosy w kolorze hebanu były ucięte tuż nad linią ramion. Całości dopełniała zgrabna figura i staranny wygląd.

Carla Rollins sprawiała wrażenie delikatnej i kruchej, miała słodki głos o dziecięcym brzmieniu i twarde niczym skała serce. Lubiła wygrywać, a sprawa przeciw Rudy'emu Hoffmanowi wyglądała na z góry przegraną.

- Chce pani, żeby złapała go w momencie, gdy zaciska palce na gardle kolejnej ofiary?

- Takie rozwiązanie byłoby najlepsze - odparła beznamiętnym tonem Rollins. - Przydałoby się również przyznanie do winy.

Eve przeszła na drugi koniec gabinetu Whitneya.

- Nic z tego, jeśli go zwolnimy.

- Jak na razie, można zarzucić mu tylko to, że posuwa własną siostrę - stwierdziła słodkim głosem Rollins. - I że płacił szantażyście. Moglibyśmy też oskarżyć go o sutenerstwo, skoro wiedział o predylekcjach Hollowaya, ale to byłoby naciągane. Nie mogę oskarżyć go o morderstwo bez mocnych dowodów albo przyznania się do winy.

- W takim razie muszę go mocniej przycisnąć.

- Jego adwokat domaga się natychmiastowego zwolnienia. Nie możemy go dłużej trzymać - dodała, słysząc prychnięcie Eve. - Może go pani ponownie zamknąć po upływie dwunastu godzin.

- Chcę, żeby dostał dozór policyjny.

Rollins westchnęła.

- Dallas, nie mogę wydać takiego polecenia. Hoffman jest tylko podejrzanym w sprawie i w dodatku wątpliwym. Ma prawo do prywatności i swobodnego poruszania się.

- O Boże, proszę mi pomóc. - Eve przeczesała włosy palcami. Oczy piekły ją z niewyspania, a w ustach czuła cierpki smak od nadmiaru kawy. W dodatku zaczęło ją boleć ramię. - Chcę, żeby przeszedł testy psychologiczne. I żeby Mira opracowała jego portret psychiatryczny.

- Pod warunkiem, że on wyrazi na to zgodę. - Uniosła dłoń, zanim Eve zdążyła zakląć. Przywykła do tego typu zachowania ze strony detektywów i nic sobie z nich nie robiła. Jednak tym razem zastanawiała się nad czymś i nie chciała, by jej przeszkadzano. - Mogłabym przekonać adwokata, że byłoby to w interesie jego klienta. Współpraca zamiast oskarżenia o stręczycielstwo.

Rollins wstała, zadowolona ze swego pomysłu.

- Proszę załatwić do z doktor Mirą, a ja zobaczę, co się da zrobić. Ale musi go pani zwolnić w ciągu godziny.

Whitney czekał, aż pani prokurator wyjdzie, po czym wyprostował się na krześle.

- Proszę usiąść, poruczniku.

- Panie komendancie...

- Proszę usiąść - powtórzył, wskazując Eve krzesło stojące przy biurku. - martwię się - powiedział.

- Potrzebuję więcej czasu, by go przymknąć. McNab rozpracowuje teraz system „Szczęśliwego Związku”. Może będziemy coś mieć pod koniec dnia.

- To o panią się martwię, poruczniku. - Odchylił się na oparcie. - Pracuje pani dwadzieścia cztery godziny na dobę już ponad tydzień.

- Morderca również.

- Jednak morderca nie musi leczyć ran, jakie odniósł podczas pełnienia obowiązków służbowych.

- Moja karta zdrowia jest czysta - powiedziała z lekki zniecierpliwieniem w głosie.

Zaraz jednak przywołała się do porządku. Jeśli się nie opanuje, dowiedzie, że Whitney ma rację. - Doceniam pańską troskę, ale niepotrzebnie pan się martwi.

- Czyżby? - Uniósł brwi, przyglądając się jej bladej twarzy i cieniom pod oczami. - W takim razie, czy zgłosi się pani do szpitala na badanie?

Ponownie ogarnął ją gniew. Z trudem powstrzymała się, by nie zacisnąć dłoni w pięści.

- Czy to rozkaz, panie komendancie?

Mógł odpowiedzieć twierdząco.

- Dam pani do wyboru: albo pójdzie pani do szpitala i podda się zaleceniom lekarzy, albo zrobi pani sobie przerwę do jutra do dziewiątej.

- Nie sądzę, by któraś z tych propozycji była do przyjęcia.

- Mogę jeszcze odebrać pani sprawę.

Omal nie zerwała się z krzesła. Dostrzegł ten ruch i wewnętrzną walkę. Opanowała się jednak, tylko policzki nabrały rumieńców.

- Morderca zaatakował już cztery razy, a ja jestem jedyną osobą, która najwięcej o nim wie. Jeżeli odsunie mnie pan od śledztwa, będzie to tylko strata czasu i ludzi.

- Wybór należy do pani. Proszę iść do domu - powiedział już nieco spokojniej. - Zjeść porządny posiłek i wyspać się.

- Tymczasem Rudy wyjdzie na wolność.

- Nie mogę go zatrzymać. Nie mogę też dać mu dozoru policyjnego. Ale mogę kazać go śledzić. - Uśmiechnął się lekko. - A jutro zwołamy konferencję prasową. Sama pani się jej domagała. Major i szef przyjmą na siebie główne uderzenie, ale to panią zaatakują.

- Dam sobie radę.

- Wiem. Ujawnimy tyle szczegółów, ile się da, by ostrzec społeczeństwo. - Zaczął masować sobie kark. - Pokój na ziemi, życzliwość do ludzi. - Zaśmiał się. - Proszę iść do domu. Musi być pani jutro świeża i wypoczęta.

Usłuchała, ponieważ nie miała innego wyjścia. Nie mogła pozwolić, aby odebrano jej sprawę, a badania nie wchodziły w grę. Czuła, że nie przeszłaby już pierwszego testu.

Ból całego ciała stawał się nie do zniesienia. Wiedziała, że nie obejdzie się bez środka przeciwbólowego, nie mogła się skoncentrować. Miała wrażenie, że głowa oderwała się jej od tułowia.

Kiedy omal nie wpadła na stojący na rogu kiosk, skręcając w Madison, włączyła autopilota.

Może rzeczywiście przydałaby się drzemka i porządny posiłek. Nie oznaczało to jednak, że nie będzie mogła trochę popracować w swoim domowym biurze. Potrzebna jej tylko mocna kawa i solidna przekąska.

Obudziła się, kiedy samochód minął bramę i wjechał na podjazd. Palące się w oknach światła wywołały pieczenie oczu. W głowie huczało jej jak w jednej z żywiołowych piosenek Mavis. Ramię boleśnie pulsowało.

Kiedy wysiadła z samochodu, nogi miała jak z waty. Weszła do domu i pierwszą osobą, na którą się natknęła, był oczywiście Summerset.

- Pani goście już czekają - oznajmił. - Miała pani wrócić dwadzieścia minut temu.

- Pocałuj mnie w dupę - zaproponowała, zdejmując kurtkę i zostawiając ją na brzegu balustrady.

- Pani propozycja jest nie do przyjęcia. Jednak czy zechciałaby pani poświęcić mi chwilkę czasu, poruczniku? - Zastąpił jej drogę, nim zdążyła wejść na schody.

- Życie jest zbyt krótkie, by poświęcić ci nawet chwilkę. Zejdź mi z drogi albo sama to zrobię.

Źle wygląda, pomyślał. I jej groźba nie ma tej ostrości co dawniej.

- Jest książka, o którą pani prosiła - poinformował chłodnym tonem, patrząc na nią spod zmrużonych powiek.

- Och! - Oparła dłoń na balustradzie, usiłując przebić się przez mgłę, która spowiła mózg. - To świetnie.

- Czy mam kazać ją sprowadzić?

- Tak, tak. Oczywiście.

- Trzeba będzie przesłać żądaną sumę, plus koszty przesyłki na konto księgarza. Ponieważ mnie zna, zgodził się nadać książkę natychmiast, mając nadzieję, że przekaże pani żądaną kwotę w ciągu dwudziestu czterech godzin. Zapisałem wszystko na pani e - mailu.

- Dobrze. Zajmę się tym. - Musiała schować dumę do kieszeni. - Dziękuję - powiedziała i odwróciła się w stronę schodów. Spojrzawszy w górę, pomyślała, że czeka ją ciężka wędrówka na szczyt, lecz była zbyt dumna, by skorzystać z windy w obecności służącego.

- Proszę bardzo - mruknął. - Zaczekał, aż Eve wejdzie po schodach na górę i podszedł do domowego ekranu. - Roarke, pani porucznik właśnie wróciła. - Zawahał się i dodał: - Nie wygląda najlepiej.

Zamierzała wziąć gorący prysznic, zjeść coś i zabrać się do roboty. Na podstawie informacji może wprowadzić Rudy'ego do programu prawdopodobieństwa. Jeśli wyniki okażą się zadowalające, mogłaby przekonać panią prokurator, by zastosowała w stosunku do niego dozór policyjny.

Kiedy weszła do sypialni, Roarke czekał już na nią.

- Spóźniłaś się.

- Utknęłam w korku - odparła, odpinając kaburę z bronią.

- Rozbieraj się.

Zaskoczył ją tym.

- To bardzo romantyczne, ale...

- Rozbieraj się - powtórzył i wziął do ręki szlafrok. - Włóż to. Trina czeka na ciebie w solarium.

- Och, na miłość boską! - Zanurzyła palce we włosach. - czy wyglądam, jakbym miała ochotę na wizytę u fryzjera?

- Nie. Wyglądasz, jakbyś miała ochotę na wizytę w szpitalu - wybuchnął i rzucił jej szlafrok. - Albo zrobisz, co mówię, albo cię tam zawiozę.

Rzuciła mu gniewne spojrzenie.

- Nie poganiaj mnie. Jesteś moim mężem, a nie niańką.

- Właśnie niańki ci potrzeba. - Złapał ją za rękę i pchnął na fotel. - Nie ruszaj się - ostrzegł głosem, w którym dźwięczała furia. - Bo cię przywiążę.

Zacisnęła dłoń na oparciu fotela, gdy tymczasem Roarke podszedł do autokucharza.

- Co, u diabła, w ciebie wstąpiło?

- Ty. Oglądałaś się ostatnio w lustrze? Ciała twoich ofiar mają więcej kolorów niż ty teraz. Masz cienie pod oczami i cierpisz. Myślisz, że tego nie widzę?

Podszedł do niej ze szklanką bursztynowego płynu.

- Wypij to.

- Nie chcę żadnych prochów.

- Jeśli nie wypijesz, wleję ci to do gardła. Jak kiedyś, pamiętasz? - Pochylił się nad nią i spojrzał w oczy. Dostrzegła w nich zdecydowanie i gniew. - Nie pozwolę, żebyś wpędziła się w chorobę. Wypijesz to i będziesz robiła, co powiem, albo zmuszę cię do tego. Oboje wiemy, że jesteś zbyt zmęczona, by mnie powstrzymać.

Wzięła do ręki szklankę i pomyślała, że byłoby wspaniale cisnąć ją o ścianę, jednak nie czuła się na siłach stawić czoło skutkom tego czynu. Nie spuszczając z niego wściekłego spojrzenia, wypiła zawartość szklanki.

- Zadowolony?

- Potem zjesz coś konkretniejszego.

Pochylił się, by zdjąć jej buty.

- Sama mogę się rozebrać.

- Zamknij się, Eve.

Usiłowała wyrwać mu nogę, ale powstrzymał ją i ściągnął but.

- Chcę wziąć prysznic, zjeść coś i mieć wreszcie święty spokój.

Zdjął drugi but, po czy zaczął rozpinać jej koszulę.

- Słyszysz? Zostaw mnie w spokoju! - Zabrzmiało to zbyt opryskliwie i wpłynęło na nią przygnębiająco.

- Ani w tym, ani w innym życiu.

- Nie lubię, kiedy się mną opiekujesz. To mnie wkurza.

- W takim razie przez jakiś czas będziesz wkurzona.

- Jestem wkurzona, odkąd poznałam ciebie.

Zamknęła oczy, lecz zdawało się jej, że dostrzega cień uśmiechu na jego wargach.

Rozebrał ją z wprawą, po czym owinął w szlafrok. Poczuł, że mięśnie jej wiotczeją, co oznaczało, że środek przeciwbólowy, który dodał do napoju regenerującego, zaczyna działać. Odrobina łagodnego środka odurzającego powinna ją uspokoić, lecz w obecnym stanie pewnie zetnie ją z nóg. Tym lepiej.

Zaprotestowała, kiedy wziął ją na ręce.

- Nie musisz mnie nieść.

- Nie lubię się powtarzać, ale zamknij się, Eve.

Wszedł do windy.

- Nie chce być niańczona. - Jej głowa zatoczyła krąg i opadła mu na ramię. - Coś ty dodał do tego napoju?

- Różne rzeczy.

- Wiesz, że nie znoszę środków uspokajających.

- Wiem. - Musnął ustami jej włosy. - Jutro będziesz wylewać żale, - Nie omieszkam. Jeśli pozwolę ci się zastraszyć, to jeszcze wejdzie ci to w krew. Mam ochotę się zdrzemnąć.

- Dobry pomysł.

Poczuł, że ręka otaczająca jego szyję, opada bezwładnie. Wysiadł na najniższym poziomie i ścieżką ogrodową poszedł do solarium. Spod rozłożystych pal wybiegła Mavis.

- Jezu, Roarke, czy coś jej się stało?

- Uśpiłem ją. - Minął pas wonnych kwiatów, które otaczały staw, i położył żonę na długim stole przygotowanym przez Trinę.

- Będzie wściekła, jak się obudzi.

- Pewnie tak. - Delikatnie odsunął splątane włosy z czoła Eve. - Nie jesteś już taka harda, co, poruczniku? - Pochylił się i delikatnie pocałować ją w usta. - Zostaw w spokoju jej włosy, Trina. Potrzebna jej teraz terapia relaksująca.

- Zrobi się. - Ubrana w obcisły metalizujący kombinezon i długi płaszcz Trina zatarła dłonie. - Skoro jednak jest nieprzytomna, czemu nie miałabym zrobić przy niej wszystkiego? Zwykle muszę się kłócić o każdy zabieg. A teraz będzie cicha i posłuszna.

Roarke uniósł brew i położył dłoń na ramieniu Eve.

- Tylko bez żadnych ekstrawagancji - ostrzegł, po czym odchrząknął. Nie miał nic przeciwko stawieniu czoła wściekłości Eve, ale nie tej, jaką musiałby znieść, gdyby wyraził zgodę na ufarbowanie jej włosów na różowo. - każę przynieść nam coś do jedzenia. Zaraz wracam.


Słyszała głosy i czyjś śmiech. Były jednak odległe i rozproszone. Mgliście zdawała sobie sprawę z tego, że odurzono ją narkotykiem. Roarke zapłaci jej za to.

Marzyła, żeby ją objął, by mogła poczuć ciepło rozchodzące się po ciele.

Ktoś masował jej plecy i ramiona. Wydała z siebie niski, przeciągły jęk rozkoszy, który jednak nie wyszedł poza jej świadomość.

Poczuła gdzieś blisko zapach Roarke'a.

Potem znalazła się w wodzie, ciepłej, wirującej. Unosiła się na niej, lekka i swobodna jak płód w łonie matki, rozkoszując się błogim spokojem.

Nagle poczuła palący ból w ramieniu. Posłyszała czyjś jęk. A potem łagodny chłód ugasił ogień.

Poczuła, że spada, niżej, coraz niżej, aż dotknęła miękkiego dna. Skuliła się na nim i zapadła w głęboki sen.

Kiedy się wynurzyła, było ciemno. Zdezorientowana wsłuchiwała się we własny oddech. Leżała na brzuchu, czując na skórze przyjemne ciepło miękkiej pościeli.

Uświadomiła sobie, że znajduje się we własnym łóżku. Obróciła się na bok i poczuła tuż obok nogi Roarke'a.

- Obudziłaś się?

Jego głos brzmiał pewnie, jakby w ogóle nie spał, co zawsze wprawiało ją w lekką irytację.

- Co...

- Już prawie rano.

Uświadomiła sobie, że jest naga, a skórę ma miękką jak jedwab i pachnie jak świeże brzoskwinie.

- Jak się czujesz?

Nie mogła w to uwierzyć, lecz była rozluźniona i wypoczęta.

- Dobrze - odparła po chwili wahania.

- W takim razie czas na ostatni etap programu relaksacyjnego.

Przywarł do jej ust z cichym westchnieniem, rozsuwając językiem wargi. Myśli, które zdążyły wrócić na swoje miejsce, znów się rozpierzchły, ustępując miejsca pożądaniu.

- Przestań. Nie...

- Chcę cię smakować. - Przesunął wargami wzdłuż jej szyi. - Dotykać. - Powiódł dłonią w górę i dół biodra, rozsuwając jej nogi. - posiąść.

Kiedy wszedł w nią wolno, była rozpalona i gotowa.

Oczy jej pociemniały i zaszły mgłą. Sączący się przez okno świt zmienił się w atrament. Roarke wyglądał teraz niczym cień, poruszający się w niej ze wzrastającą siłą. Orgazm przyszedł niespodziewanie, zanim zdążyła odnaleźć jego rytm.

Powolne, łagodne, długie suwy potęgowały rozkosz splecionych ciał. Oddechy stawały się coraz szybsze, biodra poruszały się zgodnym rytmem, usta chłonęły ciche jęki.

Zalały ją fale rozkoszy i uniosły na szczyt. Kiedy poczuła, że ciało Roarke'a sztywnieje, otoczyła go nogami. Wbił się w nią po raz ostatni, po czym ukrył twarz we włosach, wdychając jej zapach.

- Czujesz się znacznie lepiej - wymruczał, owiewając oddechem jej skórę.

- Uważasz, że to zabawne? - Zsunęła się z niego, odgarnęła włosy z czoła i usiadła na łóżku. - Terroryzujesz mnie i zmuszasz do łykania środków uspokajających.

- Nie mógłbym cię do niczego zmusić, gdybyś nie znajdowała się na granicy wyczerpania. - usiadł. - Światła, dziesięć procent. - Pokój wypełnił się miękkim światłem. - Dobrze wyglądasz - powiedział, patrząc na gniewną, lecz wypoczętą twarz. - Pomimo ekstrawaganckich gustów Trina wie, co jest dla ciebie dobre.

Z trudem powstrzymał wybuch śmiech, kiedy Eve otworzyła usta i wytrzeszczyła oczy.

- Pozwoliłeś jej pastwić się nade mną, kiedy byłam nieprzytomna? Ty sadystyczny, podstępny draniu - wykrzyknęła, lecz zamiast wymierzyć cios, wyskoczyła z łóżka i pobiegła do lustra.

Poczuła ulgę, kiedy okazało się, że wygląda normalnie. Co jednak nie uspokoiło wrzącego w niej gniewu.

- Powinnam was oboje wsadzić do pudła.

- Mavis też w tym brała udział - powiedział wesoło. Od dawna nie poruszała się z równą szybkością i zwinnością, pomyślał. I z oczu zniknęły cienie. - Och i Summerset.

Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Dowlokła się do łóżka i opadła na nie.

- Summerset? - powtórzyła słabym głosem.

- Zajął się twoim ramieniem, kiedy przykładałem opatrunek. Mięśnie ci się gotowały. Czemu, do diabła, nie zachowujesz się normalnie, kiedy coś cię boli?

- Summerset - zdołała jedynie wykrztusić.

- Jak wiesz, przeszedł kurs medyczny. Rozmasował ci jedynie ramię. Jak tam ręka?

Po raz pierwszy od kilku dni nie czuła bólu, a całe ciało aż kipiało energią i świeżością. Nie znaczyło to jednak, że akceptuje metody Roarke'a.

Zerwała się z łóżka, chwyciła szlafrok i wsunęła ręce w rękawy.

- Zamierzam skopać ci tyłek.

- W porządku. - Wstał i również sięgnął po szlafrok. - Będzie to uczciwszy pojedynek niż wczoraj wieczorem. Chcesz to załatwić to tu czy na sali gimnastycznej?

Skoczyła na niego, zanim zdążył dokończyć zdanie. Chciał zrobić unik, lecz Eve była szybsza. Po chwili leżał rozciągnięty na łóżku, a jego żona siedziała na nim okrakiem z kolanami wciśniętymi między nogi.

- Widzę, że wróciłaś do formy, poruczniku.

- Jesteś cholernie dowcipny. Powinnam wbić ci jaja po same uszy, mądralo.

- Dobrze chociaż, że zrobiliśmy z nich użytek. - Uśmiechnął się, niepomny na grożące mu niebezpieczeństwo, po czym dotknął jej policzka. Rozproszył jej uwagę na tyle, by chwycić ją za ramiona i przewrócić na plecy.

- A teraz posłuchaj. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Bez względu na to, co trzeba będzie zrobić i kiedy, nie zawaham się przed niczym, lepiej, żebyś się do tego przyzwyczaiła.

Puścił ją i wstał, widząc, że jej oczy zmieniają się w szparki. Westchnął ciężko i wcisnął dłonie w kieszenie szlafroka.

- Do jasnej cholery! Kocham cię.

Te dwa zdania, wypowiedziane z mieszaniną gniewu i rezygnacji, trafiły ją prosto w serce. Stał przed nią ze zmierzwionymi od snu i seksu włosami, a w intensywnie błękitnych oczach płonęły zniecierpliwienie i miłość.

Kłębiące się w niej uczucia odnalazły nagle swoje miejsce.

- Wiem. Przepraszam. Miałeś rację. - Przeczesała palcami włosy, zbyt zdenerwowana, by dostrzec błysk zaskoczenia w jego oczach. - Nie podobają mi się twoje metody, ale miałeś rację. Wzięłam zbyt ostre tempo, chociaż nie wróciłam jeszcze do pełnej formy. Powtarzałeś mi od kilku dni, bym wypoczęła, ale nie chciałam słuchać.

- Dlaczego?

- Bałam się. - Ciężko przyszło jej to wyznanie, chociaż wiedziała, że przed nim nie musi niczego ukrywać.

- Bałaś się? - Podszedł do niej, usiadł na łóżku i wziął ją za rękę. - Czego?

- Że nie będę w stanie wrócić do pracy. Że nie będę na tyle silna i ostra, by podejmować nowe wyzwania. A gdybym nie mogła... - Zamknęła oczy. - Muszę być gliną. Muszę pracować. W przeciwnym razie będę zgubiona.

- Mogłaś mi o tym powiedzieć.

- Nie miałam odwagi przyznać się do tego nawet przed sobą. - Przetarła palcami oczy, czując wilgoć po powiekami. - Odkąd wróciłam, zajmowałam się głównie papierkową robotą i zeznaniami w sądzie. To moje pierwsze śledztwo od czasu przymusowego urlopu. Jeśli sobie nie poradzę...

- Poradzisz sobie.

- Wczoraj Whitney kazał mi iść do domu. Zagroził, że odbierze mi sprawę, jeśli go nie posłucham. Wróciłam, a ty napadłeś na mnie i nafaszerowałeś narkotykami.

Ścisnął jej dłoń.

- Nie była to najlepsza pora. Myślę jednak, że w obu przypadkach chodziło o to, byś odpoczęła, nie zaś o podważenie twoich możliwości.

Złapał ją za podbródek i musnął kciukiem zagłębienie w brodzie.

- Eve, czasami sprawiasz wrażenie, jakbyś w ogóle siebie nie znała. Za każdym razem stawiasz siebie pod ścianą, tylko że teraz nie miałaś dość siły. Jesteś tą samą policjantką, którą poznałem zeszłej zimy. Czasami przeraża mnie to.

- I niech tak dalej będzie. - popatrzyła na ich splecione dłonie. - Ale nie jestem już tą samą osobą, którą wtedy byłam. - uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - I nie chcę być. Chcę pozostać taka, jaka jestem teraz. Jacy jesteśmy oboje.

- To dobrze. - Pocałował ją. - Bo jesteśmy zdani na siebie.

Wsunęła mu dłoń we włosy, by pogłębić pocałunek.

- To całkiem niezły układ, ale... - Uszczypnęła go lekko w dolną wargę, po czym ugryzła na tyle mocno, by wrzasnął z bólu i zaskoczenia. - Jeżeli jeszcze raz pozwolisz Summersetowi dotknąć mnie bez mojej zgody... - Wstała, odetchnęła głęboko i pomyślała, że czuję się wspaniale. - ogolę ci jaja, kiedy będziesz spał. Umieram z głodu - dodała. - Zjesz śniadanie?

Zastanawiał się przez chwilę nad jej słowami, po czym przeciągnął dłonią po długich czarnych włosach. Na szczęście mam lekki sen, pomyślał.

- Tak, chętnie.

ROZDZIAŁ 15

Eve spacerowała niecierpliwie po biurze doktor Miry z wynikami analizy danych Rudy'ego. Konieczna była teraz opinia policyjnego konsultanta, by móc go ponownie ściągnąć na przesłuchanie i, jak dobrze pójdzie, zamoknąć w pudle.

Czas spłynął i tak czy owak morderca wkrótce podejmie próbę zaatakowania kolejnej ofiary.

- Czy powiadomiła ją pani, że czekam? - zwróciła się z pytaniem do sekretarki Miry.

Dziewczyna, przyzwyczajona do takich reakcji, nawet nie uniosła wzroku znad papierów.

- Ma sesję z pacjentem. Przyjmie panią, jak tylko będzie mogła.

Czując w sobie przypływ energii, Eve znów zaczęła chodzić po pokoju. Obrzuciła krytycznym spojrzeniem wiszący na ścianie obraz, przedstawiający w ciepłych barwach jakieś nadmorskie miasteczko, po czym podeszła do małego autokucharza. Wiedziała, że nie znajdzie w nim kawy. Mira wolała, by jej pacjenci i współpracownicy pili herbatę lub napoje uspokajające.

Kiedy drzwi do gabinetu Miry otworzyły się, Eve natychmiast odwróciła się w tę stronę.

- Doktor Miro... - Urwała zaskoczona na widok Nadine Furst.

Reporterka spłonęła rumieńcem, po czym wyprostowała się i spojrzała śmiało w gniewne oczy Eve.

- Jeśli będziesz nachodzić mojego konsultanta, stracisz źródło informacji i znajdziesz się na czarnej liście.

- Jestem tu prywatnie - odparła sztywno Nadine.

- Zachowaj te gadki dla swoich widzów.

- Powtarzam, że przyszłam tu w prywatnej sprawie. - Uniosła dłoń, zanim Mira zdążyła się odezwać. - Doktor Mira pomaga mi pozbierać się po... tym zeszłorocznym wypadku. Ocaliłaś mi życie, Dallas, a ona pomaga mi zachować zmysły. Potrzebuję pomocy, to wszystko. A teraz zejdź mi z drogi...

- Przepraszam. - Eve nie była pewna, czy czuję się bardziej zaskoczona czy zawstydzona, lecz jedno i drugie uczucie nie należało do przyjemności. - Napadłam na ciebie. Wiem,. Co znaczy mieć złe wspomnienia. Przepraszam, Nadine.

- W porządku.

Reporterka wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Jej kroki odbiły się echem w korytarzu i powoli ucichły.

- Wejdź, Eve - powiedziała obojętnym tonem Mira, po czym zamknęła drzwi do gabinetu.

- Naskoczyłam na nią, a nie powinnam. - Eve wsunęła ręce do kieszeni spodni, by nie zaciskać ich pod wpływem pełnego dezaprobaty spojrzenia Miry. - Nie dawała mi spokoju z tym śledztwem, a za kilka godzin ma być konferencja prasowa, myślałam więc, że próbuje wcześniej się czegoś dowiedzieć.

- Jesteś zbyt nieufna w stosunku do ludzi. - Mira usiadła i wygładziła spódnicę. - Ale potrafisz szybko przeprosić, co zapewne wypływa z podszeptu serca. Jesteś i zawsze byłaś pełna sprzeczności.

- Nie przyszłam tu rozmawiać o sobie - powiedziała Eve, po czym spytała z troską w głosie: - jak ona się czuję?

- Nadine to silna i zdecydowana kobieta, o czym chyba wiesz. Nie mogę nic więcej powiedzieć. Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa.

Eve westchnęła.

- Pewnie jest teraz wściekła na mnie. Zgodzę się na wywiad i znowu będzie dobrze.

- Ona bardzo ceni sobie twoją przyjaźń. Nie tylko informacje, które jej przekazujesz. Ale siadaj, nie zamierzam prawić ci kazania.

Eve skrzywiła się, odkaszlnęła i położyła na biurku materiały, które ze sobą przyniosła

- Sprawdziłam, jakie jest prawdopodobieństwo, że Rudy maczał w tym palce - powiedziała. - W świetle obecnych danych wynosi ono osiemdziesiąt sześć i sześć dziesiątych procent. To wystarczy, by go zamknąć, ale byłoby łatwiej, gdybyś poddała go testom. Rollins powiedziała, że adwokat Rudy'ego przystał na to.

- Tak. Umówiłam się z nim na dzisiejsze popołudnie, skoro tak ci się spieszy.

- Muszę mieć jak najwięcej informacji o jego psychice, skłonnościach do przemocy. Potrzebuję trochę czasu na znalezienie dowodów. To twarda sztuka, nie załamie się i nie pójdzie na ugodę. Jeśli jego siostra coś wie, muszę to z niej wyciągnąć.

- Zrobię, co będę mogła. Domyślam się, jak ciężko musicie pracować ty i twój zespół. Mimo to - przechyliła głowę na bok - wyglądasz na wypoczętą. Ostatnim razem, jak tu byłaś, obawiałam się trochę o ciebie. Nadal uważam, że za wcześnie wróciłaś do pracy.

- Nie tylko ty tak uważasz - odparła Eve, wzruszając ramionami. - Nic mi nie jest. Wczoraj wieczorem poddałam się sesji relaksacyjnej i spałam dziesięć godzin.

- Naprawdę? - uśmiechnęła się Mira. - A jak Roarke zdołał cię do tego namówić.

- Uśpił mnie. - Zmarszczyła brwi, kiedy Mira wybuchnęła głośnym śmiechem. - Wygląda na to, że popierasz jego metody.

- Och, całkowicie. Doskonale do siebie pasujecie, Eve. Przyjemnie na was patrzeć Nie mogę się już doczekać spotkania z wami wieczorem.

Eve skrzywiła się na myśl o przyjęciu, lecz zaraz uśmiechnęła się, słysząc kolejny wybuch śmiechu Miry.

- Przygotuj mi profil Rudy'ego, to może będę w nastroju do zabawy.


Widok McNaba grzebiącego w jej biuru nie poprawił nastroju Eve.

- Nie trzymam już tam batoników, mądralo.

Wyprostował się gwałtownie, uderzając biodrem o kant szuflady i przycinając sobie palce przy zasuwaniu. Jęknął z bólu, co zdecydowanie poprawiło humor Eve.

- Chryste, Dallas. - Skrzywił się i wsunął do ust palce. - Równie dobrze mogła mi pani strzelić nad uchem.

- Powinnam dać ci za to w pysk. Wykradanie przełożonemu batoników to poważna sprawa. Nie mogę bez nich żyć.

- W porządku. - Udał skruszonego, uśmiechnął się, po czym podsunął jej krzesło. - Ładnie pani dziś wygląda.

- Nie podlizuj się, McNab. - Klapnęła na krzesło i wyciągnęła nogi. - Jeżeli chcesz mi się przypodobać, to uracz mnie dobrymi wiadomościami.

- Przejrzałem raporty finansowe i znalazłem w Ś pliku osiem skarg przeciw Hollowayowi.

- Ś pliku?

- Śmierdzącym pliku - wyjaśnił z uśmiechem. - Są w nim różne brzydkie sprawy, które chcieli ukryć. Na przykład to, że osiem kobiet dostało gratisowe usługi tak jak Peabody. Zabiegi w salonie, dodatkowe listy kandydatów lub zniżkowe talony.

- Kto je firmował?

- Różnie. Ale ona musiała o wszystkim wiedzieć. Jej podpis figuruje na trzech skargach.

- Dobra, dzięki temu możemy włączyć Piper do sprawy, ale nic poza tym. Mogę to wykorzystać, by ją przycisnąć.

- Znalazłem jeszcze coś ciekawego - powiedział McNab i przysiadł na biurku.

Eve rzuciła my groźne spojrzenie.

- Na tyle interesujące, by nie skopać cię z mojego biurka?

- To się okaże. Znalazłem notatkę sprzed sześciu miesięcy dotyczącą Donniego Raya i świeższą z pierwszego grudnia.

Eve poczuła lekki skurcz serca.

- Co to za notatka?

- Od Rudy'ego do konsultantów z zaleceniem, by nie kierować Donniego Raya do Piper. On sam miał się nim zająć. Druga notatka to taka mała reprymenda za to, że jakiś facet zlekceważył jego polecenie.

- To bardzo interesujące i może się przydać. Wynika z tego, że Rudy nie chciał, że by Donnie Ray kręcił się koło Piper. Znalazłeś coś na temat dwóch pozostałych ofiar?

- Nic szczególnego.

Zabębniła palcami o blat biurka.

- Może poddali się jakimś badaniom medycznym lub psychologicznym zabiegom?

- Oboje wysterylizowali się. - McNab zgiął się wpół, jakby poczuł zimny dotyk lasera na własnych genitaliach. - pięć lat temu zniknęli z rynku reprodukcyjnego.

- Co jeszcze?

- Z akt wynika, że Piper uczestniczyła w tygodniowych sesjach terapeutycznych w Instytucie Równowagi. W zeszłym roku spędziła miesiąc w ich ośrodku na Optimie II. Słyszałem, że śpią tam w wannach z błotem i jedzą tylko makaron.

- To ci dopiero przyjemność. A on?

- Na niego nic nie znalazłem.

- No to dziś będzie miał sesję terapeutyczną. Dobra robota, McNab. - Spojrzała przez ramię na wchodzącą Peabody. - Co za wyczucie czasu. Zajmiecie się teraz tym łańcuszkiem z czterema ptaszkami. Chcę wiedzieć, gdzie go kupił. Robi się nieuważny. Może i tu popełnił błąd.

Peabody starannie omijała wzrokiem McNaba.

- Ale...

- Zamierzam przycisnąć Piper, nie mogę więc zabrać cię ze sobą. Jeśli będziecie stąd wychodzić, macie wyjść razem. - Wstała. - Jeżeli nie wybrał jeszcze piątej ofiary, to właśnie jej szuka. Macie być ze mną w stałym kontakcie.

- Wyluzuj się, Peabody - warknął McNab, kiedy Eve wyszła.

- Pocałuj nie gdzieś.

Eve udało się opanować chichot, słysząc, jak asystentka używa jej własnych zwrotów, nie wytrzymała jednak, kiedy McNab spytał wesoło:

- Gdzie?


Eve starannie wybrała czas na rozmowę z Piper. Jeśli adwokat Rudy'ego miał dość rozumu w głowie, to właśnie przekonuje swojego klienta o konieczności poddania się testom. Miała godzinę na złamanie Piper. Potem musiała wrócić do centrali na konferencję prasową.

Tym razem recepcjonistka nie robiła jej trudności i po prostu wpuściła do środka. Piper powitała ją w drzwiach gabinetu. Miała bladą twarz i podkrążone oczy.

- Poruczniku, mój adwokat powiedział, że nie muszę z panią rozmawiać, i radził mi, żebym nic nie mówiła, chyba że będzie to formalne przesłuchanie w obecności mojego doradcy.

- Jeśli chcesz tak to rozegrać, proszę bardzo. Możemy zaraz jechać do centrali albo porozmawiać w zaciszu gabinetu o tym, dlaczego Rudy nie chciał, abyś zajmowała się Donnie Rayem Miachelem.

- Nie ma o czym mówić - odparła Piper. W jej głosie zabrzmiała niepewność. - Niczego się w tym pani nie doszuka.

- W takim razie dlaczego po prostu mi tego nie wyjaśnisz?

Nie czekając na zaproszenie, weszła do gabinetu i usiadła w fotelu. Piper przez chwilę zmagała się ze sobą.

- Donnie Ray podkochiwał się we mnie, to wszystko - powiedziała w końcu. - Nie miało to jednak żadnych skutków.

- To po co była ta notatka dla konsultantów?

- Na wszelki wypadek. By uniknąć... kłopotów.

- Często miewacie kłopoty?

- Nie.

Piper zamknęła drzwi gabinetu. Na jej policzkach wykwitły rumieńce zdenerwowania. Srebrzyste włosy miała dziś zebrane w kok. Odsłonięta twarz sprawiała wrażenie jednocześnie dojrzałej i kruchej.

- W ogóle się nie zdarzają. Pomagamy ludziom połączyć się, znaleźć miłość. Często kończy się to małżeństwem. - Splotła dłonie. Mogę pani pokazać mnóstwo listów od naszych klientów, w których dziękują za pomoc. Od ludzi, którym pomogliśmy się odnaleźć. Najważniejsze jest uczucie, prawdziwa miłość.

- Czy wierzysz w miłość, Piper? - spytała Eve, nie spuszczając z niej wzroku.

- Oczywiście.

- Co byś zrobiła dla swego ukochanego, by go przy sobie zatrzymać?

- Wszystko.

- Opowiedz mi o Donnie Rayu.

- Spotkałam się z nim kilka razy. Chciał, żebym posłuchała jak gra. - Westchnęła, po czym usiadła w fotelu. - Takie chłopięce zauroczenie. To nie było tak jak z Hollowayem. Ale Rudy uznał, zresztą słusznie, że skoro jest naszym klientem, lepiej będzie ograniczyć te spotkania.

- Lubiłaś słuchać, jak Donnie Ray gra?

Nikły uśmiech błysnął w kącikach ust Piper.

- Mogłabym polubić, gdyby chodziło tylko o to. Ale on wyraźnie dawał do zrozumienia, że oczekuje czegoś więcej. Nie chciałam urazić jego uczuć. Nie mogłabym zranić czyjegoś serca.

- A co z twoim sercem? Jakie miejsce zajmuje w nim twój związek z bratem?

Wyprostowała się.

- Nie mogę i nie będę o tym z panią rozmawiać.

- Kto podjął decyzję o sterylizacji?

- Posuwa się pani za daleko.

- Czyżby? Masz dwadzieścia osiem lat. - Spostrzegła, że drżą jej wargi. - Zniszczyłaś szansę na posiadanie własnych dzieci, ponieważ nie mogłaś ryzykować zajścia w ciążę z własnym bratem. Od lat się leczysz. Zamknięto ci drogę do nawiązania znajomości z innym mężczyzną. Ukrywacie wasz związek, płaciliście szantażyście, by mieć pewność, że zostanie on w ukryciu, bo kazirodztwo to ciemny i wstydliwy sekret.

- Pani tego nie rozumie.

- Doskonale to rozumiem. - Ale mnie do tego zmuszono, pomyślała. Byłam dzieckiem, nie miałam wyboru. - Wiem, przez co musisz przechodzić - dodała.

- Ja go kocham. Nie ma dla mnie znaczenia, czy to jest złe, wstydliwe, wstrętne. On jest całym moim życiem.

- W takim razie dlaczego się boisz? - spytała Eve. - Boisz do tego stopnia, że go kryjesz, chociaż zastanawiasz się , czy to nie on jest mordercą. Z miłości? Pozwalałaś Hollowayowi napastować klientki, a to stawia się na równi ze stręczycielką nielegalnych dziwek.

- My tylko staraliśmy się znaleźć mu kobietę o podobnych zainteresowaniach.

- A kiedy wam się nie udało i klientki zaczęły się skarżyć, płaciliście im - dokończyła Eve. - Czy tego właśnie chciałaś, czy to był pomysł Rudy'ego?

- To jest biznes. Rudy lepiej się zna na interesach niż ja.

- Czy tak właśnie to sobie tłumaczycie? A może nie możecie już z tym żyć? Czy Rudy był z tobą tego wieczoru, kiedy zamordowano Donniego Raya? Czy możesz spojrzeć mi w oczy i przysiąc, że był z tobą przez całą noc?

- Rudy nie byłby zdolny do czegoś podobnego.

- Czy jesteś tego pewna na tyle, że zaryzykowałabyś kolejną śmierć? Jeśli nie dziś w nocy, to jutro.

- Ten, który zabija tych ludzi, jest szalony: zdesperowany, okrutny i szalony. Gdybym uważała, że może to być Rudy, nie miałabym po co żyć. Stanowimy jedność, więc to, co jest w nim byłoby również we mnie. Nie mogłabym z tym żyć. - Ukryła twarz w dłoniach. - Dłużej tego nie zniosę. Nie chcę z panią rozmawiać. Jeśli oskarża pani Rudy'ego, tym samym oskarża mnie. Nic więcej nie powiem.

Eve wstała z fotela.

- Bez względu na to, co ci powiedział Rudy, nie jesteś jego częścią, Piper. Jeśli chcesz się z tego wyzwolić, znam kogoś, kto może ci pomóc.

Choć czuła, że to i tak nic nie da, wyjęła swoją wizytówkę i zapisała na odwrocie nazwisko doktor Miry oraz numer kontaktowy. Zostawiła ją na oparciu fotela i wyszła bez słowa.


Kiedy wsiadała do samochodu, szalała w niej burza uczuć. Odczekała chwilę, aż dojdzie do siebie, po czym zerknęła na zegarek. Do konferencji pozostało niewiele czasu, ale jeszcze zdąży coś załatwić.

Włączył podręczny wideokom i wywołała Nadine.

- Czego chcesz, Dallas? Nie mam teraz czasu. Za godzinę jest konferencja prasowa.

- Spotkamy się w „Przyziemiu” za piętnaście minut. Przyprowadź ze sobą ekipę.

- Nie mogę...

- Możesz. - Przerwała połączenie i ruszyła w kierunku centrum.

Wybrała klub „Przyziemie” przez sentyment, a częściowo dlatego, że było tam o tej porze stosunkowo spokojnie. Właściciel był jej przyjacielem i zadba o to, by jej nie przeszkadzano.

- Co ty tu robisz, biała kobieto? - spytał z uśmiechem Crack. Miał prawie dwa metry wzrostu, ciemną twarz i łysą, połyskującą niczym lustro czaszkę. Ubrany był w kurtkę z pawich piór, skórzane spodnie tak opięte, że Eve z troską pomyślała o jego genitaliach, i czerwone długie buty.

- Mam tu umówione spotkanie - odparła i rozejrzała się po klubie. O tej porze nie było tu nikogo, z wyjątkiem sześciu tancerek, odbywających próbę na scenie, i kilku podejrzanie wyglądających klientów.

Pewnie wkrótce do obiegu kilkanaście uncji nielegalnych narkotyków, pomyślała.

- Masz zamiar sprowadzić tu więcej glin? - Spojrzał na dwóch chudych dealerów, którzy zmyli się do toalety. - Ktoś tu dzisiaj będzie stratny.

- Nie przyszłam na rewizję. Mam spotkanie z prasą. Znajdzie się jakiś pokój, gdzie mogłabym swobodnie porozmawiać?

- Nadine tu przyjdzie? Nie ma sprawy. Trójka jest wolna. W razie czego będę miał was na oku.

- Dzięki. - W tym momencie do klubu weszła Nadine w towarzystwie kamerzysty.

Dała im znak i nie wdając się w rozmowę z Nadine weszła do środka.

- Ciekawe miejsca wybierasz na spotkania, Dallas. - Nadine zmarszczyła nos i powiodła wzrokiem po brudnych ścianach i zmiętoszonym łóżku, jedynym sprzęcie w pokoju.

- Swojego czasu też lubiłaś tu bywać, a nawet rozbierać się do rosołu i tańczyć na scenie - zauważyła Eve.

- To była chwila słabości - odparła Nadine z godnością, po czym dodała. - Zamknij się, Mike - bo kamerzysta parsknął tłumionym śmiechem.

- Masz pięć minut. - Eve usiadła na brzegu łóżka. - Możesz zadawać mi pytania albo złożę krótkie oświadczenie. Nie dostaniesz niczego więcej ponad to, co ujawnimy podczas konferencji prasowej, ale dowiesz się o tym dobre dwadzieścia minut wcześniej od innych. Możesz też ujawnić informacje, o których wcześniej rozmawiałyśmy.

- Dlaczego?

- Bo jesteśmy kumplami - powiedziała cicho Eve.

- Wyjdź na chwilę, Mike. - Nadine zaczekała, aż kamerzysta przestanie gderać, i zamknęła za nim drzwi. - Nie potrzebuję żadnej łaski.

- Nie robię ci łaski. Dotrzymałaś umowy, nie opublikowałaś tych informacji. Teraz moja kolej. Mam nadzieję, że przedstawisz to uczciwie. Lubię cię, nawet gdy bywasz irytująca. Więc chcesz ten wywiad czy nie?

Twarz Nadine rozjaśnił uśmiech.

- Tak, chcę. Lubię cię, Dallas, choć zawsze bywasz irytująca.

- Powiedz mi w skrócie, czego dowiedziałaś się o Rudym i Piper - spytała Eve.

- Czarująca para. Ani na chwilę nie wychodzą ze swoich ról. Nie dali się sprowokować. Świetnie zaprogramowani.

- Kto nimi rządzi?

- On, bez dwóch zdań. Na mój gust jest w stosunku do niej nadopiekuńczy. I skóra cierpnie, kiedy się patrzy na ich stroje, nie mówiąc o makijażu. Ale może to cecha bliźniąt.

- Przepytywałaś personel?

- A jakże. Kilku konsultantów. Wszystko tam działa jak w zegarku.

- Jakieś plotki na temat właścicieli?

- Nie z wyjątkiem pochwał. Nie byłam w stanie wyciągnąć od niego jednego krytycznego zdania. - Uniosła Brew. - Czy tego właśnie szukasz?

- Szukam mordercy - odparła Eve. - No to zaczynajmy.

- Świetnie. - Nadine zapukała w drzwi, dając znak Mike'owi. - Oświadczenie i kilka pytań.

- Albo jedni, albo drugie.

- Nie bądź taka upierdliwa. Zacznijmy od oświadczenia. - Nadine spojrzała na łóżko, pomyślała o plamach, jakie mogli zostawić bywalcy tego miejsca i zdecydowała się stać.


Godzinę później Eve słuchała, jak szef Policji i Bezpieczeństwa Tibble wygłasza prawie identyczne oświadczenie z tym, które przekazała Nadine. Jednak jego styl jest bardziej efektowny, pomyślała, drżąc z zimna, bo konferencja odbywała się na schodach prowadzących do Wieży, w której mieściły się bura Tibble'a.

Ruch powietrzny wstrzymano na trzydzieści minut, więc tylko nieliczne pojazdy przelatywały nad głową.

Eve była pewna, że on wie o tym, iż przekazała już oświadczenie. Mógłby ją za to zgnoić. Skoro jednak nie zabronił jej tego, miał jakiś powód.

A Tibble nigdy nie robił niczego niepotrzebnie. Eve szanowała go, tym bardziej że w swoim oświadczeniu nie wspomniał o żadnych dowodach, które mogłyby przydać się w sądzie.

Kiedy dziennikarze zarzucili go gradem pytań, uniósł w górę ręce.

- Wszystkich informacji udzieli państwu oficer prowadzący śledztwo, porucznik Eve Dallas. - Odwrócił się i nachylił do jej ucha. - Pięć minut i nic ponad to, co już dostali. Następnym razem proszę się cieplej ubrać.

Eve mocniej otuliła się kurtką i postąpiła krok na przód.

- Czy macie już jakiś podejrzanych? - pało pierwsze pytanie.

Westchnęła w duchu. Nienawidziła tych rozmów z mediami.

- Mamy na oku kilka osób.

- Czy ofiary zostały zgwałcone?

- Są to morderstwa na tle seksualnym.

- Czy istnieje między nimi jakiś związek? Czy ofiary się znały?

- Nie jestem upoważniona do udzielania informacji na ten temat. - Uniosła rękę, by uciszyć protesty. - Mogę tylko dodać, że według nas, te sprawy mają ze sobą jakiś związek. Jak już państwo słyszeli, wszystko wskazuje na to, że sprawcą morderstw jest jedna osoba.

- Święty Mikołaj przyjechał do miasta - zawołał jakiś dowcipniś, wywołując salwę śmiechu.

Poczuła, że wzbiera w niej potężna fala gniewu i zapomniała na chwilę o zgrabiałych z zimna dłoniach.

- Łatwo wam się śmiać, bo nie widzieliście, co on po sobie zostawił, bo nie musieliście powiadamiać matek i przyjaciół, że bliskie im osoby nie żyją.

Zapadła taka cisza, że słychać było szum śmigła przelatującego helikoptera.

- Osoba odpowiedzialna za te zbrodnie tylko czeka, byście zaczęli o niej mówić. Spełnijcie jej marzenie. Sprowadźcie śmierć tych czworga ludzi do mało znaczącego epizodu, a z mordercy zróbcie gwiazdkę. Ale my w centrali wiemy, że on jest groteskowy, i to bardziej niż wy. Nie mam nic więcej do powiedzenia.

Odwróciła się, ignorując okrzyki protestu i wpadła na Tibble'a.

- Proszę na chwilę do środka, poruczniku.

Wziął ją pod rękę i omijając straże, wprowadził przez wzmocnione drzwi.

- Dobra robota - rzucił zwięźle. - teraz, kiedy mamy za sobą ten irytujący spektakl, muszę zabawić się w politykę z burmistrzem. Proszę wracać do pracy, Dallas, i dorwać mi tego sukinsyna.

- Tak jest.

- I na litość boską niech pani włoży jakieś rękawiczki - dodał odchodząc.

Eve wsunęła jedną rękę do kieszeni, a drugą wyjęła nadajnik. Spróbowała się najpierw połączyć z Mirą, ale powiedziano jej, że pani doktor jest w trakcie przeprowadzania testów. Wobec tego wywołała Peabody.

- Macie coś na temat tego naszyjnika?

- Tak. Zrobiono go w salonie jubilerskim „Wisiorki i Paciorki” na Piątej na specjalne zamówienie. Sprawdzają teraz rachunki, ale sprzedawczyni powiedziała, że przypomina sobie klienta, który osobiście przyszedł go odebrać. Mają też kamery bezpieczeństwa.

- Spotkamy się na miejscu.

- Poruczniku.

Odwróciła się i ujrzała przed sobą wymizerowaną twarz Jerry'ego Vandorena.

- Jerry, co ty tutaj robisz?

- Dowiedziałem się o konferencji prasowej. Chciałem... - Uniósł ręce, po czym pozwolił im opaść. - Chciałem posłuchać, co pani powie. Chciałbym pani podziękować.

Urwał i rozejrzał się wokół nieprzytomnym wzrokiem.

- Jerry. - Wzięła go za rękę i odprowadziła na bok, zanim dziennikarze zdążyli wywąchać nową sensację i rzucić się na niego. - Powinieneś wrócić do domu.

- Nie mogę spać. Nie mogę jeść. Co noc o niej śnię. Kiedy ją widzę, to tak, jakby żyła. - Westchnął głęboko. - A potem budzę się i jej nie ma. Wszyscy mówią, że powinienem leczyć się z tego smutku. Ja nie chcę się z tego wyleczyć, nie chcę przestać czuć do niej tego, co czuję.

To nie była jej działka, nie mogła się jednak odwrócić od tego krwawiącego serca.

- Ona nie chciałaby, żebyś cierpiał, Jerry. Zbyt mocno cię kochała.

- Ale jeśli przestanę cierpieć, ona odejdzie. - Zacisnął powieki, po czym znowu je otworzył. - Chciałem tylko powiedzieć, że doceniam to, co pani tam mówiła: że nie pozwoli z tego żartować. Wie, że pani go powstrzyma. - W jego oczach pojawiło się błaganie. - Powstrzyma go pani, prawda?

- Tak. Ma taki zamiar. Chodź. - Poprowadziła go do bocznego wyjścia. - Znajdziemy taksówkę. Mówiłeś, że gdzie mieszka twoja matka?

- Moja matka?

- Tak. Pojedź do matki, Jerry. Spędź z nią trochę czasu.

Zmrużył oczy pod wpływem słońca, kiedy wyszli na zewnątrz.

- Niedługo Boże Narodzenie.

- Tak. - Dała znak mundurowemu, który stał oparty o wóz policyjny. Lepsze to niż taksówka, pomyślała. - Spędź te święta z rodziną, Jerry. Marianna na pewno by tego chciała.


Musiała wyrzucić z myśli Jerry'ego Vandorena i jego smutek i skupić się na następnej sprawie. Po przedarciu się przez wzmożony ruch uliczny, zatrzymała samochód w niedozwolonym miejscu przed sklepem jubilerskim, włączyła służbowe światło sygnalizacyjne i ruszyła chodnikiem, torując sobie drogę wśród tłumu przechodniów.

Był to jeden ze sklepów, do którego, jak przypuszczała, mógł zaglądać Roarke, by wybrać jedną z owych przyciągających wzrok błyskotek i zostawić tu kilkaset tysięcy.

Salon zaprojektowany w odcieniu różu i złota przypominał wnętrze muszli. Z głośników płynęła cicha muzyka, przywodząca na myśli kościół. Zdobiące wnętrze kwiaty były świeże, podłogę przykrywał gruby dywan, a drzwi strzegł uzbrojony strażnik.

Pogardliwym spojrzeniem zmierzył jej kurtkę i zniszczone buty, więc pokazała mu odznakę i z satysfakcją obserwowała, jak z jego twarzy znika szyderczy uśmiech.

Minęła go, stąpając po jasnoróżowym dywanie, i rozejrzała się po sklepie. W miękkim fotelu siedziała kobieta ubrana w futro z notek, pochłonięta wybieraniem brylantowych czy rubinowych kolii. Wysoki mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach, z przewieszonym przez ramię paltem, oglądał złote zegarki. Prócz nich było jeszcze dwóch strażników i chichocząca blondynka w towarzystwie przysadzistego mężczyzny, który mógłby być jej dziadkiem, i który najwyraźniej miał więcej pieniędzy niż rozumu.

Bystry wzrok Eve zauważył też kamery bezpieczeństwa ukryte w ozdobnym gzymsie pod sufitem z kasetonami. Z prawej strony biegły w górę spiralnie kręcone schody. Jeśli dama poczuła się zmęczona oglądaniem ton złota i kamieni, mogła skorzystać z błyszczącej windy.

Podeszła do oszklonej lady, pod którą wyłożono bransolety zdobione drogimi kamieniami i zlustrowała sprzedawcę. Nie okazał przestrachu na jej widok. Sprawiał wrażenie równie wymuskanego, jak leżąca przed nim biżuteria, lecz usta miał zaciśnięte i wyraz znudzenia w oczach.

- Czym mogę pani służyć? - spytał tonem, w którym brzmiał sarkazm.

- Chciałabym się widzieć z kierownikiem.

Pociągnął nosem i pochylił głowę tak, że w jego blond włosach odbiło się światło.

- Czy ma pani jakiś problem?

- To zależy od tego, jak szybko sprowadzi pan kierownika.

Skrzywił się, jakby poczuł w ustach nieprzyjemny smak.

- Jedną chwileczkę. Tylko proszę nie dotykać lady. Przed chwilą została wytarta.

Mały gnojek, pomyślała i zanim wrócił w towarzystwie szczupłej atrakcyjnej brunetki, zdążyła zostawić pół tuzina śladów na błyszczącym szkle.

- Dzień dobry. Nazywam się Kates. Jestem tu kierowniczką. Czym mogę służyć?

- Porucznik Dallas z policji kryminalnej. - Uśmiech kobiety był znacznie milszy od uśmiechu sprzedawcy, więc Eve pokazała jej odznakę, osłaniając ją przed wzrokiem klientów. - Moja asystentka kontaktowała się z wami w sprawie naszyjnika.

- A tak, przypominam sobie. Czy moglibyśmy porozmawiać w moim biurze.?

- Oczywiście. - Eve zerknęła w stronę drzwi i zobaczyła wchodzących Peabody i McNaba. Dała im znak, by poszli za nią.

- Dokładnie pamiętam ten naszyjnik - powiedziała pani Kates, wprowadzając ich do małego, przytulnego pokoju. Wskazała ręką dwa krzesła z wysokimi oparciami i usiadła za biurkiem. - Mój mąż go zrobił. Niestety, nie mogłam się z nim skontaktować, myślę jednak, że jestem w stanie udzielić państwu wszystkich niezbędnych informacji.

- Czy ma pani dokumentację tego naszyjnika?

- Tak. Sprawdziłam w komputerze i nagrałam wszystko na dyskietkę. - Otworzyła leżącą na biurku kopertę, sprawdziła jej zawartość, po czym przekazała ją Eve. - Naszyjnik został wykonany z czternastokaratowego złota, w kształcie krótkiego łańcuszka z czterema stylizowanymi ptakami. Misterna robota. Nie wyglądał pięknie na szyi Hollowaya, pomyślała Eve.

- Mikołaj Claus - mruknęła, odczytując nazwisko klienta. Pewnie uznał to za dobry żart, pomyślała. - czy sprawdziła pani jego tożsamość?

- To nie było konieczne. Płacił gotówką, dwadzieścia procent z góry, reszta po wykonaniu. - Splotła dłonie. - Poznaję panią, poruczniku. Czy dobrze się domyślam, że ten łańcuszek ma coś wspólnego z prowadzonym przez panią śledztwem?

- Dobrze się pani domyśla. Czy ten Claus przychodził osobiście?

- Tak. Chyba trzy razy. - Uniosła dłonie do ust, po czym je opuściła. - Sama z nim rozmawiała. Średniego wzrostu, może więcej niż średniego. Szczupły, ale nie chudy. O ładnej prezencji - dodała po namyśle. - Ciemne, dość długie włosy, przyprószone siwizną. Bardzo elegancki, uprzejmy mężczyzna. Dokładnie wiedział czego chce.

- Proszę mi opisać jego głos.

- Jego głos? - Zamrugała oczami. - Powiedziałabym wystudiowany, z lekkim akcentem, chyba europejskim, cichu. Na pewno bym go rozpoznała. Pamiętam, że rozmawiałam z nim przez wideokom i natychmiast poznałam, kto mówi.

- Telefonował?

- Raz czy dwa razy, by dowiedzieć się, jak postępuje praca.

- Potrzebne mi będą dyskietki z kamer bezpieczeństwa i połączenia z wideokomu.

- Zaraz je przygotuję. - Podniosła się z miejsca. - To może trochę potrwać.

- McNab, pomóż w tym pani Kates.

- Tak jest.

- On musiał wiedzieć, że tu przyjdziemy - powiedziała Eve do Peabody, kiedy zostały same. - Zostawił na miejscu zbrodni naszyjnik, który sam zamówił. Wiedział, że go sprawdzimy.

- Może nie przypuszczał, że stanie się to tak szybko albo że pani Kates będzie miała taką dobrą pamięć.

- Nie - odparła Eve, wstając z krzesła. - On o tym wiedział. Tego właśnie od nas oczekiwał. To kolejne przedstawienie. Zagrał swoją rolę i będzie równie trudny do rozpoznania jak w przebraniu Mikołaja. - Przespacerowała się po pokoju tam i z powrotem. - Inne rekwizyty, inny kostium, inna scena, ale to nadal jest przedstawienie. Dobrze się maskuje, ale nie jest taki sprytny, jak mu się wydaje. Przyskrzynimy go dzięki próbie głosowej.

ROZDZIAŁ 16

Jezu, Dallas. - Feeney wstrząsnął ramieniem, nad którym się pochylała. - Przestań mi dyszeć nad uchem.

- Przepraszam - Odsunęła się zaledwie o cal. - Jak długo potrwa wprowadzenie do programu tej próbki głosu?

- Dwa razy dłużej, jeśli będziesz mi sterczeć nad głową.

- Dobra, dobra. - Odsunęła się i podeszła do okna. - Pada deszcz ze śniegiem - powiedziała bardziej do siebie niż do niego. - Znowu będą korki na ulicach.

- O tej porze roku zawsze są korki. Przez tych cholernych turystów. Wczoraj usiłowałem zrobić jakieś zakupy świąteczne. Żonie zachciało się swetra. Ludzie rozdrapują wszystko jak wilki ofiary. Nie wrócę tam.

- Lepiej robić zakupy przez komputer.

- Tak, tylko spróbuj dostać połączenie. Wszyscy naraz chcą składać zamówienia. Nie będę się uganiał za tuzinem prezentów. Zaszyję się w norze do wiosny.

- Tuzinem prezentów? - Odwróciła się od okna z wyrazem zaskoczenia na twarzy. - Zamierzasz kupić żonie więcej niż jeden prezent?

- Boże, Dallas, ty jesteś kompletnie zielona w sprawach małżeństwa - prychnął, przebierając palcami po klawiaturze komputera. - Jeden prezent nie wystarczy. Liczy się ilość, kobieto.

- No to wspaniale. Jestem załatwiona.

- Masz jeszcze kilka dni. No, gotowe.

Natychmiast zapomniała o świątecznych zakupach.

- Puszczaj.

- Właśnie to robię. Oto nasz gość.

Czy zastałem pana lub panią Kates?

- Wykasowałem inne głosy. Stąd te przerwy - wyjaśnił Feeney.

Dzień dobry, pani Kates. Mówi Mikołaj Claus. Chciałem zapytać, jak przebiega praca nad moim naszyjnikiem.

- Mogę puścić resztę, ale ta próbka wystarczy do porównania.

- Nieznaczny akcent - mruknęła Eve. - Niewiele można z niego wywnioskować. Bardzo sprytne. Masz próbkę głosu Rudy'ego?

- Tak. To fragment przesłuchania.

Radzimy naszym klientom, by spotykali się w miejscach publicznych. Każdy, kto godzi się spotkać na gruncie prywatnym, robi to na własną odpowiedzialność.

- Mamy już próbki głosów. To cudeńko wszystko wychwyci: wysokość tonu, modulację, rytm, tonację. Nieważne jak zmienisz głos. To jest równie pewne jak linie papilarne i DNA. Nie możesz go oszukać. Komputer, przejdź do punktu A i dołącz wzorzec na ekranie i do pliku audio.

Przetwarzanie.

Eve słuchała rozmowy i obserwowała skaczące po ekranie kolorowe linie.

- Podziel ekran - poleciła. - Wyświetl drugą próbkę pod spodem.

- Komputer stop - rozkazał Feeney. - Mamy mały problem.

- Co się stało?

- Połącz próbki głosów - polecił i westchnął, kiedy punkty i linie pozostały niezmienne. - One się nie pokrywają, Dallas. Nawet nie są podobne. Mamy do czynienia z dwoma różnymi głosami.

- Cholera. - Wsunęła palce we włosy. - Zaraz, niech pomyślę. A może on podłączył do wideokomu urządzenie zniekształcające?

- Mógł trochę namieszać, ale i tak znalazłby punkty wspólne. Jedyne, co mogę zrobić, to przejrzeć tę próbkę głosu pod kątem elektronicznych zniekształceń i wyeliminować je. Jednak już teraz widać, że mamy do czynienia z dwoma facetami.

Westchnął i spojrzał na nią z ponurym wzrokiem.

- Przykro mi Dallas. Wracamy do punktu wyjścia.

- Tak. - Przetarła oczy. - Tak czy owak zrób analizę, dobra? A jak tam analiza części ciała z kamer bezpieczeństwa?

- Posuwa się wolno na przód. Mogę porównać ucho i oko Rudy'ego.

- Nie zawadzi. Skontaktuję się z Mirą. Mam już gotowy profil.

Postanowiła wpaść do biura Miry, żeby oszczędzić sobie czasu. Nie zastała pani doktor, lecz dowiedziała się, że wstępny raport został już przekazany na jej wideokom. Wróciła więc do swojego pokoju, rozmyślając po drodze o próbkach głosów.

Ten facet jest sprytny. Może nawet zna się na analizie głosowej. Mógł znaleźć sposób, by nic nam z niej nie wyszło. A gdyby to nie on rozmawiał z jubilerem tylko ktoś podstawiony? Nie można tego wykluczyć.

Dochodząc do biura, usłyszała czyjś śmiech. Kiedy weszła do środka, zastała Peabody gawędzącą z Charlesem Monroe.

- Peabody.

Asystentka natychmiast poderwała się na baczność.

- Charles... to znaczy pan Monroe ma... chciał...

- Opanuj swoje hormony, posterunkowa Peabody. Witaj Charles.

- Witaj, Dallas - powiedział, wstając z fotela. - Twoja urocza asystentka dotrzymywała mi towarzystwa, kiedy na ciebie czekałem.

- Domyślam się. O co chodzi?

- Może to nie ma znaczenia, ale... - Wzruszył ramionami. - Przed kilkoma godzinami odezwała się do mnie jedna z kobiet z mojej listy partnerek. Okazało się, że planowała na weekend wycieczka nie doszła do skutku. Pomyślała więc o spotkaniu ze mną.

- To fascynujące, Charles - rzuciła niecierpliwie Eve, chcąc jak najszybciej zająć się raportem. - Ale nie czuję się upoważniona do dawania ci rad w sprawach twojego życia towarzyskiego.

- Sam sobie z tym poradzę. - na dowód tego puścił oko do Peabody, która spłonęła rumieńcem.

- Kiedy zastanawiałem się, czy przystać na jej propozycję, zabawiałem ją pogawędką.

- Do rzeczy, Charles.

Pochylił się ku niej.

- Wszystko w swoim czasie, cukiereczku. - Żadne z nich nie zwróciło na pełne zaskoczenia prychnięcie Peabody. - Zaczęła mi się zwierzać. Pokłóciła się z facetem, z którym się spotykała, i wylała mi wszystkie żale. Przyłapała go z jakąś rudą cizią. Potem opowiedziała mi, co wymyślił, by ją udobruchać. Wczoraj wieczorem przysłał do niej świętego Mikołaja z prezentem.

Eve wyprostowała się wolno.

- Mów dalej.

- Tak myślałem - stwierdził z satysfakcją. - Około dziesiątek usłyszała dzwonek u drzwi i kiedy wyjrzała przez wizjer, zobaczyła świętego Mikołaja z wielkim srebrnym pudłem. - Pokręciła głową. - Przyznam ci się, że w tym momencie serce mi zamarło. Tymczasem ona paplała o tym, że postanowiła nie dać draniowi satysfakcji i nie otworzyła drzwi. Nie chciała przyjąć od niego prezentu.

- Nie wpuściła go - mruknęła Eve.

- Dlatego żyje i mogła odbyć ze mną tę rozmowę.

- Może przypadkiem wiesz, czym się zajmuje?

- Jest tancerką w balecie.

- No to, toby pasowało - mruknęła Eve. - Potrzebne mi jej nazwisko i adres. Peabody?

- Tak jest.

- Cheryl Zapatta. West dwadzieścia osiem. Nic więcej nie wiem.

- Znajdziemy ją.

- Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, ale powiedziałem jej o wszystkim. Słyszałem twoją rozmowę z Nadine Furst, uznałem więc, że należy to zrobić. Powiedziałem, żeby włączyła ekran, i poinformowałem ją o wszystkim. - Westchnął. - Wpadła w panikę. Oświadczyła, że wyjeżdża, więc możecie jej nie zastać.

- Jeśli zwiała, postaramy się o pozwolenie na wejście i przeszukanie mieszkania. Dobrze zrobiłeś, Charles - powiedziała po chwili zastanowienia Eve. - Gdybyś jej nie uprzedził, mogłaby otworzyć drzwi następnym razem. Dzięki, że przyszedłeś z tym do mnie.

- Zawsze do usług, cukiereczku. - Wstał. - Możesz mi powiedzieć, co się dzieje?

- Włączaj ekran - poradziła Eve.

- Tak. Czy pokazałaby mi pani, którędy się stąd wychodzi? - Posłał Peabody zabójczy uśmiech. - jestem trochę skołowany.

- Oczywiście. Pani porucznik?

- Idź. - Eve odprawiła ich ruchem ręki i zajęła się raportem Miry. Tak była pochłonięta lekturą, że nie zauważyła, iż odprowadzenie Charlesa do windy lub ruchomej platformy zajęło Peabody dwadzieścia minut.

- Mira wyeliminowała tego sukinsyna - powiedziała do swej asystentki, odchylając się na oparcie krzesła i przecierając twarz. - Nie mam nic, żeby go zatrzymać.

- Rudy'ego?

- Jego opis charakterologiczny nie odpowiada profilowi. Zdolność do fizycznej przemocy jest bardzo niska. Jest przebiegły, inteligentny, uparty, zaborczy i ma pewne zahamowania seksualne, ale według pani doktor nie jest człowiekiem, o którego nam chodzi. Niech to szlag. Jego adwokat dostał kopię tęgo raportu, więc nie będę mogła go tknąć.

- Czy nadal uważa go pani za podejrzanego?

- Już sama nie wiem, co ja uważam. - Starała się trzymać nerwy na wodzy. - Zaczynamy wszystko od początku. Od pierwszej ofiary.


Wróciła do domu o ósmej czterdzieści pięć i od razu wpadła w zły humor. W hallu natknęła się na Summerseta, który zmierzył ją pełnym dezaprobaty spojrzeniem i poinformował, że ma dokładnie piętnaście minut na doprowadzenie się do porządku przed przybyciem pierwszych gości.

Wbiegła do sypialni i z niezadowoleniem stwierdziła, że Roarke wziął już prysznic i ubiera się.

- Zdążę! - zawołała i wpadła do łazienki.

- To przyjęcie, nie test na wytrzymałość, kochanie. - Poszedł za nią, głównie dla przyjemności patrzenia, jak się rozbiera. - Nie spiesz się.

- Tak, żebym się spóźniła i dała okazję temu sztywniakowi do kolejnych zarzutów. Natrysk na pełną moc.

- Nie musisz starać się przypodobać Summersetowi. - Oparł się o ścianę i obserwował Eve. Myła się tak, jak wykonywała każdą czynność: szybko i dokładnie, bez zbędnych ruchów. - Zresztą ludzie zazwyczaj spóźniają się na takie przyjęcia.

- Jestem w impasie. - Syknęła, kiedy szampon wpadł jej do oczu. - Straciłam głównego podejrzanego i zaczynam od początku. - Wyskoczyła spod natrysku, postąpiła krok w stronę kabiny suszącej i zatrzymała się. - Cholera, kiedy mam wetrzeć tę papkę we włosy: po umyciu czy po wysuszeniu?

Domyślając się o jaką papkę jej chodzi, wziął z pułki tubkę z odżywką i wcisnął trochę na dłoń.

- Pomogę ci.

Kiedy poczuła jego palce we włosach, miała ochotę zamruczeć jak kotka, lecz tylko spojrzała na niego spod zmrużonych powiek.

- Rozpraszasz mnie. Teraz nie mam dla ciebie czasu.

- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. - Ubawiony, wziął następną tubę i wycisnął na dłonie sporą porcję balsamu. - Tylko pomagam - wyjaśnił, smarując jej ramiona i piersi. - Bo wyglądasz na zmęczoną.

- Słuchaj... - zaczęła. Lecz zamknęła oczy i westchnęła, kiedy jego dłonie przesunęły się wzdłuż talii i na pośladki. - Chyba coś pominąłeś.

- Gapa ze mnie. - Pochylił głowę, dotknął wargami szyi i uszczypnął lekko. - Masz ochotę się spóźnić?

- Tak, ale nie zamierzam tego robić. - Wysunęła się z jego objęć i wskoczyła do suszarki. - Pamiętaj jednak, na czym stanąłeś.

- Szkoda, że nie wróciłaś dwadzieścia minut wcześniej. - Uznał, że dalsze patrzenie na nią nie uspokoi tętniącej mu w żyłach krwi, i wrócił do sypialni.

- Muszę wypacykować sobie twarz. - Wyskoczyła z suszarki i podbiegła do lustra, nie zwracając sobie głowy szlafrokiem. - Co ja mam na siebie włożyć?

- To.

Przerwała malowanie rzęs i rzuciła mu gniewne spojrzenie.

- Czy ja wybieram ci ubrania?

- Eve, proszę.

Roześmiała się.

- Dobra, daję zły przykład, ale nie mam czasu na wybieranie.

Przygładziła włosy palcami i poszła do sypialni, gdzie Roarke trzymał w ręku coś, co, jak przypuszczała, niektórzy nazwaliby suknią.

- Nie ma mowy. Nie włożę tego.

- Mavis przyniosła ją wtedy wieczorem. Leonardo zaprojektował ją dla ciebie. Będzie ci w niej do twarzy.

Suknia składała się z szerokich kawałków srebrzystego materiału, które przytrzymywały na bokach cienkie, błyszczące paski. Łączyły materiał na ramionach, przy dekolcie z przodu i głębokim wcięciu z tyłu.

- Czemu nie miałabym pójść tak jak stoję?

- Przymierz ją.

- A co mam włożyć pod spód?

Wypchnął językiem policzek.

- Masz już, co trzeba.

- Jezu Chryste!

Weszła niezdarnie w środek sukienki i podciągnęła ją w górę. Materiał był miękki, lejący i przylegał do ciała niczym kochanek. Uwodzicielskie boczne rozcięcia odsłoniły gładką skórę i wszystkie krągłości.

- Kochana Eve. - Wziął ją za rękę, odwrócił dłoń i musnął pieszczotliwie wargami, czym zawsze wprawiał jej nogi w drżenie. - Czasami zapierasz dech w piersiach. Masz, włóż to.

Wyjął z szuflady parę brylantowych kolczyków.

- Czy to more?

Uśmiechnął się.

- Od miesięcy. Nie dostaniesz żadnych prezentów do Gwiazdki.

Umocowała je i z filozoficznym spokojem zaczekała, aż wybierze buty.

- Nie mam gdzie schować nadajnika.

- Proszę.

Podał jej śmiesznie małą, pasującą do butów, torebkę.

- Coś jeszcze?

- Jesteś doskonała. - Uśmiechnął się, kiedy brzęczyk zasygnalizował przybycie pierwszych gości. - I szybka. Zejdźmy na dół, bym mógł pochwalić się moją żoną.

- Nie jestem pudlem - mruknęła, na co wybuchnął śmiechem.


W ciągu godziny cały dom zapełnił się gośćmi, muzyką i światłami. Rozglądając się po sali balowej, Eve mogła być jedynie wdzięczna Roarke'owi, że nie kazał jej uczestniczyć w przygotowaniach.

Wielkie stoły uginały się pod srebrnymi półmiskami ze słodką szynką z Wirginii, kaczką w galarecie z Francji, krwistą wołowiną z Montany, homarami, łososiem, ostrygami hodowanymi na Silasie i mnóstwem świeżych owoców zerwanych zaledwie dziś rano i ułożonych w wymyślne figury. Wokół tortu w kształcie drzewa ozdobionego cukierkami z marcepanu ustawiono najrozmaitsze desery, które skusiłyby najtwardszego więźnia odbywającego strajk głodowy.

Po raz kolejny Roarke potrafił zadziwić ją swoją pomysłowością.

W drugim końcu sali stała olbrzymich rozmiarów choinka udekorowana tysiącem białych światełek i srebrnych gwiazdek.

Za sięgającymi od sufitu do podłogi oknami zamiast ohydnego śniegu z deszczem można było zobaczyć hologram przedstawiający sielski zimowy krajobraz z zamarzniętym stawem, gdzie na srebrnej tafli ślizgały się pary łyżwiarzy, i łagodnym zboczem, po którym zjeżdżały dzieci na czerwonych nartach.

Tylko Roarke mógł pomyśleć o takich szczegółach.

- Hej, kotku, sama w takim pałacu?

Uniosła brew, czując na pośladku czyjąś dłoń. Odwróciła się wolno i ujrzała przed sobą McNaba.

- Chryste, pani porucznik!

- Trzymasz rękę na moim tyłku, McNab. Chyba nie jest to odpowiednie miejsce.

Cofnął dłoń jak oparzony.

- Boże. Przepraszam. Nie poznałem pani. Myślałem... - Zacisnął rękę, mając wielką ochotę schować ją do kieszeni. - Nie wiedziałem, że to pani. Myślałem... Wygląda pani... - Urwał, nie potrafiąc znaleźć słów.

- Detektyw McNab usiłuje powiedzieć ci komplement, Eve - powiedział Roarke, stając nagle przed nimi i mierząc twardym spojrzeniem przerażonego McNaba. - Prawda, Ianie?

- Tak. Ja...

- Myślę też, że gdyby świadomie pieścił twój tyłek, musiałbym go zabić. Na miejscu. - Trzepnął palcami w szykowny czerwony krawat McNaba. - W jednej chwili.

- Sama bym sobie z tym poradziła - odparła oschle Eve. - Zdaje się, że detektyw McNab ma ochotę na drinka.

- Tak jest, pani porucznik.

- Roarke, czy mógłbyś się nim zająć? Właśnie przyszła Mira. Chciałabym zamienić z nią parę słów.

- Z przyjemnością. - Roarke objął McNaba ramieniem i ścisnął go trochę mocniej, niż należało.

Przejście na drugi koniec sali zajęło Eve więcej czasu, niż się spodziewała. Zdumiało ją, jak wiele osób ma ochotę na pogawędkę, i to o niczym konkretnym. W pewnym momencie dostrzegła Peabody, ubraną w szerokie wieczorowe spodnie w jasnozłotym kolorze i elegancką kamizelkę. Ku zaskoczeniu Eve jej asystentka wspierała się na ramieniu Charlesa Monroe.

Eve uznała, że Mira może poczekać.

- Peabody.

- Dallas. Wspaniała sala.

- W istocie. - Eve utkwiła spojrzenie w Charlesie Monroe.

- Cudowny dom, poruczniku.

- Nie przypominam sobie, żebyś był na liście gości.

Peabody spłonęła rumieńcem i zesztywniała.

- W zaproszeniu napisano, że mogę przyprowadzić ze sobą partnera.

- Czy rzeczywiście chodzi tu o spotkanie na gruncie towarzyskim?

- Tak - odparł cicho Charles, a w jego oczach błysnęła uraza. - Delia wie, kim jestem.

- Dostanie rabat jako gliniarz?

- Dallas. - Wstrząśnięta Peabody postąpiła krok naprzód.

- Wszystko w porządku. - Charles poklepał ją po plecach. - Jestem tu prywatnie, Dallas, i miałem nadzieję spędzić miły wieczór w towarzystwie atrakcyjnej kobiety. Jeśli życzysz sobie, żebym wyszedł, już mnie nie ma, to twój dom i twoje przyjęcie.

- Ona jest jeszcze dużą dziewczynką.

- Oczywiście - mruknęła Peabody. - Zaczekaj chwilę, Charles - dodała, po czym chwyciła Eve za ramię i odciągnęła ją na bok.

- Hej!

- Żadne hej. - W głosie Peabody brzmiała furia. - Nie muszę spowiadać się przed panią z mojego prywatnego czasu czy znajomości i nie ma pani prawa stawiać mnie w niezręcznej sytuacji.

- Chwileczkę...

- Jeszcze nie skończyłam. - Nieco później Peabody przypomniała sobie wyraz twarzy Eve, teraz jednak była zbyt zdenerwowana, by zauważyć, że jej szefował jest zaszokowana. - To, co robię poza służbą, to moja sprawa. Jeśli zechcę, mogę tańczyć na stole albo wynająć sześć męskich dziwek, żeby co niedziela pieprzyły mnie do upadłego. A jeśli mam ochotę umówić się na randkę z interesującym, atrakcyjnym mężczyzną, który z jakichś powodów chce dotrzymać mi towarzystwa, to też nikomu nic do tego.

- Ja tylko...

- Jeszcze nie skończyłam - powiedziała przez zaciśnięte zęby Peabody. - W pracy pani rozkazuje. Ale na tym koniec. Jeśli nie chce mnie pani tu widzieć w towarzystwie Charlesa, wyjdziemy.

Peabody odwróciła się na pięcie, lecz Eve złapała ją za rękę.

- Nie chcę, żebyście wychodzili - powiedziała cichym, spokojnym i lodowatym tonem. - Przepraszam, że ośmieliłam się wtrącać w twoje prywatne życie. Mam nadzieję, że to nie zepsuje ci wieczoru. A teraz wybacz.

Odeszła, czując się do żywego zraniona. Kiedy odnalazła wreszcie Mirę, wciąż czuła gwałtowny skurcz w żołądka.

- Nie chcę ci przeszkadzać w przyjęciu, ale prosiłabym o kilka minut rozmowy na osobności..

- Oczywiście. Co się stało? - spytała zaniepokojona pociemniałym wzrokiem i pobladłymi policzkami Eve.

- Chcę porozmawiać na osobności - powtórzyła Eve, nakazując sobie spokój. - Możemy pójść do biblioteki.

- Och! - Mira klasnęła w dłonie z zachwytu, kiedy znalazły się w środku. - Cóż za wspaniałe pomieszczenie. A jakie w nim skarby. Tak mało osób potrafi docenić dziś książkę, jej zapach i dotyk. To prawdziwa przyjemność móc zwinąć się w fotelu z książką w ręku, zamiast patrzeć w chłodny bezosobowy ekran monitora.

- To królestwo Roarke'a - powiedziała Eve i zamknęła za sobą drzwi. - Chodzi o charakterystykę Rydy'ego. Mam zastrzeżenia do niektórych twoich wniosków.

- Spodziewałam się tego. - Mira obeszła pokój, po czym usiadła w miękkim skórzanym fotelu i wygładziła fałdy jasnoróżowej koktajlowej sukni. - On nie jest mordercą, którego szukasz, Eve, ani potworem, za jakiego go uważasz.

- Moje zdanie nie ma tu nic do rzeczy.

- Zanadto bierzesz do siebie jego związek z siostrą. Nie możesz jej z sobą porównywać. Ona nie jest bezbronnym dzieckiem. Co prawda uważam, że brat roztoczył nad nią zbyt wielką kontrolę, ale do niczego jej nie zmusza.

- Wykorzystuje ją.

- A ona jego. Zgadzam się, że Rudy ma obsesję na jej punkcie, mimo to jest seksualnie niedojrzały. Uważam, że nie byłby w stanie współżyć z nikim innym z wyjątkiem siostry, co wyklucza go z listy podejrzanych.

- Był szantażowany i szantażysta nie żyje. Jeden z klientów zalecał się do jego siostry i też nie żyje.

- Tak, i dlatego właśnie byłam gotowa uznać go za zdolnego do popełnienia tych morderstw. Ale zmieniłam zdanie. Może być zdolny do fizycznej przemocy, ale w stanie wzburzenia czy zagrożenia. Jest to jednak stan chwilowy. On nie potrafiłby zaplanować i dokonać tego typu morderstw.

- A więc zwalniamy go? - Eve odeszła w drugi koniec biblioteki. - Pozwolimy mu odejść?

- Kazirodztwo jest zabronione, ale trzeba je udowodnić. To jednak nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Domyślam się, że chciałabyś go ukarać i uwolnić siostrę spod jego władzy.

- To nie ma nic wspólnego z moimi problemami.

- Och, wiem, Eve. - Chwyciła ją za rękę, domyślając się, co może teraz czuć. Nie obwiniaj siebie za to, co przeżyłaś.

- Właśnie z tego powodu się nim zajęłam. - Poczuła nagle zmęczenie i przysiadła obok Miry. Dlatego mogłam coś przeoczyć, jakiś szczegół, który doprowadziłby mnie do mordercy.

- Postępowałaś zgodnie z logiką. Dlatego trzeba go wykluczyć z listy podejrzanych.

- Ale zbyt długo do tego dochodziłam. Za każdym razem, kiedy instynkt podpowiadał mi, że podejrzewam niewłaściwego człowieka, nie chciałam przyjąć tego do wiadomości. Bo wciąż widziałam siebie. Patrzyłam na ofiarę i w głębi duszy myślałam, że to mogłam być ja. Gdybym nie zabiła sukinsyna, to ja mogłabym tam leżeć.

Ukryła twarz w dłoniach, po czym przeczesała włosy.

- Chryste, wszystko partaczę. Gdziekolwiek się obrócę.

- To znaczy?

- Nie ma sensu o tym mówić.

Mira pogładziła Eve po włosach.

- O co chodzi?

- Nie potrafię nawet poradzić sobie ze zwykłymi świętami. Już na samą myśl o tym, co trzeba zrobić, co kupić, robi mi się niedobrze, - Och Eve! - Mira pokręciła głową i zaśmiała się lekko. - Boże Narodzenie każdego przyprawia o zawrót głowy. To normalne.

- Nie dla mnie. Nigdy przedtem nie miałam tylu bliskich ludzi.

- A teraz masz - uśmiechnęła się Mira, z przyjemnością głaszcząc Eve po głowie. - Kogo chcesz się pozbyć?

- Myślę, że udało mi się właśnie wykopać Peabody. - Eve podniosła się z miejsca, czując do siebie niesmak. - Przyszła tu z licencjonowany partnerem. Och, nie mam nic do tego, ale to męska dziwka, przystojna, elokwentna, czarująca.

- Niepokoi cię, że z jednej strony go lubisz, a z drugiej nienawidzisz za to, jak zarabia na życie.

- Nie o mnie chodzi, ale o Peabody. On twierdzi, że chce mieć kogoś bliskiego, a ona wpatruje się w niego jak w obrazek i wkurzyła się na mnie, kiedy ośmieliłam się go skrytykować.

- Życie jest pogmatwane, Eve, a ty uciekłaś od niego, odgrodziłaś się od konfliktów, problemów i przykrości. Jeśli rozgniewała się, to dlatego, że cię podziwia i szanuje.

- O Chryste!

- Być kochaną to wielka odpowiedzialność. Napraw to, co zostało zerwane, bo ona wiele dla ciebie znaczy.

- Wygląda na to, że robi się wokół mnie cholerny tłok.

Zamigotał domowy ekran i pojawiła się na nim nadęta twarz Roarke'a.

- Poruczniku, goście dopytują się o panią domu.

- Odpieprz się. - Skrzywiła się, kiedy Mira zdusiła wybuch śmiechu. - Przynajmniej o jedną osobę nie muszę się martwić. Ale nie powinnam psuć ci wieczoru.

- Nie psujesz. Lubię z tobą rozmawiać.

Eve już chciała wsunąć dłonie do kieszeni, lecz przypomniała sobie, że nie ma kieszeni, i westchnęła.

- Poczekaj tu chwilę. Muszę przynieść coś z mojego biura.

- Dobrze. Tymczasem pooglądam sobie książki.

- Proszę bardzo. - Nie chcąc tracić czasu na chodzenie po schodach, Eve skorzystała z windy. Nie było jej niecałe trzy minuty, a Mira zdążyła już usiąść z książką w ręku.

- Dziwne losy Jane Eyre - westchnęła. - Nie czytałam tego od czasów, kiedy byłam małą dziewczynką. Cóż za wspaniały romans.

- Możesz go sobie pożyczyć, jeśli chcesz. Roarke nie będzie miał nic przeciwko temu.

- Mam własny egzemplarz. Po prostu nie mam czasu na czytanie. Ale dziękuję.

- Chciałam ci coś dać. Trochę za wcześnie, ale... możemy się nie zobaczyć. - Czując się dziwnie niezręcznie, podała elegancko opakowane pudełko.

- Och, to miłe z twojej strony. - Mira przyjęła prezent z wyraźną radością. - Czy mogę teraz otworzyć?

- Oczywiście. - Wzniosła oczy do nieba, kiedy Mira delikatnie rozwiązała elegancką wstążkę i pieczołowicie odwinęła brzegi papieru.

- Moją rodzinę też to przyprawia o szaleństwo, gdy widzi, jak rozpakowuję prezenty - stwierdziła ze śmiechem. - Ale jakoś nie mogę zdobyć się na rozerwanie opakowania. Potem składam papier o wstążkę. Mam ich pełne szuflady i ciągle zapominam ich użyć. - Umilkła na widok perfum. - Prześliczny flakon. Nawet jest na nim wygrawerowane moje imię.

- To specjalnie skomponowany zapach. Podajesz facetowi cechy charakteru i wyglądu zewnętrznego danej osoby, a on komponuje indywidualny zapach.

- Charlotte - mruknęła Mira. - Nie wiedziałam, że znasz moje imię.

- Gdzieś je słyszałam.

W oczach Miry błysnęły łzy.

- To miło z twojej strony. - Odstawiła flakonik i objęła Eve. - Dziękuję.

Eve czując ogarniającą ją falę ciepła i zażenowania odwzajemniła uścisk.

- Cieszę się, że ci się podoba. Jestem nowicjuszką w tych sprawach.

- Doskonale sobie poradziłaś. - Mira odsunęła się i ujęła w dłonie twarz Eve. - Jestem z ciebie dumna. Teraz muzę pójść do łazienki i przypudrować sobie nos, bo zawsze wylewam łzy nad świątecznymi prezentami. Sama trafię - dodała, klepiąc Eve po policzkach. - Ty idź zatańczyć ze swoim mężem i wypij trochę szampana Świat za oknem nie ucieknie.

- Muszę go powstrzymać.

- I powstrzymasz. Dziś jednak zajmij się sobą. Znajdź Roarke'a i korzystaj z życia.

ROZDZIAŁ 17

Eve skorzystała z rady Miry. Doszła nawet do wniosku, że to wcale nie jest takie złe czuć lekki szum w głowie i kołysać się w ramionach Roarke'a w takt sennej muzyki na kolorowej sali pełnej zapachów i światła.

- Można z tym wytrzymać - mruknęła.

- Hmm?

Uśmiechnęła się, kiedy musnął wargami jej ucho.

- Można z tym wytrzymać - powtórzyła, odchylając głowę, by spojrzeć mu w oczy.

- Z całym tym bogactwem Roarke'a.

Przesunął dłońmi wzdłuż jej pleców.

- Miło to słyszeć.

- Masz sporo tego wszystkiego, Roarke.

- Rzeczywiście, sporo. - I żonę, której kręci się w głowie, pomyślał z rozbawionym błyskiem w oku.

- Czasami bywa tu ponuro, ale nie teraz. Teraz jest bardzo miło. - Westchnęła i potarła policzkiem o jego policzek. - Co to za muzyka.

- Podoba ci się?

- Tak. Jest seksowna.

- Pochodzi z lat czterdziestych dwudziestego wieku. To big band Tommy'ego Dorseya. Ten kawałek nazywa się Serenada Księżycowa.

- To całe wieki temu.

- Prawie.

- Skąd ty o tym wszystkim wiesz?

- Może urodziłem się za późno.

Westchnęła.

- Nie, trafiłeś dokładnie w swój czas. - Oparła mu głowę na ramieniu, by móc obserwować salę. - Wszyscy wyglądają na zadowolonych. Feeney tańczy z żoną.

Mavis siedzi na kolanach Leonarda i rozmawia z Mirą i jej mężem. McNab zaczepia wszystkie kobiety i wodzi wzrokiem za Peabody, wysuszając twoją whisky.

Roarke obejrzał się leniwie i uniósł brew.

- Trina właśnie wzięła go w obroty. Jezu, zaraz zje chłopaka żywcem.

- Nie wygląda na zmartwionego. - Uniosła głowę. - Bardzo miłe przyjęcie.

Muzyka zmieniła się i rytm stał się szybszy. Eve otworzyła usta ze zdziwienia.

- Kurczę blade, spójrz na Dickiego. Co on robi?

Roarke objął żonę w talii i uśmiechnął się.

- Tańczy rock and rolla.

Patrzyła zaskoczona, jak szef laboratorium wiruje z Nadine Furst po całej sali, to odpychając ją, to znów przyciągając do siebie.

- Cholera! Nigdy nie potrafiłam zmusić go do takiego galopu w laboratorium. Ho, ho! - Oczy jej się rozszerzyły, kiedy Dickie przeciągnął Nadine między nogami.

Reporterka zaniosła się śmiechem, gdy jej stopy dotknęły podłogi, a tłum gości nagrodził ich brawami.

Eve nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- To ci dopiero zabawa.

- Chcesz spróbować?

- Och nie. - Roześmiała się jednak i zaczęła przytupywać nogą do taktu. - Wystarczy mi samo patrzenie.

- Czy to nie megataniec? - Mavis podbiegła do nich, ciągnąc za sobą Leonarda. - Kto by pomyślał, że Nadine potrafi tak tańczyć. Odjazdowa impreza, Roarke.

- Dzięki. Wyglądasz bajecznie, Mavis.

- Te kreację nazwaliśmy „wesołą szatką”

Roześmiała się i okręciła wokół własnej osi. Pod wpływem ruchu kolorowe kawałki materiału, sięgające jej aż do kostek, rozsunęły się, odsłaniając fragmenty ciała pomalowane na złoty kolor. Opadające na ramiona włosy przytrzymywała wielka kokarda.

- Leonardo uważał, że twoja suknia powinna być bardziej subtelna - zwróciła się do Eve.

- Nikt tak jak ty i Mavis nie potraficie nosić moich kreacji. - Leonardo uśmiechnął się promiennie. - Wesołych świąt, Dallas. - pochylił się i cmoknął ją w policzek. - mamy coś dla ciebie, dla was obojga.

Wyciągnął zza pleców paczkę i wręczył Eve.

- Dzięki tobie Mavis i ja spędzimy razem nasze pierwsze święta. - Jego złote oczy zaszły mgłą.

Nie bardzo wiedząc, co mu odpowiedzieć, Eve położyła paczuszkę na jednym ze stolików i odpakowała. Wewnątrz znalazła ozdobną szkatułkę z politurowanego drewna, z mosiężnymi okuciami.

- Jest piękna.

- Otwórz - ponagliła Mavis. - Leonardo, powiedz im, co ona oznacza.

- Drewno symbolizuje przyjaźń, a metal miłość. - Zaczekał, aż Eve otworzy wieczko. W środku znajdowały się dwie wyłożone jedwabiem przegródki. - jedna jest na wasze wspomnienia, druga na życzenia.

- Sam to wymyślił. - Mavis ścisnęła wielką dłoń Leonarda. - Czy nie jest mega?

Roarke dotknął ramienia Eve, po czym wyciągnął dłoń do Leonarda.

- Cudowny prezent. Dziękuję. - Cmoknął Mavis w policzek. - Dziękuję wam obojgu.

- Teraz możecie wypowiedzieć wspólne życzenie w wigilię Bożego Narodzenia. - Mavis uścisnęła mocni Eve, po czym odwróciła się do Leonarda. - Chodźmy potańczyć.

- Zaraz się rozryczę - mruknęła Eve, kiedy odeszli.

- Tak to bywa w święta. - Chwycił ją za brodę i spojrzał z uśmiechem w wilgotne oczy. - Lubię patrzeć, kiedy się wzruszasz.

Pod wpływem impulsu objęła go za szyję i pocałowała. Był to długi, gorący pocałunek, który bardziej uspokajał, niż burzył krew.

- To będzie nasza pierwsza wspólna pamiątka - powiedziała, unosząc głowę.

- Poruczniku...

Odwróciła się i chrząknęła nerwowo na widok stojącego przed nią Whitneya. Poczuła zażenowanie na myśl o tym, że zobaczył ją z załzawionymi oczyma i wargami drżącymi od pocałunku.

- Panie komendancie.

- Proszę wybaczyć, że przeszkadzam. - Rzucił Roarke'owi przepraszające spojrzenie. - Właśnie otrzymałem wiadomość, że Piper Hoffman została napadnięta.

W jednej chwili stała się policjantką.

- Gdzie teraz jest?

- W drodze do szpitala Hayesa. Na razie nie mamy informacji na temat jej stanu.

Czy moglibyśmy gdzieś spokojnie porozmawiać?

- W moim biurze.

- Zaprowadzę komendanta - powiedział Roarke. - A ty zbierz swoich ludzi.


Została napadnięta w mieszkaniu nad siedzibą „Szczęśliwego Związku” - zaczął Whitney. Z przyzwyczajenia stanął za biurkiem, lecz nie usiadł. - Wygląda na to, że była sama. Wezwany na miejsce zdarzenia funkcjonariusz twierdzi, że jej brat wrócił do domu w trakcie całego zajścia. Napastnik uciekł.

- Czy świadek zidentyfikował napastnika? - spytała Eve.

- Jeszcze nie. Jest w szpitalu z siostrą. Mieszkanie zostało zabezpieczone. Poleciłem mundurowym, żeby niczego nie ruszali do pani przybycia.

- Zabiorę ze sobą Feeneya. Najpierw pojedziemy do szpitala. - Kątem oka dostrzegła zaskoczenie na twarzy Peabody, lecz nie spuszczała wzroku z Whitneya. - Nie chcę, by Peabody i McNab się ujawnili. Wolę, żeby zostali, dopóki nie znajdę się na miejscu zdarzenia.

- Do pani należy decyzja - odparł po prostu Whitney, który całkowicie się z nią zgadzał.

- Tym razem mamy świadka, a napastnik musi się ukrywać. Pewnie boi się, że został rozpoznany. Jeśli Piper przeżyję, będzie to jego trzeci błąd. - odwróciła się do swojej drużyny. - Muszę się przebrać. Feeney, będę na dole za pięć minut. Peabody, skontaktuj się ze szpitalem i spróbuj dowiedzieć się, jaki jest stan zdrowia ofiary. McNab, niech mundurowy dostarczy ci dyskietki z kamer bezpieczeństwa. Przejrzyj je do naszego powrotu.

- Poruczniku, dorwijcie tego sukinsyna - powiedział Whitney, kiedy ruszyła w stronę windy.


Któregoś dnia mam zamiar wyjść z twojego przyjęcia razem z żoną - powiedział Feeney, kiedy szkli szpitalnym korytarzem.

- Głowa do góry, Feeney. Może właśnie trafia nam się okazja zakończenia tej sprawy i spędzisz święta na łonie rodziny.

- Może. - Zza drzwi, które mijali, dobiegł czyjś jęk i Feeney skulił ramiona. - Zbyt dużo tu potłuczonych ciał. Sądząc z tego, co dzieje się dzisiaj na drogach, są to wszystko poszkodowani w wypadkach.

- Ale oto i Rudy. Ja się nim zajmę. A ty idź porozmawiać z lekarzem.

Wystarczyło jedno spojrzenie na siedzącego w korytarzu mężczyznę, żeby Feeney z ochotą przystał na propozycję Eve.

- Jest twój, mała.

Rozeszli się. Eve ruszyła korytarzem do miejsca, gdzie siedział Rudy z twarzą ukrytą w dłoniach.

Słysząc czyjeś kroki, powoli opuścił ręce, chwil e wpatrywał się w buty, po czym uniósł głowę i spojrzał na nią wzrokiem, w którym malowała się rozpacz.

- Zgwałcił ją i zadał jej ból. Słyszałem, jak płacze, jak błaga i płacze.

Eve usiadła obok niego.

- Kto to był?

- Nie wiem. Nie widziałem go. Chyba musiał słyszeć, jak wszedłem. Wbiegłem do sypialni i zobaczyłem ją. O Boże, Boże, Boże!

- Przestań - rzuciła ostrym tonem i chwyciła go za ręce, kiedy próbował ukryć w nich twarz. - To jej nie pomoże. Wszedłeś i usłyszałeś ją. Gdzie byłeś?

- Robiłem zakupy. - Samotna łza spłynęła mu po policzku. - Spodobała jej się pewna rzeźba, wróżka nad stawem. Trafiłem przypadkiem na adres galerii. W tym całym zamieszaniu nie miałem czasu, by jej kupić, dopiero dzisiaj wieczorem. Nie powinienem zostawić jej samej.

Trzeba będzie sprawdzić tę galerię, pomyślała Eve. Musi upewnić się, że mężczyzna, przez którego Piper znalazła się w szpitalu, nie siedzi teraz obok niej. Doskonale wiedziała, że nie wolno wpuszczać nikogo obcego do mieszkania. Dlaczego więc to zrobiła?

- Czy drzwi były zablokowane, kiedy wszedłeś do domu?

- Tak, odkodowałem je. Potem usłyszałem jej płacz i wołanie. Wpadłem do sypialni. - Wstrzymał oddech, zamknął oczy i zacisnął dłonie. Leżała na łóżku naga, ze związanymi rękami i nogami. Nie jestem pewny, ale chyba dostrzegłem coś kątem oka. Wtedy ktoś mnie popchnął i upadłem.

Złapał się za głowę.

- Musiałem w coś uderzyć. Może o kant łóżka? Nie wiem. Straciłem przytomność najwyżej na kilka sekund, bo słyszałem jak ucieka. Nie pobiegłem za nim. Powinienem, ale ona tam leżała, a ja nie mogłem myśleć o niczym innym. Już nie płakała. Myślałem... myślałem, że nie żyje.

- Wezwałeś karetkę, policję?

- Najpierw ją rozwiązałem i przykryłem. Musiałem to zrobić. Nie mogłem znieść... Potem wezwałem karetkę. Nie mogłem jej dobudzić. A teraz nie pozwalają mi jej zobaczyć.

Tym razem Eve pozwoliła mu ukryć twarz w dłoniach i rozpłakać się. Spostrzegła nadchodzącego Feeneya i wyszła mu na spotkanie.

- Jest w śpiączce - powiedział. - Lekarze uważają, że to raczej wynik szoku niż fizycznych obrażeń. Została zgwałcona. Obtarta skóra na nadgarstkach i wokół kostek. Trochę siniaków. Zrobili badanie toksykologiczne. Odurzono ją jakimś legalnym gównem. Tatuaż na prawym udzie.

- Jakie są rokowania?

- Mówią, że nic nie mogą zrobić. Mnóstwo medycznego bełkotu, ale krótko mówiąc dziewczyna zamknęła się w sobie. Obudzi się dopiero wtedy, gdy sama tego zechce, jeśli w ogóle zechce.

- Dobra. Nic tu po nas. Trzeba postawić mundurowego przy jej drzwiach i przy bracie.

- Nadal uważasz go za podejrzanego?

Odwróciła się i chwilę patrzyła, jak Rudy płacze. Zaskoczyła ją ta rozpacz.

- Nie, ale i tak trzeba dać mu obstawę.

Kiedy szli do windy, wyjęła nadajnik i wydała odpowiednie rozkazy.

- Facet jest zdrowo podłamany - zauważył Feeney. - Ciekawe czy rozpacza nad siostrą, czy nad kochanką.

- Tak, to rzeczywiście problem. - Weszła do windy i kazała zjechać na poziom ulicy. - Skąd nasz gość wiedział, że ona będzie sama? Nie zaatakowałby, gdyby wiedział, że jest z nią Rudy. To nie w jego stylu. Musiał wiedzieć, że została sama.

- To był ktoś, kogo znała. Mógł obserwować mieszkanie. Sprawdzić, kto jest w domu.

- Tak, musiał ją znać. Znać ich oboje. I nie sądzę, żeby ona była jedną z jego miłości. - Wyszła z hallu i skierowała się w stronę wyjścia. - Ona nie pasuje do wzoru. Nie ma jej na żadnej liście. Zaatakował ją, by rzucić podejrzenie na Rudy'ego.

Kiedy wsiedli do samochody, Eve oparła dłonie na kierownicy.

- Wiedział, że przesłuchiwaliśmy Rudy'ego - ciągnęła. - I że uważam go za głównego podejrzanego. Musiał cos wykombinować, skoro nie udało mu się z Cissy i z tą baletnica. Przypuszczał, że jeśli zaatakuje Piper, ponownie zwrócimy się ku Rudy'emu. Nie zrobił tego z miłości, lecz dla bezpieczeństwa.

Feeney odchylił się na oparcie i sięgnął do kieszeni po torebkę z orzeszkami. Zaraz jednak przypomniał sobie, że żona nie pozwoliła mu zabrać ich na przyjęcie.

- Musiał ją znać, a ona jego. Dzięki temu dostał się do środka.

- Nie otworzyłaby drzwi komuś obcemu, a tym bardziej gościowi przebranemu za świętego Mikołaja. McNab musi przejrzeć te dyskietki z kamer bezpieczeństwa.

- Wiesz, co ja myślę, Dallas? Nie będzie żadnych dyskietek.


Feeney miał rację. Pilnujący drzwi funkcjonariusz poinformował ich, że kamery bezpieczeństwa zostały wyłączone o dziewiątej pięćdziesiąt.

- Żadnych śladów łamania - stwierdziła Eve po obejrzeniu zamków i czytnika linii papilarnych. - Piper podeszła do drzwi, spojrzała przez wizjer, zobaczyła znajomą twarz i otworzyła. Nie znajdziemy też żadnych dyskietek z tego piętra.

Weszła do mieszkania. Na wprost okien wychodzących na Piąta stało białe drzewko ozdobione kryształowymi łańcuchami i bombkami. Leżały pod nimi pięknie opakowane prezenty. W miejscu gdzie na większości choinek umieszczano gwiazdę lub anioła, siedział biały gołąb.

Przy drzwiach wejściowych i przed wejściem do salonu leżały rozrzucone torby z zakupami. Eve wyobraziła sobie, jak Rudy wchodzi, słyszy wołanie siostry, rzuca torby i biegnie do sypialni. Podążając jego śladem, przeszła po miękkim białym dywanie do drugiego salonu ze ścianą widokową.

Wszystko w bieli. Miękkie wyściełane krzesła w kolorze ecru, stoły z błyszczącymi blatami w kolorze kości słoniowej, jasne wazy z białymi kwiatami. Miała wrażenie, jakby znalazła się w chmurze. Odurzająca atmosfera.

Za salonem znajdował się pokój rekreacyjny z wpuszczonym w podłogę basenem, powietrznymi ciężarkami, wanną z leczniczym błotem i steperem.

- Sypialnia jest na samym końcu - powiedziała. - Dobiegnięcie do niej musiało mu zająć kilkanaście sekund.

Weszła do wielkiej sypialni. Roleta w oknie była podniesiona i wpuszczała do wnętrza ciemność nocy. Wzdłuż jednej ze ścian stała olbrzymia toaletka z mnóstwem kolorowych butelek, pudełek i tubek. Królowa próżności, pomyślała Eve, patrząc na potrójne lustro i rząd świateł. Obok stały dwa miękkie krzesła. Nawet makijaż robili wspólnie.

Łóżko miało kształt serca. Otaczająca je spiralnie skręcona chromowana rama, wyglądająca niczym kremowa obwódka na torcie. W czterech rogach zwisały ozdobne guzy ze sznura.

- Zostawił swoje zabawki - zauważyła, kucając przy otwartym srebrnym pudle. - Czego tu nie ma. Jest i strzykawka, i cały zestaw do robienia tatuażu.

W środku znajdowało się również plastikowe pudełko o długości około sześćdziesięciu centymetrów, z trzema przegródkami zawierającymi całą gamę kosmetyków firmy Natural Perfection.

- Nie znam się na mazidłach, ale to mi nie wygląda na amatorski zestaw.

- Ho, ho, ho. - Feeney pochylił się i podniósł śnieżnobiałą brodę. - Może jednak przyszedł tu w przebraniu.

- Myślę, że najpierw ją odurzył, a potem się przebrał. - Zakołysał się na piętach. - Wchodzi, usypia ją, przenosi do sypialni, krępuje, a potem się stroi. Maluje jej tatuaż, robi makijaż, starannie przy tym układając swoje zabawki. Żadnego bałaganu. Kiedy Piper dochodzi do siebie...

Eve zmrużyła oczy, usiłując wyobrazić sobie tę scenę.

- Dochodzi do siebie, jest zdezorientowana, wystraszona. Próbuje się wyswobodzić. Zna go. To ją szokuje, przeraża, bo wie, co on zamierza zrobić. Może on rozmawia z nią, kiedy tnie jej ubrania.

- To chyba był szlafrok. - Feeney podniósł z podłogi równe białe paski białego materiału.

- Tak. Szykowała się do sny. Pewnie była podekscytowana, domyślając się, że brat wróci z prezentem dla niej. Teraz leży naga w łóżku i wpatruje się z przerażeniem w kogoś, kogo zna. Nie chce wierzyć, że to się dzieje naprawdę. W to zawsze trudno uwierzyć.

Ale to się zdarzyło, pomyślała, czując zimny pot na skórze. Nie można było tego powstrzymać.

- On rozbiera się. Założę się, że każdą rzecz składa równiutko w kostkę. Zdejmuje też brodę. Nie potrzebuje się przed nią maskować. Będzie mogła patrzeć w jego wykrzywioną grymasem twarz i płonące oczy.

- Jest podniecony. Rajcuje go fakt, że ona go zna. Nie potrzebuje lub nie chce się przebierać. Może wydaje mu się, że ją kocha. Należy przecież do niego. Jest bezbronna, ma nad nią władzę, większą nawet, bo mówi do niego po imieniu, kiedy błaga, żeby ją zostawił. Ale on jej nie słucha. Nie che słuchać. Po prostu wbija się w nią bez końca. Gwałci ją, naciera.

- Hej, hej! - Wstrząśnięty Feeney położył dłonie na ramionach Eve. Miała szklisty wzrok i ciężki, urywany oddech. - Daj spokój, mała.

- Przepraszam. - Zamknęła oczy.

- Już dobrze. - poklepał ją niezdarnie. Od Roarke'a wiedział przez co przeszła jako dziecko. Nie był jednak pewny, czy Eve się tego domyśla. Lepiej gdy oboje będą udawać, że on nic nie wie. - czasami zbyt realistycznie sobie wszystko wyobrażasz.

- Tak. - Wytarła usta wierzchem dłoni. Czuła w powietrzu nieświeży zapach seksu i potu. A także bezkarność i kobiecy strach.

- Chcesz się czegoś napić?

- Nie, nic mi nie jest. Ja tylko... nienawidzę morderstw na tle seksualnym. Pakujmy dowody i kończmy przeszukiwanie. Może uda nam się znaleźć jakieś odciski palców. - Wstała, już spokojniejsza. - Potem zobaczymy, co znajdą „sprzątacze”. Chwileczkę. - Złapała Feeneya za ramię. - Czegoś mi brakuję.

- Czego?

- Numer pięć. Co jest w piątej zwrotce? - Przepowiedziała w myślach słowa piosenki. - Gdzie jest pięć złotych pierścieni?

Przeszukali każdy zakamarek, pokój po pokoju, lecz nie znaleźli niczego, co by odpowiadało pięciu pierścieniom. Eve poczuła, że krew w niej tężeje.

- Tak. Uważaj na tyły, Dallas.

- Jego już tu nie ma, Feeney. Zaszył się w swojej norze.

Mimo to uważnie rozglądała się na boki, idąc korytarzem do salonu. Na drzwiach nie dostrzegła śladów włamania. Wewnątrz panowała ciemność.

Wiedziona instynktem, wsunęła w zamek uniwersalny klucz i wyciągnęła broń.

- Światła - poleciła, mrużąc oczy przed nagłym blaskiem.

Kiedy wzrok się przyzwyczaił, zobaczyła wysunięta szufladę z kartami kredytowy i gotówką przy stanowisku recepcyjnym. Była pusta.

- A więc jednak byłeś tu.

Rozejrzała się po pomieszczeniu, po czym podeszła do wystawy z próbkami. Szkło było całe i nie dostrzegła pustych miejsc w rzędach równo poustawianych produktów. Skręciła więc w lewo w stronę gabinetów zabiegowych.

Wszystkie były puste i sterylnie czyste.

Otworzyła drzwi do pomieszczenia służbowego, gdzie stały szafki dla pracowników. Tu również panowała idealna czystość. Przesadna czystość, pomyślała, czując, jak krew zaczyna jej szybciej krążyć w żyłach.

Sprawdziła szafki, żałując, że nie ma zdolności Roarke'a do otwierania zamków. Szef nie pozwoliłby na ich forsowanie bez nakazu.

W następnym pomieszczeniu znajdował się magazyn. I tu natrafiła na bałagan. Pudełka z produktami były pootwierane, butelki i tubki porozrzucane. Wyobraziła sobie, jak on tu wpada, wściekły na siebie, że spanikował i zostawił wszystkie przybory na górze. Wybrał w pośpiechu, co potrzeba, i wepchnął do torby lub jakiegoś pudełka.

Szybko i sprawnie przejrzała każde stanowisko konsultanta. Tylko przy jednym panował nieporządek. Szuflady w białym biurku były powysuwane. Na blacie widniała tłusta plama.

Wiedziała już, lecz najpierw poszukała licencji stylisty. Wzięła ją do ręki i spojrzała na fotografię.

- Tym razem zostawiłeś po sobie bałagan, Simonie. Wreszcie cię dopadnę.

Wyjęła nadajnik i ruszyła szybko w stronę drzwi, by zabezpieczyć teren.

- Tu porucznik Eve Dallas. Komunikat do wszystkich wozów. Poszukiwany Simon Lastrobe, ostatni adres Wschodnia Sześćdziesiąta Trzecia cztery pięć trzy zero, lokal trzydzieści pięć. Mężczyzna może być uzbrojony i niebezpieczny. Aktualna fotografia w drodze. Aresztować pod zarzutem wielokrotnego morderstwa na tle seksualnym pierwszego stopnia.

- Komunikat przyjęty.

Eve zablokowała drzwi i zabezpieczyła taśmą miejsce zbrodni, po czym wywołała Feeneya.

- Zabezpiecz teren. Wezwę Peabody, by zajęła się „sprzątaczami”. Musimy jechać.


Nasz gość maluje twarze. Jezu! - Feeney z obrzydzeniem pokręcił głową, kiedy Eve wystartowała jak z procy. - Do czego ten świat zmierza.

- Malował ich twarze, ciała, układał włosy, wysłuchiwał historii ich życia, zakochiwał się i potem zabijał.

- Myślisz, że oni wszyscy byli jego klientami?

- Możliwe. Jeśli nie, to musiał ich widzieć. Wybierał ich. Miał dostęp do listy partnerów i do danych osobowych.

- Lecz co oznacza ta cała świąteczna otoczka?

- Wyjaśni się, kiedy go złapiemy. - Zahamowała z piskiem za dwoma wozami patrolowymi, blokującymi ulicę. Wyskakując z wozu, trzymała już w ręku odznakę. - Byliście na górze? - zawołała, przekrzykując porywy wiatru i deszczu ze śniegiem.

- Tak jest. Podejrzany nie otworzył drzwi. Obstawiliśmy wszystkie wejścia. W oknach ciemno. Żadnego widocznego ruchu.

- Feeney, czy mamy już zgodę na wejście?

- Jeszcze nie.

- Wchodzimy. Do diabła z nakazem. - Bez namysłu sforsowała drzwi.

- Umoczysz sprawę, jeśli nie będziesz miała nakazu - ostrzegł ją i skrzywił się, kiedy wybrała schody zamiast windy.

- Drzwi mogą być otwarte - rzuciła gniewnie, kiedy ją dogonił.

- Cholera, Dallas. Daj mi pięć minut, a wydębię ten nakaz.

Kiedy dotarli na drugie piętro, dostał lekkiej zadyszki i rumieńców na twarzy. Mimo to pierwszy dotarł do drzwi z numerem trzydzieści pięć.

- Stój, do cholery. Załatwimy to zgodnie z prawem. Znasz procedurę.

Miała ochotę kopniakiem sforsować drzwi, dopaść tego drania i sprawić, żeby doświadczył uczucia strachu, bólu i bezradności. Traktuję to zbyt osobiście, pomyślała, czując, że drżą jej mięśnie. Z trudem opanowała szalejącą w niej wściekłość.

- Dobra - powiedziała w końcu. - Ale kiedy tam wejdziemy, ty go zgarniesz, Feeney.

- Przecież to twoja działka.

- Zgarniesz go. Nie jestem pewna, czy potrafiłabym utrzymać nerwy na wodzy.

Przyjrzał się jej napiętej twarzy, dostrzegł wewnętrzną walkę i skinął głową.

- Zrobię to dla cienie, Dallas. - Sięgnął po nadajnik, który nagle zapiszczał. - Mamy zgodę. Możemy wchodzić. Góra czy dół?

Wykrzywiła wargi.

- Dawniej zawsze brałeś górę.

- I nadal tak jest. Od kucania bolą mnie kolana.

Odwrócili się w stronę drzwi, odetchnęli głęboko i uderzyli w nie z całą siłą Kiedy zamki puściły, Eve przykucnęła z bronią w ręku pod ramieniem Feeneya.

Ubezpieczając się, błyskawicznie zlustrowali tonący w półmroku pokój, do którego wpadło światło ulicznych latarni.

- Czystko jak w kościele - szepnął Feeney. - Pachnie jak w szpitalu.

- To środek dezynfekcyjny. Zapalam światła. Biorę lewą stronę.

- Dawaj.

- Światła - rozkazała. - Simon. Tu policja. Jesteśmy uzbrojeni i mamy nakaz. Wszystkie wyjścia są obstawione. - Wskazała na drzwi prowadzące do pokoju, na co Feeney kiwnął głową.

Trzymając broń w pogotowiu, pchnęła łokciem drzwi, aż uderzyły o ścianę.

- Był tu - powiedziała, rozglądając się na boki. - Zabrał, co mógł, i zwiał.

ROZDZIAŁ 18

Oto co mamy - powiedziała Eve do swojej gromadki zebranej w domowym biurze. - Facet świetnie potrafi się maskować. Możemy przekazać mediom jego fotografię i kazać pokazywać co pół godziny, ale on i tak zmieni wygląd. Przypuszczalnie ma przy sobie sporo gotówki albo fałszywą kartę identyfikacyjną. Sprawdzimy każdy ślad, ale szanse na złapanie go tą drogą są znikome.

Przetarła oczy i przełknęła kolejną porcję kawy.

- Chcę, żeby Mira wydała swoją opinię, ale moja jest taka: wczoraj wieczorem nie dokończył roboty. Zgwałcił, ale nie ukarał ofiary. Jest więc sfrustrowany, na granicy wytrzymałości. Ma obsesję na punkcie porządku, tymczasem zostawił po sobie bałagan, zarówno w miejscu pracy, jak i w domu, bo musiał uciekać.

- Poruczniku. - Peabody nie podniosła ręki do góry, chociaż czuła, że powinna.

Jednak Eve popatrzyła na nią obojętnym wzrokiem. - Myśli pani, że on nadal jest w mieście?

- Z informacji, które zebraliśmy, wynika, że tu się urodził, wychował i mieszkał przez całe swoje życie, jest więc mało prawdopodobne, by szukał schronienia gdzie indziej. Kapitan Feeney i McNab nadal będą szperać w jego danych, lecz wszystko wskazuje na to, że nadal przebywa w mieście.

- Nie ma własnego środka transportu - wtrącił Feeney. - Nigdy nie przeszedł kursów pilotażu. Musi więc korzystać z publicznej komunikacji.

- A ta jak wiadomo zarówno w samym mieście, jak i poza obrębem o tej porze roku pęka w szwach - dodał McNab, nie odrywając wzroku od ekranu komputera. - jeżeli nie zrobił wcześniej rezerwacji, to może wylecieć z miasta tylko na własnych skrzydłach.

- Właśnie. Poza tym tylko tu może zrealizować swój plan. Wszystkie jego ofiary mieszkały w mieście. Przerażony czy nie, musi znaleźć piątą ofiarę, i to jeszcze przed Bożym narodzeniem.

Eve podeszła do ekrany ściennego.

- Wyświetl dane z pliku sprawy Simona H jeden - poleciła. - Zebraliśmy z jego mieszkania wideopłyty o świątecznej tematyce - wyjaśniła, kiedy ekran zamigotał. - To jest jakiś stary dwudziestowieczny film.

- Życie jest piękne - powiedział Roarke, stając w drzwiach. - Z Jimmym Stewartem i Donną Reed. - Uśmiechnął się na widok gniewnego spojrzenia Eve. - Przeszkadzam?

- To sprawa policji - odparła Eve. Czy ten człowiek nigdy nie sypia?

Ignorując ją, przysiadł na poręczy fotela Peabody. - Macie za sobą długą noc. Może chcecie coś zjeść?

- Roarke...

- Chętnie coś przegryzę - wtrącił McNab.

- Są też filmy wideo - ciągnęła Eve, kiedy Roarke poszedł do kuchni. - A także pisma, takie jak „Kolędy”. Znaleźliśmy też spory zbiór pornosów, zarówno pism, jak i płyt związanych z tematyką świąteczną. Wyświetl dane z pliku Simona A sześć osiem. Na przykład coś takiego - dodała.

Roarke wszedł do pokoju w chwili, gdy na ekranie pojawiła się kobieta z rogami jelenia na głowie i przyczepionym ogonem. Nucąc Zwą mnie tancerką, wzięła do ust penisa świętego Mikołaja.

- To ci dopiero rozrywka - mruknął Roarke.

- Takich filmów jest z tuzin, drugie tyle nielegalnych z zeszłego wieku, które jednak nie są już takie zabawne. Ale ten zasługuje na szczególne uznanie.

Wyświetl dane z pliku Simona siedem dwa.

Zerknęła na Roarke'a i usunęła się na bok.

Na ekranie Marianna Hawley usiłowała wyswobodzić się z więzów. Płakała, szarpiąc głową na boki. W kadrze pojawił się Simon z brodą, ubrany w czerwony kaftan. Zaczął robić miny do kamery, po czym uśmiechnął się do leżącej na łóżku kobiety.

- Byłaś miła czy niegrzeczna?

Bądź cicho, mała. Czuła na sobie jego słodki oddech zmieszany z alkoholem. Tatuś da ci prezent.

Jego głos wypłynął z zakamarków pamięci. Opanowała drżenie rąk i nie spuszczała wzroku z ekranu.

- Pewnie byłaś niegrzeczna, bardzo, bardzo niegrzeczna, ale i tak dostaniesz coś ładnego.

Odwrócił się do kamery i zaczął rozbierać. Został jedynie w peruce, nie zdjął też brody. Potem zaczął się podniecać.

- To jest pierwszy dzień Bożego Narodzenia, moja miłości.

Zgwałcił ją szybko i brutalnie. Kiedy w pokoju brzmiały krzyki Marianny, Eve sięgnęła po kubek z kawą i zmusiła się do przełknięcia kilku łyków.

Potem odbył z nią stosunek analny. Nie płakała już, tylko kwiliła niczym dziecko.

Kiedy skończył, miał szklisty wzrok i ciężko oddychał. Wyjął coś z pudełka i połknął.

- Przypuszczamy, że to jest środek ziołowy z mieszanką chemiczną na przedłużenie erekcji - powiedziała beznamiętnym tonem Eve. Nie spuszczała wzroku z ekranu. Uważała, że jest to winna Mariannie, jednocześnie rzucała wyzwanie samej sobie. Będzie patrzeć, wytrzyma.

Marianna nie broniła się podczas następnego gwałtu. Eve domyśliła się, że zamknęła się w sobie, uciekła tam, gdzie nie czuła bólu, gdzie mogła być sama w ciemności.

Nie broniła się, kiedy Simon zaczął płakać i wyzywać ją od dziwek. Potem owinął jej szyję łańcuchem choinkowym i ścisnął tak mocno, że w pewnym momencie łańcuch pękł i musiał dokończyć rękoma.

- Słodki Jezu! - wyszeptał McNab. W jego głosie brzmiał strach i litość. - Czy nie dość tego?

- Teraz zrobi jej makijaż - powiedziała Eve beznamiętnym głosem. - Umaluje twarz, ułoży włosy, owinie łańcuchem. Spójrzcie, kiedy ją podnosi, tatuaż jest już gotowy. Pozwala, by kamera prześlizgnęła się po jej ciele. Później będzie mógł ją oglądać w domowym zaciszu. Napawać się swoim dziełem.

Ekran zgasł.

- Sprzątanie nie jest już takie ważne. Wszystko to trwa trzydzieści trzy minuty i dwanaście sekund. Tyle zajęło mu wykonanie tej części planu. Są też dyskietki z zapisem kolejnych morderstw. Metoda jest taka sama. Nasz gość to skrupulatny tradycjonalista. Znajdzie sobie jakąś dziuplę, gdzie dojdzie do siebie. Nie będzie to jednak nora, lecz dobry hotel lub mieszkanie.

- Wynajęcie pokoju o tej porze roku nie będzie łatwe - wtrącił Feeney.

- Nie, ale zaczniemy go szukać. Na początek centrum. Jutro przepytamy jego przyjaciół i współpracowników. Może uda nam się ustalić, dokąd mógł pójść. Peabody, spotkamy się w salonie o dziewiątej. Masz być w mundurze.

- Tak jest.

- A teraz powinniśmy się przespać kilka godzin.

- Chciałbym jeszcze trochę popracować. Gdybym mógł tu zanocować, wziąłbym się do tego z samego rana.

- Zgoda, McNab. Zwijamy interes.

- Jestem za. - Feeney podniósł się z miejsca. - Mogę cię podrzucić do domu, Peabody.

- Tylko nie ruszaj moich zabawek, McNab - ostrzegła go przed wyjściem Eve. - Bardzo tego nie lubię.

- Powinnaś wziąć środek nasenny - powiedział Roarke, kiedy ruszyli do sypialni.

- Nie zaczynaj.

- Niepotrzebne ci teraz senne koszmary. Musisz się od nich uwolnić na kilka godzin, jeśli nie dla własnego dobra, to przez wzgląd na tę kobietę, którą tak brutalnie potraktowano.

- Dam sobie radę.

Jak tylko znaleźli się w sypialni, zaczęła pospiesznie zrzucać z siebie ubranie. Musiała wziąć gorący prysznic, by zmyć z siebie ten zapach.

Zostawiła wszystko na podłodze i poszła do łazienki.

Czekał, aż wyjdzie. Wiedział, że najpierw musi sama się z tym uporać i odepchnąć pomoc, nawet tę ofiarowaną przez niego. Zawsze fascynowała go to kłująca obronna skorupa, którą się otaczała.

Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, przez co musiała przejść, oglądając te dyskietki.

Kiedy wyszła z łazienki, owinięta szlafrokiem, po prostu ją objął.

- O Boże! - Przytuliła się do niego, wbijając mu palce w plecy. - Wciąż czuje na sobie jego zapach.

Nie mógł znieść jej załamania. Czuł, jak drży i jak gwałtownie bije jej serce.

- Nigdy więcej cię nie dotknie.

Ukryła mu twarz na ramieniu, próbując skupić się na czystym męskim zapachu Roarke'a.

- Za każdym razem mnie dotyka. Nie mogę go powstrzymać.

- Ale ja mogę. - Podniósł ją i usiadł na brzegu łóżka. - Nie myśl już o tym, Eve. Po prostu przytul się do mnie.

- Dam sobie radę.

- Wiem. Ale jakim kosztem? - pomyślał, kołysząc ją jak dziecko.

- Nie chcę żadnych pigułek tylko ciebie. Ty mi wystarczysz.

- Spróbuj więc zasnąć. - Dotknął ustami jej włosów.

- Nie odchodź. - Wtuliła się w niego o westchnęła. - Potrzebuję cię. Zbyt mocno.

- Nie zbyt mocno. Nigdy nie będzie zbyt mocno.

Włożyła wspomnienie do ich szkatułki, pomyślał, a teraz on włoży tam życzenie. Żeby te kilka godzin przespała w spokoju.

Trzymał ją więc w objęciach, dopóki nie zapadła w sen. I nadal ją trzymał, kiedy się obudziła.

Leżeli wtuleni w siebie. Głowa Eve spoczywała na ramieniu Roarke'a. Jakimś sposobem udało mu się rozebrać ich oboje.

Przez chwilę wpatrywała się w jego twarz. Wydała jej się niewymownie piękna. Silnie zarysowany podbródek, długie, grube rzęsy, marzycielskie usta poety. Zapragnęła przesunąć dłonią po jedwabistych włosach, lecz miała unieruchomione ręce, więc tylko pocałowała go lekko, by mu podziękować i na tyle rozbudzić, by wypuścił ją z objęć. Tymczasem on wzmocnił uścisk.

- Mhm. Jeszcze chwilkę.

Uniosła brwi. Miał schrypnięty zaspany głos i nie otwierał oczu.

- Jesteś zmęczony.

- No pewnie.

Wydęła wargi.

- Nigdy nie bywasz zmęczony.

- Teraz jestem. Zamknij się.

Zachichotała, słysząc w jego głosie senne rozdrażnienie.

- No to sobie poleż.

- Z przyjemnością.

- Muszę wstać. - Uwolniła rękę i wzburzyła mu włosy. - Śpij dalej.

- To przestań gadać.

Zaśmiała się i wysunęła z jego objęć.

- Roarke'a?

- P Boże! - Przewrócił się na bok i ukrył twarz w poduszce. - Co?

- Kocham cię.

Odwrócił głowę. Ciężkie powieki uniosły się leniwie. Poczuła, że krew szybciej zaczyna krążyć jej w żyłach. W tym tkwi jego urok, pomyślała. Wystarczy drobny gest, by drżała z pożądania.

- No to chodź tutaj. Może uda mi się jeszcze przez chwilę nie usnąć.

- Później.

Mruknął coś niezrozumiale i wtulił twarz w poduszkę.

Postanowiła zrezygnować z przyjemności. Ubrała się, zaprogramowała kawę i przypięła kaburę. Kiedy wychodziła z pokoju, nawet się nie poruszył.

Zajrzała najpierw do swojego biura. McNab spał w jej fotelu z Galahadem na głowie, który wyglądał niczym wielkie nauszniki. Obaj chrapali.

Kiedy do nich podeszła, kot otworzył jedno oko, obrzucił ją znudzonym spojrzeniem i miauknął.

- McNab.

Nie otrzymawszy odpowiedzi, wzniosła oczy do sufitu i trąciła McNaba w ramię. Zachrapał i odwrócił głowę. Ten ruch spowodował, że Galahad zjechał niżej i zemścił się, wbijając mu pazury w skórę.

- Nie drap, kochanie.

- Chryste! - Eve mocniej szturchnęła go w ramię. - Żadnych erotycznych znów w moim fotelu.

- Hmm? Daj spokój, kotku. - Otworzył zaspane oczy i spojrzał na Eve. - Dallas? Co? Gdzie? - Sięgnął do ramienia, czując jakiś ciężar i zacisnął dłoń na kocim łbie. - Kto?

- Zapomniałeś jeszcze o „dlaczego?” Ale mnie o to nie pytaj. Weź się w garść.

- Już. O rany! - Odwrócił głowę i znalazł się twarzą w twarz z Galahadem. - To pani kot?

- Mieszka tu. Obudziłeś się na tyle, by zdać mi raport?

- Jasne. - usiadł i przesunął językiem po zębach. - kawy. Błagam.

Sama oddawała się temu nałogowi, poszła więc wspaniałomyślnie do kuchni i zaprogramowała podwójną porcję czarnej mocnej kawy.

Kiedy wróciła, kot siedział na kolanach McNaba, wygniatał mu uda i sprawdzał, czy człowiek ośmieli się zaprotestować. McNab pochwycił w dłonie kubek z kawą i wypił połowę zawartości.

- Uf. Śniło mi się, że jestem na jakiejś planecie i robię to z niewiarygodnie zbudowanym mutantem, który ma futro zamiast skóry. - Popatrzył na Galahada i uśmiechnął się. - Jezu!

- Nie chcę słyszeć o twoich lubieżnych fantazjach. Do czego doszedłeś?

- Sprawdziłem wszystkie drogie hotele w mieście. Żaden samotny mężczyzna nie wynajął wczoraj wieczorem pokoju. Sprawdziłem też średniej klasy hotele. To samo. Zebrałem jego dane. Dyskietka leży na pani biurku.

Wzięła ją i wrzuciła do torby.

- A teraz powiedz mi, czego się dowiedziałeś.

- Nasz gość ma czterdzieści siedem lat, urodził się w Nowym Jorku. Rodzice rozwiedli się, kiedy miał dwanaście lat. Wychowywała go matka. - Ziewnął, aż zatrzeszczała mu szczęka. - Przepraszam. Nie wyszła drugi raz za mąż. Grała w niskobudżetowych filmach. Cierpiała na chorobę umysłową. Leczyła się w różnych ośrodkach, głównie na depresję. Nie pomogli jej, bo w zeszłym roku popełniła samobójstwo. Niech pani zgadnie kiedy?

- W wigilię Bożego Narodzenia.

- Strzał w dziesiątkę. Simon otrzymał dobre wykształcenie, zrobił specjalizację w dziedzinach: teatrze i kosmetyce. Pracował jako charakteryzator przy kilku filmach. Przed dwoma laty przejął ten salon. Nigdy się nie ożenił. Cały czas mieszkał z mamusią.

Urwał, by upić łyk kawy.

- Nie cierpi na brak pieniędzy, ale leczenie matki porządnie naruszyło jego konto. Nie karany. Przechodził standardowe badania. Żadnych informacji na temat leczenia psychiatrycznego.

- Prześlij jego dane do Miry, potem spróbuj dowiedzieć się czegoś o ojcu. I sprawdzaj dalej hotele. Musiał przecież gdzieś się zatrzymać.

- Mogę dostać jakieś śniadanie?

- Wiesz, gdzie jest kuchnia. Będę w terenie. Informuj mnie o wszystkim na bieżąco.

- Jasne. Hmm... Czy między panią a Peabody wszystko w porządku?

Eve uniosła brwi.

- A czemu miałoby być inaczej?

- Zdawało mi się, że coś nie gra.

- Czekam na informację - powtórzyła i zostawiła go z domysłem, popijającego kawę i drapiącego kota za uszami.


Peabody musiała chyba spać na desce albo wykrochmaliła mundur, pomyślała Eve na widok asystentki. Kiwnęły sobie głowami na powitanie.

Dziewczyna była sztywna i odpowiadała tylko na zadane pytania. Zachowała jednak dawną sprawność.

Yvette trwała już na swoim posterunku, zajęta przeglądaniem planu.

- Często pani nas odwiedza - zwróciła się do Eve. - W takim razie może zaproponuję jakiś manicure albo mały zabieg.

- Masz jakiś wolny gabinet?

- Kilka, ale aż do drugiej wszyscy konsultanci są zajęci.

- Zrób sobie pięć minut przerwy, Yvette.

- Słucham?

- Muszę z tobą porozmawiać. Przejdźmy do gabinetu.

- Nie mam teraz czasu.

- Tutaj albo spotkamy się na policji. Chodźmy.

- Och na litość boską! - Odsunęła fotel z irytacją. - Tylko postawię tu androida. W zasadzie tego nie robimy. To nie to samo co osobisty kontakt.

Podeszła do wysokiej szafy i odblokowała zamek. W środku stał android - kobieta. Miała na sobie obcisły kombinezon w pastelowym kolorze, podkreślający ciemnozłotą karnację i ogniście czerwone włosy. Kiedy Yvette ją włączyła, otworzyła wielkie jak u dziecka, niebieskie oczy, zamrugała rzęsami i uśmiechnęła się promiennie.

- Czy mogę dotrzymać pani towarzystwa?

- Zajmij miejsce w recepcji.

- Jak pani sobie życzy. Uroczo dziś pani wygląda.

- Jasne. - Yvette odwróciła się z irytacją. - To samo powiedziałaby, gdybym miała kurzajki na twarzy. W tym tkwi cały problem. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo - dodała. - Simon nie lubi, gdy opuszczamy nasze stanowiska poza wyznaczonymi przerwami.

- Tym razem nie sprawi ci kłopotu. - Eve weszła do gabinetu mając nadzieję, że nie będzie przypominał laboratorium do sekcji zwłok. - Kiedy ostatni raz rozmawiałaś z Simonem?

- Wczoraj. - Yvette wzięła przyrząd do masażu, włączyła go i zaczęła masować sobie szyję i ramiona. - O czwartej miał ujędrnianie biustu. Skończył o szóstej. Zresztą zaraz tu będzie. Właściwie to już powinien tu być. W dzień przed Bożym Narodzeniem mamy największy ruch.

- Nie liczyłabym na niego.

Yvette spojrzała na nią zaskoczona, a rączka do masażu drgnęła w jej dłoni.

- Czy coś mu się stało? Miał jakiś wypadek?

- Rzeczywiście coś mu się stało, ale nie miał wypadku. Wczoraj wieczorem napadł na Piper Hoffman.

- Napadł? Simon? - Yvette wybuchnęła śmiechem. - Pani chyba żartuje, poruczniku.

- Zabił cztery osoby, zgwałcił je i zamordował. Omal nie wykończył Piper. Ukrywa się teraz. Nie wiesz, gdzie mógłby być?

- To niemożliwe. - Yvette wyłączyła aparat do masażu. - Simon jest dobry i łagodny. Nikomu nie zrobiłby najmniejszej krzywdy.

- Jak długo go znasz?

- Dwa lata, odkąd przejął salon. To musi być pomyłka. - Yvette przycisnęła dłonie do policzków. - Piper? Mówi pani, że Piper została napadnięta? W jakim jest stanie?

- Jest w śpiączce, w szpitalu. Simon nie doprowadził swego dzieła do końca. Ktoś go spłoszył. Wrócił do swojego mieszkania, ale zaraz je opuścił. Dokąd mógł pójść?

- Nie wiem. To nie do wiary. Jest pani pewna.

Oczy Eve były chłodne i spokojne.

- Tak, jestem pewna.

- Ale on uwielbiał Piper. Był konsultantem obojga, jej i Rudy'ego. Nazywał ich anielskimi bliźniakami.

- Z kim jeszcze się przyjaźnił? Czy się komuś zwierzał? Opowiadał o matce?

- Jego matka miała wypadek, umarła w zeszłym roku. Był załamany.

- Powiedział ci, co to był za wypadek?

- Tak. Zemdlała w wannie i utopiła się. To było okropne. Tacy byli sobie bliscy.

- Opowiadał ci o niej?

- Tak, pracowaliśmy razem, spędzaliśmy tu wiele godzin. Byliśmy przyjaciółmi. - jej oczy wypełniły się łzami. - Nie mogę uwierzyć w to, co pani mówi.

- Lepiej, żebyś uwierzyła, dla własnego dobra. Dokąd mógł pójść, Yvette? Jeśli się przestraszył, jeśli nie mógłby wrócić do domu? Jeśli musiałby się gdzieś ukryć?

- Nie wiem. Ten salon był całym jego światem. Zwłaszcza po śmierci matki. On nie miał nikogo z rodziny. Ojciec umarł, gdy Simon był jeszcze dzieckiem. Ja naprawdę nic nie wiem. Przysięgam.

- Jeśli się z tobą skontaktuje, natychmiast daj mi znać. Nie zawieraj z nim żadnych układów. Nie spotykaj się na osobności. Nie otwieraj drzwi, jeśli do ciebie przyjdzie. Muszę dostać się do jego szafki i porozmawiać z personelem.

- Dobrze, załatwię to. On nie zachowywał się podejrzanie. Myślał tylko o świętach. Naprawdę był dobry i czuły. Bardzo przeżył śmierć matki i Boże Narodzenie nie było już dla niego świętem.

- I dlatego musiał to sobie wynagrodzić.

Eve weszła do pokoju dla personelu. Siedział w nim krzepki konsultant i popijał jakiś zielony napój regenerujący.

- Zmienił szyfr - mruknęła Yvette. - Nie mogę jej otworzyć bez nowego kodu.

- Kto tu dowodzi w czasie jego nieobecności?

Yvette wypuściła powietrze z płuc.

- Chyba ja.

Eve wyjęła broń.

- Mogę otworzyć, ale musisz wyrazić zgodę.

Yvette zamknęła oczy.

- Wyrażam zgodę.

- Peabody, rekorder włączony?

- Tak jest.

Eve odbezpieczyła broń, wycelowała i strzeliła w zamek. Rozległ się stłumiony dźwięk i błysk. Meta się zwinął i spadł na podłogę.

- Yvette, co się dzieje?

- To sprawa kryminalna, Steve. - Machnęła ręką w stronę gapiącego się konsultanta. - O dziewiątej trzydzieści masz zabieg. Idź się przygotować.

- Simon będzie wkurzony - powiedział, kręcąc głową i wyszedł.

Eve odsunęła się na bok, by Peabody miała lepszy widok i chwyciła za rączkę.

- Cholera! - skrzywiła się i włożyła palce do ust. - Za gorące.

- Proszę. - Peabody wyjęła z kieszeni starannie złożoną chusteczkę i podała Eve.

- Dzięki. - Eve przykryła rączkę chusteczką i otworzyła drzwiczki. - Święty Mikołaj bardzo się spieszył - mruknęła.

Na dnie szafki leżał zwinięty czerwony kaftan. Na nim stały błyszczące czarne buty. Eve wyjęła z torby ochraniacze i włożyła je na ręce.

- Sprawdźmy, co tu mamy.

Znalazła dwie puszki po środku dezynfekcyjnym, pół pudełka mydła ziołowego, tubki z kremem ochronnym i przyrząd niszczący drobnoustroje za pomocą ultradźwięków. Było tu również pudełko z przyborami do robienia tatuażu i kilka wzorników.

- Mamy cię. - Eve wyjęła cienką karteczkę z wypisanymi na niej stylizowanymi literami: Mojej miłości. - Zapakuj wszystko do torebek i przygotuj do wysłania - poleciła Peabody. - Chcę, żeby w ciągu godziny znalazło się w laboratorium. Tymczasem przesłucham personel.

Jednak niczego nowego się nie dowiedziała. Simon był powszechnie kochany i podziwiany. Bez przerwy powtarzały się takie określenia, jak wspaniałomyślny, wrażliwy, współczujący. Wówczas stanęła jej przed oczami wykrzywiona strachem i bólem twarz Marianny Hawley.

Drogę do szpitala, gdzie leżała Piper, odbyły w milczeniu. Mimo że system klimatyzacyjny w samochodzie pompował do przyjemne ciepło, to atmosfera była raczej chłodna.

Wspaniale, pomyślała Eve. Skoro Peabody dalej chce zadzierać nosa, to jej problem. To na pewno nie pomoże w pracy.

- Skontaktuj się z McNabem - poleciła wchodząc do windy i nie patrząc na asystentkę. - Dowiedz się, czy ma jakieś nowe informację. Potem sprawdź, czy Mira dostała dane osobowe Simona.

- Tak jest.

- Jeśli jeszcze raz powiesz „tak jest” tym obrażonym tonem, to spiorę cię na kwaśne jabłko.

Wyszła z windy, zostawiając Peabody ze zmarszczonym czołem.

- Chcę się dowiedzieć o stan zdrowia Piper Hoffman - zwróciła się Eve do pielęgniarki, kładąc przed nią odznakę.

- Jej stan uległ poprawie.

- To znaczy, że wyszła ze śpiączki?

Pielęgniarka miała na sobie kwiaciastą tunikę. Na je twarzy malowała się udręka.

- Pacjentka Piper odzyskała przytomność przed dwudziestoma minutami.

- Czemu mnie o tym nie powiadomiono? Wyniki badań nie zapowiadały tak szybkiej poprawy.

- To prawda, poruczniku. Pacjentka obudziła się ze strasznym krzykiem. Rzucała się i histeryzowała. Musieliśmy ją unieruchomić i uspokoić, oczywiście za zgodą brata.

- Gdzie on teraz jest?

- W jej pokoju. Spędził tam całą noc.

- Proszę skontaktować się z lekarzem prowadzącym i sprowadzić go tutaj.

Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała korytarzem do pokoju Piper.

Kobieta wyglądała jak Śpiąca Królewna: blada, o jasnych włosach i olśniewającej urodzie. Miała małe cienie pod oczami i lekko zaróżowione policzki.

W niewielkiej odległości od łóżka cicho szumiały monitory. Sam pokój wyglądał niczym salon w eleganckim apartamencie. Pacjenci, którzy mieli odpowiednie środki, mogli leczyć się w komfortowych warunkach.

Jej pierwsze wspomnienia ze szpitalem wiązało się z okropnym pokojem z wąskimi łóżkami, w którym kobiety i dziewczynki jęczały z bólu i rozpaczy. Ściany były szare, okna ciemne, a w powietrzu unosił się zapach moczu. Miała wówczas osiem lat, była załamana, samotna i nie pamiętała nawet swojego imienia.

Piper tego nie doświadczy. Przy jej łóżku siedział brat i trzymał ją za rękę z taką delikatnością, jakby była zrobiona z najcieńszego szkła. Pokój tonął w kwiatach i słychać było cichą kojącą muzykę.

- Obudziła się z krzykiem - Rudy nie podniósł wzroku. Wpatrywał się z rozpaczą w twarz siostry. - Wołała mnie. Wydawała jakieś nieludzkie krzyki. - Dotknął jej policzka. - Ale nie poznawała mnie. Walczyła ze mną i z pielęgniarkami. Nie wiedziała, gdzie jest. Myślała, że ciąż... Myślała, że on wciąż jest z nią.

- Czy coś powiedziała? Czy podała jego imię?

- Wykrzyczała je. - Jego twarz sprawiała wrażenie pozbawionej życia i kolorów. - Powiedziała: „O Boże! Simon, proszę, nie! Nie, nie, nie!” W kółko to powtarzała. Eve poczuła nagle ogarniającą ją litość.

- Rudy, ja muszę z nią porozmawiać.

- Jej potrzebny jest teraz sen. Ona musi wyrzucić to z pamięci. - Pogładził Piper po włosach. - Kiedy poczuje się lepiej, wywiozę ją gdzieś, gdzie jest dużo słońca i kwiatów. Tam odzyska zdrowie, a dala od tego wszystkiego. Wiem, co pani o mnie myśli, o nas obojgu, ale nie dbam o to.

- Nieważne są moje odczucia. Teraz tylko ona się liczy. - Podeszła bliżej, by mogli patrzeć sobie w oczy. - Zrozum, szybciej będzie wracać do zdrowia, wiedząc, że człowiek, który ją skrzywdził, jest za kratkami. Muszę z nią porozmawiać.

- Ona nie będzie w stanie o tym mówić. Pani nie rozumie, przez co ona przeszła.

- Zapewniam cię, że doskonale rozumiem i wiem, przez co przeszła - powiedziała z mocą Eve. - Nie zrobię jej krzywdy. Chcę powstrzymać tego człowieka, Rudy, zanim znów kogoś skrzywdzi.

- Ale muszę przy tym być - powiedział po namyśle. - Ona będzie mnie potrzebować... I lekarz też musi przy niej być. Jeżeli się zdenerwuje, chcę, żeby ją uspokoił.

- Dobrze, ale musisz pozwolić mi działać.

Skinął głową, po czym ponownie spojrzał na Piper.

- Czy ona... czy długo... Jak pani myśli, kiedy zdoła o tym zapomnieć? O Chryste!

- Ona nigdy nie zapomni - odparła sucho. - Ale nauczy się z tym żyć.

ROZDZIAŁ 19

Będzie stopniowo odzyskiwać przytomność.

Doktor był młody, życzliwy i oddany swojej pracy. Sam zaaplikował odpowiednią dawkę leku, zamiast zlecić to pielęgniarce czy któremuś z asystentów.

- Będę utrzymywać jej funkcje na niskich poziomach, żeby nie forsować organizmu.

- Ale musi być świadoma - zastrzegła Eve.

Omiótł jej twarz ciepłym spojrzeniem brązowych oczu.

- Wiem, czego pani trzeba, poruczniku. W innej sytuacji nie zgodziłbym się na wytrącenie ze stanu śpiączki pacjentki w takim stanie. Rozumiem jednak, że to konieczne. Ale mimo wszystko proszę pamiętać, że nie wolno jej denerwować.

Spojrzał na monitory, trzymając rękę na pulsie Piper.

- Jej stan jest stabilny - powiedział, po czym spojrzał na Eve. - Powrót do zdrowia po takim urazie to niezwykle trudny proces.

- Czy był pan kiedyś w dzielnicach rozpusty?

- W Nowym Jorku nie ma dzielnic rozpusty.

- Jeszcze pięć lat temu były, dopóki nie zmienili zasad wydawania licencji i opłat dla prostytutek. W tych dzielnicach mieszkały przeważnie rogówki, i to głównie młodociane. Te dzieciaki przyjeżdżały prosto ze wsi i nie miały pojęcia, jak poradzić sobie z napalonym klientem w „Zeusie” czy „Exotice”. Pracowałam w tej dzielnicy przez sześć cholernych miesięcy. Doskonale wiem, co mam robić.

Doktor skinął głową i uniósł pacjentce powiekę.

- Odzyskuje przytomność. Rudy, niech najpierw cię zobaczy. Mów do niej, tylko łagodnie i cicho.

- Piper. - Rudy pochylił się nad siostrą i uśmiechnął się niepewnie. - Kochanie, to ja Rudy. Już nic ci nie grozi. Słyszysz mnie?

- Rudy? - szepnęła niewyraźnie, nie otwierając oczu, lecz zwracając głowę w stronę, skąd dochodził głos. - Co się stało? Gdzie byłeś?

- Jestem przy tobie. - Samotna łza spłynęła mu po policzku.

- Simon, on zadaje mi ból. Nie mogę się ruszyć.

- Już go nie ma. Jesteś bezpieczna.

- Piper. - Ciężkie powieki uniosły się, a w oczach błysnęła panika. - Pamiętasz mnie?

- Pani porucznik. Chciała pani, żebym mówiła o Rudym złe rzeczy.

- Chcę tylko, żebyś powiedziała mi prawdę. Rudy jest przy tobie. Zostanie tu, kiedy będę z tobą rozmawiała. Opowiedz mi, co się wydarzyło? Opowiedz mi o Simonie.

- Simon. - Światła na monitorach zaczęły migać. - Gdzie on jest?

- Nie ma go tu. Już cię nie skrzywdzi. - Eve chwyciła rękę Piper, która uniosła się, jakby chciała osłonić się przed ciosem. - Będę trzymać go z dala od ciebie, ale musisz mi wszystko opowiedzieć.

- Stał pod drzwiami. - Zamknęła oczy, lecz można było dostrzec poruszające się nerwowo gałki. - Ucieszyłam się. Miałam dla niego prezent gwiazdkowy, a on trzymał w rękach wielkie srebrne pudło. Pomyślałam, że pewnie przyniósł prezent dla mnie i dla Rudy'ego. Powiedziała, że Rudy'ego nie ma. On o tym wiedział. Jesteś sama, tylko ze mną. Uśmiechnął się i ... i położył mi dłoń na ramieniu. Zakręciło mi się w głowie - ciągnęła po chwili. - I nic nie widziałam. Musiała się położyć. Tak dziwnie się czułam. Słyszałam, jak coś do mnie mówi, ale nie mogłam go zrozumieć. Nie mogłam się ruszać ani otworzyć oczu. Nie mogłam zebrać myśli.

- Pamiętasz co wtedy mówił?

- Że jestem piękna. Że wie, jak sprawić, żebym była jeszcze piękniejsza. Czuję coś chłodnego na nodze, cos mnie łaskocze w udo. On ciągle mówi. Że kocha tylko mnie. Chce, żebym była jego miłością. Nie jestem jedyną jego miłością, ale mogę nią być. Inne się nie liczą, tylko ja. Ciągle mówi, ale ja nie mogę mu odpowiedzieć. Inne jego miłości umarły, ale nie były prawdziwe. Nie były czyste i niewierne. Nie! Nie!

Wyrwała rękę, próbując odwrócić się od Eve.

- Już dobrze. Jesteś bezpieczna. Wiem, że on cię skrzywdził, Piper. Wiem, jak to bolało i jak się bałaś. Ale nie musisz się już bać. - Eve ponownie wzięła ją za rękę. - Spójrz na mnie. Nie pozwolę, by znów cię skrzywdził.

- Zawiązał mnie. - Po jej twarzy płynęły łzy. - Związał mnie na łóżku. Ściągnął mi ubranie. Błagałam go, żeby tego nie robił. Był moim przyjacielem. Przebrał się. To było okropne. Zaczął stroić miny do kamery, uśmiechać się. Powiedział, że byłam niegrzeczną dziewczynką. Coś dziwnego stało się z jego oczami. Krzyczałam, lecz nikt mnie nie słyszał. Gdzie jest Rudy?

- Jestem tutaj - powiedział przez ściśnięte gardło. Pochylił się ii dotknął wargami jej czoła i skroni.

- Zgwałcił mnie. Bardzo bolało. Nazwał mnie dziwką. Powiedział, że kobiety to dziwki, aktorki, które udają, że są inne, ale są zwykłymi dziwkami. A mężczyźni wykorzystują je i porzucają. Jestem dziwką i on może zrobić ze mną, co zechce. I wciąż zadawał mi ból. Wołałam Rudy'ego, żeby go powstrzymał.

- Rudy przyszedł - powiedziała Eve. Przyszedł i powstrzymał go.

- Przyszedł?

- Tak. Usłyszał cię, przyszedł i zaopiekował się tobą.

- Powstrzymał go. Tak, powstrzymał. - Zamknęła oczy. - Słyszałam jakieś krzyki, hałas. Ktoś strasznie płakał. Wzywał matkę. Nic więcej nie pamięta.

- Świetnie się spisałaś.

- Nie pozwolisz, żeby wrócił? - Zacisnęła palce na dłoni Eve. - Nie pozwolisz, żeby znowu mnie skrzywdził?

- Nie pozwolę.

- Umalował mnie - przypomniała sobie Piper. - Spryskał czymś. - Zagryzła wargę. - I w środku. Jego ciało było zupełnie pozbawione włosów. I miał na biodrze tatuaż.

To coś nowego, pomyślała Eve. Na taśmach wideo, które oglądała, nie było żadnego tatuażu.

- Pamiętasz, jak wyglądał tez tatuaż?

- To był napis „mojej miłości”. Pokazał mi go. Chciał, żebym na niego patrzyła. Powiedział, że jest trwały, nie tymczasowy. Nie chciał być tymczasowy dla tych, których kochał. A ja płakałam i mówiłam, że go nie skrzywdzę. On też płakał. Powiedział, że wie o tym, że mu przykro.

- Jeszcze coś zapamiętałaś?

- Powiedział, że zawsze będę go kochała, bo on będzie ostatni. I nigdy o mnie nie zapomni, bo byłam jego przyjaciółką. - Oczy straciły chorobliwą szklistość i pojawiło się w nich zmęczenie. - Chciał mnie zabić. To już nie był Simon. Mężczyzna, który mi to zrobił, był kimś obcym. Myślę, że przerażało go to w równym stopniu jak mnie.

- Już nie będziesz musiała się bać, przyrzekłam ci to. - Eve odsunęła się i spojrzała na Rudy'ego. - Wyjdźmy na chwilę i pozwólmy doktorowi zając się twoją siostrą.

- Zaraz wracam. - Przycisnął wargi do dłoni Piper. - Będę za drzwiami. Nie chcę zostawiać jej samej - powiedział, kiedy wyszli na korytarz.

- Będzie musiała z kimś porozmawiać.

- Dość już mówiła. Na litość boską, przecież powiedziała wszystko...

- Potrzebuje porady psychologa - przerwała mu Eve. - Wyjazd nie pomoże jej uporać się z problemami. Kilka dni temu dałam jej wizytówkę z wypisanym na odwrocie nazwiskiem i numerem kontaktowym. Porozmawiaj z doktor Mirą, Rudy. Pozwól, by pomogła twojej siostrze.

Otworzył usta, po czym je zamknął.

- Była pani dla niej bardzo dobra, poruczniku. Delikatna. Słuchając jej, zrozumiałem, dlaczego była pani zupełnie inna w stosunku do mnie, sądząc, że to ja jestem odpowiedzialny za... te wszystkie zbrodnie. Jestem pani wdzięczny.

- Będzie pan mi wdzięczny, kiedy go złapię. - Odchyliła się w tył na pięty. - Pan go znał bardzo dobrze, prawda?

- Tak mi się wydawało.

- Dokąd mógł pójść? A może do kogo?

- Powiedziałbym, że przyszedł by do mnie albo do Piper. Dużo czasu spędzaliśmy razem, i zawodowo, i prywatnie. - Zamknął oczy. - To tłumaczy, dlaczego miał dostęp do listy partnerów. Nikt z firmy nie kwestionowałby jego poczynań. Gdybym to pani powiedział, gdybym otworzył przed panią drzwi, zamiast chronić siebie i firmę, mógłbym temu zapobiec.

- To otwórz je teraz. Opowiedz mi o nim i o jego matce.

- Była psychicznie chora. Nie wiem, czy ktoś prócz mnie o tym wiedział. - Bezwiednie musnął palcem brzeg nosa. - Pewnej nocy załamał się i opowiedział mi o wszystkim. Była trudna do zniesienia, niezrównoważona umysłowo. Winił za to ojca. Rozwiedli się, kiedy Simon był jeszcze dzieckiem, lecz matka nigdy się z tym nie pogodziła. Była pewna, że mąż pewnego dnia do niej wróci.

- To była jej jedyna miłość?

- O Boże! - Ukrył twarz w dłoniach. - Tak, chyba tak. Była aktorką, niezbyt dobrą, ale Simon uważał, że jest wspaniała, fantastyczna. Uwielbiał ją. Martwił go jednak jej stan psychiczny. Często miała napady depresji. Byli też mężczyźni w jej życiu. Wykorzystywała ich do podtrzymywania swoich nastrojów. Był niezwykle tolerancyjnym człowiekiem, lecz tego nie mógł znieść. Jego matka nie powinna oddawać się mężczyznom! Raz tylko o tym wspomniał, po jej śmierci, kiedy był pogrążony w rozpaczy. Powiesiła się. Znalazł ją w pierwszy dzień Bożego Narodzenia.


Wszystko doskonale do siebie pasuje - orzekła Peabody, gdy tymczasem Eve zmagała się z ruchem ulicznym. - Facet ma kompleks matki. W każdej z ofiar widzi matkę, wskrzesza ją, kocha i wymierza karę. Ci dwa mężczyźni mogli uosabiać jego ojca lub odzwierciedlać seksualne preferencje.

- Dzięki za opinię - burknęła Eve i walnęła dłonią w kierownicę, kiedy po raz kolejny zbyła zmuszona się zatrzymać. - Pieprzone Boże Narodzenie! Nic dziwnego, że szpitalom i klinikom psychiatrycznym przybywa w grudniu pacjentów.

- To wigilia Bożego Narodzenia.

- Wiem, do cholery, co to za dzień. - Włączyła pionowy start, skręciła ostro w lewo i pomknęła nad dachami unieruchomionych w korku samochodów.

- Maxibus.

- Widzę. - minęła airbusa, omal się o niego nie ocierając.

- Ta taksówka chyba chce... - Peabody skuliła się i zamknęła oczy, bo kierujący nią taksówkarz wpadł na ten sam pomysł co Eve, wystrzelił w górę i zajechał jej drogę.

Eve zaklęła, gwałtownie skręciła kierownicą, otarła się o zderzak i z całej siły nacisnęła na klakson.

- Na dół, głupi sukinsynu.

Wciskając się między pojazdy, dwoma kołami wylądowała na chodniku przed tłumem zirytowanych przechodniów.

Wyskoczyła z wozu i podeszła do taksówki. Kierowca również wysiadł i ruszył w jej stronę. Peabody chciała mu powiedzieć, że jeśli chce zatargu z gliną, to wybrał niewłaściwą osobę. Kiedy jednak wysiadła i torowała sobie drogę wśród przechodniów, pomyślała, że dokopanie taksówkarzowi może poprawi Eve humor.

- Przecież sygnalizowałem - powiedział. - Miałem takie samo prawo do pionowego startu jak pani. Wysiadły pani kierunkowskazy i klakson? Pewnie miasto zapłaci za ten zderzak, tak? Wy, gliny nie jesteście właścicielami ulic. Nie mam zamiaru bulić za tę szkodę z własnej kieszeni, siostro.

- Siostro?

Peabody zadrżała, słysząc lodowaty ton w głosie Eve. Pokręciła z politowanie głową i wyjęła cyfrowy bloczek mandatowy.

- Pozwól, że coś ci powiem, bracie. Najpierw cię cofniesz, a potem wypiszę ci mandat za napaść za oficera policji.

- Hej, ja przecież nawet...

- Powiedziałam, cofnij się. I radzę ci szybko przyjąć właściwą pozycję.

- Jezu, przecież to tylko zderzak.

- Stawiasz opór funkcjonariuszowi policji?

- Nie. - Mruknął coś pod nosem, rozstawił nogi i położył ręce na dachu taksówki. - Paniusiu, przecież to wigilia Bożego Narodzenia. Może damy sobie spokój.

- Powinieneś okazywać więcej szacunku glinom.

- Paniusiu, mój kuzyn jest gliną.

Zaciskając zęby, Eve wyjęła swoją odznakę i podetknęła mu ją pod nos.

- Widzisz? Tu jest napisane porucznik, nie siostra czy paniusia. Możesz zapytać swojego kuzyna gliniarza.

- Nazywa się Brinkleman - mruknął. - Sierżant Brinkleman.

- Powiedz sierżantowi Brinklemanowi, żeby kontaktował się z porucznik Dallas z wydziału zabójstw i wyjaśnił jej, dlaczego jego kuzyn jest takim dupkiem. Jeśli uznam to wyjaśnienie za satysfakcjonujące, nie odbiorę ci licencji i nie spiszę notatki, że zajechałeś drogę służbowemu pojazdowi. Jasne?

- Jasne, poruczniku.

- A teraz wynoś się stąd.

Kierowca potulnie wrócił do wozu i czekał cierpliwie na włączenie się do ruchu.

Eve, wciąż czując kipiący w niej gniew, odwróciła się do Peabody i dźgnęła ją palcem w pierś.

- A ty jeśli chcesz ze mną jeździć, to wyciągnij ten kij z dupy.

- Z całym szacunkiem, poruczniku, ale nic mi nie wiadomo o żadnym obcym przedmiocie w tej okolicy.

- Twoje poczucie humoru jest nie na miejscu, posterunkowa Peabody. Jeśli nie jesteś zadowolona z funkcji mojej asystentki, to możesz złożyć rezygnację.

Serce podskoczyło Peabody do gardła.

- Nie chcę składać rezygnacji. Nie jestem niezadowolona z mojej funkcji.

Eve miała ochotę wrzasnąć, lecz tylko odwróciła się i zaczęła przebijać przez tłum ludzi, zarabiając kilka siniaków i niewybrednych komentarzy. Za chwilę jednak wróciła.

- Jeśli nadal będziesz rozmawiać ze mną tym pompatycznym tonem, to zaczniemy się bić.

- Groziła mi pani zwolnieniem.

Nieprawda. Zaproponowałam ci przeniesienie.

Peabody z trudem opanowała drżenie głosu.

- Nadal uważam, że przekroczyła pani pewne granice w kwestii mojej znajomości z Charlesem Monroe.

- Tak, wyraziłaś to aż nazbyt jasno.

- To niewłaściwe, aby zwierzchnik krytykował wybór partnera. To osobista sprawa i...

- Masz cholerną słuszność. To rzeczywiście była osobista sprawa. - Oczy Eve pociemniały, lecz ku zaskoczeniu Peabody płonęła w nich uraza. - Wczoraj wieczorem nie mówiłam jako twój zwierzchnik. Nie rozmawiałam z moją asystentką, lecz z przyjaciółką.

Peabody poczuła ogarniającą ją potężną falę wstydu.

- Dallas...

- Z przyjaciółką - powtórzyła Eve - która robi słodkie oczy do męskiej dziwki.

Dziwki będącej osobą podejrzaną.

- Ale Charles....

- Był na końcu listy - weszła jej w słowo Eve. - Ale był. Jego nazwisko znajdowało się na liście partnerów jednej z ofiar i na liście jednej z ewentualnych ofiar.

- Nigdy nie uważała pani Charlesa za mordercę.

- Sądziłam, że jest nim Rudy, i myliłam się. Mogłam się również pomylić co do Charlesa. - Na samą myśl poczuła gwałtowny ucisk w żołądku. - Zabierz wóz do centrali. Przekaż kapitanowi Feeneyowi i komendantowi Whitneyowi najnowsze informacje i powiedz, że jestem w terenie.

- Ale...

- Odprowadź ten pieprzony wóz do centrali! - warknęła Eve. - To rozkaz wydany przez zwierzchnika asystentce. - Odwróciła się i zaczęła torować sobie drogę przez tłum. Tym razem jednak na dobre.

- Cholera! - Peabody walnęła dłonią w maskę samochodu, nie zwracając uwagi na wściekły ryk klaksonów i muzykę dochodzącą z wnętrza sklepu po drugiej stronie ulicy. - Peabody, jesteś idiotką.

Pociągnęła nosem, zaczęła szukać chusteczki i przypomniała sobie, że dała ją Eve. Otarła więc nos wierzchem dłoni, wsiadła do samochodu i przygotowała się do wypełnienia poleceń.


Kiedy Eve dotarła do rogu Czterdziestej Pierwszej i złość z niej wyparowała, doszła do wniosku, że nie da rady przejść trzydziestu przecznic dzielących ją do laboratorium Dickiego. Rzuciła okiem na ludzi stłoczonych na ruchomych platformach i stwierdziła, że ta droga też odpada.

Fala przechodniów zmusiła ją do przejścia następnych kilkunastu metrów. W końcu jednak udało jej się zatrzymać i rozejrzeć. Strumień pary z kiosku z sojowymi hot dogami zaczął ją dusić i wywołał łzawienie oczu. Z trudem wyciągnęła z kieszeni odznakę, przecisnęła się do krawężnika i ryzykując życie i utratę nogi weszła prosto pod koła nadjeżdżającej taksówki.

Przycisnęła odznakę do przedniej szyby, wsiadła do wozu, przetarła dłońmi twarz, próbując się uspokoić, po czym spojrzała we wsteczne lusterko i napotkała wzrok kierowcy. Był to kuzyn sierżanta Brinkemana. Parsknęła śmiechem.

- To ci dopiero pech.

- Cały dzień taki jest - mruknął.

- Nienawidzę Bożego Narodzenia.

- W tej chwili ja też za nim nie przepadam.

- Może pan mnie dowieźć do Osiemnastej?

- Szybciej byłoby na piechotę.

Spojrzała na płynący chodnikiem strumień ludzi.

- Włącz pan pionowy start i omiń ten korek. Gdyby były jakieś kłopoty, załatwię to z drogówką.

- Pani jest szefem, poruczniku.

Wystrzelił niczym błyskawica, a Eve zamknęła oczy i pomyślała, że będzie chyba musiała wziąć proszek na ból głowy.

- Będzie pan robił aferę o ten zderzak - spytała kierowcę.

- Tak jak wszyscy poszkodowani? Nie. - Skręcił w Osiemnastą. - Nie powinienem tego mówić, ale w tym przedświątecznym ruchu człowiek robi się złośliwy.

Wyjęła żetony kredytowe i wsunęła w otwór.

- Skontaktujemy się wieczorem.

- Będę wdzięczny. Tak czy owak wesołych świąt.

Zaśmiała się już nieco swobodniej.

- Nawzajem.

W dzielnicy, w której mieściło się laboratorium kryminalistyczne, prosektoria i kostnice, panował mniejszy ruch. Nie ma tu nic do kupowania, pomyślała.

Weszła do brzydkiego budynku ze stali, zaprojektowanego przez architekta ogarniętego wizją przyszłości, w której królować będzie metal, minęła pusty hall i przeszła przez bramkę kontrolną.

Pilnujący wejścia android skinął głową, kiedy położyła dłoń na czytniku linii papilarnych, podała nazwisko, stopień, kod i cel wizyty. Zjechała w dół ruchomą platformą i zmarszczyła brwi na widok opustoszałych korytarzy i pokoi. Środek dnia, zwykły dzień pracy, gdzie, u diabła, wszyscy się podziali?

Otworzyła drzwi do laboratorium, a tam trwała w najlepsze zabawa. Grała muzyka, panował gwar i śmiech. Ktoś wsunął jej w dłoń kubek z podejrzanie wyglądającym zielonym płynem. Tuż obok tańczyła kobieta ubrana jedynie w fartuch ochronny i w minigoglach. Eve złapała ją za rękaw.

- Gdzie Dickie?

- Och, gdzieś tutaj. Musze iść po dolewkę.

- Proszę.

Wcisnęła jej kubek w dłoń i ruszyła na poszukiwanie szefa laboratorium. Dickie siedział na stole, trzymając rękę pod spódnicą podanej laborantki. Eve doszła do wniosku, że dziewczyna jest pijana, skoro pozwala, by te pająkowate łapska grzebały między jej nogami.

- Hej, Dallas, przyłącz się do zabawy. Co prawda nie jest równie wspaniała jak u ciebie, ale robimy, co możemy.

- Gdzie, do cholery, są moje raporty? Gdzie wyniki? Co się tu, kurwa, dzieje?

- Jest Wigilia. Rozchmurz się.

Eve chwyciła go za przód koszuli i ściągnęła ze stołu.

- Mam cztery trupy i kobietę w szpitalu. Więc nie pieprz mi tu o zabawie, ty mały zezowaty sukinsynu. Dawaj wyniki.

- Laboratorium pracuje dziś do drugiej. - Bezskutecznie usiłował wyswobodzić się z uścisku. - A jest już po trzeciej, ważniaczko.

- Na litość boską, ten sukinsyn gdzieś się ukrywa. Widziałeś co zrobił z ofiarami? Chcesz, żebym ci pokazała filmy, jakie nakręcił w czasie roboty? Chcesz obudzić się jutro rano i dowiedzieć się, że znowu to zrobił, bo tobie się chciało się pracować? Mógłbyś potem przełknąć świąteczną gęś?

- Do diabła, Dallas, nie odkryłem niczego nowego. Chodź ze mną. - Z zaskakująca godnością wygładził zmiętą przez Eve koszulę. - Przejdziemy do drugiego laboratorium. Nie ma potrzeby psuć innym zabawy.

Przecisnął się przez tłum i otworzył boczne drzwi.

- Jezu, Feinstein, tu musisz ją posuwać? Idźcie do magazynu, jak wszyscy.

Eve przetarła oczy palcami, kiedy kopulująca para oderwała się od siebie i zaczęła zbierać ubranie. Czy wszyscy poszaleli? - pomyślała Eve, gdy para umknęła pospiesznie, chichocząc jak niesforne dzieci.

- Zmieszaliśmy różne gatunki piwa - wyjaśnił Dickie. - Legalny browar,. Ale działa jak mieszanka wybuchowa. - Usiadł przez komputerem i wywołał plik sprawy.

- Tym razem mieliśmy jego odciski palców, ale to już wiesz. Nie ma wątpliwości co do jego tożsamości. Ten sam środek dezynfekcyjny. Kosmetyki, które zostawił uciekając, odpowiadają tym znalezionym przy ofiarach. Ubranie i całe to gówno, które przesłałaś, wykonano z uprzednio zidentyfikowanych włókien. Masz go w garści, Dallas. Niezbite dowody, by gościa zapuszkować.

- A co znalazła ekipa śledcza? Muszę mieć jakiś ślad, który doprowadzi mnie do niego.

- Nie odkryła niczego, o czym byś już nie wiedziała. Chodzi ci o to, co znaleźliśmy w jego mieszkaniu? Niewiele tego było. Ten facet to fanatyczny pedant. Ale znaleźliśmy kolejne włókna, takie jak z kaftana, i kilka włosów z brody, którą po sobie zostawił. To wszystko, czym dysponujemy.

- Dobra. Przekaż raport na mój wideokom w domowym biurze i w centrali. Kopię prześlij Feeneyowi.

Wzruszył ramionami. Oboje wiedzieli, że już to zrobił.

- Przepraszam, że odciągnęłam cię od zabawy.

- Za godzinę lub dwie miasto się wyludni. Ludziom należy się odpoczynek, nie?

- Kobiecie, która spędzi te święta w szpitalu, też się coś należy.

Wyszła z budynku z nadzieja, że chłodne powietrze złagodzi ból głowy. Żałowała, że nie poprosiła Dickiego o jakiś skuteczny środek. Na ulicach zdążyły już zapłonąć latarnie. W grudniu szybko zapadał zmrok, a noce były ciemne i długie. Światło dnia z trudem przebijało się przez chmury i znowu znikało.

Wyjęła podręczny wideokom i połączyła się z domem.

- Pracujesz - stwierdziła, kiedy na ekranie pojawiła się twarz Roarke'a. Stojący za jego plecami faks wypluwał papier.

- Trochę.

- Mam kilka spraw do załatwienia. Nie sądzę, bym szybko wróciła do domu.

Po wyrazie jej twarzy poznał, że boli ją głowa.

- Dokąd się wybierasz?

- Chcę przeszukać mieszkanie Simona. Nie miałam okazji się tam rozejrzeć. Może „sprzątacze” coś przegapili. Muszę to sprawdzić.

- Rozumiem.

- Słuchaj, jestem bez samochodu, a to mieszkanie jest niedaleko domu. Mógłbyś wysłać jakiś pojazd?

- Oczywiście.

- Dzięki. Odezwę się, kiedy skończę.

- Rób, co masz do zrobienia, ale weź coś na ból głowy, Eve.

Uśmiechnęła się lekko.

- Nie mam nic przy sobie. Kiedy wrócę do domu, wypijemy mnóstwo wina i będziemy się kochać jak szaleńcy, dobrze?

- No cóż, planowałem spokojny wieczór przy grze w trójpolowe szach, ale jeśli tego chcesz...

To cudowne, jak on potrafi poprawić nastrój, pomyślała Eve, przerywając połączenie.

Nie zdziwiła się, kiedy przed budynkiem, w którym mieszkał Simon, zobaczyła nie tylko samochód, lecz i samego Roarke'a.

- Mogłeś wysłać androida.

- Tak uważasz?

- Nie. - Przeciągnęła dłonią po włosach. - Nie sądzę też, żebyś się zgodził poczekać w wozie, dopóki nie skończę.

- Widzisz, jak dobrze się znamy? - Sięgnął do kieszeni eleganckiego palta i wyjął z niej emaliowane pudełeczko z niebieskimi pigułkami.

- Otwórz buzię.

Uniósł brew w odpowiedzi na jej gniewny wzrok i zaciśnięte wargi. - Eve, to zwykły środek przeciwbólowy. Od razu lepiej się poczujesz.

- Nie ma w tym żadnego cholernego świństwa?

- Nie. Otwieraj buzię. - Przytrzymał ją za brodę, wrzucił pigułkę na język i zamknął jej usta. - Połknij. Grzeczna dziewczynka.

- Pocałuj mnie gdzieś.

- Kochanie, o niczym innym nie marzę. Przywiozłem twój zestaw polowy.

- Przynajmniej jedno z nas myśli rozsądnie. Dzięki - powiedziała, gdy sięgnął do samochodu po walizeczkę. - mam go w garści - dodała. - Dowody, świadek, motyw, metoda.

- Możesz dodać do tej listy fakt, że kasetka z kosmetykami, którą zostawił w mieszkaniu Piper Hoffman, jest robiona na zamówienie. - Zaczął delikatnie masować kark Eve, by przyśpieszyć działanie pigułki. - Moja firma oferuje je licencjonowanym wizażystom.

- Wspaniale. Pozostaje tylko go znaleźć.

- Nie zameldował się w żadnym hotelu, chyba, że w takim na godziny - ciągnął z uśmiechem Roarke. - McNab wykonał kawał dobrej roboty.

- Akurat. W laboratorium natknęłam się na orgię.

- Czemu nas nie zaproszono? To oburzające.

- Coś mi się zdaję, że zaproszenie obejmowałoby również tak wspaniały numer jak oglądanie nagiego szefa laboratorium. - Wyjęła klucz uniwersalny i rozkodowała zaplombowane przez policję drzwi do mieszkania Simona. - Nie jest to coś, na co miałabym ochotę. Jeśli chcesz wejść do środka, musisz włożyć ochraniacze.

Roarke popatrzył na puszkę i westchnął ciężko.

- Czy policja nie może używać czegoś, co miałoby przyjemniejszy zapach? - Włożył jednak ochraniacze na ręce i nogi i zaczekał, aż Eve zrobi to samo.

- Nagrywanie. Porucznik Eve Dallas wchodzi do mieszkania podejrzanego Simona, dwudziesty czwarty grudnia, godzina szesnasta dwanaście. Oficerowi śledczemu towarzyszy cywil Roarke, chwilowo pełniący rolę asystenta.

Kazała zapalić światła i przez moment badała wzrokiem pokój. Nie panował już w nim idealny porządek. Pracująca ekipa śledcza zostawiła błyszczącą warstwę na powierzchniach, szukając śladów odcisków palców i innych śladów. „Sprzątacze” poprzesuwali meble, poduszki, pozdejmowali ze ścian obrazy. Odłączono i zabrano wideokom.

- Skoro już tu jesteś, rozejrzyj się po innych pomieszczeniach. - zwróciła się do Roarke'a. - Zawołaj, jeśli znajdziesz coś ciekawego. Będę w sypialni.

Zdążyła zaledwie otworzyć szafę, kiedy wrócił Roarke, trzymając w dwóch palcach dyskietkę.

- Mam coś ciekawego, poruczniku.

- Gdzie to było? Powinni zabrać wszystkie dyskietki.

- Przedświąteczna gorączka, cóż na to poradzisz? Ukryta była za fotografią hologramową. Przypuszczam, że przedstawia jego matkę. To taka sentymentalna kryjówka.

- Nie mam na czym jej przegrać. Zabrali cały sprzęt elektroniczny. Musze....

Urwała, bo Roarke wyjął z kieszeni płaskie czarne pudełko, wcisnął zatrzask i otworzył pokrywę z małym ekranem.

- Nowa zabawka - wyjaśnił, kiedy zmarszczyła brwi.

- Nie zdążyliśmy wyeliminować wszystkich błędów i wprowadzić jej na rynek przed świętami. Będzie gotowa na Dzień Prezydenta.

- Czy to bezpieczne? Nie mogę zniszczyć tej dyskietki.

- Ten egzemplarz osobiście poprawiałem. - To prawdziwy klejnocik. - Wsunął dyskietkę w szczelinę i uniósł brew. - Mogę?

- Sprawdźmy, co na niej jest.

ROZDZIAŁ 20

Był to raczej chaotyczny i żałosny dziennik. Jeden rok z życia mężczyzny, w którym jego świat wali się w gruzy.

Mira nazwałaby to wołaniem o pomoc, pomyślała Eve.

Kilkanaście razy zwracał się do matki: nazywał ja jedyną miłością swego życia, wynosił na piedestał, by przy kolejnym wejściu obrzucać wyzwiskami. Raz była dla niego święta, następnym razem dziwką.

Po przesłuchaniu całości Eve nie miała już wątpliwości: ta kobieta była dla Simona ciężarem, który cierpliwie dźwigał, lecz którego nigdy nie potrafił zrozumieć.

Każdego roku na Boże Narodzenie wkładała do pudełka złotą bransoletkę z wygrawerowanymi na niej słowami: Mojej miłości, którą dostała od męża i kładła pod choinkę. Każdego roku powtarzała synowi, że ojciec zjawi się w domu pierwszego dnia świąt. Długo w to wierzył. Jeszcze dłużej pozwalał, by ona w to wierzyła.

Wreszcie w zeszłym roku, w wigilię Bożego Narodzenia, mając dość mężczyzn, którzy ją wykorzystywali, rozbił pudełko i zniszczył jej iluzję. Następnego dnia rano powiesiła się na łańcuchu, którym syn udekorował choinkę.

- Niezbyt wesoła świąteczna opowieść - mruknął Roarke. - Biedny drań.

- Wszawe dzieciństwo nie usprawiedliwia gwałtu i morderstwa.

- Ale może być przyczyną. Sami budujemy naszą drogę życia, Eve. Jedna decyzja pociąga za sobą następną.

- I za te decyzje ponosimy odpowiedzialność.

Wyjęła torebkę na dowody rzeczowe, a Roarke wrzucił do niej dyskietkę. Potem połączyła się z McNabem.

- Nie udało się znaleźć jego meliny, Dallas. Za to zlokalizowałem ojca. Prawie trzydzieści lat temu przeniósł się na stację Nexus. Ma drugą żonę, dwoje dzieci i wnuki. Mam jego adres, jeśli chce pani z nim porozmawiać.

- Po co? - mruknęła. - mam dziennik Simona. Był w jego mieszkaniu. Technicy i „sprzątacze” przegapili go. Prześle go do sekcji elektronicznej. Zarejestruj go, dobrze McNab? Potem jesteś wolny. Powiedz Peabody, że może iść do domu.

Tylko musicie mień włączone nadajniki.

- Tak jest. Kiedyś w końcu wyjdzie z nory. Wtedy go capniemy.

- Dobra. Idź powiesić skarpetę, McNab. Miejmy nadzieje, że dostaniemy na gwiazdkę to, czego chcemy.

Roarke patrzył, jak chowa wideokom.

- Jesteś dla siebie zbyt surowa, Eve.

- On dziś wieczorem zaatakuje. I tylko on wie gdzie i kogo. - Odwróciła się w stronę szafy. - Wszystkie ubrania są poukładane według kolorów i materiałów. Ma na tym punkcie jeszcze większego szmergla niż ty.

- Nie widzę nic nienormalnego w utrzymywaniu porządku w garderobie.

- Zwłaszcza jeśli się ma dwieście czarnych jedwabnych koszul. Jeszcze włożyłbyś nie tę, co trzeba, i popełnił straszną gafę.

- Rozumiem przez to, że nie kupiłaś mi w prezencie czarnej jedwabnej koszuli.

Zerknęła na niego przez ramię i skrzywiła się.

- Spartaczyłam sprawę z tymi prezentami. Nie miałam o niczym pojęcia. Dopiero Feeney oświecił mnie, że od współmałżonka oczekuje się większej liczby prezentów. Ja mam tylko jeden.

Wcisnął język w policzek.

- Dasz mi jakąś wskazówkę?

- Nie. Na pewno byś zaraz odgadł. - Ponownie spojrzała na ubrania. - Lepiej spróbuj rozwiązać taką zagadkę: Masz tu koszule i spodnie. Od białych, przez kremowe, do... Nie wiem, jak się ten kolor nazywa.

- Ciemnoszary.

- Niech będzie. Potem idą niebieskie i zielone. Dotąd jest wszystko w porządku. Teraz mamy lukę, a dalej idą serie brązowa, szara i czarna. Jakiego koloru według ciebie brakuje?

- Czerwonego.

- Zgadza się. Nie ma żadnej czerwonej sztuki. Może on wkłada czerwone ubrania tylko na specjalne okazje. Czerwony kaftan zabrał więc ze sobą. „Sprzątacze” jeszcze coś przeoczyli. Biżuterię. Sześć gęsi, siedem czegoś tam i tak dalej. Też musiał je wziąć. Szykuje się do przedstawienia. Ale gdzie on to mógł schować? Gdzie mógł ukryć? - obeszła pokój. - Wie, że tu już nie ma dla niego powrotu. Ryzykował zabierając stąd narzędzia, kostium i rekwizyty. Ale bez tego nie mógłby dokończyć swego zadania. Jest zbyt sprytny, zbyt zorganizowany, by nie mieć jakiegoś miejsca, gdzie mógłby się ukryć.

- Tu było całe jego życie: matka, wspomnienia - powiedział Roarke. - A także praca.

Zamknęła oczy, jakby otrzymała cios.

- Boże, on tam wrócił. On jest w tamtym budynku.

- Więc na co czekamy?


Jazda ulicami pokrytymi cienką warstwą lodu była koszmarna. Za to chodniki się wyludniły. Ludzie spieszyli do swych domów i rodzin, a nieliczni, którzy nie kupili jeszcze prezentów, polowali na otwarte o tej porze sklepy.

Zapłonęły latarnie uliczne, rozsiewając wokół zimne smugi światła. Eve spojrzała na ruchomą tablicę reklamową, przedstawiającą mknącego w saniach świętego Mikołaja, który życzył wszystkim wesołych świąt.

Jakby tego wszystkiego było mało, zaczął padać grad.

Kiedy Roarke zatrzymał się przy krawężniku, Eve wysiadła, wyjęła swój klucz uniwersalny, po czy zawahała się. Po krótkiej walce wyjęła broń z kabury.

- Weź mój obezwładniacz. Tak na wszelki wypadek.

Weszli do jasno oświetlonego hallu.

- Przez cały dzień w salonie, w sklepach, w klubach restauracyjnych kręcili się ludzie, a on potrzebował spokoju. Są tu pewnie jakieś puste biura. Moglibyśmy to sprawdzić, ale coś mi mówi, że skorzystał z mieszkania Piper. Wiedział, że będzie puste, bo Rudy nie zostawi jej samej, nawet na noc. Byłby tu bezpieczny. Policji też nie musiałby się obawiać, skoro ekipa śledcza zrobiła już mieszkanie.

Wcisnęła przycisk windy i zaklęła.

- Cholera, zablokowana.

- Czy chcesz, żebym ją uruchomił, poruczniku?

- Nie bądź taki cwany.

- Rozumiem, że znaczy to „tak”. - Przesunął na bok broń i wyjął mały futerał z narzędziami. - To potrwa tylko chwilę. - Zdjął osłonę i pomajstrował coś przy tablicy rozdzielczej. - Rozległ się cichu szum i po chwili kabina windy rozbłysła światłami.

- Zręczna robota... jak na biznesmena.

- Dziękuję. - Zaprosił ją gestem do środka, po czym sam wsiadł. - Mieszkanie Hoffmanów.

Piętro dostępne tylko po uprzednim przekręceniu klucza lub wprowadzeniu kodu.

Eve zgrzytnęła zębami i ponownie sięgnęła po klucz uniwersalny, lecz Roarke już zdjął osłonę tablicy rozdzielczej.

- Tak będzie szybciej - wyjaśnił i zręcznie uporał się z blokadą.

Winda płynnie ruszyła w górę. Kiedy zaczęła zwalniać, Eve stanęła między Roarkiem a drzwiami. Zmrużył oczy i czekał. Kiedy drzwi się otworzyły, odepchnął Eve na bok, wyskoczył z windy i omiótł bronią korytarz.

- Nigdy więcej tego nie rób - syknęła, ubezpieczając go z tyłu.

- Nigdy więcej nie rób z siebie tarczy ochronnej dla mnie. Chyba droga wolna. Można sforsować drzwi?

Później tym się zajmę, pomyślała, opanowując gniew.

- Biorę dół - mruknęła, odblokowując zamki.

- Doskonale. A więc na trzy. Raz, dwa. - Uderzyli w drzwi niczym zgrany zespół.

W mieszkaniu paliły się światła i rozbrzmiewały radosne świąteczne melodie. Rolety były zaciągnięte. Tylko w oknie przy którym stała choinka, odbijały się płonące na drzewku światełka.

Eve skręciła w stronę sypialni. Po drodze zauważyła, że plamy i smugi pozostawione przez „sprzątaczy” zostały starannie wytarte, a w powietrzu unosił się zapach kwiatów i środka dezynfekcyjnego.

W łazience pozostały jeszcze małe obłoczki pary, a woda w wannie była ciepła.

W sypialni panował idealny porządek: łóżko zasłane, plamy usunięte.

Eve uniosła narzutę i zaklęła pod nosem.

- Zmienił pościel. Ten drań spał w łóżku w którym ją zgwałcił.

Z wściekłością otworzyła szafę. Wśród zwiewnych szat Rudy'ego i Piper wisiało kilka par spodni i koszule.

- Poczuł się jak u siebie w domu. - Przykucnęła o otworzyła elegancką czarną walizeczkę leżącą na dnie szafy. - Reszta jego rekwizytów. - Z bijącym sersem przeglądała biżuterię, mrucząc pod nosem słowa piosenki - wyliczanki. - Wszystkie prezenty łącznie z dwunastym, spinką do włosów z dwunastoma doboszami. Brakuje tylko piątki. Pewnie zabrał ze sobą. - Wstała. - Wziął kąpiel relaksującą, włożył czerwony kaftan, spakował zabawki i wyszedł. Ale zamierza tu wrócić.

- Więc zaczekamy na niego.

Bardzo pragnęła go złapać, bardziej nic miała odwagę to przyznać. Chciała spojrzeć mu w twarz, kiedy to się stanie, i upewnić się, że go pokonała, a wraz z nim cząstkę siebie, którą widziała w sennych koszmarach.

- Wezwę posiłki. Niech postoją dziś na warcie. Będę potrzebować kilku do obstawy budynku i kilku w środku. Zajmie mi to jakąś godzinę. Potem wrócimy do domu.

- Chyba nie chcesz, żeby ktoś inny zebrał plony?

- Nie chcę i może dlatego powinnam to zrobić. Poza tym... - Odwróciła się do niego, myśląc o tym, co powiedziała Mira. - Mam prawo do życia, które zaczęłam sobie układać. Z tobą.

- W takim razie wzywaj posiłki. - Dotknął jej policzka. - I wracajmy do domu.


Peabody skończyła papierkową robotę, westchnęła ciężko, po czym spostrzegła stojącego w drzwiach McNaba.

- Czego?

- Przechodziłem obok. Przecież Dallas zwolniła się do domu.

- Muszę skończyć raport.

McNab uśmiechnął się, bo komputer zasygnalizował właśnie przyjęcie raportu.

- Widzę, że skończyłaś. A teraz namiętna randka z panem Pięknisiem?

- Ignorant z ciebie, McNab. - Peabody odsunęła się od biurka. - Nie spędza się Wigilii z facetem, z którym spotkało się tylko raz. - Poza tym Charles miał już zajęty wieczór.

- Twoja rodzina nie mieszka w Nowym Jorku?

- Nie. - Peabody udawała, że porządkuje biurko.

- Nie wybierasz się na święta do domu?

- W tym roku nie.

- Ta też nie. To sprawa pozbawiła mnie życia towarzyskiego. Też nie mam żadnych planów na święta. - Wcisnął kciuki do kieszeni spodni. - Co byś powiedziała na zawieszenie broni, na takie świąteczne moratorium?

- Nie prowadzę z tobą wojny. - Odwróciła się, by wziąć z wieszaka mundur.

- Wyglądasz na zmęczoną.

- To był długi dzień.

- No cóż, skoro nie zamierzasz spędzić Wigilii z panem Pięknisiem, to może spędziłabyś ją z kumplem z policji? To niezbyt dobry wieczór na samotność. Postawię ci drinka i jakąś kolację.

Udała, że jest zajęta zapinaniem guzików munduru. Samotna Wigilia, czy kilka godzin z McNabem? Żadna z możliwości nie była pociągająca, uznała jednak, że samotność będzie gorsza.

- Nie lubię cię na tyle, żebyś fundował mi kolację. - Podniosła wzrok i wzruszyła ramionami. - Płacimy po połowie.

- Zgoda.


Nie oczekiwała, że będzie się dobrze bawić, ale po dwóch godzinach spędzonych u „Świętego Nicka” uznała, że nie czuje się nieszczęśliwa. W końcu rozmowa o sprawach zawodowych też była jakąś formą zabicia czasu.

Zdecydowała się na kurczaka, choć wiedziała, że nie ubędzie jej od tego kalorii. Do diabła z dietą, pomyślała.

- Jak możesz tyle jeść - spytała McNaba, patrząc z niechęcią i zazdrością, jak wcina podwójna pizzę z dodatkami - i nie być grubym jak świnia?

- Mam dobrą przemianę materii - odparł z pełnymi ustami. - Chcesz kawałek?

Powinna odmówić. Walka z krągłościami nie miała końca. Mimo to wzięła pół kawałka i z rozkoszą zanurzyła w nim zęby.

- Pogodziłyście się z Dallas?

Znieruchomiała i obrzuciła go gniewnym spojrzenie.

- Mówiła ci o tym?

- Jestem przecież detektywem. Zauważę, jak coś jest nie tak.

Dwa wypite drinki rozwiązały jej język.

- Jest na mnie wkurzona.

- Pokpiłaś sprawę?

- Chyba tak. Ona też - dodała marszcząc czoło. - Ale ja chyba bardziej. Nie wiem, czy uda mi się to odkręcić.

- Masz kogoś, kto nadstawiłby za ciebie karku, a ty wszystko rozwalasz, a potem chcesz naprawić. W mojej rodzinie najpierw wrzeszczymy na siebie, potem nam głupio, a potem się przepraszamy.

- To nie jest rodzina.

Roześmiał się.

- Jasne, że nie - uśmiechnął się. - Będziesz jadła tego kurczaka?

Poczuła ciepło wokół serca. Ten facet był upierdliwy, ale kiedy miał rację, to miał, pomyślała.

- Dam ci sześć kawałków kurczaka za jeszcze jeden kawałek pizzy.


Eve starała się nie myśleć o śledztwie. Na miejscu byli doświadczeni ludzie i skanery o zasięgu czterech przecznic. Kiedy Simon znajdzie się w tym obszarze, natychmiast to wykryją.

Nie mogła ciągle się zastanawiać, gdzie on jest i czy komuś grozi niebezpieczeństwo, bo i tak nie miała na to wpływu.

Złapią go jeszcze tej nocy. Facet wyląduje za kratkami i nigdy nie wyjdzie na wolność. To musi jej wystarczyć.

- Mówiłaś coś o winie.

- Mówiłam.

Ku swemu zaskoczeniu udało jej się uśmiechnąć. Wzięła do ręki kieliszek podany przez Roarke'a.

- I o kochaniu się jak szaleńcy.

- I to też mówiłam.

Uznała, że najprościej będzie odstawić kieliszek i wprowadzić słowa w czyn.


Peabody została dłużej, niż zamierzała, i bawiła się lepiej, niż oczekiwała. Pewnie był to skutek alkoholu, a nie towarzystwa, pomyślała, idąc po schodach na górę do mieszkania.

Musiała jednak przyznać, że McNab nie był takim strasznym dupkiem jak zazwyczaj.

Życzliwie nastawiona do świata pomyślała, że teraz przebierze się w swój zniszczony szlafrok, włączy światła na choince, zwinie się w łóżku i obejrzy jakiś przyjemny świąteczny program. O północy połączy się z rodzicami i wspólnie wyleją morze łez.

Okazało się, że Wigilia może być całkiem przyjemna.

Weszła na górę i ruszyła w stronę drzwi mieszkania.

Wtedy jak z pod ziemi wyrósł przed nią święty Mikołaj z wielkim srebrnym pudłem i uśmiechem na twarzy.

- Cześć, dziewczynko. Późno wracasz. Już się bałem, że nie zdążę dać ci prezentu.

O kurde!, zaklęła w duchu Peabody. Miała zaledwie ułamek sekundy na podjęcie decyzji: uciekać czy zostać. Obezwładniacz tkwił pod paltem, a palto miała zapięte. Za to nadajnik miała w kieszeni.

Postanowiła jednak, że zostaje. Przywołała uśmiech na twarzy, wsunęła rękę do kieszeni i włączyła nadajnik.

- Ojej, święty Mikołaj. Nie spodziewałam się, że spotkam cię przed drzwiami mojego mieszkania. W dodatku z prezentem. Nie mam nawet kominka, byś mógł je tam położyć.

Roześmiał się.


Eve jęknęła, przekręciła się na bok i przeciągnęła. Nie zdołali dotrzeć do łóżka, lecz zwarli się ze sobą na podłodze. Czuła się obolała, spełniona i zachwycona.

- To było całkiem niezłe jak na początek.

Leżący obok niej Roarke zachichotał i przesunął palcem wzdłuż jej gorącej, wilgotnej piersi.

- Też tak myślę. Ale chcę dostać prezent.

- A nie dostałeś? - Zaśmiała się, usiadła i przesunęła dłonią po włosach. - W przyszłym roku...

Urwała, bo nagle spod rozrzuconych na podłodze ubrań dobiegł ją głos Peabody.

Ojej, święty Mikołaj. Nie spodziewałam się, że spotkam cię przed drzwiami mojego mieszkania.

- O Boże! - Eve rzuciła się na stos ubrań w poszukiwaniu spodni. - Do wszystkich wozów, do wszystkich wozów. Policjant potrzebuje wsparcia. O Jezu, Roarke!

Jedną Ręką wciągał spodnie, a drugą chwycił podręczny wideokom.

- Jedziemy. Po drodze wezwiesz pomoc.


Czekałem na ciebie - powiedział Simon. - mam dla ciebie cos specjalnego.

Zagadywać tak długo, jak się da, przemknęło jej przez myśl.

- Może spróbuję zgadnąć.

- To jest coś specjalnego od kogoś, kro cię kocha.

Ruszył w jej stronę. Nie przestawała się uśmiechać, rozpinając jednocześnie palto.

- A kto mnie kocha?

- Święty Mikołaj cię kocha, Delio, piękna Delio.

Uniósł rękę i w tym momencie dostrzegła błysk ukrytej w dłoni strzykawki. Skręciła tułów, wystawiając łokieć, by zablokować jego ruch i wsunąć dłoń pod palto.

- Niegrzeczna dziewczynka! - syknął i pchnął ją na ścianę. Zamachnęła się, chcąc wymierzyć cios, lecz tylko wytrąciła mu pudło z rąk. Dłoń sięgającą po broń miała teraz przyciśniętą do ściany.

- Puść mnie, ty sukinsynu! - Podcięła mu nogi, przeklinając siebie za to, że dała się skusić na drinka. Zanim przewrócił się na podłogę, poczuła ukłucie w szyję. - Cholera - mruknęła, zrobiła dwa niepewne kroki i osunęła się w dół po ścianie.

- Spójrz, co zrobiłaś - rzucił gniewnie, po czym zaczął grzebać w jej torbie w poszukiwaniu klucza. - Mogłaś coś popsuć. Będę się bardzo gniewał, jeżeli coś mi popsułaś. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i wejdźmy do mieszkania.

Uniósł ją w górę, poprowadził do drzwi, odblokował zamki, po czym pozwolił jej osunąć się na podłogę.

Poczuła uderzenie, lecz jakby w wielkiej odległości. Myśli krzyczały, żeby się ruszyła, i już jej się wydawało, że wstaje, lecz w ogóle nie czuła nóg.

Słyszała, że Simon wchodzi do mieszkania i zamek drzwi.

- A teraz położymy się do łóżka. Mamy mnóstwo do zrobienia. Już prawie Boże Narodzenie. O tak, najdroższa - mruknął i zaniósł ją do sypialni, jakby była lalką.


Mam w dupie grupy operacyjne i dostępne wozy patrolowe! - krzyknęła Eve do wideokomu. - Posterunkowa Peabody jest w niebezpieczeństwie, do kurwy nędzy!

- Obraźliwe słowa są ba tym kanale niedopuszczalne, poruczniku Eve Dallas. Zniewagi zostaną zarejestrowane. Wozy patrolowe otrzymały meldunek. Przewidywany czas przyjazdu dwanaście minut.

- Ona nie ma dwunastu minut. Jeśli coś jej się stanie, osobiście powyrywam ci wszystkie obwody, dupku. - Uderzyła pięścią w wideokom. - Androidy! Zostawili wszędzie androidy. Jezu, Roarke, nie możemy jechać szybciej?

Jechał sto osiemdziesiąt na godzinę, przedzierając się przez ścianę lodowatego deszczu, lecz posłusznie przyśpieszył.

- Już dojeżdżamy, Eve.

Cierpiała katusze, słuchając głosu Simona. Aż nazbyt wyraźnie widziała rozgrywającą się tam scenę.

Związał Peabody i teraz zdzierał z niej ubranie.

Eve poczuła suchość w ustach.

Spryskał ją środkiem dezynfekcyjnym, by była czysta i doskonała.

Wyskoczyła z samochody, zanim Roarke zdążył na dobre się zatrzymać. Poślizgnęła się na mokrym chodniku, a w końcu jednak dopadła do drzwi. Ręce tak jej się trzęsły, że dopiero za trzecim razem zdążyła włożyć klucz do zamka.

Biegnąc po schodach, słyszała za sobą oddech Roarke'a.

W oddali rozległ się dźwięk syren policyjnych.

Wsunęła klucz do otworu i pchnęła drzwi.

- Policja! - krzyknęła i wpadła do sypialni z bronią gotową do strzału.

W szeroko otwartych oczach Peabody malowało się oszołomienie. Leżała na łóżku naga i związana, dygocząc z zimna. Przez otwarte okno wpadało do pokoju chłodne powietrze.

- Uciekł schodami przeciwpożarowymi. Goń go. Nic mi nie jest.

Eve zawahała się na sekundę, po czym dała nura przez okno.

- Zostań z nią! - zawołała do Roarke'a.

- Nie, nie. - Peabody gwałtownie pokręciła głową. - Ona go zabije, Roarke.

Powstrzymaj ją.

Porwał leżący na podłodze koc, rzucił go na Peabody i wyszedł przez okno za żoną.


Zeskoczyła na chodnik z niewielkiej wysokości. Stopy jej się rozjechały na śliskiej nawierzchni. Oparła się na kolanie i wstała. Dostrzegła go, jak biegł kulejąc na wschód. Jasnoczerwony kaftan połyskiwał niczym światło w mroku.

- Stój, policja! - krzyknęła i rzuciła się za nim, wiedząc, że nie usłucha.

W głowie szumiało jej jak w ulu, a na skórze czuła bolesne ukłucia. Żołądek ściskała nienawiść i paliła ją żywym ogniem. Nie zwalniając biegu, wcisnęła broń za pasek od spodni. Chciała złapać do własnymi rękami.

Skoczyła na Simona niczym tygrys na ofiarę. Upadł jak długi na chodnik. Chwyciła go jak w kleszcze, przygniotła do ziemi, okładając pięściami, lecz nic nie czuła. Przeklinała, dysząc spazmatycznie, lecz nie słyszała swojego głosu. Potem przewróciła go na plecy i przystawiła mu broń do gardła.

- Eve - zabrzmiał spokojny głos Roarke'a. Stał tuż obok.

- Powiedziałam, żebyś został z Peabody. Nie wtrącaj się do tego. - Popatrzyła na okrwawioną. mokrą od łez twarz Simona i zobaczyła w niej ojca.

Wystarczyło pociągnąć za spust. Wcisnęła bron mocniej w gardło i chciała to zrobić, pragnęła tego.

- Pokonałaś go, Eve. - Rozumiejąc, co teraz przeżywa, podszedł bliżej, przykucnął i spojrzał jej w oczu. - następny krok byłby wbrew twoim zasadom. Ty tak nie postępujesz.

Palec zadrżał jej na spuście. Drobne małe kuleczki gradu z sykiem rozpryskiwały się na chodniku i kłuły ją boleśnie.

- Ale mogłabym.

- Nie. - Pogładził ją delikatnie po głowie. - Już nie.

Zadrżała i cofnęła broń.

- Już nie - powtórzyła i wstała.

Leżący na chodniku mężczyzna skulił się i zaczął wzywać matkę. Po twarzy płynęły mu łzy i rozmazywały farbę. Wyglądał żałośnie.

Pokonałam go, pomyślała Eve. To już koniec.

- Trzeba sprowadzić tu mundurowych - powiedziała do Roarke'a. - Nie mam kajdanków.

- Ja mam. - Feeney przeszedł na druga stronę chodnika. - Miałem włączony nadajnik. Obaj z McNabem byliśmy tuż za tobą. - Patrzył na nią przez chwilę. - Dobra robota, Dallas. Zajmę się nim. Powinnaś sprawdzić, co z twoją asystentką.

- Tak. - Starła krew z twarzy, nie bardzo wiedząc, czy to jej, czy Simona. - Dzięki Feeney.

Roarke objął ją ramieniem. Żadne z nich nie miało na sobie wierzchniego odzienia. Eve była przemoknięta do suchej nitki i zaczynała drżeć.

- Naokoło czy schodami w górę?

- Schodami w górę. - Spojrzała na metalową drabinkę nad głową. - Tak będzie szybciej.

- Podsadzę cię.

Złączył dłonie i podciągnął w górę, kiedy Eve postawiła na nich stopę. Potem patrzył, jak zwinnie wspina się na drabinkę.

- Zaczekam na ciebie od frontu - powiedział. - Pewnie chcesz z nią chwilę pobyć.

- Tak. - Wiatr szarpał jej ubranie. Nos miała czerwony z zimna i od nadmiaru emocji, które wciąż w niej szalały. - Nie mogłam tego zrobić, Roarke. Zastanawiałam się, czy mogłabym, i bałam się, że będę mogła. Kiedy jednak do tego doszło, nie potrafiłam tego zrobić.

- Wiem. Wybrałaś własną drogę, Eve. - Wyciągnął dłoń do uścisku. - Idź na górę, bo zmarzniesz. Czekam w samochodzie.

Łatwiej było wyjść niż wejść, pomyślała Eve. Odetchnęła kilka razy i przerzuciła nogę przez parapet.

Peabody siedziała na łóżku otulona kocem, a blady na twarzy McNab obejmował ją ramieniem.

- Nic jej się nie stało - powiedział szybko. - Nie zdążył jej... Jest tylko roztrzęsiona. Trzymałem mundurowych z dala od sypialni.

- Bardzo dobrze. Wszystko pod kontrolą, McNab. Wracaj do domu i odpoczywaj.

- Ja... ja mógłbym spać na kanapie, jeśli chcesz - zwrócił się do Peabody.

- Nie, dzięki. Nic mi nie będzie.

- Ja tylko... - Nie bardzo wiedział, co ma zrobić, i wstał niezdarnie. - Czy jutro rano mam złożyć raport?

- Wystarczy, że zrobisz to pojutrze. Korzystaj ze świąt. Zasłużyłaś na to.

Uśmiechnął się niepewnie.

- Wszyscy zasłużyliśmy. - Do zobaczenia za dwa dni.

- Był naprawdę miły - westchnęła Peabody, kiedy wyszedł. - Nikogo nie wpuszczał, rozwiązał mnie i pozwolił mi siedzieć. Zamknął też okno, bo było mi zimno. Boże, jak strasznie zimno. - Ukryła twarz w dłoniach.

- Chcesz, żebym zawiozła cię do centrum medycznego?

- Nie, nic mi nie jest. Kręci mi się tylko trochę w głowie. Pewnie dlatego, że wypiłam kilka drinków. Dopadła go pani?

- Tak, dopadłam.

Peabody opuściła ręce. Usiłowała zachować spokój, lecz oczy jej błyszczały.

- Żyje?

- Tak.

- Boże, myślałam...

- Ja też. Nie zrobiłam tego.

Peabody poczuła wilgoć pod powiekami i po chwili łzy trysnęły jej z oczu.

- O Boże! Cholera! No i masz!

- W porządku, wypłacz się. - Eve usiadła na łóżku, objęła Peabody i czekała, aż minie główny potok.

- Tak się bałam. Nie spodziewałam się, że będzie taki silny. Nie mogłam wydostać broni.

- Powinnaś była uciekać.

- A pani by uciekła? - Obie znały odpowiedź. - Wiedziałam, że pa... że mi pomożesz. Kiedy jednak oprzytomniałam i leżałam na łóżku a on... To bałam się, że nie zdążysz.

- Dobrze się spisałaś. Zagadywałaś go wystarczająco długo. - Postanowiła powiedzieć coś więcej, lecz zamiast tego wstała. - Chcesz jakiś środek uspokajający?

- Nie, raczej nie. Alkohol i środek odurzający wystarczy.

- Zwolnię mundurowych. Chcesz, żeby ktoś z tobą został?

- Nie. - Znowu wyrósł między nimi ten mur. - Dallas, przepraszam za ten wieczór.

- To nie miejsce, by o tym mówić.

Peabody zacisnęła zęby, po czym rozchyliła na moment koc.

- Nie jestem w mundurze, mogę wiec mówić, co chcę. Nie spodobało mi się, co wtedy powiedziałaś. I nadal nie podoba. Ale cieszę się, że zależało ci na mnie na tyle, by to powiedzieć. Nie żałuję, że na ciebie naskoczyłam, ale żałuję, że nie dostrzegłam w tym przyjacielskiej troski.

Eve chwilę milczała.

- W porządku, ale jeśli kiedyś zaangażujesz dwanaście męskich dziwek, żeby pieprzyły cię do upadłego, to chcę znać szczegóły.

Peabody pociągnęła nosem i uśmiechnęła się przez łzy.

- To takie moje marzenie. Nie zarabiam tyle, bym mogła pozwolić sobie na dwanaście dziwek. Ale jedno marzenie się dziś spełniło. Roarke widział mnie nagą.

- Chryste, Peabody. - Z drżącym uśmiechem przyciągnęła ją do siebie i mocno uścisnęła. - mamy to już za sobą.

Wyglądała na taką spokojną i opanowaną, pomyślał Roarke, patrząc, jak Eve wychodzi z budynku i wydaje rozkazy strzegącym drzwi funkcjonariuszom. Była przemoczona i miała krew na rękach. Pewnie nawet nie zdawała sobie z tego sprawy.

Poczuł ogarniającą go falę miłości, kiedy przesunęła jedną z tych rąk po włosach i ruszyła w stronę samochodu.

- Chcesz z nią zostać?

Usadowiła się w ciepłym wnętrzu samochodu.

- Nic jej nie będzie. To dobra policjantka.

- Tak jak ty. - Przytrzymał ją za brodę i przywarł wargami do ust w miękkim, ciepłym, zmysłowym pocałunku.

Otworzyła oczy i ścisnęła go za rękę.

- Która godzina?

- Koło północy.

- W takim razie zrób to jeszcze raz. - Oddała mu pocałunek, po czym odchyliła się na oparcie i westchnęła. - To będzie wspomnienie do naszego pudełka, i tradycja.

Wesołych świąt.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
7 Randka ze smiercia j d robb
17 Robb J D Powtorka ze smierci
In Death 07 Randka ze smierci Nora Roberts
Roberts Nora Randka ze śmiercią
Robb J D In?ath Powtórka ze śmierci
Ze śmiercia mu do tvarzy
14 POLSKA POEZJA ŚWIECKA XV WIEKU Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią, Skarga umierającego,?nti
Rozważania o marności życia i nieuchronności śmierci w Rozmowie mistrza polikarpa ze śmiercią
Agatha Christie  Rendez vous ze śmiercią
Rozmowa mistrza polikarpa ze smiercia, Utwór rozpoczyna się wezwaniem pomocy Bożej w tworzeniu dzieł
107 lektur streszczenia - podstawowa,gimnazjum,liceum, Rozmowa mistrza Polikarpa ze Śmiercią, Utwór
Rozmowa mistrza polikarpa ze smiercia, Utwór rozpoczyna się wezwaniem pomocy Bożej w tworzeniu dzieł
107 lektur streszczenia - podstawowa,gimnazjum,liceum, Rozmowa mistrza Polikarpa ze Śmiercią, Utwór
Rozmowa miastrza polikarpa ze śmiercią, Rozrywka, FILOLOGIA POLSKA, FILOLOGIA POLSKA, PIERWSZY ROK -
Christie Agatha Rendez vous ze śmiercią
ROZMOWA MISTRZA POLIKARPA ZE ŚMIERCIĄ, Dokumenty historyczne
12 ROBB J D SREBRNY BŁYSK ŚMIERCI
DIALOG MISTRZA POLIKARPA ZE ŚMIERCIĄ
12 J D Robb Srebrny błysk śmiercii

więcej podobnych podstron