NORA ROBERTS
pisz膮ca jako J.D. Robb
Na pustkowiu, w wal膮cej si臋 ruderze,
Mieszka艂a stara nia艅ka klepi膮ca pacierze;
Sama nie wiedzia艂a, ile ma dzieci;
Karmi艂a je pomyjami i bi艂a jak leci.
Dzieci臋ca rymowanka, autor anonimowy
Pami臋膰, stra偶nik umys艂u.
Szekspir
艢mier膰 najwyra藕niej nie obchodzi艂a 艣wi膮t. W ten grudniowy dzie艅 2059 roku Nowy Jork l艣ni艂 i migota艂 bo偶onarodzeniowe, ale 艢wi臋ty Miko艂aj by艂 martwy. A jego elfy nie wygl膮da艂y kwitn膮co.
Porucznik Eve Dallas, ignoruj膮c szale艅czy ruch i ha艂as panuj膮cy na Times Square, dokonywa艂a uwa偶nych ogl臋dzin tego, co pozosta艂o po 艢wi臋tym Mikim. Dw贸jka dzieciak贸w, na tyle jeszcze m艂odych i naiwnych, by wierzy膰, 偶e grubas w czerwonym kubraku przeciska si臋 kominem, 偶eby rozdawa膰 prezenty, a nie - na przyk艂ad - mordowa膰 艣pi膮cych domownik贸w, dar艂a si臋 wniebog艂osy. Lada chwila najbli偶ej stoj膮cym pop臋kaj膮 b臋benki w uszach. Czemu kto艣 ich st膮d nie zabierze?
Ja nie musz臋 si臋 tym zajmowa膰, pomy艣la艂a. Dzi臋ki Ci, Panie. Wola艂a ju偶 krwaw膮 jatk臋 u swoich st贸p.
Spojrza艂a w g贸r臋. Z raportu policjanta, kt贸ry pierwszy przyby艂 na miejsce zdarzenia, wynika, i偶 nieszcz臋艣nik wypad艂 z okna na trzydziestym sz贸stym pi臋trze hotelu Broadway View. 艢wiadkowie zeznaj膮, 偶e lec膮c, krzycza艂 鈥濰o, ho, ho鈥. A偶 do chwili, gdy rozbryzgn膮艂 si臋 na chodniku. Zabra艂 ze sob膮 w za艣wiaty pechowego przechodnia.
Trzeba teraz rozdzieli膰 dwa zmasakrowane cia艂a. 艢rednia przyjemno艣膰, oceni艂a Eve.
By艂o jeszcze dwoje poszkodowanych, ale u nich sko艅czy艂o si臋 na powierzchownych obra偶eniach - jedna zwyczajnie osun臋艂a si臋 na ziemi臋 i uderzy艂a g艂ow膮 w kraw臋偶nik, gdy ochlapa艂a j膮 makabryczna ma藕 z krwi, strz臋p贸w cia艂a i m贸zgu. Dallas postanowi艂a zostawi膰 obie ofiary pod opiek膮 sanitariuszy i wstrzyma膰 si臋 z przes艂uchaniem. Mia艂a nadziej臋 uzyska膰 bardziej sp贸jne zeznania, gdy minie szok.
Ju偶 wiedzia艂a, co si臋 wydarzy艂o. Widzia艂a to w szklistych oczach pomocnik贸w Miko艂aja.
Ruszy艂a ku nim, a jej d艂ugi czarny sk贸rzany p艂aszcz powiewa艂 targany ch艂odnym wiatrem. Kr贸tkie, kasztanowe w艂osy 艂adnie okala艂y poci膮g艂膮 twarz. Du偶e oczy koloru dobrej starej whisky patrzy艂y bystro. By艂a wysoka, smuk艂a i zwinna. Policjantka w ka偶dym calu. - Facet przebrany za Miko艂aja to wasz kumpel?
- O, rety. Tubbs! O, rety.
Jeden by艂 czarny, drugi bia艂y, ale w tym momencie twarze obu przybra艂y kolor lekko zielonkawy. Trudno im si臋 dziwi膰, pomy艣la艂a. Oceni艂a ich wiek na oko艂o trzydziestu lat. Od艣wi臋tne, dosy膰 kosztowne stroje 艣wiadczy艂y o przynale偶no艣ci do kadry kierowniczej. Prawdopodobnie mened偶erowie 艣redniego szczebla w firmie, kt贸rej 艣wi膮teczna impreza zosta艂a tak brutalnie przerwana.
- Jedziecie ze mn膮 do 艣r贸dmie艣cia. Spiszemy wasze zeznania. Prosz臋, 偶eby艣cie dobrowolnie poddali si臋 badaniom na obecno艣膰 nielegalnych substancji. Je艣li si臋 nie zgodzicie... - Przerwa艂a na sekund臋 i u艣miechn臋艂a si臋 lekko. - Zrobimy to po mojemu.
- O, kurcz臋, o, cholera. Tubbs. On nie 偶yje. Nie 偶yje, prawda?
- To potwierdzone oficjalnie - powiedzia艂a Eve, po czym odwr贸ci艂a si臋, by da膰 znak swojej partnerce.
Detektyw Delia Peabody, dziewczyna o ciemnych w艂osach u艂o偶onych w niesforne fale, kuca艂a nad spl膮tanymi cz臋艣ciami cia艂 ofiar. Wsta艂a. Eve zauwa偶y艂a, 偶e nie tylko elfy mia艂y zielonkawe twarze. Peabody stara艂a si臋 zachowa膰 zimn膮 krew.
- Znalaz艂am dowody to偶samo艣ci przy obu ofiarach - poinformowa艂a. - Miko艂aj to Max Lawrence, czyli Tubbs, lat dwadzie艣cia osiem, mieszka艂 w centrum. Facet, kt贸ry przerwa艂 mu lot, cha - cha, nazywa si臋 Leo Jacobs, lat trzydzie艣ci trzy. Zamieszka艂y w Queens.
- Zatrzymujemy tych dw贸ch, trzeba ich podda膰 testom na obecno艣膰 nielegalnych substancji i przes艂ucha膰. Pewnie chcesz p贸j艣膰 na g贸r臋, obejrze膰 miejsce, z kt贸rego wylecia艂, porozmawia膰 z pozosta艂ymi 艣wiadkami.
- Ja...
- Ty prowadzisz spraw臋.
- Dobra. - Peabody zaczerpn臋艂a g艂臋boko powietrza. - Rozmawia艂a艣 z nimi w og贸le?
- Zostawiam to tobie. Chcesz ich poszturcha膰 na miejscu?
- C贸偶... - Peabody najwyra藕niej szuka艂a wskaz贸wki w twarzy Eve. Nie znalaz艂a 偶adnej. - S膮 wstrz膮艣ni臋ci, a tutaj panuje chaos, ale... Mo偶emy wyci膮gn膮膰 z nich wi臋cej na gor膮co, zanim si臋 uspokoj膮 i zaczn膮 kombinowa膰, my艣le膰 o k艂opotach, w jakie by膰 mo偶e si臋 wpakowali.
- Kt贸rego wybierasz?
- Um. Pogadam z tym czarnym.
Eve skin臋艂a g艂ow膮 i wr贸ci艂a do 艣wiadk贸w.
- Ty. - Wskaza艂a palcem. - Nazwisko?
- Steiner. Ron Steiner.
- Wybierzemy si臋 na ma艂膮 przechadzk臋, panie Steiner.
- Niedobrze mi.
- Wierz臋. - Da艂a mu znak, 偶eby wsta艂, chwyci艂a go pod rami臋 i odprowadzi艂a kilka krok贸w dalej.
- Pracowali艣cie razem z Tubbsem?
- Tak. Tak. W Tyro Communications. My... kolegowali艣my si臋 troch臋.
- Du偶y facet, nie?
- Kto, Tubbs? No. - Steiner otar艂 pot z czo艂a. - Wa偶y艂 ze sto kilo. Dlatego pomy艣leli艣my, 偶e b臋dzie ubaw, je艣li to on przebierze si臋 za 艢wi臋tego Miko艂aja.
- Jakie prezenty mia艂 dzi艣 Tubbs w worku, Ron?
- O rany. - Schowa艂 twarz w d艂oniach. - Jezus.
- To nie jest oficjalne przes艂uchanie, Ron. Jeszcze nie. Dojdzie do niego, ale na razie po prostu opowiedz mi, co si臋 sta艂o. Tw贸j kolega nie 偶yje, podobnie jak pechowiec, kt贸ry przypadkiem szed艂 sobie chodnikiem.
Zacz膮艂 m贸wi膰, nie ods艂aniaj膮c twarzy.
- Zarz膮d zaplanowa艂 na dzi艣 biurowe przyj臋cie. W艂a艣ciwie uroczysty obiad. Szwedzki st贸艂. Nawet nie by艂o alkoholu, to ma by膰 impreza? - Ron wzdrygn膮艂 si臋 gwa艂townie dwa razy i opu艣ci艂 r臋ce. - Wi臋c dogadali艣my si臋 w kilkana艣cie os贸b, zrobili艣my zrzutk臋 i wynaj臋li艣my apartament na ca艂y dzie艅. Kiedy szefostwo wysz艂o, wyci膮gn臋li艣my flaszki i... jakby to powiedzie膰, rekreacyjne substancje chemiczne.
- Takie jak?
Prze艂kn膮艂 艣lin臋 i wreszcie spojrza艂 jej w oczy.
- Wie pani, troch臋 erotiki, jaki艣 push i jazz.
- Zeus?
- Trzymam si臋 z daleka od tego 艣wi艅stwa. Przekona si臋 pani po testach. Tylko kilka rundek jazzu. - Eve wpatrywa艂a si臋 w niego bez s艂owa, oczy Rona zwilgotnia艂y. - Nigdy nie za偶ywa艂 twardych substancji. Nie Tubbs, naprawd臋, przysi臋gam. Wiedzia艂bym. Jednak wydaje mi si臋, 偶e dzi艣 troch臋 wzi膮艂. Mo偶e doda艂 odrobin臋 do pusha albo kto inny to zrobi艂. G艂upi sukinsyn - m贸wi艂, a 艂zy sp艂ywa艂y mu po policzkach. - By艂 nawalony, tyle mog臋 powiedzie膰. Ale to przecie偶 normalne na imprezie. Po prostu dobrze si臋 bawili艣my. Ludzie 艣miali si臋, ta艅czyli. A tu nagle Tubbs otwiera okno.
Jego r臋ce by艂y teraz wsz臋dzie, przy twarzy, szyi, we w艂osach.
- O Bo偶e, o Bo偶e. My艣la艂em, 偶e chce przewietrzy膰, bo zaczyna艂o si臋 robi膰 duszno od dymu. Nim ktokolwiek zd膮偶y艂 si臋 zaniepokoi膰, facet wspi膮艂 si臋 na parapet i z tym wielkim g艂upim u艣miechem na twarzy wrzasn膮艂: 鈥濿eso艂ych 艣wi膮t i dobranoc wszystkim鈥 i, kurde, zanurkowa艂. Skoczy艂 g艂ow膮 do przodu, Jezu Chryste, i ju偶 go po prostu nie by艂o. Nikt nawet nie zd膮偶y艂 pomy艣le膰, 偶eby go przytrzyma膰. To si臋 sta艂o tak szybko, tak cholernie szybko. Ludzie zacz臋li biega膰, krzycze膰, ja podbieg艂em do okna i wyjrza艂em.
Otar艂 twarz r臋koma i wzdrygn膮艂 si臋 po raz kolejny.
- Wrzasn膮艂em, 偶eby kto艣 zadzwoni艂 po pomoc, a sam zbieg艂em z Benem na d贸艂. Nie wiem dlaczego. Byli艣my jego przyjaci贸艂mi i zbiegli艣my na d贸艂.
- Sk膮d Tubbs wzi膮艂 towar, Ron?
- Cholera, ale to wszystko popieprzone. - Spojrza艂 ponad jej g艂ow膮, na ulic臋. Eve wiedzia艂a, 偶e toczy ze sob膮 ma艂膮 prywatn膮 wojn臋, podkablowa膰 czy milcze膰 jak gr贸b. Standard.
- Musia艂 go dosta膰 od Zera. Z艂o偶yli艣my si臋, wi臋c dostali艣my specjalny zestaw imprezowy. Nic ci臋偶kiego, przysi臋gam.
- Kt贸ry teren nale偶y do Zera?
- Prowadzi klub na rogu Broadwayu i Dwudziestej Dziewi膮tej. Zero. Sprzedaje pod lad膮 rekreacyjne substancje. Tubbs, kurde, on by艂 nieszkodliwy. Po prostu du偶y g艂upi facet.
Du偶y g艂upi facet i biedny dure艅, na kt贸rym wyl膮dowa艂, byli w艂a艣nie zeskrobywani z chodnika, a Eve wkroczy艂a do sali bankietowej. Miejsce wygl膮da艂o tak, jak nale偶a艂o si臋 spodziewa膰: pobojowisko pe艂ne porzuconych ubra艅, porozlewanego alkoholu i resztek jedzenia. Nikt nie zamkn膮艂 okna, i bardzo dobrze, bo w pomieszczeniu wci膮偶 dominowa艂 od贸r wymiocin, seksu i dymu.
艢wiadkowie, kt贸rzy nie uciekli w pop艂ochu, zostali przes艂uchani w s膮siednich pokojach i zwolnieni do dom贸w.
- Jaka jest twoja ocena sytuacji? - zwr贸ci艂a si臋 Eve do Peabody pokonuj膮cej pole minowe, jakim by艂a pod艂oga pe艂na pot艂uczonego szk艂a.
- Poza tym, 偶e Tubbs nie wr贸ci do domu na 艣wi臋ta? Nieszcz臋sny idiota na膰pa艂 si臋 i najprawdopodobniej uroi艂 sobie, 偶e za oknem czeka Rudolf z reszt膮 renifer贸w i saniami. Wyskoczy艂 na oczach kilkunastu 艣wiadk贸w. Przyczyna 艣mierci: niezmierzona g艂upota.
Eve nic nie powiedzia艂a; uparcie wygl膮da艂a przez otwarte okno. Peabody przystan臋艂a i pozbiera艂a do foliowej torebki tabletki, kt贸re znalaz艂a na pod艂odze.
- A jaka jest twoja ocena?
- Nikt go w艂asnor臋cznie nie wypchn膮艂, ale kto艣 mu pom贸g艂 osi膮gn膮膰 stan niezmierzonej g艂upoty. - Z roztargnieniem potar艂a biodro. Wci膮偶 troch臋 bola艂o, chocia偶 rana ju偶 si臋 goi艂a. - W testach toksykologicznych na pewno pojawi si臋 co艣 poza pastylkami szcz臋艣cia i 艣rodkami na potencj臋.
- Z zezna艅 wynika, 偶e facet nie mia艂 wrog贸w. By艂 nieszkodliwym ograniczonym cz艂owieczkiem. I to on przyni贸s艂 nielegalne substancje.
- Zgadza si臋.
- Chcesz dotrze膰 do dystrybutora?
- Zabi艂y go nielegalne substancje. Ten, kto mu je sprzeda艂, jest odpowiedzialny za jego 艣mier膰. - Eve u艣wiadomi艂a sobie, 偶e masuje goj膮c膮 si臋 ran臋 i cofn臋艂a r臋k臋. Odwr贸ci艂a si臋 od okna. - 艢wiadkowie m贸wili co艣 o jego sk艂onno艣ciach do narkotyk贸w?
- Tak naprawd臋 ich nie mia艂. Eksperymentowa艂 od czasu do czasu na przyj臋ciach. - Delia zamilk艂a na chwil臋. - Dystrybutorzy maj膮 zwyczaj wzmacnia膰 towar, 偶eby przyci膮gn膮膰 klienta. Sprawdz臋, czy wydzia艂 antynarkotykowy wie co艣 o naszym Zerze. Potem p贸jdziemy z nim porozmawia膰.
Eve da艂a Peabody woln膮 r臋k臋, a sama zaj臋艂a si臋 zbieraniem informacji na temat rodzin zabitych. Tubbs nie mia艂 偶ony ani konkubiny, jego matka mieszka艂a na Brooklynie. Jacobs by艂 偶onaty, osieroci艂 jedno dziecko. W膮tpi艂a, by 艣ledztwo zahaczy艂o o prywatne 偶ycie ofiar, zleci艂a wi臋c zawiadomienie rodzin policyjnemu psychologowi. To nigdy nie nale偶a艂o do 艂atwych zada艅, zw艂aszcza w sezonie przed艣wi膮tecznym.
Wysz艂a z powrotem na chodnik przed hotelem. Przystan臋艂a, przygl膮daj膮c si臋 policyjnym ta艣mom, gapiom zebranym wok贸艂 nich i okropnej mazi pozosta艂ej na betonie. Ta tragedia by艂a wprost idiotycznie pechowa, mia艂a w sobie a偶 nazbyt wiele element贸w farsy. Dw贸ch m臋偶czyzn, kt贸rzy tego ranka jeszcze 偶yli, wieziono teraz w plastikowych workach do kostnicy.
- Psze pani! Psze pani! Psze pani!!
Za trzecim razem Eve obejrza艂a si臋 i zobaczy艂a dzieciaka przechodz膮cego pod policyjn膮 ta艣m膮. Ci膮gn膮艂 za sob膮 wys艂u偶on膮 waliz臋 niemal wi臋ksz膮 od niego.
- Do mnie m贸wisz? Czy ja wygl膮dam na kogo艣, do kogo si臋 m贸wi per 鈥瀙sze pani鈥?
- Mam tu fantastyczny towar.
Obserwowa艂a go bardziej z uznaniem ni偶 zdziwieniem. Otworzy艂 waliz臋, kt贸ra jakim艣 cudem zamieni艂a si臋 nagle w stragan na trzech nogach wy艂adowany apaszkami, szarfami i szalikami.
- Dobry towar. Stuprocentowy kaszmir.
Ch艂opak mia艂 sk贸r臋 w odcieniu mocnej czarnej kawy i oczy w niewiarygodnie zielonym kolorze. Na plecach przymocowa艂 sobie na pasku powietrzn膮 deskorolk臋 pomalowan膮 w jaskrawe wzory imituj膮ce p艂omienie.
Wyszczerzy艂 do Eve z臋by w u艣miechu i macha艂 r臋kami, wyci膮gaj膮c coraz to nowe szale i apaszki.
- To pani kolor, psze pani.
- Chryste, dzieciaku, jestem glin膮.
- Gliny maj膮 gust.
Odp臋dzi艂a gestem policjanta, kt贸ry zmierza艂 pospiesznie, by j膮 poratowa膰.
- Mam tu dwa truposzczaki i musz臋 si臋 nimi zaj膮膰.
- Wywie藕li ich.
- Widzia艂e艣 skoczka?
- Niee. - Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 z wyra藕nym niesmakiem. - Przegapi艂em. Ale s艂ysza艂em wszystko. Kiedy kto艣 wyskakuje przez okno, na dole zbiera si臋 niez艂y t艂um, wi臋c przyszed艂em robi膰 interesy. Co pani powie na ten czerwony? 艁adnie si臋 komponuje z p艂aszczem.
Jego tupet zrobi艂 na Eve wra偶enie, ale zachowa艂a surowy wyraz twarzy.
- S艂uchaj, ma艂y. Nie jestem jak膮艣 tam damulk膮 i nie interesuj膮 mnie twoje fata艂aszki. A je艣li to prawdziwy kaszmir, osobi艣cie zjem ca艂膮 skrzyni臋 tego ch艂amu.
- Najwa偶niejsze, 偶e maj膮 tak napisane na metkach. - U艣miechn膮艂 si臋 z triumfem. - B臋dzie pani 艣licznie w tym czerwonym. Tanio sprzedam.
Pokr臋ci艂a g艂ow膮, ale jej wzrok przyku艂 szal w czarno - - zielon膮 kratk臋. Zna艂a kogo艣, komu si臋 spodoba. Mo偶e.
- Ile? - Podnios艂a szalik w kratk臋, by艂 milszy w dotyku, ni偶 si臋 spodziewa艂a.
- Siedemdziesi膮t pi臋膰. Tanio jak barszcz.
Upu艣ci艂a szal i rzuci艂a mu spojrzenie, kt贸re zrozumia艂.
- Nie lubi臋 barszczu.
- Sze艣膰dziesi膮t pi臋膰.
- R贸wne pi臋膰dziesi膮t. - Wyci膮gn臋艂a 偶etony kredytowe. Dobili targu. - A teraz zmykaj z powrotem za lini臋 albo ka偶臋 ci臋 zamkn膮膰 za niski wzrost.
- Niech pani we藕mie te偶 czerwony. No, prosz臋. Za p贸艂 ceny. Okazja.
- Nie. A je艣li si臋 dowiem, 偶e podw臋dzi艂e艣 komu艣 portfel, znajd臋 ci臋. Zmykaj.
U艣miechn膮艂 si臋 tylko i zwin膮艂 kramik.
- Spoko, luzik. Weso艂ych 艣wi膮t i takie tam.
- Nawzajem.
Odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a id膮c膮 w jej kierunku Peabody. Pospiesznie upchn臋艂a szalik do kieszeni.
- Kupi艂a艣 co艣. Robi艂a艣 zakupy!
- Nie robi艂am zakup贸w. Naby艂am drog膮 kupna przedmiot pochodz膮cy najprawdopodobniej z kradzie偶y. To potencjalny dow贸d rzeczowy.
- Akurat. - Peabody dotkn臋艂a szalika. - 艁adny. Ile kosztowa艂? Mo偶e te偶 bym wzi臋艂a. Nie mam jeszcze wszystkich 艣wi膮tecznych prezent贸w. Gdzie ten dzieciak?
- Peabody!
- Cholera. Dobra, dobra. Martin Gant, pseudonim Zero, jest notowany. Wydzia艂 antynarkotykowy w艂a艣nie zn贸w go namierza. 艢ci臋艂am si臋 troszeczk臋 z niejakim detektywem Piersem, ale naszych dw贸ch nieboszczyk贸w wzi臋艂o g贸r臋 nad jego 艣ledztwem. Mo偶emy zaprosi膰 Ganta na przes艂uchanie.
Ruszy艂y do wozu, Peabody obejrza艂a si臋 przez rami臋.
- A nie mia艂 czerwonych?
Klub Zero, podobnie jak wszystkie w tym sektorze, t臋tni艂 偶yciem dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋 siedem dni w tygodniu. Atmosfer臋 zepsucia zr臋cznie maskowa艂 wystr贸j: okr膮g艂y obrotowy bar, ustronne, prywatne lo偶e, du偶o srebra i czerni w gu艣cie m艂odych karierowicz贸w. Z g艂o艣nik贸w dobiega艂y 艂agodne d藕wi臋ki muzyki, z telebim贸w spogl膮da艂a brzydka m臋ska twarz, na szcz臋艣cie w po艂owie gin膮ca pod g臋st膮 szop膮 purpurowych prostych w艂os贸w. Wokalista zawodzi艂 ponuro na temat bezsensu istnienia.
Eve mog艂aby go u艣wiadomi膰, 偶e z perspektywy Tubbsa Lawrence'a i Leo Jacobsa drugi cz艂on alternatywy przedstawi艂 si臋 nie mniej bezsensownie.
Bramkarz by艂 wielki jak autobus, a jego bluza zadawa艂a k艂am wyszczuplaj膮cym w艂a艣ciwo艣ciom czerni. Nie potrzebowa艂 nawet sekundy, aby rozpozna膰 w nich policjantki. Powiedzia艂 jej to b艂ysk jego oczu i spos贸b, w jaki wyprostowa艂 plecy.
Pod艂oga co prawda nie zadr偶a艂a od jego krok贸w, ale nie mo偶na powiedzie膰, by porusza艂 si臋 z lekko艣ci膮 gazeli. Spojrza艂 na nie uwa偶nie orzechowobr膮zowymi oczami i pokaza艂 z臋by.
- Jaki艣 problem?
Peabody nieco zwleka艂a z odpowiedzi膮, przyzwyczajona, 偶e to Eve przejmuje inicjatyw臋.
- Zale偶y. Chcemy si臋 widzie膰 z szefem.
- Zero jest zaj臋ty.
- Ojejku, w takim razie chyba b臋dziemy musia艂y zaczeka膰. - Rozejrza艂a si臋 leniwie po sali. - A w tym czasie r贸wnie dobrze mo偶emy przestudiowa膰 wasze licencje. - Teraz to ona pokaza艂a z臋by. - Jestem pracowita. Pogadamy te偶 z klientami. Trzeba budowa膰 relacje z lokaln膮 spo艂eczno艣ci膮. - Wyj臋艂a odznak臋. - Tymczasem powiedz szefowi, 偶e detektyw Peabody i jej partnerka, porucznik Dallas, czekaj膮.
Podesz艂a z wolna do stolika zajmowanego przez m臋偶czyzn臋 w garniturze i kobiet臋 niewygl膮daj膮c膮 na jego 偶on臋, g艂贸wnie dlatego, 偶e biust wylewa艂 jej si臋 obficie z dekoltu r贸偶owej 艣wiec膮cej bluzki. Para by艂a bardzo zaj臋ta sob膮.
- Dzie艅 dobry panu! - zawo艂a艂a entuzjastycznie Delia, zbli偶aj膮c si臋 do nich z szerokim u艣miechem. M臋偶czyzna zblad艂. - C贸偶 pana sprowadza do tego wspania艂ego przybytku w tak pi臋kne popo艂udnie?
Poderwa艂 si臋 szybko na nogi, wymamrota艂 co艣 o jakim艣 um贸wionym spotkaniu i uciek艂. Kobieta wsta艂a. By艂a sporo wy偶sza od Peabody, jej imponuj膮ce piersi znalaz艂y si臋 na wysoko艣ci twarzy policjantki.
- Ja tu pracuj臋!
Nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰, Delia wyj臋艂a sw贸j s艂u偶bowy notebook.
- Nazwisko?
- Co jest, do cholery?!
- Pani Co Jest Do Cholery, chcia艂abym zobaczy膰 pani licencj臋.
- Byk.
- Nie, nie 偶artuj臋. Po prostu kontrola.
- Byk. - Odwr贸ci艂a si臋 do bramkarza. - Ta gliniara wystraszy艂a mi klienta.
- Przykro mi, chc臋 tylko obejrze膰 pani zezwolenie na prac臋. Je偶eli wszystko jest w porz膮dku, b臋dzie pani mog艂a wr贸ci膰 do swoich zaj臋膰.
Byk - imi臋 adekwatne do postury - podszed艂 do Peabody, kt贸ra wygl膮da艂a teraz, zdaniem Dallas, jak cienki aczkolwiek twardy kawa艂ek mi臋sa mi臋dzy dwoma wielkimi pajdami chleba.
Eve wsta艂a, na wszelki wypadek.
- Nie macie prawa przychodzi膰 tu i straszy膰 klient贸w.
- Po prostu po偶ytecznie sp臋dzam czas, czekaj膮c, a偶 pan Gant zechce z nami porozmawia膰. Pani porucznik, zdaje si臋, 偶e pan Byk nie docenia naszej pracy.
- Znam lepsze zaj臋cia dla kobiet.
Eve zn贸w si臋 podnios艂a, jej g艂os by艂 ch艂odny jak grudniowy poranek.
- Chcesz spr贸bowa膰 mnie czym艣 zaj膮膰, Byku? K膮tem oka dostrzeg艂a ruch, plam臋 koloru na w膮skich kr臋tych schodach wiod膮cych na wy偶szy poziom.
- No popatrz. Szef jednak znalaz艂 czas na rozmow臋. Zero mia艂 oko艂o metra sze艣膰dziesi臋ciu wzrostu i nie m贸g艂 wa偶y膰 wi臋cej ni偶 pi臋膰dziesi膮t kilogram贸w. Niski wzrost rekompensowa艂 sobie zadzieraniem nosa i krzykliwym strojem. Ubrany by艂 w jaskrawoniebieski garnitur i kwiecist膮 r贸偶ow膮 koszul臋. Kr贸tkie proste w艂osy kojarzy艂y si臋 Eve z portretami Juliusza Cezara. Podobnie jak oczy by艂y smoli艣cie czarne. U艣miechn膮艂 si臋, b艂yskaj膮c srebrnym z臋bem.
- C贸偶 mog臋 zrobi膰 dla pa艅 policjantek?
- Pan Gant?
Roz艂o偶y艂 r臋ce i skin膮艂 g艂ow膮 do Peabody.
- Prosz臋 mi m贸wi膰 Zero.
- Obawiam si臋, 偶e dotar艂a do nas skarga. Musi pan pojecha膰 z nami w celu z艂o偶enia wyja艣nie艅.
- Jakiego rodzaju skarga?
- Dotycz膮ca handlu nielegalnymi substancjami. - Peabody zerkn臋艂a w stron臋 jednej z 艂贸偶. - Takich jak te za偶ywane w tej chwili przez cz臋艣膰 pa艅skiej klienteli.
- Lo偶e to ustronne, dyskretne miejsca. - Wzruszy艂 ramionami. - Trudno mie膰 oczy dooko艂a g艂owy. Zaraz wyprosz臋 tych ludzi. Prowadz臋 lokal na poziomie.
- Przedyskutujemy to u nas.
- Aresztujecie mnie?
- Chcia艂by pan? - Peabody unios艂a brwi.
B艂ysk weso艂o艣ci w oczach Zera zgas艂. W jego miejsce pojawi艂o si臋 co艣 o wiele mniej przyjemnego.
- Byk, skontaktuj si臋 z Fienesem, przeka偶 mu, 偶e spotkamy si臋...
- Na policji - podsun臋艂a us艂u偶nie Delia. - Z detektyw Peabody.
Zero wzi膮艂 d艂ugi bia艂y p艂aszcz, kt贸ry wygl膮da艂 na uszyty z czystego kaszmiru.
- Masz idiot臋 na bramce, Zero - stwierdzi艂a Eve, gdy znale藕li si臋 na zewn膮trz.
Gant wzruszy艂 ramionami.
- Przydaje si臋 czasem.
Dallas poprowadzi艂a zatrzymanego okr臋偶n膮 drog膮 przez komend臋 policji. Id膮c, rzuci艂a mu znudzone spojrzenie.
- 艢wi臋ta - powiedzia艂a niejasno, kiedy min臋li kolejn膮 grup臋 ludzi sun膮cych ruchomym pasem. - Ka偶dy usilnie stara si臋 opr贸偶ni膰 biurko z nieza艂atwionych spraw, aby m贸c potem z czystym sumieniem usi膮艣膰 i nic nie robi膰. Jest taki kocio艂, 偶e ledwie nam si臋 uda艂o zam贸wi膰 na godzin臋 pok贸j przes艂ucha艅.
- Strata czasu.
- Daj spok贸j, Zero. Wiesz, jak jest. Przychodzi skarga, trzeba odb臋bni膰 swoje.
- Znam wi臋kszo艣膰 ludzi z antynarkotykowego. - Popatrzy艂 na ni膮 spod zmru偶onych powiek. - Pani nie, ale...
- Istnieje co艣 takiego jak przeniesienie, prawda? Gdy zeszli z ruchomej ta艣my, Eve wprowadzi艂a go do jednego z mniejszych pokoi przes艂ucha艅.
- Prosz臋 zaj膮膰 miejsce. - Wskaza艂a jedno z dw贸ch krzese艂 przy niewielkim stoliku. - Co艣 do picia? Kaw臋?
- Tylko adwokata poprosz臋.
- Dopilnuj臋 tego. Detektyw Peabody, mog臋 prosi膰 na moment?
Wysz艂y na korytarz i zamkn臋艂y za sob膮 drzwi.
- Ju偶 mia艂am zacz膮膰 przeszukiwa膰 kieszenie w poszukiwaniu ziaren grochu - skomentowa艂a Peabody. - Czemu kluczyli艣my?
- Lepiej mu nie m贸wi膰, 偶e jeste艣my z wydzia艂u zab贸jstw. Chyba 偶e spyta. Uwa偶a to za rutynowe przes艂uchanie w sprawie nielegalnych substancji. Wie, czego si臋 spodziewa膰, jak si臋 wywin膮膰. Nie jest ani troch臋 zaniepokojony. Wydaje mu si臋, 偶e nawet je艣li dostali艣my skarg臋 popart膮 solidnymi dowodami, wykpi si臋 艂ap贸wk膮, zap艂aci grzywn臋 i wr贸ci do biznesu.
- Zarozumia艂y sukinsyn - wycedzi艂a Peabody.
- Tak, wykorzystajmy to. Poszperajmy troch臋. Nie wsadzimy go za morderstwo, ale mo偶emy udowodni膰 zwi膮zek z ofiar膮. Niech wierzy, 偶e jeden z jego klient贸w pr贸buje mu zaszkodzi膰. Dajmy do zrozumienia, i偶 pr贸bujemy jedynie zebra膰 dane. Tubbs kogo艣 skrzywdzi艂, a teraz pr贸buje zrzuci膰 win臋 na Zera. Wsp贸艂pracuje z policj膮, 偶eby nie dosta膰 wyroku za posiadanie.
- Rozumiem, trzeba go wkurzy膰. Udawa膰, 偶e osobi艣cie mamy to gdzie艣. - Peabody zatar艂a r臋ce. - P贸jd臋 przeczyta膰 mu prawa. Zobacz臋, czy uda nam si臋 nawi膮za膰 ni膰 porozumienia.
- Poszukam jego adwokata. Pewnie poszed艂 do antynarkotykowego, - Eve u艣miechn臋艂a si臋 i odesz艂a.
Peabody w przeb艂ysku geniuszu zacz臋艂a szczypa膰 i klepa膰 policzki. Wesz艂a do pokoju ze spuszczonym wzrokiem i zar贸偶owion膮 twarz膮.
- Ja... Ja w艂膮cz臋 teraz magnetofon i przeczytam panu jego prawa, panie Gant. Moja... Porucznik sprawdzi, czy pa艅ski prawnik dotar艂 ju偶 na miejsce.
U艣miecha艂 si臋 z zarozumia艂膮 pewno艣ci膮 siebie, kiedy odchrz膮kn臋艂a nerwowo i zacz臋艂a recytowa膰 mu jego prawa, w艂膮czywszy magnetofon.
- Eee, czy zrozumia艂 pan swoje prawa i obowi膮zki, panie Gant?
- Jasne. Zgnoi艂a ci臋, co?
- To nie moja wina, 偶e chce i艣膰 dzi艣 wcze艣niej do domu, a zrzucili na nas t臋 spraw臋. W ka偶dym razie, weszli艣my w posiadanie informacji sugeruj膮cych, i偶 nielegalne substancje s膮 rozprowadzane na terenie lokalu b臋d膮cego w艂asno艣ci膮... Kurcz臋, powinnam poczeka膰 na adwokata. Przepraszam.
- Nie szkodzi. - Rozlu藕ni艂 si臋, poczu艂 si臋 panem sytuacji. Da艂 jej r臋k膮 znak, 偶eby kontynuowa艂a. - Zacznijmy ju偶. Zaoszcz臋dzimy czas.
- C贸偶, zgoda. Pewna osoba zg艂osi艂a nabycie u pana nielegalnych substancji.
- Co? 呕e niby za drogo sprzedaj臋? Je艣li handlowa艂bym nielegalnymi substancjami, czego nie robi臋, po co i艣膰 z czym艣 takim do glin? Lepiej do Biura Ochrony Praw Konsumenta.
Peabody u艣miechn臋艂a si臋 w odpowiedzi, cho膰 z pewnym przymusem.
- Sytuacja przedstawia si臋 nast臋puj膮co: ten osobnik zrani艂 innego osobnika, pozostaj膮c pod wp艂ywem substancji, kt贸re, jak twierdzi, kupi艂 od pana.
Zero wzni贸s艂 oczy do sufitu w ge艣cie niesmaku i irytacji.
- A wi臋c go艣膰 si臋 na膰pa艂 i pr贸buje zrzuci膰 win臋 za to, 偶e jest dupkiem, na faceta, kt贸ry sprzeda艂 mu towar. Co za 偶ycie.
- Mo偶na to tak podsumowa膰, jak s膮dz臋.
- Nie twierdz臋, 偶e sprzedaj臋 prochy, ale kole艣 nie ma prawa oczernia膰 dostawcy, no nie?
- Pan Lawrence twierdzi...
- Sk膮d mam wiedzie膰, o kogo chodzi? Wie pani, i艂u ludzi dziennie widuj臋?
- Nazywaj膮 go Tubbs, ale...
- Tubbs? Tubbs nas艂a艂 na mnie gliny? Ten t艂u艣cioch?
Eve wr贸ci艂a t膮 sam膮 okr臋偶n膮 drog膮. Na tyle zagmatwa艂a sytuacj臋, 偶e adwokat b臋dzie ich tropi艂 jeszcze co najmniej kolejne dwadzie艣cia minut. Zamiast do pokoju przes艂ucha艅, wesz艂a do pomieszczenia po drugiej stronie weneckiego lustra. Zobaczy艂a, jak Zero zrywa si臋 z krzes艂a, kln膮c g艂o艣no.
U艣miechn臋艂a si臋 z uznaniem.
Peabody wygl膮da艂a na zdenerwowan膮 i zawstydzon膮. Dobra robota, uderza we w艂a艣ciwe struny.
- Prosz臋, panie Gant.
- Chc臋 porozmawia膰 z tym draniem. Spojrze膰 mu w oczy.
- Naprawd臋 nie mog臋 tego teraz zorganizowa膰. Ale...
- Ta t艂usta 艣winia ma k艂opoty?
- Mo偶na tak powiedzie膰. Tak, mo偶na powiedzie膰... eee.
- To dobrze. Prosz臋 mu przekaza膰, 偶e nie chc臋 wi臋cej widzie膰 jego g臋by w swoim klubie. - Zero wycelowa艂 w ni膮 gniewnie palec z trzema po艂yskuj膮cymi pier艣cieniami. - Ma si臋 ju偶 u mnie nie pokazywa膰, ani on, ani 偶aden z tych dupk贸w w garniturkach, z kt贸rymi si臋 prowadza. B臋dzie mia艂 k艂opoty za kupno i posiadanie?
- W艂a艣ciwie nie mia艂 przy sobie nielegalnych substancji w chwili zatrzymania. Przeprowadzamy test toksykologiczny, wi臋c b臋dziemy mogli udowodni膰 za偶ywanie.
- Pogrywa ze mn膮? Ja te偶 si臋 z nim pobawi臋. - Bezpieczny w swoim 艣wiecie, Zero odchyli艂 si臋 na oparcie krzes艂a i za艂o偶y艂 r臋ce na piersi. - Powiedzmy, 偶e przekaza艂em komu艣 troch臋 towaru - w艂asnego, nie na sprzeda偶. Gro偶膮 mi za to kara grzywny oraz prace spo艂eczne.
- Zazwyczaj na tym si臋 ko艅czy.
- Sprowad藕cie Piersa. Zawsze pracuj臋 z Piersem.
- Nie wydaje mi si臋, 偶eby detektyw Piers by艂 teraz na s艂u偶bie.
- Niech przyjedzie. Zajmie si臋 szczeg贸艂ami.
- Jak najbardziej.
- 膯wok przychodzi do mnie. Wy艂udza towar. T艂usty niechluj i sk膮pirad艂o, zawraca tylko g艂ow臋. G艂贸wnie bierze push, mam z tego grosze, marnuje m贸j czas. Ale wy艣wiadczam mu grzeczno艣膰, bo on i jego kumple to stali klienci. Przys艂uga dla klienta. Chce zestaw imprezowy, a ja wy艂a偶臋 ze sk贸ry, 偶eby go dosta艂 - po kosztach! 呕adnego zysku. To powinno wp艂yn膮膰 na wysoko艣膰 grzywny - upomnia艂 Peabody.
- Tak, prosz臋 pana.
- Da艂em mu nawet osobny pakiet. Podrasowany specjalnie dla niego.
- Podrasowany?
- Prezent 艣wi膮teczny. Darmowy. 呕adnej transakcji pieni臋偶nej. Gdybym tylko m贸g艂 go pozwa膰. Powinienem mie膰 prawo poda膰 tego szczurzego syna do s膮du za straty moralne. Poradz臋 si臋 adwokata.
- Mo偶e pan si臋 poradzi膰, panie Gant. Jednak trudno pozwa膰 do s膮du nieboszczyka.
- Jak to, nieboszczyka?
- Najwyra藕niej podrasowany towar nie wyszed艂 mu na zdrowie. - Wystraszona i niepewna Peabody znik艂a bez 艣ladu, na jej miejscu pojawi艂a si臋 zimna, opanowana policjantka. - Nie 偶yje i zabra艂 ze sob膮 niewinnego przechodnia.
- Co to ma znaczy膰, do cholery?
- To znaczy, 偶e ja - przy okazji, jestem z wydzia艂u zab贸jstw, nie z antynarkotykowego - aresztuj臋 pana. Martinie Gant, zosta艂 pan zatrzymany pod zarzutem zamordowania Maksa Lawrence'a i Leo Jacobsa, posiadania oraz handlu nielegalnymi substancjami, a tak偶e zarz膮dzania lokalem rozrywkowym, w kt贸rym odbywa si臋 dystrybucja nielegalnych substancji.
Odwr贸ci艂a si臋 do drzwi, przez kt贸re w艂a艣nie wchodzi艂a Eve.
- Sko艅czyli艣cie? - spyta艂a wesolutko porucznik Dallas. - Czeka tu dw贸ch mi艂ych pan贸w policjant贸w gotowych, by zameldowa膰 naszego go艣cia. A, pa艅ski prawnik, zdaje si臋, zab艂膮dzi艂. Pomo偶emy mu pana znale藕膰.
- Zabior臋 wam odznaki.
Peabody chwyci艂a Ganta pod jedno rami臋, Eve pod drugie i postawi艂y go na nogi.
- Nie w tym 偶yciu - odpar艂a Dallas, przekazuj膮c zatrzymanego policjantom i patrz膮c, jak eskortuj膮 go za drzwi. - Dobra robota, pani detektyw.
- Mia艂am szcz臋艣cie. I to du偶e. Poza tym, zdaje si臋, 偶e facet ma w kieszeni cz臋艣膰 wydzia艂u antynarkotykowego.
- Tak. Trzeba b臋dzie sobie uci膮膰 ma艂膮 pogaw臋dk臋 z Piersem. Napiszmy sprawozdanie.
- Powiedzia艂a艣, 偶e nie wsadzimy go za morderstwo.
- Zgadza si臋 - przyzna艂a Eve, potrz膮saj膮c g艂ow膮, kiedy sz艂y korytarzem. - Mo偶e nieumy艣lne spowodowanie 艣mierci. Mo偶e. Ale b臋dzie mia艂 k艂opoty. Trafi na jaki艣 czas do aresztu i cofn膮 mu licencje na prowadzenie dzia艂alno艣ci. Zap艂aci spore grzywny i wyda fortun臋 na prawnik贸w. Zap艂aci. To wszystko, co mog艂y艣my zrobi膰.
- Wszystko, na co mog膮 liczy膰 Tubbs i Jacobs - doda艂a Peabody.
Drzwi biura otworzy艂y si臋 i wy艂oni艂 si臋 zza nich Troy Trueheart, wysoki, dobrze zbudowany m艂ody funkcjonariusz. Wci膮偶 jeszcze 偶贸艂todzi贸b.
- Pani porucznik, jaka艣 kobieta do pani.
- W jakiej sprawie?
- Osobistej. - Zmarszczy艂 czo艂o, rozejrza艂 si臋 na boki. - Nie widz臋 jej. Chyba nie wysz艂a. Kilka minut temu poda艂em jej kaw臋.
- Nazwisko?
- Lombard. Pani Lombard.
- Jak j膮 namierzysz, daj mi zna膰.
- Dallas? Sporz膮dz臋 raport, co? Chcia艂abym - doda艂a Peabody - wiesz, doko艅czy膰 spraw臋.
- Przypomn臋 ci te s艂owa, kiedy zacznie si臋 proces. Eve uda艂a si臋 do swojego gabinetu, ciasnego pokoiku, w kt贸rym ledwie mie艣ci艂y si臋 biurko, dodatkowe krzes艂o i w膮ska tafla przezroczystego szk艂a uchodz膮ca za okno. Nie mog艂a nie zauwa偶y膰 kobiety. Siedzia艂a na krze艣le dla go艣cia, popijaj膮c kaw臋 z papierowego kubka. Mia艂a burz臋 lok贸w w odcieniu marchewkowy blond i ciemnozielone oczy. Blado艣膰 cery o偶ywia艂y plamy r贸偶u na policzkach oraz r贸偶owa pomadka na ustach.
Wiek oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu pi臋ciu lat, oceni艂a Eve, b艂yskawicznie sporz膮dzaj膮c w pami臋ci rysopis. Gruboko艣cista sylwetka, bia艂a kobieta w zielonej sukience z czarnymi mankietami i ko艂nierzykiem. Czarne szpilki i gigantyczna torebka ustawiona starannie obok nich.
Zapiszcza艂a na widok Eve, omal nie wyla艂a kawy, pospiesznie odstawi艂a kubek.
- Jeste艣 wreszcie!
Poderwa艂a si臋 z krzes艂a; r贸偶 na jej policzkach pociemnia艂, oczy rozb艂ys艂y, a w g艂osie da艂o si臋 s艂ysze膰 charakterystyczny za艣piew i jeszcze co艣, co sprawi艂o, 偶e Eve obla艂a si臋 nagle zimnym potem.
- Pani Lombard? Nie wolno wchodzi膰 do pomieszcze艅 s艂u偶bowych.
- Chcia艂am tylko zobaczy膰, gdzie pracujesz. Fiu, fiu, z艂otko, popatrz tylko, jak ci si臋 powodzi. - Ruszy艂a naprz贸d w kierunku Eve i by艂aby zamkn臋艂a j膮 w u艣cisku, gdyby ta nie wykaza艂a si臋 refleksem.
- Chwileczk臋. Kim pani jest i czego chce? Zielone oczy rozszerzy艂y si臋 i wype艂ni艂y 艂zami.
- Ale偶, kochanie, nie pami臋tasz mnie? To ja, mamusia!
Poczu艂a, 偶e tworzy jej si臋 w 偶o艂膮dku lodowata bry艂a, kt贸ra podchodzi do gard艂a. Nie mog艂a oddycha膰. Ramiona kobiety zacisn臋艂y si臋 wok贸艂 niej; nie potrafi艂a temu zapobiec. Ob艂apia艂y Eve niczym macki. D艂awi艂 j膮 mdl膮cy zapach r贸偶. Uszy atakowa艂 p艂aczliwy g艂os z teksa艅skim za艣piewem, uderzy艂 j膮 w g艂ow臋 jak atakuj膮ce pi臋艣ci.
S艂ysza艂a sygna艂 艂膮cza na biurku, s艂ysza艂a rozmowy na zewn膮trz. Nie zamkn臋艂a drzwi. Bo偶e, drzwi by艂y otwarte i ka偶dy m贸g艂...
Potem wszystko zla艂o si臋 w jeden wielki szum, jakby w jej g艂owie szala艂 r贸j w艣ciek艂ych os. 呕膮dli艂y j膮, czu艂a fal臋 gor膮ca, kt贸ra zalewa艂a jej cia艂o i m膮ci艂a wzrok.
Nie, nie jeste艣. Nie jeste艣 moj膮 mam膮. Nie jeste艣.
Czy to jej g艂os? Taki piskliwy i dziecinny. Czy s艂owa dochodzi艂y z zewn膮trz, czy te偶 rozlega艂y si臋 w jej umy艣le?
Podnios艂a r臋ce, jako艣 uda艂o jej si臋 je unie艣膰 i odepchn膮膰 pulchne ramiona.
- Pu艣膰 mnie. Puszczaj.
Zatoczy艂a si臋 do ty艂u i prawie rzuci艂a do ucieczki.
- Nie znam pani.
Wpatrywa艂a si臋 w twarz kobiety, ale nie rozr贸偶nia艂a ju偶 rys贸w. Widzia艂a tylko rozmazany kolorowy kszta艂t.
- Naprawd臋 pani nie znam.
- Eve, kochanie, to ja, Trudy! Popatrz tylko na mnie, becz臋 jak dziecko. - Poci膮gn臋艂a nosem, wyj臋艂a du偶膮 r贸偶ow膮 chustk臋 i przy艂o偶y艂a do oczu. - G艂upia jestem. Ubzdura艂am sobie, 偶e od razu mnie rozpoznasz, tak jak ja ciebie. Ale oczywi艣cie min臋艂o przecie偶 ponad dwadzie艣cia lat, m贸wi膮c mi臋dzy nami, dziewczynami. - Pos艂a艂a Dallas u艣miech przez 艂zy. - Pewnie si臋 postarza艂am.
- Nie znam pani - powt贸rzy艂a wolno Eve. - Nie jest pani moj膮 matk膮.
Trudy zatrzepota艂a rz臋sami, za ich zas艂on膮 co艣 si臋 kry艂o. W tych oczach czai艂o si臋 co艣, czego Dallas nie potrafi艂a nazwa膰.
- S艂oneczko, naprawd臋 mnie nie pami臋tasz? Ty, ja i Bobby w naszym kochanym domku w Summervale? Na p贸艂noc od Lufkin?
Niejasny obraz zacz膮艂 si臋 wy艂ania膰 z zakamark贸w jej pami臋ci. Eve nie chcia艂a, by sta艂 si臋 ostrzejszy. Poczu艂a si臋 chora na my艣l, 偶e m贸g艂by by膰 wyra藕niejszy.
- Po tym, jak...
- Taka by艂a艣 cichutka, jakby ci臋 nie by艂o. I chudziute艅ka jak patyk. Prze偶y艂a艣 piek艂o, nim do mnie trafi艂a艣, prawda male艅ka? Biedactwo, obieca艂am, 偶e b臋d臋 dobr膮 mam膮 dla ma艂ej biedulki i zabra艂am ci臋 do naszego domu.
- Rodzina zast臋pcza. - S艂owa zdawa艂y si臋 rani膰 jej usta i z trudem przez nie przechodzi艂y. - Po.
- A jednak pami臋tasz! - Trudy przy艂o偶y艂a d艂onie do policzk贸w. - Nie by艂o dnia przez te wszystkie lata, 偶ebym o tobie nie my艣la艂a, nie zastanawia艂a si臋, na kogo wyros艂a艣, jak ci si臋 powodzi... I popatrz tylko! Policjantka w Nowym Jorku! W dodatku m臋偶atka. Ale nie masz jeszcze w艂asnych dzieci?
Eve ogarn臋艂a fala md艂o艣ci, strach chwyci艂 j膮 mocno za gard艂o i nie puszcza艂.
- Czego chcesz?
- No przecie偶 nadrobi膰 zaleg艂o艣ci! Dowiedzie膰 si臋, co s艂ycha膰 u mojej dziewczynki. - Jej g艂os brzmia艂 niemal, jakby 艣piewa艂a. - Bobby ze mn膮 przyjecha艂. O偶eni艂 si臋 z najs艂odsz膮 istot膮 na ziemi. Ma na imi臋 Zana. Przyjechali艣my z Teksasu, 偶eby pozwiedza膰 i zobaczy膰 si臋 z nasz膮 kochan膮 Eve. Musimy sobie urz膮dzi膰 spotkanie po latach z prawdziwego zdarzenia. Bobby zaprasza nas na kolacj臋. - Usiad艂a z powrotem na krze艣le, wyg艂adzi艂a sp贸dnic臋 i uwa偶nie 艣ledzi艂a twarz Eve. - Wyros艂a艣 na du偶膮 pann臋. Wci膮偶 chuda jak patyk, ale to ci pasuje. Ja wiecznie pr贸buj臋 zrzuci膰 par臋 kilo. Bobby z kolei odziedziczy艂 sylwetk臋 po swoim tatusiu - jedyne co ten 偶a艂osny bankrut da艂 mu kiedykolwiek, albo mnie, skoro ju偶 o tym mowa. Padnie, kiedy ci臋 zobaczy!
Eve wci膮偶 sta艂a w tym samym miejscu.
- Jak mnie znalaz艂a艣?
- W najdurniejszy spos贸b na 艣wiecie, wybacz to okre艣lenie. Pucowa艂am kuchni臋. Pami臋tasz, 偶e moja kuchnia ma zawsze l艣ni膰. W艂膮czy艂am sobie telewizor, 偶eby mi by艂o ra藕niej, w艂a艣nie m贸wili o tych zamordowanych lekarzach i klonowaniu. Grzech przeciwko Bogu i ludzko艣ci, je艣li kogo艣 interesuje moje zdanie. Ju偶 mia艂am prze艂膮czy膰 na inny kana艂, ale jako艣 mnie wci膮gn臋艂o. Szcz臋ka opad艂a mi do samej ziemi, kiedy zobaczy艂am ciebie. I podpis. Porucznik Eve Dallas, Komenda Policji w Nowym Jorku. Powiedzieli, 偶e jeste艣 bohaterk膮. I 偶e zosta艂a艣 ranna. Biedactwo. Ale ju偶 wygl膮dasz dobrze. Bardzo dobrze.
Siedzia艂a przed ni膮 kobieta o rudych w艂osach, zielonych oczach i s艂odkim u艣miechu, ale Eve widzia艂a potwora wyposa偶onego w ostre z臋by i pazury. Potwora, kt贸ry nie musia艂 czeka膰 na zapadni臋cie zmroku, by zaatakowa膰.
- Musisz i艣膰. Natychmiast sobie st膮d id藕.
- Na pewno masz tu urwanie g艂owy, a ja ci trajkocz臋 nad uchem. Powiedz tylko, gdzie chcesz zje艣膰 kolacj臋 i ju偶 mnie nie ma. Poprosz臋 Bobby'ego, 偶eby zarezerwowa艂 stolik.
- Nie. Nie. Pami臋tam ci臋. - Troch臋, niekt贸re rzeczy. 艁atwo by艂o pozwoli膰 sobie zapomnie膰. Musia艂a. - Nie jestem zainteresowana. Nie chc臋 ci臋 widzie膰.
- Jak mo偶esz tak m贸wi膰. - W g艂osie zabrzmia艂a uraza, spojrzenie stwardnia艂o. - Jak mo偶esz tak si臋 zachowywa膰. Przygarn臋艂am ci臋. By艂am dla ciebie jak matka.
- Nie, nie by艂a艣. - Ciemne pokoje, takie ciemne. Lodowata woda. 鈥濵oja kuchnia musi l艣ni膰鈥. Nie. Nie wolno o tym my艣le膰. Trzeba zapomnie膰. - Lepiej b臋dzie dla ciebie, je艣li ju偶 sobie p贸jdziesz. Natychmiast. Po cichu. Nie jestem teraz bezbronnym dzieckiem, wi臋c wyjd藕 st膮d i nie ogl膮daj si臋 za siebie.
- Eve, kochanie...
- Wyjd藕, wyjd藕. W tej chwili. - Zacisn臋艂a d艂onie w pi臋艣ci, by ukry膰 ich dr偶enie. - Albo zamkn臋 ci臋 w celi. Tym razem ty b臋dziesz wi臋藕niem, przysi臋gam.
Trudy podnios艂a torebk臋 i zabra艂a czarny p艂aszcz, kt贸ry zawiesi艂a na oparciu krzes艂a.
- Wstyd藕 si臋.
Jej oczy by艂y mokre od 艂ez. I zimne jak g艂az.
Eve ruszy艂a do drzwi, 偶eby je zamkn膮膰, ale nie zdo艂a艂a. W biurze unosi艂 si臋 obezw艂adniaj膮cy zapach r贸偶. 呕o艂膮dek zacz膮艂 odmawia膰 jej pos艂usze艅stwa; opar艂a si臋 o biurko, czekaj膮c, a偶 minie najsilniejszy atak md艂o艣ci.
- Pani porucznik, kobieta, kt贸ra by艂a... Pani porucznik? Wszystko w porz膮dku?
Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, s艂ysz膮c g艂os Truehearta i machn臋艂a r臋k膮, 偶eby odszed艂.
Wyprostowa艂a si臋, walcz膮c o odzyskanie kontroli nad sob膮. Musia艂a nad sob膮 zapanowa膰, by艂a na s艂u偶bie. Trzeba jako艣 dotrwa膰 do czasu, kiedy zostanie sama.
- Powiedz detektyw Peabody, 偶e co艣 mi wypad艂o. Musz臋 wyj艣膰.
- Pani porucznik, je艣li m贸g艂bym w czym艣 pom贸c...
- W艂a艣nie ci powiedzia艂am, jak masz mi pom贸c.
Nie mog艂a znie艣膰 widoku jego zatroskanej twarzy. Wysz艂a z pokoju, zostawiaj膮c nieodebrane wiadomo艣ci i stert臋 zaleg艂ej papierkowej roboty. Szybko sz艂a korytarzem, nie odpowiadaj膮c na pozdrowienia.
Musia艂a wyj艣膰, na powietrze. Daleko st膮d. Pot sp艂ywa艂 jej po plecach zimnymi stru偶kami. Wskoczy艂a do pierwszej napotkanej windy i zjecha艂a na d贸艂. Czu艂a dr偶enie wszystkich mi臋艣ni, ugina艂y si臋 pod ni膮 kolana, ale nie przestawa艂a i艣膰 naprz贸d. Nawet, kiedy us艂ysza艂a g艂os Peabody wykrzykuj膮cej jej imi臋, nie przestawa艂a i艣膰 naprz贸d.
- Zaczekaj! Zaczekaj! Hola. Co jest? Co si臋 sta艂o?
- Musz臋 i艣膰. Zajmij si臋 Zerem, pogadaj z prokuratorem okr臋gowym. Rodziny ofiar mog膮 dzwoni膰, wypytywa膰. Zazwyczaj dzwoni膮. Musisz sobie jako艣 poradzi膰. Ja id臋.
- Poczekaj. Jezu, co艣 si臋 sta艂o Roarke'owi? - Nie.
- Mo偶esz poczeka膰 jedn膮 cholern膮 minut臋?!
Eve poczu艂a, jak jej 偶o艂膮dek wykonuje salto i pop臋dzi艂a do najbli偶szej toalety. Pozwoli艂a sobie zwymiotowa膰 - jakie mia艂a wyj艣cie? Pozwoli艂a, by kwa艣no - gorzka fala utworzona ze strachu, paniki i strz臋p贸w pami臋ci opu艣ci艂a jej cia艂o, zostawiaj膮c po sobie pustk臋.
- Dobrze. Ju偶 dobrze. - Ca艂a si臋 trz臋s艂a, twarz sp艂ywa艂a jej potem. Nie p艂aka艂a. Czu艂a si臋 wystarczaj膮co upokorzona, nie by艂o mowy, 偶eby dosz艂y do tego jeszcze 艂zy.
- Prosz臋. Trzymaj. - Peabody wetkn臋艂a jej w d艂o艅 zwil偶one chusteczki higieniczne. - Nie mam wi臋cej. Przynios臋 ci wody.
- Nie. - Eve opar艂a g艂ow臋 o 艣cian臋 kabiny. - Je艣li cokolwiek teraz prze艂kn臋, znowu zwr贸c臋. Nic mi nie jest.
- Akurat. Morris ma w kostnicy go艣ci, kt贸rzy wygl膮daj膮 lepiej od ciebie.
- Po prostu musz臋 jecha膰 do domu.
- Powiedz mi, co si臋 sta艂o.
- Musz臋 tylko pojecha膰 do domu. Bior臋 wolne na reszt臋 dnia. Mo偶esz sama zaj膮膰 si臋 spraw膮, dasz rad臋. - Ja nie dam, pomy艣la艂a. Po prostu nie. - W razie jakich艣 problem贸w... wstrzymaj si臋 do jutra.
- Chrzani膰 spraw臋. Zawioz臋 ci臋 do domu. Nie jeste艣 w stanie...
- Peabody, je艣li dobrze mi 偶yczysz, daj spok贸j. Zostaw mnie w spokoju. Zajmij si臋 prac膮 - przerwa艂a jej Eve, podnosz膮c si臋 chwiejnie. - Po prostu daj mi spok贸j.
Peabody pozwoli艂a jej odej艣膰, ale nim wr贸ci艂a z powrotem do biura, wyj臋艂a z kieszeni komunikator. Ona musia艂a si臋 wycofa膰, lecz zna艂a kogo艣, kto tego nie zrobi.
Kogo艣, kto nigdy si臋 na to nie zgodzi.
W pierwszym odruchu Eve chcia艂a w艂膮czy膰 automatycznego szofera. Zdecydowa艂a jednak, 偶e lepiej zachowa膰 kontrol臋 nad sytuacj膮, skoncentrowa膰 si臋 na prowadzeniu auta. Wola艂a zmaga膰 si臋 z korkami ulicznymi, przeszkodami, czasem i kapry艣nym miastem ni偶 w艂asnymi emocjami.
Dotrze膰 do domu - to teraz jej zadanie. W domu wszystko b臋dzie w porz膮dku.
呕o艂膮dek zn贸w dawa艂 o sobie zna膰, g艂owa p臋ka艂a z b贸lu, ale przecie偶 nieraz ju偶 bywa艂a chora. I nieszcz臋艣liwa. Pierwszych osiem 艂at jej 偶ycia mo偶na opisa膰 jako powoln膮 w臋dr贸wk臋 przez piek艂o, a kolejnych lat nikt przy zdrowych zmys艂ach nie nazwa艂by cholernym piknikiem na pla偶y.
Przetrwa艂a, jako艣 przez to przesz艂a.
Teraz te偶 przetrwa, da sobie rad臋.
Nie pozwoli, by przesz艂o艣膰 j膮 dopad艂a. Nie stanie si臋 ofiar膮 tylko dlatego, 偶e spanikowa艂a, kiedy zobaczy艂a przed sob膮 upiora z dawnych czas贸w.
Mimo to jej d艂onie dr偶a艂y na kierownicy. Opu艣ci艂a wszystkie szyby, wpuszczaj膮c zimowe powietrze i zapachy miasta.
Sojowych hot dog贸w piek膮cych si臋 na przeno艣nych rusztach, spalin maxibusa, przydro偶nego 艣mietnika, kt贸ry od wiek贸w nie by艂 opr贸偶niany. Czu艂a te wszystkie odory, a tak偶e zr贸偶nicowane ludzkie zapachy wydzielane przez t艂um na ulicach.
Nie przeszkadza艂 jej ha艂as, odg艂osy klakson贸w i wrzaski; wszyscy mieli gdzie艣 prawa dotycz膮ce przekraczania poziomu decybeli w mie艣cie. G艂osy ulicy dociera艂y do niej falami, przep艂ywa艂y obok. Tysi膮ce ludzi przemierza艂o chodniki, przekracza艂o ulice, miejscowi si臋 spieszyli, a tury艣ci pl膮tali si臋 pod nogami, rozgl膮dali na boki, wchodzili w drog臋. Niekt贸rzy byli ob艂adowani pud艂ami i torbami.
Nadchodzi艂y 艣wi臋ta. Trzeba si臋 spieszy膰 z zakupami.
Kupi艂a dzi艣 na ulicy szalik od przem膮drza艂ego dzieciaka, kt贸rego nawet polubi艂a. W zielono - czarn膮 kratk臋, dla m臋偶a doktor Miry. Co by powiedzia艂a przyjaci贸艂ka na temat jej reakcji na dzisiejsze spotkanie?
Mia艂aby mn贸stwo do powiedzenia. Policyjna specjalistka od sporz膮dzania portret贸w psychologicznych i lekarka psychiatra powiedzia艂aby bardzo du偶o w ten sw贸j delikatny, taktowny spos贸b.
Eve to nie obchodzi艂o.
Chcia艂a do domu.
Kiedy stan臋艂a pod bram膮, oczy jej si臋 zaszkli艂y. Ze zm臋czenia i ulgi. Przepi臋kny ogromny podjazd i ogr贸d, hektary spokoju i pi臋kna po艣r贸d chaosu miasta, kt贸re uczyni艂a swoim domem.
Roarke mia艂 wyczucie stylu i 艣rodki na stworzenie oazy spokoju, kt贸ra sta艂a si臋 dla niej azylem. Wcze艣niej Eve nawet nie zdawa艂a sobie sprawy, jak bardzo potrzebowa艂a takiego miejsca.
Wygl膮da艂o niczym elegancka forteca, ale to by艂 najprawdziwszy dom. Po prostu dom, mimo majestatycznego pi臋kna i ogromu przestrzeni. Za tymi murami, za szk艂em i kamieniem, toczy艂o si臋 偶ycie, kt贸re dla siebie wybrali i stworzyli. Razem. Ich 偶ycia, ich wspomnienia wype艂niaj膮ce przepastne pokoje.
On da艂 jej ten dom, Eve potrzebowa艂a tej 艣wiadomo艣ci. I pewno艣ci, 偶e nikt nie ma prawa jej tego odebra膰, nikt nie mo偶e jej ograbi膰 z tego, co osi膮gn臋艂a i na powr贸t rzuci膰 w czasy, kiedy nie mia艂a nic, kiedy by艂a nikim.
Nikt nie m贸g艂 tego zrobi膰, musia艂a o tym pami臋ta膰, nikt poza ni膮 sam膮.
Ale przenika艂 j膮 straszny ch艂贸d, taki straszny, a b贸l g艂owy atakowa艂 czaszk臋 niczym wyg艂odnia艂y demon.
Z wysi艂kiem wysiad艂a z samochodu. Kula艂a. Biodro bola艂o przera藕liwie. Powoli i ostro偶nie stawia艂a nog臋 za nog膮, a偶 wreszcie uda艂o jej si臋 pokona膰 schody.
Otworzy艂a drzwi. Ledwie zarejestrowa艂a obecno艣膰 Summerseta, kamerdynera m臋偶a, kt贸ry pojawi艂 si臋 od razu w holu. Nie mia艂a si艂y na sprzeczki, oby mia艂a jej do艣膰, by wej艣膰 na pi臋tro.
- Nie m贸w do mnie. - Chwyci艂a si臋 por臋czy schod贸w, a zimny pot sprawi艂, 偶e 艣lizga艂y jej si臋 r臋ce. Podci膮ga艂a si臋 do g贸ry. Po jednym stopniu.
Z wysi艂ku dosta艂a zadyszki. W jej p艂ucach by艂o tak niewiele miejsca, czu艂a si臋, jakby kto艣 zacisn膮艂 jej 偶elazn膮 obr臋cz wok贸艂 mostka.
Wreszcie dotar艂a do sypialni, zdj臋艂a p艂aszcz, pozwoli艂a mu upa艣膰 na pod艂og臋, rozebra艂a si臋 i posz艂a do 艂azienki.
- Pe艂ny strumie艅 - zarz膮dzi艂a. - Czterdzie艣ci stopni. Wesz艂a do paruj膮cej kabiny. Wycie艅czona, skuli艂a si臋 w brodziku, pozwalaj膮c, by gor膮ca woda j膮 ogrza艂a.
Tak j膮 znalaz艂, zwini臋t膮 w k艂臋bek na mokrych p艂ytkach, smagan膮 strumieniami wody. Para wisia艂a w powietrzu jak kurtyna.
Serce 艣cisn臋艂o mu si臋 w piersi na jej widok.
Si臋gn膮艂 po r臋cznik.
- Wy艂膮czy膰 strumie艅 - poleci艂 i ukucn膮艂, by si臋 ni膮 zaj膮膰.
- Nie. Przesta艅. - Odruchowo przybra艂a postaw臋 obronn膮, cho膰 nic jej nie grozi艂o. - Zostaw mnie w spokoju.
- Nigdy w 偶yciu. Ty przesta艅! - powiedzia艂 ostro, z irlandzkim akcentem. - Jeszcze chwila i si臋 ugotujesz. - Podni贸s艂 j膮 i przyci膮gn膮艂 do siebie, kiedy zn贸w pr贸bowa艂a zwin膮膰 si臋 w k艂臋bek. - Ju偶 dobrze. Ciii, jestem przy tobie.
Zamkn臋艂a oczy. 呕eby na niego nie patrze膰, doskonale zdawa艂 sobie z tego spraw臋. Zani贸s艂 j膮 do sypialni i usiad艂 na 艂贸偶ku z Eve na kolanach. Osusza艂 jej cia艂o r臋cznikiem.
- Zaraz podam ci szlafrok. I 艣rodek uspokajaj膮cy.
- Nie chc臋...
- A pyta艂em ci臋, czego chcesz? - Uni贸s艂 jej podbr贸dek, pog艂adzi艂 kciukiem do艂eczek. - Sp贸jrz na mnie, Eve. No, popatrz na mnie. - Spojrza艂a na niego z wyrzutem i znu偶eniem. Niemal si臋 u艣miechn膮艂. - Jeste艣 zbyt chora, 偶eby si臋 ze mn膮 spiera膰, wiesz o tym r贸wnie dobrze jak ja. Cokolwiek doprowadzi艂o ci臋 do takiego stanu... Opowiedz mi o tym i zastanowimy si臋 razem, co robi膰. - Delikatnie przy艂o偶y艂 usta do jej czo艂a, policzk贸w, warg.
- Ju偶 si臋 tym zaj臋艂am. Nic wi臋cej nie trzeba robi膰.
- C贸偶, to nam zaoszcz臋dzi czasu, prawda? - Zdj膮艂 j膮 z kolan i poszed艂 po ciep艂y szlafrok.
Zauwa偶y艂a, 偶e przemoczy艂a mu ubranie. Ten cholerny garnitur kosztowa艂 pewnie wi臋cej, ni偶 krawiec zarabia przez dwa lata. A teraz Roarke mia艂 mokre ramiona i r臋kawy. W milczeniu przygl膮da艂a si臋, jak zdejmuje marynark臋 i przewiesza j膮 przez oparcie krzes艂a.
Koci wdzi臋k, pomy艣la艂a, i o wiele wi臋cej drapie偶no艣ci ni偶 u kota. Pewnie wr贸ci艂 z jednego z setek tych swoich cotygodniowych spotka艅, gdzie negocjowa艂 kupno pieprzonego Uk艂adu S艂onecznego. A teraz jest tu, przetrz膮sa szaf臋 w poszukiwaniu jej szlafroka. Wysoki i szczup艂y, z doskona艂e wyrze藕bionym ka偶dym mi臋艣niem, o twarzy m艂odego irlandzkiego boga, zdolnego uwie艣膰 jednym spojrzeniem tych b艂臋kitnych celtyckich oczu.
Nie chcia艂a go tutaj. Nikogo nie chcia艂a.
- Chc臋 zosta膰 sama.
Uni贸s艂 brew i przechyli艂 na bok g艂ow臋. Jedwabista grzywa ciemnych w艂os贸w otoczy艂a mu twarz.
- 呕eby cierpie膰 w milczeniu, czy偶 nie? To ju偶 lepiej si臋 ze mn膮 pok艂贸膰. No, jazda.
- Nie chc臋 si臋 k艂贸ci膰.
Po艂o偶y艂 szlafrok i ukucn膮艂, by spojrze膰 jej w oczy.
- Je偶eli dostan臋 w swoje r臋ce tego, kto doprowadzi艂 ci臋 do takiego stanu, ukochana Eve, obedr臋 go ze sk贸ry. Po kawa艂ku. A teraz w艂贸偶 szlafrok.
- Niepotrzebnie do ciebie zadzwoni艂a. - G艂os jej si臋 za艂ama艂, nim zd膮偶y艂a nad nim zapanowa膰. Upokorzenia nigdy si臋 nie ko艅cz膮, pomy艣la艂a. - Peabody do ciebie dzwoni艂a, wiem. Nie powinna by艂a si臋 wtr膮ca膰. Dosz艂abym do siebie za chwil臋. Wszystko by艂oby dobrze.
- Bzdura. Nie艂atwo ci臋 z艂ama膰. Ja to wiem i ona te偶. - Podszed艂 do autokucharza, wstuka艂 zam贸wienie na 艣rodek uspokajaj膮cy. - To z艂agodzi b贸l g艂owy, ukoi 偶o艂膮dek. 呕adnej mocnej chemii - doda艂, spogl膮daj膮c na 偶on臋. - Przyrzekam.
- To g艂upie. Pozwoli艂am, 偶eby mnie wyprowadzi艂a z r贸wnowagi. G艂upie. Nie warto. - Odgarn臋艂a w艂osy. - Po prostu nie spodziewa艂am si臋 ciosu, i tyle. - Wsta艂a, ale nogi nie da艂y jej stabilnego oparcia. - Musia艂am tylko przyjecha膰 na jaki艣 czas do domu.
- I my艣lisz, 偶e zadowol臋 si臋 takim wyt艂umaczeniem? Mia艂a do wyboru: wypi膰 mikstur臋 uspokajaj膮c膮 albo zaryzykowa膰, 偶e Roarke wleje jej si艂膮 lekarstwo do gard艂a. Wypi艂a trzema du偶ymi haustami.
- W moim biurze czeka艂a kobieta. Nie pozna艂am jej od razu. - Odstawi艂a pust膮 szklank臋. - Powiedzia艂a, 偶e jest moj膮 matk膮. Nie jest - doda艂a szybko. - Nie jest i wiedzia艂am o tym, jednak same te s艂owa zwali艂y mnie z n贸g. Jest mniej wi臋cej w odpowiednim wieku i od razu wydawa艂a si臋 znajoma, wi臋c naprawd臋 zwali艂o mnie z n贸g.
Roarke wzi膮艂 j膮 za r臋k臋, 艣cisn膮艂 mocno.
- Kto to by艂?
- Nazywa si臋 Lombard. Trudy Lombard. Kiedy mnie... Kiedy wysz艂am ze szpitala w Dallas, trafi艂am do programu opieki nad sierotami. Nieznana to偶samo艣膰, zanik pami臋ci, trauma pourazowa, 艣lady wykorzystywania seksualnego. Teraz wiem, jak to dzia艂a, ale wtedy nie wiedzia艂am, co si臋 ze mn膮 dzieje, co si臋 jeszcze wydarzy. Powiedzia艂 mi wcze艣niej, m贸j ojciec, 偶e je艣li gliny albo opieka spo艂eczna dostan膮 mnie w swoje r臋ce, wrzuc膮 mnie do czarnej dziury, zamkn膮 w ciemnym lochu. Tak si臋 nie sta艂o, jednak...
- Czasem bywa niewiele lepiej.
- Tak. - On co艣 o tym wie, pomy艣la艂a. Rozumie. - Przez jaki艣 czas mieszka艂am w domu dziecka. Mo偶e kilka tygodni. Wspomnienia s膮 zamazane. Pewnie szukali rodzic贸w lub opiekun贸w, pr贸bowali si臋 dowiedzie膰, sk膮d pochodz臋, co si臋 wydarzy艂o. Potem trafi艂am do rodziny zast臋pczej. 呕eby zyska膰 namiastk臋 normalnego 偶ycia. Oddali mnie tej Lombard. Mia艂a dom gdzie艣 we wschodnim Teksasie i syna o kilka lat starszego ode mnie.
- Skrzywdzi艂a ci臋.
To nie by艂o pytanie. O tym te偶 co艣 wiedzia艂. Zna艂 z do艣wiadczenia i rozumia艂.
- Nigdy mnie nie uderzy艂a, nie tak jak on. Nie zostawia艂a 艣lad贸w.
Roarke zakl膮艂 cicho, z t艂umion膮 w艣ciek艂o艣ci膮. Pomog艂o jej to bardziej ni偶 mikstura uspokajaj膮ca.
- W艂a艣nie. 艁atwiej znie艣膰 bezpo艣rednie uderzenie ni偶 seri臋 subtelnych drobnych tortur. Nie mieli pomys艂u, co ze mn膮 zrobi膰. - Przeczesa艂a d艂oni膮 mokre w艂osy, ju偶 si臋 nie trz臋s艂a. - Nie mog艂am im nic wyja艣ni膰. Nic nie mia艂am. Prawdopodobnie uznali, 偶e lepiej b臋dzie odda膰 mnie samotnej matce, ze wzgl臋du na gwa艂t.
Nic nie powiedzia艂. Po prostu j膮 przytuli艂 i przy艂o偶y艂 usta do jej skroni.
- Nigdy na mnie nie wrzeszcza艂a, nigdy mnie nie uderzy艂a - je艣li nie liczy膰 paru raz贸w otwart膮 d艂oni膮. Dba艂a, 偶ebym by艂a czysta i przyzwoicie ubrana. Teraz wiem niejedno o patologii, ale wtedy mia艂am dziewi臋膰 lat. Nie rozumia艂am, dlaczego nazywa mnie brudn膮 dziwk膮 i zmusza do k膮pieli w lodowatej wodzie codziennie rano i wieczorem. Zawsze sprawia艂a wra偶enie smutnej i zawiedzionej. Zamyka艂a mnie w ciemnym pokoju i twierdzi艂a, 偶e to dla mojego dobra, 偶ebym si臋 nauczy艂a zachowywa膰 jak nale偶y. Codziennie za co艣 mnie kara艂a. Za niejedzenie, za to, 偶e jad艂am za szybko albo za wolno, musia艂am czy艣ci膰 ca艂膮 kuchni臋 szczoteczk膮 do z臋b贸w. I tym podobne rzeczy. 鈥濵oja kuchnia musi l艣ni膰鈥.
- Nie mia艂a pomocy domowej. Ale mia艂a mnie. Zawsze by艂am zbyt powolna, niewdzi臋czna, za g艂upia, zawsze co艣 nie tak. M贸wi艂a, 偶e jestem 偶a艂osna albo z艂a, zawsze tym samym cichym, 艂agodnym g艂osem, z wyrazem zdziwienia i rozczarowania na twarzy. Zawsze by艂am nikim. Gorzej ni偶 nikim.
- Jakim cudem przesz艂a testy psychologiczne? Kontrole?
- To si臋 zdarza. Bywaj膮 jeszcze gorsze przypadki. Mia艂am szcz臋艣cie, 偶e nie trafi艂am gorzej. Miewa艂am koszmary. Wtedy niemal co noc. A ona... Bo偶e, wchodzi艂a do mojego pokoju i m贸wi艂a, 偶e nigdy nie b臋d臋 zdrowa i silna, je艣li nie b臋d臋 si臋 wysypia膰.
Z艂apa艂a go za r臋k臋, bo ju偶 mog艂a. Jego d艂o艅 s艂u偶y艂a jej za kotwic臋, kiedy zanurza艂a si臋 w przesz艂o艣ci.
- Gasi艂a 艣wiat艂o i zamyka艂a drzwi na klucz. Zamyka艂a mnie w ciemno艣ciach. 鈥濸艂acz tylko pogarsza spraw臋鈥, m贸wi艂a. Straszy艂a, 偶e odda mnie z powrotem i zamkn膮 mnie w zak艂adzie dla umys艂owo chorych. Poniewa偶 w艂a艣nie to si臋 przytrafia niegrzecznym dziewczynkom. U偶ywa艂a mnie jako przestrogi dla swojego syna. M贸wi艂a Bobby'emu, 偶eby mi si臋 przyjrza艂 i zapami臋ta艂, co si臋 dzieje z niegrzecznymi dzie膰mi, dzie膰mi, kt贸re nie maj膮 prawdziwej matki, aby si臋 o nie troszczy艂a.
Roarke g艂adzi艂 j膮 po w艂osach, po plecach.
- Przeprowadzali jakie艣 kontrole?
- Tak. Jasne. - Otar艂a 艂z臋 - 艂zy by艂y bezu偶yteczne, tak samo teraz, jak i wtedy. - Z pozoru wszystko wygl膮da艂o dobrze. Schludny dom, zadbany ogr贸dek. Mia艂am w艂asny pok贸j, czyste ubrania. Co mog艂am im powiedzie膰? Wmawia艂a mi, 偶e jestem z艂a. 艢ni艂y mi si臋 koszmary, w kt贸rych brodzi艂am w krwi, wi臋c pewnie mia艂a racj臋. Kiedy m贸wi艂a, 偶e kto艣 mnie skrzywdzi艂 i wyrzuci艂 na 艣mietnik, bo by艂am z艂a, wierzy艂am jej.
- Eve. - Podni贸s艂 obie jej r臋ce do ust. Chcia艂 j膮 utuli膰, owin膮膰 czym艣 mi臋ciutkim i pi臋knym. Chcia艂 j膮 tuli膰 do siebie, p贸ki nie min膮 wszystkie straszne wspomnienia. - Powiem ci, jaka jeste艣. Kim jeste艣. Jeste艣 cudem.
- By艂a wstr臋tn膮 sadystk膮. Jeszcze jednym drapie偶nikiem. Teraz to wiem. - Musz臋 o tym pami臋ta膰, pomy艣la艂a Eve, bior膮c g艂臋boki oddech. - Ale wtedy wiedzia艂am tylko, 偶e ma nade mn膮 w艂adz臋. Uciek艂am. To by艂o ma艂e miasteczko, nie Dallas, wi臋c szybko mnie znale藕li. Za drugim razem lepiej wszystko zaplanowa艂am, dotar艂am do Oklahomy. Kiedy mnie tam z艂apali, walczy艂am.
- No pewnie, dziewczyno. - Powiedzia艂 to z mieszanin膮 dumy i w艣ciek艂o艣ci, kt贸ra wywo艂a艂a szczery 艣miech Eve.
- Rozkwasi艂am nos jednemu z pracownik贸w opieki spo艂ecznej. - Zda艂a sobie spraw臋, 偶e akurat to wspomnienie wcale nie by艂o z艂e. - Trafi艂am na jaki艣 czas do poprawczaka. Tam by艂o lepiej ni偶 u niej. Odsun臋艂am to wszystko od siebie, Roarke. Od艂o偶y艂am na bok, zostawi艂am za sob膮. I teraz nagle zjawia si臋 w moim biurze, a ja zamieniam si臋 na powr贸t w przera偶one bezradne dziecko.
呕a艂owa艂, 偶e nie rozkwasi艂a nosa przekl臋tej Trudy Lombard, nie odda艂a jej chocia偶 cz臋艣ci tego, przez co sama przesz艂a. Mo偶e ul偶y艂oby jej cho膰 odrobin臋.
- Nigdy wi臋cej ci臋 nie skrzywdzi. Eve spojrza艂a mu prosto w oczy.
- Rozpad艂am si臋 na kawa艂ki. Dopiero teraz dosz艂am do siebie na tyle, 偶eby by膰 w艣ciek艂a. Sprawa Icove'贸w.
- Co?
Spu艣ci艂a g艂ow臋 i ukry艂a twarz w d艂oniach. Potar艂a j膮 mocno, nim ponownie unios艂a wzrok.
- Powiedzia艂a, 偶e zobaczy艂a mnie, kiedy udziela艂am wywiadu na temat morderstwa Icove'贸w i historii Cichych Narodzin. Spyta艂am, jak mnie znalaz艂a, wtedy ona powiedzia艂a, 偶e s艂ysza艂a o tej sprawie.
Roarke odruchowo potar艂 goj膮c膮 si臋 ran臋 na ramieniu.
- W膮tpi臋, czy do tej pory ktokolwiek we wszech艣wiecie o niej nie s艂ysza艂. Przyjecha艂a specjalnie, 偶eby si臋 z tob膮 zobaczy膰?
- Podobno chcia艂a nadrobi膰 zaleg艂o艣ci, zobaczy膰, co u mnie s艂ycha膰. Mia艂a nadziej臋 na mi艂e spotkanie po latach. - Eve dosz艂a ju偶 do siebie na tyle, by w jej g艂osie zabrzmia艂y gorycz i cynizm. By艂a to muzyka dla uszu Roarke'a.
- Przyjecha艂a z synem i synow膮. Wyrzuci艂am j膮 za drzwi. Przynajmniej na to starczy艂o mi si艂 i przytomno艣ci umys艂u. Spojrza艂a na mnie po swojemu, z tym pe艂nym wyrzutu rozczarowaniem - i z zimnym b艂yskiem pod spodem.
- Powinna艣 si臋 upewni膰, 偶e wyjedzie, b臋dzie si臋 trzyma艂a z daleka. Mog臋...
- Nie. - Cofn臋艂a si臋 i wsta艂a. - Nie. I ty te偶 masz si臋 tym nie zajmowa膰. Chc臋 o wszystkim zapomnie膰, nie b臋d臋 nawet o niej my艣le膰. Cokolwiek zamierza艂a osi膮gn膮膰, preparuj膮c jakie艣 lukrowane wspomnienia, nic z tego. Gdyby Peabody pilnowa艂a w艂asnego nosa, nawet by艣 o niczym nie wiedzia艂. Doprowadzi艂abym si臋 do porz膮dku przed twoim powrotem. Nie dosz艂oby do tej rozmowy.
Roarke milcza艂 przez chwil臋, po czym r贸wnie偶 wsta艂.
- Tak w艂a艣nie by艣 sobie z tym poradzi艂a? Nic mi nie m贸wi膮c?
- W tym wypadku, tak. Wszystko sko艅czone, po sprawie, nie ma o czym m贸wi膰. To m贸j problem. Pozwoli艂am, 偶eby mnie przer贸s艂, ale ju偶 odzyska艂am kontrol臋. To nas nie dotyczy. Nie chc臋, 偶eby nas to dotyczy艂o. Je艣li chcesz mi pom贸c, zostaw t臋 spraw臋, pozw贸l jej odp艂yn膮膰 w niebyt. Otworzy艂 usta, by co艣 powiedzie膰, ale si臋 rozmy艣li艂. Wzruszy艂 ramionami.
- Jak sobie 偶yczysz.
Rozmasowa艂 ramiona Eve, przygarn膮艂 偶on臋 do siebie. Wreszcie poczu艂, jak si臋 rozlu藕ni艂a.
Wci膮偶 nie jest sob膮, wbrew temu, co jej si臋 wydaje, pomy艣la艂, je偶eli wierzy, 偶e babsko j膮 wytropi艂o po tylu latach i przemierzy艂o po艂ow臋 kraju bez wyra藕nego powodu.
Prawdziwy cel wyjdzie na jaw wkr贸tce, to jedynie kwestia czasu.
- 艢ciemnia si臋 - mrukn膮艂. - W艂膮czy膰 lampki 艣wi膮teczne. Popatrzy艂a ponad jego ramieniem i razem podziwiali stoj膮cy pod oknem olbrzymi 艣wi膮tecznie przystrojony 艣wierk, kt贸ry w艂a艣nie rozb艂ys艂 tysi膮cem 艣wiate艂ek.
- Jak zwykle przesadzi艂e艣 - powiedzia艂a cicho.
- W 艣wi臋ta nie istnieje nic takiego jak przesada, szczeg贸lnie w naszym wypadku. Tak wiele mieli艣my chudych lat. Poza tym, to ju偶 tradycja. Na Bo偶e Narodzenie w sypialni musi stan膮膰 choinka.
- Choinka stoi prawie w ka偶dym pomieszczeniu. Roarke si臋 u艣miechn膮艂.
- To prawda. Jestem sentymentalny. - Poca艂owa艂 j膮 delikatnie i ponownie otoczy艂 ramionami. - Co by艣 powiedzia艂a, gdyby艣my zjedli tu, na g贸rze? Nie pracowali ju偶 dzi艣? Obejrzeli jaki艣 film, napili si臋 wina. Pokochali si臋.
Obj臋艂a go mocno. Potrzebowa艂a domu i oto on.
- Powiedzia艂abym: Dzi臋ki.
Kiedy zasn臋艂a, zostawi艂 j膮 na chwil臋 i poszed艂 do swojego gabinetu. Przy艂o偶y艂 d艂o艅 do czytnika linii papilarnych.
- Roarke - powiedzia艂. - W艂膮czy膰 zasilanie.
Konsola zaszumia艂a i rozb艂ys艂a. U偶y艂 domowego 艂膮cza, 偶eby skontaktowa膰 si臋 z Summersetem.
- Je偶eli osoba o nazwisku Lombard b臋dzie usi艂owa艂a nawi膮za膰 kontakt z Eve, przy艣lij j膮 do mnie. Gdziekolwiek b臋d臋.
- Oczywi艣cie. Czy pani porucznik lepiej si臋 ju偶 czuje?
- Lepiej, dzi臋ki. - Przerwa艂 po艂膮czenie. Ustalenie, gdzie zatrzyma艂a si臋 Trudy Lombard, troch臋 potrwa. Jednak lepiej, zawsze lepiej zna膰 kryj贸wk臋 wroga. Zabra艂 si臋 do wyszukiwania informacji.
Nied艂ugo dowie si臋, czego naprawd臋 chcia艂a ta kobieta. By艂 pewien, 偶e jego przewidywania si臋 potwierdz膮.
Normalno艣膰, pomy艣la艂a Eve, przypinaj膮c bro艅. Zn贸w czu艂a si臋 normalnie. By膰 mo偶e te mi臋czaki, co to w k贸艂ko nadaj膮 o niet艂umieniu emocji, maj膮 jednak racj臋.
Bo偶e, mia艂a nadziej臋, 偶e nie. Gdyby tak by艂o, sko艅czy艂aby, tkwi膮c po uszy w rozcz艂onkowanych zw艂okach.
Tak czy inaczej, odzyska艂a r贸wnowag臋 - o tyle 偶eby psioczy膰 na fataln膮 pogod臋 za oknem.
- Co to w og贸le jest? - do艂膮czy艂 si臋 do narzeka艅 Roarke, staj膮c za jej plecami. - Na pewno nie 艣nieg, deszcz te偶 nie, nawet nie deszcz ze 艣niegiem. To pewnie...
- G贸wno - stwierdzi艂a. - Zimne, mokre g贸wno.
- A. - Pokiwa艂 g艂ow膮 i z roztargnieniem pog艂adzi艂 Eve po plecach. - Rzeczywi艣cie. Mo偶e dzi臋ki niemu ludzie zostan膮 w domach i b臋dziesz mia艂a spokojny dzie艅.
- W domach te偶 si臋 zabijaj膮 - przypomnia艂a mu. - Zw艂aszcza kiedy s膮 sfrustrowani patrzeniem ca艂y dzie艅 na padaj膮ce z nieba g贸wno. - Dosz艂a do siebie, pomy艣la艂. To brzmia艂o zupe艂nie w stylu kobiety, kt贸r膮 ub贸stwia艂. Poklepa艂 j膮 przyja藕nie po ramieniu.
- C贸偶, tak czy inaczej, czas na ciebie. Ja przez kolejn膮 godzin臋 b臋d臋 mia艂 telekonferencj臋 z domu, potem te偶 mnie czeka wyj艣cie z domu. - Obr贸ci艂 j膮 ku sobie, chwyci艂 za klapy 偶akietu i poca艂owa艂 szybko i mocno. - Uwa偶aj na siebie.
Wk艂adaj膮c p艂aszcz, wyczu艂a w kieszeni wybrzuszenie.
- Kupi艂am dla Denisa Miry. Taki tam, wiesz, prezent 艣wi膮teczny.
- Spodoba mu si臋. - Oczy mu si臋 艣mia艂y. Skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 szalika, kt贸ry trzyma艂a w r臋ku. - Znasz si臋 na robieniu zakup贸w.
- Nie robi艂am zakup贸w. Kupi艂am przy okazji. My艣lisz, 偶e da si臋 to jako艣 w co艣 zawin膮膰?
Roarke wyci膮gn膮艂 r臋k臋, u艣miechaj膮c si臋 pod nosem.
- Poprosz臋 elfy. Zapakuj膮 to, podobnie jak zabytkowy imbryczek do herbaty dla Miry, kt贸ry, o ile mnie pami臋膰 nie myli, r贸wnie偶 naby艂a艣 przy okazji, wcale nie robi膮c zakup贸w.
- 艢wietnie, m膮dralo. To na razie.
- Pani porucznik? Czy偶by艣 zapomnia艂a o naszym 艣wi膮tecznym przyj臋ciu?
Odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie.
- 艢wi膮teczne przyj臋cie? To nie dzi艣. Dzi艣? Nie.
Chwyt poni偶ej pasa, sam musia艂 przyzna膰. Jak偶e cudownie by艂o jednak popatrze膰 na ten moment paniki na twarzy Eve, kiedy pr贸bowa艂a sobie przypomnie膰, co to za dzie艅.
- Jutro. Wi臋c je艣li chcia艂aby艣 jeszcze na co艣 trafi膰 przy okazji, zr贸b to dzi艣.
- Jasne. Dobra. Nie ma problemu. - Cholera, pomy艣la艂a, zbiegaj膮c po schodach. Jeszcze o czym艣 zapomnia艂a? Komu jeszcze powinna co艣 kupi膰? Czy偶by czeka艂o j膮 sporz膮dzenie listy?
Gdyby mia艂o do tego doj艣膰, chyba lepiej si臋 przeprowadzi膰 i znale藕膰 nowych przyjaci贸艂.
Oczywi艣cie, mog艂a zrzuci膰 wszystko na Roarke'a. On naprawd臋 lubi艂 kupowa膰. Ten facet naprawd臋 kocha艂 zakupy - Eve unika艂a ich za wszelk膮 cen臋. Skoro jednak wszyscy ci ludzie istnieli jako艣 w jej 偶yciu, mo偶e warto spr贸bowa膰 po艣wi臋ci膰 cho膰by p贸艂 minuty i wybra膰 co艣 osobi艣cie. To jedno z tych niepisanych praw, pomy艣la艂a.
Nauczy艂a si臋, 偶e relacje mi臋dzyludzkie i zasady niekoniecznie id膮 w parze. Ku w艂asnemu utrapieniu wiecznie pr贸bowa艂a jakie艣 stosowa膰.
Na przyk艂ad pilnowa艂a, by zawsze obrazi膰 Summerseta, nim wyjdzie. Sta艂 w korytarzu - oczywi艣cie, 偶e tam by艂, szkielet w czarnym garniturze.
- Lepiej, 偶ebym znalaz艂a sw贸j w贸z w miejscu, gdzie go zostawi艂am, Nancy.
Zacisn膮艂 usta w w膮sk膮 lini臋.
- Znajdzie pani obiekt, kt贸ry nazywa wozem na zewn膮trz, gdzie stoi, szpec膮c podjazd i przynosz膮c wstyd temu domowi. Potrzebuj臋 aktualnej listy pani osobistych go艣ci zaproszonych na jutrzejsze przyj臋cie dzi艣 przed czternast膮.
- Ta? Skontaktuj si臋 z moj膮 sekretark膮 do spraw 偶ycia towarzyskiego. B臋d臋 troszk臋 zbyt zaj臋ta s艂u偶eniem miastu i chronieniem jego mieszka艅c贸w, 偶eby robi膰 listy.
Wysz艂a, mamrocz膮c pod nosem. Lista? Do tego te偶 potrzeba listy? A co z tradycyjn膮 metod膮, gdy si臋 kogo艣 spotyka i prosi, 偶eby wpad艂?
Skuli艂a si臋, czuj膮c na sobie krople obrzydliwego zimnego deszczu, i pobieg艂a do samochodu. Ogrzewanie by艂o ju偶 w艂膮czone. Prawdopodobnie dzi臋ki Summersetowi. Trzeba to wpisa膰 na list臋 powod贸w, 偶eby go nie udusi膰 we 艣nie.
Ta przynajmniej nie b臋dzie d艂uga.
Uruchomi艂a silnik i w艂膮czy艂a komunikator samochodowy. Po艂膮czy艂a si臋 z Roarkiem.
- Ju偶 si臋 za mn膮 st臋skni艂a艣?
- Ka偶da sekunda bez ciebie to udr臋ka. S艂uchaj, czy ja powinnam mie膰 jak膮艣 list臋? Na przyk艂ad list臋 go艣ci na to jutrzejsze?
- A chcesz?
- Nie. Nie chc臋 przekl臋tej listy, ale...
- Wszystko ju偶 za艂atwione, Eve.
- Dobrze, no to dobrze. W porz膮dku. 鈥 Pomy艣la艂a o czym艣 jeszcze. - Pewnie wybra艂e艣 te偶 ju偶 dla mnie kreacj臋, co? 艁膮cznie z bielizn膮.
- Nies艂ychanie gustown膮 - z wariantem bez bielizny. Eve si臋 roze艣mia艂a.
- Och, te twoje sztuczki. Na razie.
Peabody siedzia艂a przy swoim biurku, kiedy Eve wesz艂a. Ogarn臋艂o j膮 poczucie winy. Podesz艂a i zaczeka艂a, a偶 Delia uniesie g艂ow臋 znad papier贸w.
- Mog艂aby艣 pozwoli膰 na chwil臋 ze mn膮 do biura?
- Jasne. Ju偶 id臋 - zgodzi艂a si臋 zaskoczona Peabody.
Eve skin臋艂a g艂ow膮 i wesz艂a do swojego gabinetu - zaprogramowa艂a autokucharza na dwie kawy - jedn膮 s艂ab膮 i s艂odk膮 dla Peabody. To jeszcze bardziej zaskoczy艂o jej partnerk臋.
- Zamknij drzwi, dobrze?
- Jasne. Eee, musz臋 zda膰 raport na temat... dzi臋ki. - Wzi臋艂a kaw臋 od Eve. - Na temat Zera. Prokurator by艂 ostry. Drugi stopie艅, dwie 艣mierci, wykorzystanie handlu nielegalnymi substancjami jako narz臋dzia zbrodni w procesie pope艂nienia przest臋pstwa, z...
- Siadaj.
- Jezu, dosta艂am przeniesienie na Long Island czy co?
- Nie. - Eve usiad艂a, obserwuj膮c Peabody, kt贸ra niech臋tnie posz艂a za jej przyk艂adem. - Przepraszam ci臋 za to, 偶e wczoraj wysz艂am, zostawiaj膮c ci臋 z niedoko艅czon膮 spraw膮. Nie wywi膮za艂am si臋 ze swoich obowi膮zk贸w, zrzuci艂am wszystko na ciebie.
- 殴le si臋 czu艂a艣, a sprawa i tak by艂a ju偶 prawie zamkni臋ta.
- Nie by艂a prawie zamkni臋ta, a moje z艂e samopoczucie to m贸j problem. Obarczy艂am ci臋 nim. Dzwoni艂a艣 do Roarke'a.
Delia okaza艂a nag艂e zainteresowanie przeciwleg艂膮 艣cian膮 oraz stoj膮c膮 na biurku kaw膮. Eve odczeka艂a chwil臋.
- Mia艂am zamiar urwa膰 ci za to g艂ow臋 - przyzna艂a, kiedy Peabody otworzy艂a usta, 偶eby co艣 powiedzie膰. - Ale potem pomy艣la艂am, 偶e pewnie zrobi艂a艣, co powinna艣 w takiej sytuacji, jako moja partnerka.
- By艂a艣 w fatalnej formie, nie wiedzia艂am, jak inaczej mog艂abym post膮pi膰. Lepiej si臋 czujesz?
- W porz膮dku. - Przygl膮da艂a si臋 uwa偶nie br膮zowemu p艂ynowi w swoim kubku. Partnerstwo te偶 mia艂o swoje zasady. - Kiedy wr贸ci艂y艣my wczoraj z terenu, w moim pokoju czeka艂a kobieta. Kto艣, kogo zna艂am wiele lat temu. Moja pierwsza zast臋pcza matka - chocia偶 s艂owo 鈥瀖atka鈥 to spore nadu偶ycie w tym wypadku. Zdenerwowa艂a mnie. Bardzo. Prze偶y艂am ci臋偶kie chwile pod jej opiek膮 i zobaczywszy j膮 po tylu latach... Przysz艂a sobie, ot tak. To... Nie mog艂am...
Nie, pomy艣la艂a Eve, zawsze mog艂a艣.
- Nie poradzi艂am sobie z tym - sprostowa艂a. - Wi臋c da艂am nog臋. Zako艅czy艂a艣 spraw臋, kt贸r膮 i tak w ogromnej cz臋艣ci prowadzi艂a艣 sama. Dobrze si臋 spisa艂a艣.
- Czego chcia艂a?
- Nie wiem, nie obchodzi mnie to. Wyprosi艂am j膮 za drzwi i zako艅czy艂am temat. Je偶eli zn贸w tu przype艂znie, nie b臋d臋 ju偶 zaskoczona. I poradz臋 sobie.
Podesz艂a do okna i je otworzy艂a. Do 艣rodka wdar艂o si臋 zimne wilgotne powietrze. Eve wychyli艂a si臋 i odlepi艂a od zewn臋trznej 艣ciany budynku foliow膮 torebk臋 na dowody, kt贸r膮 wcze艣niej tam umocowa艂a. W 艣rodku by艂y cztery batony czekoladowe.
- Masz zapiecz臋towane i przylepione ta艣m膮 za oknem batoniki - powiedzia艂a Delia z mieszanin膮 zaciekawienia i trwogi.
- Mia艂am - u艣ci艣li艂a Eve. W艂a艣nie straci艂a najlepsze miejsce, w kt贸rym chowa艂a s艂odycze przed bezwstydn膮 czekoladow膮 kleptomank膮. Odpiecz臋towa艂a torebk臋 i poda艂a baton skamienia艂ej Peabody. - Kiedy wyjdziesz, zamkn臋 drzwi na klucz i ukryj臋 torebk臋 w jakim艣 innym miejscu.
- Dobra. Schowam to na razie do kieszeni. Najpierw powiem ci, 偶e nie przepchn臋li艣my od razu zarzutu zab贸jstwa drugiego stopnia.
- Tak s膮dzi艂am.
Peabody, kt贸ra zwykle nie traci艂a czasu, kiedy dosta艂a w swoje r臋ce wyr贸b czekoladowy, wsun臋艂a jednak batonik do kieszeni.
- Prokurator ostrzeg艂 mnie, jeszcze zanim zacz臋li艣my pertraktacje. Chcia艂 dopa艣膰 Zero chyba bardziej ni偶 ja. Tamten prze艣lizgiwa艂 si臋 nam mi臋dzy palcami. Facet robi艂 wszystko, 偶eby go przygwo藕dzi膰.
Eve opar艂a si臋 o biurko.
- Doceniam takie zaanga偶owanie w prac臋 u prokurator贸w.
- Pomaga - zgodzi艂a si臋 Peabody. - Postraszyli艣my ich dwoma wyrokami do偶ywocia, pozaplanetarn膮 koloni膮 karn膮, zasugerowali艣my, 偶e mamy naocznych 艣wiadk贸w. - Poklepa艂a si臋 po kieszeni, upewniaj膮c, i偶 baton wci膮偶 tam jest. - Za艂atwili艣my nakaz rewizji, zarekwirowali艣my nielegalne substancje z klubu i mieszkania. Niedu偶o, niewykluczone, 偶e rzeczywi艣cie na w艂asny u偶ytek, jak twierdz膮. Nie poddawali艣my si臋 jednak. Nim sko艅czyli艣my, Zero i jego papuga b艂agali o ugod臋. Pi臋膰 do dziesi臋ciu, pewnie nie odsiedzi nawet ca艂ych pi臋ciu, ale...
- Zamkn臋艂a艣 go, a to sukces. Straci licencj臋 oraz maj膮tek na grzywny i adwokat贸w, jego klub to ju偶 historia. Mo偶esz zatrzyma膰 czekolad臋, nale偶y ci si臋.
- Ciesz臋 si臋. - Poniewa偶 czekoladowy batonik wykrzykiwa艂 z kieszeni jej imi臋, podda艂a si臋, wyci膮gn臋艂a go, odwin臋艂a i odgryz艂a spory kawa艂ek. - Wspaniale, 偶e si臋 uda艂o. Musieli艣my si臋 spieszy膰 - m贸wi艂a szcz臋艣liwa, z ustami zapchanymi czekolad膮. - Szkoda, 偶e to przegapi艂a艣.
- Ja te偶 偶a艂uj臋. Dzi臋ki, 偶e mnie zast膮pi艂a艣.
- Nie ma sprawy. Mo偶esz wywiesi膰 torebk臋 z powrotem za okno. B臋dzie bezpieczna. Nie, 偶eby by艂a zagro偶ona gdziekolwiek indziej - dorzuci艂a szybko, widz膮c pow膮tpiewaj膮cy wyraz zmru偶onych oczu Eve. - Nie m贸wi臋, 偶e kiedykolwiek mia艂am co艣 wsp贸lnego ze znikni臋ciem jakichkolwiek s艂odyczy z tego pokoju.
Eve wygl膮da艂a jak glina przes艂uchuj膮cy podejrzanego.
- A gdyby艣my tak zrobi艂y malutki te艣cik na prawdom贸wno艣膰 w tej sprawie?
- Co? - Peabody przy艂o偶y艂a r臋k臋 do ucha. - S艂ysza艂a艣? Kto艣 mnie wo艂a. My tu sobie gadu - gadu, a mo偶e w艂a艣nie kto艣 pope艂nia przest臋pstwo. Musz臋 lecie膰.
Eve podesz艂a do drzwi i zamkn臋艂a je na klucz. Wci膮偶 mia艂a zmru偶one oczy. My tu sobie gadu - gadu? Winna, bez dw贸ch zda艅.
Potrz膮sn臋艂a torebk膮 ze s艂odyczami i zacz臋艂a si臋 zastanawia膰 nad kolejn膮 kryj贸wk膮.
W przerwie mi臋dzy spotkaniem z kadr膮 kierownicz膮 jednej z fabryk a lunchem z inwestorami, kt贸ry mia艂 si臋 odby膰 w reprezentacyjnej jadalni biurowca, zadzwoni艂 interkom na biurku Roarke'a.
- Tak, Caro. - Uni贸s艂 brew ze zdziwienia, kiedy zobaczy艂, 偶e asystentka korzysta z opcji dyskretnego po艂膮czenia.
- Osoba, o kt贸rej wspomina艂e艣 dzi艣 rano, jest na dole. Prosi o rozmow臋.
Za艂o偶y艂 si臋 sam ze sob膮 o p贸艂 miliona, 偶e Trudy Lombard odwiedzi go przed po艂udniem. Teraz podwoi艂 stawk臋, obstawiaj膮c, i偶 wyci膮gnie r臋k臋 po pieni膮dze, nim zostanie po raz drugi wyrzucona za drzwi.
- Jest sama?
- Najwyra藕niej.
- Przetrzymaj j膮 jeszcze dziesi臋膰 minut, a potem przyprowad藕 na g贸r臋. Nie osobi艣cie. Wy艣lij asystentk臋 - m艂od膮, bardzo ci臋 prosz臋, Caro. I niech czeka u ciebie, dop贸ki nie dam sygna艂u.
- Zajm臋 si臋 wszystkim. Mam zadzwoni膰 par臋 minut po tym, jak wejdzie do biura?
- Nie. - U艣miechn膮艂 si臋, ale nie by艂 to mi艂y widok. - Osobi艣cie si臋 jej pozb臋d臋.
Nie m贸g艂 si臋 ju偶 doczeka膰.
Spojrza艂 na zegarek, wsta艂 i podszed艂 do szklanej 艣ciany oddzielaj膮cej jego biuro od reszty miasta. Pada艂 deszcz. Ponury, szary i jednostajny, brudzi艂 ulice, lej膮c si臋 z brzydkiego nieba.
C贸偶, on i Eve wiedzieli, jakie to uczucie by膰 zbrukanym. Los nie da艂 im zbyt dobrych kart, a nie mieli czym si臋 wykupi膰. Mimo to ka偶de na sw贸j spos贸b wygra艂o. Blefowali, zastraszali i oszukiwali, zw艂aszcza on, 偶eby dotrze膰 do garnca z艂ota po drugiej stronie t臋czy.
Jednak co chwila zaczyna艂a si臋 kolejna gra, wkracza艂 nast臋pny uczestnik, got贸w u偶y膰 najobrzydliwszych metod, 偶eby dobra膰 si臋 do ich wygranej.
No wi臋c dalej, pomy艣la艂. Sam nie waha艂 si臋 przed wykorzystaniem najgorszych metod, a mia艂 po temu 艣rodki.
Nie m贸g艂 cofn膮膰 si臋 w czasie i st艂uc tego drania, jej ojca, na krwaw膮 be艂koc膮c膮 miazg臋. Nie potrafi艂 sprawi膰, by zmar艂y cierpia艂 tak, jak wci膮偶 cierpia艂a Eve. I oto przeznaczenie postawi艂o pod jego drzwiami miern膮 namiastk臋.
呕yw膮. T艂ust膮, r贸偶ow膮 i zadufan膮 w sobie. Gotow膮 do obdarcia ze sk贸ry.
Trudy Lombard czeka niemi艂a niespodzianka.
Ju偶 on Roarke dopilnuje, by ostatni膮 rzecz膮, o jakiej pomy艣li, gdy st膮d wyjdzie, by艂o okr臋cenie si臋 niczym bluszcz wok贸艂 Eve.
Odwr贸ci艂 si臋 i rozejrza艂 po gabinecie. Urz膮dzi艂 go osobi艣cie wed艂ug w艂asnego gustu. Wiedzia艂, co zobaczy Trudy, gdy wejdzie z szarej, zimnej ulicy. Zobaczy w艂adz臋 i dobrobyt, przestrze艅 i luksus. Poczuje pieni膮dze, lecz je艣li nie jest kompletn膮 idiotk膮, zorientuje si臋, 偶e garniec ze z艂otem jest dla niej nieosi膮galny.
Prawdopodobnie ta 艣wiadomo艣膰 wystarczy jej na kr贸tko, rozmy艣la艂 Roarke. Teraz ju偶 dzia艂a艂 legalnie, ale nie zamierza艂 chwali膰 si臋 publicznie wszystkimi swoimi poczynaniami.
Przechowywa艂 ksi臋gi rachunkowe w prywatnym gabinecie w domu i uaktualnia艂 co kwarta艂. Eve mia艂a do nich dost臋p, lecz nie by艂a zainteresowana, pomy艣la艂 o tym z lekkim u艣miechem. Pogodzi艂a si臋 ju偶 z faktem posiadania olbrzymiego maj膮tku, wci膮偶 jednak czu艂a si臋 nim zawstydzona.
Chcia艂by zna膰 imiona bog贸w, kt贸rzy kierowali jego krokami w dniu, kiedy j膮 pozna艂. Gdyby po艂o偶y艂 na szali wszystko co posiada艂, zrobi艂, osi膮gn膮艂, wci膮偶 nie przewa偶y艂oby tej drugiej, na kt贸rej by艂a ona, najwi臋kszy z dar贸w losu.
Roarke wsun膮艂 r臋k臋 do kieszeni i pog艂adzi艂 guzik, kt贸ry wsz臋dzie ze sob膮 nosi艂. Odpad艂 od jej 偶akietu tamtego dnia, gdy si臋 poznali.
Niepokoi艂 si臋, ile czasu zajmie Eve doj艣cie do siebie. Ile czasu minie, nim jej umys艂 w pe艂ni si臋 oczy艣ci i zacznie funkcjonowa膰 normalnie. Kiedy zda sobie spraw臋, czemu spotka艂a t臋 zjaw臋 z przesz艂o艣ci.
W chwili gdy to nast膮pi, rozmy艣la艂 Roarke, 艣ciskaj膮c guzik w d艂oni, nie藕le si臋 wkurzy.
Uzna艂, 偶e nadszed艂 czas, podszed艂 do biurka, usiad艂 i zadzwoni艂 do swojej asystentki.
- Caro, mo偶esz j膮 wyprowadzi膰.
- Dobrze, ju偶 idziemy.
Stara艂 si臋 wykorzysta膰 te ostatnie chwile na poskromienie tkwi膮cej w nim bestii. Tej, kt贸ra domaga艂a si臋 smaku krwi i rozszarpywanego mi臋sa.
Trudy Lombard wygl膮da艂a dok艂adnie tak, jak si臋 spodziewa艂 na podstawie zebranych na jej temat informacji.
W pewnych kr臋gach takie kobiety nazywano przystojnymi. By艂a wysoka, dobrze zbudowana - postawna, mia艂a starann膮 fryzur臋 i dobrze dobrany makija偶. Atrakcyjna twarz nasuwa艂a przypuszczenie o pomocy chirurga plastycznego.
W艂o偶y艂a dzi艣 fioletowy 偶akiet ze z艂otymi guzikami i sp贸dnic臋 do kolan. Oraz wygodne buty na niezbyt wysokich obcasach. Rozsiewa艂a wok贸艂 silny r贸偶any zapach perfum.
Roarke wsta艂. Pozosta艂 na swojej pozycji w艂adzy za biurkiem, ale u艣miechn膮艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 d艂o艅 na powitanie.
- Pani Lombard. - G艂adka, pomy艣la艂 艣ciskaj膮c jej r臋k臋. Delikatna, ale nie powiedzia艂by, 偶e s艂aba.
- Bardzo panu dzi臋kuj臋, 偶e znalaz艂 pan dla mnie czas, mimo z pewno艣ci膮 napi臋tego grafiku.
- Ca艂a przyjemno艣膰 po mojej stronie. Zawsze ch臋tnie poznaj臋... znajomych mojej 偶ony. Dzi臋kuj臋, Caro.
Ch艂odny ton mia艂 da膰 do zrozumienia asystentce, by nie oferowa艂a go艣ciowi nic do picia. Caro skin臋艂a g艂ow膮 i wysz艂a. Zamkn臋艂a za sob膮 drzwi.
- Prosz臋 usi膮艣膰.
- Dzi臋kuj臋. Dzi臋kuj臋 艣licznie. - Mia艂a promienny wzrok i m贸wi艂a radosnym tonem. - Nie by艂am pewna, czy ma艂a Eve - przepraszam, wci膮偶 tak o niej my艣l臋 - czy Eve o mnie wspomina艂a.
- S膮dzi艂a pani, 偶e nie?
- C贸偶, widzi pan, czuj臋 si臋 strasznie, po prostu strasznie, z powodu swojego wczorajszego zachowania. - Przycisn臋艂a r臋k臋 do serca.
Zauwa偶y艂, 偶e ma d艂ugie, pomalowane na czerwono paznokcie. Na jednym z palc贸w prawej d艂oni po艂yskiwa艂 gruby z艂oty pier艣cionek ze sporym ametystem.
Kolczyki do kompletu, zarejestrowa艂, podkre艣laj膮ce dobrze dobrany pozbawiony fantazji str贸j.
- A jak si臋 pani wczoraj zachowa艂a?
- C贸偶, przyznaj臋, 偶e si臋 nie spisa艂am. Dopiero p贸藕niej zda艂am sobie spraw臋, 偶e nale偶a艂o wcze艣niej zadzwoni膰, a nie zjawia膰 si臋 bez uprzedzenia, jak mam w zwyczaju. Jestem zbyt impulsywna, zbyt emocjonalna. Eve prze偶ywa艂a bardzo ci臋偶kie chwile, nim u mnie zamieszka艂a, musia艂a bardzo si臋 zdenerwowa膰, gdy tak niespodziewanie pojawi艂am si臋 znik膮d, bez ostrze偶enia. Sprawi艂am jej przykro艣膰. - Podnios艂a r臋k臋 do ust, oczy jej zwilgotnia艂y. - Nie ma pan poj臋cia, jak to biedne s艂odkie dziecko wygl膮da艂o, kiedy do mnie trafi艂o. Jak male艅ki duszek, boj膮cy si臋 w艂asnego cienia, kt贸rego prawie nie by艂o.
- Tak, wyobra偶am sobie.
- Obwiniam si臋, 偶e tego wcze艣niej nie przemy艣la艂am. Teraz rozumiem, i偶 m贸j widok musia艂 jej przypomnie膰 te straszne chwile, zanim znalaz艂a bezpieczne schronienie.
- I przysz艂a pani do mnie, 偶ebym jej przekaza艂 pani przeprosiny. Z przyjemno艣ci膮 to zrobi臋. Chocia偶 wydaje mi si臋, 偶e przecenia pani wp艂yw, jaki wywar艂a na moj膮 偶on臋. - Roarke opar艂 si臋 wygodnie i przekr臋ci艂 leniwie razem z fotelem. - By艂a co prawda lekko poirytowana niespodziewan膮 wizyt膮. Przykro艣膰? Nie u偶y艂bym takiego s艂owa. A wi臋c prosz臋 si臋 nie zadr臋cza膰, pani Lombard. Mam nadziej臋, 偶e mi艂o sp臋dzi pani ten kr贸tki czas w mie艣cie przed powrotem do domu.
To by艂a odprawa, beznami臋tna i uprzejma. Zaj臋ty biznesmen strzepuje py艂ek z r臋kawa kosztownej marynarki.
Tak w艂a艣nie odebra艂a jego s艂owa Trudy. 艢wiadczy艂 o tym kr贸tki i gro藕ny b艂ysk w jej oczach. Wygl膮da艂a jak w膮偶 wystawiaj膮cy j臋zyk.
I oto ona, pomy艣la艂. 呕mija kryj膮ca si臋 za nobliwym strojem i s艂odkim g艂osem.
- Ale偶 nie mog艂abym wr贸ci膰 do Teksasu, nie zobaczywszy si臋 z moj膮 ma艂膮 Eve. Musz臋 j膮 przeprosi膰 osobi艣cie i upewni膰 si臋, 偶e wszystko w porz膮dku.
- Zapewniam, 偶e Eve ma si臋 dobrze.
- A Bobby? M贸j Bobby strasznie chce si臋 z ni膮 spotka膰. Byli jak rodze艅stwo.
- Naprawd臋? Dziwne, 偶e nigdy o nim nie wspomina艂a. Jej u艣miech sta艂 si臋 wyrozumia艂y i odrobin臋 wstydliwy.
- Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e troszeczk臋 si臋 w nim podkochiwa艂a. Nie chcia艂a, 偶eby by艂 pan zazdrosny.
Roze艣mia艂 si臋. 艢mia艂 si臋 d艂ugo i g艂o艣no.
- Prosz臋 zostawi膰 swoje nazwisko i adres asystentce. Je偶eli porucznik Dallas b臋dzie si臋 chcia艂a z pani膮 spotka膰, z pewno艣ci膮 to zrobi. W przeciwnym razie...
- Nie, to nie wystarczy. Absolutnie nie wystarczy. - Trudy wyprostowa艂a si臋 na krze艣le, jej g艂os przybra艂 ostrzejsze tony. - Opiekowa艂am si臋 t膮 dziewczyn膮 ponad sze艣膰 miesi臋cy, przyj臋艂am j膮 pod sw贸j dach z dobroci serca. A prosz臋 uwierzy膰, nie mia艂a 艂atwego charakteru. My艣l臋, 偶e zas艂uguj臋 na co艣 wi臋cej.
- Naprawd臋? A na co pani zas艂uguje, pani zdaniem?
- Zatem dobrze. - Przybra艂a poz臋, kt贸ra, jak s膮dzi艂, 艣wiadczy艂a o rozpocz臋ciu negocjacji. - Skoro uwa偶a pan, 偶e spotkanie pana 偶ony ze mn膮 i z moim synem nie jest najlepszym pomys艂em, to - s膮dz臋, i偶 jako biznesmen powinien pan zrozumie膰, o czym m贸wi臋 - zas艂uguj臋 na zado艣膰uczynienie. Nie tylko za stracony czas i w艂o偶ony wysi艂ek oraz wszystkie k艂opoty, z jakimi musia艂am si臋 boryka膰 przed laty z powodu tej dziewczyny, kt贸rej nikt nie chcia艂, ale tak偶e za niedogodno艣ci i poniesione koszty podr贸偶y, odbytej tylko po to, 偶eby si臋 z ni膮 spotka膰.
- Rozumiem. Ma pani na my艣li jak膮艣 konkretn膮 sum臋?
- Musz臋 przyzna膰, 偶e nie by艂am na to wszystko przygotowana. - Zanurzy艂a czerwone paznokcie w rudych w艂osach. - Nie mam poj臋cia, na ile oszacowa膰 to, co da艂am temu dziecku oraz ile mnie kosztuje odwr贸cenie si臋 od niej teraz.
- Jestem pewien, 偶e si臋 pani uda.
Zrobi艂a si臋 czerwona. Z gniewu, nie ze wstydu. Roarke nie przestawa艂 si臋 jej przygl膮da膰 z wyrazem 艂agodnego zaciekawienia.
- Cz艂owiek z pana mo偶liwo艣ciami mo偶e sobie pozwoli膰 na szczodro艣膰 wobec kogo艣 takiego jak ja. Ta dziewczyna siedzia艂aby za kratkami, a nie 艂apa艂a przest臋pc贸w, gdyby nie moje dobre serce wiele lat temu. A wczoraj, kiedy j膮 odwiedzi艂am, nawet nie chcia艂a ze mn膮 rozmawia膰.
Odwr贸ci艂a wzrok i otar艂a 艂zy. Najwyra藕niej potrafi p艂aka膰 na zawo艂anie, zauwa偶y艂.
- Ju偶 to ustalili艣my. - Pozwoli艂 sobie na okazanie cienia irytacji. - Jaka jest pani cena?
- S膮dz臋, 偶e dwa miliony dolar贸w to niezbyt wiele.
- Dolar贸w ameryka艅skich?
- Oczywi艣cie. - Zniecierpliwienie star艂o z jej twarzy 艣lady 艂ez. - Co bym zrobi艂a z zagranicznymi pieni臋dzmi?
- I za tak膮 kwot臋 wyjedzie pani w pe艂ni usatysfakcjonowana. Wr贸ci z synem do domu i zostawicie moj膮 偶on臋 w spokoju.
- Nie chce nas widzie膰? - Podnios艂a r臋ce na znak kapitulacji. - Nie zobaczy.
- A je艣li uznam tak膮 rekompensat臋 za zbyt wyg贸rowan膮?
- Przy pana dochodach by艂oby to dziwne... zmusi艂oby mnie, bym wspomnia艂a o mo偶liwo艣ci podzielenia si臋 z kim艣 swoim 偶alem i rozczarowaniem. Na przyk艂ad z jakim艣 dziennikarzem.
Zn贸w powoli, leniwie, nonszalancko zakr臋ci艂 si臋 na krze艣le.
- A dlaczego mia艂oby mnie to obchodzi膰?
- Jestem sentymentalna. Przechowuj臋 akta wszystkich dzieci, kt贸re znajdowa艂y si臋 pod moj膮 opiek膮. Mam ich udokumentowane historie ze wszystkimi szczeg贸艂ami. Niekt贸re z tych szczeg贸艂贸w mog膮 nie by膰 powodem do dumy dla pana i Eve. Wie pan, 偶e prowadzi艂a regularne wsp贸艂偶ycie seksualne jeszcze przed uko艅czeniem dziewi膮tego roku 偶ycia?
- Zr贸wnuje pani gwa艂t ze wsp贸艂偶yciem seksualnym? - Roarke m贸wi艂 g艂osem mi臋kkim jak jedwab, cho膰 krew mu zawrza艂a z w艣ciek艂o艣ci. - Jest pani ignorantk膮, pani Lombard.
- Jak pan uwa偶a, niemniej jednak niekt贸rzy ludzie mog膮 by膰 zdania, 偶e z tak膮 biografi膮 nie powinna by艂a zosta膰 porucznikiem policji. Sama nie jestem pewna - doda艂a. - Mog艂abym uzna膰 powiadomienie medi贸w oraz jej prze艂o偶onych za sw贸j obywatelski obowi膮zek.
- A dwa miliony ucisz膮 pani obywatelskie zap臋dy?
- 呕膮dam jedynie tego, co mi si臋 s艂usznie nale偶y. Wiedzia艂 pan, 偶e kiedy j膮 znale藕li, mia艂a na sobie 艣lady krwi? Wi臋kszo艣膰 zmy艂a, albo kto inny to zrobi艂, ale przeprowadzili testy. - Trudy Lombard patrzy艂a bystro i odwa偶nie, jej spojrzenie by艂o teraz r贸wnie ostre, co d艂ugie czerwone paznokcie. - I nie ca艂a krew nale偶a艂a do niej. Miewa艂a koszmary - ci膮gn臋艂a. - D藕ga艂a w nich kogo艣 no偶em. Ciekawe, co by by艂o, gdybym si臋 zdenerwowa艂a i opowiedzia艂a o wszystkim. Niekt贸rzy ludzie szczodrze by zap艂acili za tak膮 histori臋, zwa偶ywszy na to, kim Eve jest teraz. I kogo po艣lubi艂a.
- Mo偶liwe - zgodzi艂 si臋 Roarke. - Cz臋sto si臋 zdarza, 偶e ludzie znajduj膮 perwersyjn膮 przyjemno艣膰 w cierpieniu innych.
- Bior膮c to pod uwag臋, wcale nie uwa偶am, by wysoko艣膰 mojej odprawy by艂a zbyt du偶a. Wezm臋 pieni膮dze i wr贸c臋 do Teksasu. Eve b臋dzie mog艂a spokojnie zapomnie膰 o mnie, i o wszystkim, co dla niej zrobi艂am.
- Przej臋zyczy艂a si臋 pani. Zapewne chodzi o to, co pani jej zrobi艂a. Pani wydaje si臋 czego艣 nie rozumie膰, pani Lombard, w艂a艣nie w ten spos贸b si臋 pani odwdzi臋czam. W tej chwili.
- Prosz臋 pomy艣le膰, zanim...
- Odwdzi臋czam si臋 pani - przerwa艂 jej - tym, 偶e pozostawiam pani膮 przy 偶yciu, zamiast podej艣膰 i udusi膰 go艂ymi r臋kami.
Wci膮gn臋艂a powietrze z udawanym przera偶eniem.
- Pan mi grozi?
- W rzeczy samej, nie - kontynuowa艂 tym samym niezobowi膮zuj膮cym tonem. - Wyja艣niam jedynie, w jaki spos贸b zostaje pani wynagrodzona za zostawienie nas w spokoju. T艂umacz臋 pani, czego uniknie, a prosz臋 uwierzy膰, wiele mnie kosztuje powstrzymanie si臋 od zabicia pani po tym, co zrobi艂a pani mojej 偶onie, kiedy by艂a bezbronnym dzieckiem.
Trudy wsta艂a. Powoli. Tym razem nie by艂o teatralnych gest贸w. Po prostu zblad艂a jak 艣ciana i znieruchomia艂a. Wreszcie zobaczy艂a, co kryje si臋 pod jego mask膮, pod wyrafinowaniem i stylem, kt贸re kupi艂 za pieni膮dze.
Nawet 偶mija nie mog艂a z tym konkurowa膰.
Roarke, nie spuszczaj膮c z niej oczu, wsta艂 zza biurka i opar艂 si臋 o nie. Znalaz艂 si臋 na tyle blisko, 偶e s艂ysza艂 jej dr偶膮cy oddech.
- Wie pani, co mo偶e si臋 sta膰? Co jestem zdolny zrobi膰 bez mrugni臋cia okiem? Ot tak? - Pstrykn膮艂 palcami. - Mog臋 pani膮 zamordowa膰, tu i teraz, bez chwili zawahania. Ka偶dy, kogo poprosz臋, przysi臋gnie na gr贸b w艂asnej matki, 偶e wysz艂a st膮d pani ca艂a i zdrowa. Mog臋 nawet sfa艂szowa膰 nagrania z kamer przemys艂owych. Nigdy nie znale藕liby cia艂a - tego, co by po nim pozosta艂o na koniec. Prosz臋 wi臋c uzna膰 swoje 偶ycie - kt贸re, jak mniemam, jest dla pani wiele warte - za rekompensat臋.
- Pan zwariowa艂. - Skuli艂a si臋, opadaj膮c z powrotem na krzes艂o.
- Prosz臋 to wzi膮膰 pod uwag臋, kiedy zn贸w wpadnie pani na pomys艂, 偶eby si臋 ze mn膮 targowa膰... Je偶eli zapragnie pani zarobi膰 na sprzeda偶y historii maltretowanego dziecka... je偶eli kiedykolwiek zn贸w zbli偶y si臋 pani do mojej 偶ony...
Prosz臋 o tym pomy艣le膰 i ba膰 si臋. Bardzo si臋 ba膰 - doda艂 z naciskiem, nachylaj膮c si臋 ku niej jeszcze bardziej. - Powstrzymuj臋 si臋 z ca艂ej si艂y, aby nie zacz膮膰 powoli odcina膰 po kawa艂ku pani cia艂a od ko艣ci i mnie to irytuje. A nie lubi臋 by膰 zirytowany.
Zrobi艂 krok w kierunku Trudy. Poderwa艂a si臋 na r贸wne nogi i rzuci艂a w stron臋 drzwi.
- Mo偶e zechce pani przekaza膰 wiadomo艣膰 synowi, by r贸wnie偶 nie wystawia艂 mojej cierpliwo艣ci na pr贸b臋.
Stan膮艂 tu偶 za ni膮, gdy szarpa艂a za klamk臋, i powiedzia艂 cicho:
- Nie ma miejsca na 艣wiecie ani poza nim, w kt贸rym znajdzie pani schronienie przede mn膮, je偶eli mojej 偶onie stanie si臋 jeszcze jakakolwiek krzywda. Odszukam pani膮 wsz臋dzie, by wyr贸wna膰 rachunki. - Zamilk艂 na chwil臋, u艣miechn膮艂 si臋 i zako艅czy艂; - Prosz臋 zmyka膰.
I uciek艂a, wydawszy z siebie cichy okrzyk przera偶enia. Roarke w艂o偶y艂 r臋ce do kieszeni, zacisn膮艂 jedn膮 z nich na guziku Eve, po czym zn贸w zaj膮艂 si臋 studiowaniem ponurego pi臋kna grudniowego nieba.
Nie odwr贸ci艂 si臋, gdy do pokoju wesz艂a asystentka.
- S艂ucham, Caro.
- Czy 偶yczysz sobie, aby ochrona odprowadzi艂a pani膮 Lombard do wyj艣cia?
- To nie b臋dzie koniecznie.
- Chyba bardzo si臋 spieszy.
Zobaczy艂 sw贸j u艣miech w odbiciu na szybie.
- Przypomnia艂a sobie o czym艣. - Odwr贸ci艂 si臋 od okna i spojrza艂 na zegarek. - To ju偶 pora obiadowa, prawda? P贸jd臋 przywita膰 naszych go艣ci. Mam dzi艣 bardzo dobry apetyt.
- Wyobra偶am sobie - mrukn臋艂a pod nosem Caro.
- Caro? - Odwr贸ci艂 si臋 w po艂owie drogi do windy. - Powiadom, prosz臋, ochron臋, 偶e ani pani Lombard, ani jej syn, dostarcz臋 im jego zdj臋cie, nie maj膮 wst臋pu do tego budynku.
- Zaraz to zrobi臋.
- Jeszcze jedno. Zatrzymali si臋 w hotelu West Side, na Dziesi膮tej. Chc臋 wiedzie膰, kiedy si臋 wymelduj膮.
- Zajm臋 si臋 tym osobi艣cie. Spojrza艂 na ni膮, nim wsiad艂 do windy.
- Jeste艣 nieoceniona, Caro.
W takie dni jak dzisiejszy cieszy艂a si臋, 偶e tak uwa偶a艂.
Eve odda艂a si臋 ca艂kowicie pracy biurowej, 偶eby nie my艣le膰 o innych rzeczach. Przy okazji mo偶e wyrobi si臋 ze wszystkim przed 艣wi臋tami.
Ca艂kiem nie藕le jej sz艂o, gdy wesz艂a Peabody.
- Badania Tubbsa wykaza艂y obecno艣膰 zeusa i innych substancji narkotycznych. Druga ofiara by艂a czysta. Cia艂a zostan膮 jutro przekazane rodzinom.
- Dobra robota. - Dallas?
- Mhm. Wysy艂am rozliczenia. Wi臋kszo艣膰 - doda艂a ze z艂o艣liwym u艣miechem. - Czeka mnie ma艂a pogaw臋dka z Baxterem.
- Dallas.
Eve spojrza艂a znad biurka i zobaczy艂a wyraz twarzy Peabody.
- Co?
- Musz臋 i艣膰 do s膮du. Celina.
- Z艂o偶y艂y艣my ju偶 zeznania. - Eve wsta艂a.
- Prokuratura przys艂a艂a mi oddzielne wezwanie, pami臋tasz? Jako jednej z ofiar.
- Tak, ale... Nie s膮dzi艂am, 偶e to b臋dzie ju偶 teraz, przed 艣wi臋tami... My艣la艂am, 偶e za jaki艣 tydzie艅, dwa...
- Proces toczy si臋 dosy膰 szybko. Musz臋 i艣膰.
- Kiedy?
- W艂a艣ciwie ju偶. Powinnam nied艂ugo wr贸ci膰, ale... Idziesz ze mn膮? - spyta艂a, kiedy Eve z艂apa艂a sw贸j p艂aszcz.
- A jak my艣lisz?
Peabody zamkn臋艂a oczy i westchn臋艂a g艂臋boko.
- Dzi臋ki. Dzi臋ki. McNab ma na mnie czeka膰 na miejscu. Jest w terenie, ale spr贸buje... Dzi臋ki.
Wychodz膮c, Eve zatrzyma艂a si臋 przy jednym z automat贸w.
- We藕 sobie jak膮艣 wod臋 - powiedzia艂a do Delii. - A dla mnie zimn膮 kofein臋.
- Dobry pomys艂. Zasch艂o mi w gardle - m贸wi艂a Peabody, obs艂uguj膮c automat. - Prokuratura nie藕le mnie wymaglowa艂a. A przecie偶 nieraz ju偶 zeznawa艂am przed s膮dem.
- Pierwszy raz zeznawa艂a艣 jako ofiara. To co innego. Przecie偶 wiesz.
Delia poda艂a Eve pepsi i napi艂a si臋 wody.
- To nie Celina mnie zaatakowa艂a. Nie mam poj臋cia, czego si臋 tak boj臋.
- Bra艂a w tym udzia艂. Wiedzia艂a o wszystkim z wyprzedzeniem i nic nie zrobi艂a. Nie bez powodu zosta艂a oskar偶ona o wsp贸艂udzia艂, Peabody. Wejdziesz tam, opowiesz, co zasz艂o, nie dasz si臋 zbi膰 z tropu obronie. Potem po prostu zostawisz wszystko za sob膮.
Chocia偶 to nigdy nie zostawi ciebie, doda艂a w my艣lach Eve. Wiedzia艂a, 偶e jej partnerka zapami臋ta ka偶d膮 sekund臋 ataku. Zapami臋ta b贸l i strach. Niewykluczone, i偶 sprawiedliwo艣ci stanie si臋 tym razem zado艣膰, lecz nawet sprawiedliwo艣膰 nie wyma偶e wspomnie艅.
Wysz艂y g艂贸wnymi drzwiami. Mimo paskudnej pogody spacer dobrze zrobi Peabody.
- Jeste艣 glin膮 - zacz臋艂a wylicza膰 Eve. - Zosta艂a艣 ci臋偶ko ranna podczas s艂u偶by. 艁awa przysi臋g艂ych we藕mie to pod uwag臋. Jeste艣 kobiet膮. - Schowa艂a r臋ce do kieszeni przed zimnym deszczem. - S艂usznie czy nies艂usznie, to r贸wnie偶 wezm膮 pod uwag臋 przysi臋gli. A fakt, 偶e ten wielki szalony sukinsyn, kt贸ry zamordowa艂 i okaleczy艂 kilkana艣cie kobiet, omal ci臋 nie zabi艂... To ju偶 na pewno wezm膮 pod uwag臋.
- Jest w kaftanie. - C贸偶 za ulga. - Zbyt szalony, 偶eby odpowiada膰 przed s膮dem. Pozostanie do 艣mierci w zak艂adzie dla ob艂膮kanych w specjalnym sektorze dla agresywnych pacjent贸w.
- Musisz pom贸c prokuraturze wykaza膰, i偶 Celina ponosi odpowiedzialno艣膰 za to, co si臋 wydarzy艂o.
- Wsadz膮 j膮 za morderstwo Annalisy Sommers, kt贸re pope艂ni艂a osobi艣cie. Mo偶e wystarczy.
- Wystarczy tobie?
- Pracuj臋 nad tym, 偶eby mi wystarczy艂o. - Peabody popatrzy艂a przed siebie i napi艂a si臋 jeszcze wody.
- Idzie ci lepiej ni偶 mnie. Prze偶y艂a艣, pozosta艂ym si臋 nie uda艂o. Ona si臋 przygl膮da艂a. Jest odpowiedzialna za 艣mier膰 ka偶dej z ofiar zamordowanych po tym, jak nawi膮za艂a kontakt telepatyczny z Johnem Blue. Za ka偶d膮 minut臋, kt贸r膮 sp臋dzi艂a艣 w szpitalu, ka偶dy moment rehabilitacji. Wszystkie straszne chwile, kt贸re prze偶y艂a艣 i wci膮偶 prze偶ywasz, to jej wina. Chc臋, 偶eby za wszystko zap艂aci艂a.
Kiedy wchodzi艂y po schodach do budynku s膮du, Peabody g艂o艣no prze艂kn臋艂a 艣lin臋.
- R臋ce mi si臋 trz臋s膮.
- We藕 si臋 w gar艣膰. - To wszystko, co mia艂a do powiedzenia Eve.
Mog艂a pokaza膰 ochronie odznak臋 i od razu wej艣膰 do sali rozpraw. Zamiast tego czeka艂a z Peabody pod drzwiami. Podesz艂a do nich zast臋pczyni prokuratora generalnego Cher Reo.
- Mamy jeszcze chwil臋 - oznajmi艂a. - Zeznajesz nast臋pna.
- Jak idzie? - spyta艂a Eve.
- Ma dobrych prawnik贸w. - Cher zerkn臋艂a za siebie w stron臋 podw贸jnych drzwi wiod膮cych do sali. By艂a 艂adn膮 blondynk膮 o weso艂ych b艂臋kitnych oczach, tward膮 i nieugi臋t膮 jak stal. M贸wi艂a z lekkim po艂udniowym akcentem. - Obie strony powo艂uj膮 si臋 na telepati臋, ka偶da w inny spos贸b. Oni twierdz膮, 偶e obrazy, kt贸re odbiera艂a - morderstwa, przemoc - spowodowa艂y powa偶ny uraz psychiczny i ograniczy艂y poczytalno艣膰. Maj膮 ekspert贸w gotowych przysi臋ga膰 na wszystko co naj艣wi臋tsze, w rezultacie pr贸buj膮 obarczy膰 Blue ca艂膮 odpowiedzialno艣ci膮. Jest ob艂膮kany, wdar艂 si臋 do jej umys艂u i prosz臋 bardzo.
- Stek bzdur.
- Oczywi艣cie. - Cher Reo poprawi艂a r臋k膮 w艂osy. - My twierdzimy, 偶e le偶a艂a sobie bezpiecznie we w艂asnym 艂贸偶ku, w domu, i spokojnie obserwowa艂a, jak Blue torturowa艂, okalecza艂 i zabija艂 kolejne ofiary, co nasun臋艂o jej wspania艂y pomys艂, aby p贸j艣膰 w jego 艣lady i korzystaj膮c z jego modus operandi, zamordowa膰 narzeczon膮 by艂ego kochanka. Pod pretekstem pomocy policji tak naprawd臋 utrudnia艂a 艣ledztwo i op贸藕nia艂a schwytanie mordercy, podczas gdy nast臋pne kobiety gin臋艂y, a policjantka zosta艂a ci臋偶ko ranna. Zas艂u偶ona policjantka, kt贸ra si臋 dzielnie broni艂a, a jej osobiste zaanga偶owanie doprowadzi艂o do zamkni臋cia sprawy.
Reo po艂o偶y艂a r臋k臋 na ramieniu Peabody w ge艣cie wsparcia.
- Chcesz to obgada膰 jeszcze raz? Mamy kilka minut.
- Mo偶e. Dobrze, mo偶e. - Delia zwr贸ci艂a si臋 do Eve. Jej spojrzenie by艂o odrobin臋 zbyt 偶ywe, u艣miech zbyt spi臋ty. - Jak chcesz, to ju偶 wejd藕. Reo poinstruuje mnie po raz kolejny, a potem pewnie p贸jd臋 zwymiotowa膰. Lepiej b臋dzie, je艣li zrobi臋 to sama.
Eve poczeka艂a, a偶 zast臋pczyni prokuratora zaprowadzi Peabody do sali konferencyjnej, po czym wyj臋艂a komunikator i po艂膮czy艂a si臋 z McNabem.
- Gdzie jeste艣?
- W drodze. - Na ekranie ukaza艂a si臋 jego 艂adna twarz okolona d艂ugimi blond w艂osami, kt贸re cz臋sto wi膮za艂 w kucyk. - Trzy przecznice na po艂udnie. W korku. Kto do cholery wypu艣ci艂 tych wszystkich ludzi na ulic臋?
- Jest przerwa, ale zaraz si臋 ko艅czy. Masz kilka minut. Usi膮d臋 z ty艂u. Zajm臋 ci miejsce.
Roz艂膮czy艂a si臋, wesz艂a do sali, usiad艂a. Robi艂a to ju偶 tysi膮ce razy. Przybytek sprawiedliwo艣ci, pomy艣la艂a, rozgl膮daj膮c si臋 woko艂o. Przyszli reporterzy i gapie. Czasem - lubi艂a my艣le膰, 偶e w wi臋kszo艣ci przypadk贸w - sprawiedliwo艣膰 naprawd臋 tu triumfowa艂a.
Chcia艂a jej dla Peabody.
Policjanci doprowadzali do aresztowania i oskar偶enia. Potem spraw臋 przejmowali prawnicy, s臋dziowie i dwunastu obywateli wybranych na cz艂onk贸w 艂awy przysi臋g艂ych.
Przygl膮da艂a si臋 im, kiedy zajmowali swoje miejsca.
Po chwili wprowadzono Celin臋 Sanchez w asy艣cie obro艅c贸w.
Ich spojrzenia si臋 spotka艂y. Szybkie, elektryzuj膮ce porozumienie drapie偶nika i ofiary. Wszystko wr贸ci艂o. Cia艂a, krew, ca艂y bezsens i okrucie艅stwo zbrodni.
Z mi艂o艣ci, wyzna艂a na koniec Celina. Zrobi艂a to z mi艂o艣ci.
I to, pomy艣la艂a Eve, by艂o k艂amstwo wszech czas贸w.
Celina zaj臋艂a swoje miejsce, przodem do s臋dziego. Bujne w艂osy mia艂a zebrane do ty艂u i upi臋te - g艂adka, niemal szykowna fryzura. Zamiast swoich ulubionych jaskrawych kolor贸w w艂o偶y艂a klasyczny szary garnitur.
To tylko opakowanie, pomy艣la艂a Eve. Wiedzia艂a, co jest w 艣rodku, podobnie jak 艂awa przysi臋g艂ych, je艣li nie sk艂ada艂a si臋 z samych idiot贸w.
Do sali wkroczy艂a Cher Reo i pochyli艂a si臋 na chwil臋 nad Eve.
- Poradzi sobie. Dobrze, 偶e z ni膮 przysz艂a艣.
Potem przesz艂a do przodu, na swoje miejsce w艣r贸d przedstawicieli prokuratury stanowej.
Pad艂o polecenie, by wszyscy wstali, kiedy do sali wpad艂 McNab. Twarz mia艂 zar贸偶owion膮 od ch艂odu i biegu, ale i tak o kilka ton贸w ja艣niejsz膮 od landrynkowej koszuli w niebieskie i r贸偶owe zygzaki, kt贸r膮 nosi艂 pod mundurem. By艂a tak jaskrawa i wzorzysta, 偶e a偶 oczy bola艂y. Buty pasowa艂y do koszuli. Usiad艂 obok Eve i przem贸wi艂 zdyszanym szeptem:
- Nie chcia艂a, 偶ebym z ni膮 usiad艂 - wola艂a poby膰 chwil臋 sama. My艣leli艣my, 偶e to dopiero w poniedzia艂ek. Niech to szlag.
- Da sobie rad臋.
Nie chcia艂a, aby wiedzia艂, 偶e jej samej 偶o艂膮dek podchodzi do gard艂a. 呕e wie, jakie obrazy musz膮 przesuwa膰 si臋 teraz przed jego oczami, kiedy widzowie zajmuj膮 swoje miejsca na 艂awie dla publiczno艣ci, a adwokat oskar偶enia wzywa na 艣wiadka detektyw Peabody.
Przypomina mu si臋, jak zbiega艂 bez tchu po schodach apartamentowca, 偶eby do niej dotrze膰 na czas, umieraj膮c z niepokoju i krzycz膮c do swojego komunikatora: 鈥濺anny policjant!鈥.
Eve przy tym nie by艂o, ale wszystko widzia艂a. Nie by艂o jej na tamtym chodniku obok skrwawionego, okaleczonego cia艂a Delii, jednak je widzia艂a.
Pragn臋艂a, by zobaczy艂 je r贸wnie偶 ka偶dy z cz艂onk贸w 艂awy przysi臋g艂ych.
Peabody zosta艂a poproszona o podanie nazwiska, stopnia s艂u偶bowego oraz numeru odznaki. Oskar偶yciel by艂 zwi臋z艂y i rzeczowy - dobra strategia, zdaniem Eve. Traktuj j膮 jak glin臋. Przeczyta艂 z艂o偶one przez ni膮 wcze艣niej zeznania, a potem rozpocz膮艂 si臋 zwyczajowy pojedynek mi臋dzy prokuratorem a obro艅c膮.
Poprosili j膮 o dok艂adn膮 relacj臋 z tamtego wieczoru. Godziny, zdarzenia. M贸wi艂a o tym, jak skontaktowa艂a si臋 ze swoim partnerem policyjnym i 偶yciowym, detektywem Ianem McNabem, po drodze do domu od stacji metra. Sprawia艂a wra偶enie silnej i opanowanej, wi臋c kiedy g艂os jej si臋 za艂ama艂, przedstawiciele 艂awy przysi臋g艂ych us艂yszeli to wyra藕nie. Zobaczyli kobiet臋, kt贸ra musia艂a walczy膰 o 偶ycie, policjantk臋 walcz膮c膮 o przetrwanie.
- Zdo艂a艂am u偶y膰 broni.
- Ci臋偶ko ranna, w trakcie walki na 艣mier膰 i 偶ycie z o wiele silniejszym od siebie przeciwnikiem, by艂a pani w stanie u偶y膰 broni?
- Tak jest. Uda艂o mi si臋. Strzeli艂am. Pami臋tam, 偶e strzeli艂am, b臋d膮c w powietrzu, po tym jak mn膮 rzuci艂. Potem uderzy艂am o ziemi臋 i a偶 do przebudzenia w szpitalu nic nie pami臋tam.
- Mam tu list臋 obra偶e艅, kt贸re pani odnios艂a, detektyw Peabody. Za pozwoleniem wysokiego s膮du, odczytam j膮 teraz na g艂os, do weryfikacji.
McNab chwyci艂 kurczowo r臋k臋 Eve.
Pozwoli艂a mu j膮 trzyma膰 przez ca艂y czas czytania, weryfikowania, sprzeciw贸w, pyta艅. Nie odezwa艂a si臋, kiedy obro艅cy zacz臋li swoj膮 gr臋, a palce McNaba zacisn臋艂y si臋 na jej palcach niczym stalowe imad艂o.
Peabody by艂a roztrz臋siona, rozbita, a obrona stara艂a si臋 to wykorzysta膰. Mog膮 si臋 na tym przejecha膰, pomy艣la艂a Eve. Atakuj膮 ofiar臋, jedyn膮 ocala艂膮 z serii ohydnych mord贸w.
- Wed艂ug pani w艂asnego zeznania, detektyw Peabody, oraz zezna艅 innych 艣wiadk贸w napa艣ci, John Joseph Blue by艂 sam, kiedy pani膮 zaatakowa艂.
- Zgadza si臋.
- Pani Sanchez nie by艂o. Nie bra艂a w tym udzia艂u.
- Nie. Nie fizycznie.
- Zgodnie z pani wcze艣niejszymi zeznaniami pani Sanchez nigdy nie rozmawia艂a ani nie mia艂a 偶adnego kontaktu z m臋偶czyzn膮, kt贸ry na pani膮 napad艂, z Johnem Josephem Blue.
- Niezupe艂nie. Mia艂a kontakt z Johnem Blue. Psychiczny.
- Chcia艂bym sprecyzowa膰 okre艣lenie 鈥瀔ontakt鈥. Pani Sanchez za spraw膮 swych zdolno艣ci sta艂a si臋 艣wiadkiem brutalnych morderstw pope艂nionych przez Johna Josepha Blue, do kt贸rych si臋 przyzna艂. Czy偶 nie jest prawd膮, 偶e pani Sanchez zg艂osi艂a si臋 dobrowolnie na policj臋, proponuj膮c pomoc w 艣ledztwie?
- Nie, nie jest to prawd膮.
- Pani detektyw, mam dowody w postaci pisemnych raport贸w, z kt贸rych wyra藕nie wynika, 偶e pani Sanchez, nie 偶膮daj膮c wynagrodzenia, zg艂osi艂a gotowo艣膰 pomocy oficerom prowadz膮cym 艣ledztwo i jej oferta zosta艂a przyj臋ta. Co wi臋cej, to ona zidentyfikowa艂a Blue jako morderc臋 i przyczyni艂a si臋 do jego uj臋cia.
Peabody unios艂a do ust szklank臋 z wod膮. Kiedy zacz臋艂a m贸wi膰, jej g艂os by艂 zn贸w opanowany i rzeczowy, g艂os policjantki.
- Nie, nie potwierdzam tego, prosz臋 pana. Pani Sanchez w 偶aden spos贸b nie pomog艂a ani oficerom 艣ledczym, ani ofiarom, ani miastu. Co wi臋cej, utrudnia艂a 艣ledztwo poprzez zatajanie kluczowych informacji, aby m贸c zabi膰 Annalis臋 Sommers, co by艂o jej nadrz臋dnym celem.
- Wysoki s膮dzie, prosz臋, by obci膮偶aj膮ce spekulacje 艣wiadka zosta艂y usuni臋te z protoko艂u.
- Sprzeciw. - Zerwa艂 si臋 prokurator. - 艢wiadek jest wyszkolonym funkcjonariuszom policji, odegra艂 wa偶n膮 rol臋 w 艣ledztwie.
Sprawa toczy艂a si臋 dalej, ale Peabody ju偶 si臋 odpr臋偶y艂a. Znalaz艂a w niej swoj膮 rol臋 i sw贸j rytm.
- Masz dwie sekundy na puszczenie mojej r臋ki, nim u偶yj臋 drugiej, 偶eby ci przy艂o偶y膰 - powiedzia艂a Eve s艂odkim tonem.
- O, przepraszam. - McNab pu艣ci艂 jej palce i roze艣mia艂 si臋 nerwowo. - Trzyma si臋 nie藕le, prawda?
- Ca艂kiem dobrze.
Pada艂y dalsze pytania i odpowiedzi. Wstaj膮c z miejsca dla 艣wiadk贸w, Peabody by艂a nieco blada, ale Eve z zadowoleniem pochwyci艂a jej spojrzenie skierowane wprost na Celin臋.
To te偶 zapami臋ta, uzna艂a. Zapami臋ta, 偶e wsta艂a i popatrzy艂a na ni膮.
- Moja dzielna dziewczyna - pochwali艂 McNab, obejmuj膮c Deli臋, gdy tylko opu艣cili sal臋 s膮dow膮. - She - Body, da艂a艣 czadu!
- By艂o ci臋偶ko, ale na koniec uda艂o mi si臋 pozbiera膰. Okropnie si臋 ciesz臋, 偶e ju偶 po wszystkim. - Potar艂a r臋k膮 brzuch i uda艂o jej si臋 szczerze u艣miechn膮膰. - Dzi臋ki, 偶e by艂a艣 przy mnie - powiedzia艂a do Eve.
- Nie ma sprawy. - Dallas spojrza艂a na zegarek. - S艂u偶ba ci si臋 ko艅czy za dwie godziny. Id藕 ju偶, we藕 wolne.
- Nic mi nie jest, ja...
- I tak nic si臋 nie dzieje. - Us艂ysza艂a stukot obcas贸w na betonie i zobaczy艂a Nadine Furst z Channel 75. Sz艂a w ich stron臋 z w艂膮czon膮 kamer膮. - Przynajmniej, nie oficjalnie.
- Oto i ona. Jak posz艂o, Peabody?
- W porz膮dku. My艣l臋, 偶e dobrze.
- Dasz mi kr贸tki wywiad?
Eve zacz臋艂a protestowa膰 dla zasady. Da艂a spok贸j, gdy偶 uzna艂a, 偶e jej partnerce prawdopodobnie sprawi przyjemno艣膰 wyst膮pienie przed kamerami. Skorzysta r贸wnie偶 na tym jej zawodowa reputacja. Nadine mo偶na zaufa膰.
- Chyba tak. Jasne. Mog臋 to zrobi膰.
- Jest kiepska pogoda, ale je艣li nakr臋cimy to na schodach, b臋dzie lepszy obrazek w kadrze. Zrezygnuj ze swojej dziewczyny na chwil臋, McNab.
- Nie ma mowy, ale mog臋 ci j膮 po偶yczy膰.
- Dallas, do zobaczenia jutro. - Skierowa艂y si臋 ku wyj艣ciu. - Przyda艂oby mi si臋 te偶 twoje kr贸tkie o艣wiadczenie. Trze藕we, beznami臋tne. Co艣 w stylu 鈥瀞prawiedliwo艣ci stanie si臋 zado艣膰鈥.
- Nie. To Peabody jest gwiazd膮. We藕 wolne - przypomnia艂a Eve Delii, po czym spojrza艂a w niebo i zacz臋艂a schodzi膰 po schodach.
Odwr贸ci艂a si臋. Nadine mia艂a racj臋. Dobrze to b臋dzie wygl膮da艂o na ekranie - Peabody mokra od m偶awki, na schodach wiod膮cych do gmachu s膮du. Co艣, czym mo偶na pochwali膰 si臋 rodzinie. Udziela wywiadu dla telewizji na temat obowi膮zk贸w str贸偶a sprawiedliwo艣ci.
Dallas przygl膮da艂a si臋 przez chwil臋, bo sama by艂a pod wra偶eniem, po czym odwr贸ci艂a si臋 w sam膮 por臋, aby zobaczy膰 z艂odzieja przy pracy.
- Moja torebka! Moja torebka!
- O, cholera! - wymamrota艂a pod nosem. Westchn臋艂a i rzuci艂a si臋 w pogo艅.
Nadine ruszy艂a za ni膮 na z艂amanie karku i dogoni艂a Eve w po艂owie schod贸w.
- Filmuj to! - rykn臋艂a do operatora.
Peabody i McNab do艂膮czyli do po艣cigu. Nadine wykonywa艂a dziki taniec na schodach s膮du.
- Nie zgub ich, na lito艣膰 bosk膮!
Kieszonkowiec by艂 wysoki, d艂ugonogi. W ferworze ucieczki potr膮ca艂 przypadkowych przechodni贸w, Eve przeskakiwa艂a nad le偶膮cymi lud藕mi. Sk贸rzany p艂aszcz 艂opota艂 na wietrze.
Powinna by艂a krzykn膮膰, by si臋 zatrzyma艂 i powiedzie膰, 偶e jest z policji. Nie fatygowa艂a si臋 jednak. Wymienili spojrzenia i, podobnie jak wcze艣niej z Celin膮, zrozumieli si臋 bez s艂贸w. Zwierzyna i my艣liwy.
Chwyci艂 w贸zek z hot dogami i pchn膮艂 go na 艣rodek chodnika, wysypuj膮c zawarto艣膰: kie艂baski sojowe oraz kubki z napojami.
Z艂apa艂 przechodnia, pchn膮艂 w jej kierunku, a potem kolejnego. Eve oceni艂a odleg艂o艣膰, skoczy艂a. Oboje potoczyli si臋 na ulic臋. Maxibus zahamowa艂 z piskiem opon.
Niezagojona rana na biodrze zabola艂a niezno艣nie.
Dallas uchyli艂a si臋 przed ko艂ami maxibusu. Wtedy z艂odziej zada艂 cios. Poczu艂a smak krwi.
- To by艂o g艂upie - o艣wiadczy艂a, wykr臋caj膮c mu ramiona do ty艂u i unieruchamiaj膮c r臋ce. - Niewiarygodnie g艂upie. Teraz oskar偶臋 ci臋 dodatkowo o napa艣膰 na funkcjonariusza.
- Nie m贸wi艂a艣, 偶e jeste艣 glin膮. Sk膮d mia艂em wiedzie膰? Gonisz mnie, prawie wpychasz pod p臋dz膮cy bus. Brutalno艣膰 policji! - krzycza艂, szamocz膮c si臋 na chodniku. Szuka艂 wzrokiem wsp贸艂czucia na twarzach przechodni贸w. - Pilnuj臋 w艂asnego nosa, a tu nagle kto艣 pr贸buje mnie zabi膰!
- Pilnujesz w艂asnego nosa. - Eve splun臋艂a krwi膮. Bol膮ca szcz臋ka przynajmniej odwraca艂a uwag臋 od biodra.
Zabra艂a mu skradzion膮 torebk臋, znalaz艂a jeszcze trzy i kilka portfeli.
- Ca艂kiem niez艂y 艂up - stwierdzi艂a.
Z艂odziej usiad艂 i wzruszy艂 ramionami z filozoficznym spokojem.
- 艢wi臋ta. Ludzie wydaj膮, co maj膮, do diab艂a. Nie wpisuj mi ataku na funkcjonariusza, co? Prosz臋, daruj mi t臋 wpadk臋. To by艂 odruch bezwarunkowy.
- Niez艂e masz odruchy. - Eve potar艂a szcz臋k臋.
- A ty jeste艣 szybka. Musz臋 przyzna膰, 偶e podziwiam. Odgarn臋艂a do ty艂u mokre w艂osy. Nadbiegli McNab i Peabody.
- Pozb膮d藕cie si臋 gapi贸w, dobrze? Trzeba sprowadzi膰 radiow贸z i zgarn膮膰 tego faceta. Za kradzie偶e. Poniewa偶 zbli偶aj膮 si臋 艣wi臋ta, przymkn臋 oko na napa艣膰.
- Dzi臋ki.
- Do dzie艂a... Zabierzcie mi t臋 cholern膮 kamer臋 od twarzy - zdenerwowa艂a si臋 Eve.
McNab zaj膮艂 si臋 zbieraniem torebek i portfeli.
- Krew pani leci, pani porucznik.
- E tam. - Otar艂a twarz d艂oni膮. - Ugryz艂am si臋 w j臋zyk.
- Samoch贸d w drodze, pani porucznik - zameldowa艂a Peabody. - Niez艂y po艣cig.
Dallas przykucn臋艂a, by zamieni膰 jeszcze s艂owo z zatrzymanym.
- Gdyby艣 pobieg艂 w drug膮 stron臋, byliby艣my ju偶 na komendzie i nie mokliby艣my w tej ohydnej zimnej m偶awce.
- Taa. Taki g艂upi nie jestem.
- Wystarczaj膮co g艂upi, 偶eby kra艣膰 przed budynkiem s膮du.
Popatrzy艂 na ni膮 偶a艂o艣nie.
- Nie mog艂em si臋 powstrzyma膰. Babka macha艂a torebk膮 na wszystkie strony i gada艂a jak naj臋ta z t膮 drug膮. Praktycznie sama mi j膮 poda艂a.
- Jasne. Powiedz to w s膮dzie.
- Porucznik Dallas? - Nadesz艂a lekko zdyszana Nadine. Trzyma艂a d艂o艅 na ramieniu kobiety o ogromnych br膮zowych oczach. - Oto Leeanne Petrie, kt贸rej w艂asno艣膰 w艂a艣nie pani odzyska艂a.
- Nie wiem, jak pani dzi臋kowa膰, pani w艂adzo.
- Prosz臋 zacz膮膰 od nienazywania mnie pani膮 w艂adz膮. Pozwoli pani z nami na komend臋, potrzebujemy zeznania i pisemnego pokwitowania odbioru w艂asno艣ci.
- W 偶yciu nie bra艂am udzia艂u w czym艣 r贸wnie emocjonuj膮cym. Ten facet mnie przewr贸ci艂! Pochodz臋 z male艅kiej miejscowo艣ci White Springs, na po艂udnie od Wichita w Kansas. Nigdy nie przytrafi艂o mi si臋 nic podobnego.
Kto艣 to musia艂 powiedzie膰:
- Ju偶 nie jest pani w Kansas.
Eve zwolni艂a Peabody do domu, a sama zaj臋艂a si臋 ba艂aganem zwi膮zanym z niespodziewanym zatrzymaniem. Zosta艂a po godzinach. Po zapadni臋ciu zmroku chwyci艂 mr贸z, mokre chodniki i jezdnie pokry艂y si臋 warstw膮 lodu. Jazda do domu okaza艂a si臋 prawdziwym wyczynem i pr贸b膮 cierpliwo艣ci.
Stoj膮c w korku, popija艂a zimn膮 wod臋, kt贸ra przynosi艂a ulg臋 obola艂emu j臋zykowi. Pozwoli艂a my艣lom w臋drowa膰 swobodnie. Kilka przecznic od domu zacz臋艂a rozmy艣la膰 o Trudy Lombard i wtedy j膮 ol艣ni艂o.
- Nie ja, o Jezu, jej nie chodzi o mnie. Dlaczego niby mia艂oby tak by膰? Cholera, cholera, cholera.
W艂膮czy艂a syreny i ustawi艂a samoch贸d w poprzek chodnika. Przeklinaj膮c pod nosem w艂asn膮 g艂upot臋 oraz go艂oled藕, przez kt贸r膮 wszelkie gwa艂towne manewry zakrawa艂y na pr贸b臋 samob贸jcz膮, po艂膮czy艂a si臋 z domem.
- Roarke - zdenerwowa艂a si臋, s艂ysz膮c g艂os Summerseta. - Przyjecha艂 ju偶? Daj mi go.
- Dopiero min膮艂 bram臋 wjazdow膮, jeszcze nie dojecha艂 do rezydencji. Je艣li to pilne...
- Przeka偶 mu, 偶e b臋d臋 za dziesi臋膰 minut. Musz臋 z nim porozmawia膰. Je偶eli zadzwoni osoba o nazwisku Lombard, nie 艂膮cz jej z nim. Zrozumia艂e艣? Nie 艂膮cz.
Zako艅czy艂a rozmow臋, ostro szarpn臋艂a kierownic膮 i wjecha艂a na jezdni臋, mijaj膮c o w艂os czyj艣 zderzak.
Jasny gwint! O c贸偶 jej mog艂o chodzi膰, je艣li nie o pieni膮dze? Wielkie l艣ni膮ce g贸ry pieni膮偶k贸w. A kto ma ich najwi臋cej w znanej ludzko艣ci cz臋艣ci wszech艣wiata?
Nie ujdzie jej to na sucho. A je艣li Roarke bra艂 pod uwag臋 zap艂acenie jej, 偶eby zostawi艂a ich w spokoju... Eve poprzysi臋g艂a sobie, 偶e obedrze m臋偶a ze sk贸ry za sam膮 tak膮 my艣l.
Skr臋ci艂a gwa艂townie, zarzucaj膮c ty艂em samochodu, i wjecha艂a na teren posiad艂o艣ci. Roarke otworzy艂 jej drzwi, gdy tylko zahamowa艂a pod domem.
- Czy jestem aresztowany? - zawo艂a艂 i zakr臋ci艂 palcem w powietrzu. - Kogut, pani porucznik?
Wy艂膮czy艂a migacz i syreny, zatrzasn臋艂a drzwiczki.
- Jestem bezdennie g艂upia! Jestem cholern膮 idiotk膮.
- Uwa偶aj, m贸wisz o kobiecie, kt贸r膮 kocham. Jeszcze chwila, a nie zaproponuj臋 ci drinka.
- Chodzi o ciebie. Od pocz膮tku nie chodzi艂o o mnie. Od razu bym si臋 zorientowa艂a, gdyby mnie to wszystko tak nie wyprowadzi艂o z r贸wnowagi. M贸wi臋 o Trudy Lombard.
- Aha. A to co? - Delikatnie dotkn膮艂 siniaka na jej twarzy.
- Nic. - W艣ciek艂o艣膰 t艂umi艂a b贸l. - S艂uchasz mnie w og贸le? Znam j膮. Znam ten typ. We wszystkim, co robi, ma ukryty cel. S膮dzi艂am, 偶e tym razem mia艂a na celu zabawi膰 si臋 moim kosztem, ale w膮tpi臋, by zada艂a sobie tyle trudu tylko po to, 偶eby mi pogra膰 na nerwach. Chodzi o ciebie.
- Musisz och艂on膮膰. W salonie. - Wzi膮艂 j膮 pod rami臋. - W kominku pali si臋 mi艂y ogie艅. Napijemy si臋 winka.
- Przesta艅. - Odtr膮ci艂a jego d艂o艅, ale tylko przesun膮艂 r臋k臋 i zacz膮艂 zdejmowa膰 z niej mokry p艂aszcz.
- Daj sobie chwil臋 na z艂apanie oddechu - poradzi艂. - Mo偶e ty nie chcesz drinka, ale ja tak. Pogoda pod psem.
Eve odetchn臋艂a g艂臋boko i 艣cisn臋艂a d艂o艅mi g艂ow臋, pr贸buj膮c pozbiera膰 my艣li i uspokoi膰 si臋.
- Nie potrafi艂am trze藕wo my艣le膰, w tym problem. Nie my艣la艂am, tylko reagowa艂am. To b艂膮d. Musia艂a sobie wykombinowa膰, 偶e spotka si臋 ze mn膮 i spr贸buje zagra膰 na moich uczuciach. Zaaran偶uje spotkanie po latach. By艂am tylko dzieckiem, bardzo zagubionym. Mog艂a mie膰 nadziej臋, 偶e nie pami臋tam, co si臋 naprawd臋 wydarzy艂o. W贸wczas odegra艂aby odnalezion膮 po latach mamusi臋, anio艂a mi艂osierdzia, cokolwiek, byle mnie zmi臋kczy膰, a potem, gdyby poprosi艂a o pieni膮dze, ja zwr贸ci艂abym si臋 do ciebie, 偶eby艣my je dali.
- Nie doceni艂a ci臋. Prosz臋. - Poda艂 jej kieliszek wina.
- Plan B. - Wzi臋艂a wino, podesz艂a do kominka i zawr贸ci艂a. - Ludzie jej pokroju zawsze maj膮 plan B. Ja nie b臋d臋 wsp贸艂pracowa膰, zwr贸ci si臋 prosto do 藕r贸d艂a. Do ciebie. Spr贸buje zyska膰 wsp贸艂czucie historyjk膮 o ci臋偶kim 偶yciu. Je偶eli to nie pobudzi twojej hojno艣ci, ucieknie si臋 do szanta偶u. Za偶膮da jakiej艣 艂adnej okr膮g艂ej sumki, a potem wr贸ci po wi臋cej, ale od razu poda poka藕n膮 kwot臋...
Przez chwil臋 uwa偶nie przygl膮da艂a si臋 twarzy m臋偶a.
- Nic z tego nie jest dla ciebie nowo艣ci膮.
- Sama powiedzia艂a艣, 偶e od razu by艣 si臋 zorientowa艂a, gdyby jej widok tak tob膮 nie wstrz膮sn膮艂. - Roarke pochyli艂 si臋 i musn膮艂 wargami jej policzek. - Chod藕, siadaj przy kominku.
- Czekaj, czekaj. - Z艂apa艂a go za r臋kaw. - Nie poszed艂e艣 jej postraszy膰. Nie poszed艂e艣 si臋 z ni膮 spotka膰.
- Nie mia艂em i nie mam zamiaru do niej chodzi膰. Chyba, 偶e nie przestanie ci臋 n臋ka膰 i denerwowa膰. Wiesz, 偶e przez te wszystkie lata pod jej opiek臋 trafi艂o jeszcze jedena艣cioro dzieci? Ciekawe, ile z nich musia艂o przechodzi膰 przez podobne piek艂o co ty.
- Sprawdzi艂e艣 j膮? Oczywi艣cie, 偶e tak. - Odwr贸ci艂a si臋. - Naprawd臋 wolno ostatnio my艣l臋.
- Wszystko za艂atwione, Eve. Nie zaprz膮taj ju偶 sobie tym g艂owy.
Nadal sta艂a odwr贸cona do niego plecami. Powoli napi艂a si臋 wina.
- W jaki spos贸b za艂atwione?
- Przysz艂a dzi艣 do mnie do biura. Da艂em jej jasno do zrozumienia, i偶 dla wszystkich zainteresowanych b臋dzie najlepiej, je艣li wr贸ci do Teksasu i zaprzestanie wszelkich pr贸b kontaktowania si臋 z tob膮.
- Rozmawia艂e艣 z ni膮? - Zacisn臋艂a powieki pod wp艂ywem bezsilnej w艣ciek艂o艣ci. - Wiedzia艂e艣, kim jest - czym jest - i wpu艣ci艂e艣 j膮 do biura!
- Bywa艂y u mnie gorsze szumowiny. Co mia艂em zrobi膰?
- Mia艂am nadziej臋, 偶e zrozumiesz, i偶 to moja sprawa i pozostawisz mnie jej rozwi膮zanie.
- To nie jest twoja sprawa, tylko nasza. Wsp贸lnie si臋 z ni膮 uporali艣my.
- Nie chc臋, 偶eby艣 rozwi膮zywa艂 moje problemy. - Eve odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie i nim kt贸rekolwiek z nich si臋 zorientowa艂o, co zamierza zrobi膰, kieliszek ju偶 by艂 w powietrzu. Roztrzaska艂 si臋 o posadzk臋. Wino rozla艂o si臋 czerwon膮 plam膮. - To by艂a moja prywatna sprawa.
- Nie masz ju偶 prywatnych spraw, niezwi膮zanych ze mn膮. Podobnie jak ja.
- Nie chc臋, 偶eby艣 mnie ochrania艂. Nie pozwol臋, 偶eby ktokolwiek si臋 mn膮 zajmowa艂 jak dzieckiem.
- Ach, rozumiem. - Jego g艂os sta艂 si臋 niebezpiecznie 艂agodny, z艂y znak. - Nie masz nic przeciwko temu, 偶ebym si臋 zajmowa艂, powiedzmy, irytuj膮cymi detalami. Bzdurkami takimi jak pakowanie prezent贸w. Ale w wa偶nych sprawach mam si臋 nie wtr膮ca膰?
- Nie o to chodzi. Kiepska ze mnie 偶ona, wiem o tym. - S艂owa nie chcia艂y przechodzi膰 przez jej 艣ci艣ni臋te gard艂o. - Zapominam o r贸偶nych rzeczach - wielu nie potrafi臋 i nie zadaj臋 sobie trudu, 偶eby si臋 nauczy膰. Ale...
- Nie jeste艣 kiepsk膮 偶on膮. Pozw贸l, 偶e ja b臋d臋 to ocenia艂. Chocia偶 jeste艣 nies艂ychanie trudn膮 kobiet膮. Ona do mnie przysz艂a, Eve. Pr贸bowa艂a szanta偶u i nie uda艂o si臋, wi臋cej nie spr贸buje. Mam pe艂ne prawo chroni膰 ciebie i swoje interesy. Je偶eli zamierzasz na ten temat dyskutowa膰, to beze mnie.
- Nie wa偶 si臋 teraz st膮d odchodzi膰. - Dos艂ownie sw臋dzia艂y j膮 r臋ce, 偶eby chwyci膰 jaki艣 bezcenny bibelot i rzuci膰 w niego. Ale to by by艂o zbyt kobiece i g艂upie. - Nie wychod藕, nie lekcewa偶 moich uczu膰.
Roarke zatrzyma艂 si臋 i popatrzy艂 na ni膮 przez rami臋. Jego oczy rzuca艂y b艂yskawice.
- Eve, kochanie, gdyby twoje uczucia nie by艂y dla mnie wa偶ne, nie k艂贸ciliby艣my si臋 teraz. Je偶eli ci臋 zostawiam, robi臋 to tylko dlatego, 偶e jedyn膮 alternatyw膮 by艂oby uderzanie twoj膮 g艂ow膮 o co艣 twardego, p贸ki nie wr贸ci ci zdrowy rozs膮dek.
- Mia艂e艣 przynajmniej zamiar mi powiedzie膰?
- Nie wiem. R贸wnie du偶o argument贸w przemawia艂o za co i przeciw. By艂em w trakcie ich rozwa偶ania. Ona ci臋 skrzywdzi艂a, nie mog艂em tego tolerowa膰. Po prostu. Na lito艣膰 bosk膮, Eve, kiedy si臋 dowiedzia艂em o swojej matce i straci艂em grunt pod nogami, czy偶 nie pomog艂a艣 mi przez to przej艣膰? Nie zajmowa艂a艣 si臋 mn膮? Przecie偶 za艂atwia艂a艣 za mnie r贸偶ne sprawy!
- To co innego. - Pali艂o j膮 w 偶o艂膮dku, a s艂owa ocieka艂y jadem. - Przez co ty przeszed艂e艣, Roarke? Kogo napotka艂e艣 po drodze, pr贸cz ludzi, kt贸rzy ci臋 kochali i akceptowali? Nikogo, cholera. To prawda, 偶e nie mia艂e艣 艂atwo. Tw贸j ojciec zabi艂 matk臋. Ale czego si臋 dowiedzia艂e艣 poza tym? Kocha艂a ci臋. By艂a m艂odziutk膮, niewinn膮 dziewczyn膮, kt贸ra ci臋 kocha艂a. Ze mn膮 jest inaczej. Nikt mnie nie kocha艂. Nikt ani nic, co mia艂o ze mn膮 zwi膮zek, nie by艂o przyzwoite ani niewinne, ani dobre. - G艂os jej si臋 za艂ama艂, ale przezwyci臋偶y艂a to i wyplu艂a z siebie reszt臋 gorzkich s艂贸w. - Zgoda, spotka艂 ci臋 ogromny cios i wyrzuci艂 ci臋 na orbit臋. Ale gdzie wyl膮dowa艂e艣? Na workach z艂ota. Nic nowego.
Nie zatrzymywa艂 jej, gdy wychodzi艂a z pokoju. Nie poszed艂 za ni膮, kiedy bieg艂a po schodach. Nie m贸g艂 znale藕膰 ani jednego powodu, 偶eby to zrobi膰. Nie w tej chwili.
Poszed艂 prosto do sali gimnastycznej. Idealne miejsce, aby roz艂adowa膰 w艣ciek艂o艣膰, a mia艂 jej ca艂e pok艂ady. Wci膮偶 nie odzyska艂 dawnej sprawno艣ci po ranach otrzymanych kilka tygodni temu, kiedy pomaga艂 swojej niezno艣nej 偶onie w pracy.
Najwyra藕niej nie przeszkadza艂o jej, gdy ryzykowa艂 偶ycie, za to pozbycie si臋 przekl臋tej szanta偶ystki uzna艂a za niewybaczalne.
Chrzani膰 to, pomy艣la艂. Nie mia艂 zamiaru tego d艂u偶ej roztrz膮sa膰.
Najwy偶szy czas, zdecydowa艂, wr贸ci膰 do formy. Nawet je艣li b臋dzie bola艂o.
Nie wybra艂 偶adnego z hologramowych przyrz膮d贸w do 膰wicze艅. Zdecydowa艂 si臋 na podnoszenie ci臋偶ar贸w. Zaprogramowa艂 sobie brutaln膮 sesj臋 powt贸rze艅 i obci膮偶e艅.
Gdyby Eve zesz艂a na d贸艂 do si艂owni, zamiast i艣膰 na g贸r臋, pomy艣la艂, st艂uk艂aby na kwa艣ne jab艂ko jakiego艣 droida.
Ka偶dy ma swoje sposoby.
Pewnie miota艂a si臋 teraz po swoim pokoju do pracy, kopi膮c wszystko, co jej si臋 nawin臋艂o i przeklinaj膮c jego imi臋. B臋dzie musia艂a jako艣 sobie poradzi膰. Nigdy w 偶yciu nie spotka艂 rozs膮dniejszej kobiety, a mimo to b艂yskawicznie popada艂a w idiotycznie irracjonalne stany.
Czego do, jasnej ci臋偶kiej cholery, si臋 spodziewa艂a? - rozmy艣la艂, 膰wicz膮c zaciekle. Mia艂 zadzwoni膰 i poprosi膰, 偶eby zabra艂a od niego to 偶a艂osne babsko z Teksasu?
Chyba wiedzia艂a, za kogo wychodzi, prawda? Teraz ju偶 za p贸藕no.
Nie chce, 偶eby jej pomaga膰, kiedy potrzebuje pomocy, do diab艂a, nie chce, 偶eby si臋 ni膮 zajmowa膰, gdy jest na wp贸艂 przytomna ze strachu, gniewu i 偶alu? Jej problem.
Roarke 膰wiczy艂 niezmordowanie, czerpi膮c swego rodzaju masochistyczn膮 przyjemno艣膰 z b贸lu mi臋艣ni i goj膮cych si臋 ran oraz kapi膮cego potu.
A ona by艂a dok艂adnie tam, gdzie si臋 spodziewa艂 i robi艂a dok艂adnie to, co przypuszcza艂. Przerwa艂a nerwowy spacer po gabinecie i wymierzy艂a biurku trzy solidne kopniaki.
Biodro, w kt贸re zosta艂a ranna, walcz膮c rami臋 w rami臋 z m臋偶em, da艂o o sobie zna膰.
- Niech go szlag! Niech go diabli wezm膮! Musi si臋 we wszystko wtr膮ca膰?
T艂usty kot, Galahad, przybieg艂 i usiad艂 w drzwiach, jakby mia艂 zamiar ogl膮da膰 przedstawienie.
- Widzisz to? - spyta艂a kota, wskazuj膮c gwiazdki i belki na ramionach munduru. - Wiesz, czemu mi je dali? Bo potrafi臋 si臋 o siebie zatroszczy膰. Nie potrzebuj臋 jakiego艣... jakiego艣 faceta, 偶eby si臋 wtr膮ca艂 w moje sprawy.
Galahad pochyli艂 艂eb i zamruga艂 dwukolorowymi oczami, po czym wyci膮gn膮艂 艂ap臋 i zacz膮艂 si臋 my膰.
- Taaa, pewnie jeste艣 po jego stronie. - Eve potar艂a z roztargnieniem bol膮ce biodro. - Samce dw贸ch cholernych gatunk贸w. Czy ja wygl膮dam na biadol膮c膮 bezbronn膮 kobietk臋?
Dobra, mo偶e i wygl膮da艂am, przyzna艂a w duchu, kontynuuj膮c nerwowy spacer po pokoju. Przez par臋 minut. Ale przecie偶 mnie zna, prawda? Powinien wiedzie膰, 偶e si臋 pozbieram.
Tak, jak wiedzia艂, 偶e Trudy Lombard przype艂znie do niego po pieni膮dze.
- A czy cokolwiek powiedzia艂? - Unios艂a do g贸ry r臋ce. - Czy powiedzia艂: 鈥濩贸偶, Eve, s膮dz臋, 偶e ta sadystyczna suka z twojej przesz艂o艣ci teraz mnie z艂o偶y wizyt臋鈥? Nie, nie, nie powiedzia艂. To wszystko przez te przekl臋te pieni膮dze, ot co. Mam za swoje. Zwi膮za艂am si臋 z facetem, do kt贸rego nale偶y po艂owa Ziemi i wi臋kszo艣膰 jej satelit贸w. Co ja sobie, u licha, wyobra偶a艂am?
Z艂o艣膰 nieco nadw膮tli艂a jej zapasy energetyczne, usiad艂a wi臋c w wygodnym fotelu. Fukn臋艂a sobie jeszcze raz, tak og贸lnie. Nie my艣la艂a racjonalnie, musia艂a przyzna膰, kiedy min膮艂 ju偶 najgorszy atak 艣lepej furii. Za to teraz pomy艣li.
To jego pieni膮dze. Roarke ma prawo si臋 broni膰 przed szanta偶ystami. Ona przecie偶 tego za niego nie zrobi艂a. Nie ochroni艂a go. Pewne jak diabli.
Ukry艂a twarz w d艂oniach. Nie, za bardzo by艂a zaj臋ta rozgrzebywaniem w艂asnej przesz艂o艣ci i u偶alaniem si臋 nad sob膮, a tak偶e, cholera, biadoleniem.
Zaatakowa艂a jedynego cz艂owieka, kt贸ry wiedzia艂 o niej wszystko, akceptowa艂 j膮 i rozumia艂. Zwr贸ci艂a si臋 przeciwko niemu w艂a艣nie z tego powodu, zda艂a sobie spraw臋. Dosta艂aby pewnie wielk膮 z艂ot膮 gwiazdk臋 w nagrod臋 od Miry za ten nieweso艂y wniosek.
A wi臋c by艂a wied藕m膮. Nie, 偶eby nie wiedzia艂 o tym przed 艣lubem. Zdawa艂 sobie spraw臋, w co si臋 pakuje, do diab艂a. Nie b臋dzie za nic przeprasza艂a.
Jednak uderza艂a nerwowo palcami w kolano, przypominaj膮c sobie scen臋 w salonie. Zamkn臋艂a oczy, a 偶o艂膮dek podszed艂 jej do gard艂a.
- O, matko, co ja narobi艂am?
Roarke otar艂 pot z twarzy i si臋gn膮艂 po butelk臋 z wod膮. Zastanawia艂 si臋 nad kolejn膮 seri膮 膰wicze艅. Mo偶e bie偶nia? Jeszcze nie przepracowa艂 ca艂ej z艂o艣ci i nawet si臋 nie zbli偶y艂 do 偶alu.
Wypi艂 kolejny solidny 艂yk, rozwa偶aj膮c, czy by jednak nie p贸j艣膰 na basen. Wtedy wesz艂a. Wypr臋偶y艂 si臋, dos艂ownie poczu艂, jak prostuje mu si臋 kr臋gos艂up, jeden kr膮g za drugim.
- Je偶eli chcesz po膰wiczy膰, musisz poczeka膰. Jeszcze nie sko艅czy艂em, a nie mam ochoty na towarzystwo.
Eve chcia艂a mu powiedzie膰, 偶eby si臋 nie przeci膮偶a艂. Fizycznie. 呕e rany jeszcze si臋 wystarczaj膮co nie zagoi艂y. Ale za co艣 takiego z艂ama艂by jej kark jak ga艂膮zk臋. I s艂usznie.
- Przysz艂am tylko na chwil臋, 偶eby ci臋 przeprosi膰. Strasznie mi przykro. Nie wiem, sk膮d si臋 wzi臋艂y te s艂owa. Nie wiedzia艂am, 偶e je w sobie nosz臋. Wstyd mi z tego powodu. - G艂os jej dr偶a艂, ale by艂a zdeterminowana, aby powiedzie膰 wszystko, co ma do powiedzenia i nie rozp艂aka膰 si臋 na koniec. - Twoi krewni. Ciesz臋 si臋, 偶e ich odnalaz艂e艣, przysi臋gam. Kiedy sobie pomy艣l臋, i偶 najwyra藕niej jestem na tyle ma艂ym cz艂owiekiem, by gdzie艣 w 艣rodku czu膰 zazdro艣膰, zawi艣膰, czy co to, do cholery, by艂o, robi mi si臋 niedobrze. Mam nadziej臋, 偶e za jaki艣 czas zdo艂asz mi wybaczy膰. To tyle.
Zakl膮艂 cicho, kiedy ruszy艂a w stron臋 drzwi.
- Zaczekaj. Zaczekaj chwil臋. - Chwyci艂 r臋cznik i wytar艂 dok艂adnie twarz oraz w艂osy. - Zwalasz mnie z n贸g, przysi臋gam, jak nikt inny. Teraz ja musz臋 si臋 zastanowi膰, jak bym si臋 czu艂 na twoim miejscu. Gdyby nasze sytuacje rodzinne si臋 odwr贸ci艂y. Nie wiem, czy nie tkwi艂aby we mnie podobna ma艂a brzydka zadra. Wcale bym si臋 nie zdziwi艂.
- To ohydne i okropne, co powiedzia艂am. 呕e mog艂am co艣 takiego powiedzie膰. Chcia艂abym to cofn膮膰. Och, Roarke, tak strasznie chcia艂abym cofn膮膰 te s艂owa.
- Ka偶de z nas powiedzia艂o co艣, czego 偶a艂uje. Zapomnijmy o tym. - Rzuci艂 r臋cznik na 艂awk臋. - Co do reszty...
- Nie mia艂am racji. Uni贸s艂 brwi.
- Czy to ju偶 Bo偶e Narodzenie? Je艣li nie, ten dzie艅 nale偶y ustanowi膰 艣wi臋tem narodowym.
- Wiem, kiedy robi臋 z siebie idiotk臋. Kiedy zachowuj臋 si臋 tak g艂upio, 偶e mam potem ochot臋 skopa膰 w艂asny ty艂ek.
- Zawsze mo偶esz to zostawi膰 mnie. Nie u艣miechn臋艂a si臋.
- Przysz艂a po twoje pieni膮dze, wi臋c da艂e艣 jej po 艂apach. Proste. Ja wszystko skomplikowa艂am, wzi臋艂am to do siebie, podczas gdy wcale nie chodzi艂o o mnie.
- Niezupe艂nie. Da艂em jej po 艂apach du偶o mocniej, ni偶 by艂o konieczne, poniewa偶 mnie chodzi wy艂膮cznie o ciebie.
Oczy j膮 szczypa艂y, w gardle piek艂o.
- Nie podoba mi si臋... Bardzo mi si臋 nie podoba... Nie, nie r贸b tego - powstrzyma艂a go, gdy zrobi艂 krok w jej kierunku. - Musz臋 znale藕膰 spos贸b, 偶eby ci to powiedzie膰. Trudno mi si臋 pogodzi膰 z faktem, 偶e nie by艂am w stanie zapobiec tej sytuacji. Nie mog艂am, nie potrafi艂am, nawet nie by艂am blisko. Wy艂adowa艂am na tobie z艂o艣膰. - Wci膮gn臋艂a ze 艣wistem powietrze, kiedy u艣wiadomi艂a sobie reszt臋. - Dlatego, 偶e mog艂am sobie na to pozwoli膰 i wiedzia艂am o tym. W ca艂ej swojej g艂upocie wiedzia艂am, 偶e mi wybaczysz. Nie zrobi艂e艣 nic za moimi plecami ani nie zawiod艂e艣 mojego zaufania, jak usi艂owa艂am sobie wm贸wi膰. Po prostu zrobi艂e艣, co nale偶a艂o.
- Nie b膮d藕 dla mnie zbyt 艂askawa. - Roarke usiad艂 na 艂aweczce. - Mia艂em ochot臋 j膮 zabi膰. My艣l臋, 偶e sprawi艂oby mi to przyjemno艣膰. Ale tobie na tym nie zale偶a艂o, ani troch臋. Wobec tego ograniczy艂em si臋 do poinformowania jej w bardzo niemi艂y spos贸b, co zrobi臋, je偶eli spr贸buje jeszcze raz cho膰by tkn膮膰 kt贸rekolwiek z nas swoimi lepkimi paluszkami.
- Niemal 偶a艂uj臋, 偶e tego nie widzia艂am. Na ile mnie wyceni艂a?
- Czy to wa偶ne?
- Chcia艂abym wiedzie膰.
- Dwa miliony. Marne grosze, jak si臋 nad tym zastanowi膰, ale w ko艅cu nas nie zna. - Jego oczy w niespotykanym odcieniu b艂臋kitu, oczy, kt贸re widzia艂y j膮 na wskro艣, spocz臋艂y na twarzy Eve. - Nie wie, 偶e nie daliby艣my jej z艂amanego punta. Nie wie, 偶e jeste艣 dla mnie warta niesko艅czenie wi臋cej. To tylko pieni膮dze, Eve. A to, co mamy, jest bezcenne. Usiad艂a mu na kolanach i przytuli艂a si臋 mocno.
- No, w艂a艣nie - mrukn膮艂. - Prosz臋 bardzo. Przywar艂a twarz膮 do jego szyi.
- Co to 鈥瀙unt鈥?
- Co takiego? A! - roze艣mia艂 si臋 cicho. - To stara nazwa irlandzkiego funta.
- A jak si臋 m贸wi 鈥瀙rzepraszam鈥 po irlandzku?
- Umm... ta bron orm. I ja te偶 - doda艂, gdy powt贸rzy艂a za nim.
- Roarke, czy ona wci膮偶 jest w Nowym Jorku? - Nie odpowiedzia艂. Eve odsun臋艂a si臋 odrobin臋, by spojrze膰 mu w oczy. - Wiesz, gdzie si臋 zatrzyma艂a. Wysz艂am na idiotk臋 we w艂asnych oczach. Nie dok艂adaj mi.
- Kiedy wychodzi艂em dzi艣 z biura, ani ona, ani jej syn i synowa nie wymeldowali si臋 jeszcze z hotelu.
- Dobrze, wi臋c jutro... Nie, jutro b臋dzie tamto i mam przygotowa膰... co艣.
Cokolwiek to by艂o, owo co艣 co mia艂a przygotowa膰 na jutrzejsz膮 wielk膮 imprez臋, stanowi艂o jej kar臋 za g艂upot臋 i z艂o艣liwo艣膰.
- Kto艣 b臋dzie mi musia艂 powiedzie膰, co to jest to co艣, co mam przygotowa膰 na jutro. - Uj臋艂a jego twarz w obie d艂onie i powiedzia艂a natarczywie: - Prosz臋, niech tym kim艣 nie b臋dzie Summerset.
- Nic nie musisz robi膰, a to, co b臋dzie jutro, nazywamy przyj臋ciem.
- Ty robisz r贸偶ne rzeczy. Organizujesz, koordynujesz, zatwierdzasz, plotkujesz z dostawcami i takie tam.
- Nigdy z nikim nie plotkuj臋. Nawet z dostawcami. Je艣li to sprawi, 偶e poczujesz si臋 lepiej, mo偶esz nadzorowa膰 dekoracje.
- B臋d臋 potrzebowa膰 listy?
- Kilku. Czy to ci pomo偶e przezwyci臋偶y膰 poczucie winy?
- Zawsze co艣 na pocz膮tek. W niedziel臋, je艣li Trudy Lombard nie wyjedzie, p贸jd臋 si臋 z ni膮 zobaczy膰.
- Po co? - Tym razem Roarke uj膮艂 jej twarz w obie d艂onie. - Po co masz si臋 na co艣 takiego nara偶a膰? Dawa膰 jej okazj臋, 偶eby zn贸w ci臋 zrani艂a?
- Chc臋, 偶eby wiedzia艂a, 偶e ju偶 nie potrafi. Musz臋 jej to powiedzie膰 w twarz. B臋d臋 ci musia艂a zrobi膰 krzywd臋, je艣li komu艣 powt贸rzysz, ale chodzi o samoocen臋. Nie znosz臋 tch贸rzostwa, a mam ochot臋 schowa膰 g艂ow臋 w piasek.
- Tak robi膮 strusie.
- Niewa偶ne, nie chc臋 by膰 strusiem. Tak wi臋c, jutro robimy to, co zaplanowali艣my - poniewa偶 ona nie jest godna umieszczenia na li艣cie - a je艣li do niedzieli nie wyjedzie, zmierz臋 si臋 z ni膮.
- Oboje si臋 zmierzymy.
Eve zawaha艂a si臋, po czym skin臋艂a g艂ow膮.
- Dobrze, zgoda. Oboje si臋 zmierzymy. - Przycisn臋艂a policzek do jego policzka. - Ca艂y jeste艣 spocony.
- Wy艂adowa艂em swoj膮 z艂o艣膰 konstruktywnie, zamiast kopa膰 w biurko.
- Zamknij si臋, bo przejdzie mi poczucie winy i nie zaproponuj臋, 偶e umyj臋 ci plecy pod prysznicem.
- Milcz臋 jak gr贸b - wymrucza艂, przywieraj膮c ustami do jej szyi.
- Ale przedtem... - Zdj臋艂a mu koszulk臋 przez g艂ow臋. - Zrobi臋 z ciebie swojego seksualnego niewolnika.
- Daleki jestem od dyktowania ci, jak masz sobie radzi膰 z poczuciem winy. A du偶o go masz?
Ugryz艂a go w zdrowe rami臋.
- Sam si臋 przekonasz.
Zrzuci艂a go z 艂awki i oboje wyl膮dowali na macie do 膰wicze艅.
- Au! C贸偶, najwyra藕niej poczucie winy nie uwydatnia twej delikatnej strony.
- Sprawia, 偶e jestem podminowana. - Usiad艂a na nim i po艂o偶y艂a r臋ce na jego klatce piersiowej. - I nieco wredna. A skoro ju偶 skopa艂am biurko...
Pochyli艂a si臋, jej piersi musn臋艂y jego wilgotny od potu tors, przesun臋艂a delikatnie paznokciami po sk贸rze Roarke'a, kieruj膮c d艂onie ku jego szortom.
- Och, w takim razie zgoda. - Zacisn膮艂 palce na macie.
- Nie kr臋puj si臋.
Jego umys艂 pogr膮偶y艂 si臋 w pulsuj膮cej czerwieni. Poczu艂 na ciele jej z臋by - tak, rzeczywi艣cie troch臋 wrednie z jej strony - i ca艂kiem pozbawi艂a go tchu. Mi臋艣nie, kt贸re 膰wiczy艂 i smarowa艂 oliwk膮, zacz臋艂y si臋 bezbronnie trz膮艣膰. Na chwil臋 przed tym, jak jego 艣wiat mia艂 implodowa膰, oswobodzi艂a go. Przesun臋艂a j臋zykiem po brzuchu m臋偶a.
Mia艂 zamiar odwr贸ci膰 j膮 na plecy, ale 艣cisn臋艂a go nogami jak imad艂em i przygwo藕dzi艂a do maty ca艂ym ci臋偶arem cia艂a. Jej ciemnoz艂ote oczy b艂yszcza艂y zaczepnie.
- Robi mi si臋 jakby troch臋 lepiej. Roarke wci膮gn膮艂 gwa艂townie powietrze.
- 艢wietnie. Ciesz臋 si臋, 偶e mog臋 pom贸c.
- Chc臋 twoich ust. - Poca艂owa艂a go nami臋tnie i krew w nim zawrza艂a z podniecenia. S艂ysza艂 bicie tysi膮ca werbli.
- Uwielbiam twoje usta - m贸wi艂a dalej. - Chc臋 je poczu膰 na swoim ciele.
艢ci膮gn臋艂a koszul臋 i dotkn臋艂a jeszcze raz jego torsu, tym razem nagimi piersiami.
Pozwoli艂a mu przewr贸ci膰 si臋 na plecy i wygi臋艂a je w 艂uk, by u艂atwi膰 dost臋p gor膮cym spragnionym ustom. Mi臋艣nie brzucha zacisn臋艂y jej si臋 gwa艂townie w oczekiwaniu rozkoszy. Oddech jej si臋 rwa艂, kiedy Roarke pomaga艂 jej pozby膰 si臋 bielizny.
Jego r臋ce, pomy艣la艂a, s膮 r贸wnie wprawne jak usta. Mi臋艣nie brzucha zaciska艂y si臋 mocniej i mocniej, a potem si臋 rozlu藕ni艂y.
Wplot艂a d艂onie w czarne jedwabiste w艂osy Roarke'a i wskaza艂a mu, gdzie go najbardziej pragn臋艂a, tak bardzo, 偶e wystarczy艂o jedno mu艣ni臋cie jego j臋zyka, by wys艂a膰 j膮 z powrotem na orbit臋.
On czu艂 dok艂adnie to samo i ka偶dy oddech, ka偶de uderzenie ich serc odbywa艂o si臋 w zgodnym rytmie. Jednocze艣nie.
Zadr偶a艂a, by艂a rozpalona do czerwono艣ci, dzika, mokra i ca艂a jego. Kiedy podni贸s艂 twarz do jej twarzy, zn贸w chwyci艂a go za w艂osy.
- Mocno - powiedzia艂a mu. - Szybko i mocno. Spraw, bym krzycza艂a.
Bestia z ognia i po偶膮dania uwolni艂a si臋 i zaatakowa艂a w szalonym rytmie. Eve unosi艂a biodra, 偶膮daj膮c wi臋cej, Roarke poca艂unkami t艂umi艂 jej krzyk.
Bezlito艣nie doprowadzili si臋 nawzajem do kresu wytrzyma艂o艣ci i z powrotem.
Prawie odzyska艂a ju偶 oddech i mia艂a nadziej臋, 偶e z czasem odzyska r贸wnie偶 pe艂n膮 w艂adz臋 w nogach.
- Tylko nie zapominaj, 偶e to wszystko moja wina. Poruszy艂 si臋 leniwie.
- Hmmm?
- To by艂a moja wina, wi臋c z mojego powodu jeste艣 obola艂y.
- Wy艂膮cznie twoja wina. - Sturla艂 si臋 z niej i po艂o偶y艂 na plecach. Westchn膮艂. - Z艂a kobieto.
Za艣mia艂a si臋 i splot艂a palce z jego palcami.
- Czy wci膮偶 mam na sobie buty?
- Tak. To nadaje ci interesuj膮cy prowokuj膮cy styl, szczeg贸lnie, 偶e zatrzyma艂y si臋 na nich wywr贸cone na lew膮 stron臋 spodnie. Troch臋 mi si臋 spieszy艂o.
Eve unios艂a si臋 na 艂okciach, 偶eby spojrze膰.
- Hm. Chyba rozbior臋 si臋 ca艂kiem i p贸jd臋 pop艂ywa膰.
- Wydaje mi si臋, 偶e zobowi膮za艂a艣 si臋 do umycia mi plec贸w.
Rzuci艂a mu wymowne spojrzenie.
- To dziwne, ale nie czuj臋 si臋 ju偶 winna.
Roarke otworzy艂 jedno b艂yszcz膮ce jasnob艂臋kitne oko.
- Ale moje uczucia zosta艂y zranione. Le偶臋 sobie tutaj i tak mi przykro.
Unios艂a k膮ciki warg w u艣miechu i zacz臋艂a rozpina膰 buty. Roarke usiad艂 obok niej. Odwr贸ci艂a twarz w jego stron臋. Siedzieli nadzy, dotykaj膮c si臋 czo艂ami.
- Umyj臋 ci te plecy. Niech mi si臋 to liczy na nast臋pny raz, kiedy zachowam si臋 jak kompletna kretynk膮.
Roarke klepn膮艂 j膮 w kolano.
- Za艂atwione. - Wsta艂 i poda艂 jej r臋k臋.
Tymczasem w ma艂ym pokoju hotelowym na Dziesi膮tej Alei Trudy Lombard studiowa艂a swoje odbicie w lustrze. Wydaje mu si臋, 偶e j膮 nastraszy艂. Mo偶e i tak, ale to wcale nie pow贸d, by podkuli艂a ogon i uciek艂a jak zbity pies.
Zas艂u偶y艂a na rekompensat臋 za znoszenie tej ma艂ej pod艂ej suki przez prawie p贸艂 roku. P贸艂 roku mieszka艂a pod jednym dachem z tym zepsutym dzieciakiem. Ubiera艂a go i karmi艂a.
Wielmo偶ny Roarke zap艂aci za to, jak potraktowa艂 Trudy Lombard, bez dw贸ch zda艅. Zap艂aci du偶o wi臋cej ni偶 dwa miliony.
Zdj臋艂a kostium i przebra艂a si臋 w koszul臋 nocn膮. Trzeba zadba膰 o szczeg贸艂y, upomnia艂a si臋 w duchu i popi艂a proszki przeciwb贸lowe ulubionym francuskim winem.
Nie ma sensu niepotrzebnie cierpie膰, pomy艣la艂a. Najmniejszego. Jednak odrobina b贸lu nie zaszkodzi, wyostrzy zmys艂y.
Oddycha艂a wolno i rytmicznie. Podnios艂a skarpet臋 wypchan膮 monetami. Zamachn臋艂a si臋 ni膮, celuj膮c w twarz, dok艂adnie w miejsce mi臋dzy szcz臋k膮 a ko艣ci膮 policzkow膮. B贸l eksplodowa艂, poczu艂a fal臋 md艂o艣ci, ale zacisn臋艂a z臋by i uderzy艂a po raz kolejny.
Zawirowa艂o jej w g艂owie, a偶 osun臋艂a si臋 na pod艂og臋. Bola艂o bardziej, ni偶 si臋 spodziewa艂a, ale to nic. Potrafi wiele znie艣膰.
Kiedy ust膮pi艂o dr偶enie r膮k, podnios艂a w艂asnor臋cznie przygotowane narz臋dzie do zadawania b贸lu i uderzy艂a si臋 w biodro. Zagryz艂a wargi do krwi i wymierzy艂a sobie dwa mocne ciosy w udo.
Za ma艂o, pomy艣la艂a. 艁zy sp艂ywa艂y jej po policzkach, lecz oczy l艣ni艂y uporem i masochistyczn膮 satysfakcj膮. O wiele za ma艂o, my艣la艂a w spazmach b贸lu. Ka偶dy cios oznacza艂 dla niej pieni膮dze.
Uderzy艂a si臋 w brzuch, j臋cz膮c przera藕liwie. Raz. I drugi. Po trzecim ciosie zwymiotowa艂a do sedesu, przewr贸ci艂a si臋 na plecy i zemdla艂a na zimnych p艂ytkach.
Eve musia艂a przyzna膰, 偶e 艣wi膮teczne dekoracje wymaga艂y wi臋cej pracy, ni偶 przypuszcza艂a. Po domu kr臋ci艂o si臋 pe艂no ludzi i droid贸w, ci臋偶ko by艂o ju偶 odr贸偶ni膰 jednych od drugich. Mo偶na by odnie艣膰 wra偶enie, 偶e kupili ca艂y las i przesadzili go do sali balowej, a jeszcze choinki sta艂y na tarasie. Kilometry girland, tony kolorowych bombek, ma艂e bia艂e lampki, wystarczaj膮co du偶o, by roz艣wietli膰 ca艂y stan, by艂y w艂a艣nie rozwieszane, czeka艂y na zawieszenie albo na decyzj臋, gdzie maj膮 zosta膰 powieszone.
Drabiny, rusztowania, stoliki, krzes艂a, 艣wiece i tkaniny. Facet odpowiedzialny za rozstawienie sceny dla orkiestry albo zespo艂u - nie by艂a pewna - k艂贸ci艂 si臋 z facetem od girland.
Eve mia艂a nadziej臋, 偶e dojdzie do b贸jki. Przynajmniej wtedy wiedzia艂aby, co robi膰.
Zdaje si臋, 偶e Roarke trzyma艂 j膮 za s艂owo w kwestii nadzorowania dekoracji w sali balowej.
Co on sobie wyobra偶a?
Kto艣 ci膮gle j膮 pyta艂, co my艣li o tym czy o tamtym, co woli, i takie tam.
Jedna z pracownic wybieg艂a z p艂aczem, kiedy po raz trzeci us艂ysza艂a od Eve, 偶e nic a nic jej nie obchodzi, co tamta zrobi.
No dobrze, powiedzia艂a, 偶e ma to gdzie艣, ale co za r贸偶nica.
A teraz zaczyna艂a j膮 ju偶 bole膰 g艂owa. M贸zg odmawia艂 pos艂usze艅stwa.
Chcia艂a si臋 po艂o偶y膰. Albo jeszcze lepiej, 偶eby zabrz臋cza艂 jej komunikator. Mogliby zadzwoni膰 z centrali, 偶e pope艂niono potr贸jne morderstwo i jest potrzebna na miejscu zbrodni.
- Masz do艣膰? - szepn膮艂 jej do ucha Roarke.
By艂a w takim stanie, 偶e podskoczy艂a jak sp艂oszony zaj膮c.
- Radz臋 sobie. Jest dobrze. - Z艂ama艂a si臋, przypad艂a do艅 gwa艂townie i z艂apa艂a go za koszul臋. - Gdzie si臋 podziewa艂e艣?
- Plotkowa艂em z dostawcami, rzecz jasna, a co my艣la艂a艣? Trufle s膮 wy艣mienite.
W jej oczach zapali艂o si臋 艣wiate艂ko.
- Czekoladowe?
- Nie, te, kt贸re znajduj膮 dla nas 艣winki. - Z roztargnieniem pog艂adzi艂 Eve po w艂osach i obj膮艂 wzrokiem sal臋. - Ale czekoladowe te偶 b臋d膮. Id藕, uciekaj. - 艢cisn膮艂 jej rami臋. - Przejm臋 dowodzenie.
A偶 podskoczy艂a. Instynkt samozachowawczy podpowiada艂 jej, by ratowa艂a zdrowie psychiczne i salwowa艂a si臋 ucieczk膮. Jednak wi臋zy ma艂偶e艅skie i duma zatrzymywa艂y j膮 na miejscu.
- A co ja jestem, g艂upia? Nie z takimi rzeczami sobie radzi艂am, czasem na szali bywa艂o ludzkie 偶ycie. Odsu艅 si臋. Hej, wy!
Roarke przygl膮da艂 si臋 偶onie przemierzaj膮cej sal臋 pewnym krokiem. By艂a teraz policjantk膮 w ka偶dym calu.
- Do was m贸wi臋! - wkroczy艂a mi臋dzy faceta od girland i faceta od sceny, nim pola艂a si臋 pierwsza krew. 鈥 Dajcie spok贸j - zarz膮dzi艂a, kiedy obaj zacz臋li si臋 skar偶y膰. - Ty, z tym 艣wiec膮cym, powie艣 to tam, gdzie trzeba.
- Ale ja...
- Mia艂e艣 plan, plan zosta艂 zatwierdzony. Trzymaj si臋 go i nie zawracaj mi g艂owy albo w艂asnor臋cznie wsadz臋 ci te 艣wiecide艂ka prosto w ty艂ek. A ty. - D藕gn臋艂a palcem w pier艣 drugiego m臋偶czyzn臋. - Zejd藕 mu z drogi, albo te偶 dostaniesz troch臋 tego 艣wiec膮cego. Dobra, ty, wysoka blondyneczko z kwiatuszkami...
- To poinsencje - u艣ci艣li艂a blondynka z silnym akcentem z New Jersey. - Mia艂o by膰 pi臋膰set, a dosta艂am tylko czterysta dziewi臋膰dziesi膮t sze艣膰 i...
- Nie ma sprawy. Sko艅cz swoje... co to w艂a艣ciwie, do diab艂a?
- To poinsencjowe drzewko, ale...
- No, oczywi艣cie. Je艣li ci zabraknie, p贸jdziesz po brakuj膮ce cztery do fabryki poinsencji. Tymczasem pracuj z tym, co masz. A ty, tam, z tymi lampkami.
Roarke ko艂ysa艂 si臋 lekko na kraw臋dziach but贸w i obserwowa艂, jak Eve sobie radzi z dekoratorami. Niekt贸rzy wygl膮dali na lekko roztrz臋sionych, kiedy z nimi sko艅czy艂a, jednak tempo pracy wyra藕nie wzros艂o.
- Prosz臋. - Wr贸ci艂a do niego i skrzy偶owa艂a r臋ce na piersiach. - Za艂atwione. Jakie艣 problemy?
- Poza tym, 偶e czuj臋 si臋 dziwnie podniecony, ani jednego. My艣l臋, 偶e natchn臋艂a艣 ich boja藕ni膮 bo偶膮 i zas艂u偶y艂a艣 na przerw臋. - Obj膮艂 j膮 ramieniem. - Chod藕. Znajdziemy ci trufle.
- Czekoladowe.
- Naturalnie.
Po kilku godzinach, albo tylko jej tak si臋 d艂u偶y艂 ten czas, wysz艂a z 艂azienki. Zrobi艂a, co mog艂a, ze szmink膮 i tym czym艣 do oczu. Na 艂贸偶ku czeka艂a na ni膮 tajemnicza rzecz sprawiaj膮ca wra偶enie p艂achty z matowego z艂ota. S膮dzi艂a, 偶e na ciele uformuje si臋 w co艣 w rodzaju sukni.
Przynajmniej nie ma falbanek, pomy艣la艂a, dotykaj膮c palcami materia艂u. By艂y te偶 buty w tym samym odcieniu, je偶eli kilka cieniutkich paseczk贸w doczepionych do jeszcze cie艅szego obcasa mo偶na nazwa膰 butami. Zerkn臋艂a na toaletk臋. Roarke pomy艣la艂 o wszystkim. Le偶a艂a tam otwarta czarna kasetka z diamentami - nic innego nie mog艂o jej zdaniem tak b艂yszcze膰 - w kolorze szampana, u艂o偶onymi w okr膮g na at艂asowej wy艣ci贸艂ce. W innym pude艂eczku by艂y kolczyki, a w jeszcze innym gruba bransoletka.
Eve unios艂a z艂ot膮 tkanin臋, przyjrza艂a jej si臋 uwa偶nie i dosz艂a do wniosku, 偶e to jedna z tych sukni, kt贸re si臋 po prostu naci膮ga od do艂u. Kiedy ju偶 si臋 z tym upora艂a, obejrza艂a buty, chocia偶 nie mia艂a zamiaru ich wk艂ada膰 do ostatniej chwili, i zaj臋艂a si臋 bi偶uteri膮.
Bransoletka by艂a za lu藕na. Na pewno j膮 zgubi. Potem kto艣 j膮 znajdzie, sprzeda i b臋dzie sobie m贸g艂 kupi膰 wysp臋 na Pacyfiku.
- Nie tak si臋 j膮 nosi - odezwa艂 si臋 Roarke od drzwi. - Poka偶臋 ci. - Wygl膮da艂 bardzo elegancko w czerni. Podszed艂 i zapi膮艂 po艂yskuj膮c膮 potr贸jn膮 obr臋cz tu偶 nad jej 艂okciem. - Pasuje ci, wygl膮dasz jak amazonka. - Odsun膮艂 si臋 o krok. - Albo p艂omie艅. Wysoki z艂oty p艂omie艅 na tle ciemnej zimnej nocy.
Co艣 si臋 w niej topi艂o, gdy tak patrzy艂. Eve odwr贸ci艂a si臋 i popatrzy艂a w lustro. Suknia by艂a prosta i zwiewna. Zaczyna艂a si臋 tu偶 nad piersiami i sp艂ywa艂a do kostek.
- Nie spadnie ze mnie?
- Nie, dop贸ki go艣cie nie wyjd膮. - Roarke poca艂owa艂 j膮 w odkryte rami臋, po czym obj膮艂 r臋kami w talii i przygl膮da艂 si臋 w lustrze, jak razem wygl膮daj膮.
- Nasze drugie wsp贸lne 艣wi臋ta - powiedzia艂. - Przechowujemy kilka rzeczy w tej szkatu艂ce na pami膮tki, kt贸r膮 dostali艣my w zesz艂ym roku od Mavis i Leonarda.
- Tak. - U艣miechn臋艂a si臋 do niego. Musia艂a przyzna膰, 偶e tworz膮 cholernie 艂adn膮 par臋. - To prawda. Mo偶e w tym roku b臋dzie spokojniej i b臋dziemy mogli doda膰 wi臋cej zamiast ugania膰 si臋 za pomylonym Miko艂ajem.
- Miejmy nadziej臋. - Zadzwoni艂 domofon. - Przyszli pierwsi go艣cie. Buty?
- Tak, tak. - Schyli艂a si臋, 偶eby je zapi膮膰 i zmru偶y艂a oczy, widz膮c 艣wiecide艂ka przy paskach. - O, s艂odki Jezu, nie m贸w, 偶e mam przekl臋te diamenty przy butach.
- Dobra, nie powiem. Zag臋szczaj ruchy, pani porucznik. Gospodarze nie powinni by膰 modnie sp贸藕nieni.
Diamenty przy butach. C贸偶 za szalony facet.
Szalony facet zorganizowa艂 fantastyczne przyj臋cie, musia艂a to przyzna膰. W ci膮gu godziny sala balowa wype艂ni艂a si臋 t艂umem ludzi. 艢wiate艂ka migota艂y jak b膮belki w szampanie, muzyka pi臋knie gra艂a w tle. Stoliki ugina艂y si臋 pod ci臋偶arem przer贸偶nych potraw, by艂o ich mn贸stwo. Opr贸cz 艣wi艅skich trufli fiku艣ne kanapeczki, paszteciki, musy, smako艂yki z r贸偶nych stron 艣wiata i wszech艣wiata. Eve nie liczy艂a poinsencji, ale jej zdaniem drzewko wygl膮da艂o tak jak powinno. Nawet lepiej, przepi臋knie. Podobnie jak choinki ol艣niewaj膮ce 艣wiecide艂kami i kolorami. Las, kt贸ry widzia艂a po po艂udniu, zamieni艂 si臋 w krain臋 czar贸w.
Tak, ten facet zorganizowa艂 fantastyczne przyj臋cie.
- Ale czad! - Mavis Freestone, w bardzo zaawansowanej ci膮偶y, zmierza艂a w jej kierunku. Wpad艂a na Eve, nim ta zd膮偶y艂a si臋 odsun膮膰. - Nikt nie mo偶e z wami konkurowa膰, je艣li chodzi o balangi.
W艂osy Mavis mia艂y dzi艣 srebrny kolor i opada艂y na ramiona wielkimi natapirowanymi warstwami. Mia艂a na sobie czerwon膮 sukienk臋 tak obcis艂膮, 偶e Eve zastanawia艂a si臋, jak to mo偶liwe, i偶 jej brzuch nie wydosta艂 si臋 jeszcze na wolno艣膰. Jedynym ust臋pstwem na rzecz zaawansowanej ci膮偶y by艂y p艂askie obcasy srebrnych kozaczk贸w ozdobione choinkami.
Zamiast brwi mia艂a p贸艂ksi臋偶yce srebrnych gwiazdek. Eve wola艂a nie pyta膰, jak jej si臋 uda艂o osi膮gn膮膰 ten efekt.
- Wygl膮dasz absolutnie kwitn膮co. - Roarke stan膮艂 u boku 偶ony, ujmuj膮c jej d艂o艅. U艣miechn膮艂 si臋 do pot臋偶nie zbudowanego m臋偶czyzny w srebrze i czerwieni obok Mavis. - W艂a艣ciwie oboje tak wygl膮dacie.
- Powoli zaczynamy odliczanie. - Leonardo pog艂aska艂 Mavis po plecach swoj膮 wielk膮 d艂oni膮.
- Termin si臋 zbli偶a. Umm, co to? Mog臋 jedn膮? - Chwyci艂a trzy kanapki z tacy przechodz膮cego kelnera i poch艂on臋艂a je na raz jak cukierki. - No, wi臋c kiedy ju偶 nadejdzie ten czas, b臋dziemy si臋 kocha膰 dzie艅 i noc. Orgazmy mog膮 spowodowa膰 rozpocz臋cie akcji porodowej. A m贸j misio potrafi wywo艂ywa膰 orgazmy.
Szeroka twarz Leonarda z brod膮 w kolorze miedzi przybra艂a czerwony odcie艅 w okolicach ko艣ci policzkowych.
- Zapisali艣cie si臋 na kurs, prawda?
Eve po prostu nie by艂a w stanie m贸wi膰, a nawet my艣le膰 o kursie, na kt贸ry si臋 z Roarkiem zapisali.
- Hej, to Peabody. Chyba ma trufl臋.
- Trufl臋? Czekoladow膮? Gdzie? Na razie.
- Sprytna dziewczynka - wymrucza艂 pod nosem Roarke. - Uratowa艂a艣 nas, podsuwaj膮c najlepszej przyjaci贸艂ce przyn臋t臋 w postaci jedzenia. Mirowie w艂a艣nie przyszli - doda艂.
Nim Eve zd膮偶y艂a odpowiedzie膰, poprowadzi艂 j膮 w ich stron臋.
B臋dzie niezr臋cznie, wiedzia艂a o tym. Mi臋dzy ni膮 a doktor Mir膮 zapanowa艂a niezr臋czna atmosfera, odk膮d 艣ci臋艂y si臋 przy sprawie Icove'贸w.
Obie stara艂y si臋 niczego nie okazywa膰, ale zadry pozosta艂y. Eve poczu艂a je teraz, napotykaj膮c spojrzenie przyjaci贸艂ki.
- Co艣 nas zatrzyma艂o. - Mira poca艂owa艂a Roarke'a w policzek i u艣miechn臋艂a si臋 do Eve.
- Nic powa偶nego, mam nadziej臋 - odrzek艂 Roarke, potrz膮saj膮c d艂oni膮 Denisa.
- Nie mog艂em znale藕膰 krawata. - Denis wskaza艂 czerwony pasek materia艂u z ma艂ymi zielonymi choinkami.
- W艂a艣ciwie, ja go schowa艂am. - Mira spojrza艂a z ukosa na m臋偶a. - I zosta艂am zdemaskowana.
- Podoba mi si臋 - powiedzia艂a Eve. Denis Mira, z tymi swoimi rozmarzonymi oczami i zwichrzonymi w艂osami, mia艂 w sobie co艣, co j膮 rozczula艂o. - Jest bardzo od艣wi臋tny.
- A ty. - Denis wzi膮艂 j膮 za r臋ce, odsun膮艂 si臋 o krok i uni贸s艂 do g贸ry krzaczaste brwi. - Wygl膮dasz rewelacyjnie.
- To jego pomys艂. - Wskaza艂a brod膮 Roarke'a. - Pozb臋d臋 si臋 tych but贸w przy pierwszej okazji.
- Wygl膮dacie wspaniale, oboje. Wszystko wygl膮da imponuj膮co. - Mira, jak zwykle pi臋kna, w granatowej sukni, rozejrza艂a si臋 po sali. Co艣 zrobi艂a z w艂osami, zauwa偶y艂a Eve. Mia艂a je upi臋te w du偶y kok, po艂yskiwa艂y w nim jakie艣 艣wiecide艂ka.
- Czego si臋 napijecie? - Jeszcze nie sko艅czy艂 m贸wi膰, a ju偶 u jego boku w magiczny spos贸b pojawi艂 si臋 kelner z tac膮. Roarke podni贸s艂 kieliszek z szampanem dla Miry. - Szampana, Denis? Czy co艣 mocniejszego?
- Mocniejszego? Nie odm贸wi臋.
- Chod藕 ze mn膮. Mam co艣 specjalnego. Panie wybacz膮.
Specjalnie to zrobili, pomy艣la艂a Eve. Poczu艂a, jak napinaj膮 jej si臋 mi臋艣nie karku. Pogaw臋dki o niczym by艂y wystarczaj膮co m臋cz膮ce, nie potrafi艂a ich prowadzi膰 zbyt d艂ugo. Ale wymuszone pogaw臋dki o niczym... Na tym polu czu艂a si臋 zupe艂nie bezbronna.
Uciek艂a si臋 do bana艂u.
- Jak tam przygotowania do 艣wi膮t? .
- Prawie sko艅czone. A u was?
- Nie wiem. Tak s膮dz臋. S艂uchaj, jedzenie jest...
- Prawd臋 m贸wi膮c, mam co艣 dla ciebie. Nie przynios艂am dzi艣, bo mia艂am nadziej臋, 偶e mo偶e jutro znajdziesz troch臋 czasu i wpadniesz do nas na kaw臋.
- Ja...
- Bardzo bym chcia艂a, 偶eby艣my zn贸w by艂y przyjaci贸艂kami. - Oczy Miry w odcieniu spokojnego b艂臋kitu zasz艂y mg艂膮. - T臋skni臋 za tob膮. Bardzo mi ciebie brakuje.
- Niepotrzebnie. Jeste艣my przyjaci贸艂kami. - Tyle, 偶e nasza przyja藕艅 si臋 skomplikowa艂a, doda艂a w my艣lach. - Jutro musz臋 za艂atwi膰 pewn膮 spraw臋, ale potem... My艣l臋, 偶e chcia艂abym o tym porozmawia膰. Chyba b臋d臋 tego potrzebowa膰. Potem.
- Co艣 powa偶nego? - Mira po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu Eve i napi臋cie znik艂o. - B臋d臋 ca艂y dzie艅 w domu.
Rano czu艂a si臋 lepiej, ni偶 oczekiwa艂a. Troch臋 bola艂y j膮 stopy, gdy偶 przez ca艂膮 noc nie zdo艂a艂a si臋 pozby膰 niewygodnych but贸w. Ale bior膮c pod uwag臋, 偶e posz艂a spa膰 o czwartej nad ranem, obudzi艂a si臋 w nie najgorszej formie.
I to nie dzi臋ki dw贸m dniom wolnego, bo rzadko wytrzymywa艂a a偶 tyle bez pracy. A przygotowanie przyj臋cia, wyprawienie przyj臋cia, dochodzenie do siebie po przyj臋ciu to 艣redni wypoczynek. Ale przynajmniej nie my艣la艂a o czekaj膮cym j膮 dzi艣 zadaniu.
Tak czy owak, lepiej si臋 czu艂a w normalnym ubraniu i wygodnych butach.
Zasta艂a Roarke'a w jego gabinecie. Rozmawia艂 przez tele艂膮cze.
- Bardzo dobrze. - Uni贸s艂 palec, sygnalizuj膮c, 偶e zaraz ko艅czy. - B臋d臋 czeka艂. Tak. Tak, nie w膮tpi臋. Dzi臋kuj臋.
Sko艅czy艂 rozmow臋, zdj膮艂 s艂uchawki i u艣miechn膮艂 si臋 do 偶ony.
- Wygl膮dasz na wypocz臋t膮.
- Jest prawie jedenasta.
- Zgadza si臋. S膮dz臋, 偶e niekt贸rzy z naszych go艣ci jeszcze 艣pi膮 - oto skutki udanego przyj臋cia.
- Podobnie jak odholowanie Peabody i McNaba do domu przez Mavis i Leonarda. O co chodzi? Zwykle nie u偶ywasz s艂uchawek w domu.
- Kr贸tka rozmowa z Miko艂ajem.
- Mam nadziej臋, 偶e ci臋 nie ponios艂o i nie przeholowa艂e艣 z prezentami.
Roarke u艣miechn膮艂 si臋 艂agodnie i pob艂a偶liwie.
- Wygl膮da艂o na to, 偶e twoje relacje z Mir膮 wr贸ci艂y do normy.
Na pewno przeholowa艂 z prezentami, pomy艣la艂a Eve. Nie by艂o sensu z tym walczy膰.
- Tak, wszystko w porz膮dku. Poprosi艂a, 偶ebym dzi艣 do niej wpad艂a, i chyba tak zrobi臋. - Wsun臋艂a r臋ce do kieszeni i wzruszy艂a ramionami. - Mo偶e rozmowa z ni膮 o tym wszystkim pozwoli mi zamkn膮膰 pewien rozdzia艂. A skoro tak, naprawd臋 nie musisz i艣膰 ze mn膮 do tego hotelu. Je艣li wci膮偶 tam s膮.
- Byli jeszcze godzin臋 temu. I nie uprzedzali, 偶e zamierzaj膮 si臋 wymeldowa膰. Id臋 z tob膮.
- Naprawd臋 nie trzeba...
- Id臋 - powt贸rzy艂, wstaj膮c zza biurka. - Je艣li chcesz porozmawia膰 z Mir膮 na osobno艣ci, podrzuc臋 ci臋 do niej potem. Wy艣l臋 samoch贸d albo przyjad臋 po ciebie, kiedy sko艅czycie i mo偶e p贸jdziemy na kolacj臋 do jakiej艣 mi艂ej restauracji. Gotowa?
Z tym te偶 nie warto walczy膰, zdecydowa艂a Eve. Lepiej zachowa膰 ca艂膮 energi臋 na rozmow臋 z Trudy.
- Bardziej nie b臋d臋. - Podesz艂a i przytuli艂a si臋 do m臋偶a. - Na wypadek, gdybym p贸藕niej by艂a zbyt wkurzona, 偶eby ci podzi臋kowa膰.
- Odnotowane.
Hotel nie nale偶a艂 do najlepszych, jak stwierdzi艂a Eve, przygl膮daj膮c si臋 fasadzie. W mie艣cie pi臋ciodiamentowych hoteli, ten zas艂ugiwa艂 mo偶e na p贸艂 karata. Nie by艂o miejsc do parkowania, wi臋c Roarke zap艂aci艂 nieprzyzwoit膮 sum臋 za prywatny parking na s膮siedniej ulicy. Jego samoch贸d by艂 prawdopodobnie wi臋cej wart ni偶 ca艂y hotelowy budynek.
Brakowa艂o r贸wnie偶 portiera, a za recepcj臋 uchodzi艂a wn臋ka z lad膮. Recepcjonista, droid przypominaj膮cy m臋偶czyzn臋 po czterdziestce dotkni臋tego 艂ysieniem plackowatym, siedzia艂 przed monitorem komputera.
By艂 ubrany w wielokrotnie pran膮 szaraw膮 koszul臋, a min臋 mia艂 tak znudzon膮, jak tylko to mo偶liwe u droida.
- Zameldowa膰? Baga偶?
- Nie meldowa膰. Baga偶u brak. Co powiesz na to? - Wyci膮gn臋艂a odznak臋.
Mina ze znudzonej zmieni艂a si臋 na pe艂n膮 ubolewania.
- Kto艣 wni贸s艂 skarg臋? Nikt mi nic nie zg艂asza艂. Wszystkie licencje mamy w porz膮dku.
- Chc臋 porozmawia膰 z jednym z go艣ci. Trudy Lombard.
- Aha. - Popatrzy艂 w monitor. - Pani Lombard prosi艂a, 偶eby jej nie przeszkadza膰. Od wczoraj nie wycofa艂a pro艣by.
Eve spojrza艂a mu przenikliwie w oczy i wskaza艂a palcem odznak臋.
- Tak, c贸偶... Jest w pokoju czterysta pi臋tna艣cie. Mam zadzwoni膰 i uprzedzi膰 j膮 o wizycie?
- My艣l臋, 偶e sobie poradzimy.
Eve spojrza艂a nieufnie na wind臋. Stopy wci膮偶 mia艂a obola艂e po nocy w diamentowych pantofelkach.
- Aktywacja g艂osowa si臋 popsu艂a! - zawo艂a艂 recepcjonista. - Musicie nacisn膮膰 guzik.
Wesz艂a do 艣rodka i nacisn臋艂a czw贸rk臋.
- B臋dziesz wiedzia艂, jak nas wydosta膰, je艣li si臋 zepsuje, co?
- Spokojna g艂owa. - Roarke uj膮艂 j膮 za r臋k臋. - Popatrz na ni膮, jak na tego recepcjonist臋, a odechce jej si臋 psucia.
- Jak patrzy艂am na recepcjonist臋?
- Jakby by艂 niczym. - Uni贸s艂 ich z艂膮czone d艂onie i poca艂owa艂 j膮 w r臋k臋. Winda ruszy艂a z ha艂asem w g贸r臋. Droid nie zauwa偶y艂 napi臋cia Eve, pomy艣la艂. W膮tpi艂, by Trudy zwr贸ci艂a na nie uwag臋. Jednak niepok贸j tkwi艂 tam, tu偶 pod powierzchni膮. - Mo偶e p贸jdziemy na ma艂e zakupy po twojej rozmowie z Mir膮, je艣li b臋dziesz w stanie?
- Odbi艂o ci?
- Nie, powa偶nie. B臋dziemy si臋 przechadza膰 Pi膮t膮 Alej膮, ogl膮da膰 dekoracje, podziwia膰 popisy na deskorolkach. Jak to nowojorczycy.
Ju偶 mia艂a mu u艣wiadomi膰, 偶e 偶aden nowojorczyk przy zdrowych zmys艂ach nie wyszed艂by na Pi膮t膮 w przed艣wi膮teczny weekend, a ju偶 na pewno nie na spacer. Ale nagle poczu艂a wielk膮 ochot臋 na tego rodzaju wycieczk臋.
- Pewnie. Czemu nie?
Drzwi windy otworzy艂y si臋 ze zgrzytem. Korytarz czwartego pi臋tra by艂 w膮ziutki, ale czysty. Pod drzwiami pokoju numer czterysta dwana艣cie sta艂 w贸zek sprz膮taczki, a do czterysta pi臋tna艣cie puka艂a jasnow艂osa dwudziestoparolatka o pe艂nych kszta艂tach.
- Prosz臋, mamciu Tru. - Jej g艂os brzmia艂 mi臋kko jak jedwab. Zapuka艂a ponownie, a potem nerwowo przest膮pi艂a z nogi na nog臋. Mia艂a na sobie jasnoniebieskie spodnie i p艂贸cienne trampki w tym samym kolorze. - Martwimy si臋 o ciebie. Otw贸rz. Bobby zabierze nas na smaczny obiad.
Spojrza艂a z zak艂opotaniem na Roarke'a i Eve b艂臋kitnymi jak u niemowl臋cia oczami i obdarzy艂a oboje za偶enowanym u艣miechem.
- Dzie艅 dobry. Mi艂y poranek albo raczej ju偶 popo艂udnie.
- Nie odpowiada? Zamruga艂a z zaskoczeniem.
- Umm... Nie. Moja te艣ciowa. Wczoraj troch臋 藕le si臋 czu艂a. Przepraszam, czy pukanie pa艅stwu przeszkadza?
- Nazywam si臋 Dallas. Porucznik Eve Dallas. Pewnie o mnie wspomina艂a.
- Eve! - Blondynka rozpromieni艂a si臋 ca艂a i przy艂o偶y艂a skrzy偶owane d艂onie do piersi. - Jeste艣 Eve! Tak si臋 ciesz臋, 偶e wpad艂a艣. Bez w膮tpienia twoja wizyta od razu poprawi jej samopoczucie. Jestem okropnie szcz臋艣liwa, 偶e mam okazj臋 ci臋 pozna膰. Mam na imi臋 Zana. Zana Lombard, 偶ona Bobby'ego. Ojej, jak ja wygl膮dam! - Poprawi艂a w艂osy opadaj膮ce na ramiona w mi臋kkich l艣ni膮cych falach. - Za to ty wygl膮dasz dok艂adnie tak samo jak w telewizji. Mamcia Tru pokazywa艂a mi ten wywiad par臋 razy. Nie pozna艂am ci臋 z tego wszystkiego. O, rany, jeste艣my niemal偶e siostrami, prawda? - Zrobi艂a gest, jakby chcia艂a j膮 obj膮膰. Dallas odsun臋艂a si臋 na bezpieczn膮 odleg艂o艣膰.
- Nie, zupe艂nie nie. - Tym razem Eve zapuka艂a. Trzy bardzo g艂o艣ne uderzenia. - Lombard, tu Dallas. Otwieraj.
Zana przygryz艂a doln膮 warg臋, przesuwaj膮c nerwowo srebrny 艂a艅cuszek, kt贸ry nosi艂a na nadgarstku.
- Mo偶e p贸jd臋 po Bobby'ego? Mieszkamy na ko艅cu korytarza. P贸jd臋 po niego.
- Mo偶e zaczekaj jeszcze chwil臋? - zasugerowa艂 Roarke, k艂ad膮c jej d艂o艅 na ramieniu. - Jestem m臋偶em pani porucznik.
- O, Bo偶e, ojej, oczywi艣cie, poznaj臋, jak najbardziej. Taka jestem sko艂owana. Zaczynam si臋 martwi膰, czy co艣 z艂ego si臋 nie sta艂o. Wiem, 偶e mamcia Tru widzia艂a si臋 z Eve - z pani膮 porucznik - ale nie chcia艂a na ten temat rozmawia膰. By艂a zdenerwowana. No, a wczoraj... - Urwa艂a, zaciskaj膮c d艂onie. - Nie mam poj臋cia, co si臋 dzieje. Nie znosz臋, kiedy ludzie s膮 zdenerwowani.
- Wobec tego lepiej id藕 na d艂ugi spacer - poradzi艂a Eve. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, patrz膮c na Roarke'a, po czym da艂a znak pokoj贸wce, kt贸ra wygl膮da艂a zza drzwi pokoju czterysta dwana艣cie. - Otw贸rz - poleci艂a, pokazuj膮c dziewczynie odznak臋.
- Nie mog臋 bez zgody prze艂o偶onego.
- Widzisz to? - Eve pomacha艂a odznak膮. - To jest zgoda prze艂o偶onego. Otw贸rz drzwi albo je wywa偶臋. Tw贸j wyb贸r.
- Rozumiem, rozumiem. - Pokoj贸wka pospiesznie wyj臋艂a uniwersalny klucz z kieszeni fartucha i podesz艂a do drzwi. - Czasem ludzie chc膮 d艂u偶ej pospa膰 w niedziel臋, wie pani. Czasem po prostu d艂u偶ej 艣pi膮.
Eve odsun臋艂a j膮 na bok, jak tylko zamek ust膮pi艂.
- Przesu艅 si臋. - Zapuka艂a jeszcze dwa razy. - Wchodz臋.
Nie spa艂a. Nie w takiej pozycji, rozci膮gni臋ta na pod艂odze, z koszul膮 nocn膮 podwini臋t膮 na biodrach i g艂ow膮 w ka艂u偶y krwi.
Troch臋 dziwnie tak nic nie czu膰, skonstatowa艂a Eve, odruchowo wyjmuj膮c dyktafon z kieszeni p艂aszcza. Dziwne, 偶e nie czuje absolutnie nic.
Przypi臋艂a dyktafon do paska, w艂膮czy艂a.
- Porucznik Eve Dallas - zacz臋艂a. Nadbieg艂a Zana i stan臋艂a za jej plecami.
- Co si臋 sta艂o? Co...?
S艂owa przesz艂y w niewyra藕ny be艂kot i zanim Eve zd膮偶y艂a j膮 odepchn膮膰, rozleg艂 si臋 pierwszy wrzask. W nast臋pnej sekundzie zawt贸rowa艂a jej pokoj贸wka. Stworzy艂y co艣 w rodzaju histerycznego duetu.
- Cisza. Zamknijcie si臋! Roarke.
- Cudownie. Drogie panie...
Z艂apa艂 Zan臋, nim uderzy艂a o pod艂og臋. Natomiast pokoj贸wka pop臋dzi艂a ku schodom z pr臋dko艣ci膮 antylopy. Hotelowi go艣cie zacz臋li wychyla膰 g艂owy ze swoich pokoi, niekt贸rzy przyszli zobaczy膰, co si臋 sta艂o.
- Policja. - Odwr贸ci艂a si臋 z uniesion膮 odznak膮. - Prosz臋 wraca膰 do siebie. - Uszczypn臋艂a si臋 w czubek nosa. - Nie mam przy sobie potrzebnych rzeczy.
- Mam jeden z twoich kuferk贸w w samochodzie - powiedzia艂 Roarke, uk艂adaj膮c Zan臋 na dywanie w korytarzu. - Pomy艣la艂em, 偶e rozs膮dnie b臋dzie umie艣ci膰 po jednym w r贸偶nych pojazdach. Takie rzeczy zdarzaj膮 si臋 stanowczo zbyt cz臋sto.
- B臋d臋 ci臋 musia艂a poprosi膰 o przyniesienie go. Przepraszam. Zostaw j膮, tak jak le偶y. - Wyj臋艂a sw贸j komunikator, 偶eby zadzwoni膰 po ekip臋.
- Co si臋 dzieje? Co si臋 sta艂o?
- Prosz臋 pana, prosz臋 wr贸ci膰 do swojego pokoju. To...
Nie rozpozna艂a go. Jak mog艂a go rozpozna膰? Odegra艂 epizodyczn膮 rol臋 w jej 偶yciu dwadzie艣cia 艂at temu. Jednak po tym, jak zblad艂 na widok zemdlonej kobiety na pod艂odze zorientowa艂a si臋, 偶e to Bobby Lombard przybieg艂 z pokoju na ko艅cu korytarza.
Zamkn臋艂a drzwi do numeru czterysta pi臋tna艣cie i czeka艂a.
- Zana! M贸j Bo偶e, Zana!
- Zemdla艂a. To wszystko. Nic jej nie b臋dzie. Kl臋cza艂, 艣ciskaj膮c d艂o艅 偶ony, potrz膮saj膮c ni膮, jak to zwykli czyni膰 ludzie, gdy czuj膮 si臋 bezradni.
Wygl膮da艂 masywnie jak futbolista. Silny i dobrze zbudowany. W艂osy koloru s艂omy mia艂 przyci臋te kr贸tko i porz膮dnie. By艂y na nich kropelki wody, Bobby pachnia艂 hotelowym myd艂em. Nie zd膮偶y艂 zapi膮膰 koszuli ani wsun膮膰 jej w spodnie.
Co艣 jej si臋 przypomnia艂o. Przemyca艂 dla niej jedzenie. Zapomnia艂a o tym, tak samo jak nie pami臋ta艂a Bobby'ego. Czasem przynosi艂 jej kanapk臋 albo krakersy do pokoju, kiedy g艂odowa艂a za kar臋.
By艂 dum膮 i rado艣ci膮 matki, wi臋c wiele uchodzi艂o mu na sucho.
Nie zaprzyja藕nili si臋. Nie, nie zostali przyjaci贸艂mi. Ale nigdy nie okaza艂 jej braku sympatii.
Przykucn臋艂a wi臋c i po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego ramieniu.
- Bobby?
- Co? Kim... - Mia艂 kwadratow膮 twarz i oczy w kolorze spranych d偶ins贸w. Nadal wygl膮da艂 na zdezorientowanego, ale sprawia艂 te偶 wra偶enie, jakby j膮 rozpozna艂. - M贸j Bo偶e, Eve, prawda? Mama oszaleje z rado艣ci. Zana, kochanie. Okropnie du偶o wczoraj wypili艣my. Mo偶e... Kochanie?
- Bobby...
Winda si臋 otworzy艂a i wypad艂 z niej droid - recepcjonista.
- Co si臋 sta艂o? Kto zosta艂...
- Cicho b膮d藕 - zdenerwowa艂a si臋 Eve. - Ani s艂owa. Bobby, sp贸jrz na mnie. Twoja matka jest w 艣rodku. Nie 偶yje.
- Co? Nieprawda. Bo偶e mi艂osierny, po prostu nie czuje si臋 najlepiej. G艂贸wnie z powodu u偶alania si臋 nad sob膮. Jest obra偶ona na ca艂y 艣wiat od pi膮tku wieczorem.
- Bobby, twoja matka nie 偶yje. Zabierz 偶on臋 do pokoju. Zaraz przyjd臋 z wami porozmawia膰.
- Nie. - Zana j臋kn臋艂a, ale nawet na ni膮 nie spojrza艂. Wpatrywa艂 si臋 w Eve, oddech zacz膮艂 mu si臋 rwa膰. - Nie. Nie. Wiem, 偶e jeste艣 na ni膮 z艂a. Zdaj臋 sobie spraw臋, jak musia艂 ci臋 zdenerwowa膰 jej przyjazd. Pr贸bowa艂em mamie to wyt艂umaczy膰. Jednak nic nie daje ci prawa do m贸wienia takich rzeczy.
- Bobby? - Zana pr贸bowa艂a wsta膰. Trzyma艂a si臋 jedn膮 r臋k膮 za g艂ow臋. - Bobby, chyba... O Bo偶e, o m贸j Bo偶e, mamcia Tru! Bobby. - Zarzuci艂a mu ramiona na szyj臋 i wybuchn臋艂a niekontrolowanym szlochem.
- Odprowad藕 j膮 do pokoju, Bobby. Wiesz, 偶e jestem policjantk膮. Wszystkim si臋 zajm臋. Strasznie mi przykro, ale teraz musicie wr贸ci膰 do pokoju i poczeka膰 tam na mnie.
- Co si臋 sta艂o? - 艁zy nap艂yn臋艂y mu do oczu. - Zachorowa艂a? Nie rozumiem. Chc臋 zobaczy膰 mam臋.
Eve wsta艂a. Czasem nie by艂o innego wyj艣cia.
- Niech ona si臋 odwr贸ci. - Skin臋艂a g艂ow膮 w kierunku Zany. - Nie musi tego ogl膮da膰 po raz drugi.
Kiedy Zana odwr贸ci艂a si臋, ukrywaj膮c twarz w ramieniu m臋偶a, Eve uchyli艂a drzwi na tyle, by m贸g艂 zobaczy膰, co si臋 sta艂o.
- Krew. Tam jest krew - wykrztusi艂 i wsta艂, trzymaj膮c Zan臋 w ramionach. - Czy to ty? Ty jej to zrobi艂a艣?
- Nie. Dopiero przysz艂am, a teraz mam zamiar wykona膰 swoje obowi膮zki i dowiedzie膰 si臋, co zasz艂o i kto j膮 zabi艂. Zaczekajcie w pokoju.
- Nie powinni艣my byli tu w og贸le przyje偶d偶a膰. M贸wi艂em jej. - Bobby zacz膮艂 szlocha膰 do wt贸ru z Zan膮 i podtrzymuj膮c si臋, wzajemnie poszli do pokoju.
- Zdaje si臋, 偶e pope艂ni艂a b艂膮d, nie s艂uchaj膮c - mrukn臋艂a Eve.
Zerkn臋艂a na wind臋, kt贸ra w艂a艣nie zatrzyma艂a si臋 na pi臋trze. Jeden z dw贸ch policjant贸w wygl膮da艂 znajomo. Skin臋艂a mu g艂ow膮 na przywitanie.
- Bilkey, zgadza si臋?
- Tak, pani porucznik. Co s艂ycha膰?
- U niej nic dobrego. - Wskaza艂a brod膮 otwarte drzwi. - Prosz臋, 偶eby艣cie na razie stali z boku. M贸j zestaw jest w drodze. Przysz艂am tu dzi艣 w sprawie osobistej, wi臋c m贸j... - Nie znosi艂a m贸wi膰 o Roarke'u 鈥瀖贸j m膮偶鈥, kiedy by艂a w pracy. Ale jak inaczej mog艂a go nazwa膰? - M贸j, umm, m膮偶 poszed艂 po walizk臋 do samochodu. Zawiadomi艂am partnerk臋. Syn i synowa ofiary s膮 na ko艅cu korytarza w czterysta dwadzie艣cia. Chc臋, 偶eby tam zostali. Mo偶ecie pochodzi膰 po innych pokojach, kiedy... - Przerwa艂a, bo winda zatrzyma艂a si臋 po raz kolejny. - A oto i moje narz臋dzia - powiedzia艂a na widok Roarke'a. - Zacznijcie przes艂uchiwa膰 go艣ci. Ofiara nazywa艂a si臋 Trudy Lombard. Przyjecha艂a z Teksasu. - Wzi臋艂a torb臋 z r膮k Roarke'a i wyci膮gn臋艂a puszk臋 substancji zabezpieczaj膮cej. - Niez艂y czas. - Spryska艂a d艂onie i buty. - Musz臋 to powiedzie膰, po to 偶eby mie膰 czyste sumienie, 偶e to zrobi艂am: nie musisz zostawa膰.
- Musz臋 to powiedzie膰, po to, 偶eby zosta艂o powiedziane: zaczekam. Pom贸c ci w czym艣? - Przyjrza艂 si臋 z pewnym obrzydzeniem puszce, kt贸r膮 trzyma艂a w r臋ku.
- Lepiej nie, w ka偶dym razie nie wchod藕 do 艣rodka. Je艣li ktokolwiek wyjdzie ze swojego pokoju albo wjedzie na pi臋tro, mo偶esz zrobi膰 gro藕n膮 min臋 i kaza膰 mu si臋 wynosi膰.
- Moje ch艂opi臋ce marzenie.
U艣miechn臋艂a si臋 przelotnie, zanim wesz艂a do pokoju. By艂 standardowy, czyli nijaki. Ponury, wyprany z barw, na 艣cianach w kolorze tofu wisia艂o kilka tanich obrazk贸w w jeszcze ta艅szych ramkach. Wyposa偶ony w mikroskopijn膮 wn臋k臋 kuchenn膮 z autokucharzem, minilod贸wk膮 i zlewem wielko艣ci orzecha w艂oskiego. Naprzeciwko 艂贸偶ka z rozgrzeban膮 po艣ciel膮 i wyj膮tkowo brzydk膮 kap膮 w czerwone kwiaty i zielone li艣cie zmi臋t膮 w nogach znajdowa艂 si臋 ekran telewizyjny.
Na pod艂odze le偶a艂 cienki zielony dywan z kilkoma wypalonymi dziurami. Wsi膮kn臋艂o w niego nieco krwi.
Pok贸j mia艂 jedno okno ze szczelnie zaci膮gni臋tymi zielonymi zas艂onami. By艂a te偶 w膮ska 艂azienka, na be偶owej p贸艂eczce przy wannie sta艂y r贸偶ne kosmetyki do twarzy, cia艂a i w艂os贸w, kremy, balsamy oraz leki. Na pod艂odze wala艂y si臋 r臋czniki. Eve doliczy艂a si臋 jednego k膮pielowego, myjki i dw贸ch ma艂ych do r膮k.
Na toaletce - takiej z lustrem - zobaczy艂a 艣wiec臋, stojak na p艂yty, kolczyki ze sztucznych pere艂, fantazyjn膮 bransoletk臋 oraz sznur pere艂, kt贸re mog艂y okaza膰 si臋 prawdziwe.
Obejrza艂a wszystko, nagrywaj膮c swoje spostrze偶enia, po czym podesz艂a do cia艂a le偶膮cego mi臋dzy 艂贸偶kiem a krzes艂em o sp艂owia艂ym czerwonym obiciu.
Ofiara le偶a艂a zwr贸cona twarz膮 w jej kierunku, wpatruj膮c si臋 w Eve oczyma przes艂oni臋tymi po艣miertn膮 mg艂膮. Krew, kt贸ra wyp艂yn臋艂a z rany z ty艂u g艂owy, zasch艂a na w艂osach i skroni.
Mia艂a na palcach pier艣cionki - trzy srebrne kr膮偶ki na palcu lewej d艂oni i ozdobny srebrny pier艣cie艅 na prawej. Koszula nocna, uszyta z bawe艂ny dobrej jako艣ci, w miejscach niezaplamionych krwi膮 pozosta艂a bia艂a jak 艣nieg. Podwini臋ta do g贸ry ods艂ania艂a siniaki na obu udach. Lewa cz臋艣膰 twarzy 艂膮cznie z okiem by艂a sina.
Zgodnie z procedur膮 Eve poda艂a to偶samo艣膰 zabitej.
- Ofiara nazywa si臋 Trudy Lombard. Kobieta, rasa kaukaska. Wiek - pi臋膰dziesi膮t osiem lat. Zosta艂a znaleziona przez porucznik Eve Dallas. Siniaki na udach i twarzy.
To nie pasuje, pomy艣la艂a, ale m贸wi艂a dalej.
- Prawdopodobna przyczyna 艣mierci: p臋kni臋cie czaszki spowodowane wielokrotnymi ciosami w ty艂 g艂owy. W pobli偶u cia艂a nie ma narz臋dzia zbrodni. - Wyj臋艂a swoje przyrz膮dy pomiarowe. - Czas zgonu, wed艂ug aparatury, to pierwsza trzydzie艣ci tej nocy.
Odetchn臋艂a z ulg膮. Wraz z Roarkiem byli wtedy w domu i maj膮 na to setki 艣wiadk贸w.
- Ogl臋dziny rany wskazuj膮 na u偶ycie t臋pego narz臋dzia. Brak 艣lad贸w przemocy seksualnej. Ofiara ma na palcach pier艣cionki, na toaletce le偶y bi偶uteria. Napad rabunkowy ma艂o prawdopodobny. Brak 艣lad贸w wa艂ki. Nie wida膰 ran spowodowanych tym, 偶e ofiara si臋 broni艂a. W pokoju panuje porz膮dek. W 艂贸偶ku kto艣 spa艂 - doda艂a, zerkaj膮c ponownie w stron臋 pos艂ania ze swego miejsca przy ciele ofiary.
- Wi臋c czemu le偶y tutaj?
Podesz艂a do okna i rozsun臋艂a zas艂ony. By艂o uchylone.
- Otwarte okno, 艂atwy dost臋p do schod贸w przeciwpo偶arowych. Napastnik prawdopodobnie wszed艂 t膮 drog膮.
Ponownie przyjrza艂a si臋 scenie zbrodni.
- Ofiara nie bieg艂a w kierunku drzwi. Kiedy kto艣 w艂amuje si臋 do pokoju przez okno, pierwszym odruchem, je艣li jest czas na wyskoczenie z 艂贸偶ka, powinna by膰 ucieczka w kierunku drzwi wyj艣ciowych, ewentualnie do 艂azienki. Denatka nic takiego nie zrobi艂a. Kiedy upad艂a, sta艂a twarz膮 do okna. Mo偶e mia艂 bro艅, obudzi艂 ofiar臋 i kaza艂 jej wyj艣膰 z 艂贸偶ka. Mia艂 ochot臋 na szybki numerek? Czemu nie zabra艂 tej bardzo 艂adnej bransoletki? Pobi艂 j膮 - nikt nic nie s艂ysza艂, a przynajmniej tego nie zg艂osi艂 - a potem uderzy艂 w g艂ow臋 i wyszed艂? To nie tak. Zupe艂nie nie tak.
Pokr臋ci艂a g艂ow膮, jeszcze raz pochylaj膮c si臋 nad cia艂em.
- Siniaki na twarzy i udach powsta艂y kilka godzin przed 艣mierci膮. Patolog to zweryfikuje. W co ty si臋 wpakowa艂a艣, Trudy? Co knu艂a艣?
Us艂ysza艂a g艂os Peabody na korytarzu, a potem st艂umiony d藕wi臋k krok贸w za sob膮.
- Detektyw Delia Peabody, na miejscu zdarzenia. Masz w艂膮czony dyktafon, Peabody?
- Tak jest.
- Przeszukaj szaf臋. Spr贸buj znale藕膰 jej osobisty komunikator. Ja zamierzam ods艂ucha膰 wiadomo艣ci z aparatu hotelowego.
- Tak jest. - Najpierw podesz艂a do cia艂a. - Cios t臋pym narz臋dziem w ty艂 g艂owy. - Popatrzy艂a na Dallas. - Czas zgonu?
- Pierwsza trzydzie艣ci w nocy.
Eve dostrzeg艂a przeb艂ysk ulgi na jej twarzy.
- Napa艣膰 na tle seksualnym? - spyta艂a, id膮c w stron臋 szafy.
- Brak dowod贸w.
- Rabunkowym?
- Nie mo偶na wykluczy膰, 偶e zab贸jca szuka艂 czego艣 konkretnego. Nie skradziono jednak bi偶uterii.
- Ani pieni臋dzy - doda艂a Peabody. Zajrza艂a do du偶ej torby. - Portfel zosta艂 w 艣rodku. Kilka kart kredytowych, troch臋 got贸wki. Nie ma komunikatora osobistego. Par臋 sporych toreb z zakupami w szafie.
- Szukaj dalej.
Eve wesz艂a do 艂azienki. Technicy przeszukaj膮 potem ka偶dy centymetr pokoju. Ale i bez ich magicznych sztuczek potrafi艂a wiele dostrzec.
Niestety, o r贸偶nych mazid艂ach do w艂os贸w, twarzy i cia艂a wiedzia艂a wi臋cej, ni偶 pragn臋艂a, z w艂asnego do艣wiadczenia. Straszliwa Trina katowa艂a j膮 nimi co kilka tygodni.
Trudy najwyra藕niej nie sk膮pi艂a na kosmetyki, mia艂a ich du偶o i w dobrej jako艣ci. Eve oszacowa艂a, 偶e w 艂azience zgromadzi艂a przybory toaletowe warto艣ci kilku tysi臋cy. Niez艂a inwestycja w pr贸偶no艣膰.
R臋czniki na pod艂odze wci膮偶 by艂y wilgotne, jak zauwa偶y艂a Eve. Myjka wr臋cz mokra. Zerkn臋艂a na wann臋. Mog艂a si臋 za艂o偶y膰, 偶e technicy znajd膮 艣lady p艂ynu do k膮pieli i 艣lady kosmetyk贸w do twarzy na jednym z r臋cznik贸w.
Gdzie brakuj膮ca myjka i r臋cznik k膮pielowy? Wszystkiego powinno by膰 po dwie sztuki.
Wyk膮pa艂a si臋. Eve pami臋ta艂a, jak Trudy lubi艂a wylegiwa膰 si臋 w wannie. Je艣li kto艣 chcia艂 jej zak艂贸ci膰 t臋 godzin臋, musia艂 mie膰 dobry pow贸d, inaczej ko艅czy艂 zamkni臋ty w ciemnym pokoju.
Pobito j膮 wczoraj albo nawet jeszcze w pi膮tek wieczorem, pomy艣la艂a. Zamkn臋艂a si臋, bierze d艂ug膮 k膮piel i po艂yka tabletki. Trudy lubi艂a tabletki, wspomina艂a Eve.
鈥Uspokajaj膮 moje sko艂atane nerwy鈥.
Czemu nie us艂ugiwa艂 jej Bobby albo Zana? Trudy przepada艂a przecie偶 za tym, by jej us艂ugiwano.
鈥Przydaj si臋 na cokolwiek i przynie艣 mi co艣 zimnego do picia鈥.
鈥Jesz tyle, 偶e przez ciebie p贸jd臋 z torbami, mog艂aby艣 przynajmniej przynie艣膰 mi fili偶ank臋 kawy i kawa艂ek ciasta鈥.
鈥Jeste艣 najbardziej leniwym stworzeniem, jakie widzia艂am. Rusz ko艣cisty ty艂ek i posprz膮taj tu troch臋鈥.
Eve westchn臋艂a i spr贸bowa艂a si臋 uspokoi膰. Je偶eli Trudy cierpia艂a w milczeniu, to nie bez powodu.
- Dallas? - Tak.
- Nie ma komunikatora. - W drzwiach 艂azienki stan臋艂a Peabody. - Znalaz艂am wi臋cej got贸wki. I bi偶uteri臋 poutykan膮 w ubraniach. Kilka rozm贸w, przychodz膮cych i wychodz膮cych, z synem i synow膮. Z hotelowego 艂膮cza. Fiolka z lekami przeciwb贸lowymi na szafce nocnej ko艂o 艂贸偶ka.
- Tak, widzia艂am. Sprawd藕my aneks kuchenny, mo偶e uda nam si臋 ustali膰, kiedy jad艂a ostatni posi艂ek.
- Nikt si臋 nie w艂amuje, 偶eby zamordowa膰 kogo艣 dla komunikatora.
- Zale偶y, co w nim jest, prawda? - Eve podesz艂a do autokucharza i nacisn臋艂a przycisk 鈥瀢stecz鈥.
- Ros贸艂, tu偶 po dwudziestej wczoraj wieczorem. Sajgonka ko艂o p贸艂nocy. Du偶o kawy do dziewi臋tnastej. - Otworzy艂a minilod贸wk臋. - Wino - dobre - w butelce zosta艂o oko艂o p贸艂tora kieliszka. Mleko, sok - pootwierane - i do po艂owy zjedzony czekoladowy mro偶ony deser. - Popatrzy艂a na zlew i p贸艂k臋 obok niego. - Jednak nie ma ani jednej nieumytej miseczki, szklanki czy 艂y偶ki.
- By艂a schludna?
- By艂a leniwa, ale mo偶e jej si臋 akurat nudzi艂o.
- Drzwi zosta艂y zamkni臋te od 艣rodka. - Dwa klikni臋cia, doda艂a w my艣lach Eve. Us艂ysza艂a je, kiedy pokoj贸wka u偶y艂a uniwersalnego klucza. - Zab贸jca wyszed艂 przez okno. Mo偶liwe, 偶e wszed艂 t膮 sam膮 drog膮. Nory dla turyst贸w w rodzaju tego hotelu nie dbaj膮 o takie detale, jak d藕wi臋koszczelne 艣ciany. Ciekawe, czemu nie krzycza艂a.
Zjawi艂a si臋 ekipa wraz z policyjnym patologiem.
Wczoraj na przyj臋ciu, przemkn臋艂o jej przez g艂ow臋, Morris mia艂 na sobie niebieski garnitur z lam贸wkami. D艂ugie ciemne w艂osy zaplecione by艂y w misterne warkoczyki. I troch臋 wypi艂. Wystarczaj膮co du偶o, by wej艣膰 na scen臋 dla orkiestry i zacz膮膰 wymiata膰 na saksofonie.
Ujawni艂, 偶e ma wi臋cej talent贸w, ni偶 tylko rozszyfrowywanie zmar艂ych.
Dzi艣 by艂 ubrany w codzienne spodnie i bluz臋, a w艂osy zwi膮za艂 w l艣ni膮cy kucyk. Jego oczy, zmru偶one i dziwnie seksowne, przeszuka艂y korytarz i w ko艅cu j膮 znalaz艂y.
- Nie my艣la艂a艣 kiedy艣, 偶eby, tak dla jaj, zrobi膰 sobie woln膮 niedziel臋?
- Dzisiaj. - Odci膮gn臋艂a go na bok. - Przepraszam, 偶e ci臋 tu 艣ci膮gn臋艂am, tym bardziej 偶e zdaj臋 sobie spraw臋, o kt贸rej si臋 po艂o偶y艂e艣.
- Bardzo p贸藕no. W艂a艣nie wr贸ci艂em do domu, kiedy mnie 艣ci膮gn臋艂a艣. By艂em wcze艣niej w 艂贸偶ku - doda艂 z leniwym u艣miechem. - Tylko 偶e nie w swoim.
- Och. C贸偶, jest taka sprawa, zna艂am ofiar臋.
- Przykro mi. - Spowa偶nia艂. - Dallas. Strasznie mi przykro.
- Powiedzia艂am, 偶e j膮 zna艂am, a nie, 偶e j膮 lubi艂am. Wr臋cz przeciwnie. Chc臋, 偶eby艣 potwierdzi艂 czas zgonu. Musz臋 by膰 pewna, 偶e tw贸j licznik wska偶e to samo, co m贸j. Chc臋 r贸wnie偶 wiedzie膰, z jak najwi臋ksz膮 dok艂adno艣ci膮, kiedy dozna艂a pozosta艂ych obra偶e艅.
- Oczywi艣cie. Mog臋 spyta膰...
- Pani porucznik, przepraszam, 偶e przerywam. - Podszed艂 Bilkey. - Syn ofiary si臋 niecierpliwi.
- Powiedz, 偶e b臋d臋 za pi臋膰 minut.
- Nie ma sprawy. Jak dot膮d nic szczeg贸lnego. Dwa pokoje na tym pi臋trze s膮 puste, go艣cie wymeldowali si臋 dzi艣 rano. Przygotowa艂em dane na ich temat. W pokoju s膮siaduj膮cym z pokojem ofiary r贸wnie偶 nie by艂o nikogo. Odwo艂ano rezerwacj臋 wczoraj ko艂o osiemnastej. Te偶 mam nazwisko, na wypadek gdyby okaza艂o si臋 potrzebne. Mam przynie艣膰 z recepcji nagrania ochrony?
- Prosz臋. Dobra robota, Bilkey.
- Jak co dzie艅.
Odwr贸ci艂a si臋 z powrotem do Morrisa.
- Nie chc臋 teraz rozmawia膰 o szczeg贸艂ach. Potrzebuj臋 potwierdzenia godziny zgonu, to wszystko. Na ko艅cu korytarza czekaj膮 jej bliscy, musz臋 si臋 nimi zaj膮膰. Powiem ci, co trzeba, kiedy przeczytam raport. By艂abym wdzi臋czna, gdyby艣 osobi艣cie zaj膮艂 si臋 t膮 spraw膮.
- Dobrze.
Skin臋艂a g艂ow膮 Peabody.
- Nie b臋dzie 艂atwo - ostrzeg艂a. Ruszy艂y w kierunku pokoju na ko艅cu korytarza.
- Mo偶e by ich rozdzieli膰?
- Nie. W ka偶dym razie, jeszcze nie teraz. Zobaczymy, jak nam p贸jdzie.
Dziwne, pomy艣la艂a Eve, 偶e tak ma艂o go pami臋tam. By艂 pierwszym dzieckiem mniej wi臋cej w moim wieku, kt贸re pozna艂am.
Mieszkali pod jednym dachem przez kilka miesi臋cy. Wielu rzeczy do艣wiadczy艂a wtedy po raz pierwszy. Pierwszy raz mieszka艂a w domu. Do tamtej pory prawie nigdy nie sp臋dzi艂a dw贸ch nocy w tym samym miejscu i nie mia艂a w艂asnego 艂贸偶ka. Pierwszy raz mieszka艂a z r贸wie艣nikiem.
Pierwszy raz nie by艂a regularnie bita i gwa艂cona.
Widzia艂a go jak przez mg艂臋, tamtego ch艂opca, kt贸rym wtedy by艂 - jego puco艂owat膮 twarz i jasne kr贸tkie w艂osy.
On nie艣mia艂y, ona przera偶ona. Nic dziwnego, 偶e nie uda艂o im si臋 nawi膮za膰 kontaktu.
A teraz znale藕li si臋 tutaj, w obskurnym pokoju hotelowym, w atmosferze 偶a艂oby i 艣mierci.
- Przykro mi, Bobby. Bardzo ci wsp贸艂czuj臋 z powodu tego, co si臋 sta艂o.
- Nie wiem, co si臋 sta艂o. - Siedzieli z Zan膮 na brzegu 艂贸偶ka, kurczowo 艣ciska艂 j膮 za r臋k臋. Mia艂 nieprzytomne spojrzenie. - Nikt nie chce nam nic powiedzie膰. Moja matka... moja matka.
- Wiesz, po co przyjecha艂a do Nowego Jorku?
- Oczywi艣cie. - Zana j臋kn臋艂a cicho, obj膮艂 j膮. - 呕eby si臋 z tob膮 zobaczy膰. Od dawna nie wyje偶d偶ali艣my na wakacje.
Bardzo si臋 cieszy艂a na t臋 podr贸偶. Jeszcze nigdy nie byli艣my w Nowym Jorku. Zaplanowali艣my spotkanie z tob膮, 艣wi膮teczne zakupy. O, Bo偶e. - Przytuli艂 twarz do ramienia 偶ony. - Jak to si臋 mog艂o sta膰? Kto jej to zrobi艂?
- Czy kto艣 j膮 nachodzi艂? Grozi艂 jej?
- Nie. Nie. Nie.
- C贸偶... - Zana przygryz艂a wargi.
- Pomy艣la艂a艣 o kim艣? - spyta艂a Eve.
- No., w艂a艣ciwie... Po prostu toczy艂a pewien sp贸r z s膮siadk膮, pani膮 Dillman. - Otar艂a 艂zy wierzchem d艂oni. - Pani膮 Dillman odwiedza wnuk, przywozi ze sob膮 takiego ma艂ego pieska i strasznie dokazuj膮 w ogrodzie. Mamcia Tru pok艂贸ci艂a si臋 o to z pani膮 Dillman. Pad艂y do艣膰 ostre s艂owa. Pani Dillman powiedzia艂a, 偶e ch臋tnie wbi艂aby troch臋 rozumu do g艂owy mamci Tru.
- Zana. - Bobby tar艂 ze znu偶eniem oczy. - Eve nie o to chodzi艂o.
- Nie, pewnie nie. Przepraszam. Bardzo przepraszam. Chcia艂abym jako艣 pom贸c.
- Co robili艣cie w Nowym Jorku? - pyta艂a Eve. - Jak sp臋dzali艣cie czas?
Zana popatrzy艂a na Bobby'ego, najwyra藕niej spodziewaj膮c si臋, 偶e to on b臋dzie m贸wi艂, ale jej m膮偶 tylko schowa艂 twarz w d艂oniach.
- Umm, no wi臋c, zameldowali艣my si臋 tu w 艣rod臋. Pochodzili艣my troch臋 po okolicy, zrobili艣my ma艂e zakupy i poszli艣my na spektakl do Radio City. Bobby kupi艂 bilety od m臋偶czyzny na ulicy. By艂y okropnie drogie.
Bilety od konik贸w zwykle s膮 drogie, pomy艣la艂a Eve.
- Cudownie si臋 bawili艣my. W 偶yciu nie widzia艂am r贸wnie wspania艂ego przedstawienia. Mamcia Tru nie ca艂kiem by艂a zadowolona z miejsc. Mnie odpowiada艂y. Potem poszli艣my na kolacj臋 do w艂oskiej restauracji, Przepyszna. Wr贸cili艣my raczej wcze艣nie, bo jednak byli艣my nieco zm臋czeni po podr贸偶y i wszystkich tych wra偶eniach. - Pog艂adzi艂a Bobby'ego po plecach. Z艂ota obr膮czka na jej palcu migota艂a dyskretnie w przyt艂umionym 艣wietle, - Rano zjedli艣my 艣niadanie w kafejce. Mama Tru powiedzia艂a, 偶e idzie ci臋 odwiedzi膰. Najpierw wola艂a porozmawia膰 z tob膮 sama. Bobby i ja poszli艣my zwiedzi膰 Empire State Building. Mamcia Tru i tak nie chcia艂a. Za d艂ugo trzeba sta膰 w kolejce i...
- Zachowywali艣cie si臋 jak tury艣ci - przerwa艂a Eve, zanim us艂ysza艂a reszt臋 szczeg贸艂owej relacji. - Spotkali艣cie kogo艣 znajomego?
- Nie. Chocia偶 si臋 spodziewali艣my. Jest tu tylu ludzi. Ma si臋 wra偶enie, 偶e wszyscy zjechali do Nowego Jorku, a reszta 艣wiata opustosza艂a.
- Jak d艂ugo jej wtedy nie by艂o?
- Tamtego dnia? Umm. - Zana zmarszczy艂a czo艂o i zn贸w zagryz艂a wargi. - Chyba nie umiem powiedzie膰 dok艂adnie, bo przyszli艣my z Bobbym dopiero o czwartej, mama wr贸ci艂a wcze艣niej. By艂a troch臋 zdenerwowana.
Zana popatrzy艂a na Bobby'ego. Wzi臋艂a go za r臋k臋.
- S膮dz臋, 偶e spotkanie z tob膮 nie przebieg艂o tak mi艂o, jak si臋 spodziewa艂a. W dodatku wr贸ci艂a, a nas nie by艂o. Zirytowa艂o j膮 to.
- By艂a zielona z w艣ciek艂o艣ci. - Bobby wreszcie podni贸s艂 g艂ow臋. - Mo偶esz to powiedzie膰, Zana. W艣ciek艂a si臋, poniewa偶 ty j膮 wyprosi艂a艣 i poczu艂a si臋 zlekcewa偶ona, bo my na ni膮 nie czekali艣my. Mama bywa艂a trudna.
- Po prostu zosta艂y zranione jej uczucia, to wszystko - usi艂owa艂a za艂agodzi膰 Zana. - A ty wszystko naprawi艂e艣, jak zwykle. Bobby zabra艂 j膮 na zakupy, podarowa艂 jej naprawd臋 艣liczne kolczyki i poszli艣my do centrum na wykwintn膮 kolacj臋. Poczu艂a si臋 wtedy ca艂kiem dobrze.
- Nast臋pnego dnia zn贸w wysz艂a sama - wtr膮ci艂a Eve. Bobby wygl膮da艂 na zaskoczonego.
- To prawda. Zn贸w posz艂a do ciebie? T艂umaczy艂em jej, 偶eby da艂a spok贸j. Przynajmniej na razie. Nie zesz艂a z nami na 艣niadanie. Powiedzia艂a, 偶e woli poleniuchowa膰, a potem p贸jdzie na terapi臋 zakupow膮. Zakupy zawsze wprawia艂y j膮 w dobry nastr贸j. Mieli艣my zam贸wiony stolik w restauracji na wiecz贸r, ale nie mia艂a ochoty z nami p贸j艣膰. Wola艂a zje艣膰 w swoim pokoju, m贸wi艂a, 偶e jest zm臋czona. Mia艂a dziwny g艂os.
- Jak wygl膮da艂a?
- Nie wiem. By艂a w swoim pokoju. Nie odebra艂a po艂膮czenia stacjonarnego, wi臋c zadzwoni艂em na komunikator. Wy艂膮czy艂a obraz. Powiedzia艂a, 偶e siedzi w wannie. Ostatni raz widzia艂em j膮 w pi膮tek rano.
- A w sobot臋?
- Zadzwoni艂a do naszego pokoju oko艂o dziewi膮tej. Zana, ty z ni膮 wtedy rozmawia艂a艣.
- Tak. Zn贸w mia艂a wy艂膮czony obraz, o ile sobie dobrze przypominam. Powiedzia艂a, 偶eby艣my sp臋dzili ten dzie艅 we dwoje i robili, co nam si臋 podoba. Chcia艂a by膰 sama. Szczerze m贸wi膮c, wydawa艂o mi si臋, 偶e jest troch臋 obra偶ona. Namawia艂am j膮, 偶eby posz艂a z nami. Chcieli艣my si臋 przejecha膰 podniebnym tramwajem, kupili艣my ju偶 bilety, dla niej te偶. Odm贸wi艂a. Mo偶e posz艂a na spacer. Nie czu艂a si臋 zreszt膮 ca艂kiem dobrze. Wydawa艂o mi si臋, 偶e jest zdenerwowana... Czy偶 nie tak m贸wi艂am, Bobby? 鈥濼woja mama jest z艂a. Poznaj臋 po g艂osie鈥. Jednak zostawili艣my j膮 samej sobie i wyszli艣my. Tego wieczoru... Ty powiedz, Bobby.
- Nie chcia艂a nawet podej艣膰 do drzwi. Sam zacz膮艂em si臋 irytowa膰. Powiedzia艂a, 偶e nic jej nie jest, ale woli zosta膰 u siebie i poogl膮da膰 telewizj臋. Poszli艣my na kolacj臋 tylko we dwoje.
- Zjedli艣my wy艣mienity posi艂ek, wypili艣my szampana i... - Popatrzy艂a na Bobby'ego. Eve wywnioskowa艂a, 偶e po powrocie do pokoju oddawali si臋 dalszym zmys艂owym przyjemno艣ciom. - Umm, pospali艣my nieco d艂u偶ej dzi艣 rano. Dzwonili艣my do pokoju i na jej komunikator, ale nie odbiera艂a. Wreszcie Bobby poszed艂 pod prysznic, a ja pomy艣la艂am, 偶e p贸jd臋 tam i b臋d臋 si臋 dobija膰 do drzwi, p贸ki mi nie otworzy. Zmusz臋 j膮... - Umilk艂a i zakry艂a usta d艂oni膮. - A przez ca艂y ten czas... Ona wtedy...
- Czy wczorajszej nocy widzieli艣cie albo s艂yszeli艣cie cokolwiek podejrzanego?
Bobby westchn膮艂.
- Jest g艂o艣no, nawet przy zamkni臋tych oknach. A my wypili艣my butelk臋 szampana. Po przyj艣ciu do pokoju w艂膮czyli艣my muzyk臋, gra艂a przez ca艂y czas. A偶 do rana. No i... kochali艣my si臋 wczoraj wieczorem, dzi艣 rano te偶. - Zaczerwieni艂 si臋. - Prawda jest taka, 偶e by艂em w艣ciek艂y na matk臋. Nalega艂a na przyjazd tutaj i nie chcia艂a wcze艣niej do ciebie zadzwoni膰, cho膰 namawia艂em j膮 wiele razy. A potem zabarykadowa艂a si臋 w pokoju, obra偶ona na ca艂y 艣wiat, poniewa偶 nie zgodzi艂a艣 si臋 odegra膰 roli, jak膮 pr贸bowa艂a ci narzuci膰, jak s膮dz臋. Nie chcia艂em, 偶eby Zana mia艂a z tego powodu zmarnowan膮 wycieczk臋.
- Och, kochanie.
- Powiedzia艂em sobie: 鈥濲ej sprawa, je偶eli chce sp臋dzi膰 reszt臋 pobytu, siedz膮c obra偶ona w swoim pokoju. Ja id臋 z 偶on膮 do miasta鈥. O, Bo偶e, Bo偶e - powtarza艂, obejmuj膮c Zan臋 ramieniem. - Czemu kto艣 mia艂by chcie膰 j膮 zamordowa膰? Po prostu tego nie pojmuj臋. Czy oni... czy ona...
Eve zna艂a ten ton, to spojrzenie.
- Nie zosta艂a zgwa艂cona. Mia艂a przy sobie co艣 warto艣ciowego?
- Nie wzi臋艂a ze sob膮 najlepszej bi偶uterii - chlipn臋艂a Zana. - Uwa偶a艂a, 偶e to zbyt lekkomy艣lne, cho膰 lubi艂a j膮 nosi膰.
- Widz臋, 偶e macie zamkni臋te okno.
- Na zewn膮trz jest g艂o艣no - wyja艣ni艂 Bobby z roztargnieniem, popatrzywszy w stron臋 okna. - Poza tym s膮 schody przeciwpo偶arowe. Lepiej nie... Tak w艂a艣nie morderca wszed艂 do jej pokoju? Przez okno? M贸wi艂em, 偶eby go nie otwiera艂a. M贸wi艂em jej!
- Jeszcze tego nie potwierdzili艣my. Zajm臋 si臋 wszystkim, Bobby. Zrobi臋 wszystko, co w mojej mocy. Gdyby kt贸re艣 z was chcia艂o ze mn膮 porozmawia膰, mo偶ecie mnie znale藕膰 w komendzie.
- Co my mamy teraz robi膰? Co mamy zrobi膰?
- Czeka膰 i pozwoli膰 mi wykona膰 swoj膮 prac臋. Musicie zosta膰 w Nowym Jorku przynajmniej przez kilka dni.
- Tak, dobrze. Ja... skontaktuj臋 si臋 ze wsp贸lnikiem, powiem mu... powiem, co si臋 sta艂o.
- Czym si臋 zajmujesz?
- Nieruchomo艣ciami. Obrotem nieruchomo艣ci. Eve? Mam z ni膮 i艣膰? Mam teraz i艣膰 z mam膮?
Na nic si臋 nie przydasz w takim stanie, pomy艣la艂a Eve. Tylko by艣 przeszkadza艂.
- Nic teraz nie mo偶esz zrobi膰. Daj sobie troch臋 czasu. Inni si臋 ni膮 zajm膮. Dam ci zna膰, kiedy tylko dowiem si臋 czego艣 wi臋cej.
Wsta艂.
- Czy mog艂em jako艣 temu zapobiec? Gdybym poprosi艂 kierownika o otwarcie drzwi wczoraj wieczorem albo dzi艣 rano... Czy to by co艣 zmieni艂o?
Eve powiedzia艂a jedyn膮 rzecz, kt贸ra przynosi ulg臋 w takiej sytuacji.
- Nie, nic nie mog艂e艣 zrobi膰.
Kiedy wysz艂y, g艂臋boko zaczerpn臋艂a powietrza.
- Wra偶enia? - zwr贸ci艂a si臋 do Peabody.
- Wygl膮da na przyzwoitego faceta. Troch臋 roztrz臋siony. Ona te偶. Jedno si臋 trzyma ze wzgl臋du na drugie. Sprawdzamy ich kartoteki?
- Tak. - Potar艂a twarz d艂o艅mi. - Robimy, co do nas nale偶y. - Patrzy艂a, jak wynosz膮 cia艂o. Pojawi艂 si臋 Morris.
- Czas zgonu: pierwsza dwadzie艣cia osiem - oznajmi艂. - Na podstawie wst臋pnych ogl臋dzin na miejscu zbrodni stwierdzam, i偶 艣miertelne uderzenie zadano w ty艂 g艂owy naszym ulubionym - t臋pym narz臋dziem. 呕aden z przedmiot贸w znajduj膮cych si臋 w pokoju nie pasuje, skaner to potwierdza. Pozosta艂e obra偶enia s膮 starsze. Sprzed ponad dwudziestu czterech godzin. B臋d臋 bardziej dok艂adny, kiedy obejrz臋 j膮 sobie na spokojnie w kostnicy. - Popatrzy艂 jej w oczy. - To chcia艂a艣 us艂ysze膰?
- Tak, dok艂adnie.
- B臋d臋 ci臋 informowa艂 na bie偶膮co.
- Dzi臋ki. - Eve wr贸ci艂a na miejsce zbrodni i odwo艂a艂a jednego z technik贸w. - Szczeg贸lnie zale偶y mi na znalezieniu jej osobistego komunikatora.
- Jeszcze go nie mamy.
- Poinformuj mnie, kiedy i je艣li go znajdziecie. - Podesz艂a do okna, zerkn臋艂a na Peabody. - Zejdziemy t臋dy.
- O, rany.
Eve schyli艂a g艂ow臋 i wysz艂a. Zeskoczy艂a lekko na w膮sk膮 platform臋 ewakuacyjn膮. Nie znosi艂a, nienawidzi艂a wysoko艣ci i musia艂a chwil臋 poczeka膰, a偶 uspokoi si臋 偶o艂膮dek. Przyjrza艂a si臋 platformie, daj膮c sobie czas na oswojenie z sytuacj膮.
- Krew. - Przykucn臋艂a. - 艢liczna 艣cie偶ka z kropelek krwi na platformie. - Nacisn臋艂a przycisk wysuwaj膮cy schody. - Wiedzie w d贸艂.
- To ma sens. Wygodna droga ucieczki - stwierdzi艂a Peabody. - Technicy pobior膮 pr贸bki, dowiemy si臋, czy krew nale偶y do ofiary.
- Tak. - Eve wyprostowa艂a si臋, oceniaj膮c odleg艂o艣膰 mi臋dzy oknami obu pokoi.
Ryzykowne, oceni艂a, ale wykonalne dla kogo艣 dostatecznie zwinnego i zdeterminowanego. Dobre wybicie i d艂ugi skok za艂atwia spraw臋, taki spos贸b sama by wybra艂a zamiast powolnego przesuwania si臋 na czubkach palc贸w po w膮ziutkim parapecie. Zab贸jca m贸g艂 wej艣膰 zar贸wno z zewn膮trz, jak i z wewn膮trz budynku.
Zasady logiki sugerowa艂y wej艣cie i wyj艣cie schodami ewakuacyjnymi. Sprawca schodzi t臋dy na sam d贸艂 i ucieka. Po drodze pozbywa si臋 narz臋dzia zbrodni. Gdziekolwiek.
Spojrza艂a w d贸艂 i zacisn臋艂a z臋by, zrobi艂o jej si臋 s艂abo. Chodnik na dole by艂 zape艂niony lud藕mi. Cztery pi臋tra, pomy艣la艂a. Prawdopodobnie nie podzieli艂aby losu Tubbsa, gdyby spad艂a. Nie zabi艂aby jakiego艣 niewinnego przechodnia.
Przykucn臋艂a, przygl膮daj膮c si臋 z bliska go艂臋bim odchodom. Podnios艂a g艂ow臋, kiedy Peabody pojawi艂a si臋 obok na platformie.
- Widzisz to g贸wno fruwaj膮cego szczura?
- 艢liczny wzorek, abstrakcyjny a jednocze艣nie porywaj膮co urbanistyczny.
- Dla mnie wygl膮da na rozmazany, jakby kto艣 w to wdepn膮艂. - Porucznik Dallas wsun臋艂a g艂ow臋 z powrotem do 艣rodka. - Hej! Mamy tu krew i go艂臋bi膮 kup臋. Zapakujcie.
- Dostaje nam si臋 najlepsza robota - zauwa偶y艂 jeden z technik贸w.
- Zaznacz to, Peabody - poleci艂a Eve, po czym zacz臋艂a schodzi膰 kr臋tymi schodkami. - Trzeba przeszuka膰 wszystkie pojemniki w promieniu czterech przecznic. Mamy szcz臋艣cie, 偶e dzi艣 niedziela i ich nie opr贸偶niaj膮.
- Powiedz to tym, kt贸rzy b臋d膮 grzebali si臋 w 艣mieciach.
- Wyj艣cie ewakuacyjne pozwala si臋 dosta膰 praktycznie do ka偶dego pokoju po tej stronie budynku. Potrzebujemy danych meldunkowych.
- W korytarzach i na schodach nie ma kamer - zauwa偶y艂a Peabody. - Je偶eli to robota kogo艣 z hotelu, czemu nie wyszed艂 drzwiami?
- W艂a艣nie, czemu? Nie wiedzia艂, 偶e nie ma kamer? - Buty Dallas stuka艂y o metalowe stopnie. 呕o艂膮dek nieco si臋 uspokoi艂. - Ba艂 si臋, 偶e kogo艣 spotka?
Dotar艂a do kolejnej platformy i nacisn臋艂a guzik. Wysun臋艂a si臋 kr贸tka drabinka. Eve teraz ju偶 spokojna, pokona艂a kilka szczebli i zeskoczy艂a na chodnik.
Peabody tu偶 po niej.
- Jest kilka rzeczy - zacz臋艂a Dallas. Obesz艂y budynek, by dotrze膰 do drzwi frontowych. - Trudy Lombard by艂a w pi膮tek w biurze Roarke'a, bo chcia艂a wy艂udzi膰 pieni膮dze.
- Co? Co?
- To musi zosta膰 wyra藕nie zaznaczone w raporcie. Spotka艂 si臋 z ni膮, wys艂ucha艂 i kaza艂 jej si臋 wynosi膰. Nic wi臋cej. Nie mamy nic do ukrycia, dlatego m贸wi臋 o tym g艂o艣no i wyra藕nie. Jaki艣 czas po spotkaniu z Roarkiem kto艣 j膮 pobi艂, wpakowa艂a si臋 w k艂opoty, a potem zosta艂a zabita. Oboje mamy alibi na czas zgonu, a tak偶e z pewno艣ci膮 na okres mi臋dzy wizyt膮 u Roarke'a a godzin膮 艣mierci.
- Nikt nie b臋dzie was sprawdza艂. Eve przystan臋艂a.
- Sama bym si臋 sprawdzi艂a, gdybym nie wiedzia艂a, 偶e mam alibi. Nie opar艂abym si臋 pokusie obicia jej twarzy.
- A morderstwa? Dallas potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.
- Sprawca pobicia i morderca to niekoniecznie ta sama osoba. Mog艂a mie膰 wsp贸lnika. Gdy nadzieje na 艂atwy zarobek z szanta偶u leg艂y w gruzach, poturbowa艂 j膮. Trzeba si臋 przyjrze膰 tej hipotezie.
- Dobra.
- Wi臋c tak. - Eve postanowi艂a z艂o偶y膰 co艣 w rodzaju zeznania. - Przez ca艂膮 sobot臋 kr臋cili nam si臋 po ca艂ym domu dostawcy, dekoratorzy i B贸g wie, kto jeszcze. Przez ca艂y dzie艅. Kiedy na teren posiad艂o艣ci wchodzi kto艣 obcy, Roarke zawsze w艂膮cza wszystkie kamery. Skontaktuj si臋 z Finneyem i popro艣 o nagrania.
- Zajm臋 si臋 tym. Powtarzam jednak: nikt was nie b臋dzie sprawdza艂. - Delia unios艂a d艂o艅, nie pozwalaj膮c, by Eve jej przerwa艂a. - Ty te偶 by艣 tego nie robi艂a, Dallas, gdyby艣 pomy艣la艂a chocia偶 pi臋膰 minut. Uderzenie w twarz, pewnie. Mog艂aby艣 to zrobi膰. I co z tego? Trzeba czego艣 wi臋cej ni偶 zwyk艂y policzek, czy nawet cios pi臋艣ci膮, 偶eby kogo艣 tak skatowa膰. Trzeba u偶y膰 czego艣 wi臋cej ni偶 pi臋艣ci, a to ju偶 kompletnie nie w twoim stylu. Szanta偶owa艂a Roarke'a? Kurcz臋, musia艂a mie膰 ptasi m贸偶d偶ek. Przegoni艂 j膮 jak natr臋tn膮 much臋. Nie ma o czym m贸wi膰. Zaufaj mi, jestem policjantk膮.
- Od jakiego艣 czasu nie mia艂a艣 okazji wple艣膰 tego w rozmow臋.
- Dojrzewam, cierpliwie czekam na odpowiedni moment. - Min臋艂y r贸g budynku. Peabody schowa艂a r臋ce do kieszeni. - Trzeba go b臋dzie przes艂ucha膰, wiesz?
- Tak. - Zobaczy艂a go. Opiera艂 si臋 o jej samoch贸d - sk膮d si臋 tu wzi膮艂 jej samoch贸d? - i pisa艂 co艣 na laptopie. - Wiem.
Podni贸s艂 wzrok, zauwa偶y艂 j膮. Uni贸s艂 brwi i od艂o偶y艂 komputer.
- Wybra艂y艣cie si臋 na przechadzk臋?
- Nigdy nie wiesz, dok膮d zaprowadzi ci臋 艣ledztwo.
- Najwyra藕niej. Cze艣膰, Peabody. Dosz艂a艣 ju偶 do siebie po wczorajszym?
- Ledwie. Szalona noc.
- Zostaw nas na chwil臋 samych, dobrze? - poprosi艂a j膮 Eve.
- Nie ma sprawy. P贸jd臋 pogada膰 z lud藕mi i postaram si臋 o nagrania z soboty.
Zostali sami. Eve wymierzy艂a lekkiego kopniaka w opon臋 swojego pojazdu.
- Jak to si臋 tu znalaz艂o?
- Pomocna d艂o艅. Pomy艣la艂em, 偶e b臋dziesz wola艂a w艂asny w贸z.
- Tak, masz racj臋.
- Skontaktowa艂em si臋 z Mir膮, powiedzia艂em, co si臋 sta艂o. 呕e b臋dziesz przez jaki艣 czas zaj臋ta.
- Z Mir膮? Ach, no tak. - Zanurzy艂a r臋k臋 we w艂osach. - Zapomnia艂am. Dzi臋ki. Co chcesz w zamian?
- B臋dziemy negocjowa膰.
- Musz臋 ci臋 prosi膰 o jeszcze jedn膮 przys艂ug臋. Z艂o偶enie oficjalnego zeznania na komendzie w sprawie pi膮tkowej wizyty ofiary w twoim biurze.
Co艣 b艂ysn臋艂o w jego oczach.
- Znalaz艂em si臋 na li艣cie podejrzanych, pani porucznik?
- Nie wyg艂upiaj si臋. Nie m贸w tak. - Wolno wci膮gn臋艂a i wypu艣ci艂a powietrze. - Ale oboje na ni膮 trafimy, je艣li nie wy艂o偶ymy od razu wszystkich kart na st贸艂. Mieli艣my motyw, znali艣my ofiar臋, a kto艣 nie藕le j膮 poturbowa艂. Trudno kogo艣 zamordowa膰, kiedy si臋 imprezuje z szefem policji. Byli艣my na drugim ko艅cu miasta. To niepodwa偶alne alibi. Aczkolwiek mogli艣my kogo艣 wynaj膮膰.
- Jeste艣my na tyle inteligentni, by wynaj膮膰 kogo艣 lepszego. Morderca zostawi艂 wyra藕ne 艣lady, by艂 lekkomy艣lny.
- Zaniedbania bywaj膮 celowe. Na dodatek kto艣 jej wcze艣niej zmasakrowa艂 twarz. Tym te偶 musimy si臋 zaj膮膰.
- Wi臋c nie podejrzewasz mnie o morderstwo, tylko o pobicie...
- Przesta艅. - Stukn臋艂a go palcem w pier艣. - Takie nastawienie mi nie pomaga.
- A jakie wolisz? Mam kilka do zaproponowania.
- Do diab艂a, Roarke.
- Dobrze, ju偶 dobrze. - Machn膮艂 niedbale r臋k膮. - Po prostu wkurza mnie perspektywa bycia przes艂uchiwanym przez w艂asn膮 偶on臋 w sprawie pobicia.
- Rozchmurz si臋. Peabody ci臋 przes艂ucha.
- Cudownie. - Chwyci艂 j膮 za ramiona i obr贸ci艂 ku sobie. - Powiedz, popatrz mi w oczy i powiedz mi w tej chwili, czy wierzysz, 偶e tkn膮艂em j膮 cho膰by palcem.
- Nie. - Nie zawaha艂a si臋. - To nie w twoim stylu, a gdyby nawet ci臋 ponios艂o, powiedzia艂by艣 mi ju偶 o tym. Prawd臋 m贸wi膮c, to raczej w moim stylu. Mam zamiar wspomnie膰 w raporcie o jej wizycie u mnie.
Roarke zakl膮艂.
- To cholerne babsko sprawia po 艣mierci tyle samo k艂opot贸w co za 偶ycia. Nie patrz tak na mnie. Nie wybior臋 si臋 na jej gr贸b, 偶eby zapali膰 znicz. Ty by艣 to zrobi艂a. Jest teraz twoja, na dobre i z艂e, staniesz po jej stronie, bo nie potrafisz inaczej. - Wci膮偶 trzyma艂 j膮 za ramiona, a potem zacz膮艂 przesuwa膰 delikatnie d艂o艅mi w g贸r臋 i w d贸艂.
- Pojad臋 z tob膮 od razu. Miejmy to za sob膮.
- Nieszczeg贸lnie mi艂a niedziela.
- Nie pierwsza taka - stwierdzi艂 Roarke, otwieraj膮c samoch贸d.
Siedzieli w jednej z sal przes艂ucha艅 na komendzie. Zdenerwowana Peabody wierci艂a si臋 i wpatrywa艂a uparcie w st贸艂.
- Odpr臋偶 si臋 - doradzi艂 Roarke. - To podejrzany powinien si臋 denerwowa膰, nie oficer 艣ledczy.
- Niezr臋czna sytuacja. To zwyk艂a formalno艣膰. - Peabody podnios艂a wzrok. - G艂upia. G艂upia formalno艣膰.
- Miejmy nadziej臋, 偶e za艂atwimy j膮 szybko i bezbole艣nie.
- Gotowy?
- Zaczynaj.
Musia艂a odchrz膮kn膮膰, ale odczyta艂a, co trzeba.
- Prosz臋 pana, jeste艣my wdzi臋czni za dobrowoln膮 pomoc w 艣ledztwie.
- Zrobi臋, co b臋d臋 m贸g艂, dla dobra... - popatrzy艂 wymownie w stron臋 weneckiego lustra zza kt贸rego, jak wiedzia艂, obserwowa艂a ich Eve - ...艣ledztwa.
- Zna艂 pan Trudy Lombard.
- Nie bardzo. Widzia艂em si臋 z ni膮 tylko raz. Poprosi艂a o spotkanie w moim biurze w miniony pi膮tek.
- Czemu zgodzi艂 si臋 pan spotka膰 z pani膮 Lombard?
- Z ciekawo艣ci. Moja 偶ona wiele lat temu trafi艂a na kr贸tko pod opiek臋 tej kobiety.
- Pani Lombard by艂a zast臋pcz膮 matk膮 porucznik Dallas przez pi臋膰 i p贸艂 miesi膮ca w 2036 roku.
- Wiem.
- Czy wiedzia艂 pan r贸wnie偶, i偶 pani Lombard skontaktowa艂a si臋 z porucznik Dallas w jej biurze na terenie komendy w zesz艂y czwartek?
- Tak.
- Jak by pan opisa艂 reakcj臋 porucznik Dallas na to spotkanie?
- Jako jej spraw臋. - Peabody otworzy艂a i zamkn臋艂a usta, Roarke wzruszy艂 ramionami. - Moja 偶ona nie mia艂a ochoty odnawia膰 tej znajomo艣ci. Jej wspomnienia z tamtego okresu nie s膮 przyjemne i woli nie wraca膰 do przesz艂o艣ci.
- Jednak zgodzi艂 si臋 pan na spotkanie z pani膮 Lombard w pa艅skim biurze w centrum.
- Tak, jak m贸wi艂em, by艂em ciekaw. - Ponownie spojrza艂 w lustro. By艂 pewien, 偶e Eve r贸wnie偶 patrzy. - Zastanawia艂em si臋, czego mo偶e chcie膰.
- Czego chcia艂a?
- Naturalnie pieni臋dzy. Na pocz膮tku pr贸bowa艂a wzbudzi膰 moj膮 sympati臋, przekona膰, abym si臋 za ni膮 wstawi艂 u porucznik Dallas. T艂umaczy艂a, 偶e moja 偶ona 藕le j膮 ocenia, a jej wspomnienia nie s膮 adekwatne do tego, co si臋 naprawd臋 wydarzy艂o. - Przerwa艂, popatrzy艂 na Peabody i prawie si臋 u艣miechn膮艂. - Jak pani dobrze wiadomo, porucznik Dallas nie ma sk艂onno艣ci do dramatyzowania ani zniekszta艂cania przesz艂o艣ci, uzna艂em wi臋c s艂owa pani Lombard za ma艂o wiarygodne. Nie uda艂o jej si臋 te偶 wzbudzi膰 mojej sympatii ani wsp贸艂czucia. Poradzi艂em, by da艂a spok贸j tej sprawie.
- Ale ona za偶膮da艂a w zamian pieni臋dzy?
- Tak. Dw贸ch milion贸w dolar贸w. Za tak膮 sum臋 zgodzi艂aby si臋 wr贸ci膰 do Teksasu. By艂a bardzo zawiedziona, kiedy jej uzmys艂owi艂em, 偶e nie mam zamiaru zap艂aci膰 nawet centa.
- Grozi艂a panu?
- Nie stanowi艂a najmniejszego zagro偶enia ani dla mnie, ani dla 偶adnej bliskiej mi osoby. Uzna艂em j膮 za irytuj膮c膮 pijawk臋. 呕erowa艂a na trudnym dzieci艅stwie mojej 偶ony.
- Czy potraktowa艂 pan jej 偶膮dania jako szanta偶? Grz膮ski teren, pomy艣la艂 Roarke.
- Mog艂a liczy膰, 偶e tak pomy艣l臋, trudno mi powiedzie膰. Je艣li chodzi o moje odczucia, to uzna艂em ca艂膮 sytuacj臋 za niedorzeczn膮 i nie widzia艂em powodu, dla kt贸rego ja lub moja 偶ona mieliby艣my sobie ni膮 zaprz膮ta膰 g艂ow臋.
- Nie rozz艂o艣ci艂a pana? Przysz艂a do pana z jakimi艣 roszczeniami. Ja bym si臋 zdenerwowa艂a.
Roarke u艣miechn膮艂 si臋, szkoda, 偶e nie mo偶e pochwali膰 Peabody za dobr膮 robot臋.
- M贸wi膮c zupe艂nie szczerze, spodziewa艂em si臋 tego. Wydawa艂o mi si臋 bardzo prawdopodobne, 偶e w艂a艣nie z tego powodu odnalaz艂a moj膮 偶on臋 po tylu latach. - Odchyli艂 si臋 do ty艂u na krze艣le. - Czy mnie rozz艂o艣ci艂a? Nie. Wprost przeciwnie, poczu艂em niema艂膮 satysfakcj臋, mog膮c powiedzie膰 tej kobiecie, 偶eby sobie kategorycznie wybi艂a z g艂owy, i偶 dostanie od nas kiedykolwiek jakiekolwiek pieni膮dze.
- W jaki spos贸b j膮 pan o tym przekona艂?
- Po prostu powiedzia艂em. Rozmawiali艣my w moim gabinecie przez jakie艣 dziesi臋膰 minut i odes艂a艂em j膮 z kwitkiem. Poprosi艂em ochron臋 o odprowadzenie jej do drzwi. A, mamy nagranie, jak wesz艂a do budynku i wysz艂a z niego. Rutynowe zabezpieczenia. Skontaktowa艂em si臋 ju偶 z kapitanem Finneyem i poprosi艂em o dostarczenie kaset, 偶eby艣cie je mogli do艂膮czy膰 do akt sprawy. Wydawa艂o mi si臋, 偶e tak b臋dzie najlepiej.
- Dobrze. - Peabody otworzy艂a szeroko oczy. - To dobrze. Umm, czy mia艂 pan kontakt z pani膮 Lombard, po tym jak opu艣ci艂a pa艅skie biuro w pi膮tek?
- 呕adnego. Pani porucznik i ja sp臋dzili艣my pi膮tkowy wiecz贸r w domu, a w sobot臋 wydali艣my du偶e 艣wi膮teczne przyj臋cie. Ca艂y dzie艅 byli艣my do艣膰 zaj臋ci przygotowaniami. Na potwierdzenie tego r贸wnie偶 istniej膮 nagrania, kt贸re dostarczy kapitan Feeney. W domu przebywa艂o mn贸stwo ludzi pracuj膮cych dla nas na zlecenie. No i, rzecz jasna, sobotni wiecz贸r sp臋dzili艣my w towarzystwie ponad dwustu pi臋膰dziesi臋ciu przyjaci贸艂, znajomych oraz wsp贸艂pracownik贸w, od dwudziestej do oko艂o trzeciej nad ranem. Z przyjemno艣ci膮 dostarcz臋 list臋 go艣ci.
- B臋dziemy wdzi臋czni. Czy kiedykolwiek nawi膮za艂 pan fizyczny kontakt z Trudy Lombard?
Jego ton pozosta艂 neutralny, ale na twarzy zago艣ci艂o lekkie obrzydzenie.
- Poda艂em jej d艂o艅 na przywitanie. To mi wystarczy艂o.
- Co pan i porucznik Dallas robili艣cie dzi艣 rano w West Side Hotel?
- Zdecydowali艣my oboje, 偶e najlepiej b臋dzie, je偶eli moja 偶ona osobi艣cie porozmawia z pani膮 Lombard. W cztery oczy. Aby j膮 ostatecznie przekona膰, i偶 nie 偶yczy sobie dalszych kontakt贸w i 偶adne z nas nie ma zamiaru za nic p艂aci膰.
Peabody skin臋艂a g艂ow膮.
- Jeszcze raz dzi臋kuj臋 za wsp贸艂prac臋. Przes艂uchanie zako艅czone. - Odetchn臋艂a z ulg膮 i osun臋艂a si臋 na krze艣le. - Dzi臋ki Bogu, 偶e ju偶 po wszystkim.
Roarke poklepa艂 j膮 po r臋ku.
- Jak nam posz艂o?
- Na pewno si臋 dowiemy. Ale moim zdaniem sprawia艂e艣 wra偶enie otwartego, m贸wi艂e艣 jasno, podawa艂e艣 szczeg贸艂y. Jeste艣 kryty po same jaja... Och, przepraszam.
- Nie ma sprawy. Lubi臋 wiedzie膰, 偶e ta cz臋艣膰 mojej anatomii jest chroniona. - Zerkn膮艂 na otwieraj膮ce si臋 drzwi. - Teraz pewnie czeka mnie zimny prysznic. My艣l臋, 偶e m贸g艂bym to z czasem polubi膰.
- Dlaczego mi nie powiedzia艂e艣, 偶e kontaktowa艂e艣 si臋 z Feeneyem? - spyta艂a Eve.
- Przecie偶 w艂a艣nie to zrobi艂em.
- Mog艂e艣... Mniejsza z tym. Peabody, zacznijmy przegl膮da膰 te nagrania i sprawd藕my szybko pozosta艂ych go艣ci hotelu. Zaraz wracam.
- Na razie. - Peabody po偶egna艂a si臋 z Roarkiem.
- Zajmie mi to...
- Jaki艣 czas - doko艅czy艂 za Eve. - Trafi臋 sam do domu.
- Dobrze zrobi艂e艣, 偶e zgodzi艂e艣 si臋 od razu zeznawa膰. Przynajmniej jedno mamy z g艂owy. Mog艂a ci臋 troch臋 bardziej przycisn膮膰, ale wydoby艂a szczeg贸艂y i tylko to si臋 liczy.
- W porz膮dku. A co b臋d臋 z tego mia艂? Eve wyd臋艂a usta, namy艣laj膮c si臋.
- Prawdopodobnie mamy w piwnicy jakie艣 gumowe w臋偶e, wi臋c co do tego zimnego prysznicu...
Roze艣mia艂 si臋.
- Dobra dziewczynka. Wpadnij do Miry, kiedy sko艅czysz.
- Nie wiem, ile czasu...
- Bez znaczenia. Porozmawiaj z ni膮, a potem wr贸膰 do domu, do mnie.
- A gdzie niby mia艂abym wr贸ci膰?
- Prezenty s膮 w baga偶niku twojego samochodu. - Przyci膮gn膮艂 j膮 mocno do siebie i poca艂owa艂. - B臋d臋 czeka艂.
B臋dzie, pomy艣la艂a Eve. Mia艂a kogo艣, kto na ni膮 czeka艂. Jej osobisty ma艂y cud.
Siedzia艂a za swoim biurkiem z wielkim kubkiem czarnej kawy i studiowa艂a oficjalne dane na temat Bobby'ego Lombarda. Nie Roberta, zwr贸ci艂a uwag臋. By艂 starszy od niej o dwa lata, urodzony w zalegalizowanym konkubinacie, kt贸ry rozpad艂 si臋, kiedy ch艂opiec mia艂 dwa lata. Ojciec, John Gruber, 偶onaty od 2046 roku, mieszka w Toronto.
Bobby uko艅czy艂 zarz膮dzanie na poziomie licencjatu. Po dyplomie zatrudniony w agencji nieruchomo艣ci Plain Deal, zrezygnowa艂 p贸艂tora roku temu, 偶eby rozpocz膮膰 w艂asn膮 dzia艂alno艣膰 gospodarcz膮. Agencja L and E Realtors w Copper Cove w Teksasie. Wsp贸lnik - Densil K. Easton. Rok p贸藕niej Bobby o偶eni艂 si臋 z Zan膮 Kline.
Nienotowany.
Zana, lat dwadzie艣cia osiem, pochodzi z Houston. Ojciec nieznany. Matka zgin臋艂a w wypadku samochodowym cztery lata temu. Ona r贸wnie偶 sko艅czy艂a zarz膮dzanie i zajmowa艂a si臋 sprzeda偶膮 nieruchomo艣ci. Zatrudni艂a si臋 w agencji L and E nied艂ugo po jej powstaniu. Przeprowadzi艂a si臋 do Copper Cove i wysz艂a za m膮偶 za szefa, stwierdzi艂a Eve.
Nienotowana, 偶adnego by艂ego m臋偶a ani konkubenta.
Ich papiery nie wnosi艂y nic nowego. Ot, zwykli, przeci臋tni ludzie, kt贸rzy mieli straszliwego pecha.
Wreszcie zaj臋艂a si臋 Trudy Lombard.
Przeczyta艂a to, co ju偶 i tak wiedzia艂a. Unios艂a jednak brwi ze zdziwienia, kiedy dotar艂a do punktu: zatrudnienie.
Trudy pracowa艂a jako asystentka medyczna oraz recepcjonistka w firmie farmaceutycznej. Po urodzeniu syna postara艂a si臋 o licencj臋 zast臋pczej matki i pracowa艂a na p贸艂 etatu, zg艂aszaj膮c dochody tu偶 poni偶ej dozwolonej kwoty, aby ten status utrzyma膰.
Sprzedawczyni, czyta艂a Eve. W trzech r贸偶nych miejscach. Stenotypistka, w dw贸ch miejscach. Nadzorca domowy? A co to takiego, u licha? W ka偶dym razie, na tym stanowisku te偶 nie zagrza艂a d艂ugo miejsca.
Ponadto mieszka艂a w czterech r贸偶nych miejscach w Teksasie w ci膮gu sze艣ciu lat.
Siedzia艂a na walizkach, pomy艣la艂a porucznik Dallas. Wszystko pasuje. Oszukiwa艂a w celu osi膮gni臋cia maksymalnych korzy艣ci, a gdy nie pozostawa艂o ju偶 nic do zyskania, za to wiele do stracenia, rusza艂a dalej.
Zg艂osi艂a swoj膮 kandydatur臋 na rodzica zast臋pczego, zda艂a testy, zosta艂a zaakceptowana. Otrzyma艂a status zawodowej matki, ka偶dy grosz si臋 dla niej liczy艂, przypuszcza艂a Eve. Okr臋g Austin, ca艂y rok, nim zn贸w si臋 wyprowadzi艂a, zn贸w z艂o偶y艂a podanie i ponownie zosta艂a zaakceptowana.
Czterna艣cie miesi臋cy w Beaumont, potem kolejna przeprowadzka, kolejne podanie. Znowu si臋 uda艂o.
Ch臋膰 odmiany? Nie s膮dz臋. Potem ja si臋 zjawi艂am, trzy miesi膮ce po moim odej艣ciu zn贸w zwin臋艂a艣 manatki. Kolejne podania rozpatrzone pozytywnie, zje藕dzi艂a艣 ca艂y wielki stan Teksas, zgarniaj膮c pieni膮偶ki od pa艅stwa, p贸ki Bobby nie sko艅czy艂 studi贸w i nie wygas艂a twoja licencja zawodowej matki.
Analizowa艂a informacje.
Tak, to si臋 mog艂o uda膰. Niez艂y biznes. Mia艂a licencj臋 na terenie stanu. Musia艂a tylko zmienia膰 lokalizacje, zgarnia膰 kolejne dzieciaki i kolejne pieni膮dze. Izba Dziecka to bardzo zakr臋cone miejsce, wiecznie za ma艂o personelu, za ma艂o funduszy. Na pewno byli przeszcz臋艣liwi, maj膮c pod r臋k膮 do艣wiadczon膮, zawodow膮 matk臋, kt贸ra bra艂a na siebie cz臋艣膰 problem贸w.
Trudy osiedli艂a si臋 na sta艂e w jednym miejscu, kiedy wygas艂y jej uprawnienia jako zast臋pczej matki, wycofa艂a si臋 z interesu. Trzyma艂a si臋 blisko syna. Zn贸w zatrudni艂a si臋 na kr贸tko w kilku miejscach. Niezbyt wielkie dochody, jak na potrzeby kobiety, kt贸ra podobno lubi艂a zakupy i posiada艂a bi偶uteri臋 na tyle cenn膮, by nie ryzykowa膰 zabierania jej w podr贸偶.
Ciekawe, pomy艣la艂a Eve. Ciekawe. Mog艂a si臋 za艂o偶y膰 o p贸艂 kilo prawdziwych ziaren kawy, 偶e nie j膮 jedn膮 Trudy skrzywdzi艂a.
Eve 偶a艂owa艂a, 偶e Roarke zobowi膮za艂 j膮 do wizyty u Miry. By艂a zm臋czona, mia艂a jeszcze du偶o pracy, wiele do przemy艣lenia.
A musia艂a tam i艣膰. Siedzie膰, co艣 pi膰, rozmawia膰. Wymieni膰 si臋 prezentami. To ostatnie zawsze sprawia艂o, 偶e czu艂a si臋 g艂upio, nie wiedzia艂a czemu. Ludzie zdawali si臋 posiada膰 t臋 niepohamowan膮 potrzeb臋 dawania i otrzymywania rzeczy, kt贸re mogli sobie sami kupi膰.
No wi臋c przysz艂a, sta艂a przed 艂adnym domem w 艂adnej dzielnicy. Na drzwiach wisia艂a jemio艂a. Potrafi艂a j膮 teraz rozpozna膰 po ostatnim przykrym do艣wiadczeniu z dekoratorami. W oknach pali艂y si臋 艣wiece, 艂adne jasne 艣wiate艂ka na tle mroku, przez jedno z okien dostrzeg艂a b艂yszcz膮c膮 choink臋.
Pewnie le偶a艂y pod ni膮 prezenty, du偶o prezent贸w, Mira ma wnuki. Nauczy艂a si臋 ju偶, 偶e jeden prezent dla wsp贸艂ma艂偶onka na Gwiazdk臋 nie wystarczy, a tylko p贸艂 tuzina z pewno艣ci膮 sprawi dziecku zaw贸d.
Przypadkiem wiedzia艂a, 偶e Peabody kupi艂a ju偶 trzy - policzy艂a je, trzy - prezenty dla male艅stwa Mavis, a mia艂o si臋 urodzi膰 nie wcze艣niej ni偶 za miesi膮c.
I co si臋, u licha, kupuje dla p艂odu? Czy nikt poza ni膮 nie uwa偶a, 偶e to nieco upiorne?
Roarke wys艂a艂 ca艂y cholerny samolot z prezentami dla krewnych w Irlandii.
Eve zwleka艂a z wej艣ciem. Sta艂a pod drzwiami na ch艂odzie, w ciemno艣ciach i odwleka艂a moment wej艣cia.
Wreszcie chwyci艂a mocniej trzymane pod pach膮 paczki i zadzwoni艂a.
Po chwili otworzy艂a jej Mira w domowym mi臋kkim swetrze i spodniach, boso.
- Tak si臋 ciesz臋, 偶e przysz艂a艣.
Nim zd膮偶y艂a si臋 odezwa膰, zosta艂a wci膮gni臋ta do ciep艂ego wn臋trza pachn膮cego choink膮 i 偶urawin膮. Cicho gra艂a muzyka, chyba jakie艣 kol臋dy, i migota艂y 艣wiece.
- Przepraszam, 偶e tak p贸藕no.
- Niewa偶ne. Wejd藕 do salonu, wezm臋 tw贸j p艂aszcz.
- Przynios艂am co艣. Co艣, co kupi艂am.
- Dzi臋kuj臋. Siadaj. Przynios臋 wino.
- Nie chc臋 ci臋 odci膮ga膰 od...
- Prosz臋. Siadaj.
Eve po艂o偶y艂a swoje paczki na stoliku do kawy obok srebrnej misy pe艂nej szyszek i jarz臋biny.
Nie pomyli艂a si臋 co do g贸ry prezent贸w pod choink膮. Co najmniej sto pude艂ek. Ile to dla ka偶dego, zastanowi艂a si臋. Ile os贸b liczy艂a sobie rodzina Mir贸w? Du偶o ich jest. Mo偶e ze dwadzie艣cia os贸b, wi臋c...
Podnios艂a si臋, kiedy wszed艂 Denis Mira.
- Siadaj, siadaj, siadaj. Charlie powiedzia艂a, 偶e przysz艂a艣. Chcia艂em si臋 przywita膰. Wspania艂e przyj臋cie wczoraj.
Mia艂 na sobie znoszony rozpinany sweter. Jeden z guzik贸w ledwie si臋 trzyma艂 na pojedynczej nitce. Eve 艣cisn臋艂o si臋 serce na jego widok, Denis zawsze wywo艂ywa艂 w niej jakie艣 dziwne wzruszenie.
U艣miechn膮艂 si臋, a poniewa偶 Eve nadal sta艂a, podszed艂 i stan膮艂 obok niej. Spojrza艂 na choink臋 z tym swoim marzycielskim u艣miechem.
- Charlie nie chce s艂ysze膰 o sztucznej. M贸wi臋 jej, 偶e powinni艣my kupi膰 sztuczn膮, ale co roku m贸wi nie, zawsze jestem z tego zadowolony.
Eve zamar艂a ze zdumienia, kiedy obj膮艂 j膮 ramieniem i u艣cisn膮艂.
- Nic nie wydaje si臋 takie z艂e, trudne czy smutne, gdy masz choink臋 w salonie. Prezenty, atmosfera oczekiwania. Dow贸d, 偶e na 艣wiecie wiecznie trwaj膮 艣wiat艂o i nadzieja. A cz艂owiek jest szcz臋艣ciarzem, je艣li ma rodzin臋, z kt贸r膮 mo偶e si臋 nimi dzieli膰.
Poczu艂a d艂awienie w gardle i zrobi艂a co艣, o co nigdy by si臋 nie pos膮dza艂a. Nawet kiedy ju偶 to robi艂a, nie mog艂a uwierzy膰, 偶e to prawda.
Wtuli艂a twarz w jego rami臋 i zap艂aka艂a.
Denis nie wydawa艂 si臋 zdziwiony, tylko g艂adzi艂 j膮 i poklepywa艂 po plecach.
- No ju偶. Ju偶 dobrze, kochanie. Mia艂a艣 ci臋偶ki dzie艅. Eve zaczerpn臋艂a g艂臋boko powietrza i odsun臋艂a si臋 gwa艂townie. By艂a przera偶ona.
- Przepraszam. Bo偶e, przepraszam. Nie wiem co... Powinnam ju偶 i艣膰.
Denis przytrzyma艂 j膮 za r臋k臋. Wydawa艂 si臋 delikatny i 艂agodny, ale chwyt mia艂 偶elazny.
- Usi膮d藕 sobie. Mam chusteczk臋. Chyba. - Zacz膮艂 si臋 poklepywa膰 po kieszeniach i grzeba膰 w nich z tym roztargnionym wyrazem twarzy.
To uspokoi艂o Eve bardziej ni偶 tabletka. Roze艣mia艂a si臋 i otar艂a 艂zy r臋k膮.
- Nie trzeba. Dam sobie rad臋. Przepraszam. Naprawd臋 musz臋...
- Napij si臋 wina - powiedzia艂a Mira, wchodz膮c do pokoju z tac膮.
Najwyra藕niej widzia艂a wcze艣niejsz膮 scen臋. Eve umiera艂a ze wstydu.
- Troch臋 藕le si臋 czuj臋, to wszystko.
- Nic dziwnego. - Mira odstawi艂a tac臋 i podnios艂a jeden z kieliszk贸w. - Usi膮d藕 i odpocznij. Chcia艂abym otworzy膰 sw贸j prezent, je艣li mog臋.
- O. Tak. Pewnie. Umm... - Podnios艂a prezent dla Denisa. - Zobaczy艂am to i pomy艣la艂am, 偶e mo偶e ci si臋 na co艣 przyda.
Rozpromieni艂 si臋 niczym dziesi臋ciolatek na widok l艣ni膮cego czerwonego roweru powietrznego pod choink膮. Rado艣膰 nie zgas艂a, kiedy odpakowa艂 szalik.
- Popatrz, Charlie. B臋dzie mi ciep艂o na spacerach.
- Dobrze ci w nim. Och! A popatrz na to. - Mira unios艂a do g贸ry staro艣wiecki imbryczek. - Prze艣liczny. Fio艂ki - mrucza艂a, przesuwaj膮c palcami po male艅kich kwiatuszkach wymalowanych na bia艂ej chi艅skiej porcelanie. - Uwielbiam fiolki.
Pia艂a nad tym dzbanuszkiem, jak niekt贸re kobiety nad ma艂ymi 艣lini膮cymi si臋 dzie膰mi, uzna艂a Eve.
- Pomy艣la艂am, 偶e skoro lubisz herbat臋...
- Jestem zachwycona. Absolutnie zachwycona. - Mira podesz艂a szybko i uca艂owa艂a j膮 w oba policzki. - Dzi臋kuj臋.
- Nie ma sprawy.
- Chyba wypr贸buj臋 sw贸j prezent od razu, p贸jd臋 na spacer. - Denis wsta艂. Pochyli艂 si臋 nad Eve i uj膮艂 j膮 pod brod臋. - Jeste艣 dobr膮 dziewczyn膮 i m膮dr膮 kobiet膮. Porozmawiaj z Charlie.
- Nie chcia艂am go wygania膰 - powiedzia艂a po jego wyj艣ciu.
- Nie zrobi艂a艣 tego. Denis jest r贸wnie spostrzegawczy, co roztargniony. Zrozumia艂, 偶e potrzebujemy troch臋 czasu, tylko we dwie. Otworzysz sw贸j prezent? - Poda艂a Eve paczuszk臋.
- 艁adnie zapakowane. - Nigdy nie wiedzia艂a, co m贸wi膰 w takiej sytuacji. Trzyma艂a w d艂oniach pude艂ko zawini臋te w srebrno - z艂oty papier, przewi膮zane czerwon膮 wst膮偶k膮 z wielk膮 kokard膮.
Nie by艂a pewna, co to - co艣 okr膮g艂ego z dziurk膮 w 艣rodku, ozdobione ma艂ymi 艣wiec膮cymi kamieniami. Poniewa偶 by艂o na 艂a艅cuszku, Eve w pierwszej chwili pomy艣la艂a, 偶e to jaki艣 naszyjnik, chocia偶 wi臋kszy od jej d艂oni.
- Bez paniki - roze艣mia艂a si臋 Mira. - To nie bi偶uteria. Nikt nie o艣mieli艂by si臋 konkurowa膰 z Roarkiem. To co艣 w rodzaju witra偶u, mo偶na powiesi膰 w oknie i b臋dzie odbija膰 promienie s艂oneczne. Pomy艣la艂am, 偶e mo偶e w twoim gabinecie...
- Bardzo 艂adne - pochwali艂a Eve. Przyjrza艂a si臋 bli偶ej wzorkowi. - Celtyckie? Wygl膮da podobnie do tego, co mam wygrawerowane na 艣lubnej obr膮czce.
- Tak. Chocia偶 moja c贸rka m贸wi, 偶e symbol na waszych obr膮czkach ma w艂a艣ciwo艣ci ochronne. Ten tutaj zapewnia spok贸j ducha. Zosta艂 po艣wi臋cony - mam nadziej臋, 偶e nie masz nic przeciwko temu - przez moj膮 c贸rk臋.
- Podzi臋kuj jej ode mnie. Dzi臋ki. Powiesz臋 w biurze na oknie. Mo偶e zadzia艂a.
- Nie uda艂o ci si臋 zbyt d艂ugo odpocz膮膰 od pracy, prawda? - Roarke powiedzia艂 jej, co si臋 wydarzy艂o.
- Nie wiem. - Eve przyjrza艂a si臋 uwa偶nie p艂ytce i przesun臋艂a kciukiem po l艣ni膮cej powierzchni. - Chyba zrobi艂o mi si臋 troch臋 偶al samej siebie, kiedy Denis po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na ramieniu. Jego troska, serdeczno艣膰, choinka, 艣wi膮teczne zapachy, lampki... Pomy艣la艂am sobie, po prostu pomy艣la艂am, 偶e gdybym trafi艂a na kogo艣 takiego jak on, chocia偶 raz... Tylko raz. C贸偶, tak si臋 nie sta艂o. To wszystko.
- Nie, tak si臋 nie sta艂o. Zawini艂 system. Na pewno nie ty. Eve podnios艂a wzrok, musia艂a w艂o偶y膰 nieco wysi艂ku, by si臋 nie rozp艂aka膰.
- Nie szukam winnego. Tak wygl膮da艂a rzeczywisto艣膰. Teraz Trudy Lombard nie 偶yje, a ja mam z tego powodu same k艂opoty. Moja partnerka musia艂a przes艂ucha膰 mojego m臋偶a. B臋d臋 odpowiada艂a na bardzo osobiste pytania. Odpowiedzi trafi膮 do protoko艂u 艣ledztwa. Musz臋 odgrzeba膰 w pami臋ci zdarzenia z przesz艂o艣ci, poniewa偶 znajomo艣膰 ofiary pomaga pozna膰 zab贸jc臋. Musz臋 to robi膰, cho膰 gdyby艣 mnie spyta艂a kilka dni temu, z trudem przypomnia艂abym sobie nazwisko tej kobiety - m贸wi艂a ze z艂o艣ci膮. - Mam niez艂y mechanizm wyparcia, dzia艂a sprawnie i skutecznie. Dlatego nienawidz臋, kiedy wspomnienia wyskakuj膮 jak diabe艂 z pude艂ka, 偶eby kopn膮膰 mnie w twarz. Ta kobieta nie ma nic, ale to nic wsp贸lnego ze mn膮, tak膮, jaka jestem dzi艣.
- Oczywi艣cie, 偶e ma. Ka偶dy, kto zago艣ci艂 cho膰by na moment w twoim 偶yciu, mia艂 sw贸j udzia艂 w jego kszta艂towaniu. - G艂os Miry by艂 cichy jak muzyka s膮cz膮ca si臋 z g艂o艣nik贸w, a tak偶e twardy jak 偶elazo. - Pokona艂a艣 Trudy Lombard i jej podobnych. Nie mia艂a艣 Denisa Miry. Nie zna艂a艣 ciep艂a i prostoty 偶ycia rodzinnego, bezpiecznego domu. Napotyka艂a艣 jedynie przeszkody, b贸l i strach. Pokona艂a艣 wszystko. To tw贸j dar, Eve, i tw贸j krzy偶.
- Kiedy przysz艂a do mojego biura, rozpad艂am si臋 na kawa艂ki. Po prostu si臋 za艂ama艂am.
- A potem pozbiera艂a艣 si臋 i stawi艂a艣 czo艂o sytuacji. Eve odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u. Roarke mia艂 s艂uszno艣膰 鈥 po raz kolejny. Potrzebowa艂a tej wizyty, musia艂a powiedzie膰 pewne rzeczy na g艂os komu艣, komu ufa.
- Ba艂am si臋, by艂am chora ze strachu na jej widok. Tak jakby sama jej obecno艣膰 mog艂a mnie cofn膮膰 z powrotem do tamtego miejsca, w tamte czasy. A jej nawet nie chodzi艂o o mnie. Gdyby nie Roarke, nie po艣wi臋ci艂aby mi dw贸ch sekund. Czemu mnie dr臋czy ta 艣wiadomo艣膰? - Zamkn臋艂a oczy.
- Poniewa偶 to nic przyjemnego, kiedy si臋 dla kogo艣 nie liczysz. Nawet je艣li nie lubisz tej osoby.
- Pewnie tak. Nie przyjecha艂aby tu do mnie. Nie da si臋 wycisn膮膰 zbyt wiele z policjantki, chyba 偶e po艣lubi艂a miliardera. - Otworzy艂a oczy i popatrzy艂a na Mir臋 z nag艂ym zdumieniem. - On ma miliardy. Pomy艣la艂a艣 kiedy艣 o tym?
- A ty o tym my艣lisz?
- Czasem. Naprawd臋 tego nie pojmuj臋. Nawet nie wiem, ile to zer. Umys艂 po prostu mi si臋 zamyka. Nie znam te偶 cyfry przed nimi, bo z tymi wszystkimi zerami jest niedorzeczna. Pr贸bowa艂a go szanta偶owa膰.
- Tak, powiedzia艂 mi. Jestem pewna, 偶e post膮pi艂, jak nale偶a艂o. Wola艂aby艣, 偶eby jej zap艂aci艂?
- Nie. - Zapiek艂y j膮 oczy. - Ani centa z miliard贸w. Mawia艂a czasem, 偶e nie mam rodzic贸w, bo si臋 mnie pozbyli. To normalne, 偶e nikt mnie nie chcia艂. Za du偶o zachodu z takim g艂upim dzieckiem.
Mira unios艂a sw贸j kieliszek i napi艂a si臋 wina. Musia艂a och艂on膮膰, odsun膮膰 na bok osobist膮 w艣ciek艂o艣膰.
- Nie powinna by艂a dosta膰 licencji, wiesz o tym.
- By艂a sprytna. Kiedy teraz sobie wszystko przypominam, widz臋, jak bardzo by艂a sprytna. Posiada艂a taki rodzaj sprytu, jaki jest potrzebny zawodowym oszustom. Przejrza艂a system, zna艂a jego s艂abo艣ci. S膮dz臋, c贸偶, to ty jeste艣 psychiatr膮, ale s膮dz臋, 偶e wierzy艂a we w艂asne k艂amstwa. Trzeba w nie wierzy膰, 偶eby nimi 偶y膰 i sprawia膰, by ludzie postrzegali ci臋 tak, jak tego chcesz.
- Bardzo mo偶liwe, 偶e masz racj臋 - zgodzi艂a si臋 Mira.
- Pewnie dosz艂a do wniosku, 偶e zas艂uguje na te pieni膮dze, zarobi艂a je. Pracowa艂a i po艣wi臋ca艂a si臋, ofiarowa艂a mi dom z dobrego serca, a teraz powinnam si臋 zrewan偶owa膰 przez wzgl膮d na stare czasy. By艂a oszustk膮 - powiedzia艂a Eve na wp贸艂 do siebie. - Mo偶e oszuka艂a niew艂a艣ciw膮 osob臋. Nie wiem.
- Mog艂aby艣 przekaza膰 t臋 spraw臋 komu艣 innemu. By膰 mo偶e nawet zostaniesz o to poproszona.
- Nie zrobi臋 tego. My艣l臋, 偶e mam wszystko pod kontrol膮. Powo艂am si臋 na stare zobowi膮zania, je艣li b臋d臋 musia艂a, ale musz臋 osobi艣cie rozwi膮za膰 spraw臋 Trudy Lombard. Koniecznie.
- Masz racj臋. Dziwisz si臋? - spyta艂a, gdy Eve wlepi艂a w ni膮 zdumione spojrzenie. - Przez t臋 kobiet臋 zacz臋艂a艣 si臋 czu膰 bezradna, bezwarto艣ciowa, g艂upia i pusta w 艣rodku. Wiesz, 偶e taka nie jeste艣, ale musisz jeszcze to poczu膰, udowodni膰 sobie. W tym celu nale偶y ci si臋 mo偶liwo艣膰 aktywnego udzia艂u w 艣ledztwie. Tak w艂a艣nie powiem komendantowi Whitneyowi.
- Dzi臋ki.
Ledwie przekroczy艂a pr贸g swojego domu, natkn臋艂a si臋 na Summerseta. Czai艂 si臋 w korytarzu niczym wyg艂odnia艂y czarny kruk, z t艂ustym Galahadem u st贸p. Pozna艂a po b艂ysku w paciorkowatych oczach kamerdynera, 偶e bardzo jest z siebie zadowolony.
- Zdumiewaj膮ce - odezwa艂 si臋 tonem, kt贸ry, jak s膮dzi艂a, uwa偶a艂 za 偶artobliwy. - Nie by艂o pani kilka godzin, jednak偶e powraca pani - o艣miel臋 si臋 zauwa偶y膰 - niemal modnie ubrana i 偶adna cz臋艣膰 odzienia nie zosta艂a rozdarta ani zakrwawiona. Doprawdy niecodzienne.
- A ja jestem zdumiona, 偶e nikt ci臋 jeszcze nie spra艂 na krwaw膮 miazg臋 za brzydot臋. Ale ten dzie艅 nadejdzie.
Eve zdj臋艂a p艂aszcz i rzuci艂a go demonstracyjnie na por臋cz schod贸w, po czym powlok艂a si臋 na g贸r臋. Pospieszna zwyczajowa sesja wzajemnego obra偶ania si臋 nieco poprawi艂a jej humor. Na jaki艣 czas przesta艂a widzie膰 zdruzgotan膮 min臋 Bobby'ego.
Posz艂a prosto do swojego gabinetu. Postanowi艂a, 偶e ustawi sobie w domu tablic臋 na zapiski zwi膮zane z morderstwem, stworzy kopie akt. Za艂o偶y drug膮 baz臋, na wypadek gdyby Whitney jednak nie wzi膮艂 pod uwag臋 zdania doktor Miry. Je艣li zostanie oficjalnie odsuni臋ta od sprawy, b臋dzie gotowa do prowadzenia 艣ledztwa na w艂asn膮 r臋k臋, po godzinach.
Zadzwoni艂a do Morrisa.
- Wpadn臋 do ciebie rano - powiedzia艂a. - Czekaj膮 mnie jakie艣 niespodzianki?
- Cios w g艂ow臋 za艂atwi艂 spraw臋, zosta艂 zadany oko艂o trzydziestu godzin po pozosta艂ych obra偶eniach, kt贸re s膮 stosunkowo niegro藕ne w por贸wnaniu ze 艣miertelnym uderzeniem, natomiast w moim mniemaniu zosta艂y zadane tym samym narz臋dziem.
- Masz co艣 na potwierdzenie?
- W艂贸kna w ranie na g艂owie. Wysy艂am je do laboratorium, do naszego przyjaciela Dicka. Kawa艂ek materia艂u z jakim艣 obci膮偶nikiem w 艣rodku, tak przypuszczam. Testy toksykologiczne wykaza艂y obecno艣膰 lek贸w przeciwb贸lowych w organizmie. Zwyk艂e tabletki z apteki. Jedn膮 za偶y艂a nieca艂膮 godzin臋 przed 艣mierci膮 i popi艂a naprawd臋 niez艂ym Chablis.
- Zgadza si臋, znale藕li艣my w jej pokoju butelk臋 i fiolk臋 z lekami.
- Jad艂a zup臋, ros贸艂 z kury, i makaron sojowy ko艂o 贸smej i jaki艣 krokiecik z delikatnym mi臋sem bli偶ej p贸艂nocy. Na deser mro偶ony czekoladowy mus i jeszcze troch臋 wina do p贸藕nej kolacji. W chwili 艣mierci by艂a przyjemnie odurzona winem i tabletkami.
- Dobra, dzi臋ki. Przyjd臋 rano.
- Dallas, mo偶e zainteresuje ci臋, 偶e mia艂a kilka operacji plastycznych w ci膮gu ostatnich, powiedzia艂bym, dwunastu lat. Twarz i cia艂o. Nic wielkiego, s膮 jednak zauwa偶alne zmiany, dobra chirurgiczna robota.
- Zawsze dobrze zna膰 zwyczaje zmar艂ych. Dzi臋ki. Eve usiad艂a za biurkiem, wpatruj膮c si臋 w sufit.
Da艂a si臋 poturbowa膰 w pi膮tek po wizycie u Roarke'a. Nic nie powiedzia艂a synowi ani synowej. Nie zg艂osi艂a pobicia na policji. Zamiast tego najwyra藕niej zabunkrowa艂a si臋 w swoim pokoju - z winem, tabletkami i lekkostrawnym jedzeniem.
Zostawi艂a otwarte okno albo otworzy艂a drzwi zab贸jcy.
Dlaczego mia艂aby mu otwiera膰, gdyby to on j膮 poturbowa艂 dzie艅 wcze艣niej? Gdzie strach, gniew? Instynkt samozachowawczy?
Kobieta, kt贸ra przez dziesi臋膰 lat skutecznie naci膮ga艂a pa艅stwo, musia艂a mie膰 cholernie dobrze rozwini臋ty instynkt samozachowawczy.
Sama w pokoju hotelowym, pobita, wci膮偶 zagro偶ona, jak si臋 okaza艂o. Najbli偶sza rodzina na wyci膮gni臋cie r臋ki, a ona si臋 odurza i otwiera drzwi mordercy albo zostawia otwarte okno.
Mo偶e rodzina mia艂a co艣 wsp贸lnego z pobiciem... Niewykluczone, pomy艣la艂a Eve. W takim razie czemu si臋 nie wyprowadzi艂a?
Roarke wszed艂 z s膮siedniego gabinetu.
- Pobito ci臋 - zacz臋艂a. - Nie chcesz anga偶owa膰 w to glin.
- Z pewno艣ci膮 nie.
- Dobrze, w porz膮dku, rozumiem. Ale nic nie m贸wisz synowi?
- Nie mam jeszcze syna, kt贸remu m贸g艂bym powiedzie膰. - Opar艂 si臋 biodrem o kant biurka. - Jednak nawet gdybym mia艂, r贸wnie dobrze mog艂aby mnie powstrzyma膰 duma.
- To m臋ski punkt widzenia. My艣l jak kobieta.
- Trudno mi - odrzek艂 z u艣miechem. - Mo偶e ty?
- Gdybym my艣la艂a jak ta kobieta, poskar偶y艂abym si臋 natychmiast ka偶demu, kto chcia艂by s艂ucha膰. A ona nikomu s艂owem si臋 nie zaj膮kn臋艂a, co nasuwa kilka przypuszcze艅.
- Pierwsze - nie m贸wi synowi, poniewa偶 to on zrobi艂 sobie z niej worek treningowy.
- Mo偶liwe - przyzna艂a Eve. - Cho膰 nie pasuje za bardzo do tego, co wiem na temat ich relacji. Oczywi艣cie w przesz艂o艣ci, teraz mog膮 by膰 ca艂kiem inne. Czemu wobec tego Trudy nie uciek艂a? Wiedz膮c, 偶e sytuacja mo偶e si臋 powt贸rzy膰? - Wzi臋艂a z biurka pos膮偶ek bogini, symbol matki, o ile si臋 nie myli艂a. Bawi艂a si臋 nim z roztargnieniem, m贸wi膮c dalej: - Oboje wiemy, 偶e zwi膮zki mi臋dzyludzkie to pole minowe. Nie spos贸b wykluczy膰, 偶e Bobby nabra艂 zwyczaju t艂uczenia matki, a ona do tego przywyk艂a i nie mia艂a zamiaru ani nikomu m贸wi膰, ani schodzi膰 mu z drogi.
- Jest jeszcze synowa. Nie ma 偶adnych siniak贸w, 偶adnych typowych oznak maltretowania. Facet, kt贸ry podnosi r臋k臋 na matk臋, najprawdopodobniej bije r贸wnie偶 偶on臋. Co艣 mi nie pasuje.
- Je艣li zepchniesz to na d贸艂 listy... - odstawi艂a pos膮偶ek na biurko - ...co si臋 wysuwa na prowadzenie?
- Nie chce, 偶eby ktokolwiek si臋 dowiedzia艂. Nie z powodu ura偶onej dumy. Co艣 planuje, jest zapobiegliwa, ostro偶na. Ma jaki艣 cel, osobisty.
A tak, pomy艣la艂a Eve, to o wiele bardziej do niej pasuje.
- Chocia偶 to nie wyja艣nia, czemu tyle wypi艂a i wzi臋艂a tabletki. Sta艂a si臋 przez to mniej czujna, bardziej bezbronna.
Znalaz艂a zdj臋cie ze zbli偶eniem twarzy Trudy i uwa偶nie mu si臋 przyjrza艂a.
- Nie widz臋 oznak strachu. Gdyby si臋 ba艂a, poprosi艂aby syna o ochron臋, zabarykadowa艂aby si臋 porz膮dnie w pokoju albo uciek艂a. Nie zrobi艂a 偶adnej z tych rzeczy. Dlaczego si臋 nie ba艂a?
- Niekt贸rym b贸l sprawia przyjemno艣膰. Eve potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.
- Tak, s膮 tacy. Ale ona lubi艂a, kiedy j膮 obs艂ugiwano, zajmowano si臋 ni膮. 鈥濶alej mi wody do k膮pieli, przynie艣 co艣 do jedzenia鈥. Wzi臋艂a k膮piel, z raportu ogl臋dzin miejsca zbrodni wynika, 偶e w 艂azience w umywalce znaleziono 艣lady krwi. Musia艂a si臋 umy膰 po tym, jak kto艣 j膮 pobi艂. - Brakuj膮ce r臋czniki, zanotowa艂a w pami臋ci. - Poza tym, odwr贸ci艂a si臋 ty艂em do mordercy. Cios zadano od ty艂u. Nie ba艂a si臋.
- To kto艣, kogo zna, i komu nies艂usznie - jak si臋 okazuje - ufa.
- Nie ufasz osobie, kt贸ra dzie艅 wcze艣niej obi艂a ci twarz. - Chocia偶 mo偶esz j膮 kocha膰. Eve wiedzia艂a, 偶e istnieje pewien rodzaj mi艂o艣ci opartej na przemocy. Jednak zaufanie to ca艂kiem inna rzecz. - Morris twierdzi, 偶e w obu przypadkach u偶yto tego samego narz臋dzia, ale moim zdaniem u偶ywa艂 go za ka偶dym razem kto inny. Dosta艂e艣 nagranie ze swojego biura?
- Tak, kopi臋. Feeney ma orygina艂.
- Chc臋 obejrze膰.
Roarke wyj膮艂 p艂ytk臋 z kieszeni.
- Tak, s膮dzi艂em, 偶e mo偶esz o to poprosi膰. W艂膮czy艂a odtwarzanie.
- To moja centrala, biznesowy punkt dowodzenia - powiedzia艂. Eve przygl膮da艂a si臋 Trudy wchodz膮cej do budynku. Kobieta przemierzy艂a pewnym krokiem kilometry marmuru, min臋艂a animacje na 艣cianach, 艂any kwiat贸w, tryskaj膮ce fontanny i podesz艂a wprost do biurka z napisem 鈥濱nformacja鈥.
Zwr贸ci艂a uwag臋 na kostium, widzia艂a go niedawno w szafie w jej pokoju. Buty te偶. Trudy nie mia艂a go na sobie, kiedy zosta艂a pobita.
- Przysz艂a przygotowana - zauwa偶y艂a Eve. - 呕adnego niepewnego rozgl膮dania si臋 wok贸艂.
- Naciska na moj膮 pracownic臋. 鈥濶ie, nie by艂am um贸wiona, ale na pewno zechce si臋 ze mn膮 zobaczy膰鈥 i tak dalej. Wygl膮da na pewn膮 siebie, przyja藕nie nastawion膮, pasuj膮c膮 do miejsca. By艂a w tym niez艂a.
- Posz艂a na g贸r臋.
- Zadzwonili do Caro. Ona mi przekaza艂a informacj臋. Kaza艂em Lombard czeka膰. Te偶 jestem niez艂y. Lekko si臋 zdenerwowa艂a, zobacz, jak napi臋艂y jej si臋 mi臋艣nie twarzy. Wskazano jej jeden z foteli w holu. Mo偶esz troch臋 przewin膮膰 do przodu, chyba 偶e masz ochot臋 ogl膮da膰, jak stuka palcami o por臋cz przez kilka minut.
Tak zrobi艂a. Zatrzyma艂a, gdy do Trudy podesz艂a m艂oda kobieta.
- Caro zna si臋 na rzeczy, wys艂a艂a asystentk臋, wchodz膮 do windy. Prowadzi j膮 naoko艂o na moje pi臋tro, przez zewn臋trzny hol, potem jeszcze kawa艂ek schodami. Niez艂y spacer, a kiedy dociera na miejsce, c贸偶, zn贸w sobie poczeka. Jestem zaj臋tym cz艂owiekiem, czy偶 nie?
- Jest pod wra偶eniem - zauwa偶y艂a Eve. - Kto by nie by艂? Ca艂a ta przestrze艅, szk艂o, dzie艂a sztuki, ludzie na ka偶de twoje skinienie. Dobra robota.
- Tutaj widzisz, jak Caro wreszcie j膮 wprowadza do mojego gabinetu. Potem Caro wychodzi, zamyka za sob膮 drzwi, a my ucinamy sobie ma艂膮 pogaw臋dk臋.
Eve przesun臋艂a zapis do przodu, rozmowa trwa艂a dwana艣cie minut. Potem Trudy pospiesznie opu艣ci艂a gabinet.
Dzikie spojrzenie, szybki krok. Ba艂a si臋.
- Troch臋 si臋 zdenerwowa艂a - wyzna艂 Roarke z bardzo szerokim u艣miechem.
Eve nie odpowiedzia艂a, patrzy艂a. Trudy zosta艂a sprowadzona na d贸艂 i szybko wysz艂a z budynku.
- Jak widzisz, ani dra艣ni臋cia. Nie wiem, dok膮d posz艂a.
- Nie ba艂a si臋 swojego zab贸jcy. - Spojrza艂a mu w oczy. - A ciebie si臋 ba艂a.
Podni贸s艂 d艂onie na wysoko艣膰 twarzy wewn臋trzn膮 stron膮 od siebie.
- Nawet jej nie tkn膮艂em.
- Nie musia艂e艣 - odpar艂a. - Ale jeste艣 czysty. Masz zapis rozmowy w biurze. Jestem tego pewna.
Roarke wzruszy艂 ramionami.
- A zmierzasz do...
- Nie przekaza艂e艣 go Feeneyowi, nie ujawni艂e艣 dla potrzeb 艣ledztwa.
- To prywatna rozmowa. Wstrzyma艂a na chwil臋 oddech.
- A je艣li zostaniesz poproszony o to nagranie?
- Wtedy dam je tobie, a ty zdecydujesz, czy jest wam potrzebne. Nie powiedzia艂em nic, czego musia艂bym si臋 wstydzi膰, chodzi o twoj膮 prywatno艣膰. Nasz膮. Mamy do niej cholerne prawo.
- Je偶eli ten zapis ma jaki艣 zwi膮zek ze 艣ledztwem...
- Nie ma. Do diab艂a, Eve, uwierz mi na s艂owo i daj temu spok贸j. Chyba nie my艣lisz, 偶e zleci艂em to pobicie?
- Nie. Ale wiem, 偶e m贸g艂by艣. Mia艂by艣 ochot臋.
- Mylisz si臋. - Zacisn膮艂 d艂onie na kraw臋dzi biurka i pochyli艂 si臋, by ich oczy znalaz艂y si臋 na tej samej wysoko艣ci. Jego spojrzenie mrozi艂o arktycznym ch艂odem. 鈥 Gdybym mia艂 ochot臋 widzie膰 j膮 zmasakrowan膮, nie odm贸wi艂bym sobie przyjemno艣ci zaj臋cia si臋 tym w艂asnor臋cznie. Za takiego faceta wysz艂a艣, nigdy nie udawa艂em kogo innego. Od ciebie zale偶y, czy to zaakceptujesz. Wyprostowa艂 si臋 i ruszy艂 do drzwi.
- Roarke.
Odwr贸ci艂 si臋. Eve tar艂a palcami powieki. Wzruszenie z艂apa艂o go za serce, mimo 偶e gard艂o wci膮偶 艣ciska艂y duma i gniew.
- Wiem, kogo po艣lubi艂am - powiedzia艂a stanowczo. - Masz racj臋, zrobi艂by艣 to sam. M贸g艂by艣, dla mnie... Nie chcia艂e艣, nie zrobi艂e艣 tego, znowu dla mnie... Czasem nie wierz臋 we w艂asne szcz臋艣cie.
- Kocham ci臋 ponad wszelki rozs膮dek. Dla mnie to te偶 cholerna nowo艣膰.
- Przera偶a艂a mnie. 艢wiadomie. Ba艂am si臋 jej. Reagowa艂am jak pies kul膮cy si臋 na widok nogi, kt贸ra przy ka偶dej okazji go kopie. Trudno nawet uzna膰 taki strach za ludzki, by艂 bardziej pierwotny, bardziej... nagi. Nie wiem, jak to powiedzie膰.
- W艂a艣nie powiedzia艂a艣.
- Ona wykorzystywa艂a m贸j l臋k, bawi艂a si臋 nim. Pilnowa艂a, 偶ebym w nim 偶y艂a, a偶 przesta艂o mi zale偶e膰 na czymkolwiek, nie potrafi艂am my艣le膰 o niczym innym ni偶 przetrwanie kolejnego dnia. Nie musia艂a stosowa膰 przemocy fizycznej. Maltretowa艂a mnie psychicznie, pozbawia艂a woli 偶ycia, poczucia w艂asnej warto艣ci, prawa do bycia kochan膮. W pewnym momencie, przysi臋gam, uda艂o jej si臋 doprowadzi膰 mnie do takiego stanu, 偶e by艂am gotowa ze sob膮 sko艅czy膰, byle tylko si臋 wyrwa膰.
- Uciek艂a艣. Uda艂o ci si臋 zostawi膰 za sob膮 koszmar dzieci艅stwa, osi膮gn臋艂a艣 wi臋cej ni偶 ktokolwiek m贸g艂by oczekiwa膰.
- Wszystko, co si臋 teraz dzieje, za bardzo mi przypomina, jakie to uczucie sk艂ada膰 si臋 z samego strachu. 鈥 G艂os jej zadr偶a艂, wspomnienia zaczyna艂y atakowa膰. - Musz臋 si臋 zaj膮膰 t膮 spraw膮, Roarke. Musz臋 j膮 zako艅czy膰, stawi膰 czo艂o przesz艂o艣ci uzbrojona w dzisiejsz膮 si艂臋. Raczej mi si臋 nie uda bez twojej pomocy.
Podszed艂 i chwyci艂 j膮 za r臋k臋.
- Nigdy nie odchodz臋 daleko.
- Pom贸偶 mi. Prosz臋. Pomo偶esz mi?
- Czego potrzebujesz?
- Zapisu rozmowy w twoim biurze. - Zacisn臋艂a d艂o艅 na jego d艂oni. - To nie jest brak zaufania. Musz臋 lepiej zrozumie膰 Trudy. Chc臋 wiedzie膰, co my艣la艂a, co czu艂a po wyj艣ciu od ciebie. Nied艂ugo potem zosta艂a pobita. Gdzie posz艂a? Do kogo? Ten zapis mo偶e mi pom贸c si臋 dowiedzie膰.
- Wobec tego zgoda. Tylko najpierw daj s艂owo, 偶e nie trafi do protoko艂u.
- Za艂atwione, masz moje s艂owo. Poszed艂 na chwil臋 do swojego gabinetu.
- Z d藕wi臋kiem - poinformowa艂, wr臋czaj膮c jej p艂ytk臋. Skin臋艂a g艂ow膮 i odtworzy艂a nagranie.
Zna艂a m臋偶a lepiej ni偶 sam膮 siebie, wszystkie jego wady i zalety, a jednak ten wyraz twarzy, ten ton bardziej nawet ni偶 s艂owa wprawi艂 j膮 w dziwne dr偶enie.
Odda艂a mu p艂ytk臋.
- Omal si臋 nie zmoczy艂a ze strachu. Ma艂o brakowa艂o, a zniszczy艂aby tw贸j kosztowny fotel i dywan.
- Z rado艣ci膮 bym je po艣wi臋ci艂.
Eve wsta艂a i zacz臋艂a chodzi膰 po pokoju.
- Musia艂a mie膰 wsp贸lnika. Z Bobbym... trudno mi go sobie wyobrazi膰 w tej roli. Trzeba mie膰 okre艣lone predyspozycje, 偶eby uderzy膰 w艂asn膮 matk臋. On ich moim zdaniem nie posiada. To kto艣 inny.
- By艂a do艣膰 atrakcyjna. Mo偶e kochanek?
- Logiczny wniosek, do艣膰 cz臋sto si臋 zdarza, 偶e kochanek podnosi r臋k臋 na partnerk臋. A wi臋c jest wystraszona, bardzo wystraszona, chce zrezygnowa膰 i wraca膰 do Teksasu. Facet wpada w furi臋. Mia艂a robot臋 do wykonania, rol臋 do odegrania i zawiod艂a. Bije j膮, aby przypomnia艂a sobie, o co toczy si臋 gra. Przychodzi p贸藕niej, Trudy otwiera mu wstawiona i marudna. 鈥濩hc臋 wraca膰 do domu. Nie chc臋 tu by膰. Nie chc臋 ju偶 tego robi膰鈥. Znowu si臋 wkurza i zabija wsp贸lniczk臋.
- Ma sens.
Tak, to ma sens, pomy艣la艂a Eve. Ale pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Co艣 mi nie pasuje. Ona tak 艂atwo si臋 nie poddawa艂a. Ty j膮 przestraszy艂e艣, on pobi艂. Mo偶e by艂a rozdarta mi臋dzy strachem a b贸lem? Jednak nie uciek艂a ani przed jednym, ani przed drugim. Co zyska艂 po jej 艣mierci? Martwa na nic mu si臋 nie przyda. Czemu nie poczeka艂, a偶 si臋 uspokoi?
- Straci艂 panowanie nad sob膮?
Dallas przypomnia艂a sobie scen臋 z miejsca zbrodni, u艂o偶enie cia艂a.
- Nie. Trzy uderzenia. Trzy przemy艣lane ciosy. Gdyby straci艂 kontrol臋 pod wp艂ywem alkoholu, narkotyk贸w, 艣lepej morderczej furii, st艂uk艂by Trudy na miazg臋, zmasakrowa艂 jej twarz. Odreagowa艂by na niej swoj膮 w艣ciek艂o艣膰. Nic z tych rzeczy. Po prostu uderzy艂 j膮 w ty艂 g艂owy i odszed艂. - Wzruszy艂a ramionami. - Musz臋 zacz膮膰 to wszystko porz膮dkowa膰.
- 艢wietnie, ale najpierw co艣 zjedzmy.
Zgodzi艂a si臋 co艣 zje艣膰, bo inaczej Roarke by si臋 nie odczepi艂. Oddaj膮c si臋 mechanicznej czynno艣ci dostarczania cia艂u energii, mia艂a czas na przemy艣lenia. Zdecydowa艂a si臋 na kieliszek wina i pi艂a je ma艂ymi 艂ykami, jakby za偶ywa艂a nielubiane lekarstwo.
Zostawi艂a w艂膮czony monitor 艣cienny, studiowa艂a dane. Informacje na temat os贸b, kt贸rych zwi膮zek ze spraw膮 uda艂o si臋 ustali膰. Trudy, Bobby, Zana oraz wsp贸lnik Bobby'ego, Densil K. Easton.
Sytuacja finansowa sp贸艂ki przez ca艂y czas jej istnienia sprawia艂a wra偶enie wi臋cej ni偶 stabilnej. Easton uko艅czy艂 ten sam koled偶 co Bobby, w tym samym czasie. 呕onaty, jedno dziecko.
Wda艂 si臋 w niegro藕n膮 bijatyk臋 na ostatnim roku studi贸w. Brak kartoteki kryminalnej.
Dobry kandydat, gdyby okaza艂o si臋, 偶e Trudy mia艂a wsp贸lnika albo kochanka. Kt贸偶 m贸g艂by wiedzie膰 o niej wi臋cej ni偶 partner syna w interesach?
Nietrudno dosta膰 si臋 z Teksasu do Nowego Jorku. Trzeba tylko powiedzie膰 偶onie o podr贸偶y s艂u偶bowej.
Morderca my艣la艂 o szczeg贸艂ach. Pami臋ta艂 o zabraniu komunikatora, zadba艂 o przyniesienie i wyniesienie narz臋dzia zbrodni. A mo偶e u偶y艂 czego艣, co ju偶 by艂o w pokoju?
Porywczy, skoro roztrzaska艂 jej czaszk臋 w ten spos贸b. Jednak nie furiat. Celowo艣膰. Jaki m贸g艂 mie膰 cel?
- Mo偶e to przegadamy - zaproponowa艂 Roarke. - B臋dzie ci 艂atwiej.
- Kr臋c臋 si臋 w k贸艂ko. Musz臋 jeszcze raz zobaczy膰 zw艂oki, porozmawia膰 z Bobbym i jego 偶on膮, sprawdzi膰 tego wsp贸lnika, Densila Eastona, dowiedzie膰 si臋, czy ofiara mia艂a kochank贸w albo bliskich przyjaci贸艂. Technicy du偶o nie znale藕li. Troch臋 odcisk贸w. Ofiary, syna, synowej, sprz膮taczki. Dwojga poprzednich go艣ci, kt贸rzy pojechali prosto do domu i maj膮 alibi na czas morderstwa. 呕adnych odcisk贸w na platformie ani drabinie ewakuacyjnej. Troch臋 krwi i rozsmarowane go艂臋bie odchody.
- Uroczo.
- Odrobina krwi w odp艂ywie w 艂azience. Za艂o偶臋 si臋, 偶e nale偶y do ofiary.
- Morderca nie umy艂 si臋 na miejscu zbrodni. Wytar艂 swoje odciski albo zabezpieczy艂 wcze艣niej d艂onie. Mo偶na wnioskowa膰, 偶e przyszed艂 przygotowany.
- Zaplanowa艂 zbrodni臋. A mo偶e po prostu wykorzysta艂 sprzyjaj膮ce okoliczno艣ci. - Eve zamilk艂a na d艂u偶sz膮 chwil臋. - Nie czuj臋.
- Czego nie czujesz?
- Tego, co zwykle, kiedy prowadz臋 艣ledztwo. Moi zwierzchnicy si臋 martwi膮, 偶e nie b臋d臋 obiektywna, poniewa偶 zna艂am ofiar臋. Ja nie, wr臋cz przeciwnie. Nie czuj臋... chyba nie czuj臋 wi臋zi. Zawsze odczuwam pewien rodzaj wi臋zi z ofiar膮. J膮 zna艂am, a nie czuj臋 absolutnie nic. Pomog艂am zeskroba膰 z chodnika dw贸ch facet贸w kilka dni temu.
Tubbsa - Maksa Lawrence'a w przebraniu Miko艂aja - oraz Leo Jacobsa, m臋偶a i ojca, pomy艣la艂 Roarke.
- W艂asne matki by ich nie rozpozna艂y - ci膮gn臋艂a. - Nie zna艂am ich, ale czu艂am... czu艂am lito艣膰 i gniew. Trzeba odsun膮膰 na bok emocje. Wsp贸艂czucie ani z艂o艣膰 nie pomagaj膮 ofiarom, nie pomagaj膮 w 艣ledztwie. Ale mnie pomagaj膮. Daj膮 mi motywacj臋 do pracy, zaci臋cie. Teraz mi tego brakuje.
- Czemu mia艂aby艣 jej wsp贸艂czu膰? Eve spojrza艂a na niego ostro.
- Poniewa偶...
- Poniewa偶 nie 偶yje? 艢mier膰 艂askawie uczyni艂a j膮 godn膮 twojego wsp贸艂czucia? Dlaczego? Prze艣ladowa艂a ci臋, kiedy by艂a艣 bezbronnym dzieckiem po strasznych przej艣ciach. A ilu jeszcze poza tob膮, Eve? Pomy艣la艂a艣 o tym?
Zap艂on膮艂 w niej gniew. To jego z艂o艣膰, nie moja, zda艂a sobie spraw臋.
- Tak. Tak, pomy艣la艂am o tym. Ale pomy艣la艂am jeszcze o czym艣. Poniewa偶 nie potrafi臋 jej wsp贸艂czu膰, by膰 mo偶e powinnam zrezygnowa膰 z prowadzenia sprawy. Z drugiej strony natomiast nie mog臋 tego zrobi膰, bo je偶eli odwr贸c臋 si臋 plecami i odejd臋, w pewnym sensie zdradz臋 sam膮 siebie.
- Wi臋c tym razem niech ci臋 nap臋dza co innego. - Roarke pog艂adzi艂 j膮 po w艂osach. - Na przyk艂ad ciekawo艣膰. Kto, dlaczego, w jaki spos贸b? Chcesz to wiedzie膰, prawda?
- Tak. - Popatrzy艂a na monitor. - Tak, chc臋 wiedzie膰.
- Mo偶e tym razem to wystarczy. Ten jeden raz.
- My艣l臋, 偶e nie ma innego wyj艣cia.
Postawi艂a tablic臋, jeszcze raz przejrza艂a notatki, sporz膮dzi艂a listy, sprawdzi艂a dane. Zabrz臋cza艂o wideo艂膮cze w gabinecie; Eve spojrza艂a na wy艣wietlacz i zerkn臋艂a na Roarke'a.
- To Bobby. Odebra艂a.
- Dallas.
- Umm, przepraszam. Przepraszam, 偶e niepokoj臋 ci臋 w domu o tej porze. M贸wi Bobby Lombard.
- Nie ma sprawy. Co si臋 sta艂o?
Poza tym, 偶e twoja matka nie 偶yje, pomy艣la艂a, a ty sam wygl膮dasz jak upi贸r.
- Chcia艂em zapyta膰, czy mo偶emy si臋 przeprowadzi膰. To znaczy, do innego hotelu. - Przeczesa艂 r臋k膮 kr贸tkie jasne w艂osy. - To trudne... trudno tu mieszka膰, tak blisko miejsca, gdzie... To trudne.
- Masz na my艣li jaki艣 konkretny hotel?
- Ja... nie. Dzwoni艂em w par臋 miejsc, ale wszystko po - rezerwowane. 艢wi臋ta. No i Zana powiedzia艂a, 偶e nie wiadomo, czy nie b臋dziesz mia艂a nic przeciwko naszej przeprowadzce. Nie pomy艣la艂em o tym wcze艣niej, ale wol臋 zapyta膰.
- Poczekaj. - Zawiesi艂a na chwil臋 po艂膮czenie. - Widzia艂e艣 nor臋, w kt贸rej si臋 zatrzymali - zwr贸ci艂a si臋 do Roarke'a. - Znasz co艣 o podobnym standardzie z wolnym pokojem na kilka dni?
- Poszukam.
- Dzi臋ki. - Po艂膮czy艂a si臋 na nowo z Bobbym. - Pos艂uchaj, Bobby, mog臋 ci co艣 znale藕膰 od jutra. Wytrzymajcie jeszcze dzisiejsz膮 noc, a jutro rano b臋d臋 dla was mia艂a nowe lokum.
- Jeste艣 bardzo mi艂a. Wiem, 偶e to spory k艂opot. Sam jestem zbyt rozkojarzony, 偶eby si臋 tym zaj膮膰.
- Wytrzymacie jeszcze jedn膮 noc?
- Tak. Tak. - Przetar艂 oczy. - Nie wiem, co dok艂adnie powinni艣my zrobi膰.
- Tylko tam zosta艅cie. Przyjdziemy po was rano. Ko艂o 贸smej. Ja i moja partnerka. Chcemy jeszcze z wami porozmawia膰.
- Dobrze. To dobrze. Tak. Mo偶esz mi powiedzie膰, czy wiecie ju偶 co艣 na temat... czy wiadomo cokolwiek?
- Porozmawiamy rano, Bobby.
- Tak. - Westchn膮艂. - Rano. Dzi臋ki. Przepraszam.
- Nie ma sprawy. - Roz艂膮czy艂a si臋.
Roarke stan膮艂 za krzes艂em i po艂o偶y艂 r臋ce na ramionach 偶ony.
- Masz wystarczaj膮co du偶o wsp贸艂czucia - zauwa偶y艂 cicho.
Spodziewa艂a si臋 tej nocy z艂ych sn贸w, dr臋cz膮cych koszmar贸w. Jednak l臋ki pozosta艂y tylko cieniami o nieokre艣lonej formie. Obudzi艂a si臋 dwa razy, cia艂o mia艂a napi臋te i gotowe do walki, kt贸ra nie nadesz艂a. Rano, zm臋czona i poirytowana, pr贸bowa艂a odgoni膰 znu偶enie zimnym prysznicem i mocn膮 kaw膮.
Przypi臋艂a bro艅 i postanowi艂a odda膰 si臋 pracy. Wype艂ni膰 pustk臋 dzia艂aniem.
Przyszed艂 Roarke, gotowy ju偶 do wyj艣cia. Patrzy艂 bystro tymi swoimi przeszywaj膮cymi wszystkowidz膮cymi oczami w uderzaj膮co b艂臋kitnym kolorze. Kiedy艣 mia艂a tylko prac臋 i t臋 pustk臋 w 艣rodku.
Teraz ma jego.
- Pomy艣la艂am, 偶e piek艂o zamarz艂o przez noc. - Napi艂a si臋 kawy, ju偶 drugiej. - Kiedy wesz艂am dzi艣 rano i nie zobaczy艂am ci臋 艣l臋cz膮cego nad doniesieniami finansowymi.
- Przejrza艂em je w biurze, wi臋c w piekle jest nadal gor膮co, je艣li si臋 martwi艂a艣. - Poda艂 jej kartk臋 z adresem. - Tym te偶 si臋 zaj膮艂em w gabinecie. 艢redni standard, Big Apple Hotel, powinien im odpowiada膰.
- Dzi臋ki. - Schowa艂a kartk臋 do kieszeni. Roarke przekrzywi艂 g艂ow臋 i przyjrza艂 si臋 Eve.
- Wygl膮dasz na zm臋czon膮.
- Gdybym by艂a dziewczyn膮, taki komentarz by mnie wkurzy艂.
U艣miechn膮艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮.
- Wobec tego oboje mamy szcz臋艣cie. - Potar艂 policzkiem o jej policzek. - 艢wi臋ta za pasem.
- Wiem, bo w pokoju pachnie jak w lesie od tej wielgachnej choiny, kt贸r膮 przywlok艂e艣.
U艣miechn膮艂 si臋, patrz膮c na drzewko ponad ramieniem 偶ony.
- 艢wietnie si臋 bawi艂a艣, przystrajaj膮c je, prawda?
- Tak, by艂o fajnie. Ale jeszcze lepiej si臋 bawi艂am, kiedy si臋 pod nim kochali艣my.
- Mi艂e zwie艅czenie owocnej pracy. - Przesun膮艂 kciuki pod jej oczami. - Nie lubi臋, kiedy masz tu cienie.
- Kupi艂e艣 to terytorium, Asie. Nale偶膮 do wyposa偶enia.
- Pragn臋 si臋 um贸wi膰 na randk臋 z pani膮 porucznik. Nasze niedzielne plany zosta艂y udaremnione.
- My艣la艂am, 偶e po 艣lubie nie b臋dzie ju偶 randek. Nie ma takiego punktu w umowie przedma艂偶e艅skiej?
- Nie przeczyta艂a艣 tego, co napisano drobnym drukiem. Wigilia, nag艂e wypadki. Ty i ja razem w bawialni. Otworzymy prezenty, wypijemy du偶o 艣wi膮tecznego polepszacza humoru i b臋dziemy si臋 kocha膰 jak szaleni.
- B臋d膮 ciastka?
- Bez w膮tpienia.
- Wchodz臋 w to. Teraz musz臋 lecie膰. - Poda艂a mu kubek z kaw膮. - Mam si臋 spotka膰 z Peabody na miejscu zbrodni. - Chwyci艂a go za w艂osy, poci膮gn臋艂a lekko i odcisn臋艂a na jego ustach mocny g艂o艣ny poca艂unek. - Na razie.
Stwierdzi艂a, 偶e jej m膮偶 budzi skuteczniej ni偶 zimny prysznic i mocna kawa. Ale mia艂a jeszcze jeden niezawodny spos贸b na poprawienie nastroju.
Zbieg艂a po schodach, chwyci艂a p艂aszcz z por臋czy i pos艂a艂a Summersetowi szeroki u艣miech, kiedy si臋 ubiera艂a do wyj艣cia.
- Ju偶 wiem, co ci kupi臋 na Gwiazdk臋. Nowiutki l艣ni膮cy kij do po艂kni臋cia. Ten, kt贸ry nosisz od dwudziestu lat, musia艂 si臋 ju偶 zu偶y膰.
Sz艂a do samochodu, nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰. Musia艂a przyzna膰, 偶e mimo 藕le przespanej nocy nie czuje si臋 wcale tak 藕le.
Kiedy zajecha艂a pod hotel, Peabody chodzi艂a tam i z powrotem przed g艂贸wnym wej艣ciem. S膮dz膮c po tempie, w jakim to robi艂a, Eve nasun臋艂o si臋 kilka przypuszcze艅: albo pr贸buje zrzuci膰 kilka kalorii, albo jest jej zimno - ma艂o prawdopodobne, bo mia艂a gruby szal owini臋ty chyba z sze艣膰 razy wok贸艂 szyi - albo te偶 jest porz膮dnie wkurzona.
Wystarczy艂o jedno spojrzenie na twarz partnerki, by wybra膰 bramk臋 numer trzy.
- Co to? - spyta艂a Eve.
- Co: co to?
- Ta rzecz, kt贸ra ci臋 dusi. Mam wezwa膰 pomoc?
- To szal. Moja babcia zrobi艂a go dla mnie na drutach. Eve wyd臋艂a usta i przyjrza艂a si臋 czerwono - zielonym zwojom.
- 艢wi膮teczne kolory.
- Jest ciep艂y i 艂adny, w ko艅cu mamy ten cholerny sezon 艣wi膮teczny, tak czy nie?
- Ostatnio, kiedy sprawdza艂am, faktycznie mieli艣my. Mo偶e jednak zadzwoni臋 po pomoc w sprawie tych owsik贸w, kt贸re masz w ty艂ku. Czy te偶 chodzisz sobie tak dla przyjemno艣ci?
- To idiota. Sko艅czony kompletny kretyn. Co ja robi臋 z tym imbecylem?
- Mnie nie pytaj. Naprawd臋 - powiedzia艂a Dallas, podnosz膮c r臋k臋 w obronnym ge艣cie. - Nie pytaj mnie.
- Czy to moja wina, 偶e mamy problemy finansowe? Nie - o艣wiadczy艂a Peabody, mierz膮c palcem wskazuj膮cym w twarz Eve. - Czy to moja wina, 偶e jego g艂upia rodzina mieszka w g艂upiej Szkocji? Nie s膮dz臋. I co z tego, 偶e sp臋dzili艣my kilka nieudanych dni z moj膮 rodzin膮, kiedy pojechali艣my na 艢wi臋to Dzi臋kczynienia? - Szal pl膮ta艂 si臋 i podskakiwa艂, gdy wymachiwa艂a r臋kami. - Moi bliscy maj膮 przynajmniej tyle przyzwoito艣ci i zdrowego rozs膮dku, 偶eby mieszka膰 w Stanach Zjednoczonych Ameryki, prawda? Prawda?
- Nie wiem - powiedzia艂a ostro偶nie Eve, poniewa偶 gorej膮ce gniewem oczy Delii przeszywa艂y j膮 na wskro艣. - Du偶o ich jest.
- C贸偶, maj膮! Dlatego wspomnia艂am, zaledwie wspomnia艂am mimochodem, 偶e by膰 mo偶e powinni艣my zosta膰 na 艣wi臋ta bli偶ej domu. No wiesz, to nasze pierwsze 艣wi臋ta, kt贸re sp臋dzamy jako para, i niewykluczone, 偶e ostatnie, po tym jak si臋 zachowa艂. G艂upi gnojek. Co si臋 gapisz? - zagadn臋艂a uprzejmie m臋偶czyzn臋, kt贸ry przechodz膮c, zerkn膮艂 w jej kierunku. - Tak, id藕 prosto i patrz przed siebie, g艂upi m臋偶czyzno.
- Ten g艂upi m臋偶czyzna to niewinny przechodzie艅. Jeden z tych g艂upk贸w, kt贸rych mamy ochrania膰 i im s艂u偶y膰.
- Wszyscy faceci to idioci. Syn ka偶dej matki. Powiedzia艂, 偶e jestem egoistk膮! Powiedzia艂, 偶e nie lubi臋 si臋 dzieli膰. Bzdury. Czy nie nosi moich kolczyk贸w? Czy...
- Je偶eli nosi cokolwiek innego, co nale偶y do ciebie, nie chc臋 o tym wiedzie膰. Mamy robot臋, Peabody.
- C贸偶, nie jestem egoistk膮 i nie jestem idiotk膮. A je偶eli pieczenie przekl臋tych kasztan贸w w Szkocji to dla niego taka wielka sprawa, niech sobie jedzie sam. Chrzani膰 go. Ja nie znam tych ludzi.
Pop艂yn臋艂y 艂zy i Eve wpad艂a w panik臋.
- Nie, nie, nie. Nie. 呕adnego pochlipywania w pracy. 呕adnego mazgajenia si臋 na cholernym chodniku przed miejscem zbrodni.
- Jego rodzice i jego rodzina! Kuzynka Sheila! Ci膮gle o niej opowiada. Nie mog臋 tak po prostu tam pojecha膰. Mam jeszcze trzy kilo do zrzucenia i nie sko艅czy艂am tej kuracji dermatologicznej, kt贸ra ma zw臋zi膰 pory. Wygl膮daj膮 przecie偶 jak kratery. Poza tym, kiedy kupimy bilety, zostanie nam niewiele pieni臋dzy. Powinni艣my siedzie膰 w domu. Czemu nie mo偶emy zosta膰 w domu?
- Nie wiem. Nie wiem. Mo偶e dlatego, 偶e ju偶 sp臋dzili艣cie jedne 艣wi臋ta z twoj膮 rodzin膮 i...
- Ale on zna艂 moich rodzic贸w, prawda? - Peabody w ka偶dej chwili gotowa by艂a zn贸w wybuchn膮膰 p艂aczem. - Widzia艂 wcze艣niej moich rodzic贸w. Nie jecha艂 w ciemno. Poza tym, moja rodzina jest inna.
Eve przeczuwa艂a, 偶e pope艂nia b艂膮d, ale nie zdo艂a艂a si臋 powstrzyma膰:
- Sk膮d wiesz?
- Bo to moja rodzina. Chc臋 pozna膰 jego bliskich. W ko艅cu do tego dojdzie. Tylko 偶e mam lecie膰 za granic臋 i je艣膰 nie wiadomo co, mo偶e jakie艣 obrzydlistwa.
- Tak, za艂o偶臋 si臋, 偶e niespodzianka z tofu w 艢wi臋to Dzi臋kczynienia by艂a pyszna.
Peabody spojrza艂a na ni膮 wrogo.
- Po czyjej jeste艣 stronie?
- Niczyjej. Jestem neutralna. Jestem - jak to si臋 nazywa - Szwajcari膮. Mo偶emy ju偶 zaj膮膰 si臋 obowi膮zkami?
- Spa艂 na kanapie - wyzna艂a dr偶膮cym g艂osem Peabody. - A kiedy wsta艂am dzi艣 rano, ju偶 go nie by艂o.
Dallas westchn臋艂a ci臋偶ko.
- O kt贸rej zaczyna zmian臋?
- O 贸smej, tak samo jak ja. Eve si臋gn臋艂a po komunikator.
- Nie! - Jej partnerka odta艅czy艂a taniec paniki na chodniku. - Nie chc臋, 偶eby wiedzia艂, 偶e si臋 o niego martwi臋.
- Cicho b膮d藕. Sier偶ancie, m贸wi porucznik Dallas. Czy detektyw McNab ju偶 si臋 zameldowa艂? - Skin臋艂a g艂ow膮, otrzymawszy odpowied藕 twierdz膮c膮. - Dzi臋kuj臋, to wszystko. - Roz艂膮czy艂a si臋. - Prosz臋, jest w pracy. I my te偶 powinny艣my.
- Dra艅. - 艁zy w oczach Delii obesch艂y, jej spojrzenie stwardnia艂o. Zaci艣ni臋te usta mia艂y grubo艣膰 ostrza skalpela. - Po prostu poszed艂 sobie do pracy.
- Jezu. O, Jezu Chryste. Moja g艂owa. Moja g艂owa. - Eve z艂apa艂a si臋 za ni膮 r臋kami. - Dobra. Mia艂am zamiar da膰 ci to p贸藕niej. - Pogrzeba艂a w kieszeni i wydoby艂a ma艂膮 paczuszk臋. - Bierz teraz.
- Prezent gwiazdkowy dla mnie? To mi艂e. Chocia偶 naprawd臋 nie jestem w nastroju na...
- Otw贸rz to cholerstwo albo zabij臋 ci臋 na miejscu.
- Tak jest! Otwieram. - Zdar艂a papier, schowa艂a go pospiesznie do kieszeni i podnios艂a wieczko pude艂ka. - Kod?
- Zgadza si臋. Otwiera drzwi 艣rodka komunikacji l膮dowej, kt贸ry b臋dzie czeka艂 na lotnisku w tym zagranicznym kraju. Transport powietrzny tak偶e zapewniony, dla dw贸ch os贸b, na pok艂adzie jednego z prywatnych samolot贸w Roarke'a. Podr贸偶 w obie strony. Cholernie weso艂ych 艣wi膮t! Zr贸b z tym, co chcesz.
- Ja... Ty... Jeden z samolot贸w? Za darmo? - Policzki Peabody przybra艂y pi臋kn膮 r贸偶an膮 barw臋. - I... I... I... pojazd, kiedy wyl膮dujemy? To takie... Prawdziwa bajka.
- Super. Teraz p贸jdziemy pracowa膰?
- Dallas!
- Nie. Nie. 呕adnych u艣cisk贸w. Nie. Cholera - wymamrota艂a, kiedy Delia zarzuci艂a jej ramiona na szyj臋 i mocno si臋 przytuli艂a. - Jeste艣my na s艂u偶bie, w miejscu publicznym. Pu艣膰 mnie natychmiast albo przysi臋gam, 偶e skopi臋 ci ty艂ek i te trzy kilo, z powodu kt贸rych biadoli艂a艣, wyl膮duje w Trenton.
Peabody wybe艂kota艂a co艣 niewyra藕nie w odpowiedzi, z ustami ukrytymi w ramieniu Eve.
- Zostaw mi smarki na p艂aszczu, a udusz臋 ci臋 twoim w艂asnym szalem, po tym jak ju偶 skopi臋 ci ty艂ek.
- Nie mog臋 w to uwierzy膰. Po prostu nie mog臋 uwierzy膰. - Poci膮gn臋艂a nosem i odsun臋艂a si臋. - Najwspanialszy prezent na 艣wiecie. Dzi臋ki. O rany. O kurcz臋, dzi臋ki.
- Tak, tak, tak.
- Teraz chyba b臋d臋 musia艂a polecie膰. - Delia wpatrywa艂a si臋 w pude艂ko. - Znikn臋艂a. To znaczy, g艂贸wna cz臋艣膰 wym贸wki, powodu. Mia艂am na my艣li pow贸d. G艂贸wny pow贸d jest nieaktualny, wi臋c... Rany!
- Jak sobie chcesz. - Eve pomy艣la艂a z 偶alem, 偶e czu艂a si臋 ca艂kiem dobrze, dop贸ki nie wysiad艂a z samochodu, a teraz czeka j膮 pot臋偶ny b贸l g艂owy. - Proponuj臋, aby艣my w ko艅cu po艣wi臋ci艂y cho膰 kilka minut 艣ledztwu w sprawie morderstwa, zgoda? Dasz rad臋 jako艣 to upchn膮膰 w swoim planie zaj臋膰?
- Tak, co艣 wykombinuj臋. Ju偶 mi lepiej. Dzi臋ki, Dallas. Naprawd臋. Dzi臋kuj臋. Bo偶e, teraz musz臋 lecie膰. Nie ma odwrotu.
- Peabody - powiedzia艂a Eve ponuro, gdy wchodzi艂y do budynku. - St膮pasz po cienkim lodzie.
- Ju偶 prawie sko艅czy艂am marudzi膰. Jeszcze tylko minutka.
Za biurkiem recepcji pe艂ni艂 dy偶ur znajomy droid. Eve nie pofatygowa艂a si臋, by wyj膮膰 odznak臋 i od razu ruszy艂a na g贸r臋. Peabody mamrota艂a co艣 pod nosem. Co艣 na temat pakowania, czerwonego swetra i trzech kilogram贸w.
Eve nie zwraca艂a na ni膮 uwagi. Sprawdzi艂a ta艣m臋 zabezpieczaj膮c膮 miejsce zbrodni; by艂a nienaruszona, ruszy艂a wi臋c dalej w g艂膮b korytarza.
- Chc臋, 偶eby po ich wyj艣ciu przeszukano dok艂adnie pok贸j. Zajmij si臋 tym.
Zapuka艂a, a Bobby otworzy艂 prawie natychmiast. Jego twarz wydawa艂a si臋 zapadni臋ta, jakby 偶a艂oba pozbawi艂a j膮 cz臋艣ci tkanki. Pachnia艂 myd艂em, przez uchylone drzwi 艂azienki wida膰 by艂o zaparowane lustro nad umywalk膮.
Z w艂膮czonego telewizora dochodzi艂 przyciszony d藕wi臋k porannych wiadomo艣ci.
- Wejd藕. Prosz臋, wejd藕cie. My艣la艂em, 偶e Zana zapomnia艂a klucza.
- Nie ma jej?
- Wysz艂a po kaw臋 i jakie艣 bu艂ki. Powinna ju偶 chyba wr贸ci膰. Spakowali艣my si臋 wczoraj wieczorem - wyja艣ni艂 widz膮c, 偶e spojrzenie Eve w臋druje w stron臋 dw贸ch walizek stoj膮cych przy drzwiach. - 呕eby od razu si臋 wyprowadzi膰. Po prostu nie chcemy zosta膰 tu d艂u偶ej, ni偶 to konieczne.
- Usi膮d藕my, Bobby. Mo偶emy porozmawia膰, zanim wr贸ci Zana. Szkoda czasu.
- Powinna ju偶 by膰. Zostawi艂a wiadomo艣膰, 偶e wychodzi tylko na dwadzie艣cia minut.
- Wiadomo艣膰?
- Umm... - Rozejrza艂 si臋 po pokoju, zanurzaj膮c z roztargnieniem d艂o艅 we w艂osach. - Nagra艂a mi wiadomo艣膰. Robi tak czasem. Obudzi艂a si臋 wcze艣nie i postanowi艂a p贸j艣膰 do delikates贸w. Kupi膰 kaw臋 i co艣 s艂odkiego, 偶eby was pocz臋stowa膰, kiedy przyjdziecie. Nie podoba mi si臋, 偶e wysz艂a sama. Po tym, co si臋 sta艂o z mam膮.
- Na pewno jest kolejka. M贸wi艂a, do kt贸rego dok艂adnie sklepu si臋 wybiera?
- Nie pami臋tam. - Wzi膮艂 ze stolika nocnego przy 艂贸偶ku ma艂y budzik z magnetofonem, przewin膮艂 ta艣m臋 do ty艂u.
鈥Dzie艅 dobry, kochanie. Pora wstawa膰. Twoje ubrania na dzi艣 s膮 w g贸rnej szufladzie komody, pami臋tasz? Ja ju偶 wsta艂am, nie chc臋 ci臋 budzi膰. Wiem, 偶e nie spa艂e艣 zbyt dobrze. Wyskocz臋 tylko do sklepu po kaw臋 i co艣 do przegryzienia. B臋dzie mi g艂upio, kiedy przyjdzie twoja znajoma, a ja nie b臋d臋 mia艂a czym jej pocz臋stowa膰. Powinnam by艂a wcze艣niej nape艂ni膰 autokucharza. Przepraszam, skarbie. Wracam za dwadzie艣cia minut, p贸jd臋 tylko do tych delikates贸w niedaleko, po prawej stronie albo lewej. Nie mog臋 si臋 po艂apa膰 w tym mie艣cie. Deli Delish. Gdy wyjdziesz spod prysznica, b臋d臋 ju偶 czeka膰 z kaw膮. Kocham ci臋, najdro偶szy鈥.
Eve sprawdzi艂a godzin臋 nagrania i rzuci艂a Delii ukradkowe spojrzenie.
- Mo偶e wyjd臋 jej naprzeciw? - zaproponowa艂a Peabody. - Pomog臋 przynie艣膰 zakupy.
- Siadaj, Bobby - poprosi艂a Eve. - Mam do ciebie kilka pyta艅.
- Dobrze. - Wpatrywa艂 si臋 w drzwi, kt贸re zamkn臋艂a Delia, wychodz膮c. - Niepotrzebnie si臋 martwi臋. Po prostu nigdy wcze艣niej nie by艂a w Nowym Jorku. Pewnie posz艂a w z艂膮 stron臋 albo co艣 w tym rodzaju. Zab艂膮dzi艂a i tyle.
- Peabody j膮 znajdzie. Bobby, od jak dawna znasz swojego wsp贸lnika?
- D. K.? Poznali艣my si臋 na studiach.
- Jeste艣cie ze sob膮 blisko zwi膮zani? Przyja藕nicie si臋?
- Tak, pewnie. By艂em 艣wiadkiem na jego 艣lubie, a on na moim. Czemu pytasz?
- Zna艂 twoj膮 matk臋?
- Musia艂em mu powiedzie膰, musia艂em do niego wczoraj zadzwoni膰 i wyja艣ni膰... - Usta mu zadr偶a艂y, ale zapanowa艂 nad sob膮. - Zast臋puje mnie. Zaproponowa艂, 偶e przyjedzie, je艣li mo偶e mi jako艣 pom贸c. Nie chc臋, 偶eby przyje偶d偶a艂. Zbli偶aj膮 si臋 艣wi臋ta, a on ma rodzin臋. - Bobby ukry艂 twarz w d艂oniach. - I tak nic nie mo偶e zrobi膰. Nikt nie mo偶e.
- Jak si臋 dogadywa艂 z twoj膮 matk膮?
- Traktowa艂 j膮 z dystansem. - Uni贸s艂 g艂ow臋, przez usta przebieg艂 mu nik艂y cie艅 u艣miechu. - Ogie艅 i woda. Wiesz, jak to bywa.
- Mo偶e mi wyja艣nisz?
- C贸偶, D. K jest typem ryzykanta. Bez jego namowy nigdy bym si臋 nie zdecydowa艂 na za艂o偶enie w艂asnej firmy. Mama potrafi艂a by膰 bardzo krytyczna wobec ludzi. Nie wierzy艂a, 偶e nam si臋 uda, ale jako艣 dajemy rad臋.
- Nie lubili si臋?
- D. K. i Marita zazwyczaj schodzili mamie z drogi. Marka to jego 偶ona.
- Z kim艣 jeszcze mia艂a napi臋te stosunki?
- Musz臋 przyzna膰, 偶e mama nie by艂a zbyt przyjacielsk膮 osob膮.
- Ale musieli przecie偶 istnie膰 ludzie, z kt贸rymi potrafi艂a si臋 porozumie膰?
- Ja i moja 偶ona. Zawsze powtarza艂a, 偶e nie potrzebuje nikogo innego opr贸cz mnie, ale zaakceptowa艂a te偶 Zan臋. Sama mnie wychowa艂a. Du偶o po艣wi臋ci艂a dla mojego dobra. Stawia艂a mnie na pierwszym miejscu. M贸wi艂a, 偶e jestem dla niej najwa偶niejszy.
- Ci臋偶ko ci, wiem. A jak wygl膮da艂a jej sytuacja finansowa? Mia艂a dom, prawda?
- I to 艂adny. W ko艅cu ja zajmuj臋 si臋 przecie偶 sprzeda偶膮 nieruchomo艣ci. By艂a do艣膰 zamo偶na. Ci臋偶ko pracowa艂a przez ca艂e 偶ycie, oszcz臋dnie wydawa艂a.
- Ty dziedziczysz.
Bobby nie wygl膮da艂 na zainteresowanego.
- Chyba tak. Nigdy o tym nie rozmawiali艣my.
- Jakie by艂y jej relacje z Zan膮?
- Dobre. Na pocz膮tku trudne. By艂em dla mamy ca艂ym 艣wiatem, nie zachwyci艂o jej pojawienie si臋 Zany. Wiesz, jakie zaborcze potrafi膮 by膰 czasem matki. - Zaczerwieni艂 si臋. - Przepraszam, g艂upio mi si臋 powiedzia艂o.
- Nie szkodzi. Nie by艂a zadowolona z waszego 艣lubu?
- Raczej z mojego, nie chodzi艂o o wybrank臋. Zana ma niesamowity dar zjednywania sobie ludzi. Ca艂kiem dobrze si臋 dogaduj膮... Dogadywa艂y.
- Bobby, wiedzia艂e艣, 偶e twoja matka posz艂a si臋 zobaczy膰 z moim m臋偶em w pi膮tek po po艂udniu?
- Z twoim m臋偶em? Po co?
- Chcia艂a pieni臋dzy. Du偶ej sumy. Wpatrywa艂 si臋 w ni膮, potrz膮saj膮c powoli g艂ow膮.
- To nie mo偶e by膰 prawda.
Nie wygl膮da艂 na zaszokowanego. Co najwy偶ej zdezorientowanego.
- Wiesz, kto jest moim m臋偶em?
- Tak, oczywi艣cie. By艂o o was g艂o艣no w mediach po tej aferze z klonowaniem. Nie mog艂em uwierzy膰, 偶e to ty, kiedy ci臋 zobaczy艂em w telewizji. Nie od razu ci臋 pozna艂em. Min臋艂o du偶o czasu. Ale mama rozpozna艂a ci臋 natychmiast. Ona...
- Bobby, twoja mama przyjecha艂a do Nowego Jorku w konkretnym celu. Postanowi艂a si臋 ze mn膮 skontaktowa膰, poniewa偶 po艣lubi艂am bardzo bogatego m臋偶czyzn臋. Chcia艂a jego pieni臋dzy.
Jego twarz pozosta艂a bez wyrazu, m贸wi艂 powoli, ostro偶nie dobieraj膮c s艂owa.
- To nieprawda. Po prostu nie.
- A jednak. Prawdopodobnie mia艂a wsp贸lnika, kt贸ry j膮 zabi艂, kiedy szanta偶 si臋 nie powi贸d艂. Na pewno przyda艂oby ci si臋 kilka milion贸w dolar贸w, Bobby.
- Kilka milion贸w! Podejrzewasz, 偶e ja j膮 zabi艂em? - Wsta艂 chwiejnie. - W艂asn膮 matk臋? Za kilka milion贸w dolar贸w? - 艢cisn膮艂 si臋 obiema r臋kami za g艂ow臋. - Szale艅stwo. Nie mam poj臋cia, czemu opowiadasz takie rzeczy. Kto艣 si臋 w艂ama艂 przez okno i zamordowa艂 moj膮 matk臋. Zostawi艂 j膮 martw膮 na pod艂odze. My艣lisz, 偶e by艂bym zdolny zrobi膰 co艣 takiego najbli偶szej osobie? W艂asnej matce?
Eve nie ruszy艂a si臋 z miejsca.
- Nie wydaje mi si臋, by kto艣 si臋 w艂ama艂, Bobby - odezwa艂a si臋 tonem rzeczowym i stanowczym. - My艣l臋, 偶e morderca po prostu wszed艂. Zna艂a go. Mia艂a na ciele r贸wnie偶 inne obra偶enia, zadane na d艂ugo przed 艣mierci膮.
- O czym ty m贸wisz?
- Rany na twarzy, siniaki na ciele, wszystkie powsta艂y w pi膮tek wieczorem. Obra偶enia, o kt贸rych, jak twierdzisz, nic nie wiedzia艂e艣.
- Nie wiedzia艂em. To niemo偶liwe. - Z trudem wydobywa艂 z siebie kolejne s艂owa. - Powiedzia艂aby mi, gdyby co艣 jej si臋 sta艂o. Powiedzia艂aby mi, gdyby kto艣 j膮 pobi艂. Na lito艣膰 bosk膮, to wszystko jest jakie艣 niedorzeczne.
- Kto艣 j膮 jednak pobi艂. Kilka godzin po tym, jak opu艣ci艂a biuro mojego m臋偶a po pr贸bie szanta偶u. Chcia艂a dwa miliony. Wysz艂a z pustymi r臋koma. Wnioskuj臋 z tego, 偶e mia艂a wsp贸lnika, kt贸ry si臋 zdenerwowa艂. Przysz艂a do biura Roarke'a i za偶膮da艂a dw贸ch milion贸w dolar贸w za powr贸t do Teksasu i zostawienie mnie w spokoju. Mam nagranie tej rozmowy, Bobby.
Jego twarz okry艂a si臋 艣mierteln膮 blado艣ci膮.
- Mo偶e... mo偶e chodzi艂o jej o po偶yczk臋. Mo偶e chcia艂a wesprze膰 finansowo moj膮 firm臋. Zana i ja rozmawiali艣my o dzieciach. Mo偶e mama... Nic z tego nie rozumiem. Z tego, co m贸wisz, wynika, 偶e mama by艂a... by艂a...
- Przedstawiam fakty, Bobby. - W okrutny spos贸b, doda艂a w my艣lach, ale dzi臋ki temu mam nadziej臋 oczy艣ci膰 ci臋 z podejrze艅. - Pytam, komu ufa艂a, na kim jej zale偶a艂o na tyle, by go dopu艣ci膰 do wsp贸艂pracy. M贸wisz, 偶e jedyne takie osoby to ty i twoja 偶ona.
- Ja i Zana? My艣lisz, 偶e jedno z nas mog艂oby j膮 zabi膰? Zostawi膰 zakrwawion膮 na pod艂odze jakiego艣 pokoju hotelowego? Z powodu pieni臋dzy? Pieni臋dzy, kt贸rych nawet nie by艂o? Z jakiegokolwiek powodu. - Opad艂 z powrotem na 艂贸偶ko. - Czemu mi to robisz?
- Poniewa偶 kto艣 zostawi艂 j膮 zakrwawion膮 na pod艂odze jakiego艣 pokoju hotelowego, Bobby. I wydaje mi si臋, 偶e z powodu pieni臋dzy.
- Mo偶e tw贸j m膮偶. - Popatrzy艂 na ni膮 z w艣ciek艂o艣ci膮. - Mo偶e to on zamordowa艂 mi matk臋.
- My艣lisz, 偶e m贸wi艂abym ci to wszystko, gdyby istnia艂 cho膰 cie艅 prawdopodobie艅stwa? Gdybym nie by艂a absolutnie pewna istnienia niepodwa偶alnych dowod贸w jego niewinno艣ci, co twoim zdaniem bym zrobi艂a? Otwarte okno, wyj艣cie ewakuacyjne. Napad rabunkowy, nieznany sprawca. Przykro mi z powodu twojej straty i do widzenia. Popatrz na mnie. - Poczeka艂a, a偶 spe艂ni jej pro艣b臋. - Mog艂abym tak post膮pi膰, Bobby. Jestem policjantk膮. Porucznikiem z wydzia艂u zab贸jstw. Wsp贸艂pracownicy mi ufaj膮. Nikt by nie kwestionowa艂 mojej decyzji o zamkni臋ciu sprawy. Jednak ja zamierzam si臋 dowiedzie膰, kto zamordowa艂 twoj膮 matk臋 i zostawi艂 j膮 zakrwawion膮 na pod艂odze. Mo偶esz by膰 pewien, 偶e dopn臋 swego.
- Po co? Co ci臋 to obchodzi? Uciek艂a艣 od niej. Zwia艂a艣, kiedy ona robi艂a, co mog艂a, 偶eby ci pom贸c. Ty...
- Wiesz, 偶e to nieprawda, Bobby. - Dallas m贸wi艂a cicho i spokojnie. - Wiesz, 偶e to nieprawda. By艂e艣 tam.
Spu艣ci艂 wzrok.
- Po prostu by艂o jej ci臋偶ko samotnie wychowywa膰 dziecko, wi膮za膰 koniec z ko艅cem.
- By膰 mo偶e. Powiem ci, po co to robi臋, Bobby. Robi臋 to dla siebie oraz dla ch艂opca, kt贸ry przemyca艂 dla mnie jedzenie. Ale zapewniam ci臋: je偶eli oka偶esz si臋 morderc膮, wsadz臋 ci臋 za kratki.
Wyprostowa艂 si臋 i odchrz膮kn膮艂. Jego twarz i g艂os by艂y teraz bardzo skupione.
- Nie zabi艂em swojej matki. Nigdy w 偶yciu nie podnios艂em na ni膮 r臋ki. Ani razu. 殴le post膮pi艂a, 偶膮daj膮c pieni臋dzy, ale zrobi艂a to dla mnie. Szkoda, 偶e mi nie powiedzia艂a. Chyba 偶e... chyba 偶e kto艣 j膮 do tego zmusi艂. Grozi艂, 偶e j膮 skrzywdzi. Albo mnie. Albo...
- Kto?
- Nie wiem. - G艂os mu si臋 za艂ama艂 i ucich艂. - Nie wiem.
- Kto wiedzia艂, 偶e b臋dziecie w Nowym Jorku?
- D. K., Marita, niekt贸rzy pracownicy, kilku klient贸w. Bo偶e, s膮siedzi. Nie trzymali艣my tego w tajemnicy, na lito艣膰 bosk膮.
- Zr贸b list臋. Wpisz na ni膮 wszystkich, kt贸rych pami臋tasz. Od tego zaczniemy. - Eve wsta艂a.
Drzwi si臋 otworzy艂y i wesz艂a Peabody, prawie nios膮c blad膮 i roztrz臋sion膮 Zan臋.
- Zana! Kochanie! - Bobby podbieg艂 i obj膮艂 偶on臋. - Co si臋 sta艂o?
- Nie wiem. Jaki艣 m臋偶czyzna. Nie wiem. - Zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋, zanosz膮c si臋 szlochem. - O, Bobby.
- Znalaz艂am j膮 ulic臋 st膮d na wsch贸d - wyja艣ni艂a Peabody Eve. - Wygl膮da艂a na zagubion膮 i roztrz臋sion膮. Powiedzia艂a, 偶e jaki艣 m臋偶czyzna j膮 z艂apa艂 i zaci膮gn膮艂 do wn臋trza kt贸rego艣 z budynk贸w.
- Mia艂 n贸偶. Zagrozi艂, 偶e mnie potnie, je艣li b臋d臋 krzycze膰 albo pr贸bowa膰 uciec. Tak si臋 ba艂am. Powiedzia艂am, 偶e mo偶e sobie wzi膮膰 moj膮 torebk臋. Powiedzia艂am, 偶eby j膮 wzi膮艂.
- O, m贸j Bo偶e. Zana, kochanie, czy on ci臋 skrzywdzi艂?
- Nie wiem. Nie s膮dz臋... Och, Bobby, on twierdzi艂, 偶e zabi艂 twoj膮 mam臋.
Eve przeczeka艂a kolejny wodospad 艂ez, po czym odci膮gn臋艂a Zan臋 od Bobby'ego.
- Siadaj. Przesta艅 p艂aka膰. Nic ci si臋 nie sta艂o.
- Wydaje mi si臋, 偶e on... - Dr偶膮c膮 r臋k膮 dotkn臋艂a karku.
- Zdejmij p艂aszcz. - Dallas zauwa偶y艂a niewielk膮 dziur臋 w czerwonej tkaninie i rozdarcie w swetrze, kt贸ry Zana mia艂a pod spodem. By艂o te偶 kilka kropel krwi. - Powierzchowne - zawyrokowa艂a, podci膮gaj膮c sweter i ogl膮daj膮c niewielk膮 rank臋.
- D藕gn膮艂 ci臋? - Przera偶ony Bobby odsun膮艂 obcesowo d艂onie Eve, 偶eby sam zobaczy膰 skaleczenie.
- To dra艣ni臋cie - powiedzia艂a.
- Nie czuj臋 si臋 zbyt dobrze. - Zana wywr贸ci艂a oczami. Eve potrz膮sn臋艂a ni膮 mocno.
- Nie mdlej. Siadaj i m贸w, co si臋 dok艂adnie sta艂o. - Popchn臋艂a m艂od膮 kobiet臋 na fotel i poleci艂a jej wsun膮膰 g艂ow臋 mi臋dzy kolana.
- Oddychaj! Peabody.
- Ju偶. - Jej partnerka wysz艂a z 艂azienki, nios膮c mokry r臋cznik. - To naprawd臋 tylko dra艣ni臋cie - zapewni艂a 艂agodnie Bobby'ego. - Nie zaszkodzi艂oby je przemy膰.
- Mam wod臋 utlenion膮. Jest ju偶 spakowana. - G艂os Zany by艂 s艂aby i dr偶膮cy. - W walizce. Bo偶e, mogliby艣my ju偶 wr贸ci膰 do Teksasu? Chc臋 wr贸ci膰 do domu.
- Musisz z艂o偶y膰 oficjalne zeznanie - powiedzia艂a Eve, podsuwaj膮c jej dyktafon. - Wsta艂a艣 i wysz艂a艣 po kaw臋.
- Niedobrze mi.
- Wcale nie - uci臋艂a brutalnie. - Wysz艂a艣 z hotelu?
- Ja... chcia艂am was czym艣 pocz臋stowa膰, kiedy przyjdziecie. I Bobby prawie nic nie jad艂 od... Postanowi艂am wyskoczy膰 na drobne zakupy, nim si臋 obudzi. Nie spali艣my dobrze tej nocy.
- Dobra, zesz艂a艣 na d贸艂.
- Zesz艂am na d贸艂 i powiedzia艂am recepcjoni艣cie 鈥濪zie艅 dobry鈥. Wiem, 偶e jest droidem, ale zawsze. Wysz艂am na ulic臋. Zapowiada艂 si臋 艂adny dzie艅, cho膰 troch臋 ch艂odny. Po drodze zacz臋艂am zapina膰 p艂aszcz. A potem... on si臋 pojawi艂 znienacka. Z艂apa艂 mnie tak szybko, czu艂am ostrze no偶a na sk贸rze. Powiedzia艂, 偶e mi go wbije, je艣li spr贸buj臋 krzykn膮膰. Sz艂am tam, gdzie mnie prowadzi艂, patrzy艂am w d贸艂, patrzy艂am w d贸艂 na swoje stopy i sz艂am. Tak si臋 ba艂am. Mog臋 dosta膰 szklank臋 wody?
- Przynios臋. - Peabody przesz艂a do cz臋艣ci kuchennej.
- Szed艂 bardzo szybko, obawia艂am si臋, 偶e je艣li si臋 potkn臋, zabije mnie na miejscu. - Jej oczy znowu nabra艂y szklistego wyrazu.
- Skup si臋. Skoncentruj - zdenerwowa艂a si臋 Eve. - Co zrobi艂a艣?
- Nic. - Zana zadr偶a艂a i obj臋艂a si臋 r臋kami. - Powiedzia艂am: 鈥濨ierz torebk臋鈥, ale nic nie m贸wi艂. Ba艂am si臋 nawet na niego spojrze膰. Chcia艂am ucieka膰, jednak by艂 zbyt silny, a ja za bardzo przera偶ona, by walczy膰. Potem otworzy艂 jakie艣 drzwi i weszli艣my chyba do baru, tak mi si臋 przynajmniej wydawa艂o. Wok贸艂 by艂a ciemno艣膰 i pustka, 偶adnych ludzi, ale pachnia艂o barem, je艣li wiecie, co mam na my艣li. Dzi臋kuj臋.
Trzyma艂a szklank臋 obiema r臋koma, a i tak nie zdo艂a艂a podnie艣膰 jej do ust, nie rozlewaj膮c wody.
- Nie mog臋 przesta膰 si臋 trz膮艣膰. By艂am pewna, 偶e mnie zgwa艂ci i zabije, czu艂am si臋 taka bezsilna. Kaza艂 mi usi膮艣膰 i trzyma膰 r臋ce na stole, pos艂ucha艂am. Za偶膮da艂 pieni臋dzy, powt贸rzy艂am, 偶eby wzi膮艂 torebk臋. On na to, 偶e chce ca艂e dwa miliony albo podziel臋 los Trudy. Potnie mnie i b臋d臋 nie do rozpoznania, kiedy ze mn膮 sko艅czy.
Rozp艂aka艂a si臋, 艂zy b艂yszcza艂y jej na rz臋sach.
- Spyta艂am: 鈥濼y zabi艂e艣 mam臋 Tru, ty j膮 zabi艂e艣?鈥. Odpowiedzia艂, 偶e mnie i Bobby'ego czeka gorsza 艣mier膰, je艣li nie damy mu pieni臋dzy. Dw贸ch milion贸w dolar贸w. Przecie偶 nie mamy dw贸ch milion贸w dolar贸w, Bobby. Powiedzia艂am mu: 鈥濵贸j Bo偶e, jak my zdob臋dziemy tyle pieni臋dzy?鈥. A on na to: 鈥濻pytaj t臋 policjantk臋鈥. I poda艂 mi numer konta. Kaza艂 mi go powtarza膰 w niesko艅czono艣膰, grozi艂, 偶e je艣li zapomn臋, znajdzie mnie i wyryje mi go na ty艂ku. To jego s艂owa. 505748711094463. 505748711094463. 505...
- Dobra, mamy. M贸w, co by艂o dalej.
- Kaza艂 mi tam siedzie膰. 鈥濻ied藕 tu, ty ma艂a suko鈥. Tak powiedzia艂. - Otar艂a d艂oni膮 mokre policzki. - 鈥濻ied藕 przez pi臋tna艣cie minut. Je艣li spr贸bujesz wyj艣膰 wcze艣niej, zginiesz鈥. I poszed艂. Siedzia艂am sama w ciemno艣ciach. Ba艂am si臋 wsta膰, ba艂am si臋, 偶e wr贸ci. Siedzia艂am, dop贸ki czas nie min膮艂. Kiedy wysz艂am, nie wiedzia艂am, gdzie jestem. By艂am zdezorientowana i og艂upia艂a. Ten ha艂as. Zacz臋艂am biec, ale nogi odm贸wi艂y mi pos艂usze艅stwa. Nie mog艂am znale藕膰 drogi powrotnej. Wtedy nadesz艂a pani detektyw i mi pomog艂a. Zostawi艂am torebk臋. Musia艂am zostawi膰 tam torebk臋. A mo偶e on j膮 zabra艂? Nie kupi艂am kawy.
Po raz kolejny zala艂a si臋 艂zami. Eve pozwoli艂a im p艂yn膮膰 przez ca艂膮 minut臋, po czym wr贸ci艂a do przes艂uchania.
- Jak on wygl膮da艂, Zano?
- Nie wiem. Naprawd臋 niewiele widzia艂am. Mia艂 czapk臋, tak膮 jak nosz膮 narciarze, i gogle przeciws艂oneczne. Wydawa艂 mi si臋 wysoki. By艂 ubrany w czarne d偶insy i czarne wojskowe buty. Patrzy艂am pod nogi, jak kaza艂, i widzia艂am jego buty. Sznurowane, z kwadratowymi czubkami. Wci膮偶 patrzy艂am na jego buty. Mia艂 wielkie stopy.
- Jak wielkie?
- Wi臋ksze ni偶 Bobby. Ale chyba niedu偶o.
- Zwr贸ci艂a艣 uwag臋 na kolor sk贸ry?
- Nie jestem pewna. Wydaje mi si臋, 偶e by艂 bia艂y. Mia艂 czarne r臋kawiczki. Ale wydaje mi si臋, 偶e by艂 bia艂y. Mign膮艂 mi tylko przez u艂amek sekundy, nim weszli艣my do tego ciemnego pomieszczenia. Przez ca艂y czas sta艂 za mn膮, a potem by艂o ciemno.
- Zarost, blizny, tatua偶e.
- Nic takiego nie widzia艂am.
- Jego g艂os? M贸wi艂 z jakim艣 akcentem?
- M贸wi艂 niskim gard艂owym g艂osem. Nie wiem. - Spojrza艂a 偶a艂o艣nie na Bobby'ego. - By艂am przera偶ona.
Eve maglowa艂a j膮 jeszcze przez chwil臋, ale dostawa艂a coraz bardziej niejasne informacje.
- Zostaniecie odwiezieni pod eskort膮 policyjn膮 do nowego hotelu, dostaniecie ochron臋. Je偶eli przypomnisz sobie co艣 jeszcze, cokolwiek, nawet je艣li wyda ci si臋 to b艂ahe, zadzwo艅 do mnie.
- Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego mia艂by zabi膰 mam臋 Tru? Dlaczego s膮dzi, 偶e mo偶emy mu zap艂aci膰 tyle pieni臋dzy?
Eve popatrzy艂a na Bobby'ego. Da艂a znak Peabody, 偶eby zorganizowa艂a eskort臋.
- Bobby wszystko ci wyt艂umaczy.
Dallas osobi艣cie odwioz艂a Bobby'ego i Zan臋 do nowego hotelu. Wyznaczy艂a dw贸ch mundurowych, aby poszukali miejsca, do kt贸rego zosta艂a zaci膮gni臋ta Zana; mieli przeczesa膰 budynki w promieniu czterech przecznic od West Side Hotel. Przeszukanie pustego pokoju zostawi艂a Peabody i grupie technik贸w, a sama po rozstaniu z Bobbym i Zana pojecha艂a do kostnicy.
Poprosi艂a wcze艣niej Morrisa o ponowne udost臋pnienie zw艂ok do ogl臋dzin. Trudy czeka艂a.
Nic, pomy艣la艂a Eve, patrz膮c na cia艂o. Wci膮偶 nic nie czu艂a. Ani wsp贸艂czucia, ani z艂o艣ci.
- Co mi mo偶esz powiedzie膰? - spyta艂a.
- Obra偶enia na twarzy i ciele zadane od dwudziestu czterech do trzydziestu sze艣ciu godzin przed 艣mierci膮. Wr贸cimy do nich za chwil臋. - Morris wr臋czy艂 jej par臋 gogli ze szk艂ami mikroskopowymi. - Popatrz tutaj.
Eve pochyli艂a si臋 nad 艣miertelnymi ranami z ty艂u g艂owy.
- Kraw臋dzie. I okr膮g艂e albo p贸艂okr膮g艂e odgniecenia.
- Masz dobre oko. Pozw贸l, powi臋ksz臋 jeszcze troch臋. - Na ekranie pojawi艂a si臋 cz臋艣膰 czaszki w zwielokrotnionej skali.
Eve przesun臋艂a gogle na czo艂o.
- M贸wi艂e艣, 偶e znalaz艂e艣 w艂贸kna w ranie na g艂owie.
- Czekam na wyniki z laboratorium.
- Te odgniecenia. Mog膮 by膰 od monet albo 偶eton贸w. Materia艂 wype艂niony monetami. Staro艣wiecki niezawodny spos贸b. Odznaczy艂y si臋 kraw臋dzie, mamy te偶 te p贸艂okr臋gi i okr臋gi. Tak, to mog艂y by膰 monety. Du偶o monet, spory ci臋偶ar, mog艂oby strzaska膰 czaszk臋.
Nasun臋艂a gogle z powrotem na oczy i jeszcze raz przyjrza艂a si臋 ranom.
- Trzy ciosy. Pierwszy - oboje stoj膮, ofiara plecami do mordercy. Upada, drugi cios nadchodzi z g贸ry, jest mocniejszy. I trzeci, zamach obiema r臋koma, uderzenie w lew膮 stron臋 g艂owy. - Skin臋艂a g艂ow膮. - Takie 艣lady m贸g艂 zostawi膰 kawa艂ek materia艂u obci膮偶ony bilonem - torba, skarpetka, jaki艣 ma艂y woreczek. 呕adnych obra偶e艅 wskazuj膮cych na to, 偶e si臋 broni艂a. Atak z zaskoczenia. Od ty艂u, nie mia艂a czasu si臋 wystraszy膰. Mo偶e morderca pokaza艂 jej inn膮 bro艅, na przyk艂ad n贸偶, straszak, i zmusi艂 j膮, 偶eby si臋 odwr贸ci艂a. Nie robi艂a ha艂asu. Powali艂 j膮 pierwszy cios, nie zd膮偶y艂a krzykn膮膰.
- Proste i klarowne. - Morris zdj膮艂 gogle. - Cofnijmy si臋 odrobin臋.
Palcami zabezpieczonymi warstw膮 izolacyjn膮 nacisn膮艂 jakie艣 ikony na monitorze diagnostycznym. D艂ugie ciemne w艂osy mia艂 dzi艣 splecione w warkocz si臋gaj膮cy nieco poni偶ej karku. Nosi艂 dzi艣 ciemnogranatowy garnitur, kt贸ry m贸g艂by nawet uchodzi膰 za konserwatywny, gdyby nie by艂 w czerwone paski.
- Rana twarzy. Wyczy艣膰my nieco obraz.
- Podobne odgniecenia. Ta sama bro艅 - zauwa偶y艂a Eve.
- Identycznie na brzuchu, piersiach, udach, lewym biodrze. Co艣 mnie jednak zastanowi艂o. Przyjrzyj si臋 jeszcze raz uwa偶nie ranie na twarzy.
- Powiedzia艂abym, 偶e napastnik znajdowa艂 si臋 bardzo blisko. - Przerwa艂a zdumiona. - Patrz膮c na k膮t, mo偶na by s膮dzi膰, i偶 cios zosta艂 zadany z g贸ry. - Odwr贸ci艂a si臋 do Morrisa i zamierzy艂a si臋 pi臋艣ci膮 w jego twarz. Patolog mrugn膮艂 zaskoczony i cofn膮艂 g艂ow臋 o milimetr, gdy r臋ka Dallas zatrzyma艂a si臋 tu偶 przy jego policzku.
- U偶yjmy symulacji komputerowej, co?
Nie mog艂a powstrzyma膰 szerokiego u艣miechu.
- Nie uderzy艂abym ci臋.
- Jednak nalegam. - Przesadnie schowa艂 si臋 za monitorem komputera. W艂膮czy艂 program i na ekranie ukaza艂y si臋 dwie wirtualne sylwetki. - Teraz mo偶esz sobie zobaczy膰 k膮ty padania cios贸w i ruchy napastnika, zaprogramowane tak, by odtworzy膰 obra偶enia naszej ofiary. Rana twarzy powsta艂a wskutek uderzenia lew膮 r臋k膮, z g贸ry, jak m贸wi艂a艣. To dziwne.
Eve zmarszczy艂a czo艂o, przygl膮daj膮c si臋 symulacji.
- Nikt nie uderza w ten spos贸b. Nawet gdyby sprawca by艂 lewor臋czny i wzi膮艂by zamach zza plec贸w, cios pad艂by gdzie艣 tu. - Wskaza艂a w艂asn膮 ko艣膰 policzkow膮. - A zak艂adaj膮c, 偶e uderza艂 z g贸ry, obra偶enia by艂yby ni偶ej. Mo偶e prawor臋czny, kt贸ry... nie. - Przenios艂a wzrok z ekranu z powrotem na cia艂o. - By膰 mo偶e pi臋艣ci膮 uda艂oby si臋 zada膰 tego rodzaju obra偶enia. Jednak broni膮 tego typu jak ta tutaj trzeba wzi膮膰 zamach, nawet je艣li stoi si臋 blisko.
Morris zmarszczy艂 brwi, Eve zmru偶y艂a oczy, po czym podnios艂a wzrok na koleg臋.
- Na Boga, chyba nie zrobi艂a sobie tego sama?
- Wprowadzi艂em dane do komputera i oto wynik: prawdopodobie艅stwo - dziewi臋膰dziesi膮t kilka procent. Rzu膰 okiem. - Otworzy艂 inny program. - Jedna osoba, zamach obiema r臋koma, cios wyprowadzony z prawej strony.
- Psychopatyczna suka - powiedzia艂a cicho Eve.
- I niezwykle zdeterminowana. Spos贸b, w jaki powsta艂y pozosta艂e obra偶enia, k膮ty zadawania cios贸w - z wyj膮tkiem rany g艂owy - wskazuj膮 na efekt samookaleczenia. Prawdopodobie艅stwo wynosi dziewi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 i osiem dziesi膮tych procent, je艣li dodamy rany twarzy.
Wszystkie teorie, kt贸re mia艂a do tej pory, straci艂y warto艣膰 w 艣wietle nowych fakt贸w. B臋dzie musia艂a zacz膮膰 od nowa.
- 呕adnych obra偶e艅 艣wiadcz膮cych o tym, by si臋 broni艂a, 偶adnych 艣lad贸w walki ani przytrzymywania.
W g艂owie k艂臋bi艂y jej si臋 setki my艣li; w艂o偶y艂a gogle i jeszcze raz dokona艂a ogl臋dzin cia艂a, centymetr po centymetrze.
- Siniaki na kolanach i 艂okciach?
- Prawdopodobnie powsta艂y wskutek upadku w tym samym czasie co rany g艂owy.
- Dobrze, dobrze. Kto艣 defasonuje ci twarz w ten spos贸b i zbli偶a si臋 z zamiarem zadania kolejnych cios贸w, wi臋c uciekasz albo upadasz, unosisz r臋ce, pr贸buj膮c si臋 os艂oni膰. Powinny by膰 przynajmniej si艅ce na przedramionach. Ale nie ma, poniewa偶 sama zadawa艂a sobie ciosy. Nic pod paznokciami.
- Skoro ju偶 o tym wspominasz... - Morris si臋 u艣miechn膮艂. - Par臋 w艂贸kien pod paznokciem palca wskazuj膮cego i serdecznego prawej d艂oni, a tak偶e pod wskazuj膮cym lewej.
- B臋d膮 identyczne z tymi, kt贸re znalaz艂e艣 w ranie na g艂owie. - Eve zacisn臋艂a praw膮 pi臋艣膰. - Chwyta w d艂o艅 worek z bilonem, zbiera si臋 na odwag臋. Szalona suka.
- Dallas, m贸wi艂a艣, 偶e j膮 zna艂a艣. Jaki mog艂a mie膰 pow贸d, 偶eby zrobi膰 co艣 podobnego?
Eve odrzuci艂a na bok okulary teleskopowe. Odnalaz艂a w sobie upragnion膮 z艂o艣膰, przenika艂a j膮 teraz do szpiku ko艣ci.
- 呕eby oskar偶y膰 kogo艣 o pobicie. Mnie albo Roarke'a. P贸j艣膰 z tym do medi贸w - m贸wi艂a, chodz膮c nerwowo po policyjnej kostnicy. - Nie, nie, to nie jest spos贸b na zdobycie du偶ej kasy. Uwagi i jakich艣 tam pieni臋dzy, owszem, ale nie du偶ej kasy. Szanta偶. Wykombinowa艂a sobie, 偶e nie odpu艣ci nam tak 艂atwo. Zap艂acimy albo sprawa o pobicie trafi na forum publiczne, wszyscy si臋 dowiedz膮, co jej zrobili艣my. Jednak obr贸ci艂o si臋 to przeciwko niej. Kto艣, z kim wsp贸艂pracowa艂a, najwyra藕niej przesta艂 jej potrzebowa膰. A mo偶e zgubi艂a j膮 chciwo艣膰 i sama chcia艂a si臋 pozby膰 wsp贸lnika.
- Trzeba mie膰 tupet, 偶eby szanta偶owa膰 policjantk臋 i faceta pokroju Roarke'a. - Morris popatrzy艂 na zw艂oki. - Trzeba by膰 powa偶nie chorym na umy艣le, 偶eby si臋 tak urz膮dzi膰 z ch臋ci zysku.
- Dosta艂a swoj膮 zap艂at臋, czy偶 nie? - powiedzia艂a cicho Eve. - S艂ono jej kto艣 zap艂aci艂.
Peabody zrobi艂a sobie ma艂膮 wycieczk臋. Dallas urwa艂aby jej g艂ow臋, gdyby si臋 dowiedzia艂a, a przecie偶 wysz艂a tylko na chwil臋. Technicy nie znale藕li dot膮d niczego w opuszczonych przez Lombard贸w pomieszczeniach.
Nie mia艂a nawet pewno艣ci, czy zastanie McNaba. M贸g艂 by膰 na patrolu czy te偶 akcji w terenie. Nie raczy艂 jej zostawi膰 wiadomo艣ci.
Z facetami s膮 tylko problemy, czasem sama si臋 sobie dziwi艂a, czemu zawraca sobie g艂ow臋 jednym z nich. Dobrze jej by艂o w pojedynk臋. Nie szuka艂a przecie偶 kogo艣 takiego jak McNab?
Kto by szuka艂?
Dziwnym trafem znalaz艂a si臋 w trwa艂ym konkubinacie, ze wsp贸ln膮 umow膮 najmu. Razem kupili nowe 艂贸偶ko - naprawd臋 eleganckie. A to chyba znaczy, 偶e 艂贸偶ko jest ich, a nie po prostu jej. Delia nie my艣la艂a o tym a偶 do tej chwili.
Nie my艣la艂aby o tym r贸wnie偶 teraz, gdyby McNab nie okaza艂 si臋 sko艅czonym palantem.
On wyszed艂, wi臋c powinien pierwszy wyci膮gn膮膰 r臋k臋 na zgod臋. Zawaha艂a si臋, chcia艂a zawr贸ci膰, jednak pude艂ko z prezentem od Dallas wypala艂o jej dziur臋 w kieszeni, a w brzuchu skr臋ca艂o j膮 od niewygodnego i nieokre艣lonego przypuszczenia, 偶e by膰 mo偶e sama tak偶e ponosi cz臋艣膰 winy.
Prawdopodobnie to tylko zwyk艂a niestrawno艣膰. Niepotrzebnie kupi艂a sojowego hot doga w budce na rogu.
Z uniesionym dumnie podbr贸dkiem wkroczy艂a do biura. Oto i on, w swoim boksie. Nie spos贸b by艂o go nie dostrzec; nawet na tle t臋czowych barw zielone spodnie i 偶贸艂ta koszula McNaba robi艂y piorunuj膮ce wra偶enie.
Fukn臋艂a i podesz艂a z impetem, by szturchn膮膰 go mocno w rami臋, dwa razy.
- Chc臋 porozmawia膰.
Jego spokojne zielone oczy zatrzyma艂y si臋 na moment na jej twarzy.
- Jestem zaj臋ty - powiedzia艂, odwracaj膮c wzrok. Zabola艂a j膮 ta odprawa.
- Pi臋膰 minut - wycedzi艂a przez z臋by. - Na osobno艣ci.
Wsta艂 ze swego stanowiska i obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie, potrz膮saj膮c grzyw膮 d艂ugich jasnych w艂os贸w. Da艂 jej znak r臋k膮, 偶eby posz艂a za nim i ruszy艂 naprz贸d w swoich b艂yszcz膮cych 偶贸艂tych butach na podeszwach powietrznych.
Peabody pod膮偶a艂a za nim przez pl膮tanin臋 korytarzy czerwona ze wstydu i z艂o艣ci. Nikt si臋 z ni膮 nie wita艂 ani nie przystawa艂, 偶eby pogada膰. Najwyra藕niej McNab nie zachowa艂 ich problem贸w dla siebie.
C贸偶, ona te偶 nie. Co z tego?
Weszli do ma艂ego pokoju, gdzie dwoje detektyw贸w sprzecza艂o si臋 ze sob膮, u偶ywaj膮c niezrozumia艂ego j臋zyka komputerowych dziwak贸w. McNab po prostu pokaza艂 im drzwi.
- Potrzebuj臋 pi臋ciu minut.
Policjanci zabrali swoje napoje i poszli si臋 k艂贸ci膰 na korytarz. Kobieta, wychodz膮c, rzuci艂a Peabody wsp贸艂czuj膮ce spojrzenie.
McNab wzi膮艂 sobie cytrynowy nap贸j, jak pomy艣la艂a z艂o艣liwie Peabody, pewnie dlatego, 偶e kolor pasowa艂 mu do stroju. Zamkn臋艂a drzwi, podczas gdy on opar艂 si臋 o w膮ski blat.
- Jestem zaj臋ty, wi臋c si臋 streszczaj - powiedzia艂.
- Och, b臋d臋 si臋 streszcza膰. Nie tylko ty pracujesz. Gdyby艣 rano nie wymkn膮艂 si臋 cichaczem, mogliby艣my wyja艣ni膰 pewne rzeczy przed wyj艣ciem.
- Nie musia艂em wymyka膰 si臋 cichaczem. 艢pisz jak zabita. Chcia艂em unikn膮膰 twoich humor贸w z samego rana.
- Moich humor贸w? - Jej g艂os przeszed艂 w pisk, umar艂aby ze wstydu, gdyby sama siebie us艂ysza艂a. - To ty nawy - my艣la艂e艣 mi od egoistek. To ty o艣wiadczy艂e艣, 偶e mi nie zale偶y.
- Wiem, co powiedzia艂em. Wi臋c je艣li to ma by膰 powt贸rka z wczorajszej...
Peabody zagrodzi艂a mu drog臋. Po raz pierwszy cieszy艂a si臋, 偶e ma nad nim przewag臋 wagow膮.
- Je艣li zbli偶ysz si臋 do drzwi, nim sko艅cz臋, skopi臋 tw贸j ko艣cisty ty艂ek.
Oczy rozb艂ys艂y mu gniewem.
- Wobec tego m贸w, co masz do powiedzenia. Mo偶e to b臋dzie wi臋cej, ni偶 mia艂a艣 mi do powiedzenia przez ostatni tydzie艅.
- Co ty wygadujesz?
- Jeste艣 wiecznie zaj臋ta. Zawsze, kiedy pr贸buj臋 z tob膮 porozmawia膰, s艂ysz臋: 鈥濿r贸cimy do tego p贸藕niej鈥. Je艣li planujesz mnie rzuci膰, mog艂aby艣 przynajmniej mie膰 na tyle przyzwoito艣ci, 偶eby to zrobi膰 po 艣wi臋tach. Wytrzyma艂aby艣 chyba jako艣, do cholery.
- Co? Co? Rzuci膰 ci臋? Postrada艂e艣 do szcz臋tu te 艣ladowe ilo艣ci inteligencji, kt贸re pozosta艂y?
- Unikasz mnie. P贸藕no wracasz, wcze艣nie wychodzisz, ka偶dego przekl臋tego dnia.
- Robi艂am 艣wi膮teczne zakupy, imbecylu. - Zamacha艂a r臋kami, jej g艂os przeszed艂 w krzyk. - Chodzi艂am na si艂owni臋. Przesiadywa艂am u Mavis i Leonardo, bo... Nie mog臋 ci powiedzie膰 dlaczego. A je艣li rzeczywi艣cie ci臋 troch臋 unika艂am, to tylko z tego powodu, 偶e jedynym tematem, kt贸ry ci臋 interesuje, jest wyjazd do Szkocji.
- Zosta艂o nam ju偶 tylko par臋 dni, 偶eby...
- Wiem, wiem. - 艢cisn臋艂a g艂ow臋 r臋kami.
- Za艂atwi艂em sobie prac臋 dorywcz膮, 偶eby zap艂aci膰 za podr贸偶. Chc臋 tylko... Nie mia艂a艣 zamiaru ze mn膮 zrywa膰?
- Nie, chocia偶 powinnam. Powinnam rzuci膰 ci臋 w diab艂y i oszcz臋dzi膰 sobie tych dramat贸w. - Delia opu艣ci艂a r臋ce i westchn臋艂a. - Unika艂am ci臋, poniewa偶 nie chcia艂am rozmawia膰 na temat wyjazdu do Szkocji.
- Zawsze m贸wi艂a艣, 偶e chcia艂aby艣 kiedy艣 zobaczy膰 Szkocj臋.
- Wiem, co m贸wi艂am, ale to by艂o wtedy, kiedy wyjazd wydawa艂 si臋 odleg艂y i ma艂o realny. Teraz ty naciskasz, a ja si臋 denerwuj臋. Nie, nie denerwuj臋. Jestem przera偶ona.
- Czym?
- Spotkaniem z twoj膮 rodzin膮 - ca艂膮. Tym, 偶e b臋d臋 dziewczyn膮, kt贸r膮 przywioz艂e艣 do domu na 艣wi臋ta.
- Jezu, Peabody, a kogo mam wed艂ug ciebie zabra膰 do domu na 艣wi臋ta?
- Mnie, ty idioto. Ale kiedy przywozisz kogo艣 ze sob膮 do domu na 艣wi臋ta, to powa偶na sprawa. Sta艂y zwi膮zek. Wszyscy b臋d膮 mi si臋 przygl膮da膰, zadawa膰 pytania, a ja nie mog臋 zrzuci膰 przekl臋tych trzech kilo, bo jak si臋 denerwuj臋, to jem. Wi臋c pomy艣la艂am, 偶e mogliby艣my zosta膰 w domu i nie musia艂abym si臋 tym martwi膰 a偶 do... kiedy艣 tam.
Po prostu na ni膮 patrzy艂, z tym wyrazem dezorientacji i niezrozumienia na twarzy, z kt贸rym m臋偶czy藕ni wszystkich epok przygl膮daj膮 si臋 czasem swoim kobietom.
- Ty mnie zabra艂a艣 do domu na Dzi臋kczynienie.
- To co innego. Naprawd臋 - powiedzia艂a, nim zd膮偶y艂 zaprotestowa膰. - Pozna艂e艣 wcze艣niej moich rodzic贸w, poza tym jeste艣my wyznawcami Wolnego Wieku. Ka偶dego by艣my nakarmili w 艢wi臋to Dzi臋kczynienia. Ja jestem gruba i twoi mnie nie polubi膮.
- Dee. - M贸wi艂 tak do niej tylko w chwilach wyj膮tkowej czu艂o艣ci - lub rozpaczy. Teraz, s膮dz膮c po tonie, czu艂 jedno i drugie. - To rzeczywi艣cie wielka sprawa zabra膰 kogo艣 do domu na 艣wi臋ta. Ty b臋dziesz pierwsza.
- O, Bo偶e. To jeszcze pogarsza spraw臋. Albo polepsza. Nie wiem ju偶 sama. - Prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i z艂apa艂a si臋 za brzuch. - Niedobrze mi.
- Na pewno ci臋 polubi膮. Pokochaj膮 ci臋, poniewa偶 ja ci臋 kocham, She - Body. - U艣miechn膮艂 si臋 do niej tym swoim wyj膮tkowym u艣miechem, kt贸ry zawsze przywodzi艂 jej na my艣l ma艂e puchate szczeniaczki. - Prosz臋, pojed藕 ze mn膮 do domu. D艂ugo czeka艂em, 偶eby si臋 tob膮 pochwali膰.
- Ojej. O, rany. - Po jej policzkach pociek艂y 艂zy wzruszenia. Wskoczy艂a mu na biodra. McNab podtrzyma艂 j膮 r臋koma za po艣ladki.
- Musz臋 zamkn膮膰 drzwi - wymamrota艂, podgryzaj膮c j膮 rado艣nie w ucho.
- Wszyscy si臋 domy艣l膮, co robimy.
- Uwielbiam by膰 obiektem zazdro艣ci. Mmmmm, t臋skni艂em za tob膮. Pozw贸l mi tylko...
- Czekaj, czekaj! - Odsun臋艂a si臋 i si臋gn臋艂a r臋k膮 do kieszeni. - Zapomnia艂am. Bo偶e. To prezent dla nas od Dallas i Roarke'a.
- Wola艂bym prezent od ciebie. Teraz.
- Patrz. Musisz spojrze膰. Zafundowali nam podr贸偶 - powiedzia艂a, otwieraj膮c pude艂ko i pokazuj膮c, co jest w 艣rodku. - Prywatny samolot, transport po wyl膮dowaniu. Wszystko.
McNab zabra艂 r臋ce z jej po艣ladk贸w, z czego Peabody wywnioskowa艂a, 偶e by艂 r贸wnie oszo艂omiony co ona.
- Jasny gwint.
- Pozosta艂o nam jedynie si臋 spakowa膰 - zauwa偶y艂a z b艂ogim u艣miechem. - Nie musisz bra膰 tej dodatkowej pracy, chyba 偶e chcesz. Przepraszam, 偶e tak spanikowa艂am. Ja te偶 ci臋 kocham.
Zarzuci艂a mu ramiona na szyj臋 i mocno go poca艂owa艂a. Odsun臋艂a si臋 po chwili i szelmowsko zmru偶y艂a oko.
- Ja zamkn臋 drzwi.
Eve wr贸ci艂a do swojej klitki, by skoordynowa膰 kolejne poczynania. Po chwili wpad艂a Peabody.
- Mam wst臋pny raport z przeszukania pokoju zwolnionego przez Lombard贸w - nic - m贸wi艂a szybko. - Grupa wyznaczona do przeszukania terenu wok贸艂 hotelu znalaz艂a bar, jedn膮 przecznic臋 na wsch贸d, dwie na po艂udnie. Drzwi by艂y otwarte. Torebka Zany w 艣rodku, na pod艂odze. Wys艂a艂am tam ju偶 ekip臋.
- By艂a艣 zaj臋ta - zauwa偶y艂a Dallas. - Jak znalaz艂a艣 czas na seks?
- Na seks? Nie mam poj臋cia, o czym m贸wisz. Na pewno chcesz kawy. - Rzuci艂a si臋 w stron臋 autokucharza, po czym odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na Eve. - Sk膮d wiesz, 偶e uprawia艂am seks? Masz jaki艣 seks - radar?
- 殴le zapi臋ta koszula i 艣wie偶a malinka na szyi.
- Cholera. - Peabody zakry艂a d艂oni膮 kompromituj膮cy 艣lad. - Bardzo wida膰? Czemu nie masz tu lustra?
- Poniewa偶, pomy艣lmy, czy powodem mo偶e by膰 fakt, 偶e to miejsce pracy? Przynosisz ha艅b臋 mundurowi. Id藕 co艣 ze sob膮 zrobi膰, zanim komendant... - Zabrz臋cza艂o wideo艂膮cze na biurku. - Za p贸藕no. Odsu艅 si臋. Odsu艅 si臋, do cholery, 偶eby ci臋 nie by艂o wida膰 na ekranie. Chryste.
Peabody spu艣ci艂a g艂ow臋 ze wstydem, ale za to na ustach mia艂a mimowolny u艣miech. Cofn臋艂a si臋 z zasi臋gu kamery.
- Pogodzili艣my si臋.
- Cicho! Dallas.
- Komendant Whitney chce ci臋 natychmiast widzie膰 w swoim biurze.
- Ju偶 id臋. - Roz艂膮czy艂a si臋. - Stre艣膰 mi kr贸tko sytuacj臋.
- P贸jd臋 z tob膮. Musz臋 tylko...
- Stre艣膰 mi sytuacj臋, detektyw Peabody. Potem napiszesz raport.
- Tak jest. Ekipa, kt贸ra przeszuka艂a pokoje opuszczone przez Bobby'ego i Zan臋, nie znalaz艂a 偶adnych dowod贸w wskazuj膮cych na ich udzia艂 w morderstwie. Torebk臋 Zany Lombard odnaleziono w barze o nazwie Kryj贸wka na Dziewi膮tej mi臋dzy Trzydziest膮 Dziewi膮t膮 a Czterdziest膮. Policjanci weszli do 艣rodka po ustaleniu, 偶e dosz艂o do z艂amania k艂贸dki i rozbrojenia alarmu. Pomieszczenie zosta艂o zabezpieczone, technicy w drodze.
- Nazwisko w艂a艣ciciela baru, w艂a艣ciciela budynku.
- Zamierza艂am zdoby膰 te informacje po zapoznaniu ci臋 z sytuacj膮.
- Zr贸b to teraz. Sprawd藕 nazwiska. Za p贸艂 godziny chc臋 mie膰 te dane i tw贸j pisemny raport.
Eve wypad艂a z w艣ciek艂o艣ci膮 na korytarz. W windzie chocia偶 raz nie musia艂a u偶ywa膰 艂okci, 偶eby zdoby膰 minimum prywatnej przestrzeni.
Ca艂e szcz臋艣cie, uzna艂a. Mog艂aby po艂ama膰 偶ebra jakiemu艣 palantowi.
Potem uspokoi艂a emocje. Whitney nie zobaczy nic poza opanowaniem i profesjonalizmem. Zrobi wszystko, 偶eby nie odsun膮艂 jej od sprawy Lombard.
Czeka艂, siedz膮c na krze艣le za biurkiem. Jego szeroka ciemna twarz nie zdradza艂a wi臋cej ni偶 twarz Eve. Czarne w艂osy mia艂 g臋sto przypr贸szone siwizn膮. Wok贸艂 oczu i ust pojawi艂y si臋 zmarszczki wywo艂ane up艂ywem czasu, a tak偶e, by艂a tego pewna, ci臋偶arem sprawowanej w艂adzy.
- Poruczniku, przej臋艂a pani dowodzenie w sprawie o morderstwo. 艢ledztwo trwa ju偶 drugi dzie艅, a zwierzchnictwo nie zosta艂o o niczym przez pani膮 poinformowane.
- Panie komendancie, trafi艂am na t臋 spraw臋 wczoraj rano. W niedziel臋 rano, panie komendancie, kiedy 偶adne z nas nie by艂o na s艂u偶bie.
Skwitowa艂 to lekkim skinieniem g艂owy.
- Podj臋艂a si臋 pani prowadzenia sprawy, nie b臋d膮c na s艂u偶bie, wykorzysta艂a pani personel oraz sprz臋t, nie informuj膮c o niczym prze艂o偶onych.
Nie ma sensu kr臋ci膰, postanowi艂a.
- Tak, panie komendancie, to wszystko prawda. Uzna艂am, 偶e okoliczno艣ci usprawiedliwiaj膮 takie post臋powanie. Jestem przygotowana do z艂o偶enia raportu z owych okoliczno艣ci i swojego dotychczasowego post臋powania.
Whitney uni贸s艂 r臋k臋 do g贸ry.
- Czy to sytuacja z kategorii 鈥瀕epiej p贸藕no ni偶 wcale鈥?
- Nie, panie komendancie. To sytuacja z kategorii 鈥瀙ilna potrzeba zabezpieczenia miejsca zbrodni i zebrania dowod贸w鈥. Z ca艂ym szacunkiem, panie komendancie.
- Zna艂a pani ofiar臋.
- Zgadza si臋. Nie mia艂am z ni膮 偶adnego kontaktu, nie widzia艂am jej przez dwadzie艣cia lat. Dwa dni przed 艣mierci膮 zjawi艂a si臋 w moim biurze.
- Wchodzisz na grz膮ski grunt, Dallas.
- Nie wydaje mi si臋, panie komendancie. Zna艂am ofiar臋 przelotnie, b臋d膮c jeszcze dzieckiem. Tak wi臋c...
- Trafi艂a艣 pod jej opiek臋 na kilka miesi臋cy, kiedy by艂a艣 dzieckiem - sprostowa艂.
- Termin 鈥瀘pieka鈥 jest w tym wypadku nieadekwatny, poniewa偶 nie zapewni艂a mi 偶adnej. Nie rozpozna艂abym tej kobiety na ulicy. Nie by艂oby nawet mowy o dalszych naszych kontaktach po tej wizycie w zesz艂y czwartek, ale nast臋pnego dnia posz艂a do mojego m臋偶a z zamiarem szanta偶u. Za偶yczy艂a sobie dw贸ch milion贸w dolar贸w.
Whitney uni贸s艂 brwi.
- I to nie jest grz膮ski teren?
- M贸j m膮偶 pokaza艂 jej drzwi. Kapitan Feeney jest w posiadaniu zapisu z kamery w biurze Roarke'a, kt贸ry udost臋pni艂 je na potrzeby 艣ledztwa. Wysz艂a t膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 wesz艂a.
- Siadaj, Dallas.
- Dzi臋kuj臋, postoj臋, panie komendancie. W niedziel臋 odwiedzi艂am Trudy Lombard w hotelu, bo chcia艂am zapewni膰 j膮 osobi艣cie, i偶 nie dostanie ani centa. Nie zrobi艂y na nas wra偶enia jej wcze艣niejsze gro藕by. Twierdzi艂a, 偶e przechowuje moje akta i zamierza je opublikowa膰. W tamtym czasie...
- Mia艂a je?
- Bardzo prawdopodobne. Nie znale藕li艣my ich na miejscu zbrodni, stojak z p艂ytami zosta艂 opr贸偶niony. Teraz ma je zapewne morderca.
- Rozmawia艂em z doktor Mir膮. Przysz艂a do mnie dzi艣 rano. Tak jak i ty powinna艣 by艂a zrobi膰.
- Tak jest, panie komendancie.
- Uwa偶a, 偶e jeste艣 w stanie poprowadzi膰 t臋 spraw臋, co wi臋cej - le偶y to w twoim dobrze poj臋tym interesie. Rozmawia艂em r贸wnie偶 z koronerem, wi臋c mam jaki艣 obraz sytuacji. Nim us艂ysz臋 tw贸j raport, chc臋 wiedzie膰, czemu nie zg艂osi艂a艣 si臋 do mnie od razu. M贸w prawd臋, Dallas.
- Uwa偶a艂am, 偶e znajd臋 si臋 na mocniejszej pozycji, kiedy 艣ledztwo b臋dzie w toku. Moje osobiste powi膮zania z ofiar膮 mog艂y wp艂yn膮膰 negatywnie na decyzj臋 kierownictwa o przydzieleniu mi tej sprawy.
Zamilk艂 na d艂ug膮 chwil臋.
- Powinna艣 by艂a przyj艣膰 do mnie. Prosz臋 o raport. Dallas z trudem zapanowa艂a nad j膮kaniem, sk艂adaj膮c klarowne sprawozdanie od pierwszego spotkania z ofiar膮 a偶 do danych przekazanych w艂a艣nie przez Peabody.
- Sama zada艂a sobie obra偶enia, maj膮c zamiar je wykorzysta膰 do dalszych pr贸b szanta偶u. Czy taka jest twoja opinia?
- Tak, w 艣wietle ostatnich dowod贸w i raportu koronera.
- Jej partner albo pomocnik zabija j膮, porywa synow膮 i przez ni膮 ponawia 偶膮danie pieni臋dzy, pos艂uguj膮c si臋 gro藕b膮 podania do wiadomo艣ci publicznej twoich utajnionych akt.
- W膮tpi臋, by morderca by艂 艣wiadom faktu, i偶 w chwili pope艂nienia przez niego zbrodni, oboje z Roarkiem znajdowali艣my si臋 w towarzystwie szefa policji oraz pa艅skim, panie komendancie. Niewykluczone, 偶e mia艂 nadziej臋 rzuci膰 na nas podejrzenia.
- To by艂o udane przyj臋cie. - Whitney u艣miechn膮艂 si臋 lekko. - Sprawdzili艣cie numer konta?
- Kapitan Feeney ju偶 si臋 tym zajmuje. Chcia艂abym prosi膰 o pozwolenie w艂膮czenia Roarke'a w ten etap 艣ledztwa.
- Dziwi臋 si臋, 偶e jeszcze si臋 nie w艂膮czy艂.
- Nie informowa艂am go o wszystkim. Du偶o si臋 dzi艣 dzia艂o od rana, panie komendancie.
- A to jeszcze nie koniec. B艂臋dem by艂oby utrzymywanie twoich powi膮za艅 z ofiar膮 w tajemnicy. Wyjd膮 na jaw pr臋dzej czy p贸藕niej. Popro艣 Nadine, 偶eby ci pomog艂a si臋 tym zaj膮膰.
Komendant mia艂 racj臋. Nale偶y rzecz wyja艣ni膰 jak najszybciej. Nawet je艣li trzeba sobie przy tym b臋dzie 艣ci膮gn膮膰 na kark uci膮偶liwych dziennikarzy.
- Skontaktuj臋 si臋 z ni膮 od razu.
- I z agencj膮 informacyjn膮. Zawiadamiaj mnie o post臋pach w 艣ledztwie.
- Tak jest, panie komendancie.
- Mo偶esz odej艣膰.
Ruszy艂a do wyj艣cia, jednak przy drzwiach zatrzyma艂a si臋 i odwr贸ci艂a.
- Panie komendancie Whitney, przepraszam za t臋 samowolk臋. To si臋 wi臋cej nie powt贸rzy.
- Nie, to si臋 nie powt贸rzy.
Wysz艂a, nie maj膮c pewno艣ci czy w艂a艣nie otrzyma艂a wsparcie czy te偶 bur臋. W ko艅cu uzna艂a, 偶e prawdopodobnie jedno i drugie.
Na d藕wi臋k otwieranych drzwi Peabody wyskoczy艂a zza swojego biurka i pop臋dzi艂a do klitki Eve.
- S膮 dane, o kt贸re pani prosi艂a, pani porucznik. M贸j raport r贸wnie偶 jest gotowy.
- To dobrze. Nie mam kawy.
- To karygodne niedopatrzenie zostanie niezw艂ocznie naprawione, pani porucznik.
- Je偶eli zamierzasz liza膰 mi buty, Peabody, oka偶 cho膰 troch臋 subtelno艣ci.
- A偶 tak wida膰? Zas艂u偶y艂am na upomnienie - nie powiem, 偶e nie by艂o warto, ale zas艂u偶y艂am. McNab i ja wszystko sobie wyja艣nili艣my, oczy艣cili艣my atmosfer臋. My艣la艂, 偶e z nim zrywam. G艂upi idiota.
Zosta艂o to powiedziane z tak膮 czu艂o艣ci膮, 偶e Eve a偶 ukry艂a twarz w d艂oniach.
- Je艣li nie chcesz dosta膰 kolejnego kopa, oszcz臋d藕 mi szczeg贸艂贸w.
- Przepraszam. Kawa, pani porucznik, dok艂adnie taka, jak膮 pani lubi. 呕yczy pani sobie jakie艣 s艂odycze z automatu? Ja stawiam.
Eve unios艂a g艂ow臋 i spiorunowa艂a wzrokiem swoj膮 partnerk臋.
- Jak d艂ugo to robili艣cie? Nie, nie, nie chc臋 wiedzie膰. Przynie艣 mi cokolwiek i zadzwo艅 do Nadine. Musz臋 si臋 z ni膮 spotka膰.
- Ju偶 si臋 robi.
Po wyj艣ciu Peabody wybra艂a prywatny numer Roarke'a. Odezwa艂a si臋 poczta g艂osowa. Eve przeczesa艂a w艂osy palcami.
- Przepraszam, 偶e zawracam ci g艂ow臋 w pracy. Wyst膮pi艂y pewne komplikacje. Odezwij si臋 do mnie, kiedy b臋dziesz m贸g艂.
Wzruszy艂a ramionami, sykn臋艂a z niech臋ci膮, po czym po艂膮czy艂a si臋 ze straszn膮 agencj膮 informacyjn膮. Po wype艂nieniu tego obowi膮zku wsun臋艂a do komputera p艂ytk臋 z danymi od Peabody.
- Wzi臋艂am ci batonik Go - oznajmi艂a Delia, wchodz膮c. - Nadine ch臋tnie si臋 spotka, sama chcia艂a z tob膮 porozmawia膰, proponuje lunch.
- Lunch? Nie mo偶e po prostu przyj艣膰 tutaj?
- Jest bardzo rozemocjonowana, Dallas. Chce si臋 spotka膰 w Scentsational, w po艂udnie.
- Gdzie?
- O, to bardzo modna knajpa. Musi mie膰 niez艂e znajomo艣ci, skoro uda艂o jej si臋 dosta膰 stolik. Tu jest adres. Mnie te偶 zaprosi艂a, wi臋c...
- Pewnie, pewnie. Czemu nie, do cholery? Poplotkujemy sobie.
Eve pojecha艂a do Kryj贸wki spotka膰 si臋 osobi艣cie z w艂a艣cicielem pubu. W raporcie z przeszukania napisano, 偶e kto艣 grzeba艂 przy zamkach i alarmie, mimo to postanowi艂a faceta sprawdzi膰.
Roy Chancey by艂 wkurzony, zar贸wno w艂amaniem, jak i tym, 偶e zosta艂 wyci膮gni臋ty z 艂贸偶ka.
- Pewnie bachory. Jak zwykle. - Podrapa艂 si臋 po wydatnym brzuchu i ziewn膮艂, roztaczaj膮c wo艅 nie艣wie偶ego oddechu.
- Nie, to nie bachory. Gdzie pan by艂 dzi艣 rano mi臋dzy si贸dm膮 a dziewi膮t膮?
- W 艂贸偶ku, a gdzie mia艂em by膰? Bar jest otwarty do trzeciej nad ranem. Zanim wszystko pozamykam i si臋 po艂o偶臋, robi si臋 ju偶 czwarta, do cholery. 艢pi臋 w dzie艅. Niewiele zreszt膮 trac臋. Nic tylko s艂o艅ce i korki uliczne.
- Mieszka pan nad barem.
- Ta. Na drugim pi臋trze jest szko艂a ta艅ca, na trzecim i czwartym mieszkania.
- Mieszka pan sam, Chancey?
- Ta. S艂uchaj paniusiu, po co mia艂bym si臋 w艂amywa膰 do siebie?
- Celne pytanie. Znasz t臋 kobiet臋? - Pokaza艂a mu zdj臋cie 偶ywej Trudy.
Przyjrza艂 si臋 uwa偶nie, doceni艂a to. Gliny i barmani, pomy艣la艂a Eve, znaj膮 si臋 na ludziach.
- Nie. To ta, kt贸r膮 napadli?
- Nie. To ta, kt贸r膮 zabili par臋 dni temu.
- Hola, hola, hola! - Wreszcie si臋 o偶ywi艂. - Nikt nie zgin膮艂 w moim barze. B贸jki, owszem, czasem si臋 zdarzaj膮, ale nikt nigdy nie zgin膮艂.
- A t臋 tu znasz? - Pokaza艂a mu fotografi臋 Zany.
- Nie. Jezu, ona te偶 nie 偶yje? O co chodzi?
- O kt贸rej otwieraj膮 szko艂臋 ta艅ca?
- Gdzie艣 ko艂o 贸smej. W poniedzia艂ki na szcz臋艣cie jest nieczynna. Straszny ha艂as robi膮.
Nie jest w to zamieszany - stwierdzi艂a Peabody, gdy wysz艂y.
- Nie. - Eve przyjrza艂a si臋 budynkowi z ulicy. - 艁atwo si臋 w艂ama膰. Zamki marne, alarm s艂abiutki. 呕adna sztuka. - Rozejrza艂a si臋 po chodniku i ulicy. - Przyprowadzi膰 j膮 tutaj te偶 nie by艂o trudno. 艢rednio ryzykowne. Facet i kobieta, szybko id膮, ona ma spuszczon膮 g艂ow臋. Kto zwr贸ci na nich uwag臋? Gdyby spr贸bowa艂a walczy膰, narobi艂a troch臋 ha艂asu, opiera艂a si臋, mo偶e uda艂oby si臋 jej go sp艂oszy膰.
- Dziewczyna z prowincji, w du偶ym mie艣cie, po traumatycznych prze偶yciach. Te艣ciowa nie 偶yje. - Peabody wzruszy艂a ramionami. - Nic dziwnego, 偶e by艂a uleg艂a. Szczeg贸lnie kiedy postraszy艂 j膮 no偶em.
- Wszystko to jednak jakie艣 nieudolne, A w dodatku g艂upie. Walczy o dwa miliony dolar贸w, a musi wiedzie膰, 偶e m贸g艂by dosta膰 o wiele wi臋cej. Po co si臋 dobija o drobniaki?
- Jeste艣 bardzo nonszalancka.
- No. I co z tego?
- Nie, chodzi mi o podej艣cie do pieni臋dzy. Nazywasz dwa miliony dolar贸w drobniakami.
- Nie jestem. - Zniewaga ugodzi艂a Eve g艂臋boko. - Walczysz o dwa miliony, po czym leje si臋 krew. Stawka idzie w g贸r臋, gdy leje si臋 krew, wi臋c 偶膮dasz wi臋cej. Brak tu rozmachu. Musia艂 j膮 zabi膰 z innego powodu.
- Mo偶e sprzeczka kochank贸w. Z艂odzieje nie kieruj膮 si臋 kodeksem honorowym. Mog艂a pr贸bowa膰 go wykiwa膰.
- Taa, chciwo艣膰.
Komunikator zapiszcza艂, gdy sz艂y do samochodu. - Dallas.
- Komplikacje? - spyta艂 Roarke.
- Kilka. - Przedstawi艂a mu sytuacj臋. - Mo偶esz si臋 w艂膮czy膰 w 艣ledztwo, je艣li znajdziesz czas.
- Mam par臋 spraw, kt贸rych wola艂bym nie odk艂ada膰 na potem, ale skontaktuj臋 si臋 z Feeneyem. Popracuj臋 troch臋 nad tym w domu dzi艣 wieczorem. W towarzystwie 艣licznej 偶ony.
Eve spi臋艂a si臋 odruchowo, zw艂aszcza 偶e Peabody przygl膮da艂a jej si臋 z rozbawieniem, trzepocz膮c rz臋sami.
- Jestem do艣膰 zaj臋ta. Musz臋 jecha膰 do laboratorium... Nie, cholera, najpierw spotkanie, potem laboratorium. Musz臋 z艂o偶y膰 o艣wiadczenie dla medi贸w, wi臋c skorzystam z pomocy Nadine. Wsparcie b臋dzie mile widziane, je艣li dasz rad臋.
- Nie ma sprawy. Zjedz co艣.
- Um贸wi艂am si臋 z Nadine na lunch w jakim艣 g艂upim miejscu.
- Scentsational - powiedzia艂a Peabody, nachylaj膮c si臋 nad ekranikiem komunikatora.
- 艢wiat jest pe艂en niespodzianek. Dajcie zna膰, czy wam si臋 podoba艂o.
Eve od razu si臋 domy艣li艂a.
- Jeste艣 w艂a艣cicielem?
- Trzeba trzyma膰 r臋k臋 na pulsie. Te偶 si臋 um贸wi艂em na lunch. Spr贸bujcie sa艂atki z nasturcji. Bardzo smaczna.
- Tak, jasne. Na razie. To kwiaty, dobrze my艣l臋? - zwr贸ci艂a si臋 do Peabody po sko艅czeniu rozmowy.
- Jadalne.
- W moim 艣wiecie nie je si臋 kwiat贸w.
Najwyra藕niej w 艣wiecie Roarke'a jad艂o si臋 kwiaty. A tak偶e popija艂o i w膮cha艂o, a wszystko to w pe艂nym uroku wn臋trzu, w kt贸rym stoliki wyrasta艂y z pod艂ogi na 艂odygach, rozkwitaj膮c feeri膮 barw.
W powietrzu unosi艂 si臋 zapach 艂膮ki, co jak przypuszcza艂a Eve, mia艂o by膰 mi艂e.
Posadzk臋 zrobiono z zielonego szk艂a, pod kt贸rym znajdowa艂 si臋 ogr贸d pe艂en kwiat贸w. By艂o wiele poziom贸w r贸偶ni膮cych si臋 mi臋dzy sob膮 tylko trzema stopniami. Przy barze spowitym girlandami kwiecia podawano kwiatowo - - zio艂owe drinki oraz napoje bardziej pospolite, na przyk艂ad wino.
Nadine zaj臋艂a stolik obok ma艂ej sadzawki ze z艂otymi rybkami i liliami. Eve zwr贸ci艂a uwag臋 na w艂osy dziennikarki. Zazwyczaj faluj膮ce tym razem by艂y idealnie proste.
Wygl膮da艂a powa偶nie i profesjonalnie w fio艂kowym kostiumie. M贸wi艂a co艣 cicho do mikrofonu, popijaj膮c jednocze艣nie niezwykle r贸偶owy nap贸j.
- Musz臋 ko艅czy膰. Wstrzymajcie si臋 jeszcze godzin臋. Tak, wszystko. - Zdj臋艂a zestaw s艂uchawkowy i wrzuci艂a go do torebki.
- Czy tu nie jest fantastycznie? Marzy艂am, 偶eby w ko艅cu przyj艣膰.
- Twoje w艂osy wygl膮daj膮 absolutnie bosko - pochwali艂a Peabody, siadaj膮c.
- Tak s膮dzisz? Pierwszy raz u偶ywa艂am prostownicy. - Nadine w typowo kobiecy spos贸b przeczesa艂a w艂osy d艂oni膮 a偶 po podwini臋te ko艅c贸wki. - Na pr贸b臋.
Odstawiony na zielono kelner pojawi艂 si臋 znienacka jak za machni臋ciem czarodziejskiej r贸偶d偶ki.
- Witamy panie w Scentsational. Mam na imi臋 Dean i b臋d臋 dzi艣 was obs艂ugiwa艂. Mog臋 zaproponowa膰 koktajl?
- Nie - odm贸wi艂a Eve, ignoruj膮c radosny b艂ysk w oczach Peabody. Pozosta艂a niewzruszona, kiedy na twarzy partnerki pojawi艂 si臋 wyraz rozczarowania. - Macie pepsi?
- Oczywi艣cie. A dla pani?
- Mog臋 dosta膰 to co ona? - Delia wskaza艂a szklank臋 Nadine.
- Virgin.
- Jak najbardziej.
- A tak przy okazji, dzi臋ki za fantastyczne przyj臋cie - zacz臋艂a Nadine po odej艣ciu kelnera. - Jeszcze dochodz臋 do siebie. Nie mia艂am wtedy zbyt wiele czasu, 偶eby z tob膮 pogada膰, a poza tym miejsce ani okazja nie wyda艂y mi si臋 odpowiednie na tego typu rozmowy. A zatem...
- Poczekaj z tym, dobrze? Co艣 si臋 wydarzy艂o i potrzebny mi wywiad przed kamer膮.
Brwi Nadine wystrzeli艂y w g贸r臋.
- Masz ju偶 co艣 艣wie偶ego? Czemu ja nic nie wiem?
- Kobieta ze strzaskan膮 czaszk膮 w hotelu na West Side.
- Mmmm. - Nadine przymkn臋艂a na chwil臋 oczy. - Tak, mo偶e si臋 przyda膰. Turystka, w艂amanie. Co w tym niezwyk艂ego?
- Ja znalaz艂am cia艂o. Zna艂am j膮. To nie by艂o w艂amanie, kt贸re wymkn臋艂o si臋 spod kontroli.
- Pozw贸l, 偶e to sobie nagram.
- Nie, zapami臋taj. Na razie 偶adnego nagrywania.
- Nigdy mi niczego nie u艂atwiasz. No dobra. - Nadine rozsiad艂a si臋 wygodnie na krze艣le. - Dawaj.
Eve kr贸tko i zwi臋藕le przedstawi艂a najwa偶niejsze fakty.
- Moi prze艂o偶eni s膮 zdania, 偶e dla dobra 艣ledztwa powinnam od razu poda膰 do wiadomo艣ci publicznej m贸j zwi膮zek z ofiar膮, jakkolwiek jest niewielki i przypadkowy. By艂abym wdzi臋czna za... - Nie mog艂a znale藕膰 odpowiedniego s艂owa. - Chyba za delikatno艣膰. Nie chc臋 wielkiej burzy wok贸艂 instytucji rodziny zast臋pczej.
- Ja nie porusz臋 tej struny, ale inni mog膮. Jeste艣 na to przygotowana?
- Nie mam wyboru. Trzeba podkre艣li膰 fakt, 偶e kobieta zosta艂a zamordowana i toczy si臋 艣ledztwo. Poszlaki wskazuj膮, i偶 ofiara zna艂a sprawc臋.
- Zrobimy wywiad jeden na jednego, powiesz, co b臋dziesz chcia艂a. Trzeba pokaza膰 twoj膮 twarz. Ludzie nie zapomnieli jeszcze afery Icove'贸w, Dallas, zapewniam ci臋. Tw贸j widok dodatkowo od艣wie偶y im pami臋膰. 鈥濧 tak, to ta policjantka, kt贸ra przyskrzyni艂a stukni臋tych lekarzy鈥. Je艣li przedstawi臋 histori臋 w taki spos贸b, twoje budz膮ce w膮tpliwo艣ci powi膮zania z ofiar膮 morderstwa zejd膮 na drugi plan.
- Mo偶e. Mo偶e. - Eve przerwa艂a, poniewa偶 w艂a艣nie zjawi艂 si臋 kelner z drinkami. Rozpocz膮艂 d艂ug膮 litani臋 specjalno艣ci lokalu i potraw rekomendowanych przez szefa kuchni.
Z powodu d艂ugo艣ci oraz szczeg贸艂owo艣ci opis贸w - mn贸stwo zwrot贸w w stylu 鈥瀙rzyprawione szczypt膮鈥, 鈥瀉romatyzowane鈥 czy 鈥瀌elikatnie obtoczone w鈥 - Eve przesta艂a s艂ucha膰 i zamy艣li艂a si臋 nad propozycj膮 Nadine.
- Daj mi jaki艣 makaron - poleci艂a, gdy nadesz艂a jej kolej. - Kiedy mo偶emy zrobi膰 ten wywiad?
- Potrzebuj臋 tylko kamery, wi臋c zaraz po lunchu, je艣li troch臋 si臋 pospieszymy. I tak musz臋 zrezygnowa膰 z deseru.
- Dobra. 艢wietnie. Dzi臋ki.
- Zawsze dobrze wp艂ywasz na ogl膮dalno艣膰. A je艣li ju偶 o tym mowa, moje rankingi ogl膮dalno艣ci wystrzeli艂y w kosmos. Jedna z rzeczy, o kt贸rych chcia艂am z tob膮 porozmawia膰. Da艂a艣 mi pierwsze艅stwo w sprawie Icove'贸w - dzi臋ki wielkie - i teraz mog臋 przebiera膰 w propozycjach. Zam贸wienia na ksi膮偶k臋, film i co艣 dla mnie wielkiego... b臋bny w tle, prosz臋 - powiedzia艂a uszcz臋艣liwiona - ...dostan臋 sw贸j w艂asny program!
- W艂asny program! - Peabody a偶 podskoczy艂a na krze艣le. - 艁a艂! Mega - 艂a艂! Gratulacje, Nadine. To prawdziwa rewelacja.
- Dzi臋ki. Pe艂na godzina tygodniowo i ca艂o艣膰 zale偶y ode mnie. B臋d臋 mia艂a pod sob膮 艂udzi. Jezus, nie mog臋 uwierzy膰. M贸j w艂asny personel, m贸j w艂asny program. - Klepn臋艂a si臋 ze 艣miechem w pier艣. - Zostan臋 przy tematyce, na kt贸rej si臋 znam i dzi臋ki kt贸rej jestem znana. Czyli przest臋pczo艣膰. Program b臋dzie si臋 nazywa艂 鈥瀂 ostatniej chwili鈥, poniewa偶 chcemy si臋 zajmowa膰 bie偶膮cymi sprawami, co tydzie艅. Dallas, b臋dziesz moim pierwszym go艣ciem.
- Nadine, gratuluj臋 i bla - bla - bla. Szczerze. Ale wiesz, jak tego nie znosz臋.
- B臋dzie 艣wietnie, zobaczysz. Zapoznasz nas z tajnikami umys艂u najgorliwszej policjantki w Nowym Jorku.
- O, kurde.
- Jak pracujesz, jak wyci膮gasz wnioski, ca艂a procedura. Kroki i etapy 艣ledztwa. Porozmawiamy o sprawie Icove'贸w...
- Ludzie naprawd臋 jeszcze si臋 tym interesuj膮?
- Naprawd臋. Nied艂ugo zaczynam prac臋 nad ksi膮偶k膮 i scenariuszem. Z pomoc膮 pisarki, oczywi艣cie. Chcia艂abym, 偶eby艣 si臋 z ni膮 spotka艂a.
Eve machn臋艂a palcem w powietrzu.
- S膮 jakie艣 granice.
Nadine u艣miechn臋艂a si臋 przebiegle.
- To zostanie zrobione, z tob膮 czy bez ciebie, Dallas. A chcesz by膰 pewna, 偶e zostanie zrobione dobrze, prawda?
- Kto ci臋 zagra w filmie? - zainteresowa艂a si臋 Peabody, atakuj膮c kurczaka w kwiatach pomara艅czy w tej samej sekundzie, w kt贸rej si臋 przed ni膮 znalaz艂.
- Jeszcze nie wiem. Dopiero zaczynamy.
- O mnie te偶 co艣 b臋dzie?
- Naturalnie. M艂oda zr贸wnowa偶ona policjantka tropi膮ca morderc贸w u boku swojej seksownej pyskatej partnerki.
- Zaraz kogo艣 kopn臋 - wymamrota艂a Eve, ale zosta艂a zignorowana.
- To zbyt pi臋kne! Ale numer. Niech no tylko McNab si臋 dowie.
- Nadine, ciesz臋 si臋 twoim szcz臋艣ciem. Jeszcze raz gratuluj臋 i tak dalej. - Eve pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Ale to nie jest co艣, w co sama chcia艂abym si臋 anga偶owa膰. Nie tym si臋 zajmuj臋, nie takie rzeczy mnie interesuj膮.
- By艂oby super, gdyby艣my mog艂y nakr臋ci膰 ten wywiad u ciebie. Porucznik Dallas w zaciszu domowym.
- Nigdy w 偶yciu.
Reporterka u艣miechn臋艂a si臋 szeroko.
- Tak s膮dzi艂am. Przemy艣l jednak niekt贸re z moich propozycji, dobrze? Nie b臋d臋 naciska膰.
Eve spr贸bowa艂a swojego makaronu i spojrza艂a z rezygnacj膮 na Nadine. - Nie?
- Nie. Troch臋 pozrz臋dz臋, b臋d臋 si臋 naprzykrza膰, ale nie b臋d臋 naciska膰. A wiesz, dlaczego? - powiedzia艂a, machaj膮c w powietrzu widelcem. - Pami臋tasz, jak uratowa艂a艣 mi 偶ycie? Kiedy ten psychol Morse dopad艂 mnie w parku i chcia艂 poci膮膰 na plasterki?
- Co艣 mi 艣wita.
- To jest wa偶niejsze. - Przywo艂a艂a kelnera. - Jeszcze jedna kolejka, prosz臋. Nie mam zatem zamiaru naciska膰 - m贸wi艂a. - Za bardzo. Ale nie zaszkodzi艂oby, gdyby艣 w lutym prowadzi艂a jak膮艣 ciekaw膮 spraw臋. Wtedy zaczynamy emisj臋.
- Mavis ma rodzi膰 w lutym - przypomnia艂a sobie Peabody.
- Bo偶e, rzeczywi艣cie. Mama Mavis - roze艣mia艂a si臋 Nadine. - Wci膮偶 nie mog臋 si臋 z tym oswoi膰. Zacz臋li艣cie ju偶 z Roarkiem ten kurs, Eve?
- Zamknij si臋. Nie wspominaj o tym wi臋cej.
- Chowaj膮 g艂ow臋 w piasek - poinformowa艂a Peabody reporterk臋. - Graj膮 na zw艂ok臋.
- W艂a艣ciwe okre艣lenie to 鈥瀠nikaj膮鈥 - poprawi艂a Eve. - Ludzie zawsze oczekuj膮 nienaturalnych rzeczy.
- Rodzenie dzieci to naturalna sprawa - zauwa偶y艂a Delia.
- Nie, je艣li ja mam w tym uczestniczy膰.
Wizyta w laboratorium z zamiarem skopania komu艣 ty艂ka - to co innego, pomy艣la艂a Eve. To jest naturalne. Dicky Berenski, o paj膮kowatych palcach, by艂 na swoim stanowisku. Siorba艂 kaw臋 swoimi obwis艂ymi ustami.
- Wyniki analiz poprosz臋.
- Z wami, gliniarzami, to tak zawsze. 鈥濪aj mi鈥 i 鈥瀌aj mi鈥. Jakby wasze sprawy by艂y najwa偶niejsze.
- Gdzie moje w艂贸kna?
- W wydziale w艂贸kien - fukn膮艂 najwyra藕niej ubawiony w艂asn膮 ripost膮. Obr贸ci艂 si臋 na krze艣le do monitora i wstuka艂 co艣. - Harvo nad tym pracuje. Zapoluj na ni膮. Zbada艂a ju偶 w艂osy z rur odp艂ywowych w obu pokojach. Musz膮 je w tej norze przepycha膰 raz na dziesi臋膰 lat. Cz臋艣膰 nale偶y do ofiary, na razie nie wszystkie zidentyfikowali艣my. Brak 艣lad贸w krwi w odp艂ywie w drugim pokoju, tylko krew ofiary na miejscu zbrodni, i w umywalce. Zidentyfikowali艣my w艂osy nale偶膮ce do ofiary, syna ofiary, synowej ofiary, sprz膮taczki, dwojga by艂ych go艣ci znajduj膮cych si臋 ju偶 na twojej li艣cie. Ca艂a krew na miejscu zbrodni nale偶y do ofiary. A to ci niespodzianka.
- Innymi s艂owy, nie masz mi do powiedzenia nic, czego bym ju偶 nie wiedzia艂a.
- Nie moja wina. Pracuj臋 na tym, co mi przynosisz.
- Daj mi zna膰, kiedy por贸wnasz w艂osy i odciski z hotelu z tymi z baru.
- Dobra, dobra, dobra.
- Ale mamy humorek - wymamrota艂a Peabody. Ruszy艂y, mijaj膮c szklane 艣ciany, do innej cz臋艣ci laboratorium.
Harvo siedzia艂a na swoim stanowisku, przygl膮daj膮c si臋 czemu艣 na monitorze komputera. Jej rude w艂osy u艂o偶one w ostre kolce, kontrastowa艂y z blad膮, niemal przezroczyst膮 cer膮. W uszach dynda艂y kolczyki w kszta艂cie Miko艂aj贸w.
- Aha - powiedzia艂a.
- To moje w艂贸kna?
- Te same. W艂osy ju偶 odda艂am.
- Ta, Barani 艁eb mnie poinformowa艂. My艣la艂am, 偶e jeste艣 Cesarzow膮 W艂os贸w, nie w艂贸kien.
- Cesarzow膮 W艂os贸w - przyzna艂a Harvo, robi膮c balona z gumy do 偶ucia. - Bogini膮 W艂贸kien. Po prostu pieprzonym geniuszem.
- Dobrze wiedzie膰. Co mamy?
- Bia艂y poliester z domieszk膮 elastanu. Taki sam jak w czaszce ofiary. Skarpetka albo pas wyszczuplaj膮cy. Raczej nie gorset, za ma艂o elastanu.
- Skarpetka - powt贸rzy艂a Eve.
- Wygra艂a艣 toster. Por贸wna艂am w艂贸kna z pojedyncz膮 bia艂膮 skarpetk膮 z miejsca zbrodni. Pasuj膮. Nowa skarpetka, nigdy nienoszona, nigdy nieprana. 艢lady gumy od metki i male艅ki kawa艂ek plastiku przy du偶ym palcu. Wiesz, jak 艂膮cz膮 skarpetki? Takim ma艂ym plastikowym czym艣?
- Tak, nie znosz臋 tego.
- Nikt nie lubi. Trzeba rozci膮膰, a kto ma pod r臋k膮 n贸偶 albo no偶yczki, kiedy chce w艂o偶y膰 nowe skarpetki? - W ustach Harvo p臋k艂 kolejny balon z gumy do 偶ucia, zrobi艂a k贸艂ko w powietrzu palcem z pomalowanym na czerwono i ozdobionym zielonymi choineczkami paznokciem. - Cholera, nikt. A zatem... - Z艂膮czy艂a obie pi臋艣ci, a potem je rozsun臋艂a.. - I zazwyczaj masz dziur臋 w skarpecie albo ma艂y kawa艂ek plastiku k艂uje w stop臋.
- Wkurzaj膮ce.
- Jeszcze jak.
- A co z metk膮?
- To tw贸j szcz臋艣liwy dzie艅, ekipa by艂a bardzo dok艂adna i dostarczy艂a nam zawarto艣膰 kub艂a na 艣mieci z 艂azienki. Zaj臋艂am si臋 tym, skoro i tak bada艂am w艂贸kna. - Pokaza艂a Eve metk臋. - By艂a zgnieciona. Zazwyczaj tak robi si臋 przed wrzuceniem papierka do kosza. Kawa艂ek rozdarty. W艂贸kna przywar艂y do lepi膮cej si臋 strony. W ka偶dym razie wyprostowa艂am j膮, wyg艂adzi艂am i mo偶esz odczyta膰 bardzo u偶yteczny kod kreskowy, rozmiar, oraz inne szczeg贸艂y. Zabezpieczy艂a dow贸d. - Damskie, sportowe, si贸demka do dziewi膮tki. Kolejna rzecz na mojej osobistej li艣cie wkurzaj膮cych g艂upot. Nosz臋 si贸demk臋 i kiedy kupuj臋 ten rozmiar, zawsze jest za du偶y. Czemu nie mog膮 robi膰 wszystkich rozmiar贸w? Mamy technologi臋, umiej臋tno艣ci. Mamy stopy.
- Zastanawiaj膮ce - zgodzi艂a si臋 Eve. - Odciski?
- Ofiary, na skarpecie i metce. Dodatkowe na metce. Sprawdzi艂am je. - Wr贸ci艂a do monitora. - Nale偶膮 do Jayne Hitch zatrudnionej w Blossom Boutique na Si贸dmej, sprzedawczyni. Nie wiem, mo偶esz mnie uzna膰 za wariatk臋, ale za艂o偶臋 si臋, 偶e Jayne sprzeda艂a niedawno ofierze par臋 skarpet.
- Dobra robota, Harvo.
- Tak, codziennie rozp艂ywam si臋 w zachwycie nad sob膮.
Znalezienie Jayne nie stanowi艂o problemu. Sta艂a za lad膮 w butiku ze skupion膮 determinacj膮 偶o艂nierza na linii frontu.
W sklepie by艂o t艂oczno. Klient贸w z pewno艣ci膮 wabi艂 wielki pomara艅czowy znak z napisem 鈥濿yprzeda偶鈥 na ka偶dym wieszaku, stole, ka偶dej 艣cianie. Tak przynajmniej s膮dzi艂a Eve. Panowa艂 tu niesamowity zgie艂k, a do tego z g艂o艣nik贸w p艂yn臋艂a nachalna 艣wi膮teczna muzyczka.
Przecie偶 mo偶na robi膰 zakupy przez Internet, pomy艣la艂a Eve, je艣li ju偶 kto艣 musi. Nie pojmowa艂a, czemu ludzie uparcie pchaj膮 si臋 na wyprzeda偶e razem z innymi lud藕mi, kt贸rzy prawdopodobnie chc膮 kupi膰 ten sam towar, skoro czekaj膮 ich tam kilometrowe kolejki oznaczaj膮ce d艂ugie minuty w 艣cisku i nerwach oraz sprzedawczynie zgorzknia艂e jak surowy szpinak.
Kiedy podzieli艂a si臋 swoimi przemy艣leniami z Peabody, otrzyma艂a zdumiewaj膮c膮 odpowied藕:
- Bo to frajda!
Ku irytacji i sprzeciwom wielu klient贸w Eve przeci臋艂a kolejk臋 i przepchn臋艂a si臋 prosto do lady.
- Hej! Ja jestem nast臋pna.
Eve odwr贸ci艂a si臋 do kobiety ledwie widocznej zza sterty ubra艅 i b艂ysn臋艂a odznak膮.
- To znaczy, 偶e ja jestem nast臋pna. Musz臋 z tob膮 porozmawia膰, Jayne.
- Co? Czemu? Jestem zaj臋ta.
- Co艣 takiego! Ja te偶. Masz tu jakie艣 zaplecze?
- No, 艂adnie. Sol? Zast膮p mnie na drugiej kasie. Zaraz wracam. - Pocz艂apa艂a na koturnowych podeszwach powietrznych przez kr贸tki korytarz. - O co chodzi? Prosz臋 pos艂ucha膰, wyprawiali艣my przyj臋cie. Na przyj臋ciach bywa g艂o艣no. S膮 艣wi臋ta, na lito艣膰 bosk膮. S膮siadka z naprzeciwka to straszna j臋dza.
- Nast臋pnym razem prosz臋 j膮 zaprosi膰 - poradzi艂a Peabody. - Trudno narzeka膰 na co艣, w czym samemu bierze si臋 udzia艂.
- Wola艂abym je艣膰 robaki.
Zaplecze by艂o zawalone towarem, pud艂ami, torbami. Jayne usiad艂a na kartonie z bielizn膮.
- Nawet si臋 ciesz臋, 偶e mog臋 na chwil臋 usi膮艣膰. Istne szale艅stwo dzi艣 mamy. Ludzie wariuj膮 przed 艣wi臋tami. A ten kawa艂ek o mi艂o艣ci bli藕niego? Z pewno艣ci膮 nie ma nic wsp贸lnego z zakupami.
- Sprzeda艂a pani skarpetki pewnej kobiecie w okresie mi臋dzy czwartkiem a sobot膮 - zacz臋艂a Eve.
Jayne pomasowa艂a si臋 po karku.
- Kochana, sprzeda艂am w tych dniach setki par skarpetek.
- Porucznik Eve Dallas - pouczy艂a j膮 Eve, pokazuj膮c odznak臋. - Bia艂e, sportowe, rozmiar siedem - dziewi臋膰.
Jayne si臋gn臋艂a r臋k膮 do kieszeni. Wyci膮gn臋艂a landrynk臋 i odwin臋艂a z papierka. Mia艂a d艂ugie i spiczaste jak sople lodu paznokcie pomalowane w bia艂o czerwone paski.
Tak, ludzie wariuj膮 przed 艣wi臋tami.
- Aha, bia艂e sportowe skarpety - powiedzia艂a cierpko Jayne. - To doskona艂a podpowiedz.
- Prosz臋 spojrze膰 na zdj臋cie. Wygl膮da znajomo?
- Ledwo pami臋tam, jak sama wygl膮dam po takim dniu jak dzisiejszy. - Bawi艂a si臋 cukierkiem, kt贸ry grzechota艂 jej mi臋dzy z臋bami. Zwr贸ci艂a jednak zm臋czone oczy na fotografi臋.
- Co艣 podobnego! Co za zbieg okoliczno艣ci. Tak, j膮 pami臋tam. A propos strasznej j臋dzy - powiedzia艂a, wci膮gaj膮c ze 艣wistem powietrze. - Wesz艂a i wybra艂a tylko t臋 par臋 skarpet. Jedn膮 zakichan膮 par臋! Podchodzi do mnie, narzeka na obs艂ug臋 i 偶膮da promocyjnej ceny. Wyra藕nie zaznaczyli艣my na transparencie reklamowym, 偶e cena promocyjna obowi膮zuje tylko wtedy, je艣li kupi si臋 trzy pary. Jedna para kosztuje dziewi臋膰 dziewi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰. 鈥濳up trzy za dwadzie艣cia pi臋膰 pi臋膰dziesi膮t!鈥. A ona si臋 upiera, 偶e chce kupi膰 skarpetki za osiem pi臋膰dziesi膮t. Tak sobie obliczy艂a i tyle zap艂aci. Ustawi艂a si臋 za ni膮 kilometrowa kolejka, a baba przypiera mnie do muru o jakie艣 drobniaki.
Rozgryz艂a cukierek.
- Nie jestem upowa偶niona do decyzji o obni偶kach, a ma艂pa nie chce ust膮pi膰. Ludzie zaczynaj膮 si臋 niecierpliwi膰. Musz臋 zadzwoni膰 do kierownika. Kierownik si臋 zgadza, bo po prostu wszystko to nie jest warte takiego zamieszania.
- Kiedy to by艂o?
- Kurcz臋, dni mi si臋 pl膮cz膮. - Jayne potar艂a kark. - Pracuj臋 od 艣rody. Siedem dni w piekle. Jutro i pojutrze mam wolne i nie zamierzam nawet ruszy膰 palcem przez wi臋kszo艣膰 czasu. Po lunchu. Pami臋tam, bo pomy艣la艂am sobie, 偶e przez t臋 piekieln膮 bab臋 zwr贸c臋 gyros, kt贸ry w艂a艣nie zjad艂am. Gyros! Pi膮tek. W pi膮tek posz艂y艣my z Fawn na gyros. Mia艂a wolny weekend i pami臋tam, jak jej zazdro艣ci艂am.
- Przysz艂a sama?
- A kto by z ni膮 wytrzyma艂? Je偶eli kto艣 z ni膮 by艂, trzyma艂 si臋 z ty艂u. Wype艂z艂a te偶 sama. Patrzy艂am, jak odchodzi艂a. - U艣miechn臋艂a si臋 lekko. - Uda艂am, 偶e strzelam jej w plecy. Kilkoro klient贸w zacz臋艂o klaska膰.
- Macie zapis z kamer?
- Pewnie. O co chodzi? Kto艣 skopa艂 jej ty艂ek? Dobry cz艂owiek.
- Tak, kto艣 skopa艂 jej ty艂ek. Chcia艂abym obejrze膰 nagrania z pi膮tku po po艂udniu. Zrobimy kopie.
- Dobrze. Kurcz臋. Nie b臋d臋 mia艂a chyba k艂opot贸w?
- Nie. Prosz臋 tylko o nagranie z kamer. Jayne wsta艂a.
- Musz臋 zawiadomi膰 kierownictwo.
Po powrocie do biura Eve obejrza艂a nagranie. Popija艂a kaw臋 i patrzy艂a: Trudy wchodzi do sklepu, pasek z zegarem wskazuje czternast膮 dwadzie艣cia osiem. Od wizyty u Roarke'a min臋艂o do艣膰 czasu, by zd膮偶y艂a si臋 zagotowa膰 z w艣ciek艂o艣ci, my艣l膮c o niepowodzeniu, pomy艣la艂a Eve. Do艣膰 czasu na rozmow臋 ze wsp贸lnikiem albo spacer bez celu i zaplanowanie zemsty.
Jest w艣ciek艂a, zauwa偶y艂a Eve. Nacisn臋艂a pauz臋 i zrobi艂a zbli偶enie twarzy Trudy. Niemal s艂ysza艂a zgrzytanie z臋bami. 艢lepa furia, nie zimna kalkulacja. Przynajmniej w tamtym momencie. Prawdopodobnie impuls. Ja im poka偶臋.
Musia艂a poszuka膰 skarpetek, rozpycha艂a si臋 艂okciami mi臋dzy lud藕mi, przetrz膮sa艂a sto艂y. Znalaz艂a to, po co przysz艂a... i to w korzystnej cenie.
B艂ysn臋艂a z臋bami w triumfalnym grymasie, kiedy si臋ga艂a po skarpetki. Zmarszczy艂a brwi, patrz膮c na metk臋, a potem na transparent reklamowy, nim stan臋艂a w kolejce.
Tupa艂a niecierpliwie nog膮, obserwuj膮c z irytacj膮 ludzi stoj膮cych przed ni膮.
Niecierpliwa. I sama.
Eve ogl膮da艂a dalej: k艂贸tnia ze sprzedawczyni膮, Trudy robi w艣ciek艂膮 min臋, opiera pi臋艣ci na biodrach. Rozkr臋ca si臋. Odwraca si臋 na moment, 偶eby odpyskowa膰 stoj膮cej za ni膮 w kolejce kobiecie.
Awantura o kilka cent贸w.
Kupi艂a na przecenie narz臋dzie, kt贸rym zostanie zamordowana.
Nie czeka艂a na reklam贸wk臋 ani na rachunek, wcisn臋艂a skarpetki do torebki i wysz艂a.
Eve rozpar艂a si臋 na krze艣le, patrz膮c w sufit. Potrzebowa艂a jeszcze monet. Nikt nie nosi ich przy sobie tyle, aby da艂o si臋 wypcha膰 skarpetk臋. Spos贸b, w jaki nosi艂a torebk臋, 艣wiadczy艂 o tym, 偶e nie by艂a ci臋偶ka.
- Komputer, znajd藕 i podaj list臋 bank贸w od Sz贸stej Alei do Dziesi膮tej, mi臋dzy... Trzydziest膮 脫sm膮 a Czterdziest膮 脫sm膮.
Przetwarzanie...
Popatrzy艂a na zegarek. Banki ju偶 by艂y pozamykane, jednak Trudy mia艂a czas, by p贸j艣膰 do kt贸rego艣 i zaopatrzy膰 si臋 w monety.
Trzeba to jutro sprawdzi膰.
- Wydrukuj dane - poleci艂a Eve, kiedy komputer zacz膮艂 wylicza膰 banki. - Skopiuj do pliku, wy艣lij na m贸j komputer domowy.
Przyj臋te. W trakcie realizacji...
Ju偶 wiedzia艂a. B臋dzie musia艂a odszuka膰 bank i to zweryfikowa膰, ale wiedzia艂a. Ten najbli偶ej sklepu. Trudy Lombard wpad艂a tam, wci膮偶 jeszcze gotuj膮c si臋 z w艣ciek艂o艣ci. Skorzysta艂a z got贸wki, je艣li chwil臋 pomy艣la艂a. Inaczej transakcja zosta艂aby zapisana. Pozby艂a si臋 torby z banku po drodze do hotelu.
Sama.
Na komend臋 te偶 przysz艂a sama, potem do Roarke'a tak偶e. Nikt nie czeka艂 na ni膮 w korytarzu.
Mo偶liwe, 偶e skorzysta艂a z komunikatora po wyj艣ciu z budynku. Nie ma jak tego sprawdzi膰, skoro aparat znikn膮艂. Sprytne posuni臋cie - zabranie go z miejsca zbrodni.
Eve chodzi艂a po pokoju. Zrobi艂a sobie kolejn膮 kaw臋.
Trudy wysz艂a od Roarke'a przestraszona i skontaktowa艂a si臋 ze wsp贸lnikiem. Wyp艂aka艂a mu si臋 w r臋kaw. Razem mogli obmy艣li膰 dalszy ci膮g planu.
Popatrzy艂a na tablic臋 i przyjrza艂a si臋 zbli偶eniom twarzy ofiary.
- Co mo偶e doprowadzi膰 cz艂owieka do takiego stanu? Sk艂oni膰 go do samookaleczenia? - mrucza艂a do siebie. - Bardzo silna motywacja. Mn贸stwo z艂o艣ci. Ale jak, u diab艂a, chcia艂a艣 udowodni膰, 偶e to ja albo Roarke tak ci臋 urz膮dzili艣my?
Kolejny przejaw g艂upoty, pokr臋ci艂a g艂ow膮. Z艂o艣膰, g艂upi impuls i 艣lepa furia. M膮drzej by艂oby pod jakimkolwiek pretekstem wywabi膰 kt贸re艣 z nas albo oboje z domu, gdzie艣, gdzie nikt by nas nie widzia艂, nie mieliby艣my alibi. G艂upot膮 by艂o zak艂ada膰, 偶e nie b臋dziemy mieli alibi. Niechlujna robota, nieprzemy艣lana.
Mign臋艂o jej jakie艣 wspomnienie i niemal od razu si臋 rozwia艂o. Eve zamkn臋艂a oczy, zacisn臋艂a powieki i spr贸bowa艂a si臋 skoncentrowa膰.
Ciemno. Nie mo偶e zasn膮膰 z g艂odu. Drzwi s膮 zamkni臋te od zewn膮trz. Trudy nie lubi艂a, kiedy Eve w臋drowa艂a po domu - skrada艂a si臋, sprawia艂a problemy.
Zosta艂a zamkni臋ta za kar臋.
Rozmawia艂a z ch艂opakiem z przeciwka i jego kolegami. Starsi ch艂opcy. Pozwolili jej si臋 przejecha膰 na desce. Trudy nie lubi艂a ch艂opaka z przeciwka ani jego koleg贸w.
鈥Chuligani. M艂odociani przest臋pcy. Wandale. Albo i gorzej. I ty, zwyk艂a dziwka. Dziewi臋膰 lat i ju偶 daje! To dla ciebie nic nowego, co? Na g贸r臋, ju偶. Zapomnij o kolacji. W moim domu nie karmi si臋 degenerat贸w鈥.
Niepotrzebnie rozmawia艂a z tym ch艂opakiem. Tylko 偶e obieca艂 j膮 nauczy膰 je藕dzi膰 na desce. Nigdy dot膮d nie je藕dzi艂a. Oni potrafili robi膰 r贸偶ne ewolucje - salta, obroty, skoki. Eve lubi艂a si臋 im przygl膮da膰. Ch艂opak zauwa偶y艂, 偶e si臋 przygl膮da艂a i przywo艂a艂 j膮 z u艣miechem.
Nie powinna by艂a i艣膰, s艂ono przysz艂o jej zap艂aci膰. Ale on wyci膮gn膮艂 przed siebie t臋 kolorow膮 desk臋 i spyta艂, czy chce spr贸bowa膰. Poka偶e jej jak.
Kiedy wystartowa艂a jak burza, a偶 gwizdn膮艂 z podziwu. Jego koledzy si臋 roze艣miali. Powiedzieli, 偶e ma jaja.
Pomy艣la艂a, 偶e to najszcz臋艣liwszy, najbardziej wyzwalaj膮cy moment w jej 偶yciu do tamtej pory. Nawet teraz pami臋ta艂a dziwne uczucie, kiedy pojawi艂 si臋 na jej twarzy u艣miech. Nienaturalne wra偶enie, jakby nie pasowa艂. Policzki si臋 rozci膮gn臋艂y, z gard艂a wydoby艂 si臋 艣miech. Troch臋 zabola艂o w piersiach. Nie szkodzi, to by艂 dobry b贸l, najlepszy, jakiego do艣wiadczy艂a.
Powiedzia艂, 偶e mo偶e przejecha膰 si臋 jeszcze raz, ma wrodzony dryg.
Wtedy z domu wypad艂a Trudy z tym w艣ciek艂ym wyrazem twarzy. I Eve ju偶 wiedzia艂a, 偶e s艂ono zap艂aci za chwil臋 beztroski. Wrzeszcza艂a, dar艂a si臋 na ni膮, 偶eby natychmiast zesz艂a z tego przekl臋tego urz膮dzenia.
鈥Przecie偶 zabroni艂am ci wychodzi膰 poza podw贸rze. Nie s艂ysza艂a艣? Kto b臋dzie winien, je艣li skr臋cisz ten sw贸j b臋karci kark? Pomy艣la艂a艣 o tym?鈥.
Nie pomy艣la艂a. W g艂owie mia艂a jedynie rado艣膰 z jazdy na desce po raz pierwszy w 偶yciu.
Trudy nawrzeszcza艂a r贸wnie偶 na ch艂opc贸w, zagrozi艂a, 偶e wezwie policj臋. Wiedzia艂a, co im chodzi po g艂owie. Zbocze艅cy, chuligani! A tamci tylko si臋 艣miali i wydawali obra藕liwe odg艂osy. Ten, kt贸ry po偶yczy艂 Eve desk臋, prosto w oczy nazwa艂 Trudy star膮 wied藕m膮. Eve pomy艣la艂a wtedy, 偶e to najodwa偶niejsze zachowanie, jakiego by艂a kiedykolwiek 艣wiadkiem.
U艣miechn膮艂 si臋 do Eve, mrugn膮艂 porozumiewawczo i powiedzia艂, 偶e zn贸w po偶yczy jej desk臋, jak tylko uda jej si臋 uciec od starej wied藕my.
Jednak nigdy wi臋cej nie je藕dzi艂a. Trzyma艂a si臋 z daleka od niego i jego koleg贸w.
A za chwil臋 przyjemno艣ci zap艂aci艂a g艂od贸wk膮.
W nocy stan臋艂a w oknie swojego pokoju. Burcza艂o jej w brzuchu. Zobaczy艂a, jak Trudy wysz艂a z domu. Kobieta wzi臋艂a kamie艅 i poobija艂a sw贸j samoch贸d, pot艂uk艂a szyby. Napisa艂a na masce: 鈥濻tara wied藕ma鈥.
Nast臋pnie pomaszerowa艂a na drug膮 stron臋 ulicy, wytar艂a puszk臋 po farbie w jak膮艣 szmat臋 i wrzuci艂a j膮 w krzaki przed domem ch艂opaka.
Kiedy wraca艂a do domu, mia艂a na twarzy u艣miech; odra偶aj膮cy, ods艂aniaj膮cy z臋by triumfalny grymas.
Eve mia艂a do zrobienia jeszcze jedn膮 rzecz przed sko艅czeniem s艂u偶by i postanowi艂a zrobi膰 j膮 sama.
Hotel, kt贸ry Roarke za艂atwi艂 dla Bobby'ego i Zany, by艂 o klas臋 lepszy ni偶 poprzedni. Nie zdziwi艂o jej to. Miejsce o rozs膮dnym standardzie za rozs膮dne pieni膮dze. W sam raz dla turyst贸w i oszcz臋dnych biznesmen贸w.
Ochrona dyskretna, ale obecna.
Ruszy艂a przez schludny korytarz prosto do windy i zosta艂a zatrzymana.
- Przepraszam pani膮. Mog臋 w czym艣 pom贸c? Kobieta, kt贸ra dotkn臋艂a jej ramienia, mia艂a mi艂膮 twarz i u艣miecha艂a si臋 przyja藕nie. A pod pach膮 eleganckiego 偶akietu rysowa艂 si臋 dyskretny kszta艂t paralizatora.
- Policja. - Eve wyci膮gn臋艂a praw膮 r臋k臋, lew膮 odszuka艂a odznak臋. - Porucznik Eve Dallas. Moi ludzie mieszkaj膮 w pi臋膰set dwana艣cie. Id臋 do nich zajrze膰 i do policjanta, kt贸ry ich pilnuje.
- Pani porucznik, dostali艣my polecenie, 偶eby skanowa膰 dokumenty, wi臋c...
- W porz膮dku. - W ko艅cu sama wyda艂a to polecenie. - Prosz臋.
Kobieta si臋gn臋艂a po podr臋czny czytnik - fajniejszy ni偶 policyjne - i sprawdzi艂a odznak臋.
- Zapraszam na g贸r臋, pani porucznik. Zadzwoni膰 do pe艂ni膮cego dy偶ur policjanta i uprzedzi膰, 偶e pani idzie?
- Nie. Lubi臋 sprawia膰 niespodzianki.
Na szcz臋艣cie dla siebie, policjant sta艂 przy drzwiach. Znali si臋 z widzenia, tote偶 nie poprosi艂 Eve o pokazanie odznaki, tylko wci膮gn膮艂 brzuch i wyprostowa艂 ramiona.
- Pani porucznik.
- Bennington, jak wygl膮da sytuacja?
- Spok贸j. Wszystkie pokoje na tym pi臋trze poza pi臋膰set pi膮tk膮 i pi臋膰set pi臋tnastk膮 s膮 pozajmowane. Kilka os贸b wychodzi艂o i wraca艂o. Z torbami na zakupy albo walizkami. Z pi臋膰set dwana艣cie nikt nawet nie wyjrza艂, odk膮d tu jestem.
- Zr贸b sobie dziesi臋膰 minut przerwy.
- Dzi臋kuj臋, pani porucznik. Za p贸艂 godziny zostan臋 zmieniony, wi臋c mog臋 posta膰.
- Dobrze. - Zapuka艂a, kto艣 wyjrza艂 przez wizjer. Otworzy艂a Zana.
- Cze艣膰. Nie by艂am pewna, czy dzi艣 wpadniesz. Bobby jest w sypialni. Rozmawia przez telefon z D. K. Zawo艂a膰 go?
- Nie trzeba. - Eve wesz艂a do pokoju. Roarke znalaz艂 dla Lombard贸w apartament z kuchni膮 i przytulnym salonikiem. Sypialnia znajdowa艂a si臋 za drzwiami, kt贸re teraz by艂y zamkni臋te.
- Jak si臋 czujecie? - spyta艂a Eve.
- Lepiej, dzi臋ki, lepiej. - Zaczerwieni艂a si臋 odrobin臋 i nerwowo przeczesa艂a r臋k膮 faluj膮ce jasne w艂osy. - Zda艂am sobie spraw臋, 偶e za ka偶dym razem, kiedy si臋 spotykamy, ja akurat histeryzuj臋. Nie jestem histeryczk膮. Naprawd臋.
- Mia艂a艣 powody do histerii. - Eve rozejrza艂a si臋 po pokoju. Kamery w艂膮czone. Dobrze. W艂膮czony telewizor. Leci jaki艣 babski talk show. Nic dziwnego, 偶e Bobby ewakuowa艂 si臋 do sypialni i zamkn膮艂 drzwi.
- Napijesz si臋 czego艣? Mo偶e co艣 zjesz? Mamy dobrze zaopatrzon膮 kuchni臋. - Zana u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo. - Nie trzeba wychodzi膰 po bu艂eczki. Mog臋 ci zrobi膰 kaw臋 albo...
- Nie, dzi臋kuj臋.
- Ten pok贸j jest 艂adniejszy ni偶 poprzedni. Cho膰 pow贸d przeprowadzki okropny.
- Nie ma sensu robi膰 sobie wyrzut贸w.
- Nie. Nie. Chyba masz racj臋. - Zacz臋艂a bawi膰 si臋 obr膮czk膮. Kolejny nerwowy zwyczaj, pomy艣la艂a Eve. Na palcu prawej r臋ki mia艂a pier艣cionek z ma艂ym r贸偶owym oczkiem, w uszach kolczyki z takimi samymi kamieniami.
Pasuj膮 do jej szminki, zauwa偶y艂a Eve. Jakim cudem i po co kobiety pami臋taj膮 o takich szczeg贸艂ach?
- Tak si臋 ciesz臋, 偶e zdo艂ali艣cie odnale藕膰 moj膮 torebk臋. Mia艂am w niej wszystkie rzeczy, zdj臋cia, dokumenty, now膮 szmink臋 i... Bo偶e. - Potar艂a r臋koma twarz. - Siadaj, prosz臋.
- Tylko na chwil臋. Znasz Bobby'ego i D. K. od do艣膰 dawna.
- Odk膮d zacz臋艂am u nich pracowa膰. Bobby jest taki kochany. - Usiad艂a i wyg艂adzi艂a spodnie. - Z miejsca si臋 zakocha艂am. Jest troch臋 nie艣mia艂y, wiesz, w stosunku do kobiet. D. K. zawsze si臋 z nim dra偶ni艂 z tego powodu.
- Bobby wspomnia艂, 偶e D. K. i Trudy nie przepadali za sob膮.
- No, c贸偶. - Zana zn贸w si臋 zaczerwieni艂a, ale tylko odrobin臋. - Niezgodno艣膰 charakter贸w, jak s膮dz臋. D. K. stara艂 si臋 nie wchodzi膰 Trudy w drog臋. Ona m贸wi艂a prosto z mostu, co my艣la艂a. Niekt贸rzy ludzie mieli z tym problem.
- Ty nie?
- Ona jest - by艂a - matk膮 m臋偶czyzny, kt贸rego kocham. Wychowa艂a go ca艂kiem sama. - Oczy jej si臋 zaszkli艂y. - Wychowa艂a wspania艂ego cz艂owieka. Nie przeszkadza艂o mi, 偶e dawa艂a mi rady. Nie mia艂am do艣wiadczenia w prowadzeniu domu. A poza tym Bobby potrafi艂 z ni膮 post臋powa膰.
- Tak?
- M贸wi艂, 偶ebym kiwa艂a g艂ow膮 i na wszystko si臋 zgadza艂a, a potem robi艂a swoje. - Zana roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no, ale po chwili przys艂oni艂a usta d艂oni膮. - On tak post臋powa艂, prawie nie by艂o mi臋dzy nimi konflikt贸w.
- Jakie艣 jednak si臋 niekiedy pojawia艂y.
- Ostrzejsze s艂owo od czasu do czasu, jak to w rodzinie. Eve, czy mog臋 tak do ciebie m贸wi膰?
- Tak, w porz膮dku.
- Kiedy b臋dziemy mogli wr贸ci膰 do domu? - Jej usta zadr偶a艂y. - Tak si臋 cieszy艂am na ten przyjazd. Marzy艂am o zobaczeniu Nowego Jorku. Teraz nie mog臋 my艣le膰 o niczym innym poza powrotem do domu.
- Na tym etapie 艣ledztwa lepiej, 偶eby艣cie zostali z Bobbym tu, gdzie jeste艣cie.
- On te偶 tak m贸wi. - Westchn臋艂a. - Nie chce wraca膰 do domu na 艣wi臋ta. Rozumiem go. Tylko 偶e... - 艁zy zal艣ni艂y w jej oczach, ale nie pop艂yn臋艂y. - To takie samolubne z mojej strony.
- Co?
- To pierwsze 艣wi臋ta, odk膮d jeste艣my ma艂偶e艅stwem, a mamy je sp臋dzi膰 w pokoju hotelowym. Egoistyczne podej艣cie, wiem. - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, walcz膮c ze 艂zami. - Nie powinnam si臋 przejmowa膰 takimi rzeczami, kiedy jego mama...
- Ca艂kiem naturalne odczucia.
Zana spojrza艂a z min膮 winowajczyni na rozsuwane drzwi do sypialni.
- Nie powtarzaj mu tego, prosz臋. Do艣膰 ma ju偶 zmartwie艅.
Drzwi si臋 otworzy艂y i szybko wsta艂a.
- Cze艣膰, kochanie. Zobacz, kto przyszed艂.
- Eve, dzi臋ki, 偶e nas odwiedzi艂a艣. Rozmawia艂em w艂a艣nie ze swoim wsp贸lnikiem. - U艣miechn膮艂 si臋 z wysi艂kiem do 偶ony. - Zamkn臋li艣my transakcj臋.
Klasn臋艂a w d艂onie i podskoczy艂a lekko.
- Ten wielki dom?
- Ten wielki. D. K. podpisa艂 dzi艣 rano umow臋 i przyj膮艂 zaliczk臋.
- Ojej, kochanie! To cudownie. Gratuluj臋. - Podbieg艂a go u艣ciska膰. - Obaj ci臋偶ko przy tym pracowali艣cie.
- Du偶a transakcja - wyja艣ni艂 Bobby Eve. - Nie by艂o 艂atwo si臋 pozby膰 tego koloseum. Ju偶 mieli艣my si臋 podda膰, a tu w zesz艂ym tygodniu kto艣 po艂kn膮艂 przyn臋t臋. M贸j wsp贸lnik dope艂ni艂 dzi艣 rano wszystkich formalno艣ci.
- W Teksasie.
- Tak. Trzy razy pokazywa艂 im dom i dokumenty w ten weekend. Nie chcieli si臋 zobowi膮za膰. Dzi艣 rano zn贸w poprosili o spotkanie, ponownie przedstawi艂 im ofert臋 i tym razem si臋 uda艂o. Dla nas to oznacza ogromn膮 prowizj臋.
Usuwa te偶 wsp贸lnika z listy podejrzanych, pomy艣la艂a Eve. Chyba 偶e D. K. potrafi przebywa膰 w dw贸ch miejscach jednocze艣nie.
- Moje gratulacje.
- Mama szala艂aby z rado艣ci.
- Kochanie. - Zana uj臋艂a go za ramiona. - Nie smu膰 si臋. Ona by tego nie chcia艂a. By艂aby strasznie dumna. Trzeba to uczci膰. M贸wi臋 powa偶nie. - Potrz膮sn臋艂a nim lekko. - Zam贸wi臋 butelk臋 szampana, a ty si臋 na chwil臋 odpr臋偶ysz i b臋dziesz z siebie dumny. Napijesz si臋 z nami, Eve?
- Dzi臋ki, musz臋 lecie膰.
- Mia艂em nadziej臋, 偶e masz jakie艣 nowe wiadomo艣ci dotycz膮ce mamy.
- 艢ledztwo posuwa si臋 naprz贸d. Tylko tyle mog臋 ci dzi艣 powiedzie膰. Zajrz臋 do was jeszcze jutro. Gdyby co艣 si臋 wydarzy艂o wcze艣niej, dam zna膰.
- Dobra. Dzi臋ki. Ciesz臋 si臋, 偶e zajmujesz si臋 t膮 spraw膮, Eve. Jest mi troch臋 艂atwiej ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e to w艂a艣nie ty.
Ona mog艂a wr贸ci膰 do domu. Eve my艣la艂a o tym, toruj膮c sobie drog臋 w korku. Nie tak jak teraz Bobby. Mog艂a wr贸ci膰 do domu, gdzie czeka艂y spok贸j i normalno艣膰. A w ka偶dym razie to, co dla niej znaczy艂y te s艂owa.
Utkn膮wszy na dobre w sznurze stoj膮cych pojazd贸w, przygl膮da艂a si臋 jednemu z kolorowych ruchomych billboard贸w. Reklamowa艂 wycieczk臋 na Arub臋 w promocyjnej cenie.
Wszyscy pragn膮 by膰 gdzie indziej, ni偶 s膮, rozmy艣la艂a. Ludzie z Teksasu czy sk膮d艣tam zje偶d偶ali do Nowego Jorku. Nowojorczycy ruszali do Hamptons albo wsiadali w samolot i lecieli na jakie艣 tropikalne wyspy.
Gdzie je偶d偶膮 ci z wysp? Zastanawia艂a si臋. Prawdopodobnie do g艂o艣nych i zat艂oczonych metropolii.
Czemu ludzie po prostu nie mog膮 si臋 zdecydowa膰 na jakie艣 miejsce i tam zosta膰?
Dlatego, 偶e nie mogli, robi艂y si臋 zatory na jezdniach i chodnikach, a tunele powietrzne tam w g贸rze wygl膮da艂y niewiele lepiej. Ona docenia艂a swoje miejsce na ziemi. Nie pragn臋艂a si臋 znale藕膰 nigdzie indziej. Dotar艂a do domu.
Wszystkie okna by艂y o艣wietlone. B艂yszcza艂y p艂omienie 艣wiec i lampki choinkowe. Jak z obrazka, pomy艣la艂a Eve. Granatowe niebo, ksi臋偶yc w nowiu, zarys pi臋knej budowli, cienie, kt贸re rzuca, i te roz艣wietlone okna.
Mog艂a wr贸ci膰 do domu.
Sk膮d wi臋c to przygn臋bienie? Czu艂a je w ca艂ym ciele, ze znu偶eniem wysiad艂a z samochodu. Mia艂a ochot臋 si臋 po艂o偶y膰 - i nie dlatego, 偶e by艂a zm臋czona. Chcia艂a cho膰 przez pi臋膰 przekl臋tych minut odpocz膮膰 od w艂asnych my艣li.
Summerset jak zwykle powita艂 j膮 przy drzwiach, pos臋pny blady szkielet na tle 艣wi膮tecznych dekoracji.
- Roarke jest w swoim gabinecie, zajmuje si臋 jak膮艣 wasz膮 spraw膮.
Eve nie by艂a w nastroju na s艂uchanie wym贸wek.
- Nikt mu nie przystawi艂 paralizatora do gard艂a - zdenerwowa艂a si臋. - Marz臋 ka偶dej nocy, by zrobi膰 to tobie.
Posz艂a na g贸r臋, nie zdejmuj膮c p艂aszcza.
Nie wesz艂a do gabinetu. Uda艂a si臋 prosto do sypialni i opad艂a twarz膮 na 艂贸偶ko, ci膮gle w p艂aszczu. Wiedzia艂a, 偶e g艂upio post臋puje.
Pi臋膰 minut, pomy艣la艂a. Mam prawo do pi臋ciu cholernych minut ciszy i samotno艣ci. Gdyby tylko mog艂a wy艂膮czy膰 m贸zg.
Po chwili us艂ysza艂a tupot ma艂ych 艂apek i materac ugi膮艂 si臋 lekko pod ci臋偶arem Galahada. Odwr贸ci艂a g艂ow臋, by spojrze膰 w jego dwukolorowe 艣lepia.
Odwzajemni艂 spojrzenie. Pokr臋ci艂 si臋 leniwie w k贸艂ko, u艂o偶y艂 obok jej g艂owy i dalej patrzy艂. Pr贸bowa艂a go przetrzyma膰, zmusi膰, 偶eby pierwszy odwr贸ci艂 wzrok.
Przegra艂a, a kot fukn膮艂 z wy偶szo艣ci膮.
- Kole艣, powiniene艣 by膰 glin膮, podejrzani 艂amaliby si臋 jak zapa艂ki.
Podrapa艂a go za uszami, a偶 zamrucza艂 niczym silnik od - rzutowy. Eve wpatrywa艂a si臋 w 艣wieczki na choince.
Pomy艣la艂a, 偶e nie jest 藕le. Wielkie mi臋kkie 艂贸偶ko, 艂adna choinka, fajny kot. O co jej chodzi?
Prawdopodobnie nie us艂ysza艂aby jego krok贸w, gdyby nie nas艂uchiwa艂a, oczekuj膮c na nie.
Materac ugi膮艂 si臋 ponownie. Odwr贸ci艂a g艂ow臋 i napotka艂a dziko intensywne b艂臋kitne spojrzenie.
Tak, zupe艂nie dobrze jej si臋 powodzi.
- Ju偶 mia艂am do ciebie i艣膰 - wymamrota艂a. - Potrzebowa艂am tylko paru minut dla siebie.
- B贸l g艂owy?
- Nie. Jestem tylko... Nie wiem. Roarke pog艂adzi艂 j膮 po w艂osach.
- Smutna?
- Czemu mia艂abym by膰 smutna? Mam ten wielgachny dom. Widzia艂e艣, jak wygl膮da z zewn膮trz ca艂y o艣wietlony?
- Widzia艂em. - Musn膮艂 d艂oni膮 jej kark i rozmasowa艂 lekko napi臋te mi臋艣nie.
- Mam te偶 grubego kota. Mo偶e by艣my si臋 z nim troch臋 podra偶nili w 艣wi臋ta? Na przyk艂ad przebrali za renifera, za艂o偶yli mu takie 艣mieszne sztuczne rogi?
- Poni偶yli go? 艢wietny pomys艂.
- No i mam ciebie. Naprawd臋 nie wiem, co mi jest. - Zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek i wtuli艂a w m臋偶a. - Nie obesz艂a mnie jej 艣mier膰, wi臋c czemu jestem w takim stanie?
- Za du偶o od siebie wymagasz, oto co ci dolega. Wdycha艂a jego zapach, dawa艂 jej poczucie bezpiecze艅stwa.
- By艂am w kostnicy. Kolejny trup, nic ponadto. Patrzy艂am, co sobie zrobi艂a, 偶eby nam zaszkodzi膰, i czu艂am obrzydzenie. Nie by艂am zaskoczona, kiedy si臋 dowiedzia艂am. Po zastanowieniu uzna艂am, 偶e to ca艂kiem w jej stylu. Patrzy艂am na rany zadane przez kogo艣 innego i pomy艣la艂am tylko: 鈥瀂as艂u偶y艂a艣 na to鈥. Nie powinnam tak my艣le膰.
- Co jeszcze robi艂a艣?
- Dzi艣? Z艂o偶y艂am raport Whitneyowi. Dosta艂am bur臋 za samowolne rozpocz臋cie 艣ledztwa. Zjad艂am lunch z Nadine, um贸wi艂am si臋 na wywiad, aby ujawni膰 swoj膮 znajomo艣膰 z Trudy. Pojecha艂am do laboratorium, posz艂am tropem zbadanych w艂贸kien do sklepu, gdzie Trudy kupi艂a skarpetki. Jedna z nich, wype艂niona monetami, pos艂u偶y艂a jej do zadania sobie obra偶e艅, a p贸藕niej komu艣 jako narz臋dzie zbrodni. Wydrukowa艂am list臋 bank贸w znajduj膮cych si臋 po drodze ze sklepu do hotelu. Musia艂a p贸j艣膰 do kt贸rego艣 po monety. Jutro sprawdz臋, do kt贸rego. Pojecha艂am do baru, gdzie morderca wci膮gn膮艂 Zan臋, rozmawia艂am z w艂a艣cicielem. Obejrza艂am zapis z kamer. Umm... Uaktualni艂am raporty. Zajrza艂am do Bobby'ego i Zany. Dobra ochrona w tym hotelu. 艢wietny portier.
- Dobrze wiedzie膰.
- Potem wr贸ci艂am do domu. To og贸lny zarys, by艂y te偶 inne rzeczy.
- Kr贸tko m贸wi膮c, wykonywa艂a艣 swoj膮 prac臋 jak nale偶y. Mimo 偶e jej 艣mier膰 ci臋 nie poruszy艂a, starasz si臋 odszuka膰 morderc臋.
Odwr贸ci艂a si臋 na plecy i popatrzy艂a w sufit.
- Brakuje mi energii.
- Co jad艂a艣 na lunch? Roze艣mia艂a si臋 cicho.
- Odwracasz moj膮 uwag臋 od u偶alania si臋 nad sob膮? Jaki艣 makaron z zio艂ami. Dobry. Nadine i Peabody te偶 si臋 zachwyca艂y swoimi daniami. Lokal p臋ka w szwach. Wielki sukces. C贸偶 za zaskoczenie.
- A obs艂uga?
- Upiorna. Kelner pojawia si臋 jak spod ziemi, je艣li cho膰by pomy艣lisz o zam贸wieniu czego艣. A w og贸le to Nadine dosta艂a w艂asny program.
- S艂ysza艂em. To 艣wietnie.
- Podpisa艂a te偶 umow臋 na ksi膮偶k臋 i na film. Masz z tym co艣 wsp贸lnego?
- Owszem.
- Chce przeprowadzi膰 ze mn膮 d艂u偶szy wywiad do programu. Mo偶e si臋 zgodz臋. Chcia艂aby go nagra膰 tutaj, u nas. Na to na pewno si臋 nie zgodz臋.
- Na pewno nie.
Popatrzy艂a na niego. Jak jeden m臋偶czyzna mo偶e by膰 tak pi臋kny, dzie艅 po dniu?
- Wiedzia艂am, 偶e mnie poprzesz w tej sprawie.
- To dom. - Roarke po艂o偶y艂 r臋k臋 na jej d艂oni. - Nasze sanktuarium.
- A ja ci膮gle pracuj臋 w domu.
- Ja te偶.
- Ty nie sprowadzasz tu glin.
- Nie. Z pewno艣ci膮 nie mam takiego zamiaru. Powiedzia艂bym ci jednak, gdyby mi przeszkadza艂o, 偶e ty to robisz.
- Co艣 mi si臋 dzi艣 przypomnia艂o. Ach, pomy艣la艂. Dotarli艣my do sedna.
- Powiedz mi.
- Zastanawia艂am si臋 nad tym, w jaki spos贸b si臋 skatowa艂a. Wysz艂a, kupi艂a skarpetki, na lito艣膰 bosk膮, tylko po to, 偶eby zmasakrowa膰 sobie twarz i posiniaczy膰 cia艂o. M艣ciwe i autodestrukcyjne zachowanie. I wtedy sobie przypomnia艂am tamten dzie艅, kiedy...
Opowiedzia艂a mu ca艂e zdarzenie, tak jak je zapami臋ta艂a. W trakcie opowiadania przypomina艂a sobie coraz wi臋cej szczeg贸艂贸w. Na przyk艂ad, 偶e by艂o gor膮co i w powietrzu unosi艂 si臋 zapach siana. Wydawa艂 jej si臋 dziwny, nie czu艂a go przedtem zbyt cz臋sto. Jeden z ch艂opak贸w w艂膮czy艂 odtwarzacz i gra艂a muzyka.
Radiow贸z policyjny podjecha艂 pod dom bardzo cicho tamtej nocy. Guziki przy policyjnych mundurach po艂yskiwa艂y w 艣wietle ksi臋偶yca.
- Weszli do domu naprzeciwko. Musia艂o by膰 bardzo p贸藕no, bo w 偶adnym oknie nie pali艂o si臋 艣wiat艂o. Po chwili rozb艂ys艂y 艣wiat艂a po drugiej stronie ulicy. Drzwi otworzy艂 ojciec tamtego ch艂opaka. Gliniarze weszli do 艣rodka.
- Co si臋 sta艂o? - spyta艂, kiedy umilk艂a.
- Tak naprawd臋 nie wiem. Pewnie dzieciak powiedzia艂 im, 偶e nic nie zrobi艂. Spa艂. Oczywi艣cie nie m贸g艂 tego udowodni膰. Gliniarze wyszli i zacz臋li szpera膰 wok贸艂 domu. Znale藕li puszk臋 po farbie. Jeden z nich zapakowa艂 j膮 do torebki. Kr臋ci艂 g艂ow膮. G艂upie ch艂opaczysko, my艣la艂 pewnie. Gnojek. Podesz艂a ona, zacz臋艂a si臋 skar偶y膰. Wskazywa艂a na puszk臋, sw贸j samoch贸d, ich dom. A ja tylko sta艂am w oknie i patrzy艂am, a偶 w ko艅cu nie mog艂am d艂u偶ej na to patrze膰. Wr贸ci艂am do 艂贸偶ka i naci膮gn臋艂am ko艂dr臋 na g艂ow臋. - Zamkn臋艂a oczy. - S艂ysza艂am, jak inne dzieciaki gada艂y o tym w szkole. Musia艂 pojecha膰 z rodzicami na posterunek. Nie s艂ucha艂am. Nie chcia艂am wiedzie膰. Par臋 dni p贸藕niej Trudy kupi艂a sobie nowy samoch贸d. 艢liczny, b艂yszcz膮cy i nowiutki. Nied艂ugo potem uciek艂am. Nie mog艂am d艂u偶ej znie艣膰 mieszkania z ni膮. Nie mog艂am patrze膰 na dom po drugiej stronie ulicy.
Eve wpatrywa艂a si臋 w mrok za oknem nad swoj膮 g艂ow膮.
- A偶 do dzi艣 nie zdawa艂am sobie sprawy, 偶e w艂a艣nie to sk艂oni艂o mnie do ucieczki. Nie potrafi艂am zapomnie膰, co zrobi艂a. I nie mog艂am sobie wybaczy膰, 偶e nie zareagowa艂am. Podarowa艂 mi najpi臋kniejsze chwile w 偶yciu i znalaz艂 si臋 przez to w tarapatach. Tymczasem ja nie zrobi艂am nic, 偶eby mu pom贸c. Nikomu nie powiedzia艂am, co zobaczy艂am. Pozwoli艂am, 偶eby ch艂opak poni贸s艂 niezas艂u偶on膮 kar臋.
- By艂a艣 dzieckiem.
- I to ma by膰 usprawiedliwienie?
- Tak.
Usiad艂a, by spojrze膰 na niego z g贸ry.
- Do diab艂a z takim usprawiedliwieniem. Zaci膮gn臋li go na posterunek, prawdopodobnie napaskudzili w papierach, nawet je艣li w ko艅cu nic nie udowodnili. Jego rodzice musieli zap艂aci膰.
- Z ubezpieczenia.
- Och, go艅 si臋, Roarke.
Usiad艂 i uj膮艂 j膮 stanowczo pod brod臋.
- Mia艂a艣 dziewi臋膰 lat i by艂a艣 przera偶ona. Obwiniasz si臋 o wydarzenia sprzed dwudziestu lat, chocia偶 nie mia艂a艣 na nie wp艂ywu. Sama si臋 go艅, Eve.
- Nic nie zrobi艂am.
- A co mog艂a艣 zrobi膰? P贸j艣膰 na policj臋 i powiedzie膰, 偶e widzia艂a艣, jak ta kobieta - twoja zast臋pcza matka przydzielona przez instytucj臋 rz膮dow膮 - zdemolowa艂a w艂asny samoch贸d, 偶eby oskar偶y膰 ch艂opaka z naprzeciwka? Nie uwierzyliby ci.
- Nie o to chodzi.
- Nie. Oboje wiemy, 偶e dla tego ch艂opaka to by艂 tylko niemi艂y, niezrozumia艂y incydent, nad kt贸rym szybko przeszed艂 do porz膮dku dziennego. Mia艂 dom, rodzic贸w, przyjaci贸艂 i wystarczaj膮co dobry charakter, 偶eby zaproponowa膰 ma艂ej s膮siadce przeja偶d偶k臋 na ulubionej desce. Domy艣lam si臋, 偶e ca艂kiem nie藕le sobie poradzi艂. Ca艂e swoje doros艂e 偶ycie po艣wi臋ci艂a艣 s艂u偶bie publicznej, niejednokrotnie ryzykowa艂a艣 偶ycie. Wi臋c mog艂aby艣, do cholery, przesta膰 si臋 obwinia膰 o to, 偶e kiedy艣 zachowa艂a艣 si臋 jak ma艂e przera偶one dziecko, kt贸rym wtedy by艂a艣.
- Te偶 co艣.
- Nie 偶artuj臋. I zdejmij wreszcie ten p艂aszcz. Chryste, przecie偶 si臋 ugotujesz.
Niecz臋sto czu艂a si臋... jedyne s艂owo, jakie jej przysz艂o do g艂owy to 鈥瀦mieszana鈥. Wypl膮ta艂a si臋 z p艂aszcza, ale ci膮gle na nim le偶a艂a.
- Nawet nie mo偶na sobie pomarudzi膰 we w艂asnym 艂贸偶ku.
- To r贸wnie偶 moje 艂贸偶ko i dosy膰 ju偶 marudzenia. Chcesz spr贸bowa膰 czego艣 innego?
Wzi臋艂a na kolana kota. - Nie.
- Dobrze, mo偶esz troch臋 si臋 teraz pod膮sa膰, lepsze to ni偶 marudzenie. - Sturla艂 si臋 z 艂贸偶ka. - Chc臋 wina.
- Mog艂a mu zosta膰 blizna na ca艂e 偶ycie.
- Prooosz臋 ci臋.
Eve zmru偶y艂a oczy. Roarke otworzy艂 barek.
- A je艣li zosta艂 z tego powodu zawodowym kryminalist膮?
- Co艣 sobie w艂a艣nie pomy艣la艂em. - Wybra艂 dobre bia艂e wino. - A je艣li go osobi艣cie wsadzi艂a艣 za kratki? To by dopiero by艂a historia!
Usta jej drgn臋艂y, ale st艂umi艂a 艣miech.
- Mo偶e robi艂e艣 z nim interesy w swojej niechlubnej przesz艂o艣ci. Prawdopodobnie jest teraz jakim艣 kr贸lem podziemia w Teksasie.
- I wszystko to zawdzi臋cza tobie. - Roarke wr贸ci艂 do 艂贸偶ka z dwoma kieliszkami wina. Poda艂 Eve jeden. - Ju偶 lepiej?
- Nie wiem. Mo偶e tak. Zapomnia艂am o tym, wiesz. Tak po prostu, jak si臋 zapomina o r贸偶nych rzeczach, nawet je艣li wszystko jest normalne. A kiedy to wr贸ci艂o, wr贸ci艂o te偶 poczucie winy. Mia艂 tylko czterna艣cie, mo偶e pi臋tna艣cie lat. Zrobi艂o mu si臋 mnie szkoda. Wyczyta艂am to w jego twarzy.
呕aden dobry uczynek nie uchodzi bezkarnie - zako艅czy艂a, unosz膮c kieliszek w toa艣cie.
- Odszukam go, je艣li chcesz. Zobaczymy, co kombinuje, czy rzeczywi艣cie jest szefem teksa艅skiej mafii.
- Mo偶e. Pomy艣l臋 jeszcze.
- Tymczasem chcia艂bym ci臋 o co艣 poprosi膰. - O co?
- Nie mam 偶adnych twoich zdj臋膰 z czas贸w przed naszym poznaniem.
Nie zrozumia艂a od razu, o co mu chodzi.
- Zdj臋膰?
- No tak, z czas贸w kiedy by艂a艣 seksown膮 nastolatk膮, a potem 偶贸艂todziobem w mundurze, w kt贸rym mam nadziej臋 jeszcze ci臋 zobaczy膰. Kocham swoj膮 kobiet臋 w mundurze. M贸g艂bym zdoby膰 stare zdj臋cia z dowodu, ale wola艂bym dosta膰 jakie艣 od ciebie.
- Mo偶e. Chyba. Pewnie tak. Ale po co?
- Nasze 偶ycia nie zacz臋艂y si臋 z chwil膮, gdy si臋 poznali艣my. - Musn膮艂 palcami jej twarz. - Chocia偶 lubi臋 my艣le膰, 偶e zacz臋艂a si臋 wtedy najlepsza cz臋艣膰 mojego. Chcia艂bym mie膰 cz臋艣膰 ciebie z tego poprzedniego 偶ycia.
- To okropnie ckliwe.
- Przyznaj臋 si臋 do winy. A gdyby艣 znalaz艂a jakie艣 swoje zdj臋cia jako osiemnastolatki i jeszcze sk膮po odzianej, nie wahaj si臋 ich pokaza膰.
Eve nie mog艂a powstrzyma膰 艣miechu.
- Zboczeniec.
- Ponownie przyznaj臋 si臋 do winy.
Wyj臋艂a mu kieliszek z r臋ki i postawi艂a oba, sw贸j i jego, na szafce nocnej. Niedbale zrzuci艂a p艂aszcz na pod艂og臋.
- Teraz mam ochot臋 spr贸bowa膰 czego艣 innego.
- O? - Przekrzywi艂 g艂ow臋. - A czego?
By艂a szybka i zwinna. B艂yskawicznie znalaz艂a si臋 nad nim, oplot艂a go nogami, z艂apa艂a za w艂osy i wpi艂a si臋 ustami w jego wargi.
- Czego艣 w tym rodzaju - powiedzia艂a, pozwalaj膮c mu z艂apa膰 oddech.
- Wobec tego b臋d臋 musia艂 znale藕膰 dla ciebie chwilk臋 w moim napi臋tym grafiku.
- Prawda jak jasna cholera. - Rozpi臋艂a mu koszul臋. - Nakrzycza艂e艣 na mnie. To ju偶 drugi raz dzisiaj. Najpierw Whitney, potem ty.
- Mam nadziej臋, 偶e nie zareagowa艂a艣 tak samo na bur臋 od prze艂o偶onego.
- Komendant to prawdziwy ogier, je艣li kto艣 lubi facet贸w o szerokich ramionach i zniszczonej twarzy. Je艣li chodzi o mnie, wol臋 艂adnych. - Ugryz艂a go leciutko w ucho i przewr贸ci艂a na plecy.
Kot mo偶e i by艂 gruby, ale r贸wnie偶 do艣wiadczony. Szybko uskoczy艂.
- Jeste艣 taki 艣liczny, 偶e czasem mam ochot臋 ci臋 schrupa膰. - Przesun臋艂a r臋koma po jego klatce piersiowej. - C贸偶 za cia艂o, jakie mi臋艣nie. I wszystko moje. - Przesun臋艂a z臋bami po jego torsie, poczu艂a jak dr偶a艂. - To dopiero smakowity k膮sek.
Pie艣ci艂 j膮 d艂o艅mi. Wiedzia艂a, 偶e pozwala jej dyktowa膰 tempo tylko do czasu. Nie wiedzia艂a, jak d艂ugo b臋dzie mia艂a w艂adz臋, co jeszcze bardziej j膮 pobudza艂o.
Rozpi臋艂a koszul臋 i poprowadzi艂a jego d艂onie ku swoim piersiom. Zamkn臋艂a oczy.
Zn贸w si臋 nad nim pochyli艂a, opieraj膮c na 艂okciach. Usta przy ustach - d艂ugie, nami臋tne poca艂unki i mocne uderzenia serca. Podsun臋艂a mu swoj膮 pier艣, a on j膮 przyj膮艂. Wci膮gn臋艂a powietrze, po czym wypu艣ci艂a je z dr偶eniem.
Nale偶a艂a teraz do niego, tak samo jak on do niej. Jej cia艂o lgn臋艂o do jego. Roarke przewr贸ci艂 j膮 na plecy i przytrzyma艂 jej r臋ce nad g艂ow膮. Oczy Eve pociemnia艂y z po偶膮dania i zab艂ys艂y.
- Chc臋 ci臋 widzie膰 nag膮. Le偶 spokojnie, kiedy b臋d臋 ci臋 rozbiera艂.
Poca艂owa艂 偶on臋 w usta, potem w podbr贸dek, szyj臋, piersi i brzuch. J臋kn臋艂a.
- Ciiii. - Koj膮cy pomruk, kiedy doprowadzi艂 j膮 ustami na kraw臋d藕 rozkoszy i poza ni膮.
Zdj膮艂 jej buty, potem spodnie, po czym rozpocz膮艂 powoln膮 okrutn膮 w臋dr贸wk臋 z powrotem ku g贸rze.
- Roarke.
- C贸偶 za cia艂o, jakie mi臋艣nie - powt贸rzy艂 jej wcze艣niejsze s艂owa. - I wszystko moje.
Zn贸w poczu艂a to napi臋cie w sobie, niesamowity pozbawiaj膮cy tchu ucisk, kt贸ry narasta艂 i narasta艂, p贸ki ca艂a si臋 nie otworzy艂a. Wyci膮gn臋艂a ku niemu r臋ce.
Byli po艂膮czeni, mocno i g艂臋boko. Ustami, d艂o艅mi. Smakowali si臋, dotykali, przytulali i razem dochodzili na szczyty.
Tak, wr贸ci艂am do domu, pomy艣la艂a Eve o艣lepiona mi艂o艣ci膮.
Przez chwil臋 le偶eli w ciszy, odpoczywali. Po艂o偶y艂a mu g艂ow臋 na piersi, a r臋k臋 na sercu, kt贸re wci膮偶 bi艂o jak oszala艂e.
- Cz臋艣ciej powinienem na ciebie krzycze膰.
- Nie rozp臋dzaj si臋. Nast臋pnym razem mo偶e nie by膰 tak przyjemnie. Dzi艣 ca艂y dzie艅 czu艂am si臋 niewyra藕nie. Robi艂am, co do mnie nale偶a艂o, mia艂e艣 racj臋, ale czu艂am si臋 niewyra藕nie. Prawie jakbym patrzy艂a na siebie z boku. Biernie. To nie w moim stylu. Musz臋 z艂apa膰 rytm.
Roarke pog艂aska艂 j膮 po brzuchu.
- Moim zdaniem tw贸j rytm jest bez zarzutu.
- Seks tak na mnie dzia艂a. W ka偶dym razie z tob膮. - Podpar艂a si臋 na 艂okciach. - Musz臋 zacz膮膰 od pocz膮tku, zmieni膰 nastawienie. Pozby膰 si臋 tej mg艂y, kt贸ra zas艂ania m贸j umys艂 i zacz膮膰 jeszcze raz.
Si臋gn膮艂 po wino.
- Wobec tego tak w艂a艣nie b臋dzie.
Napi艂 si臋 i poda艂 jej kieliszek.
- P贸jd臋 teraz pod prysznic, a potem si臋 ubior臋. Jeszcze raz przejrz臋 swoje notatki, raporty i zeznania. Po艣wi臋c臋 godzink臋 na u艂o偶enie ich w g艂owie.
- 艢wietnie. Ja spr贸buj臋 dotrze膰 do konta, kt贸rego numer poda艂a ci synowa ofiary.
- B臋d臋 mog艂a z tob膮 pogada膰, jak ju偶 sobie uporz膮dkuj臋 fakty?
- Inaczej by艂bym rozczarowany. Um贸wmy si臋 na randk臋 za godzin臋, b臋dziemy g艂贸wkowa膰 przy kolacji.
- Zgoda. To si臋 powinno uda膰. - Wzi臋艂a go za r臋k臋. - To si臋 udaje.
Roarke podni贸s艂 jej d艂o艅 do ust.
- Nie mam 偶adnych w膮tpliwo艣ci.
Eve cofn臋艂a si臋 my艣lami do samego pocz膮tku, krok po kroku, z pomoc膮 nagra艅, w艂asnych notatek, raport贸w, test贸w laboratoryjnych.
Wys艂ucha艂a ponownie zezna艅, zwracaj膮c baczn膮 uwag臋 na modulacj臋 g艂osu i spos贸b formu艂owania zda艅 przes艂uchiwanych os贸b.
Obejrza艂a dok艂adnie ka偶de zdj臋cie.
Zwr贸ci艂a si臋 w stron臋 Roarke'a, kt贸ry w艂a艣nie wszed艂 ze swojego gabinetu. Dostrzeg艂 艣wiat艂o w jej oczach. Zareagowa艂 szerokim u艣miechem i uniesieniem brwi.
- Pani porucznik.
- Cholerna racja. Zachowywa艂am si臋 jak glina, robi艂am to, co robi膮 gliny... Cho膰 nie czu艂am si臋 jak glina. Ale wr贸ci艂am.
- Witaj.
- Zjedzmy co艣. Na co masz ochot臋?
- Skoro zn贸w czujesz si臋 jak glina, s膮dz臋, 偶e pizza by艂aby najbardziej stosowna.
- Wielkie nieba. Gdybym ci臋 ju偶 nie przelecia艂a, prawdopodobnie wskoczy艂abym teraz na ciebie za ten wspania艂y pomys艂.
- Zapisz to na moje konto.
Usiedli przy jej biurku z pizz膮 i winem. Nawet tutaj wstawi艂 mi choink臋, pomy艣la艂a. Ma艂膮, jak na jego upodobania. Sta艂a pod oknem i b艂yszcza艂a w mroku. Eve z przyjemno艣ci膮 na ni膮 spogl膮da艂a.
- Widzisz, rzecz w tym - zacz臋艂a - 偶e nic tu nie ma sensu.
- Aha. Ciesz臋 si臋, 偶e ustalili艣my fakty.
- Nie, powa偶nie. Oto co wida膰 na pierwszy rzut oka, co wysuwa si臋 na pierwszy plan: mamy martw膮 kobiet臋, zabit膮 uderzeniem w g艂ow臋 t臋pym przedmiotem, ciosy pad艂y od ty艂u. Wcze艣niejsze obra偶enia na ciele wskazuj膮, 偶e zosta艂a zaatakowana i pobita dzie艅 wcze艣niej. Drzwi zamkni臋te od wewn膮trz, otwarte okno.
W jednym r臋ku trzyma艂a kawa艂ek pizzy, drug膮 wskaza艂a na tablic臋.
- Z pozoru, na podstawie pierwszych zebranych dowod贸w, wygl膮da na to, 偶e napastnik wszed艂 przez okno, zabi艂 j膮 i wyszed艂 t膮 sam膮 drog膮. Poniewa偶 nie ma obra偶e艅, kt贸re powinny powsta膰, gdyby si臋 broni艂a, prowadz膮cy 艣ledztwo mo偶e zak艂ada膰, i偶 ofiara zna艂a sprawc臋 lub/i nie uwa偶a艂a go za niebezpiecznego. Tylko 偶e je艣li kto艣 ci臋 pobi艂 poprzedniego dnia, raczej nie siedzisz spokojnie, kiedy wraca.
- Chyba 偶e obra偶enia s膮 wynikiem samookaleczenia.
- W艂a艣nie, ale tego nie wiesz - dlaczego mia艂by艣 tak pomy艣le膰? Morderca musia艂 widzie膰 przynajmniej obra偶enia na twarzy. S膮 wyra藕ne. U偶y艂 tej samej broni. Zaczynamy od pocz膮tku, z t膮 now膮 informacj膮 i wychodzi nam, 偶e morderstwo zosta艂o celowo tak zaaran偶owane, 偶eby rzuci膰 podejrzenie na sprawc臋 pobicia.
Eve ugryz艂a olbrzymi k臋s pizzy.
- Zab贸jca pos艂u偶y艂 si臋 wcze艣niejszymi obra偶eniami jak zas艂on膮 dymn膮. Nie藕le wykombinowane. Ca艂kiem nie藕le. Podobnie jak zabranie komunikatora z miejsca zbrodni.
- Bazowa艂 na s艂abo艣ciach ofiary: jej chciwo艣ci i sk艂onno艣ci do agresji.
- Tak. Ale pozostaj膮 szczeg贸艂y. Wszystko psuj膮. Nie ma obra偶e艅 艣wiadcz膮cych o tym, 偶e ofiara si臋 broni艂a lub cho膰by mia艂a zamiar walczy膰 b膮d藕 przynajmniej os艂oni膰 si臋 przed ciosem. Nic nie 艣wiadczy o tym, 偶e by艂a zwi膮zana w trakcie pobicia. Potem sprawdzamy k膮ty padania cios贸w i wychodzi nam samookaleczenie.
- Co zupe艂nie zmienia sytuacj臋.
- No w艂a艣nie. Przygl膮damy si臋 jeszcze raz miejscu zbrodni, u艂o偶eniu cia艂a, bierzemy pod uwag臋 czas zgonu. Kto艣 obcy wchodzi do pokoju w 艣rodku nocy, przez okno. Wyskakujesz z 艂贸偶ka, wrzeszczysz, uciekasz. A ona nic takiego nie robi. Morderca wszed艂 drzwiami. Wpu艣ci艂a go.
- Niekoniecznie. Gdyby rzeczywi艣cie mia艂a wsp贸lnika i pok艂贸ci艂a si臋 z nim, m贸g艂by raczej wybra膰 okno ni偶 ryzykowa膰 pukanie do drzwi.
- Okno by艂o zamkni臋te. Pami臋膰 sprawia czasem niespodzianki. - Eve ugryz艂a kolejny kawa艂ek pizzy i napi艂a si臋 wina. - Wspomnienia zaczynaj膮 si臋 budzi膰 jedno po drugim. Wyra藕nie sobie przypominam, 偶e Trudy zawsze dok艂adnie zamyka艂a ka偶de okno i ka偶de drzwi. 艢wiat wed艂ug pani Lombard by艂 pe艂en z艂odziei, gwa艂cicieli i niegodziwc贸w. Nawet w ci膮gu dnia, kiedy wszyscy byli艣my w domu, siedzieli艣my zamkni臋ci jak w twierdzy. Nie pami臋ta艂am o tym wcze艣niej. Nie zostawi艂aby otwartego okna w strasznym wielkim Nowym Jorku. To wbrew jej naturze.
- Wpu艣ci艂a wi臋c morderc臋 - podsun膮艂 Roarke. - P贸藕na wizyta.
- Tak. P贸藕na. I nie zawraca艂a sobie g艂owy wk艂adaniem szlafroka, chocia偶 wisia艂 w szafie. Przyj臋艂a go艣cia w koszuli nocnej.
- Co wskazuje na pewien stopie艅 za偶y艂o艣ci. Kochanek?
- By膰 mo偶e. Nie mo偶emy tego wykluczy膰. Dba艂a o siebie. Korzysta艂a z us艂ug chirurga plastycznego. Nie pami臋tam 偶adnych facet贸w - wymrucza艂a Eve, wracaj膮c zn贸w do przesz艂o艣ci. - Mieszka艂am tam tylko p贸艂 roku, ale nie pami臋tam, by odwiedzali j膮 m臋偶czy藕ni albo 偶eby chodzi艂a na randki.
- Od tamtych czas贸w a偶 do dzi艣 to by艂by bardzo d艂ugi okres wstrzemi臋藕liwo艣ci.
- Nie zdziwi艂yby mnie jednonocne przygody - m贸wi艂a dalej - ale przejrza艂am list臋 jej rzeczy, wszystkiego, co mia艂a w tym pokoju: 偶adnych gad偶et贸w, seksownej bielizny, prezerwatyw ani innych 艣rodk贸w antykoncepcyjnych. Nie wykluczam trwa艂ego zwi膮zku - nie znajduj臋 偶adnych dowod贸w, ale to mo偶liwe. Jednak nie zwi膮zek partnerski. Nie na r贸wnych prawach.
- Nie?
- Ona musia艂a rz膮dzi膰. Wydawa膰 polecenia. Lubi艂a m贸wi膰 innym, co maj膮 robi膰, i patrze膰, jak wykonuj膮 jej rozkazy. To rodzaj patologii. We藕my cho膰by jej histori臋 zatrudnienia. Zmienia艂a posady jak r臋kawiczki, nigdzie nie zagrzewa艂a miejsca na d艂u偶ej. Nie przyjmowa艂a polece艅, ona je wydawa艂a.
- Wobec tego, w swoim chorym umy艣le, musia艂a za艂o偶y膰, 偶e rola zast臋pczej matki b臋dzie dla niej idealna. - Roarke pokiwa艂 g艂ow膮. - Ona jest szefem, ona rz膮dzi. Absolutne pos艂usze艅stwo.
- Tak, tak chyba rozumowa艂a - zgodzi艂a si臋 Eve. - Zbli偶a艂a si臋 do sze艣膰dziesi膮tki i nigdy nie by艂a zam臋偶na. Tylko jeden oficjalny konkubent. Nie, nie by艂a graczem zespo艂owym. Partnerstwo jej nie le偶a艂o. Mo偶e zadzwoni艂a po tego kogo艣. 鈥濸rzyjd藕 do mnie, musimy porozmawia膰鈥. Napi艂a si臋 wina, wzi臋艂a leki. Mog艂a by膰 wstawiona, pewna siebie.
- Mniej czujna i ostro偶na ni偶 zazwyczaj. Eve pokiwa艂a g艂ow膮.
- Odpr臋偶ona i na rauszu. Wpad艂a na pomys艂, jak zdoby膰 dwa miliony. Zrobi艂a sobie krzywd臋. Tak, by艂a pewna siebie. Tylko jak zamierza艂a ci臋 szanta偶owa膰, siedz膮c zamkni臋ta w pokoju hotelowym?
- Ju偶 si臋 nad tym zastanawia艂em. Zgubi艂a艣 rytm - przypomnia艂 Roarke, widz膮c, 偶e Eve zmarszczy艂a gniewnie czo艂o. - Udokumentowa艂a obra偶enia, zrobi艂a obdukcj臋, pewnie zda艂a komu艣 okraszon膮 艂zami fa艂szyw膮 relacj臋 z rzekomego napadu. Napadu dokonanego przez kt贸re艣 z nas albo oboje. Gdyby by艂a sprytna, mog艂aby wymy艣li膰 nieznanego sprawc臋, kt贸ry j膮 ostrzeg艂, 偶e je偶eli si臋 od nas nie odczepi, dopilnujemy, aby nast臋pnym razem bardziej bola艂o. Dola艂 wina do kieliszka Eve.
- Zaznaczy艂aby, 偶e zapisuje te informacje, aby zosta艂y ujawnione w razie jej nag艂ej 艣mierci. Lub kolejnego ataku. Wtedy dowody mia艂yby trafi膰 do medi贸w i policji. Najpierw jednak trafi艂yby do mnie z informacj膮: 鈥瀂ap艂a膰 albo rozg艂osz臋 to od razu鈥.
- No c贸偶. - Eve wzi臋艂a sobie kolejny kawa艂ek pizzy. - A gdzie teraz s膮 te sfabrykowane dowody?
- Ma je morderca, oczywi艣cie.
- Tak, bez w膮tpienia. Czemu w takim razie porywacz Zany nic o tym nie wspomnia艂? Czemu nie otrzyma艂e艣 kopii?
- Morderca m贸g艂 za艂o偶y膰, 偶e dowody przem贸wi膮 same za siebie i by艂 tak nieostro偶ny, by wys艂a膰 je poczt膮.
- Sam widzisz. Na przemian zachowuje si臋 sprytnie i g艂upio. Co艣 mi tu nie gra. To pozorne niedbalstwo nie jest przypadkowe. On jest na tyle sprytny, by udawa膰 g艂upiego. Morderstwo w afekcie, zacieranie 艣lad贸w, ma艂e b艂臋dy tu i 贸wdzie. Wi臋ksze b艂臋dy. Zdaje mi si臋, zaczynam my艣le膰... 偶e wi臋kszo艣膰 z tych wpadek by艂a celowa. - Zn贸w popatrzy艂a na tablic臋. - Niewykluczone, i偶 kr臋c臋 si臋 w k贸艂ko.
- Nie, m贸w dalej. To mi si臋 podoba.
- Ta kobieta mia艂a trudny charakter. Nawet jej syn to potwierdza. Poczekaj - doda艂a w reakcji na min臋 Roarke'a. - Nie skre艣lam go z listy podejrzanych. Nie jest wysoko na mojej li艣cie, potem ci powiem dlaczego. Wyobra藕 sobie, 偶e odwalasz czarn膮 robot臋 dla trudnej kobiety. Dostaniesz zap艂at臋, ale nie masz szans na po艂ow臋 zysk贸w. Za艂贸偶my, 偶e m贸wi ci o milionie, masz z tego dosta膰 dziesi臋膰 procent za fatyg臋. Ca艂kiem nie藕le. Do ciebie nale偶y dostarczenie przesy艂ki.
- Ryzykowa艂a - zauwa偶y艂 Roarke.
- Zgadza si臋, ale by艂a pewna swojego cz艂owieka. Je艣li co艣 posz艂oby nie tak, zamierza艂a si臋 wycofa膰. Wszystko pasuje do profilu ofiary.
- Tylko 偶e pomocnik okaza艂 si臋 mniej pos艂uszny, ni偶 zak艂ada艂a - m贸wi艂 Roarke. - Zamiast dostarczy膰 paczk臋 jak grzeczny piesek, zajrza艂 do 艣rodka. Pomy艣la艂, 偶e to jest warte o wiele wi臋cej.
Eve odnalaz艂a sw贸j rytm. Widzia艂a kolejne kroki, fragmenty uk艂adanki, mo偶liwo艣ci.
- Tak, wr贸ci艂 i za偶膮da艂 wi臋kszej zap艂aty. Da艂oby si臋 na tym ugra膰 wi臋cej ni偶 n臋dzny milion, przekonywa艂.
- To j膮 wkurzy艂o.
- Jeszcze jak. - Eve si臋 u艣miechn臋艂a. - A by艂a wstawiona. W dodatku zmiesza艂a alkohol z tabletkami. Mog艂o jej si臋 wymskn膮膰, 偶e dostanie dwa. Ups.
- Albo powiedzia艂a wprost, 偶e nie da ani grosza wi臋cej.
- Tak czy inaczej zrobi艂o si臋 niemi艂o. Cokolwiek wydarzy艂o si臋 wcze艣niej, w sobot臋 wieczorem czy raczej wcze艣nie rano w niedziel臋 znalaz艂 si臋 z ni膮 sam w pokoju hotelowym. Odwr贸ci艂a si臋 plecami. Mia艂 dokumenty z obdukcji, pod r臋k膮 by艂o idealne narz臋dzie. Jest motyw, jest okazja. Za艂atwi艂 j膮, zabra艂 komunikator, jej kopie dokumentacji, p艂yty z danymi, wszystko co mog艂oby go obci膮偶y膰 albo mu si臋 przyda膰. Wyszed艂 przez okno.
- I tym sposobem ma szans臋 na ca艂e dwa miliony. - Roarke zerkn膮艂 na resztki pizzy. Prawie j膮 poch艂on臋li.
- W poniedzia艂ek rano zaczai艂 si臋 na Zan臋. 艢wietnie si臋 z艂o偶y艂o, 偶e postanowi艂a sama p贸j艣膰 po zakupy.
- Mo偶e to nie Trudy mia艂a kochanka.
- To jest my艣l, co? - Eve przechyli艂a g艂ow臋 i odsun臋艂a od siebie pizz臋, by si臋 nie pochorowa膰 z przejedzenia. - Zamierzam si臋 bli偶ej przyjrze膰 艣licznej ma艂ej 偶once Bobby'ego.
- A jemu nie?
- Te偶. Ale matkob贸jstwo jest zazwyczaj bardziej krwawe. Wi臋cej w nim w艣ciek艂o艣ci.
Podobnie jak ojcob贸jstwo, doda艂a w my艣lach. Ona sama a偶 p艂ywa艂a we krwi, kiedy zabi艂a swojego ojca.
Nie by艂o to co艣, co chcia艂aby lub potrzebowa艂a rozpami臋tywa膰, skupi艂a si臋 wi臋c na tera藕niejszo艣ci.
- Poza tym motyw jest jaki艣 niewyra藕ny. Gdyby chodzi艂o o pieni膮dze, Bobby lepiej by zrobi艂, czekaj膮c, a偶 Trudy ju偶 je dostanie. Potem zaaran偶owany wypadek w domu i odziedziczy艂by wszystko. Nie mo偶na wykluczy膰 dzia艂ania pod wp艂ywem nag艂ego impulsu, jednak...
- Lubisz go - powiedzia艂 Roarke.
- Nie o to chodzi. - Cho膰 w duchu przyzna艂a, 偶e m膮偶 ma racj臋. - Je艣li tylko udawa艂 rozpacz, marnuje sw贸j talent jako agent nieruchomo艣ci. Nie zapominaj te偶, 偶e by艂 ze mn膮, kiedy Zana zosta艂a napadni臋ta, musia艂by mie膰 wi臋c wsp贸lnika. Mo偶e siedz膮 w tym razem z Zan膮. Wszystko jest mo偶liwe, wszystko trzeba sprawdzi膰. Tylko nic z tego mnie nie przekonuje.
Spojrza艂 na ni膮 uwa偶nie.
- Masz jednak jakie艣 podejrzenie. Widz臋.
- Wracamy do ofiary. Lubi rz膮dzi膰, pomiata膰 lud藕mi, trzyma膰 ich w gar艣ci. Tak jak m贸wi艂e艣, nie zajmowa艂a si臋 dzie膰mi wy艂膮cznie dla pieni臋dzy. Bra艂a je do domu, 偶eby mie膰 nad kim艣 w艂adz臋, 偶eby mie膰 kogo艣, kim by si臋 mog艂a wys艂ugiwa膰 i kto by si臋 jej ba艂. Wspomnia艂a, 偶e przechowuje akta podopiecznych. Czemu mia艂abym by膰 pierwsz膮, kt贸r膮 pr贸bowa艂a szanta偶owa膰?
- W takim razie nie wsp贸lnik. By艂y wychowanek.
- Dobre okre艣lenie. - Eve rozpar艂a si臋 w fotelu. - Wychowanek. Ca艂kiem w jej stylu. Z dokument贸w, kt贸re ju偶 sprawdzi艂am, wynika, 偶e przyjmowa艂a tylko dziewczynki. To by wyja艣nia艂o, czemu by艂a w koszuli nocnej. Po co wk艂ada膰 szlafrok, kiedy go艣ciem jest inna kobieta? Nie ma powodu, by si臋 stara膰 czy zachowa膰 ostro偶no艣膰, gdy odwiedza ci臋 kto艣, kim niegdy艣 pomiata艂e艣, i kogo nadal masz w gar艣ci.
- Je偶eli wierzy膰 Zanie, zosta艂a napadni臋ta przez m臋偶czyzn臋.
- Je艣li jej wierzy膰 i p贸j艣膰 tym tropem, szukamy dw贸ch os贸b. Chyba 偶e Trudy jednak z kim艣 si臋 zwi膮za艂a. Sprawdz臋 dzieciaki, kt贸re kiedy艣 u niej mieszka艂y.
- A ja si臋 pobawi臋 cyferkami.
- Jak ci idzie?
- Tylko kwestia czasu. Feeney ma nakaz. Dzi臋ki temu nie musz臋 艂ama膰 prawa.
- Zabra艂 ci po艂ow臋 uciechy.
- Czasem trzeba p贸j艣膰 na kompromis. Wracam do pracy.
- Roarke, nie powinnam ci臋 wci膮ga膰 w swoje dochodzenia.
- Sam niejednokrotnie wtyka艂em w nie nos wbrew twoim wyra藕nym protestom. - U艣miechn膮艂 si臋 nieznacznie. - Musia艂em si臋 nauczy膰 czeka膰, a偶 zostan臋 poproszony o pomoc.
- Cz臋sto prosz臋. Nie zapomnia艂am, 偶e zosta艂e艣 powa偶nie ranny, pomagaj膮c mi przy ostatnich dw贸ch sprawach. Poniewa偶 ci臋 poprosi艂am.
- Ty te偶 zosta艂a艣 ranna - przypomnia艂 jej.
- To moja praca. M贸j dobrowolny wyb贸r.
Roarke u艣miechn膮艂 si臋 zn贸w, tym razem szeroko - m贸g艂 艂ama膰 serca tym u艣miechem - podszed艂 i wzi膮艂 偶on臋 za r臋k臋, a potem pog艂adzi艂 palcem obr膮czk臋.
- M贸j te偶. Czas popracowa膰, pani porucznik.
- Dobra. Dobra - powtarza艂a, kiedy Roarke wychodzi艂 z pokoju. Odwr贸ci艂a si臋 do monitora. - Zacznijmy zarabia膰 na nasz膮 pensj臋.
Wydrukowa艂a list臋 dzieci, kt贸re trafi艂y pod opiek臋 Trudy i sprawdzi艂a ich 偶yciorysy.
Jedna z dziewcz膮t odsiadywa艂a trzeci wyrok za napad ze szczeg贸lnym okrucie艅stwem. Dobra kandydatka, pomy艣la艂a Eve, tyle 偶e siedzi w celi w Mobile w Alabamie. Na wszelki wypadek zadzwoni艂a do wi臋zienia. Potwierdzili.
Jedna z g艂owy.
Inna wylecia艂a w powietrze razem z ca艂ym nielegalnym nocnym klubem w Miami. Robi艂a striptiz, gdy wpadli jacy艣 szale艅cy. Terrory艣ci samob贸jcy, przypomnia艂a sobie Eve, oddali 偶ycie - w艂asne i dwustu innych os贸b - by wyrazi膰 sprzeciw przeciwko wykorzystywaniu kobiet.
Nast臋pna mieszka艂a w Des Moines, w stanie Iowa. M臋偶atka, nauczycielka w szkole podstawowej. Jedno dziecko, syn. M膮偶 informatyk. Nie藕le im si臋 powodzi. Trudy mog艂a si臋 do nich dobra膰.
Eve zadzwoni艂a do Iowa. Kobieta, kt贸rej twarz pojawi艂a si臋 na ekranie, wygl膮da艂a na wyczerpan膮. W tle rozlega艂y si臋 jakie艣 dudnienia i 艂omot.
- Weso艂ych 艣wi膮t. Bo偶e dopom贸偶. Wayne, b艂agam ci臋, mo偶esz by膰 cicho przez pi臋膰 minut? Przepraszam.
- Nie szkodzi. Carly Tween?
- To ja.
- Porucznik Dallas z policji w Nowym Jorku.
- W Nowym Jorku. Musz臋 usi膮艣膰. - Westchn臋艂a z wysi艂kiem, a wtedy Eve zobaczy艂a jej ogromny ci膮偶owy brzuch. Carly by艂a w zaawansowanej ci膮偶y. Kolejna z g艂owy, pomy艣la艂a, ale postanowi艂a kontynuowa膰 rozmow臋.
- O co chodzi?
- O Trudy Lombard. Brzmi znajomo?
Na twarzy kobiety zago艣ci艂y napi臋cie i wrogo艣膰.
- Tak. By艂a moj膮 matk膮 zast臋pcz膮 przez kilka miesi臋cy.
- Kiedy ostatni raz si臋 kontaktowa艂y艣cie?
- Po co to komu? Wayne, nie 偶artuj臋. Czemu pani pyta? - powt贸rzy艂a.
- Trudy Lombard zosta艂a zamordowana. Prowadz臋 艣ledztwo.
- Zamordowana? Prosz臋 chwileczk臋 poczeka膰, musz臋 si臋 przenie艣膰 gdzie indziej. Nic nie s艂ysz臋 w tym zgie艂ku.
Nast膮pi艂a seria post臋kiwa艅, nim kobiecie uda艂o si臋 podnie艣膰; przesz艂a przez bawialni臋 i zamkn臋艂a za sob膮 drzwi.
- Zosta艂a zamordowana? W jaki spos贸b?
- Pani Tween, chcia艂abym wiedzie膰, kiedy ostatni raz rozmawia艂a pani b膮d藕 widzia艂a si臋 z Trudy Lombard.
- Czy jestem podejrzana?
- Zaczynam si臋 zastanawia膰. Nie odpowiada pani na rutynowe pytanie.
- Mia艂am dwana艣cie lat - odpar艂a opryskliwie wzburzona Carly. - Mieszka艂am u niej przez osiem miesi臋cy. Potem opiek臋 przyznano mojej ciotce. To wszystko.
- Wi臋c czemu si臋 pani denerwuje?
- Poniewa偶 dzwoni do mnie policjantka z Nowego Jorku i zadaje pytania na temat morderstwa. Mam rodzin臋. Jestem w 贸smym miesi膮cu ci膮偶y, na lito艣膰 bosk膮. Pracuj臋 jako nauczycielka.
- I wci膮偶 nie odpowiedzia艂a pani na moje pytanie.
- Nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie. Nic. I nie powiem nic bez adwokata, wi臋c prosz臋 mnie zostawi膰 w spokoju.
Roz艂膮czy艂a si臋.
- Nie藕le posz艂o - skwitowa艂a Eve.
Raczej nie s膮dzi艂a, by Carly w tym stanie przyjecha艂a do Nowego Jorku i osobi艣cie zat艂uk艂a Trudy, ale zatrzyma艂a j膮 na li艣cie podejrzanych.
Po艂膮czy艂a si臋 z nast臋pnym numerem. Trafi艂a na poczt臋 g艂osow膮, us艂ysza艂a dwa g艂osy, oba irytuj膮co promienne i radosne.
- Cze艣膰! M贸wi Pru! - I Alex!
- Nie mo偶emy odebra膰, bo polecieli艣my na miesi膮c miodowy na Arub臋!
Nowo偶e艅cy na ekranie popatrzyli na siebie, chichocz膮c jak idioci.
- Oddzwonimy, kiedy wr贸cimy. Je艣li wr贸cimy.
Najwyra藕niej kto艣 korzysta z tych promocji biur podr贸偶y, pomy艣la艂a Eve. Pru i Alex musieli si臋 pobra膰 niedawno, nic jeszcze nie figurowa艂o w aktach.
Potwierdzi艂a zawarcie ma艂偶e艅stwa, dzwoni膮c do Urz臋du Stanu Cywilnego w Novi w Michigan. Pobrali si臋 w zesz艂膮 sobot臋.
Szczerze w膮tpi艂a, czy w drodze na wysp臋 s艂o艅ca, surfingu i seksu zahaczyli o Nowy Jork, 偶eby pope艂ni膰 morderstwo.
- Dobrze, Maxie Grant z Nowego Los Angeles, zobaczmy, co ty masz na sumieniu. Prawniczka, co? W艂asna firma. Musi ci si臋 nie藕le powodzi膰. Za艂o偶臋 si臋, 偶e Trudy te偶 by chcia艂a na tym skorzysta膰.
Bior膮c pod uwag臋 r贸偶nic臋 czasu, zadzwoni艂a do kancelarii.
Na ekranie 艂膮cza pojawi艂a si臋 kobieta z burz膮 rudych w艂os贸w, o regularnych rysach i oczach w kolorze mchu.
- Maxie Green, w czym mog臋 pom贸c? - spyta艂a rzeczowym tonem, przeszywaj膮c Eve wzrokiem.
- Porucznik Dallas z policji nowojorskiej.
- Nowojorskiej? Pracuje pani do p贸藕na, pani porucznik.
- A pani sama odbiera po艂膮czenie, pani Green.
- Zbyt cz臋sto. Co mog臋 zrobi膰 dla nowojorskiej policji?
- Trudy Lombard.
Maxie u艣miechn臋艂a si臋 niezbyt przyja藕nie.
- Prosz臋 powiedzie膰, 偶e jest pani z wydzia艂u zab贸jstw i ta suka nie 偶yje.
- To w艂a艣nie zamierza艂am powiedzie膰.
- Powa偶nie? Alleluja. Jak?
- Nie by艂a pani jej wielbicielk膮?
- Nie znosi艂am baby. Nienawidzi艂am z ca艂ego serca. Je艣li macie ju偶 morderc臋, chcia艂abym u艣cisn膮膰 mu d艂o艅.
- Gdzie pani by艂a od soboty do poniedzia艂ku?
- Tutaj. To znaczy na wybrze偶u, nie w kancelarii. Nawet ja nie sp臋dzam w pracy ca艂ych dni. - Opar艂a si臋 wygodniej na krze艣le, wyd臋艂a usta w zamy艣leniu. - No dobrze, sobota, od 贸smej do dwunastej pracuj臋 jako wolontariuszka w St. Agnes. Trenuj臋 dziewcz臋c膮 dru偶yn臋 siatk贸wki. Mog臋 dostarczy膰 list臋 nazwisk zawodniczek. Potem posz艂am na 艣wi膮teczne zakupy, z kole偶ank膮. Wyda艂am o wiele za du偶o, ale co tam, do cholery, w ko艅cu to 艣wi臋ta. Mam nazwisko kole偶anki i rachunki z zakup贸w. Wieczorem przyj臋cie. Wr贸ci艂am do domu o drugiej nad ranem. Nie sama. Seks i 艣niadanie w 艂贸偶ku w niedzielny poranek. Potem posz艂am do si艂owni i posnu艂am si臋 troch臋 po mieszkaniu. Wieczorem pracowa艂am w domu. Mog臋 pozna膰 jakie艣 szczeg贸艂y? Czy cierpia艂a? Prosz臋 powiedzie膰, 偶e cierpia艂a.
- Ucieszy艂aby si臋 pani, gdyby tak by艂o? Mog臋 wiedzie膰 dlaczego?
- Prze偶y艂am u niej piek艂o. Dziewi臋膰 miesi臋cy w piekle. O ile nie jest pani kompletn膮 kretynk膮 - a nie wygl膮da pani na tak膮 - widzia艂a pani moje akta. Trafi艂am do systemu, kiedy mia艂am osiem lat, po tym jak mojemu ojcu wreszcie uda艂o si臋 zat艂uc matk臋 na 艣mier膰 i wsadzili jego 偶a艂osne dupsko do wi臋zienia. Nikt mnie nie chcia艂. Wyl膮dowa艂am u tej sadystycznej wied藕my. Zmusza艂a mnie do czyszczenia pod艂贸g szczoteczk膮 do z臋b贸w, co noc zamyka艂a na klucz w sypialni. Czasem od艂膮cza艂a pr膮d, 偶ebym musia艂a siedzie膰 po ciemku. M贸wi艂a, 偶e moja matka na pewno zas艂u偶y艂a na to, co j膮 spotka艂o, a ja sko艅cz臋 tak samo.
Wzi臋艂a g艂臋boki oddech, napi艂a si臋 wody z butelki stoj膮cej na biurku.
- Zacz臋艂am kra艣膰, zbiera膰 pieni膮dze na ucieczk臋. Zosta艂am przy艂apana. Pokaza艂a glinom siniaki na r臋kach i nogach, powiedzia艂a, 偶e j膮 pobi艂am. Palcem suki nie tkn臋艂am. Trafi艂am do poprawczaka. By艂o ci臋偶ko, zesz艂am na z艂膮 drog臋. Na pewno wie pani, o czym m贸wi臋.
- Tak, do艣膰 dobrze.
- Handlowa艂am narkotykami, zanim sko艅czy艂am dziesi臋膰 lat. Przest臋pczyni - powiedzia艂a z u艣miechem 艣wiadcz膮cym o tym, 偶e nie jest dumna z tamtego okresu. - By艂am regularnym go艣ciem w poprawczakach do pi臋tnastego roku 偶ycia. Potem zdarzy艂a mi si臋 nieudana transakcja, dosta艂am no偶em. Najlepsze, co mnie mog艂o spotka膰. Pozna艂am pewnego ksi臋dza... To brzmi jak ckliwa telenowela, ale c贸偶. By艂 przy mnie, nie dawa艂 za wygran膮. Zmieni艂 moje 偶ycie.
- Zda艂a pani na prawo.
- Wydawa艂o mi si臋 odpowiednie. Trafi艂am do tej sadystki jako przera偶ona o艣miolatka. Widzia艂am, jak umiera艂a moja matka, a Trudy Lombard to wykorzystywa艂a, 偶eby mnie zniszczy膰 psychicznie. Prawie jej si臋 uda艂o. Nie po艣l臋 kwiat贸w na jej pogrzeb, pani porucznik. B臋d臋 ta艅czy膰 i pi膰 szampana.
- Kiedy widzia艂a j膮 pani po raz ostatni?
- Nie spotka艂am si臋 z ni膮 twarz膮 w twarz od czterech 艂at.
- Twarz膮 w twarz? Zawaha艂a si臋 przez chwil臋.
- Jestem prawnikiem. Wystarczaj膮co dobrym, by wiedzie膰, 偶e powinnam mie膰 adwokata. Nie powinnam z pani膮 rozmawia膰. Ale tak si臋 ciesz臋 z jej 艣mierci, zamierzam zaszale膰. Cztery lata temu pracowa艂am w du偶ej firmie. By艂am m艂odszym wsp贸lnikiem. Zar臋czy艂am si臋 z pewnym kandydatem do Senatu. Mia艂am przyzwoit膮 pensj臋, harowa艂am na ni膮 jak w贸艂. Trudy przysz艂a do mnie do biura. Do pracy, na mi艂o艣膰 bosk膮. Ca艂a rozpromieniona. Zrobi艂o mi si臋 niedobrze. 鈥濲este艣 kim艣, to wspaniale鈥, m贸wi艂a. Powinnam j膮 by艂a od razu wyrzuci膰 za drzwi, ale mnie zaskoczy艂a. A potem oznajmi艂a, 偶e ma kopie moich akt, wszystko. Handel narkotykami, odsiadki w poprawczaku, sprawy o pobicie, kradzie偶e. Nie chcia艂abym chyba, 偶eby to si臋 wydosta艂o na 艣wiat艂o dzienne, prawda? Zw艂aszcza 偶e mam teraz 艣wietn膮 prac臋 w wielkiej wa偶nej kancelarii. I jestem zar臋czona z cz艂owiekiem, kt贸ry ma zosta膰 senatorem.
- Zaszanta偶owa艂a pani膮.
- Pozwoli艂am jej. Idiotka ze mnie. Zap艂aci艂am pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy. Po trzech miesi膮cach wr贸ci艂a po wi臋cej. Tak to dzia艂a. Nie jestem ca艂kiem zielona, powinnam si臋 by艂a domy艣li膰. Ale zap艂aci艂am jej znowu. Zwi膮zek diabli wzi臋li. Z mojej winy, by艂am ca艂y czas spi臋ta, przera偶ona, 偶e si臋 dowie... - Przerwa艂a na moment.
- 呕a艂uj臋 tamtego rozstania - kontynuowa艂a cicho. - Wci膮偶 偶a艂uj臋. P艂aci艂am jej przez dwa lata. W sumie nazbiera艂o si臋 膰wier膰 miliona. D艂u偶ej nie mog艂am tego znie艣膰. Zrezygnowa艂am z pracy. Nast臋pnym razem, kiedy zadzwoni艂a, powiedzia艂am jej, 偶eby robi艂a, co chce. Dalej, ty suko, poka偶, na co ci臋 sta膰. Nie mam ju偶 nic do stracenia. Wszystko straci艂am.
- Jak to przyj臋艂a?
- By艂a w艣ciek艂a. Przynajmniej jaka艣 satysfakcja. Dar艂a si臋, jakbym jej wbija艂a rozgrzany pogrzebacz w ty艂ek. Mi艂a chwila. Grozi艂a, 偶e strac臋 uprawnienia. Oczywi艣cie to bzdura. 呕e nikt mnie nie zatrudni. Tu mog艂a mie膰 troch臋 racji, ale g贸wno mnie to obchodzi艂o. Zapar艂am si臋 i w ko艅cu da艂a mi spok贸j. I, dzi臋ki Bogu, ju偶 nie wr贸ci.
- Powinna pani by艂a p贸j艣膰 na policj臋.
- Mo偶e. Powinnam du偶o rzeczy. Post膮pi艂am tak, jak post膮pi艂am. Teraz mam w艂asne biuro i jestem szcz臋艣liwa. Nie zabi艂am jej, ale ofiaruj臋 swoje us艂ugi gratis temu, kto to zrobi艂. Codziennie zmusza艂a mnie do k膮pieli w lodowatej wodzie. M贸wi艂a, 偶e to dla mojego dobra. Studzi gor膮c膮 krew.
Dallas wzdrygn臋艂a si臋. Pami臋ta艂a tamte k膮piele w zimnej wodzie.
- Prosz臋 mi poda膰 nazwiska ludzi, kt贸rzy mog膮 potwierdzi膰, gdzie pani by艂a w czasie, kt贸ry nas interesuje.
- Nie ma sprawy. Prosz臋 mi powiedzie膰, jak zgin臋艂a.
- Uderzenie w ty艂 g艂owy t臋pym narz臋dziem, strzaskana czaszka.
- O. Liczy艂am na co艣 bardziej spektakularnego. C贸偶, dobre i to.
Zimna, pomy艣la艂a Eve p贸藕niej. Zimna i brutalnie szczera. Wzbudza szacunek.
Potwierdzi艂a jej podejrzenia w sprawie szanta偶u.
Dwie kolejne osoby nie przyzna艂y si臋 wprost, zdradzi艂a je reakcja. Trzeba sprawdzi膰 ich alibi. I jeszcze te dwie, kt贸rych nie uda艂o jej si臋 zasta膰.
Postanowi艂a zrobi膰 sobie kaw臋, ale najpierw zajrza艂a do Roarke'a.
- Jakie艣 post臋py?
- Wygl膮da na 艣lepy zau艂ek. - Wsta艂 zza biurka, wyra藕nie zirytowany. - Sk膮d mo偶emy wiedzie膰, 偶e dobrze zapami臋ta艂a numery?
- By艂a w szoku, mog艂a co艣 pokr臋ci膰. Powt贸rzy艂a je jednak dwa razy w tej samej kolejno艣ci. Bez wahania.
- Nic nie mam. Wrzuc臋 je do komputera, niech sprawdzi wszystkie mo偶liwe kombinacje. Zobaczymy, co znajdzie. A u ciebie?
- Jedna osoba potwierdzi艂a wprost, 偶e by艂a szanta偶owana. Prawniczka z Kaliforni. Na morderczyni臋 mi nie pasuje, ale twierdzi, i偶 Trudy wy艂udzi艂a od niej 膰wier膰 miliona przez dwa lata, p贸ki nie powiedzia艂a jej 鈥瀌o艣膰鈥. To du偶o pieni臋dzy z pojedynczego 藕r贸d艂a, a za艂o偶臋 si臋, 偶e by艂o wi臋cej. Trudy mia艂a zapewne kilka kont, o kt贸rych nie powiadomi艂a Urz臋du Skarbowego.
- Te namierz臋 z 艂atwo艣ci膮.
- Prawniczka z Kaliforni poda艂a mi dwa rachunki, na kt贸re Trudy kaza艂a przelewa膰 pieni膮dze. Ale min臋艂o kilka lat, mo偶e nie trzyma艂a kasy zbyt d艂ugo w jednym banku.
- Najlepszy spos贸b na oszukanie Urz臋du Skarbowego. Zaczn臋 od nich, potem znajd臋 reszt臋.
- B臋dziemy wtedy mogli dotrze膰 do 藕r贸de艂, je艣li transakcje by艂y za艂atwiane przez internet.
- Dziecinna igraszka. Zrelaksuj臋 si臋 po tej frustruj膮cej robocie.
- Chcesz kawy?
- Tak, 偶ono. Dzi臋kuj臋.
- I tak mia艂am robi膰 sobie.
Roarke si臋 roze艣mia艂. W swoim gabinecie Eve po raz kolejny podesz艂a do tablicy. Je艣li Trudy mia艂a poutykane w r贸偶nych miejscach pieni膮dze z szanta偶u, ile dok艂adnie odziedziczy Bobby?
艁adn膮 sumk臋, jak s膮dzi艂a.
Pomy艣la艂a przez chwil臋 o ch艂opcu, kt贸ry przynosi艂 jej kanapki do pokoju, gdy by艂a g艂odna i samotna. Bez s艂owa, z cieniem u艣miechu, przyk艂adaj膮c palec do ust.
Zrobi艂a kaw臋 i postanowi艂a si臋 dowiedzie膰, czy zabi艂 w艂asn膮 matk臋.
Sta艂a w jasno o艣wietlonym pokoju w towarzystwie innych kobiet. Popija艂a szampana. Zna艂a te kobiety.
Prawniczka z Kaliforni pi艂a prosto z butelki, poruszaj膮c biodrami i podskakuj膮c na czerwonych szpilkach w takt muzyki. Carly Tween siedzia艂a na krze艣le z wysokim oparciem, s膮czy艂a powoli alkohol z kieliszka i g艂adzi艂a si臋 po brzuchu woln膮 r臋k膮.
Pozosta艂e, podobne do niej kobiety plotkowa艂y, jak to si臋 zwykle robi na babskich przyj臋ciach. Eve nigdy nie interesowa艂a si臋 zbytnio mod膮, gotowaniem ani uwodzeniem m臋偶czyzn, popija艂a wi臋c swoje musuj膮ce wino w milczeniu, nie s艂uchaj膮c za bardzo, o czym m贸wi膮.
Wszystkie by艂y odstawione. Ona mia艂a na sobie t臋 sam膮 sukni臋 co na przyj臋ciu 艣wi膮tecznym. Nawet we 艣nie - nawet ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e 艣ni - bola艂y j膮 stopy.
Cz臋艣膰 sali zosta艂a oddzielona od reszty. Tam siedzia艂y dzieci, kt贸rymi kiedy艣 by艂y, i obserwowa艂y zabaw臋. U偶ywane ubrania, g艂odne twarze, oczy pozbawione nadziei - oddzielone od 艣wiate艂, muzyki i 艣miech贸w szklan膮 艣cian膮.
Po偶era艂y chciwie kanapki serwowane przez Bobby'ego.
By艂a obca w tym towarzystwie. Nie czu艂a si臋 jedn膮 z nich, nie ca艂kiem. Pozosta艂e kobiety rzuca艂y jej ukradkowe spojrzenia i szepta艂y co艣 mi臋dzy sob膮.
Podesz艂a pierwsza do cia艂a le偶膮cego na 艣rodku pomieszczenia. Koszula Trudy by艂a poplamiona krwi膮, l艣ni膮ca pod艂oga l艣ni艂a czerwieni膮.
- Naprawd臋 nie jest odpowiednio ubrana - odezwa艂a si臋 Maxie, z u艣miechem popijaj膮c z butelki. - Wy艂udzi艂a od nas tyle forsy, sta膰 by j膮 by艂o na przyzwoite ciuchy. To przecie偶 przyj臋cie, no nie?
- Nie planowa艂a si臋 na nim znale藕膰.
- Wiesz, co m贸wi膮 na temat plan贸w. - Porozumiewawczo szturchn臋艂a Eve 艂okciem. - Rozlu藕nij si臋. W ko艅cu s膮 tu sami swoi. Jeste艣my rodzin膮.
- Nie moj膮. - Popatrzy艂a przez szklan膮 szyb臋 na dzieci. Nie by艂a pewna. - Mam robot臋 do wykonania.
- Jak sobie chcesz. Ja zamierzam dobrze si臋 bawi膰. - Maxie chwyci艂a opr贸偶nion膮 butelk臋 obiema r臋kami i roztrzaska艂a j膮 o poranion膮 g艂ow臋 Trudy.
Eve doskoczy艂a i odepchn臋艂a j膮, ale pojawi艂y si臋 inne. Odsun臋艂y j膮 na bok, staranowa艂y, po czym dopad艂y cia艂a niczym g艂odne psy.
Przeczo艂ga艂a si臋 w bezpieczne miejsce i usi艂owa艂a wsta膰. Wtedy zobaczy艂a dzieci za szyb膮. Wiwatowa艂y.
Dostrzeg艂a cie艅 za ich plecami. Ojciec.
- M贸wi艂em ci przecie偶, ma艂a. Ostrzega艂em, 偶e trafisz do ciemnicy z paj膮kami.
- Nie. - Podskoczy艂a i odsun臋艂a si臋. Kto艣 pom贸g艂 jej wsta膰.
- Spokojnie - odezwa艂 si臋 cicho Roarke. - Ju偶 jestem.
- Co? Co? - Zbudzi艂a si臋 w jego ramionach. Serce jej wali艂o. - Co si臋 sta艂o?
- Zasn臋艂a艣 za biurkiem. Nic dziwnego, jest druga nad ranem. Mia艂a艣 koszmary.
- To nie by艂y... - Potrzebowa艂a chwili, 偶eby si臋 uspokoi膰. - To nie by艂 koszmar, niezupe艂nie. Po prostu dziwaczny sen. Sama p贸jd臋.
- Wol臋 tak. - Zani贸s艂 j膮 do windy. - Poszliby艣my do 艂贸偶ka wcze艣niej, ale co艣 mnie zatrzyma艂o.
- Dziwnie si臋 czuj臋. - Potar艂a twarz d艂o艅mi, usi艂uj膮c zetrze膰 z niej 艣lady zm臋czenia. - Odkry艂e艣 co艣?
- Co za pytanie. Na razie trzy konta. Podejrzewam, 偶e jest wi臋cej. Feeney mnie zmieni rano. Mam kilka w艂asnych spraw, kt贸rymi musz臋 si臋 zaj膮膰.
- Co...
- Rano. To ju偶 nied艂ugo. - Wyszed艂 z windy i zani贸s艂 Eve prosto do 艂贸偶ka. Zacz膮艂 rozpina膰 jej spodnie, ale odsun臋艂a jego r臋ce.
- Dzi臋kuj臋. Jeszcze co艣 ci przyjdzie do g艂owy.
- Nawet ja mam swoje ograniczenia, aczkolwiek niewielkie. - Przytuli艂 j膮 mocno do siebie.
Usi艂owa艂a wydoby膰 z niego jakie艣 informacje. Nim si臋 obejrza艂a, nadszed艂 ranek.
Roarke pi艂 kaw臋 w salonie, czytaj膮c raporty gie艂dowe i porann膮 pras臋. W tej chwili nie interesowa艂o jej ani jedno, ani drugie. Burkn臋艂a co艣 w rodzaju powitania i znikn臋艂a w 艂azience.
Po powrocie powita艂 j膮 zapach sma偶onego bekonu.
Na stole sta艂y dwa talerze. Przejrza艂a go. Nic jej nie powie, p贸ki nie zje. Usiad艂a naprzeciwko m臋偶a i si臋gn臋艂a po kubek z kaw膮.
- No wi臋c?
- Dzie艅 dobry. Cho膰 pogoda pozostawia nieco do 偶yczenia. Zapowiadaj膮 m偶awk臋, potem mo偶e spa艣膰 艣nieg.
- Zabawa nigdy si臋 nie ko艅czy. Konta, Roarke. Wyci膮gn膮艂 ostrzegawczo palec w stron臋 kota, kt贸ry ju偶 czeka艂 na jedzenie. Galahad przystan膮艂 i zacz膮艂 si臋 drapa膰 po uszach.
- Rachunki, kt贸re poda艂a prawniczka z Kaliforni, zosta艂y zlikwidowane. Mniej wi臋cej w tym samym czasie, kiedy przesta艂a p艂aci膰. Znalaz艂em inne, pozakontynentalne i na innych planetach. Na nazwiska Roberta True i Robin Lombardi.
- Niezbyt pomys艂owe.
- Nie wyda艂a mi si臋 pomys艂owa. Chciwa, niew膮tpliwie. Na ka偶dym mia艂a prawie milion. Znalaz艂em 艣lad przelew贸w prawniczki. Oraz inne przelewy z konta Thoma i Carly Tween.
- Tak, tak s膮dzi艂am.
- A tak偶e Marlee Peoples.
- Peoples - to ta lekarka pediatra z Chicago. Nie zasta艂am jej wczoraj.
- Jest wi臋cej. Zrobi艂em ci list臋. Z tego, co zd膮偶y艂em si臋 zorientowa膰, proceder trwa艂 od jakich艣 dziesi臋ciu lat.
- Od czasu, kiedy straci艂a status zawodowej matki. Je艣li dziecko jest na studiach, zachowuje si臋 status, p贸ki ich nie uko艅czy lub nie sko艅czy dwudziestu czterech lat.
- Sprytny spos贸b na podreperowanie nadw膮tlonego bud偶etu.
- Ale nie kupi艂a sobie 艂adnej sukienki na przyj臋cie.
- S艂ucham?
- G艂upi sen. - Eve pokr臋ci艂a g艂ow膮. - A mo偶e wcale nie taki g艂upi. Co u diab艂a robi艂a z ca艂膮 t膮 fors膮? Zatrzyma艂a si臋 w tanim hotelu.
Roarke poda艂 jej plasterek bekonu.
- Dla niekt贸rych ludzi wa偶ne jest samo posiadanie, gromadzenie. Nie interesuje ich wydawanie.
Eve zjad艂a bekon, skoro ju偶 mia艂a go w r臋ku.
- Morris wspomnia艂 o operacjach plastycznych, musia艂y troch臋 kosztowa膰. Synowa zezna艂a, 偶e najlepsza bi偶uteria zosta艂a w domu. Wi臋c na b艂yskotki te偶 nie 偶a艂owa艂a. Akcesoria. Wygl膮d. To do niej pasuje. Niewykluczone, 偶e cz臋艣膰 zainwestowa艂a. Bobby jest agentem nieruchomo艣ci. Mo偶e 艂adny domek. Spokojne miejsce na emerytur臋, kiedy ju偶 przesta艂aby wysysa膰 krew z by艂ych podopiecznych.
- Jakie to ma znaczenie?
- Nie wiem. Mo偶e mie膰. Ile zgromadzi艂a, kto o tym wiedzia艂, kto mia艂 dost臋p. - Eve pogr膮偶ona w my艣lach, zabra艂a si臋 do jedzenia. - Nie znalaz艂am nic na Bobby'ego ani jego 偶on臋. Przejrza艂am akta finansowe, medyczne, szkolne, kryminalne. Je艣li kt贸re艣 z nich wiedzia艂o o od艂o偶onych paru milionach i widokach na kolejne dwa, mieliby motyw. Przez chwil臋 bawi艂a si臋 t膮 my艣l膮.
- Gdyby艣my tak zamrozili rachunki, dowiedli, 偶e pieni膮dze pochodz膮 z dzia艂alno艣ci przest臋pczej... Mogliby艣my sprowokowa膰 morderc臋 do pod膮偶enia 艣cie偶k膮 Trudy, do szanta偶u. Z pewno艣ci膮 by艣my go wkurzyli. Mo偶e uda艂oby si臋 nawet zwr贸ci膰 pieni膮dze tym, do kt贸rych nale偶a艂y.
- Sprawiedliwo艣膰 dla wszystkich.
- W idealnym 艣wiecie, dalekim od naszego. Ale to jaki艣 pomys艂. Je偶eli motywem by艂y pieni膮dze, zabranie ich b臋dzie dobrym posuni臋ciem. Ruszy z miejsca sprawy. - Z pewnym zaskoczeniem zauwa偶y艂a, 偶e sko艅czy艂a 艣niadanie. Wsta艂a. - Id臋 si臋 ubra膰, zacz膮膰 dzie艅. Chyba utajni臋 ochron臋 Bobby'ego i Zany. Niech wygl膮da, 偶e wszystko przycich艂o. Potrzebujemy przyn臋ty. - Przypomnia艂a sobie, co m贸wi艂 na temat m偶awki i 艣niegu i wzi臋艂a sweter z szafy. - Dzi艣 dwudziesty trzeci, prawda?
- Tylko dwa dni na 艣wi膮teczne zakupy.
- B臋dzie wygl膮da膰 naturalnie. Mniej dy偶uruj膮cych policjant贸w przed samymi 艣wi臋tami. Para turyst贸w w hotelu. Zaczn膮 j臋cze膰, 偶e maj膮 ju偶 do艣膰 siedzenia w pokoju. Wi臋c ich wypu艣cimy. Zobaczymy, co zrobi膮.
Zwo艂a艂a zebranie w jednej z sal konferencyjnych. Wezwa艂a detektywa Baxtera i funkcjonariusza Trueharta, a tak偶e Feeneya, Peabody i McNaba.
Przydzieli艂a zadania.
- Feeney, ty dalej idziesz tropem pieni臋dzy. Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e to nie jest twoja jedyna sprawa, b臋d臋 wdzi臋czna za tylu ludzi i takie 艣rodki, jakie mo偶esz nam po艣wi臋ci膰.
- Panuje og贸lne rozprz臋偶enie. Wielu ch艂opak贸w wyje偶d偶a za dzie艅 lub dwa. 艁膮cznie z tym tutaj. 鈥 Wskaza艂 McNaba. - Nie widz臋 powodu, 偶eby ich nie wykorzysta膰 do oporu, p贸ki jeszcze tu s膮.
- Dzi臋ki. B臋d臋 potrzebowa艂a dw贸ch kamer wy艂apuj膮cych te偶 d藕wi臋k - doda艂a Eve. - Maj膮 by膰 ma艂e i dyskretne. Postaram si臋 o nakaz. Chc臋 ich u偶y膰 do pilnowania dw贸jki naszych podopiecznych.
- Nakaz? - Feeney podrapa艂 si臋 po g艂owie ze strzech膮 rudych kr臋conych w艂os贸w. - Nie zgodz膮 si臋 sami?
- Nie b臋d臋 ich prosi膰 o pozwolenie. Potrzebuj臋 czego艣, co mog臋 im przypi膮膰 bez ich wiedzy. Na pewno masz co艣 odpowiedniego w艣r贸d swoich zabawek.
- Niepewny grunt. - Pog艂adzi艂 w zamy艣leniu podbr贸dek. - 呕eby dosta膰 tego rodzaju nakaz, zazwyczaj trzeba mie膰 dowody, kt贸re stawiaj膮 obiekt obserwacji w kr臋gu podejrzanych. W przeciwnym razie delikwent musi si臋 zgodzi膰.
Dallas ju偶 to przemy艣la艂a.
- W opinii prowadz膮cej 艣ledztwo rodzina zamordowanej znajduje si臋 pod wp艂ywem silnego napi臋cia i stresu. Celem za艂o偶enia pods艂uchu jest ich w艂asne bezpiecze艅stwo, kobieta ju偶 raz zosta艂a rzekomo napadni臋ta.
- Rzekomo? - powt贸rzy艂a Peabody.
- Mamy tylko jej s艂owo. Z t膮 dw贸jk膮 sprawa jest niepewna. Mog膮 by膰 r贸wnie dobrze ofiarami, jak i podejrzanymi. Za艂o偶enie im pods艂uch贸w to m贸j spos贸b na dotarcie do prawdy. Poprosz臋 grzecznie o nakaz. W razie potrzeby 艣ci膮gn臋 Mir臋, 偶eby mi udzieli艂a wsparcia. Okablujemy ich i otworzymy klatk臋. - Zwr贸ci艂a si臋 do Baxtera. - Wtedy wkroczycie ty i tw贸j partner. W cywilu. B臋dziecie ich 艣ledzi膰. Chc臋 wiedzie膰, gdzie p贸jd膮, co zrobi膮.
- Wyrzucasz nas na ulic臋 w wigili臋 Wigilii, Eve - zauwa偶y艂 z szerokim u艣miechem Baxter. - Kto艣 to musia艂 powiedzie膰.
- I ty powiedzia艂e艣. Je艣li tamci si臋 rozdziel膮, wy te偶 si臋 rozdzielicie. Pozostaniecie w kontakcie ze sob膮 i ze mn膮.
Akcja nie jest ryzykowna, ale nie 偶ycz臋 sobie fuszerki. Kto艣 mo偶e do nich podej艣膰. Ma艂o prawdopodobne, by sta艂a im si臋 krzywda. Prawdopodobie艅stwo poni偶ej dwudziestu procent. Zredukujmy je do zera, b膮d藕my czujni.
- Pani porucznik? - Swoim zwyczajem Truehart uni贸s艂 do g贸ry r臋k臋. Zaczerwieni艂 si臋, kiedy Eve na niego popatrzy艂a. - Czy je偶eli kto艣 si臋 do nich zbli偶y, mamy reagowa膰?
- Obserwujcie, sami podejmiecie decyzj臋. Nie chc臋, 偶eby艣cie rzucili si臋 w po艣cig i zgubili podejrzanego w t艂umie. Zatrzymacie go, jak nie b臋dzie ryzyka. Kiedy b臋dziecie wystarczaj膮co blisko. W innym wypadku, p贸jdziecie za obiektem, podacie mi wsp贸艂rz臋dne. Z tego co wiemy, celowo wybiera ofiary. Stanowi niewielkie zagro偶enie dla pozosta艂ych przechodni贸w, niech tak zostanie.
Wskaza艂a zdj臋cie Trudy umieszczone na tablicy.
- Nie mo偶emy zapomina膰, 偶e mamy do czynienia z morderc膮. Przyci艣ni臋ty do muru zabije ponownie. Chc臋, 偶eby wszyscy sp臋dzili mile 艣wi臋ta w domach.
Zatrzyma艂a Peabody po wyj艣ciu pozosta艂ych.
- Id臋 porozmawia膰 z Mir膮. Poprosz臋, 偶eby mnie popar艂a w sprawie tego nakazu. Mam nazwiska by艂ych podopiecznych. Zaznaczy艂am osoby, z kt贸rymi nie uda艂o mi si臋 porozmawia膰. Mo偶e tobie si臋 uda. Najpierw skontaktuj si臋 z Carly Tweed. Nie chcia艂a ze mn膮 gada膰, jest w 贸smym miesi膮cu ci膮偶y, boi si臋 i ma humory. U偶yj swoich sztuczek. Mo偶e uda ci si臋 dowiedzie膰, gdzie przebywa艂 jej m膮偶 w chwili morderstwa.
- Ma ojca? Braci?
- Cholera. - Eve klepn臋艂a si臋 kark. - Nie pami臋tam. Co do ojca, w膮tpi臋, skoro trafi艂a do zast臋pczej matki, ale sprawd藕.
- Tak jest. Powodzenia z tym nakazem.
Ku nieopisanemu zdumieniu Dallas sekretarka Miry nie broni艂a w艂asnym cia艂em dost臋pu do drzwi gabinetu lekarki. Zamiast tego u偶y艂a interkomu, dosta艂a zgod臋 i zaprosi艂a Eve do 艣rodka.
- Weso艂ych 艣wi膮t, pani porucznik, gdybym p贸藕niej nie mia艂a okazji.
- Dzi臋ki. Nawzajem.
Dallas zerkn臋艂a za siebie, zdezorientowana. Cerber nuci艂 鈥濲ingle Bells鈥.
- Koniecznie przebadaj swoj膮 sekretark臋 - powiedzia艂a od progu do Miry. - Jest radosna i 艣piewa.
- Popatrz, co te 艣wi臋ta wyprawiaj膮 z lud藕mi. Kaza艂am jej wpuszcza膰 ci臋 o ka偶dej porze, o ile nie prowadz臋 akurat sesji. Chc臋 by膰 na bie偶膮co nie tylko w kwestii 艣ledztwa, ale r贸wnie偶 twojego stanu emocjonalnego.
- Nic mi nie jest. Wszystko dobrze. Potrzebuj臋 jedynie...
- Siadaj, Eve.
Eve przewr贸ci艂a oczami za plecami Miry, kt贸ra w艂a艣nie odwr贸ci艂a si臋 do autokucharza. Usiad艂a na jednym z 艂adnych niebieskich foteli.
- Ca艂y czas trafiam w 艣lepe zau艂ki. Trzeba pchn膮膰 艣ledztwo do przodu. Musz臋...
- Napij si臋 herbaty.
- Naprawd臋 nie...
- Wiem, ale zr贸b mi przyjemno艣膰. Wida膰, 偶e 藕le spa艂a艣. Miewasz koszmary?
- Nie. Nie ca艂kiem. Pracowa艂am wczoraj do p贸藕na. - Wzi臋艂a herbat臋. By艂 jaki艣 inny wyb贸r? - Zdrzemn臋艂am si臋 kilka minut. Mia艂am dziwny sen. Nic takiego.
- Opowiedz mi.
Nie przysz艂a na sesj臋 terapeutyczn膮, do cholery. Wiedzia艂a jednak, 偶e spieranie si臋 z Mir膮 na jej w艂asnym gruncie to jak uderzanie g艂ow膮 w 艣cian臋.
Opisa艂a sen i wzruszy艂a ramionami.
- Dziwny, i tyle. Nie czu艂am si臋 zagro偶ona ani pozbawiona kontroli.
- Nawet kiedy pozosta艂e kobiety ci臋 stratowa艂y?
- Nie. To mnie tylko wkurzy艂o.
- Widzia艂a艣 siebie jako dziecko, przez szk艂o.
- Tak. Jad艂am kanapk臋. Zdaje si臋, 偶e z serem i szynk膮.
- A na koniec zobaczy艂a艣 ojca.
- Zawsze go widz臋. Nie zmieni臋 tego. S艂uchaj, ja wszystko rozumiem. On z jednej strony, ona z drugiej. Ja po艣rodku. Wtedy i teraz. Tkwi臋 po艣rodku tej sytuacji. Przynajmniej nikt nie pr贸buje mnie zabi膰, jak to zwykle bywa艂o.
- Naprawd臋 czujesz si臋 taka inna - odleg艂a od pozosta艂ych? Od reszty kobiet?
- Czuj臋 si臋 inna ni偶 wi臋kszo艣膰 kobiet, jakie znam. Nie mog臋 zrozumie膰, jak to mo偶liwe, 偶e z niekt贸rymi si臋 zaprzyja藕niam, skoro zazwyczaj mam wra偶enie, i偶 nale偶膮 do innego gatunku. Rozumiem Maxie. Wiem, czemu zareagowa艂a tak jak zareagowa艂a. Przynajmniej na pocz膮tku. Osoba, kt贸ra j膮 skrzywdzi艂a, nie 偶yje. Ze mn膮 jest inaczej. Nie mam ochoty otwiera膰 szampana. Gdybym 偶yczy艂a 艣mierci ka偶demu, kogo nie lubi臋, miasto zmieni艂oby si臋 w krwaw膮 jatk臋. Nie dziwi臋 si臋 Maxie, ale si臋 z ni膮 nie zgadzam. 艢mier膰 to nie odpowied藕, tylko koniec. A morderstwo jest zbrodni膮. Co czyni z Trudy, lubi艂am j膮 czy nie, moj膮 klientk臋. Ktokolwiek j膮 wyko艅czy艂, musi za to zap艂aci膰. - Przerwa艂a na chwil臋, zawaha艂a si臋, ale postanowi艂a doko艅czy膰 my艣l. - 呕a艂uj臋, 偶e nie mia艂am okazji powiedzie膰 jej tego, co zamierza艂am. Stawi膰 jej czo艂a. Wola艂abym, aby 偶y艂a. Mog艂abym j膮 wtedy zamkn膮膰 za prze艣ladowanie tych kobiet przez ca艂e lata, wykorzystywanie ich, odbieranie im pieni臋dzy i spokoju ducha.
- A teraz nie mo偶esz.
- Nie. 呕ycie jest pe艂ne rozczarowa艅.
- Radosna my艣l - orzek艂a cierpko Mira.
- Oto rado艣niejsza: Ona nie jest w stanie odebra膰 mi tego, co osi膮gn臋艂am. My艣la艂a, 偶e mo偶e mnie podej艣膰, wykorzysta膰. Nie uda艂o jej si臋. Nie mia艂a szans. Ta 艣wiadomo艣膰 pomaga. Nie mog艂a mi odebra膰 tego, kim jestem. A jestem policjantk膮, kt贸ra rozwi膮偶e spraw臋 jej morderstwa. Kropka.
- W porz膮dku. Czego potrzebujesz ode mnie? Eve powiedzia艂a jej o pomy艣le z pods艂uchem.
Mira s膮czy艂a herbat臋 z min膮 艣wiadcz膮c膮 o ca艂kowitym braku przekonania co do s艂uszno艣ci przedsi臋wzi臋cia.
- To ryzykowne, Eve.
- Zamra偶am rachunki. Odcinam dop艂yw got贸wki. Nikt si臋 nie zbli偶y do Lombard贸w, p贸ki siedz膮 w hotelu. Pr臋dzej czy p贸藕niej b臋d臋 musia艂a spu艣ci膰 ich z oka. Morderca poczeka, a偶 wr贸c膮 do Teksasu i zostan膮 bez ochrony. Wtedy skontaktuje si臋 z jednym z nich. Na razie brakuje motywu do ataku. Kontakt, tak, ale nie atak. Nie, je偶eli tu chodzi o pieni膮dze.
- Co jeszcze?
- Zemsta. Nie wykluczam jej. Jak ju偶 m贸wi艂am, trafiam w 艣lepe uliczki. Ofiara mog艂a wkurzy膰 - i z pewno艣ci膮 wkurzy艂a - mn贸stwo os贸b, o kt贸rych nie mamy poj臋cia. Uprowadzenie Zany sugeruje motyw finansowy. Od tego zaczynamy.
- Popr臋 ci臋 w tej sprawie. Zgadzam si臋, 偶e zagro偶enie fizyczne nie jest du偶e. Mo偶na wyci膮gn膮膰 argument, 偶e trzymanie tych dwojga pod stra偶膮 w pokoju nie wp艂ywa dobrze na ich stan emocjonalny. Pewna doza normalno艣ci dobrze im zrobi, a tobie pomo偶e w 艣ledztwie.
- Dobrze brzmi, powiedz tak. - Dallas wsta艂a. - Peabody i McNab lec膮 jutro do Szkocji.
- Do Szkocji? Ach tak, do jego rodziny, oczywi艣cie. Pewnie si臋 ciesz膮.
- Peabody umiera ze strachu przed spotkaniem z jego rodzin膮. Je艣li dzi艣 nic si臋 nie wydarzy, sprawa ostygnie przez 艣wi臋ta. Dlatego postanowi艂am dzia艂a膰.
- Wobec tego 偶ycz臋 ci powodzenia. A gdyby艣my si臋 ju偶 nie spotka艂y przed 艣wi臋tami, wszystkiego najlepszego. Dla ciebie i Roarke'a.
- Dzi臋ki. Musz臋 jeszcze za艂atwi膰 par臋 艣wi膮tecznych spraw.
- Ostatnie zakupy?
- Niezupe艂nie.
Nim wysz艂a, przyjrza艂a si臋 Mirze po raz kolejny. Przyjaci贸艂ka mia艂a na sobie rudy kostium i pasuj膮ce do niego buty. I naszyjnik na kr贸tkim grubym z艂otym 艂a艅cuszku wysadzany b艂yszcz膮cymi kamieniami. Wielobarwny, w kszta艂cie tr贸jk膮ta. A tak偶e podobne kolczyki.
- Co艣 jeszcze?
- Tak sobie pomy艣la艂am - zacz臋艂a Eve. - Ile czasu straci艂a艣 dzi艣 rano, 偶eby si臋 tak odstawi膰?
- Odstawi膰? - Mira popatrzy艂a na sw贸j kostium.
- No wiesz, dobra膰 str贸j i dodatki, uczesa膰 si臋, umalowa膰. Te wszystkie rzeczy, kt贸re sprawiaj膮, 偶e wygl膮dasz na odstawion膮.
- Nie jestem pewna, czy powinnam potraktowa膰 to jako komplement. Pewnie jak膮艣 godzin臋. Czemu pytasz?
- By艂am ciekawa.
- Poczekaj. Ile czasu ty si臋 szykowa艂a艣?
- Ja? Nie wiem. Dziesi臋膰 minut?
- Wynocha z mojego gabinetu! - za艣mia艂a si臋 Mira.
Eve musia艂a bardzo si臋 postara膰, 偶eby otrzyma膰 nakaz. Za艂atwianie formalno艣ci zaj臋艂o prawie godzin臋, wreszcie si臋 uda艂o.
Podobno dosta艂a go w ramach prezentu 艣wi膮tecznego. Ucieszy艂a si臋.
- Przebierz si臋 - poleci艂a Baxterowi. - Zawo艂aj swojego ch艂opaka. Za p贸艂 godziny macie by膰 pod hotelem.
- Zaraz ma spa艣膰 艣nieg. Wiedzia艂a艣 o tym?
- W艂贸偶 kozaczki.
Nie zwracaj膮c uwagi na j臋ki protestu Baxtera, podesz艂a do biurka Peabody. Delia da艂a jej delikatny znak r臋k膮, 偶eby poczeka艂a.
- Rozumiem, Carly.
Partnerka mia艂a na uszach s艂uchawki.
- Teraz powinna艣 si臋 martwi膰 tylko o swoj膮 rodzin臋. O to, 偶eby urodzi膰 nast臋pnego 艣licznego, zdrowego ch艂opczyka. Bardzo nam pomog艂a艣. Teraz nie my艣l ju偶 wi臋cej o tej sprawie i ciesz si臋 艣wi臋tami.
S艂ucha艂a przez chwil臋 z u艣miechem.
- Dzi臋ki. Dam ci zna膰, kiedy b臋dziemy co艣 wiedzieli. Weso艂ych 艣wi膮t dla ca艂ej rodziny.
Peabody zdj臋艂a s艂uchawki.
- Dobra jestem - pochwali艂a si臋.
- Wys艂a艂a艣 jej prezent gwiazdkowy? Jezus. Czego si臋 dowiedzia艂a艣?
- M臋偶a mo偶emy wykluczy膰. By艂 z ni膮 w sobot臋 w szpitalu. Sp臋dzili tam kilka godzin, fa艂szywe b贸le porodowe. Sprawdzi艂am w trakcie rozmowy. Zgadza si臋. 呕adnego ojca czy brata. Jedynaczka. Rany boskie, Dallas, ta dziewczyna nie mia艂a 艂atwego 偶ycia.
- Opowiesz po drodze. Nakaz za艂atwiony, chc臋 zabra膰 zabawki od Feeneya.
- Matka narkomanka, 膰pa艂a w ci膮偶y. Carly urodzi艂a si臋 uzale偶niona, przechodzi艂a z r膮k do r膮k, od krewnych do krewnych. Nie dawali sobie rady, za du偶e wydatki, za du偶o k艂opot贸w.
Wskoczy艂y na pu艣ciutk膮, ruchom膮 platform臋. Ka偶dy, kto m贸g艂, wzi膮艂 ju偶 wolne.
- Wrzucili j膮 do systemu. Nie by艂a ju偶 uzale偶niona, ale i tak trudno j膮 by艂o gdziekolwiek umie艣ci膰. S艂abe zdrowie, ryzyko powik艂a艅. Matka posz艂a na odwyk i s膮d ponownie przyzna艂 jej opiek臋. Potem zn贸w zacz臋艂a bra膰. Dziewczynka mia艂a dziesi臋膰 lat, kiedy matk臋 zn贸w zamkn臋li, ale najpierw zd膮偶y艂a wykorzysta膰 ma艂膮. Sprzedawa艂a jej zdj臋cia pornograficzne w sieci. Carly ponownie trafi艂a do systemu i prosto w ramiona Trudy.
- Kt贸ra jej jeszcze dokopa艂a.
- No chyba. Zmusza艂a j膮 do k膮pieli w lodowatej wodzie ka偶dego wieczoru oraz wymy艣la艂a inne wyrafinowane tortury. Dzieciak si臋 skar偶y艂, ale nikt nie chcia艂 s艂ucha膰. Nie by艂o 艣lad贸w przemocy, 偶adnych widocznych oznak zn臋cania si臋. Z艂o偶yli wszystko na karb problem贸w ma艂ej. Pr贸bowa艂a si臋 zabi膰. Podci臋艂a sobie 偶y艂y no偶em kuchennym.
Eve wci膮gn臋艂a ze 艣wistem powietrze.
- O, cholera.
- Bobby j膮 znalaz艂, zadzwoni艂 po karetk臋. Kiedy si臋 obudzi艂a w szpitalu, us艂ysza艂a, 偶e zaatakowa艂a swoj膮 zast臋pcz膮 matk臋. Przysi臋ga艂a, 偶e to nieprawda, ale Trudy mia艂a powierzchowne rany k艂ute na przedramionach.
- Sama je sobie zrobi艂a, suka jedna.
- Te偶 tak s膮dz臋. Carly z powrotem trafi艂a do systemu, tym razem przebywa艂a w stanowych szko艂ach z internatem a偶 do osi膮gni臋cia pe艂noletno艣ci. Wygrzeba艂a si臋 z tego, Dallas, co jest naprawd臋 godne podziwu. Uciu艂a艂a pieni膮dze na studia pedagogiczne, postara艂a si臋 o kilka stypendi贸w. Osiedli艂a si臋 w Iowa, powiedzia艂a, 偶e chce zamkn膮膰 tamten rozdzia艂. Pi臋膰 lat temu pozna艂a swojego m臋偶a, pobrali si臋.
- I Lombard wr贸ci艂a.
- Niekt贸rzy rodzice mogliby nie by膰 zachwyceni, 偶e kto艣 z tak膮 przesz艂o艣ci膮 zajmuje si臋 ich pociechami, tak to uj臋艂a Trudy. Je偶eli nie chce, 偶eby si臋 dowiedzieli, musi zap艂aci膰. To nie s膮 zamo偶ni ludzie, ale Carly si臋 przestraszy艂a. Zap艂acili. Rozp艂aka艂a si臋, us艂yszawszy, 偶e staramy si臋 odzyska膰 pieni膮dze.
- Ile z niej utoczy艂a Trudy?
- Na przestrzeni kilku lat pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy.
Tu偶 po 艣lubie Roarke za艂o偶y艂 dla Eve konto. Nigdy z niego nie korzysta艂a, nie mia艂a nawet takiego zamiaru.
Teraz pomy艣la艂a, 偶e je艣li i tym razem system nie zadzia艂a na korzy艣膰 Carly Tween, ona sama to zrobi.
Porucznik Dallas wpatrywa艂a si臋 w urz膮dzenia proponowane przez Feeneya. By艂y wi臋ksze, ni偶 chcia艂a, prawie wielko艣ci kciuka.
- Niby jak mam je przyczepi膰 bez ich wiedzy? Popatrzy艂 na ni膮 surowo.
- Hej, to twoja dzia艂ka. Chcia艂a艣 pods艂uch贸w. Gdyby艣 zgodzi艂a si臋 na same kamerki, mia艂aby艣 cacka wielko艣ci pch艂y.
- Musz臋 mie膰 d藕wi臋k. Co艣 wymy艣l臋.
- Nie ma za co - burkn膮艂.
- Przepraszam, przepraszam. Jezu. Jeste艣 bogiem elektroniki. Doceniam wszystko, co robisz. Wiem, 偶e brakuje ci ludzi.
- R贸wnie dobrze mog臋 co艣 zrobi膰. - Wskaza艂 drzwi swojego gabinetu, zza kt贸rych dochodzi艂y g艂o艣ne 艣miechy i d藕wi臋ki muzyki. - Urz膮dzili przyj臋cie. Kr贸tkie. Da艂em im godzin臋 na odreagowanie, Miko艂aj i takie tam bzdury. Wi臋kszo艣膰 ma wolne jutro i pojutrze.
- Policja powinna wiedzie膰, 偶e przest臋pcy nie pr贸偶nuj膮 w 艣wi臋ta.
- Tak, oczywi艣cie. Kilku ch艂opak贸w b臋dzie pod telefonem. Ja te偶 przyjd臋 na par臋 godzin, 偶eby ogarn膮膰 wszystko z grubsza. 呕ona przygotowuje 艣wi膮teczny obiad. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e spodziewamy si臋 rodziny kr贸lewskiej. Kaza艂a wszystkim si臋 ubra膰.
- A co? Zwykle jadacie nago?
- Ubra膰, Dallas. Od艣wi臋tnie czy co艣. - Jego i tak ju偶 pomarszczona twarz zmarszczy艂a si臋 jeszcze bardziej. - To przez ciebie wpad艂a na ten przekl臋ty pomys艂!
- Przeze mnie? Przeze mnie? - Eve poczu艂a si臋 艣miertelnie obra偶ona i nieco przestraszona. - Nie obwiniaj mnie o dziwactwa swojej ma艂偶onki.
- Przez twoje przyj臋cie. Wszyscy przyszli wystrojeni i obwieszeni bi偶uteri膮. Teraz moja 偶ona te偶 tego chce! Przy moim w艂asnym stole!
Dallas ugi臋艂a si臋 pod ci臋偶arem winy. Przeczesa艂a w艂osy palcami, pr贸buj膮c co艣 wymy艣li膰.
- M贸g艂by艣 od razu obla膰 si臋 sosem. Oczy mu rozb艂ys艂y.
- Wiedzia艂em, 偶e kiedy艣 si臋 na co艣 przydasz. Sos mojej 偶ony to 艣miertelna bro艅 biologiczna. Pewnie wypali dziur臋 w materiale. Weso艂ych 艣wi膮t, dziecko.
- Wzajemnie.
Eve zabra艂a aparatur臋 inwigilacyjn膮 i wysz艂a. Z艂apa艂a si臋 za policzek. Nerwowy skurcz. Wpad艂a niemal偶e na Peabody i McNaba ca艂uj膮cych si臋 nami臋tnie i u偶ywaj膮cych muzyki w tle jako pretekstu do napierania na siebie biodrami.
- Przesta艅cie natychmiast! Oddalcie si臋 od siebie w tej chwili albo zamkn臋 was w oddzielnych celach pod zarzutem czyn贸w lubie偶nych w miejscu publicznym.
Nie zatrzyma艂a si臋. Peabody dogoni艂a j膮 zdyszana. Raczej nie od biegu.
- My tylko...
- Nic nie m贸w - ostrzeg艂a j膮 Eve. - Milcz. Id臋 do hotelu. Dopilnuj臋, by艣my mieli naszych podopiecznych na podgl膮dzie i pods艂uchu, porozmawiam z nimi. Ty sprawdzisz banki z listy, kt贸r膮 ci dam. Pokazuj zdj臋cie Trudy. Pytaj, czy przysz艂a po reklam贸wk臋 monet w czwartek albo pi膮tek.
- A potem?
- Skontaktuj臋 si臋 z tob膮 i dam zna膰.
Rozsta艂y si臋 przed hotelem, w holu Eve podesz艂a do pracownika ochrony.
- Odwo艂uj臋 swojego cz艂owieka. Pozornie. Mog臋 go wys艂a膰 na jedno z waszych stanowisk? Chc臋, 偶eby mia艂 dost臋p do kamery na pi膮tym pi臋trze.
- Da si臋 zrobi膰.
- Nie chc臋, 偶eby Lombardowie wiedzieli.
- Nie ma sprawy. Prosz臋 przys艂a膰 swojego cz艂owieka do mnie.
- Dzi臋ki. - Wsiad艂a do windy, uk艂adaj膮c sobie w g艂owie plan dzia艂ania.
Wyda艂a polecenia policjantowi i zapuka艂a do drzwi. Otworzy艂 Bobby.
- Masz jakie艣 wiadomo艣ci?
- Zrobili艣my pewne post臋py. Niewiele mog臋 ci jeszcze powiedzie膰. Wpu艣cisz mnie?
- Pewnie. Pewnie. Przepraszam. Zana jest pod prysznicem. P贸藕no wstali艣my. Nie mamy zbyt wielu zaj臋膰.
- O tym w艂a艣nie chcia艂am z wami porozmawia膰 - zacz臋艂a Eve. - Mo偶e powiesz Zanie, 偶e przysz艂am?
- Och, dobrze. Zaraz wracam.
- Bez po艣piechu.
Znikn膮艂 w 艂azience. Eve szybko podesz艂a do szafy przy drzwiach wyj艣ciowych. Porz膮dek w apartamencie sugerowa艂, 偶e Lombardowie nale偶膮 do ludzi, kt贸rzy odk艂adaj膮 rzeczy na miejsce. Nie zawiod艂a si臋. P艂aszcze wisia艂y tam, gdzie si臋 spodziewa艂a je znale藕膰.
Wyj臋艂a kamerki, umie艣ci艂a po jednej przy ko艂nierzu ka偶dego p艂aszcza i w艂膮czy艂a. W szafie wisia艂y te偶 dwie kurtki. Przez chwil臋 Eve nie by艂a pewna.
Jest zimno, pomy艣la艂a. A oni pochodz膮 z Teksasu. Na pewno w艂o偶膮 ciep艂e p艂aszcze.
Zerkn臋艂a na drzwi 艂azienki.
- Feeney, je艣li masz odbi贸r, pu艣膰 mi sygna艂.
Jej komunikator zabrz臋cza艂. Eve zamkn臋艂a szaf臋 i odesz艂a. Po chwili pojawi艂 si臋 Bobby.
- Za chwil臋 wyjdzie.
- Pewnie nie mo偶ecie ju偶 wytrzyma膰 w tym pokoju.
- To prawda. - U艣miechn膮艂 si臋 lekko. - Ale troch臋 pracuj臋. I za艂atwiam formalno艣ci pogrzebowe. Zana bardzo mi pomaga. Nie wiem, co bym bez niej zrobi艂, nie pami臋tam, jak sobie radzi艂em, zanim si臋 poznali艣my. Niezbyt weso艂e 艣wi臋ta j膮 czekaj膮. Pomy艣la艂em, 偶e m贸g艂bym zam贸wi膰 ma艂膮 choink臋.
- Mam zamiar pozwoli膰 wam wyj艣膰 do miasta.
- Wyj艣膰? - Popatrzy艂 na okna, jakby by艂y w nich wi臋zienne kraty. - Naprawd臋? My艣lisz, 偶e to bezpieczne po wszystkim, co si臋 sta艂o?
- My艣l臋, 偶e nie ma zbyt wielkiego zagro偶enia. Ma艂o prawdopodobne, by kto艣 spr贸bowa艂 si臋 do was zbli偶y膰, kiedy jeste艣cie we dwoje. Przede wszystkim, Bobby, nie mog臋 was tu trzyma膰 jak w areszcie. Tym bardziej 偶e jeste艣cie 艣wiadkami, kt贸rzy w艂a艣ciwie nic nie widzieli. Mo偶e przypomnia艂e艣 sobie co艣 jeszcze, cokolwiek, co mog艂oby nam pom贸c?
- Ci膮gle my艣l臋. Nie sypiam zbyt wiele od... od czasu, kiedy to si臋 sta艂o. Nie mog臋 zrozumie膰, czemu matka posz艂a do ciebie po pieni膮dze. Ona... ona by艂a... dosy膰 zamo偶na. Ja te偶 dobrze sobie radz臋. Wystarczaj膮co dobrze, a ostatnio nawet wi臋cej ni偶 wystarczaj膮co - Kto艣 musia艂 j膮 do tego nak艂oni膰. Nie wiem tylko kto. Ani dlaczego.
- Id藕 si臋 przej艣膰, zaczniesz ja艣niej my艣le膰. Mo偶e co艣 ci przyjdzie do g艂owy? - Gdyby tak si臋 nie Sta艂o, Eve mia艂a zamiar zaprosi膰 oboje na oficjalne przes艂uchanie na komend臋. Wy艂o偶y膰 im fakty prosto z mostu. Uderzy膰 w st贸艂 i zobaczy膰, czy no偶yce si臋 odezw膮.
- Mogliby艣my... - Przerwa艂, gdy do pokoju wesz艂a Zana ubrana w bia艂y sweter i bawe艂niane spodnie w br膮zowo niebieskie paski. Eve zwr贸ci艂a uwag臋, 偶e by艂a dyskretnie umalowana, troch臋 pomadki i r贸偶 na policzkach.
- Przepraszam, 偶e musia艂a艣 czeka膰. P贸藕no dzi艣 wstali艣my.
- Nie szkodzi. Jak si臋 czujesz?
- Dobrze. Wszystko zaczyna mi si臋 wydawa膰 d艂ugim dziwacznym snem.
- Eve m贸wi, 偶e mogliby艣my wyj艣膰 na jaki艣 czas - odezwa艂 si臋 jej m膮偶.
- Naprawd臋? Ale... - Podobnie jak wcze艣niej Bobby, Zana spojrza艂a w stron臋 okna i przygryz艂a wargi. - A co je艣li... On mo偶e nas obserwowa膰.
- B臋d臋 przy tobie. - Bobby uspakajaj膮co obj膮艂 j膮 ramieniem. - Przejdziemy si臋, kupimy jak膮艣 niedu偶膮 choink臋. Mo偶e spadnie prawdziwy 艣nieg.
- Bardzo bym chcia艂a, je艣li jeste艣cie pewni, 偶e to bezpieczne. - Popatrzy艂a na Eve. - Musz臋 przyzna膰, 偶e od siedzenia ca艂y czas w pokoju zaczynamy ju偶 troch臋 wariowa膰.
- We藕cie ze sob膮 komunikator - doradzi艂a Eve. - B臋d臋 co pewien czas sprawdza膰, czy wszystko w porz膮dku. - Zatrzyma艂a si臋 na chwil臋 przed drzwiami, nim wysz艂a. - Jest do艣膰 zimno. Ubierzcie si臋 ciep艂o.
Po wyj艣ciu skontaktowa艂a si臋 z Peabody.
- Podaj swoje po艂o偶enie.
- Dwie przecznice na zach贸d. Znalaz艂am w艂a艣ciwy bank, przy pierwszym podej艣ciu.
- Spotkaj si臋 ze mn膮 pod hotelem.
- Ruszamy?
- Ruszamy - potwierdzi艂a Eve. Po艂膮czy艂a si臋 z Baxterem. - Jeste艣my na miejscu. Odbieracie sygna艂?
- Potwierdzam.
- Dajcie im troch臋 przestrzeni. Zobaczymy, jak zamierzaj膮 sp臋dzi膰 ten dzie艅.
Rozejrza艂a si臋 po ulicy. Gdyby zab贸jca Trudy odkry艂 nowe miejsce pobytu Lombard贸w - mo偶liwe, cho膰 ma艂o prawdopodobne - sk膮d by ich obserwowa艂? Pe艂no tu wko艂o potencjalnych punkt贸w obserwacyjnych. Restauracja, inny pok贸j hotelowy, nawet ulica przez jaki艣 czas. M贸g艂 by膰 wsz臋dzie.
Namierzenie ich wymaga艂oby od mordercy umiej臋tno艣ci, sprytu i szcz臋艣cia. Znalezienie dogodnego punktu obserwacyjnego i czekanie w ukryciu przez par臋 dni 艣wiadczy艂oby o jego du偶ej cierpliwo艣ci.
Co nim kierowa艂o? Je偶eli chciwo艣膰, o wiele 艂atwiej i skuteczniej by艂oby pod膮偶y膰 tropem szanta偶u. Sk膮d mia艂 pewno艣膰, 偶e Eve zap艂aci? Czemu pr贸bowa艂 do niej dotrze膰 za po艣rednictwem synowej ofiary, nie bezpo艣rednio?
Opar艂a si臋 o samoch贸d i czeka艂a. Skoro motywem zab贸jstwa by艂y pieni膮dze, sprawca powinien bardziej nalega膰 na wyp艂at臋.
Nadesz艂a Peabody.
- A co, je艣li pieni膮dze to przykrywka?
- Czego?
- Przykrywka, Peabody. Raz po raz wracam do motywu zemsty. Bardziej pasuje ni偶 morderstwo dla zysku. Ale w takim razie po co czeka艂 na jej przyjazd do Nowego Jorku? Dlaczego rozwali艂 jej g艂ow臋 po tym, jak Trudy si臋 ze mn膮 skontaktowa艂a? Za艂贸偶my, 偶e motywem by艂y pieni膮dze. Ona ich jeszcze nie dosta艂a. Wystarczy艂a odrobina cierpliwo艣ci, a potem upozorowany wypadek w domu.
- Zab贸jca mieszka w Nowym Jorku? Szanta偶owa艂a dwie osoby jednocze艣nie?
- Mo偶liwe. Na razie nie znalaz艂am nikogo podejrzanego w艣r贸d jej znajomych ani by艂ych podopiecznych. Zak艂adaj膮c, 偶e mamy do czynienia ze zbrodni膮 pod wp艂ywem chwili, czemu sprawca kr臋ci si臋 ko艂o Zany, pr贸buj膮c wydusi膰 z niej pieni膮dze, kt贸rych ona nie ma?
- Chciwo艣膰?
- Tak, to dobre wyt艂umaczenie. - Ale nie by艂a przekonana.
Wsiad艂a do samochodu. Nie chcia艂a rzuca膰 si臋 w oczy, kiedy Lombardowie wyjd膮 z hotelu.
- Czego si臋 dowiedzia艂a艣? - spyta艂a partnerk臋.
- National Bank, nast臋pna przecznica za butikiem. Jedna z kasjerek od razu rozpozna艂a Trudy na zdj臋ciu. Przysz艂a w pi膮tek tu偶 przed zamkni臋ciem. Za偶膮da艂a dwustu monet jednodolarowych. By艂a opryskliwa, jak twierdzi kasjerka. Zabra艂a bilon luzem, bez torebki i nie w rulonach. Po prostu wsypa艂a wszystko do torebki. Zanim udost臋pni膮 nagrania z kamer, chc膮 zobaczy膰 nakaz.
- Zdob膮d藕 go. Musimy sprawdzi膰 wszystkie tropy.
- Gdzie jedziemy?
- Z powrotem na miejsce zbrodni. Chc臋 zrobi膰 wizj臋 lokaln膮, symulacje komputerowe ju偶 widzia艂am. - Dallas po艂o偶y艂a odbiornik na tablicy rozdzielczej. - Baxter i True - hart dadz膮 sobie rad臋. My tak czy inaczej b臋dziemy mie膰 wszystko na oku.
- Jeszcze nie wyszli - zauwa偶y艂a Peabody.
- Wyjd膮.
Eve wjecha艂a na ulic臋 prowadz膮c膮 do West Side Hotel.
- Jak to mo偶liwe, 偶e w tym mie艣cie zosta艂o jeszcze cokolwiek do kupienia? - Patrzy艂a z niesmakiem na t艂umy k艂臋bi膮ce si臋 na chodnikach. - Czego oni mog膮 wi臋cej chcie膰?
- Ja na przyk艂ad chc臋 mn贸stwa rzeczy. Stos贸w pude艂eczek z pi臋knymi kokardkami. A je艣li McNab nie kupi艂 mi jakiej艣 b艂yskotki, b臋d臋 musia艂a go zabi膰. Mam nadziej臋, 偶e spadnie 艣nieg. - Delia wci膮gn臋艂a powietrze niczym pies my艣liwski. - Czuj臋 go w powietrzu.
- Jak mo偶esz poczu膰 tutaj cokolwiek poza zapachem samego miasta?
- Mam rewelacyjny w臋ch. Wyczuwam zapach sojowych hot dog贸w i prosz臋, s膮 tu偶 za rogiem. B臋dzie mi brakowa艂o Nowego Jorku w Bo偶e Narodzenie. Strasznie si臋 ciesz臋 - i troch臋 boj臋 - 偶e jad臋 do Szkocji, ale na pewno daleko jej do Nowego Jorku.
W recepcji siedzia艂 znajomy droid.
- Hej! - zawo艂a艂. - Kiedy oddacie pok贸j?
- Jak tylko sprawiedliwo艣ci stanie si臋 zado艣膰.
- Kierownik mnie n臋ka. Mamy rezerwacje. Pe艂en komplet w sylwester.
- Je偶eli ma jakie艣 skargi zwi膮zane z moim miejscem zbrodni, niech kontaktuje si臋 bezpo艣rednio ze mn膮. Powiem mu, co ma sobie zrobi膰 z sylwestrem.
Po drodze na g贸r臋 sprawdzi艂a odbiornik.
- Baxter? - skontaktowa艂a si臋 ze swoimi lud藕mi. - Wychodz膮.
- Mamy ich. S艂yszymy, co m贸wi膮. Wybieraj膮 si臋 na Pi膮t膮 poogl膮da膰 wystawy sklepowe. Chc膮 kupi膰 sobie ma艂膮 choink臋 do pokoju.
- Ja te偶 ich s艂ysz臋. Wy艂膮czam d藕wi臋k. Daj mi zna膰, je艣li wydarzy si臋 co艣, o czym powinnam wiedzie膰.
- M贸j m艂ody towarzysz i ja przespacerujemy si臋 troch臋. Na razie.
Eve schowa艂a komunikator do kieszeni i wyj臋艂a klucz. Z pokoju po drugiej stronie korytarza wyjrza艂a kobieta.
- Pani z policji?
- Tak. - Dallas pokaza艂a odznak臋.
- Podobno kilka dni temu zgin臋艂a tu kobieta.
- Mia艂o miejsce pewne zdarzenie. Nie ma powodu do niepokoju.
- 艁atwo pani m贸wi膰. Larry! Larry, m贸wi艂am ci, 偶e pope艂niono tu morderstwo. Gliny przysz艂y. - Ponownie wystawi艂a g艂ow臋. - Chce tam wej艣膰 z kamer膮. Mieliby艣my jutro co pokaza膰 dzieciakom.
Roze艣miany Larry otworzy艂 drzwi na ca艂膮 szeroko艣膰. Trzyma艂 kamer臋 wideo.
- Witam! Mog艂aby pani wyj膮膰 bro艅 i pokaza膰 odznak臋? Stan膮膰 w pozie twardzielki. Dzieciaki b臋d膮 zachwycone.
- To nie jest odpowiednia chwila, Larry.
- Momencik. Wchodzi pani? Wspaniale! Zrobi臋 uj臋cie miejsca zbrodni. Jest tam jeszcze krew?
- Ile pan ma lat, dwana艣cie? Prosz臋 od艂o偶y膰 kamer臋 i wraca膰 do pokoju. Albo aresztuj臋 pana za skrajn膮 g艂upot臋.
- Wspaniale! Wspaniale! Prosz臋 m贸wi膰 dalej.
- Jezus Maria, sk膮d si臋 bior膮 tacy ludzie? Jaka偶 czarna otch艂a艅 pluje nimi prosto w moj膮 twarz? Peabody?
- Musz臋 pana prosi膰 o natychmiastowy powr贸t do pokoju. Prowadzimy dochodzenie. - Zni偶y艂a g艂os i zas艂oni艂a m臋偶czy藕nie widok. - Nie chcia艂by pan zobaczy膰 jej zdenerwowanej, prosz臋 mi zaufa膰.
- Mog艂aby pani poda膰 swoje nazwisko? Co艣 w rodzaju: 鈥濲estem funkcjonariuszka Smith i nakazuj臋 panu si臋 wycofa膰鈥.
- Jestem detektywem. Prosz臋 si臋 wycofa膰, nim... Eve wyrwa艂a mu kamer臋 z r臋ki.
- Hej!
- Cofnij si臋 albo j膮 roztrzaskam o pod艂og臋 i poprawi臋 butem.
- Larry, daj spok贸j. - 呕ona wci膮gn臋艂a go do 艣rodka. - Wezm臋 kamer臋.
- To dobry materia艂 - upiera艂 si臋 Larry. - Nie kupisz czego艣 takiego za 偶adne pieni膮dze. - Drzwi nareszcie si臋 zamkn臋艂y.
Eve popatrzy艂a na nie. Dobrze wiedzia艂a, 偶e tamten stoi z kamer膮 przy wizjerze. Uchyli艂a drzwi i wesz艂a do czterysta pi臋tna艣cie, daj膮c znak Peabody, 偶eby posz艂a za ni膮. Zatrzasn臋艂a zamek.
- Dupek. - Prze偶ywa艂a jeszcze incydent w korytarzu. Rozejrza艂a si臋 po pokoju. - Przychodzi w pi膮tek, nakr臋cona. Ma nowy plan. Ju偶 wcze艣niej okalecza艂a si臋 b膮d藕 niszczy艂a swoj膮 w艂asno艣膰, 偶eby obci膮偶y膰 kogo艣 innego. To dla niej nic nowego, a skomplikuje 偶ycie wrogom. Dostan膮 za swoje. Przynios艂a sobie prowiant. Sprawdzimy w sklepach i marketach. Mo偶e z tym by膰 troch臋 trudno艣ci. Potrzebowa艂a wa艂贸wk臋. Wino, zupa, lekkostrawne jedzenie.
- Pomy艣la艂a o tabletkach przeciwb贸lowych. Troszczy si臋 o siebie i jest przewiduj膮ca - doda艂a Peabody.
- Te偶 musia艂a je kupi膰, je艣li nie przywioz艂a ze sob膮 lekarstw. Sprawdzimy. Wypi艂a sporo wina. Co艣 zjad艂a. Rozmy艣la艂a, uk艂ada艂a sobie wszystko w g艂owie.
Eve wyobrazi艂a sobie ca艂膮 sytuacj臋. Chodzi艂a tam i z powrotem po pokoju.
- Zadzwoni艂a do mordercy? Nie wiem. Nie wiem, po co? To jej sprawa. Ona tu dowodzi. Jest nakr臋cona. Na adrenalinowym haju.
- Musia艂a by膰, 偶eby zrobi膰 sobie co艣 takiego.
- Wyobra偶a sobie rezultaty. Wystraszonego Roarke'a. My艣la艂, 偶e mo偶e j膮 tak potraktowa膰 bezkarnie? C贸偶, przekonamy si臋. Rozrywa skarpetki, zdejmuje metk臋, zgniata j膮, wyrzuca do kosza i rozdziela par臋. Rzuca niepotrzebn膮 skarpetk臋 na pod艂og臋 obok komody. Drug膮 wypycha monetami. Sprawdza, czy jest wystarczaj膮co ci臋偶ka. 艁yka tabletk臋, 偶eby zminimalizowa膰 b贸l.
Eve przesz艂a do 艂azienki.
- Tutaj. Zrobi艂a to w 艂azience. Na wypadek gdyby zwymiotowa艂a z b贸lu. Nie chcia艂a zwymiotowa膰 na pod艂og臋. Kto by posprz膮ta艂?
Podesz艂a do umywalki i spojrza艂a w lustro.
- Przegl膮da si臋 d艂ugo. Niema艂o zap艂aci艂a za t臋 twarz. Nic nie szkodzi, dostanie wi臋cej. Nie ma mowy, 偶eby ten sukinsyn bezkarnie j膮 traktowa艂 w taki spos贸b. Nie ma poj臋cia, komu si臋 narazi艂.
Eve zamierzy艂a si臋 mocno pi臋艣ci膮 w szcz臋k臋. Zrobi艂a to tak szybko i gwa艂townie, 偶e Peabody a偶 podskoczy艂a przestraszona.
- Chryste, prawie to poczu艂am.
- Gwiazdy przed oczyma. Przeszywaj膮cy wn臋trzno艣ci b贸l. Md艂o艣ci, zawroty g艂owy. 艢wiadomo艣膰, 偶e trzeba doko艅czy膰 dzie艂a, p贸ki starczy si艂y i odwagi. - Markowa艂a ciosy, wyobra偶aj膮c je sobie. Zachwia艂a si臋 i chwyci艂a za brzeg umywalki dla z艂apania r贸wnowagi.
- Zdj臋li odciski palc贸w z umywalki? Gdzie by艂y? Peabody zadzwoni艂a, 偶eby sprawdzili w aktach.
- Z grubsza tam, gdzie trzymasz r臋k臋. Wyra藕ne odciski wszystkich palc贸w lewej r臋ki.
- To by si臋 zgadza艂o. Praw膮 ma ci膮gle zaj臋t膮. Musia艂a si臋 czego艣 przytrzyma膰, 偶eby nie upa艣膰. Mocno chwyci艂a, st膮d wyra藕ne odciski. Na pewno polecia艂o jej te偶 troch臋 krwi. Z twarzy. - Eve wzi臋艂a r臋cznik. - Powinny by膰 dwa. Jeden przy艂o偶y艂a do twarzy, mo偶e zmoczy艂a. St膮d krew w umywalce. Jednak r臋cznika nie by艂o przy zw艂okach, kiedy je znale藕li艣my. Nie by艂o go w pokoju ani w 艂azience.
- Morderca zabra艂? Po co?
- Dla podtrzymania wra偶enia, 偶e zosta艂a pobita. Trudy przy艂o偶y艂a wilgotny r臋cznik do skalecze艅, mo偶e zawin臋艂a w niego kostki lodu. 呕adne z jej ubra艅 nie zosta艂o poplamione krwi膮, tylko koszula. Najprawdopodobniej mia艂a j膮 na sobie, kiedy si臋 poturbowa艂a. Wola艂a nie brudzi膰 艂adnych stroj贸w. Poza tym i tak mia艂a zamiar p贸藕niej si臋 po艂o偶y膰, 偶eby przespa膰 b贸l.
- To nadal nie ma sensu.
- Dostarcz mi list臋 jej rzeczy. Jest w艣r贸d nich kamera?
- Poczekaj chwil臋. - Peabody odgarn臋艂a w艂osy z czo艂a i odszuka艂a w艂a艣ciwe dane. - Nie ma kamery, ale... hej, jest czysta p艂ytka. W jej torebce.
- Tury艣ci nie przyje偶d偶aj膮 do Nowego Jorku bez kamery wideo. Sp贸jrz na naszego kumpla Larry'ego. A ona ju偶 wcze艣niej korzysta艂a z nagra艅. Najpierw si臋 wysypia. Musi trze藕wo my艣le膰 podczas dokumentowania uszkodze艅 cia艂a. Przygotowuje sobie ca艂膮 t臋 scen臋, p艂acze na zawo艂anie, udaje roztrz臋sion膮. Obci膮偶a mnie albo Roarke'a. Mo偶e nas oboje.
Eve zerkn臋艂a na 艂贸偶ko. Wyobrazi艂a sobie siedz膮c膮 na nim Trudy. Zap艂akan膮, ze zmasakrowan膮 twarz膮. 鈥濷bawiam si臋 o swoje 偶ycie, po tym, co mi zrobili鈥.
- Potem wystarczy dostarczy膰 nam kopi臋 nagrania. Ostrze偶enie mi臋dzy wierszami. 鈥濶ie wiem, jak si臋 zachowa膰. P贸j艣膰 na policj臋? Ale przecie偶 ona jest z policji. Bo偶e, dopom贸偶 mi鈥. Bla, bla, bla. 鈥濧 on jest taki bogaty i wp艂ywowy. Czy b臋d臋 bezpieczna, je艣li ujawni臋 nagranie?鈥.
- Zak艂ada, 偶e zrozumiecie gro藕b臋.
- Gdyby艣my si臋 z ni膮 skontaktowali, nalega艂aby, aby kt贸re艣 z nas tu przysz艂o. 呕adnych rozm贸w przez wideo艂膮cze, bo mog艂yby zosta膰 wykorzystane przeciwko niej. Tylko bezpo艣rednie spotkanie, na osobno艣ci. Pieni膮dze albo was zniszcz臋. Jednak do tego nie dosz艂o.
- Poniewa偶 za艂atwi艂 j膮 jej ch艂opiec na posy艂ki. Albo dziewczynka.
- Zab贸jca wszed艂 drzwiami. Nie wierz臋 w otwarte okno. Ochrona nie jest tu zbyt uwa偶na. Wchodzi, kto chce. Mo偶e te偶 zatrzyma艂 si臋 w hotelu. Mia艂aby go w ten spos贸b na oku, pod r臋k膮. By艂by na ka偶de zawo艂anie. Jeszcze raz przejrzymy list臋 go艣ci, tym razem dok艂adniej. Trzeba znale藕膰 powi膮zanie. Wola艂aby trzyma膰 swoje popychad艂o blisko siebie. Wezwa艂a tego kogo艣.
- Na pewno nie czu艂a si臋 najlepiej pomimo tabletek przeciwb贸lowych i alkoholu.
- Prawda. W takim razie chcia艂aby si臋 komu艣 wy偶ali膰. 鈥濸rzygotuj mi drinka. Zjad艂abym zup臋鈥. Czemu jeszcze nie przybiegli艣my do niej w panice? Dlaczego tak d艂ugo? Przecie偶 dostali艣my nagranie. Mog艂a narzeka膰, albo zdradzi艂a si臋 przez przypadek, ile zamierza od nas wyci膮gn膮膰. A mo偶e powiedzia艂a co艣 innego, r贸wnie niew艂a艣ciwego. Nie przej臋艂a si臋 tym. Nadal chodzi po pokoju w koszuli nocnej. Staje tutaj.
Eve wskaza艂a k膮t pokoju, a jej partnerka stan臋艂a w hipotetycznej pozycji Trudy.
- Ty艂em do niego. Zab贸jca podnosi narz臋dzie i uderza. Na r臋ku mia艂a odgniecenia od dywanu. Na kolana, Peabody.
- Gliny nie maj膮 godno艣ci. - Delia ukl臋k艂a, wyrzuci艂a r臋ce w g贸r臋, jakby jeszcze usi艂owa艂a z艂apa膰 r贸wnowag臋.
- I jeszcze raz, z g贸ry. Trzeci, dla pewno艣ci. Krew. Musia艂 si臋 chocia偶 troch臋 ubrudzi膰. Pozostaje jeszcze posprz膮ta膰 po sobie, zatrze膰 艣lady. Zabiera komunikator, narz臋dzie zbrodni, kamer臋. Nagranie zapisa艂o si臋 na twardym dysku. Dotarliby艣my do niego. Nie m贸g艂 ryzykowa膰. R臋cznik, g膮bka, skarpetki. Wszystko ze 艣ladami krwi. Zawin膮艂 te rzeczy w r臋cznik k膮pielowy i wyszed艂 przez okno. Zostawi艂 je otwarte, 偶eby nam zasugerowa膰, kt贸r臋dy si臋 tu dosta艂. Eve wyjrza艂a na zewn膮trz.
- Zej艣cie t臋dy nie stanowi problemu. Chyba 偶e... - Oceni艂a odleg艂o艣膰 do s膮siedniego okna. - Pok贸j obok by艂 pusty. Mo偶e... - Odwr贸ci艂a si臋 do Peabody. - Niech technicy przeczesz膮 s膮siedni pok贸j. Niech sprawdz膮 rury odp艂ywowe. Mo偶e znajd膮 krew. Zadzwo艅 po nich od razu. Ja p贸jd臋 na d贸艂 pogada膰 z droidem.
Nie ucieszy艂 si臋. Pok贸j by艂 zaj臋ty, a go艣cie na og贸艂 nie okazuj膮 zachwytu, kiedy si臋 ich przenosi.
- Jeszcze mniej im si臋 spodoba przetrz膮sanie pokoju przez moich ludzi w ich obecno艣ci. A ty nie b臋dziesz zachwycony, je艣li zadam sobie trud zdobycia nakazu, aby zamkn膮膰 ten hotel do czasu zako艅czenia 艣ledztwa.
Poskutkowa艂o. Musia艂a chwil臋 poczeka膰. Zadzwoni艂a w tym czasie do Baxtera.
- Co tam?
- Nadrabiaj膮 stracony czas. Chyba przeszli艣my z dziesi臋膰 kilometr贸w. A niebo wypluwa jak膮艣 mokr膮 艣niegopodobn膮 brej臋.
- Owi艅 si臋 szalikiem i zapnij p艂aszcz. Co robi膮?
- G艂贸wnie zakupy. W艂a艣nie kupili drzewko po obejrzeniu wszystkich ma艂ych choinek na Manhattanie. M贸wi膮 o powrocie do hotelu, dzi臋ki Ci o male艅kie Dzieci膮tko Jezus. Je艣li maj膮 jaki艣 ogon poza mn膮 i moim przybocznym, mo偶esz mnie odt膮d nazywa膰 szympansem.
- Nie spuszczaj ich z oka.
- Ani na chwil臋.
Baxter schowa艂 komunikator do kieszeni p艂aszcza. W s艂uchawkach s艂ysza艂 g艂os Zany wspominaj膮cej o obiedzie. Czy zje艣膰 po hot dogu i jeszcze troch臋 pochodzi膰? A mo偶e zam贸wi膰 co艣 w hotelu, zostawi膰 rzeczy w pokoju?
- W hotelu - mrukn膮艂. - Id藕cie do hotelu. Tego z mi艂膮 kawiarenk膮 po drugiej stronie ulicy.
Trueheart wzruszy艂 ramionami.
- Na ulicach jest ca艂kiem mi艂o. Miasto 艣wi膮tecznie przystrojone. Pada 艣nieg.
- Dobijasz mnie, dzieciaku. Wieje, jest mr贸z, leje deszcz ze 艣niegiem. Na chodnikach t艂umy, a my zdzieramy sobie zel贸wki. Cholera jasna. Niech to szlag. Id膮 po hot dogi.
- I kaw臋 z automatu. - Trueheart pokr臋ci艂 z politowaniem g艂ow膮. - Po偶a艂uj膮 tego.
- Znowu gapi si臋 na wystawy sklepowe. Typowa baba. M膮偶 nosi torby, kupuje hot dogi i 偶ongluje tym wszystkim, podczas gdy ona gapi si臋 na b艂yskotki, na kt贸re nigdy nie b臋dzie ich sta膰.
- Je偶eli s膮 szanta偶ystami, to b臋dzie ich sta膰.
Baxter spojrza艂 na Truehearta z ojcowsk膮 dum膮 i aprobat膮.
- Oto cynizm, kt贸ry jest muzyk膮 dla moich uszu. Sta艅 przy w贸zku, kiedy facet b臋dzie kupowa艂 hot dogi. Te偶 kup dwa. Jest t艂ok. Mamy k艂opot z obrazem. Ja b臋d臋 si臋 kr臋ci艂 z ty艂u na wypadek, gdyby wci膮gn臋艂a go do sklepu.
Baxter ruszy艂 w prawo, w stron臋 budynk贸w. Zana obejrza艂a si臋 przez rami臋 i u艣miechn臋艂a na widok Bobby'ego nadchodz膮cego z jedzeniem i zakupami.
- Przepraszam, kochanie! - Roze艣mia艂a si臋 i wzi臋艂a od niego jedn膮 z toreb oraz hot doga. - Nie powinnam by艂a zostawia膰 ci臋 samego z tym wszystkim. Chcia艂am tylko zerkn膮膰.
- Masz ochot臋 wej艣膰 do 艣rodka? Zn贸w si臋 roze艣mia艂a.
- C贸偶 za zbola艂y ton. Nie, chcia艂am tylko zerkn膮膰 na wystaw臋. Szkoda, 偶e nie pomy艣la艂am, 偶eby wzi膮膰 czapk臋. Zimno mi w uszy.
- Mo偶emy ju偶 wraca膰 albo kupi膰 ci czapk臋. Rozpromieni艂a si臋.
- Bardzo bym chcia艂a jeszcze troch臋 pochodzi膰. Po drugiej stronie ulicy jest sklep z czapkami i kapeluszami.
- Ten, obok kt贸rego przechodzili艣my, 偶eby przej艣膰 na t臋 stron臋?
- Wiem, wiem - zachichota艂a. - Ale oni maj膮 wyprzeda偶. Czapki i szaliki w promocyjnych cenach. Tobie te偶 by si臋 przyda艂a czapka, skarbie. I 艂adny ciep艂y szalik. Nie chc臋 jeszcze wraca膰 do hotelu, Bobby. Nie dam rady. Czuj臋 si臋, jakby mnie kto艣 wypu艣ci艂 z wi臋zienia.
- Rozumiem, ze mn膮 jest podobnie. - Prze艂o偶y艂 pakunki i choink臋 do drugiej r臋ki. - Kupimy czapki. Potem mogliby艣my jeszcze raz si臋 przej艣膰 pod t臋 olbrzymi膮 choink臋 i poogl膮da膰, jak dzieciaki szalej膮 na deskach.
- Cudownie. Co sprawia, 偶e hot dog z w贸zka w Nowym Jorku jest taki pyszny? Przysi臋gam, 偶e nigdzie na 艣wiecie nie ma takich hot dog贸w jak tu.
- Cholernie dobry - przyzna艂 z pe艂nymi ustami. - Trzeba tylko zapomnie膰, co jest w 艣rodku.
Zana roze艣mia艂a si臋 uszcz臋艣liwiona.
- Zapomnijmy!
Skr臋cili za r贸g w t艂umie innych przechodni贸w.
- Nie zdawa艂em sobie sprawy, jak jestem g艂odny. Powinienem by艂 wzi膮膰 sobie dwa - odezwa艂 si臋 Bobby, usi艂uj膮c je艣膰 mimo ograniczonych mo偶liwo艣ci ruchu.
Dotarli do kraw臋偶nika. Zrobi艂 krok do przodu. Zana g艂o艣no wci膮gn臋艂a powietrze. Bobby zacisn膮艂 kurczowo palce na jej ramieniu.
- Nic si臋 nie sta艂o. Obla艂am si臋 tylko kaw膮. Cholera.
- Oparzy艂a艣 si臋?
- Nie, nie. - Potar艂a plam臋 na p艂aszczu. - Niezdara ze mnie. Kto艣 mnie popchn膮艂. Kurcz臋, mam nadziej臋, 偶e si臋 spierze. O, i w dodatku przegapili艣my zielone 艣wiat艂o.
- Nie ma po艣piechu.
- Powiedz to wszystkim innym - mrukn臋艂a. - Gdyby ci ludzie tak si臋 nie pchali, nie mia艂abym teraz na p艂aszczu plamy po kawie.
- Co艣 poradzi...
Run膮艂 nagle do przodu, prosto pod ko艂a nadje偶d偶aj膮cej taks贸wki.
Torba wypad艂a mu z r臋ki i polecia艂a do g贸ry. Ostatnie, co us艂ysza艂, zanim uderzy艂 g艂ow膮 o kraw臋偶nik, to wrzask Zany i pisk hamulc贸w.
Czekaj膮c na udost臋pnienie pokoju i przybycie ekipy, Eve sprawdzi艂a wyci膮gi bankowe Trudy. Transakcje kart膮. Wyda艂a kilka dolar贸w w aptece, zauwa偶y艂a. Z daty wynika艂o, 偶e ju偶 po kupnie skarpetek i wizycie w banku. Przygotowywa艂a si臋. Odwiedzi艂a te偶 sklep spo偶ywczy. Co si臋 sta艂o z torbami?
Rozleg艂 si臋 sygna艂 komunikatora.
- Dallas.
- Jest problem. - Baxter, kt贸ry zazwyczaj mia艂 lekko kpi膮cy spos贸b bycia, tym razem m贸wi艂 ze 艣mierteln膮 powag膮. - 艢ledzony m臋偶czyzna zosta艂 potr膮cony przez taks贸wk臋 na rogu Pi膮tej i Czterdziestej Drugiej.
- Matko Boska! Jak mocno?
- Nie wiem. Ekipa medyczna jest na miejscu. 呕ona histeryzuje. Stali na chodniku, czekali na zielone. Ja odbiera艂em audio, Trueheart wideo. By艂 t艂ok. Widzia艂 tylko, jak facet wpada na jezdni臋. To nie by艂o lekkie potr膮cenie, Dallas, tyle wiem. Zosta艂 niemal przejechany. Mam tu kierowc臋 taks贸wki.
- Niech kto艣 go eskortuje na komend臋 i przes艂ucha. Wy pilnujcie Lombard贸w. Gdzie go zabieraj膮?
- Na ostry dy偶ur do Centrum Medycznego Boyd. Kawa艂ek st膮d.
- Spotkamy si臋 na miejscu. Niech jeden z was wsi膮dzie z nim do karetki. Macie pilnowa膰 obojga jak oka w g艂owie, dop贸ki nie przyjad臋.
- Jasne. Chryste, Dallas. W jednej chwili facet zajada si臋 hot dogiem, popija paskudn膮 kaw臋, a w nast臋pnej wpada pod samoch贸d. Lekarz poda艂 偶onie co艣 na uspokojenie.
- Dopilnuj, 偶eby jej nie zamroczy艂o, Baxter, chc臋, 偶eby by艂a przytomna, do cholery.
- Zajm臋 si臋 tym. Ko艅cz臋.
Eve pop臋dzi艂a do drzwi. Poci膮gn臋艂a za klamk臋 w tym samym momencie, kiedy Peabody otwiera艂a je z drugiej strony.
- Ju偶 jad膮.
- Powiemy im co i jak, a potem musimy lecie膰. Bobby'ego wioz膮 do szpitala. Zosta艂 potr膮cony przez samoch贸d.
- Potr膮cony przez... Co do diab艂a...
- Nie pytaj, bo nie jestem w stanie ci odpowiedzie膰. Ogarniemy sytuacj臋 tutaj i jedziemy do szpitala.
Dallas w艂膮czy艂a syren臋 i ruszy艂a przez zakorkowane miasto, pr贸buj膮c nie zwraca膰 uwagi na uporczywe poczucie winy.
Czy偶by wystawi艂a Bobby'ego na niebezpiecze艅stwo? Pilnowa艂o go dw贸ch policjant贸w, by艂 na podgl膮dzie i na pods艂uchu. Nie wystarczy艂o.
- To m贸g艂 by膰 wypadek. - Peabody z trudem powstrzyma艂a okrzyk przera偶enia, kiedy min臋艂y o w艂os furgonetk臋 i taks贸wk臋, zostawiaj膮c na nich nieco lakieru. - Ludzie, zw艂aszcza nietutejsi, codziennie padaj膮 ofiar膮 wypadk贸w drogowych w Nowym Jorku. Podchodz膮 zbyt blisko jezdni, nie uwa偶aj膮. Gapi膮 si臋 na drapacze chmur, zamiast patrze膰 pod nogi.
- Nie widz臋 偶adnego powodu, dla kt贸rego komu艣 mia艂oby zale偶e膰 na jego 艣mierci. 呕adnego. - Eve uderzy艂a pi臋艣ci膮 w kierownic臋. - Niby z jakiej racji mia艂oby to wp艂yn膮膰 na decyzj臋 Roarke'a o wyp艂aceniu dw贸ch milion贸w? Nawet nie zna Bobby'ego. Zabicie go nic nie daje.
- M贸wi艂a艣, 偶e wed艂ug relacji Baxtera Bobby jad艂 i pi艂, stoj膮c blisko kraw臋偶nika. Kto艣 go potr膮ci艂 albo si臋 po艣lizgn膮艂. Pada deszcz ze 艣niegiem, jest 艣lisko. Dallas, wypadki si臋 zdarzaj膮. Czasem po prostu kto艣 ma pecha.
- Nie tym razem. Nie wierz臋 w 偶aden przekl臋ty zbieg okoliczno艣ci. - By艂a w艣ciek艂a. - Co艣 przegapili艣my i tyle. Przez nasz膮 nieuwag臋 艣wiadek wyl膮dowa艂 na ostrym dy偶urze.
- Nie obwiniaj si臋.
- W pewnym sensie jestem za to odpowiedzialna. Zr贸b kopie nagrania. Jedn膮 przeka偶 do laboratorium do oczyszczenia. Chc臋 us艂ysze膰 wszy艣ciutko, ka偶dy odg艂os. - Zatrzyma艂a samoch贸d przed wej艣ciem do kliniki. - Zaparkuj - poleci艂a Delii, wyskakuj膮c. - Ja musz臋 lecie膰.
Miejscami tego typu niepodzielnie w艂ada艂 b贸l. Ofiary czeka艂y na pomoc. Chorzy siedzieli bezw艂adnie na krzes艂ach. Zdrowi czekali niecierpliwie, a偶 kto艣 si臋 zajmie ich bliskimi czy przyjaci贸艂mi.
Zauwa偶y艂a Truehearta. W bluzie i d偶insach wygl膮da艂 jeszcze m艂odziej. Siedzia艂 obok p艂acz膮cej Zany, trzyma艂 j膮 za r臋k臋 i m贸wi艂 co艣 cicho.
- Eve! Eve! - Zana podskoczy艂a i rzuci艂a si臋 jej w ramiona. - Bobby. O Bo偶e! To wszystko moja wina. Bobby jest ranny. Ci臋偶ko ranny. Nie wiem...
- Przesta艅. - Eve potrz膮sn臋艂a ni膮 i odsun臋艂a si臋. - Jak powa偶ne s膮 obra偶enia?
- Nie powiedzieli, nie chc膮 mi nic powiedzie膰. On krwawi艂. Jego g艂owa! G艂owa i noga. Straci艂 przytomno艣膰. - Zalewa艂a si臋 艂zami. - Pods艂ucha艂am co艣 o wstrz膮sie m贸zgu, z艂amaniu i mo偶e...
- No dobrze, jak do tego dosz艂o?
- Po prostu nie wiem. - Opad艂a z powrotem na krzes艂o. - Stali艣my na 艣wiat艂ach. Jedli艣my hot dogi i pili艣my kaw臋. By艂o zimno, ale tak si臋 cieszyli艣my, 偶e mogli艣my wyj艣膰. Zaproponowa艂am, 偶eby艣my kupili sobie czapki. Po drugiej stronie ulicy widzia艂am sklep. Potem wyla艂am kaw臋, przegapili艣my zielone i nie mogli艣my przej艣膰. Czekali艣my, a on po prostu upad艂. Albo si臋 po艣lizgn膮艂. Naprawd臋 nie wiem. Pr贸bowa艂am go przytrzyma膰 za p艂aszcz. Dotkn臋艂am go. Tak mi si臋 wydaje.
Wpatrywa艂a si臋 w swoj膮 r臋k臋. Eve zauwa偶y艂a banda偶.
- Co ci si臋 sta艂o?
- Wyla艂am kaw臋. Upu艣ci艂am kubek, pr贸buj膮c przytrzyma膰 Bobby'ego. Oparzy艂am si臋. Chyba polecia艂am do przodu. Kto艣 mnie z艂apa艂. A Bobby... - Zana skrzy偶owa艂a r臋ce na piersi i zacz臋艂a si臋 ko艂ysa膰. - Wpad艂 pod taks贸wk臋. Kierowca pr贸bowa艂 zahamowa膰, ale to wszystko wydarzy艂o si臋 zbyt szybko i samoch贸d uderzy艂 w Bobby'ego, odrzuci艂o go, uderzy艂 o beton. Tak mocno.
- Gdzie teraz jest? - Eve popatrzy艂a na Truehearta.
- Zabrali go do sali operacyjnej numer dwa. Baxter pilnuje drzwi.
- Zana, zosta艅 tu. Trueheart, ty te偶.
Wysz艂a z poczekalni, ignoruj膮c wo艂anie usi艂uj膮cej j膮 zatrzyma膰 piel臋gniarki. Skr臋ci艂a w prawo i znalaz艂a Baxtera. Sta艂 przed podw贸jnymi przeszklonymi drzwiami.
- Niech to diabli, Dallas. Byli艣my par臋 metr贸w od niego. Z obu stron.
- 呕ona uwa偶a, 偶e si臋 po艣lizgn膮艂.
- Ta, mo偶e. Chcesz wiedzie膰, jakie ma szanse? Lekarze zajmuj膮 si臋 nim jeszcze. Z艂amana r臋ka, to pewne. Prawdopodobnie biodro. Nie藕le go pogruchota艂o. Nie wiem jak bardzo, sanitariusze nie chcieli powiedzie膰.
Eve potar艂a twarz d艂oni膮.
- Uwa偶asz, 偶e kto艣 mu pom贸g艂 wpa艣膰 pod t臋 taks贸wk臋?
- Sam sobie zadaj臋 to pytanie. Nie spuszczali艣my ich z oka, starali艣my si臋. Przed 艣wi臋tami miasto ogarnia szale艅stwo. Morze ludzi zalewa chodniki, ka偶dy albo si臋 w艣ciekle spieszy, albo gapi na budynki i kr臋ci filmy. Kieszonkowcy zarabiaj膮 w tydzie艅 tyle, ile zwykle przez p贸艂 roku. Gdyby艣 mi kaza艂a przysi膮c, 偶e niczego nie przeoczyli艣my, nie m贸g艂bym. Rzecz w tym...
- Co?
- Tu偶 przed zdarzeniem ona wyla艂a na siebie kaw臋. M贸wi, 偶e kto艣 j膮 potr膮ci艂. Co艣 mnie tkn臋艂o, pr贸bowa艂em podej艣膰 bli偶ej... I wtedy nasz facet wyl膮dowa艂 pod ko艂ami.
- 呕e偶 kurde.
Eve odes艂a艂a Baxtera i sama przemierza艂a niespokojnie korytarz pod drzwiami sali operacyjnej. Woko艂o unosi艂a si臋 charakterystyczna szpitalna wo艅 i dobiega艂y st艂umione g艂osy zaaferowanego personelu medycznego.
Nie znosi艂a szpitali i gabinet贸w lekarskich. Jej zdaniem by艂y to przybytki b贸lu i cierpienia. 艢mierci i wszelkiego nieszcz臋艣cia.
Oczekiwania.
Czy to przez ni膮 Bobby tu trafi艂? Przez jej starania, by sprawa ruszy艂a z miejsca? Czy偶by uczyni艂a z niego ruchomy cel? Jej niecierpliwo艣膰 wynika艂a z osobistego zaanga偶owania, u艣wiadomi艂a sobie. Pragn臋艂a zamkn膮膰 najgorszy rozdzia艂 swojej przesz艂o艣ci, ponownie go pogrzeba膰. Dla w艂asnego spokoju ducha, musia艂a przyzna膰, i dla samej 艣wiadomo艣ci, 偶e potrafi. Z tego powodu podj臋艂a ryzyko - 艣wiadome.
Za jej decyzj臋 p艂aci艂 Bobby Lombard.
Chyba 偶e mieli do czynienia z niedorzecznym zbiegiem okoliczno艣ci, zwyk艂ym wypadkiem. 艢liskie, zat艂oczone ulice, ludzie si臋 spiesz膮, wpadaj膮 na siebie i potr膮caj膮 si臋 nawzajem. Codziennie dochodzi do wypadk贸w. Co tam codziennie, w ka偶dej chwili. Tak, mog艂o istnie膰 takie oto proste wyt艂umaczenie.
Ale ona nie wierzy艂a w przypadek. Gdyby komputer wyliczy艂 prawdopodobie艅stwo na sto procent i tak by nie uwierzy艂a.
Zrobi艂a sobie z Bobby'ego przyn臋t臋, a teraz le偶a艂 tu po艂amany i zakrwawiony.
Nadal nie wyklucza艂a go z grona podejrzanych. Ludzie zabijaj膮 rodzic贸w. Po latach t艂umienia z艂o艣ci i 偶ycia w ci膮g艂ym napi臋ciu, co艣 w nich p臋ka. Jak ko艣膰, pomy艣la艂a Eve. I zabijaj膮.
Ona te偶 kiedy艣 zabi艂a. Wtedy, w tym strasznym pokoju w Dallas ojciec nie tylko z艂ama艂 jej r臋k臋. Sprawi艂, 偶e w ma艂ej Eve p臋k艂a jaka艣 struna i n贸偶 zatopi艂 si臋 w jego ciele. Wielokrotnie. Dallas pami臋ta艂a wszystko 艂膮cznie z zapachem krwi i jej ciep艂膮 wilgoci膮 na r臋kach, na twarzy...
Do tej pory czu艂a b贸l z艂amanej ko艣ci, mimo lito艣ciwej mg艂y zasnuwaj膮cej tamten czas. I to wycie - oboje wyli - kiedy go zabija艂a.
Ludzie cz臋sto nazywali ten odg艂os nieludzkim. Mylili si臋. By艂 czyst膮 esencj膮 pierwotnego cz艂owiecze艅stwa.
Przycisn臋艂a d艂onie do oczu.
Bo偶e, jak偶e strasznie nienawidzi艂a szpitali. I tamtego wspomnienia: obudzi艂a si臋 w szpitalu z uczuciem ogromnej pustki, a tamta Eve - taka, jaka by艂a przed morderstwem - znikn臋艂a.
Czu艂a zapach w艂asnego strachu. Pochyla艂y si臋 nad ni膮 obce twarze. 鈥濲ak masz na imi臋?鈥, 鈥濩o ci si臋 sta艂o?鈥, 鈥濭dzie mieszkasz?鈥, pytali nieznajomi.
Sk膮d mia艂a wiedzie膰? A gdyby nawet pami臋ta艂a, gdyby jej w艂asny umys艂 nie ukry艂 tego przed ni膮, jak mog艂aby im powiedzie膰?
Leczenie by艂o bolesne. Nastawianie ko艣ci, gojenie ran w 艣rodku powsta艂ych na skutek wielokrotnych gwa艂t贸w. Nigdy nie odkryli najwi臋kszego z sekret贸w kryj膮cych si臋 za zas艂on膮 jej pami臋ci.
Nie dowiedzieli si臋, 偶e skrzywdzone dziecko zamordowa艂o jak dzikie zwierz臋. Wyj膮c jak cz艂owiek.
- Dallas.
Drgn臋艂a, ale si臋 nie odwr贸ci艂a.
- Nic jeszcze nie wiem.
Peabody stan臋艂a obok. Zajrza艂a przez szyb臋. Eve zastanawia艂a si臋 nad sensem montowania przeszklonych drzwi do sal operacyjnych. Dlaczego chciano, 偶eby ludzie z zewn膮trz widzieli, co robi膮 lekarze?
Zada膰 b贸l, 偶eby wyleczy膰. Sama wyobra藕nia by wystarczy艂a. Patrze膰 na ca艂膮 t臋 krew i narz臋dzia tortur...
- Id藕 pogada膰 z Baxterem - poleci艂a. - Chc臋 mie膰 nazwiska 艣wiadk贸w i ich zeznania. Trzeba sprawdzi膰 licencj臋 taks贸wkarza. Niech nagranie trafi jak najszybciej do laboratorium. Wy艣lij Baxtera i Truehearta. Ty zosta艅 z Zan膮. Mo偶e uda ci si臋 co艣 jeszcze z niej wyci膮gn膮膰.
- A ochrona do postawienia pod drzwiami Bobby'ego, kiedy sko艅cz膮?
- Te偶. - My艣l pozytywnie, powiedzia艂a sobie Eve. Przenios膮 go na sal臋, nie do kostnicy.
Zosta艂a sama. Przygl膮da艂a si臋 operacji. Zmusza艂a si臋 do patrzenia. Zastanawia艂a si臋, jak wiele tamta dziewczynka, kt贸r膮 kiedy艣 by艂a - le偶膮ca w sali tak podobnej do tej za szyb膮 - ma wsp贸lnego z tera藕niejszo艣ci膮.
Jedna z postaci w bia艂ych fartuchach wysz艂a na korytarz. Eve z艂apa艂a j膮 za rami臋.
- Co z nim?
- Trzyma si臋. Pan doktor powie pani wi臋cej. Rodzina powinna czeka膰 w poczekalni.
- Nie jestem z rodziny. - Eve pokaza艂a odznak臋. - Pacjent jest wa偶nym 艣wiadkiem w sprawie o morderstwo. Musz臋 wiedzie膰, czy prze偶yje.
- S膮 du偶e szanse. Mia艂 szcz臋艣cie. C贸偶, je艣li potr膮cenie przez taks贸wk臋 na par臋 dni przed Bo偶ym Narodzeniem mo偶na nazwa膰 szcz臋艣ciem. Z艂amane ko艣ci, st艂uczenia, kilka otwartych ran. Krwotok wewn臋trzny uda艂o nam si臋 zatamowa膰. Jego stan jest stabilny. Teraz najbardziej gro藕ny mo偶e si臋 okaza膰 uraz g艂owy. Musi pani porozmawia膰 z lekarzem prowadz膮cym.
- Jego 偶ona jest w poczekalni. Trzeba j膮 poinformowa膰.
- Bardzo prosz臋.
- Nie rusz臋 si臋 st膮d. Musz臋 pilnowa膰 艣wiadka.
Na twarzy piel臋gniarki pojawi艂 si臋 wyraz zniecierpliwienia. W ko艅cu machn臋艂a r臋k膮.
- Dobrze, dobrze. Zajm臋 si臋 tym.
Eve patrzy艂a. Za sob膮 s艂ysza艂a zgie艂k i chaos pogotowia, d藕wi臋ki pager贸w, tupot st贸p.
Kto艣 zacz膮艂 krzycze膰 pijackim g艂osem: 鈥濿eso艂ych 艣wi膮t!鈥. Pacjent wieziony na w贸zku inwalidzkim 艣mia艂 si臋 i 艣piewa艂. Rozleg艂 si臋 zawodz膮cy p艂acz, wniesiono szybko jak膮艣 kobiet臋 na noszach. Salowy szed艂 obok z wiadrem, z kt贸rego unosi艂 si臋 od贸r wymiocin.
Poczu艂a klepni臋cie w rami臋. Odwr贸ci艂a si臋, by zaraz tego po偶a艂owa膰. Wci膮gn臋艂a w nozdrza zapach bimbru i niemytych z臋b贸w. Delikwent mia艂 na sobie brudny kostium 艢wi臋tego Miko艂aja, bia艂a broda trzyma艂a si臋 ju偶 tylko na jednym uchu.
- Weso艂ych 艣wi膮t! Chcesz prezent? Mam tu dla ciebie prezent!
Chwyci艂 si臋 za krocze. W chwili wi臋kszej trze藕wo艣ci i nie mniejszego szale艅stwa pomalowa艂 ulubion膮 cz臋艣膰 cia艂a w bia艂o - czerwone paski.
Eve przyjrza艂a si臋 uwa偶nie arcydzie艂u sztuki malarskiej.
- Kurcz臋, to wygl膮da s艂odko, a ja nie mam nic dla ciebie. Poczekaj, nie, jednak mam.
Mina mu zrzed艂a, kiedy zobaczy艂 odznak臋.
- Oj, no daj spok贸j.
- Jestem teraz zaj臋ta, wi臋c nie oskar偶臋 ci臋 o czyny lubie偶ne w miejscu publicznym i publiczne obna偶anie. Nawiasem m贸wi膮c, musz臋 przyzna膰, 偶e 艂adnie si臋 pomalowa艂e艣. Nie mam r贸wnie偶 czasu, by postawi膰 ci臋 przed s膮dem za najbardziej zepsuty oddech we wszech艣wiecie. Je艣li zdecyduj臋 si臋 jednak znale藕膰 dla ciebie chwilk臋, sp臋dzisz Bo偶e Narodzenie w pierdlu. Wi臋c spadaj.
- Oj, daj spok贸j, no.
- I schowaj sw贸j eksponat, zanim wystraszysz jakie艣 dziecko.
- Ach, tu jeste艣, Miko艂aju. - Piel臋gniarka, z kt贸r膮 Eve rozmawia艂a wcze艣niej, spojrza艂a na ni膮 i przewr贸ci艂a oczami. Wzi臋艂a m臋偶czyzn臋 stanowczo pod r臋k臋. - Chod藕my.
- Chcesz prezent? Mam tu dla ciebie prezent.
Drzwi za plecami Eve otworzy艂y si臋 gwa艂townie. Chwyci艂a lekarza za po艂臋 fartucha.
- Co z nim?
- 呕ona?
- Nie. Policjantka.
- W zderzeniu cz艂owieka z samochodem bezapelacyjnie wygrywa samoch贸d. Ale stan pacjenta jest stabilny. Z艂amana r臋ka, p臋kni臋te biodro, poobijane nerki. Najgorszy jest uraz g艂owy. O ile nie pojawi膮 si臋 komplikacje, b臋dzie 偶y艂. Mia艂 du偶o szcz臋艣cia.
- Chc臋 si臋 z nim zobaczy膰.
- Jest naszpikowany lekami. Ustabilizowali艣my jego stan. Teraz robimy badania. Mo偶e za par臋 godzin, je艣li dobrze p贸jdzie, b臋dzie m贸g艂 sensownie rozmawia膰. - Na twarzy lekarza pr贸cz zm臋czenia pojawi艂a si臋 ciekawo艣膰. - Czy ja pani膮 znam? Policjantka, tak? Chyba pani膮 leczy艂em.
- Eve Dallas. Ca艂kiem mo偶liwe.
- Tak, porucznik Dallas. Przypominam sobie. Musz臋 porozmawia膰 z jego 偶on膮.
- Dobrze. Postawi臋 przy nim stra偶nika. Niech nikt z nim nie rozmawia a偶 do wyja艣nienia.
- O co chodzi?
- 艢wiadek. Pracuj臋 w wydziale zab贸jstw.
- Ach, tak. W艂a艣nie! Sprawa Icove'贸w. Cholerni szale艅cy. Pani 艣wiadek b臋dzie mia艂 okazj臋 wszystko wy艣piewa膰. Prze偶yje. Jestem prawdziwym cudotw贸rc膮.
Eve przesun臋艂a si臋, kiedy wywozili Bobby'ego, by艂 blady jak 艣ciana. Za jaki艣 czas leki przestan膮 dzia艂a膰 i b臋dzie go bola艂o jak jasna cholera. Za to oddycha艂 samodzielnie.
- Zostan臋 przy nim a偶 do przyj艣cia funkcjonariusza.
- Jak pani chce. Tylko prosz臋 nie przeszkadza膰. Weso艂ych 艣wi膮t i tak dalej - doda艂 lekarz i odszed艂 w stron臋 poczekalni.
Eve zn贸w czeka艂a na zewn膮trz. Pod innymi drzwiami na innym pi臋trze. Bobby by艂 prze艣wietlany i badany na r贸偶ne sposoby. Nagle winda si臋 otworzy艂a i wyskoczy艂a z niej Zana. Peabody depta艂a jej po pi臋tach.
- Lekarz powiedzia艂, 偶e wszystko b臋dzie dobrze. - 艁zy 偶艂obi艂y 艣cie偶ki w grubej warstwie fluidu na policzkach Zany. Chwyci艂a Eve za r臋k臋, 艣cisn臋艂a. - Wyzdrowieje. Musz膮 tylko zrobi膰 wszystkie badania. Ba艂am si臋... Ba艂am si臋... - Zawaha艂a si臋. - Nie wiem, co bym zrobi艂a. Po prostu nie wiem.
- Opowiedz mi, co si臋 sta艂o.
- Wszystko ju偶 opowiedzia艂am. M贸wi艂am, 偶e...
- Powiedz mi jeszcze raz. Poczekaj chwil臋. Podesz艂a do policjanta w mundurze, kt贸ry w艂a艣nie wysiada艂 z windy.
- Bobby Lombard, 艣wiadek w sprawie o morderstwo. 艢cis艂a obserwacja. Masz sprawdzi膰 sal臋, w kt贸rej go umieszcz膮 i legitymowa膰 ka偶dego, kto przyjdzie. Ka偶dego. Je艣li obiekt cho膰by chrz膮knie, chc臋 o tym wiedzie膰. Jasne?
- Tak jest.
Uspokojona Eve wr贸ci艂a do Zany.
- Dobrze, usi膮d藕my gdzie艣. Interesuje mnie ka偶dy szczeg贸艂.
- Zgoda, ale... Ja nic z tego wszystkiego nie rozumiem.
- Przygryz艂a warg臋 i popatrzy艂a 偶a艂o艣nie na drzwi. Eve odci膮gn臋艂a j膮 na bok. - Nie mog臋 zosta膰 i poczeka膰, a偶...
- Nie odchodzimy daleko. - Przywo艂a艂a piel臋gniarza, pokazuj膮c mu odznak臋.
- 艢wietnie - powiedzia艂. - Jestem aresztowany. To znaczy, 偶e mog臋 usi膮艣膰 na pi臋膰 minut.
- Musz臋 skorzysta膰 z pokoju piel臋gniarskiego.
- Co艣 sobie mgli艣cie przypominam na temat pokoju piel臋gniarskiego. Krzes艂a, st贸艂, kawa. Prosto i w lewo. Cholera, potrzebujecie karty. Ochrona staje si臋 coraz bardziej uci膮偶liwa. Zaprowadz臋 was.
Wpu艣ci艂 je do 艣rodka.
- W porz膮dku - powiedzia艂 jeszcze, wsuwaj膮c g艂ow臋 przez drzwi. - Poczu艂em zapach kawy. Nie jest 藕le. - Odszed艂 w g艂膮b korytarza.
- Siadaj, Zana - odezwa艂a si臋 Eve.
- Musz臋 si臋 rusza膰. Nie mog臋 usiedzie膰 w miejscu.
- Rozumiem. Opowiedz mi wszystko.
- Ju偶 m贸wi艂am. I tej drugiej policjantce te偶...
- Powt贸rz.
Powt贸rzy艂a. Eve wypytywa艂a o szczeg贸艂y.
- Kto艣 ci臋 potr膮ci艂 i wyla艂a艣 kaw臋.
- Na p艂aszcz. - Zana podnios艂a p艂aszcz, kt贸ry wcze艣niej powiesi艂a na krze艣le. - Niedu偶o. Za pierwszym razem. Wyla艂am wi臋cej, kiedy Bobby... Bo偶e, wci膮偶 mam t臋 scen臋 przed oczami.
- Czy to by艂o potr膮cenie czy raczej popchni臋cie?
- Nie jestem pewna. Chyba potr膮cenie. Tylu ludzi. Z jednej strony uzna艂am wszystko za bardzo emocjonuj膮ce. Spacer, t艂umy na ulicach, wystawy sklepowe, ha艂as. Trzymali艣my hot dogi i torby z zakupami. Powinni艣my byli wraca膰. Wiem, 偶e Bobby mia艂 ochot臋, ale...
- Nie wr贸cili艣cie. Czy Bobby co艣 powiedzia艂? Zauwa偶y艂a艣 cokolwiek, nim upad艂?
- Nie... By艂am zaj臋ta swoim p艂aszczem. Patrzy艂am na plam臋 i martwi艂am si臋, czy zejdzie. Wydaje mi si臋, 偶e wyci膮gn膮艂 r臋k臋, jakby mia艂 zamiar wzi膮膰 ode mnie kubek z kaw膮, 偶ebym mog艂a si臋 spokojnie wytrze膰. Nagle polecia艂 do przodu. Ja... ja pr贸bowa艂am go przytrzyma膰 - m贸wi艂a 艂ami膮cym si臋 g艂osem. - Potem us艂ysza艂am d藕wi臋k klaksonu i pisk hamulc贸w. To by艂o straszne.
Ukry艂a twarz w d艂oniach, ramiona jej dr偶a艂y. Peabody przynios艂a kubek z wod膮, Zana napi艂a si臋 i wzi臋艂a kilka g艂臋bokich urywanych oddech贸w.
- Ludzie zatrzymywali si臋, pr贸bowali pom贸c. To nieprawda, co m贸wi膮, 偶e nowojorczycy s膮 z艂o艣liwi i cyniczni. Przechodnie byli mili. Chcieli co艣 zrobi膰. Zjawili si臋 policjanci. Ci, kt贸rzy z nami przyjechali. Bobby krwawi艂 i nie chcia艂 si臋 obudzi膰. Przyjecha艂o pogotowie. My艣lisz, 偶e nied艂ugo pozwol膮 mi go zobaczy膰?
- Dowiem si臋. - Peabody ruszy艂a do drzwi i zatrzyma艂a si臋 na moment. - Chcecie kawy?
- Nigdy ju偶 nie tkn臋 kawy. - Zana wygrzeba艂a z kieszeni chusteczk臋 i ukry艂a w niej twarz.
Eve zostawi艂a j膮, wysz艂a na korytarz z Peabody.
- Mnie te偶 nic wi臋cej nie uda艂o si臋 z niej wyci膮gn膮膰 - zacz臋艂a Delia. - Nie przysz艂o jej nawet do g艂owy, 偶e to m贸g艂 by膰 celowy zamach na jego 偶ycie.
- Zobaczymy, co powie Bobby. Nagranie?
- Baxter osobi艣cie zawi贸z艂 je do laboratorium. Ja zdj臋艂am kamerki z p艂aszczy.
- S艂usznie.
- Mam tu list臋 艣wiadk贸w i kopie zezna艅 zebranych na miejscu zdarzenia. Taks贸wkarz jest w komendzie. Licencja w porz膮dku. Pracuje od sze艣ciu lat. Ma na koncie kilka drobnych st艂uczek. Nic powa偶nego.
- Jed藕 tam. Dopilnuj wst臋pnego przes艂uchania, we藕 dane, 偶eby艣my mogli go wezwa膰 ponownie. Wypu艣膰 faceta. Spisz wszystko. Kopia dla mnie, kopia dla Whitneya. - Eve spojrza艂a na zegarek. - Cholera. Nic wi臋cej nie mo偶na zrobi膰. Ja b臋d臋 tu stercze膰, dop贸ki nie pozwol膮 mi przes艂ucha膰 Bobby'ego. Ty za艂atw sprawy na komendzie i zwijaj si臋 do domu. Weso艂ych 艣wi膮t!
- Jeste艣 pewna? Mog臋 zaczeka膰 na tw贸j powr贸t.
- Nie ma sensu. Gdyby co艣 si臋 wydarzy艂o, dam ci zna膰. Sko艅cz si臋 pakowa膰 i le膰 do Szkocji. Wypij... jak to si臋 nazywa?
- Grzaniec. My艣l臋, 偶e tam pij膮 grza艅ca. Dobra, dzi臋ki. A偶 do odlotu jestem do twojej dyspozycji, wystarczy 偶e zadzwonisz. Weso艂ych 艣wi膮t, Dallas.
Mo偶e b臋d膮 weso艂e, pomy艣la艂a Eve, zerkaj膮c na drzwi do pokoju piel臋gniarskiego. Aczkolwiek nie dla wszystkich.
Po godzinie przebadany dok艂adnie Bobby zosta艂 przeniesiony do izolatki. Zwr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 Eve i pr贸bowa艂 skoncentrowa膰 na niej szklisty wzrok. Mia艂 czerwone obw贸dki wok贸艂 oczu.
- Zana? - spyta艂 be艂kotliwie. Wci膮偶 by艂 odurzony lekami.
- Dallas. Z Zan膮 wszystko w porz膮dku. Za chwil臋 przyjdzie.
- Powiedzieli... - zwil偶y艂 wargi j臋zykiem - 偶e potr膮ci艂 mnie samoch贸d.
- Zgadza si臋. Jak do tego dosz艂o?
- Nie wiem. Wszystko mi si臋 miesza. Dziwnie si臋 czuj臋.
- To przez leki. Lekarz m贸wi, 偶e nic ci nie b臋dzie. Masz par臋 z艂amanych ko艣ci i mocno uderzy艂e艣 si臋 w g艂ow臋. Wstrz膮s m贸zgu. Sta艂e艣 na 艣wiat艂ach. Mia艂e艣 zamiar przej艣膰 przez ulic臋.
- Na 艣wiat艂ach. - Zamkn膮艂 sine powieki. - St艂oczeni niczym, jak to si臋 m贸wi, sardynki. Strasznie g艂o艣no wok贸艂. Zana wyda艂a taki 艣mieszny d藕wi臋k. Wystraszy艂em si臋.
- Jaki d藕wi臋k? Popatrzy艂 na ni膮.
- Co艣 takiego... - Wci膮gn膮艂 ze 艣wistem powietrze. - Mniej wi臋cej. Ale tylko zachlapa艂a si臋 kaw膮. Kawa, hot dogi i pakunki. Zaj臋te r臋ce. Idziemy po czapki.
- Zosta艅 ze mn膮, Bobby - powiedzia艂a, widz膮c, 偶e zn贸w zamyka oczy. - Co si臋 sta艂o potem?
- Ja... ona si臋 do mnie u艣miechn臋艂a. Pami臋tam ten u艣miech. Jakby m贸wi艂a: 鈥濽ps, patrz, co znowu narobi艂am鈥. I nie wiem, nie wiem. Us艂ysza艂em jej krzyk. S艂ysza艂em wrzeszcz膮cych ludzi i ryk klakson贸w. Uderzy艂em w co艣. Podobno by艂o odwrotnie. W ka偶dym razie poczu艂em uderzenie. Dalej nic nie pami臋tam. Obudzi艂em si臋 tutaj.
- Po艣lizgn膮艂e艣 si臋?
- Chyba tak. Mn贸stwo 艂udzi.
- Widzia艂e艣 kogo艣? Kto艣 co艣 do ciebie powiedzia艂?
- Nie pami臋tam. Dziwnie si臋 czuj臋. Jakbym nie by艂 sob膮.
By艂 bielszy od po艣cieli, w kt贸rej le偶a艂. Eve wyra藕nie widzia艂a ka偶de zadrapanie i siniak na jego twarzy. Czu艂a si臋 okropnie winna.
Mimo to nie dawa艂a za wygran膮.
- Zrobili艣cie zakupy. Kupili艣cie choink臋.
- Tak. Chcieli艣my troch臋 poprawi膰 sobie humor. Co si臋 sta艂o z choink膮? - Na chwil臋 jakby odp艂yn膮艂, po czym zn贸w z trudem skoncentrowa艂 spojrzenie na twarzy Eve. - Czy to wszystko dzieje si臋 naprawd臋? Gdzie Zana?
Rozmowa z nim w takim stanie nie ma sensu, pomy艣la艂a Eve. Marnowa艂a sw贸j czas i jego energi臋.
- P贸jd臋 po ni膮.
Wysz艂a na korytarz. Zana sta艂a za drzwiami, za艂amuj膮c r臋ce.
- Mog臋 wej艣膰? Prosz臋. Nie b臋d臋 go denerwowa膰. Ju偶 si臋 uspokoi艂am. Chc臋 go tylko zobaczy膰.
- Dobrze.
Zana wyprostowa艂a ramiona i u艣miechn臋艂a si臋 sztucznie. Eve patrzy艂a, jak wchodzi, s艂ysza艂a, jak m贸wi rado艣nie:
- Ty spryciarzu! Uda艂o ci si臋 wymiga膰 od kupienia mi czapki.
Dallas zadzwoni艂a do laboratorium. Zdenerwowa艂a j膮 wiadomo艣膰, 偶e przed dwudziestym sz贸stym nie dostanie oczyszczonego nagrania. Najwyra藕niej 艣wi臋ta by艂y najwa偶niejsze.
Postanowi艂a zaj膮膰 si臋 sprawami, na kt贸re mia艂a wp艂yw. Ustali艂a warty. Policjanci mieli czuwa膰 przez dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋 przy Zanie w hotelu i przy Bobbym w szpitalu.
- Tak - warkn臋艂a. - W 艣wi臋ta te偶.
Kiedy zadzwoni艂a do Roarke'a, by艂a ju偶 mocno poirytowana.
- Wr贸c臋 p贸藕no.
- Ale偶 jeste艣 radosna. Co robisz w szpitalu?
- Mnie nic nie jest. P贸藕niej ci wszystko wyja艣ni臋. Straszny bajzel si臋 zrobi艂. Musz臋 troch臋 posprz膮ta膰, zanim sko艅cz臋 s艂u偶b臋.
- Ja r贸wnie偶 mam sporo do uporz膮dkowania, nim b臋d臋 m贸g艂 sobie zrobi膰 wolne. Mo偶e um贸wimy si臋 na kolacj臋 w mie艣cie? Zdzwonimy si臋 potem.
- Tak, dobrze. Mo偶e. - Zerkn臋艂a na wychodz膮c膮 Zan臋. - Musz臋 ko艅czy膰. Na razie.
- Jest zm臋czony - powiedzia艂a Zana - ale 偶artowa艂 ze mn膮. Powiedzia艂, 偶e nie zje ju偶 nigdy wi臋cej sojowego hot doga. Dzi臋kuj臋, 偶e zosta艂a艣. Widok znajomej twarzy bardzo mi pom贸g艂.
- Zawioz臋 ci臋 z powrotem do hotelu.
- Mo偶e pozwol膮 mi zosta膰 z Bobbym. Mog艂abym spa膰 na krze艣le przy jego 艂贸偶ku.
- B臋dzie lepiej dla was obojga, je艣li wypoczniesz. Radiow贸z przywiezie ci臋 rano do szpitala.
- Mog臋 wzi膮膰 taks贸wk臋.
- Zachowajmy ostro偶no艣膰. Lepiej nie ryzykowa膰. Postawi臋 stra偶nika pod twoimi drzwiami.
- Po co?
- Zwyk艂a ostro偶no艣膰.
Zana gwa艂townie zacisn臋艂a d艂o艅 na ramieniu Eve.
- Podejrzewasz, 偶e kto艣 chcia艂 skrzywdzi膰 Bobby'ego? 呕e to nie by艂 wypadek? - wykrzykn臋艂a.
- Nic na to nie wskazuje. Po prostu wol臋 nie ryzykowa膰. Je艣li czego艣 potrzebujesz przed powrotem do hotelu, kupimy po drodze.
- Po艣lizgn膮艂 si臋. Zwyczajnie si臋 po艣lizgn膮艂. To wszystko - o艣wiadczy艂a zdecydowanie Zana. - Jeste艣 po prostu ostro偶na. Troszczysz si臋 o nas.
- W艂a艣nie.
- Mog艂yby艣my sprawdzi膰, czy maj膮 tu sklep z upominkami? Chcia艂abym kupi膰 kwiaty dla Bobby'ego. Albo ma艂膮 choink臋. Kupili艣my ju偶 dzi艣 jedn膮, ale chyba zosta艂a stratowana.
- Jasne. Nie ma sprawy.
Eve odsun臋艂a na bok zniecierpliwienie i zesz艂a z Zan膮 na d贸艂 do sklepu z upominkami. Czeka艂a, snuj膮c si臋 po korytarzu, kiedy Zana biadoli艂a, wybieraj膮c odpowiednie kwiaty i ogl膮da艂a ka偶d膮 ig艂臋 na ka偶dej cholernej minichoince.
Nast臋pnie trzeba by艂o wybra膰 kartk臋, co oznacza艂o dalsze rozterki.
Wszystko razem trwa艂o oko艂o trzydziestu minut. Zdaniem Eve mo偶na to by艂o za艂atwi膰 w trzydzie艣ci sekund. Grunt, 偶e na policzki Zany powr贸ci艂y kolory, szczeg贸lnie po tym jak us艂ysza艂a od sprzedawcy, i偶 kwiaty i choinka zostan膮 dostarczone do sali chorego przed up艂ywem godziny.
- Ucieszy si臋 - powiedzia艂a. Na zewn膮trz wia艂 silny wiatr. Zapi臋艂a sw贸j poplamiony p艂aszcz. - Chyba nie my艣lisz, 偶e kwiaty s膮 zbyt pretensjonalne? I 偶e nie nadaj膮 si臋 na prezent dla faceta? Trudno skomponowa膰 odpowiedni bukiet dla m臋偶czyzny.
Sk膮d, do cholery, mog艂a wiedzie膰?
- Spodobaj膮 mu si臋.
- Jej, ale zimno. I zn贸w pada 艣nieg. - Zana przystan臋艂a na chwil臋, by spojrze膰 w niebo. - Mamy szans臋 na bia艂e 艣wi臋ta. By艂oby cudownie. Tam, sk膮d pochodzimy, w Teksasie, bardzo rzadko pada 艣nieg, a je艣li ju偶 spadnie, topi si臋 w mgnieniu oka. Kiedy po raz pierwszy zobaczy艂am prawdziwy 艣nieg, nie wiedzia艂am co my艣le膰. A ty?
- To by艂o dawno temu. - Za oknem jakiego艣 obskurnego pokoju hotelowego. Chyba w Chicago. - Nie pami臋tam ju偶.
- Ja pami臋tam. Pami臋tam lepienie pierwszej 艣nie偶ki, jej, zimno. - Zana popatrzy艂a na swoje r臋ce. Schowa艂a je do kieszeni. - Rano, je艣li napada艂o przez noc, wszystko wok贸艂 wygl膮da tak bia艂o i czysto.
Czeka艂a, a偶 Eve otworzy samoch贸d.
- Znasz to uczucie rado艣ci na my艣l, 偶e mo偶e nie b臋dzie trzeba i艣膰 do szko艂y?
- Nie, raczej nie.
- Tak sobie trajkocz臋, nie zwracaj na mnie uwagi. Cz臋sto reaguj臋 w ten spos贸b na stres. Pewnie ju偶 masz wszystko przygotowane na 艣wi臋ta.
- Prawie. - Eve w艂膮czy艂a si臋 do ruchu. Zrezygnowana pogodzi艂a si臋 z tym, 偶e uczestniczy w pogaw臋dce.
- Bobby chcia艂 zam贸wi膰 msz臋 za mam臋 przed ko艅cem roku. - Zana nerwowo okr臋ca艂a guzik przy p艂aszczu. - Nie wiem, czy teraz co艣 z tego wyjdzie, kiedy le偶y w szpitalu. Bobby uzna艂 - uznali艣my - 偶e lepiej to zrobi膰 wcze艣niej, 偶eby rozpocz膮膰 nowy rok bez ca艂ego tego 偶alu. Jak my艣lisz, kiedy nam si臋 uda wr贸ci膰 do domu?
Nie da si臋 ich zatrzyma膰, pomy艣la艂a Eve. Mo偶na gra膰 na zw艂ok臋, ale nie ma 偶adnego powodu, by 偶膮da膰 od nich pozostania w Nowym Jorku, kiedy stan Bobby'ego poprawi si臋 na tyle, 偶e ranny b臋dzie w stanie podr贸偶owa膰.
- Zobaczymy, co powiedz膮 lekarze.
- Chyba ju偶 nigdy tu nie wr贸cimy. - Zana wyjrza艂a przez szyb臋. - Zbyt wiele si臋 wydarzy艂o. Za du偶o z艂ych wspomnie艅. Pewnie nigdy wi臋cej si臋 nie spotkamy. - Przez moment milcza艂a. - Czy Bobby b臋dzie musia艂 przyjecha膰, kiedy znajdziesz zab贸jc臋 mamy Tru?
- To zale偶y.
Eve sprawdzi艂a, czy w pokoju nic nie uleg艂o zmianie. Poprosi艂a o kopi臋 nagrania z kamery w holu, zostawi艂a pod drzwiami swojego cz艂owieka i salwowa艂a si臋 ucieczk膮.
Pojecha艂a do komendy. Na swoim biurku znalaz艂a dwa pi臋knie zapakowane prezenty. Rzut oka na wizyt贸wki i zna艂a ofiarodawc贸w. Peabody i McNab. Jeden by艂 dla niej, drugi dla Roarke'a.
Nie mog艂a wzbudzi膰 w sobie 艣wi膮tecznego nastroju, odsun臋艂a wi臋c paczki na razie na bok i zabra艂a si臋 do pracy. Napisa艂a raport, przeczyta艂a raport Peabody i z艂o偶y艂a na nim podpis.
Potem siedzia艂a w ciszy przez p贸艂 godziny. Przegl膮da艂a notatki, spogl膮da艂a na tablic臋, my艣la艂a.
Przed wyj艣ciem zawiesi艂a w oknie podarunek od Miry.
Na pewno nie zaszkodzi, a mo偶e pom贸c.
Zabra艂a prezenty i wysz艂a z biura. Wyj臋艂a komunikator.
- Jestem wolna.
- Co by艣 zjad艂a? - chcia艂 wiedzie膰 Roarke.
- Trudne pytanie. - Zauwa偶y艂a Baxtera i zatrzyma艂a go ruchem r臋ki. - Co艣 prostego.
- Tak te偶 my艣la艂em. Sophia - oznajmi艂 i poda艂 adres. - Za p贸艂 godziny.
- Dobra. Je艣li dotrzesz na miejsce pierwszy, zam贸w wielk膮 butl臋 wina. Nalej mi od razu z p贸艂 litra.
- Zapowiada si臋 ciekawy wiecz贸r. Do zobaczenia, pani porucznik.
Schowa艂a komunikator do kieszeni i popatrzy艂a na Baxtera.
- Pewnie mnie nie zaprosisz na trzeciego, co? Ch臋tnie bym si臋 pod艂膮czy艂 do tej wielkiej butli wina.
- Nie mam zamiaru si臋 dzieli膰.
- W takim razie, mo偶emy porozmawia膰 przez chwil臋 na osobno艣ci?
- Dobrze. - Wesz艂a z powrotem do swojej klitki i zapali艂a 艣wiat艂o. - Mog臋 ci ewentualnie zaproponowa膰 kaw臋, ale na wi臋cej nie licz.
- Skorzystam. - Podszed艂 do autokucharza. Eve zauwa偶y艂a, 偶e wci膮偶 jest ubrany po cywilnemu. Jasnoszary sweter, ciemnoszare spodnie. Nogawki by艂y lekko poplamione krwi膮 - krwi膮 Bobby'ego, jak s膮dzi艂a.
- Sam nie wiem, co o tym my艣le膰 - powiedzia艂. - Mo偶e co艣 mi umkn臋艂o. Mo偶e trac臋 rozum, do cholery. My艣l臋 i my艣l臋. Wszystko spisa艂em. Nadal nie wiem. - Odwr贸ci艂 si臋 do niej z kaw膮 w r臋ku. - Pozwoli艂em dzieciakowi opu艣ci膰 stanowisko. Nie jego wina, pomys艂 by艂 m贸j. Wys艂a艂em go po hot dogi, na rany Chrystusa. Pomy艣la艂em, 偶e skoro oni te偶 stoj膮 w kolejce, znajdzie si臋 w dobrym punkcie obserwacyjnym. I, pieprzy膰 to, Dallas, by艂em g艂odny.
Potrafi艂a rozpozna膰 wyrzuty sumienia. Jakby patrzy艂a w lustro.
- Chcesz, 偶ebym ci臋 ochrzani艂a? Nie ma sprawy.
- Mo偶e tak. - Spojrza艂 ponuro na br膮zowy p艂yn w kubku i wypi艂 艂yk. - S艂ysza艂em ich przez ca艂y czas. Nic. Tylko zwyk艂e gadanie. Nie mieli艣my zbyt dobrego obrazu, ale facet jest do艣膰 wysoki, i gdy si臋 odwr贸ci艂 do 偶ony, widzia艂em ty艂 jego g艂owy i profil. Ruszy艂em do przodu, kiedy wyla艂a kaw臋. Po chwili zn贸w si臋 odpr臋偶y艂em. Oni byli na dwunastej, Trueheart na dziesi膮tej, ja na trzeciej. Nagle s艂ysz臋 jej przera藕liwy wrzask w uchu.
Eve usiad艂a na kraw臋dzi biurka.
- 呕adnych sygna艂贸w ostrzegawczych?
- 呕adnych. Samoloty hucza艂y nad g艂ow膮. Jeden z tych cholernych ulicznych Miko艂aj贸w wali艂 w gong. Ludzie nap艂ywali z zewsz膮d, by艂 t艂ok. - Napi艂 si臋 jeszcze kawy. - Przepchn膮艂em si臋 do przodu, jak tylko us艂ysza艂em krzyk.
Nie zauwa偶y艂em, 偶eby kto艣 da艂 nog臋. 艁ajdak m贸g艂 zosta膰 i teraz jest jednym ze 艣wiadk贸w. Albo mo偶e wmiesza艂 si臋 w t艂um i oddali艂 niepostrze偶enie. Dzi艣 na Pi膮tej by艂a pieprzona parada. Niekt贸rzy si臋 potykali, upadali. Eve podnios艂a gwa艂townie g艂ow臋.
- Przedtem czy potem?
- Przedtem, w trakcie, potem. Widzia艂em kobiet臋 w czerwonym p艂aszczu, blondynk臋. Po艣lizgn臋艂a si臋. Sta艂a tu偶 za Zan膮. To musia艂o by膰 to pierwsze potr膮cenie. Wtedy, kiedy obla艂a si臋 kaw膮. Facet si臋 odwr贸ci艂 i spyta艂, o co chodzi. By艂 zaniepokojony. Odpr臋偶y艂 si臋 us艂yszawszy, 偶e chodzi o plam臋 z kawy na p艂aszczu. Ja te偶. A potem polecia艂 do przodu i rozp臋ta艂o si臋 piek艂o.
- Niewykluczone, 偶e oboje niepotrzebnie bijemy si臋 w piersi, bo Bobby po prostu straci艂 r贸wnowag臋.
- Zbiegi okoliczno艣ci s膮 podejrzane.
- Podejrzane. Tak, rzeczywi艣cie. B臋dziemy studiowa膰 nagranie. Jest teraz bezpieczny, nikt si臋 do niego nie zbli偶y. Ona te偶. Zajmiemy si臋 tym, jak tylko w laboratorium przestan膮 艣piewa膰 kol臋dy i wezm膮 si臋 do roboty. Przesta艅my si臋 zadr臋cza膰, nim ustalimy fakty. By膰 mo偶e to faktycznie by艂 wypadek, szansa jedna na milion, ale istnieje.
- Je艣li schrzani艂em spraw臋, chc臋 wiedzie膰. Dallas u艣miechn臋艂a si臋 lekko.
- Masz to jak w banku, Baxter. Na pewno ci powiem.
Roarke przygl膮da艂 si臋 Eve, gdy wchodzi艂a. Wysoka i smuk艂a, w efektownym sk贸rzanym p艂aszczu. Moja policjantka, pomy艣la艂 z czu艂o艣ci膮. Zwr贸ci艂 uwag臋 na zm臋czenie i napi臋cie wci膮偶 widoczne w jej oczach. Obrzuci艂a sal臋 badawczym spojrzeniem.
Glina jest glin膮 dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋 siedem dni w tygodniu. B臋dzie mog艂a mu powiedzie膰, ile os贸b siedzi przy stoliku w przeciwleg艂ym rogu, jak s膮 ubrane i zapewne tak偶e, co jedz膮. Nie patrz膮c.
Fascynuj膮ce.
Zostawi艂a p艂aszcz w szatni i odprawi艂a kelnera. Prawdopodobnie chcia艂 j膮 zaprowadzi膰 do stolika. Podesz艂a sama tym posuwistym krokiem, kt贸ry szalenie mu si臋 podoba艂.
- Moja pani porucznik - powiedzia艂 wstaj膮c. - Jeste艣 pani uosobieniem pewno艣ci siebie i autorytetu. Osza艂amiaj膮co seksowna kombinacja. - Poca艂owa艂 j膮 leciutko i wskaza艂 kieliszek. Nape艂ni艂 go winem, gdy tylko zauwa偶y艂, 偶e wesz艂a. - Co prawda nie p贸艂 litra, ale uznajmy, 偶e to kielich bez dna. Samonape艂niaj膮cy si臋.
- Dzi臋kuj臋. - Eve poci膮gn臋艂a solidny 艂yk. - Kiepski dzie艅 dzi艣 mia艂am.
- Domy艣lam si臋. Zam贸wimy jedzenie i wszystko mi opowiesz. Zgoda?
Popatrzy艂a na kelnera, kt贸ry zmaterializowa艂 si臋 obok niej.
- Chc臋 spaghetti z klopsikami, w czerwonym sosie. Macie?
- Oczywi艣cie, prosz臋 pani. A na pocz膮tek? Unios艂a kieliszek.
- Ju偶 zacz臋艂am.
- Insalada mista - powiedzia艂 Roarke. - Dwa razy. A dla mnie jeszcze kurczak z parmezanem. - Zamoczy艂 kawa艂ek chleba w oliwie z zio艂ami i poda艂 偶onie. - Przegry藕 mo偶e czym艣 to wino, co?
Wepchn臋艂a sobie chleb do ust.
- Podaj mi rysopis tego kelnera.
- Co? Po co?
- Dla zabawy. No, m贸w. - Chcia艂 odwr贸ci膰 na chwil臋 jej uwag臋 od przykrych spraw.
Wzruszy艂a ramionami, poci膮gn臋艂a kolejny solidny 艂yk wina.
- M臋偶czyzna rasy kaukaskiej, oko艂o trzydziestu pi臋ciu lat. Ubrany w czarne spodnie, bia艂膮 koszul臋, czarne p贸艂buty. Metr siedemdziesi膮t wzrostu, waga siedemdziesi膮t kilo. Br膮zowe oczy i w艂osy. G艂adka cera. Pe艂na dolna warga, d艂ugi haczykowaty nos. Krzywa lewa g贸rna jedynka. Proste krzaczaste brwi. Akcent z Bronksu, ale z nim walczy. Niedu偶y kolczyk na sztyft, w prawym uchu - jaki艣 niebieski kamie艅. Cienka srebrna obr膮czka na palcu wskazuj膮cym lewej r臋ki. Gej. Prawdopodobnie w sta艂ym zwi膮zku.
- Gej?
- Tak, to ciebie po偶era艂 wzrokiem, nie mnie. I?
- I. Tak jak m贸wi艂em, niez艂a zabawa. Co dzi艣 posz艂o nie tak?
- Spytaj lepiej, co si臋 uda艂o - odpar艂a, a potem stre艣ci艂a mu wydarzenia mijaj膮cego dnia.
Nim sko艅czy艂a opowiada膰, podano sa艂atki. Eve zaatakowa艂a swoj膮 widelcem.
- I tak to jest. Nie mog臋 mie膰 pretensji do Baxtera ani Truehearta, poniewa偶 wed艂ug mnie dobrze wykonali swoj膮 prac臋. To wszystko by si臋 nie wydarzy艂o, gdyby nie m贸j pomys艂.
- Wobec tego masz pretensje do siebie. Jaki w tym jest sens, Eve? Kto go m贸g艂 popchn膮膰? W jakim celu?
- Pieni膮dze. Trudy by艂a nie藕le ustawiona finansowo, on te偶 nie nale偶y do biednych. Zemsta. Mieszka艂 z ni膮, w domu, do kt贸rego przyjmowa艂a inne dzieci. 艁膮czy艂y go z ni膮 wi臋zy krwi.
- Przynosi艂 ci jedzenie - przypomnia艂 jej Roarke. - Pewnie innym te偶.
- Pewnie tak. Ale nie przeciwstawi艂 si臋 jej. Mo偶e kto艣 ma mu to za z艂e.
- A ty?
- Nie. Krew nie woda. Instynkt samozachowawczy te偶 robi swoje. Nie mam do Bobby'ego o nic 偶alu. Tylko 偶e kiedy ja tam mieszka艂am, by艂 jeszcze dzieckiem. Ale nim Trudy przesta艂a pracowa膰 jako zast臋pcza matka, osi膮gn膮艂 pe艂noletno艣膰. Kto艣 m贸g艂 uwa偶a膰, 偶e powinien zap艂aci膰 za stanie z boku.
- Milczenie uczyni艂o go wsp贸艂winnym?
- Co艣 w tym rodzaju. Cholera, 艂atwiej by ich by艂o sprz膮tn膮膰 w domu, nie s膮dzisz? Owszem, obce miasto, t艂um ludzi, ma to swoje zalety. Ale u siebie, w Teksasie, byliby bardziej dost臋pni. 艁atwiej prze艣wietli膰 ich zwyczaje. Po raz kolejny zaczynam podejrzewa膰 dzia艂anie pod wp艂ywem emocji. Kto艣 nie m贸g艂 si臋 oprze膰 okazji.
- Bra艂a艣 pod uwag臋 m艂od膮 艂adn膮 偶on臋 Bobby'ego?
- Tak, wci膮偶 j膮 bior臋 pod uwag臋. Deklarowana przez ni膮 pob艂a偶liwo艣膰 i wyrozumia艂o艣膰 w stosunku do te艣ciowej wymaga艂a z mojego punktu widzenia nadludzkiej tolerancji. A gdyby takowej zabrak艂o, pokusa morderstwa wydaje si臋 nieunikniona. Pozbywa si臋 mamy Tru i pieni膮dze przechodz膮 do kieszeni Bobby'ego. A potem wpada na pomys艂 zlikwidowania po艣rednika. On ginie, ona dziedziczy. Czy by艂aby na tyle g艂upia, 偶eby wierzy膰, 偶e jej nie sprawdz臋?
- A co wynika ze sprawdzenia jej?
- Niewiele. 呕adnych dowod贸w. Nic podejrzanego w aktach. Ale jak dla mnie jest zbyt s艂odziutka. Za du偶y z niej mi臋czak.
Roarke u艣miechn膮艂 si臋 lekko.
- To dziewczyny te偶 mog膮 by膰 mi臋czakami?
- W moim 艣wiecie tak. Wszystkie te pastelowe r贸偶e i 鈥瀖amcia Tru鈥. - Eve zapcha艂a si臋 pieczywem. - Wystarczy na ni膮 spojrze膰, a ju偶 ryczy.
- No c贸偶. Te艣ciowa nie 偶yje, ona sama zosta艂a porwana, a teraz m膮偶 w szpitalu. 艁zy s膮 chyba uzasadnione.
Eve b臋bni艂a palcami w stolik.
- Nie wydaje si臋 typem morderczyni. Poza tym, nie s膮dz臋, by ktokolwiek m贸g艂 po艣lubi膰 Bobby'ego dla pieni臋dzy. Nie jest a偶 tak bogaty. Nie, nawet gdyby wiedzia艂a o 艣wi艅stwach Trudy.
- W niekt贸rych kr臋gach milion to sporo - przypomnia艂 jej Roarke.
- M贸wisz jak Peabody. Nie jestem zblazowana - mrukn臋艂a Eve. - Jednak wyj艣膰 za kogo艣 dla miliona wiedz膮c, 偶e trzeba b臋dzie sprz膮tn膮膰 matk臋 m臋偶a i jego samego... To naci膮gane. Poza tym, sk膮d mog艂a wcze艣niej wiedzie膰, 偶e Trudy ma poodk艂adane 艂adne sumki tu i tam?
- Zna艂a kt贸r膮艣 z szanta偶owanych kobiet? - podsun膮艂. Pochwali艂a m臋偶a w my艣lach. Rozumowa艂 jak glina. Nie potraktowa艂by jednak tego jak komplement.
- Tak, pomy艣la艂am o tym. Poszpera艂am troch臋. Nic dot膮d nie znalaz艂am. Przeczyta艂am zeznania 艣wiadk贸w. Dw贸ch potwierdza jej wersj臋, 偶e pr贸bowa艂a go z艂apa膰 za rami臋, zanim polecia艂 na ulic臋.
- Jednak nie jeste艣 przekonana.
- Tak, to zastanawiaj膮ce. Jest na miejscu, przy obu zdarzeniach. Zwi膮zana z obiema ofiarami. Najwi臋cej zyska finansowo na ich 艣mierci.
- Wi臋c przydzieli艂a艣 jej anio艂a str贸偶a. Zar贸wno dla ochrony, jak i po to, 偶eby j膮 mie膰 pod kontrol膮.
- Przed dwudziestym sz贸stym nic wi臋cej nie zdzia艂am. Laboratorium ma przerw臋. Po艂owa moich ludzi wzi臋艂a urlop albo jest my艣lami gdzie indziej. Sprawa nie jest gard艂owa, nie wchodzi w gr臋 zagro偶enie 偶ycia, wi臋c nie mam co liczy膰 na to, 偶e w laboratorium p贸jd膮 mi na r臋k臋. Nie dosta艂am nawet raportu z przeszukania pokoju s膮siaduj膮cego z miejscem zbrodni. Bo偶e Narodzenie dzia艂a mi na nerwy.
- Maruda.
- S艂ysza艂am - odpar艂a Eve, gro偶膮c mu palcem. - Nie przyj臋艂am dzi艣 prezentu gwiazdkowego.
Opowiedzia艂a mu o pijanym Miko艂aju.
- Poznajesz ciekawych ludzi dzi臋ki swojej pracy.
- Tak, i jak偶e r贸偶nych. - Od艂贸偶 to na bok, nakaza艂a sobie. Zapomnij o dzisiejszym dniu, pami臋taj, 偶e masz 偶ycie osobiste. - A co u ciebie?
- W porz膮dku. - Dola艂 im obojgu wina. - Jutro jeszcze troszk臋 popracuj臋, ale zamykam biuro o dwunastej. Jest kilka szczeg贸艂贸w, kt贸rych chcia艂bym dopilnowa膰 w domu.
- Szczeg贸艂贸w? - Popatrzy艂a na Roarke'a, nawijaj膮c makaron na widelec. - Co jeszcze? Sprowadzasz renifery z Laponii?
- Ach, gdybym tylko pomy艣la艂 o tym wcze艣niej. Nie, takie tam drobiazgi. - Pog艂adzi艂 jej d艂o艅. - W zesz艂ym roku, jak wiesz, zak艂贸cono nam Wigili臋.
- Przypominam sobie. - Nigdy nie zapomni szale艅czej jazdy na ratunek Peabody i l臋ku, czy nie przyb臋d膮 za p贸藕no. - W tym roku b臋dzie w Szkocji. Sama musi si臋 o siebie zatroszczy膰.
- Dzwoni艂a dzi艣 do mnie. Razem z McNabem. Chcieli podzi臋kowa膰. Zaskoczy艂a j膮 i wzruszy艂a - ich oboje - wiadomo艣膰, 偶e pomys艂 by艂 tw贸j.
- Nie musia艂e艣 tego m贸wi膰.
- Przecie偶 to by艂 tw贸j pomys艂.
- Ale tw贸j samolot. - Eve speszy艂a si臋 nieco.
- Interesuj膮ce, 偶e dawanie prezent贸w jest dla ciebie r贸wnie niezr臋czne co ich przyjmowanie.
- Bo zawsze przesadzasz. - Zmarszczy艂a brwi i d藕gn臋艂a widelcem klopsik. - Tym razem te偶 przesadzi艂e艣 z prezentami, co?
- Podpytujesz mnie?
- Nie. Mo偶e. Nie - zdecydowa艂a. - Uwielbiasz mnie podpuszcza膰, m膮dralo.
- Co za nieuprzejmo艣膰. Uwa偶aj, bo znajdziesz pod choink膮 tylko w臋giel.
- No i co? Za kilka tysi臋cy lat b臋d臋 mia艂a diamenty. Wi臋c... Na co Trudy mia艂a zamiar przeznaczy膰 pieni膮dze?
Roarke opar艂 si臋 wygodniej i u艣miechn膮艂. Policjantka wr贸ci艂a.
- Od艂o偶y膰? Na co odk艂ada艂a pieni膮dze? Nie 偶y艂a ponad stan, nie chcia艂a wzbudza膰 podejrze艅. Jednak lubi艂a sobie popatrze膰 na swoje 艣liczne b艂yskotki. Ubezpieczy艂a je. Mam na to dokumenty. Ponad 膰wier膰 miliona w bi偶uterii. No i operacje plastyczne. To wszystko drobnostki. Pieni膮dze nie sp艂ywa艂y w wielkich kwotach. Ciu艂a艂a. My byli艣my jej nadziej膮 na wi臋ksz膮 kwot臋. Wielka okr膮g艂a sumka. Musia艂a mie膰 jakie艣 plany.
- Mo偶e mia艂a zamiar kupi膰 nieruchomo艣膰. Albo wyjecha膰 w podr贸偶 czy te偶 zainwestowa膰 w dzie艂a sztuki, bi偶uteri臋?
- Mia艂a bi偶uteri臋 i nie mog艂a jej zbyt cz臋sto nosi膰 poza domem. Ludzie zacz臋liby snu膰 domys艂y. Ale gdyby chcia艂a zmieni膰 miejsce zamieszkania... Musz臋 sprawdzi膰, czy mia艂a wa偶ny paszport. Kiedy go wyrobi艂a albo przed艂u偶y艂a. Syn jest ju偶 doros艂y i 偶onaty. Nie przybiega na ka偶de zawo艂anie. Pewnie j膮 to wkurza艂o.
- Nowy dom, nowe miasto. Takie, w kt贸rym b臋dzie mog艂a 偶y膰 na poziomie, na jaki zas艂uguje. Zatrudni膰 s艂u偶b臋.
- Musi mie膰 kogo艣, kim b臋dzie pomiata膰, jasne. To nie jest kwota, kt贸r膮 si臋 tak po prostu wp艂aca do banku. Tym bardziej 偶e - mog臋 si臋 za艂o偶y膰, o co chcesz - przychodzi艂aby po wi臋cej. Nie mog艂a zosta膰 w starym dobrym Teksasie, gdzie ludzie j膮 znali. Zamierza艂a sta膰 si臋 ob艂臋dnie bogata. Chcia艂a si臋 tym cieszy膰.
- Czy to posunie naprz贸d 艣ledztwo? Je偶eli nawet odkryjesz, 偶e interesowa艂a si臋 zakupem nieruchomo艣ci albo mia艂a zamiar wyjecha膰... Co ci to da poza dodatkow膮 prac膮?
- Dodatkowa praca jest niedoceniana. Mo偶e Trudy co艣 si臋 wymskn臋艂o. Powiedzia艂a co艣 Bobby'emu, Zanie albo komu innemu. Mo偶e znajdziemy co艣 na potwierdzenie ulubionej hipotezy Peabody: m艂ody nami臋tny kochanek, kt贸rego trzyma艂a odrobin臋 zbyt kr贸tko. Do zbrodni pchn臋艂a go chciwo艣膰. Jest jeszcze zemsta. Jedna z by艂ych wychowanek 艣ledzi jej poczynania lub jest dziewczyn膮 na posy艂ki i dowiaduje si臋, 偶e Lombard szykuje niez艂y numer. - Eve odsun臋艂a talerz. - Mam zamiar p贸j艣膰 w tym kierunku. Zjad艂e艣 ju偶?
- Prawie. Nie chcesz deseru?
- Najad艂am si臋.
- Maj膮 tu w艂oskie lody. - U艣miechn膮艂 si臋 chytrze. - Czekoladowe.
- 艁ajdak. - Stoczy艂a wewn臋trzn膮 bitw臋; Roarke wykorzysta艂 jej najwi臋ksz膮 s艂abo艣膰. - Mo偶e we藕miemy na wynos?
Eve uzna艂a za interesuj膮cy spos贸b, w jaki pozornie nieistotne fakty okazywa艂y si臋 wa偶ne. Ma艂e kawa艂ki uk艂adanki czeka艂y, a偶 kto艣 po艂膮czy je w ca艂o艣膰.
- Jej paszport jest aktualny - oznajmi艂a, delektuj膮c si臋 z rozkosznym czekoladowym smakiem. - Ten sam od dwunastu 艂at. Sporo podr贸偶owa艂a. Zabawne, 偶e nikt o tym nie wspomnia艂. Hiszpania, W艂ochy, Francja. Lubi艂a Europ臋, ale by艂a te偶 w Rio, Belize i Bimini. Egzotyczne zak膮tki.
- 呕adnych wycieczek poza planet臋? - spyta艂 Roarke.
- W tym paszporcie nie. Wola艂a trzyma膰 si臋 Ziemi. Podr贸偶e mi臋dzyplanetarne poch艂aniaj膮 du偶o czasu i pieni臋dzy. Jej wycieczki trwa艂y - z nielicznymi wyj膮tkami - po kilka dni. Najd艂u偶sza do W艂och, na dziesi臋膰 dni. Odwiedzi艂a wtedy Florencj臋. Tydzie艅 przed przybyciem do Nowego Jorku znowu tam polecia艂a. Na jeden dzie艅.
- Mo偶e mia艂a s艂abo艣膰 do Toskanii? - zgadywa艂 Roarke.
- Kr贸tkie wycieczki. Nikt nie musia艂 o nich wiedzie膰. Nie powiedzia艂a synowi. Musz臋 sprawdzi膰, czy podr贸偶owa艂a sama czy z kim艣. - Przegl膮da艂a dane. - Mia艂a pow贸d, 偶eby polecie膰 do Italii tu偶 przed odwiedzinami u nas. Marzy艂a jej si臋 willa, mog臋 si臋 za艂o偶y膰.
- Sprawdz臋, czy kontaktowa艂a si臋 z jakim艣 po艣rednikiem obrotu nieruchomo艣ciami we W艂oszech.
- Zna艂a bran偶臋, nie s膮dzisz? W ko艅cu jej syn si臋 tym zajmowa艂. - Eve westchn臋艂a. - To jedna mo偶liwo艣膰. Zamierza艂a si臋 przeprowadzi膰 i po oskubaniu ciebie rozpocz膮膰 偶ycie milionerki.
- Sprzeciwiam si臋 takiemu okre艣leniu. Nikomu nie pozwalam si臋 oskubywa膰.
- Tak, ale ona tego nie rozumie. Ma zamiar zacz膮膰 korzysta膰 z ci臋偶ko zarobionych pieni臋dzy. Obwiesza膰 si臋 codziennie tymi wszystkimi 艣wiecide艂kami, za kt贸re p艂aci艂a sk艂adki ubezpieczeniowe. Czas na zbieranie plon贸w. St膮d operacje plastyczne. Jej sta艂e 藕r贸d艂a dochod贸w s膮 ju偶 na wyczerpaniu, lecz trafi艂a na 偶y艂臋 z艂ota, dzi臋ki kt贸rej b臋dzie mog艂a przej艣膰 na emerytur臋.
- Co powie rodzinie?
My艣l jak ona, przykaza艂a sobie Eve. Nie mia艂a z tym wi臋kszych trudno艣ci.
- Syn wymieni艂 j膮 na 偶on臋. Niewdzi臋czny b臋kart. Nie musia艂a si臋 z niczego t艂umaczy膰. Mo偶liwe, 偶e mia艂a w zanadrzu jak膮艣 bajeczk臋: wygrana na loterii, niespodziewany spadek. Nie potrzebowa艂a ju偶 Bobby'ego. Mia艂a kogo艣 innego, kto wykonywa艂 jej polecenia. Zabra艂a go ze sob膮 do Nowego Jorku na wszelki wypadek. - Wzruszy艂a ramionami. - I tak zamierza艂a pozby膰 si臋 pomocnika, po przeprowadzce znale藕膰 innego. Znasz w tamtej cz臋艣ci W艂och kogo艣, kto m贸g艂by nam pom贸c?
- Kilka os贸b, ale teraz jest tam pierwsza w nocy.
- No tak. - Eve spojrza艂a z niech臋ci膮 na zegarek. - Nie znosz臋 ca艂ego tego zamieszania z r贸偶nicami czasu. Wkurzaj膮ce. Dobra, poczekam do rana.
- Nie wiem, jak ci to powiedzie膰, ale jutro Wigilia. W膮tpi臋, czy znajdziemy jakie艣 otwarte biuro, zw艂aszcza w Europie, gdzie ludzie wierz膮 w sens 艣wi膮tecznych urlop贸w. M贸g艂bym poci膮gn膮膰 za par臋 sznurk贸w, ale tylko je艣li to bardzo pilne. Nie chc臋 zak艂贸ca膰 znajomym wypoczynku.
- Widzisz, widzisz. - Eve pomacha艂a mu 艂y偶eczk膮 przed twarz膮. - 艢wi臋ta dzia艂aj膮 mi na nerwy. To mo偶e poczeka膰, to akurat mo偶e poczeka膰 - powt贸rzy艂a. - Wa偶niejsze czy podr贸偶owa艂a sama czy z kim艣. Wystarczy jeden ma艂y b艂膮d. Mo偶e w艂a艣nie on sprawi, 偶e 艣ledztwo ruszy do przodu.
- W takim razie pomog臋 ci.
- Musz臋 mie膰 dost臋p do list pasa偶er贸w wszystkich lot贸w, kt贸re odby艂a.
- Wszystkich?
- Tak, wszystkich. Trzeba przejrze膰 wszystkie, 偶eby sprawdzi膰, czy jakie艣 nazwiska si臋 powtarzaj膮. Ewentualnie, czy pojawi si臋 jakie艣 fa艂szywe albo obecne w moich aktach sprawy. Tak, wiem, 偶e biura linii lotniczych s膮 pozamykane. Leniwe sukinsyny. Jestem r贸wnie偶 艣wiadoma, 偶e uzyskanie dost臋pu do danych pasa偶er贸w zazwyczaj wymaga autoryzacji.
Roarke u艣miechn膮艂 si臋 niewinnie.
- Nic nie m贸wi艂em.
- Tylko sprawdzam, to wszystko. Je偶eli co艣 wyp艂ynie, wtedy postaram si臋 dotrze膰 do 藕r贸de艂 swoimi kana艂ami. Mam ju偶 dosy膰 chodzenia w k贸艂ko, do cholery.
- Nadal nic nie m贸wi臋.
- Ale my艣lisz.
- My艣l臋, 偶e powinna艣 si臋 przesi膮艣膰. Potrzebne mi twoje krzes艂o.
- Po co?
- Musz臋 mie膰 dost臋p do biurka i komputera. Oboje wiemy, 偶e zdob臋d臋 te informacje pr臋dzej ni偶 ty. Mo偶e w tym czasie pozmywasz, kochanie?
Eve mrukn臋艂a co艣 niech臋tnie pod nosem, ale wsta艂a.
- Masz szcz臋艣cie, 偶e udzieli艂o mi si臋 nieco 艣wi膮tecznego nastroju. Tylko z tego powodu nie przy艂o偶臋 ci za ten tekst ze zmywaniem.
- Ho, ho, ho. - Roarke usiad艂 na jej miejscu i podci膮gn膮艂 r臋kawy. - Ch臋tnie napi艂bym si臋 kawy.
- St膮pasz po cienkim lodzie, kolego. Za艂amuje si臋 pod twoimi eleganckimi bucikami.
- I ciasteczko bym zjad艂. Pozbawi艂a艣 mnie wi臋kszo艣ci deseru.
- Wcale nie! - zawo艂a艂a z kuchni. C贸偶, rzeczywi艣cie tak by艂o, ale przecie偶 nie w tym rzecz.
I tak zamierza艂a zrobi膰 sobie kaw臋. R贸wnie dobrze mog艂a zaparzy膰 dwie. Wyj臋艂a z pude艂ka ciasteczko wielko艣ci paznokcia i po艂o偶y艂a na spodeczku obok kubka z kaw膮.
- Przynajmniej tyle mog臋 zrobi膰, skoro po艣wi臋casz sw贸j wolny czas, pomagaj膮c mi w pracy. - Stan臋艂a za m臋偶em i z艂o偶y艂a mu na czole ma艂偶e艅ski poca艂unek.
Po czym postawi艂a spodek na stole. Spojrza艂 na niego, a potem na Eve.
- To okrutne. Nawet jak na ciebie.
- Wiem. A jakie zabawne. Co masz?
- Wchodz臋 na jej konto, 偶eby sprawdzi膰, z jakich linii korzysta艂a. Potem poszukam dat, kt贸re zgadzaj膮 si臋 z tymi w jej paszporcie. Nast臋pnie wydrukuj臋 ci listy pok艂adowe i posprawdzam nazwiska. Uwa偶am, 偶e zas艂u偶y艂em sobie na lepsze ciasteczko.
- Takie jak to. - Wyci膮gn臋艂a zza plec贸w kr膮偶ek posypany cukrem. O Summersecie mo偶na by艂o powiedzie膰 wiele z艂ego i robi艂a to przy ka偶dej okazji, ale umia艂 piec. To trzeba facetowi przyzna膰.
- Teraz rozumiem. Chod藕 na kolanka.
- 艢ci膮gaj dane, kole艣. Wiem, 偶e takie pytanie uw艂acza twej godno艣ci, ale czy nie b臋dziesz mia艂 k艂opot贸w z powodu z艂amania zabezpiecze艅?
- Puszcz臋 to mimo uszu, poniewa偶 dosta艂em ciasteczko. Zostawi艂a go przy pracy, a sama usiad艂a do drugiego komputera.
Zastanawia艂a si臋, co robi膮 inne ma艂偶e艅stwa po kolacji? Ogl膮daj膮 telewizj臋, odchodz膮 ka偶de w swoj膮 stron臋 do w艂asnych zaj臋膰? Rozmawiaj膮 ze znajomymi i rodzin膮 przez tele艂膮cza. Zapraszaj膮 go艣ci.
Oni te偶 czasem robili niekt贸re z tych rzeczy. Roarke zarazi艂 Eve mi艂o艣ci膮 do starych film贸w, szczeg贸lnie tych czarno - bia艂ych z pierwszej po艂owy dwudziestego wieku. Czasem sp臋dzali nawet kilka godzin, ogl膮daj膮c je. Rozrywka, kt贸r膮 wi臋kszo艣膰 ludzi uznawa艂a za normaln膮, jak jej si臋 zdawa艂o. O ile rzeczywi艣cie normalne by艂o ogl膮danie film贸w w domowym kinie wi臋kszym i bardziej luksusowym ni偶 wi臋kszo艣膰 publicznych.
Zanim pozna艂a Roarke'a, wi臋kszo艣膰 wieczor贸w sp臋dza艂a samotnie, przegl膮daj膮c swoje notatki i pracuj膮c nad sprawami. Od czasu do czasu Mavis udawa艂o si臋 j膮 gdzie艣 wyci膮gn膮膰. Nie wyobra偶a艂a sobie nawet, 偶e kiedy艣 znajdzie kogo艣, kto j膮 zrozumie. Mimo wielu dziel膮cych ich r贸偶nic 艣wietnie si臋 z Roarkiem dope艂niali.
Teraz nie wyobra偶a艂a sobie, 偶e mog艂oby by膰 inaczej.
Rozwa偶ania na temat ma艂偶e艅stwa doprowadzi艂y j膮 do my艣li o Bobbym i Zanie. Pobrali si臋 niedawno i pewnie sp臋dzaj膮 ze sob膮 mn贸stwo czasu. Razem pracuj膮, razem mieszkaj膮, razem podr贸偶uj膮. Wsp贸lnie wyruszyli na feraln膮 wycieczk臋 do Nowego Jorku.
Zajrza艂a do paszportu Bobby'ego. Ostatnia podr贸偶 zagraniczna cztery lata temu. Australia. Wcze艣niej dwie wycieczki w odst臋pach oko艂o rocznych. Jedna do Portugalii, jedna do Londynu.
Wakacje, pomy艣la艂a. Coroczne wypady. Od wyjazdu do Australii nic, co wymaga艂oby stempla w paszporcie.
Nie znaczy to, 偶e w og贸le nie wyje偶d偶a艂. M贸g艂 wybiera膰 ta艅sze i kr贸tsze podr贸偶e. Za艂o偶y艂 w艂asn膮 firm臋.
Nie wydano paszportu na nazwisko Zany, ani po m臋偶u, ani panie艅skie. C贸偶, wielu ludzi nigdy nie wyje偶d偶a艂o z kraju. Na przyk艂ad ona sama, zanim pozna艂a Roarke'a, nie opuszcza艂a Stan贸w.
Jednak j膮 to zastanowi艂o. Czy偶by Bobby nie zabra艂 swojej m艂odej 偶ony w podr贸偶 po艣lubn膮? Miesi膮c miodowy, co艣 w tym rodzaju. By pokaza膰 jej kawa艂ek 艣wiata, mo偶e ten, kt贸ry sam ju偶 widzia艂 i polubi艂.
Tak przynajmniej zachowa艂 si臋 Roarke. Pozw贸l, 偶e poka偶臋 ci 艣wiat.
Oczywi艣cie, mogli nie mie膰 na to czasu albo 偶a艂owa膰 pieni臋dzy. Odk艂adali je na p贸藕niej. Mo偶e postanowili zacz膮膰 od Nowego Jorku, skoro matka wpad艂a na pomys艂 wycieczki. Wystarczaj膮co prawdopodobne.
A jednak by艂o w tym co艣 zastanawiaj膮cego.
Jeszcze raz zajrza艂a do akt podopiecznych Trudy, szukaj膮c jakiego艣 punktu zaczepienia, powi膮zania. Jedna w wi臋zieniu, jedna nie 偶yje, pomy艣la艂a.
Ale co je艣li...
- Oto twoje listy pasa偶er贸w.
Eve popatrzy艂a na niego rozkojarzona.
- Tak szybko?
- Pewnego dnia oka偶esz mi uwielbienie, na kt贸re zas艂uguj臋.
- Jeste艣 wystarczaj膮co bogaty, 偶eby je sobie kupi膰 od kogo艣 innego. A co ze sprawdzaniem nazwisk?
- Je艣li ci si臋 spieszy, we藕 po艂ow臋. - Roarke zastuka艂 w klawiatur臋. - Prosz臋. Przesy艂am ci. Dasz sobie rad臋?
- Potrafi臋 wstuka膰 komend臋 鈥瀢yszukaj鈥 i 鈥瀢yszukaj podobne鈥 - mrukn臋艂a Eve i wklepa艂a polecenia. Popatrzy艂a na m臋偶a. - Mam dwa pomys艂y. A raczej zwyk艂e domys艂y, wzi臋te z powietrza. Jedna z by艂ych podopiecznych siedzi w wi臋zieniu. G艂贸wnie za napady. Nie ma rodziny, 偶adnych przyjaci贸艂 znanych policji. Nic nie wskazuje na to, by mia艂a jakie艣 ciekawe powi膮zania. Mo偶e Trudy pr贸bowa艂a si臋 do niej dobra膰 i dziewczyna postanowi艂a si臋 zem艣ci膰. Zawar艂a umow臋 z kim艣, kto by艂 blisko albo mia艂 mo偶liwo艣膰 si臋 zbli偶y膰, wyko艅czy艂 j膮, zemsta si臋 dokona艂a, a przy okazji s膮 widoki na grubsz膮 fors臋.
- Sk膮d ta osoba mia艂aby wiedzie膰, 偶e Trudy wybiera艂a si臋 do Nowego Jorku z zamiarem oskubania nas?
- To morderstwo pod wp艂ywem chwili. Wci膮偶 tak twierdz臋. M贸g艂 by膰 na nie przygotowany i skorzysta膰 z okazji. Wiem, 偶e to naci膮gane. Po 艣wi臋tach porozmawiam jeszcze raz ze stra偶nikiem. Postaram si臋 dotrze膰 do policjanta, kt贸ry ostatnio aresztowa艂 t臋 dziewczyn臋.
- A drugi strza艂 w ciemno?
- Kolejna z by艂ych podopiecznych pracowa艂a jako tancerka w klubie, kt贸ry wylecia艂 w powietrze kilka lat temu. W Miami. Mo偶e pami臋tasz? Kilku 艣wir贸w wparowa艂o do 艣rodka, protestuj膮c przeciwko nierz膮dowi czy co艣 takiego. Sytuacja wymkn臋艂a si臋 spod kontroli i wysadzili si臋 razem z budynkiem. Zgin臋艂o prawie dwie艣cie os贸b.
- Nie pami臋tam, przykro mi. Nim ci臋 pozna艂em, nie przyk艂ada艂em zbyt wielkiej wagi do tego typu informacji. - Roarke przerwa艂 prac臋 i zamy艣li艂 si臋 na moment. - Wi臋c prze偶y艂a?
- Znajduje si臋 na li艣cie ofiar. Z tym 偶e to by艂 nielegalny lokal, niezbyt rzetelnie prowadzony. A tamtego wieczoru po wybuchu zapanowa艂 ca艂kowity chaos, oderwane fragmenty cia艂a fruwa艂y w powietrzu, krew, terror, panika.
- Dzi臋ki, wyja艣ni艂a艣 wystarczaj膮co obrazowo w czym rzecz. - Roarke si臋 zastanowi艂. - Wi臋c dziewczynie uda艂o si臋 jako艣 prze偶y膰, zosta艂 pope艂niony b艂膮d przy identyfikacji zw艂ok i kilka lat p贸藕niej pope艂ni艂a morderstwo.
- To mo偶liwe - upiera艂a si臋 Eve. - S膮 te偶 inne teorie. M贸g艂 to zrobi膰 kto艣 z otoczenia. Kochanek lub bliski przyjaciel tamtej dziewczyny. Zn贸w zemsta. Porozmawiam z jej znajomymi z pracy, tymi, kt贸rzy prze偶yli. Przynajmniej czego艣 si臋 o niej dowiem. - Wsta艂a i zacz臋艂a chodzi膰 po pokoju. - Co艣 jeszcze b艂膮ka si臋 mi po g艂owie. Czy Trudy przy艂apa艂a kiedy艣 swojego syna na wykradaniu jedzenia dla kt贸rej艣 z dziewczynek? Je艣li tak, jak zareagowa艂a? Co zrobi艂a jemu, jej. A p贸藕niej, kiedy by艂 starszy, czy pr贸bowa艂 si臋 kontaktowa膰 z kt贸r膮艣 z wychowanek? A mo偶e jedna z nich pr贸bowa艂a zbli偶y膰 si臋 do Bobby'ego? Nigdy o niczym takim nie wspomnia艂. Najprostszy spos贸b dotarcia do Trudy by艂by w艂a艣nie przez niego.
- Wracamy do Zany.
- W艂a艣nie.
- Spr贸buj tak: Co takiego ma w sobie Zana Lombard, 偶e wci膮偶 do niej wracasz?
- Ju偶 m贸wi艂am. Cz臋sto p艂acze.
- Eve.
- To irytuj膮ce. A je艣li ju偶 pomin膮膰 moje osobiste uprzedzenia, by艂a na miejscu przy obu zdarzeniach. Tylko ona widzia艂a domniemanego porywacza.
- Po co mia艂aby sobie wymy艣la膰 tak膮 historyjk臋? To j膮 stawia w 艣wietle reflektor贸w. Nie powinna raczej pozosta膰 w cieniu?
Eve podesz艂a do tablicy.
- Przest臋pcy zwykle komplikuj膮 swoj膮 sytuacj臋, robi膮c b膮d藕 m贸wi膮c wi臋cej ni偶 powinni. Nawet najsprytniejsi. Pysznie. Uda艂o si臋 i nikt si臋 nie zorientowa艂. Nikt nie powie: 鈥濷jej, ale偶 jeste艣 sprytny. Pozw贸l, 偶e postawi臋 ci piwo鈥.
Roarke uni贸s艂 brwi.
- My艣lisz, 偶e to ona?
Eve przesun臋艂a palcem od fotografii Trudy do Bobby'ego i Zany. 艁adny tr贸jk膮cik, pomy艣la艂a. Czy艣ciutki.
- My艣la艂am, 偶e to ona, od chwili, gdy otworzy艂am tamte drzwi i znalaz艂am Trudy martw膮.
Roarke obr贸ci艂 si臋 ku niej razem z krzes艂em i popatrzy艂 badawczo.
- Nie podzieli艂a艣 si臋 ze mn膮 swoimi podejrzeniami.
- Nie w艣ciekaj si臋.
- Nigdy si臋 nie w艣ciekam. - Zdecydowa艂, 偶e rzecz wymaga szklaneczki brandy. Wsta艂. - Od czasu do czasu nieco si臋 irytuj臋. Na przyk艂ad teraz. Czemu nie powiedzia艂a艣 wcze艣niej?
- Poniewa偶 za ka偶dym razem, kiedy pr贸bowa艂am co艣 na ni膮 znale藕膰, okazywa艂o si臋, 偶e nic nie ma. 呕adnych fakt贸w, danych, dowod贸w, oczywistego motywu.
Podesz艂a do zdj臋cia Zany. Du偶e niebieskie oczy, faluj膮ce jasne w艂osy. Naiwna mleczareczka, cokolwiek to znaczy.
- Wed艂ug komputera prawdopodobie艅stwo, 偶e to ona, jest bardzo niewielkie. Nawet m贸j w艂asny rozum m贸wi mi, 偶e nie ona zabi艂a. Tylko to przekl臋te przeczucie...
- Zazwyczaj ufasz swoim przeczuciom.
- Tym razem jest inaczej. Mam osobisty stosunek do sprawy, co mo偶e nieco fa艂szowa膰 m贸j ogl膮d rzeczywisto艣ci.
- Podesz艂a z powrotem do komputera. - Moja g艂贸wna podejrzana nie daje 偶adnych powod贸w, by j膮 podejrzewa膰. Jej zachowania, reakcje, zeznania... Wszystko jest mniej wi臋cej wiarygodne, zwa偶ywszy na okoliczno艣ci. A ja na ni膮 patrz臋 i my艣l臋: Wiem, co zrobi艂a艣. - A Bobby?
- Mog膮 dzia艂a膰 w zmowie. Kt贸re艣 z nich wiedzia艂o, co Trudy zamierza. Mo偶e oboje. Jedno nak艂oni艂o drugie do wsp贸艂pracy. Seks, mi艂o艣膰, pieni膮dze - pot臋偶ne argumenty.
- Odszuka艂a w aktach zdj臋cia obra偶e艅 Bobby'ego i przymocowa艂a je na tablicy. - Jedno co nie pasuje - to ten wypadek. Bobby wyl膮dowa艂 w szpitalu, omal nie zgin膮艂. Dopilnowa艂am, aby nie zobaczy艂a si臋 z nim przede mn膮 i nie mia艂a okazji go zmanipulowa膰. Przekona艂am si臋, i偶 nie podejrzewa, 偶e w艂asna 偶ona go tak za艂atwi艂a. Na spacerze byli okablowani. Wed艂ug Baxtera rozmawiali o zakupach i obiedzie. Ani s艂owa na temat Trudy, na temat jakichkolwiek plan贸w, intryg. Nie wygl膮da, by mia艂 z tym cokolwiek wsp贸lnego, brak cech pracy zespo艂owej. Ale...
- Martwisz si臋, 偶e twoje wspomnienia na jego temat wp艂ywaj膮 na twoj膮 ocen臋 sytuacji.
- Mo偶e. Musz臋 lepiej posk艂ada膰 te puzzle.
Zadanie wykonane. Brak zbie偶no艣ci z aktualnymi aktami sprawy...
- Niedobrze - westchn臋艂a Eve. - Mo偶emy spr贸bowa膰 kombinacji, poszuka膰 pseudonim贸w, anagram贸w.
- Zajm臋 si臋 tym.
Szybko dola艂a sobie kawy, gdy by艂 odwr贸cony plecami. Wola艂a unikn膮膰 wyk艂adu na temat szkodliwo艣ci kofeiny.
- S膮 ma艂偶e艅stwem - 偶yjesz z kim艣, sypiasz, pracujesz... Nie s膮dzisz, 偶e powinien co najmniej nabra膰 podejrze艅? To znaczy, dzie艅 po dniu, noc za noc膮... Niemo偶liwe, 偶eby si臋 z niczym nie zdradzi艂a.
- Znasz powiedzenie: 鈥濵i艂o艣膰 jest 艣lepa鈥.
- Uwa偶am, 偶e jest nieprawdziwe. Owszem, nami臋tno艣膰 nieco m膮ci zmys艂y, ale na kr贸tko. Mi艂o艣膰 je wyostrza. Widzisz wi臋cej, ostrzej, poniewa偶 wi臋cej czujesz.
Z u艣miechem dotkn膮艂 jej w艂os贸w i twarzy.
- To najbardziej romantyczna uwaga, jaka wysz艂a z twoich ust.
- To nie romantyzm, to...
- Ciii. - Zamkn膮艂 jej usta poca艂unkiem. - Pozw贸l mi si臋 nacieszy膰 t膮 chwil膮. Masz troch臋 racji, ale mi艂o艣膰 potrafi r贸wnie偶 sprawi膰, 偶e widzisz rzeczy takimi, jakimi chcesz je zobaczy膰. Nie wzi臋艂a艣 te偶 pod uwag臋, 偶e mo偶e by膰 w nim zakochana. Wyzwoli艂a go spod niezdrowego, a nawet niebezpiecznego wp艂ywu matki.
- I kto tu jest romantyczny? Je艣li Zana jest morderczyni膮, kilka godzin temu wepchn臋艂a m臋偶a pod ko艂a taks贸wki. Nie ma mowy - je偶eli zabi艂a Trudy - o wypadku czy zbiegu okoliczno艣ci.
- Tu mnie masz.
- Nie, nic nie mam. Opr贸cz 艣wiadka czy te偶 podejrzanego w szpitalu. I drugiego w hotelu, pod obserwacj膮. Brak mi dowodu obci膮偶aj膮cego kogokolwiek. Musz臋 szpera膰, to wszystko. Uk艂ada膰 swoj膮 艂amig艂贸wk臋 i nie ustawa膰 w poszukiwaniach.
Eve przypomnia艂a sobie o nagraniu, pomy艣la艂a o umiej臋tno艣ciach Roarke'a oraz imponuj膮cym wyposa偶eniu jego pracowni komputerowej. Mog艂aby go poprosi膰, 偶eby wyczy艣ci艂 dla niej zapis audio. Zyska艂aby na czasie.
Uzna艂a jednak, 偶e to nie by艂oby w porz膮dku. Zw艂aszcza o takiej porze.
- Chyba na dzi艣 ju偶 sko艅czymy. Wyniki ostatniego skanu sprawdzimy rano.
- W porz膮dku. Mo偶e pop艂ywamy przed p贸j艣ciem spa膰? Roz艂adujemy napi臋cie.
- Tak, dobry pomys艂. - Ruszy艂a za nim do windy, raptem zmru偶y艂a oczy. - Czy to wyrafinowana intryga maj膮ca na celu pozbawienie mnie odzie偶y i zmoczenie?
- Mi艂o艣膰 z ca艂膮 pewno艣ci膮 pani nie o艣lepi艂a, pani porucznik. Przejrza艂a mnie pani na wylot.
W wigili臋 zamiast 艣niegu zn贸w spad艂 obrzydliwy zamarzaj膮cy deszcz. Stuka艂 rado艣nie o szyby. Eve pomy艣la艂a z obrzydzeniem, 偶e pokryje ulice i chodniki warstw膮 lodu, co da ludziom kolejn膮 wym贸wk臋, 偶eby nie pracowa膰.
Jej te偶 nie chcia艂o si臋 i艣膰 do komendy. Mog艂aby wci膮gn膮膰 na siebie jaki艣 dres i popracowa膰 w domu, by unikn膮膰 jazdy po oblodzonym asfalcie. Zosta艂aby w cieple i komforcie. Wy艂膮cznie up贸r i przekora sprawi艂y, 偶e przygotowa艂a si臋 jednak do wyj艣cia, wbrew sobie.
Nie mia艂a nic przeciwko takiej motywacji.
- Masz tu wszystko, czego potrzebujesz - przypomnia艂 jej Roarke.
- Cicho b膮d藕. - Przypi臋艂a bro艅. - Po pierwsze, nie ma tu Feeneya. Nie ma Miry. A zamierzam wydusi膰 od niej portrety psychologiczne Bobby'ego i Zany. Nie ma te偶 ludzi, kt贸rzy mieli pecha dosta膰 dzi艣 dy偶ur w laboratorium. Chc臋 jeszcze pojecha膰 do hotelu, do szpitala, dr膮偶y膰 dalej.
- By膰 mo偶e nie s艂ysza艂a艣. - Roarke wyprostowa艂 nogi. Delektowa艂 si臋 w艂a艣nie drugim kubkiem kawy. - Istnieje wspania艂y wynalazek zwany wideo艂膮cze. Niekt贸re z tych urz膮dze艅, na przyk艂ad nasze, umo偶liwiaj膮 przeprowadzanie telekonferencji.
- To nie to samo. - Eve za艂o偶y艂a kurtk臋. - Ty zostajesz dzi艣 w domu?
- A je偶eli powiem, 偶e tak?
- To sk艂amiesz. Wybierasz si臋 do biura tak samo jak ja, 偶eby osobi艣cie pozamyka膰 sprawy. Zwolnisz wcze艣niej pracownik贸w, ty dobroto.
- Zostan臋, je艣li ty zostaniesz.
- Wobec tego idziemy oboje. - Podesz艂a i poca艂owa艂a go. - Do zobaczenia za kilka godzin.
- C贸偶, uwa偶aj na siebie, dobrze? Ulice na pewno s膮 oblodzone i niebezpieczne.
- Nie bardziej niebezpieczne ni偶 narkoman ze stalowym pr臋tem, a dawa艂am sobie z takimi rad臋.
- Tak te偶 s膮dzi艂em, dlatego sprowadzi艂em teren贸wk臋. Dla siebie te偶. Nie masz 偶adnych argument贸w - doda艂, kiedy Eve zmarszczy艂a gniewnie czo艂o.
- Dobrze, niech ci b臋dzie. - Zerkn臋艂a na zegarek. - Skoro ju偶 si臋 tak o wszystko zamartwiasz, mo偶e by艣 przy okazji zadzwoni艂 do swojego pilota i sprawdzi艂, czy Peabody dolecia艂a szcz臋艣liwie.
- Ju偶 to zrobi艂em. S膮 w powietrzu, omin臋li z艂膮 pogod臋. We藕 r臋kawiczki! - zawo艂a艂 za ni膮.
- Maruda - mrukn臋艂a pod nosem.
Co wcale nie znaczy, 偶e nie docenia艂a jego troski. Roarke pomy艣la艂 r贸wnie偶 o podpince z mi臋kkiego futerka do jej sk贸rzanego p艂aszcza. Jak on to robi艂?
Cokolwiek wypluwa艂y dzi艣 niebiosa, k艂u艂o jak wstr臋tne ma艂e igie艂ki lodowate niczym atmosfera planety Mars. Gdy Eve wdrapa艂a si臋 za kierownic臋 pot臋偶nego pojazdu, okaza艂o si臋 偶e kto艣 ju偶 w艂膮czy艂 ogrzewanie. Temu cz艂owiekowi nic nie umyka艂o. Niemal upiorne.
Chocia偶 by艂o jej ciep艂o i bezpiecznie w poje藕dzie o wygl膮dzie i mocy czo艂gu pancernego, w艣cieka艂a si臋 przez ca艂膮 drog臋 do centrum. Tak jak wcze艣niej przeklina艂a ludzi, kt贸rzy pod byle pretekstem przed艂u偶ali sobie urlopy i wymy艣la艂a im od 艣mierdz膮cych leni, tak teraz kl臋艂a, na czym 艣wiat stoi, 偶e po choler臋 nie zostali w domach. I po kiego czorta wsiadali do samochod贸w, kt贸re po prostu nie by艂y przystosowane do oblodzonych nawierzchni.
Dwa razy trafi艂a na st艂uczk臋, poczu艂a si臋 w obowi膮zku, 偶eby wysi膮艣膰 i sprawdzi膰, czy nie ma rannych, zanim wezwa艂a drog贸wk臋.
Wyobrazi艂a sobie, 偶e taranuje swoim czo艂giem wszystkie pojazdy, kt贸re tarasuj膮 jej drog臋, doprowadzaj膮c do sza艂u. Moja teren贸weczka spokojnie da艂aby im rad臋, pomy艣la艂a.
Dotar艂szy do komendy, przekona艂a si臋, 偶e po艂owa stanowisk jest pusta.
W wydziale zab贸jstw powita艂 j膮 jeden policjant.
- Cze艣膰, Slader. To miejsce wygl膮da na opuszczone, co?
- Tak jest, pani porucznik. Mnie trafi艂a si臋 sprawa na dwie godziny przed ko艅cem s艂u偶by. Mam go艣cia w areszcie. Brat przyjecha艂 do niego na 艣wi臋ta, a sko艅czy艂 ze z艂amanym karkiem u podn贸偶a schod贸w. Facet ma eleganckie mieszkanko na Park. Ofiara, jego brat, to nieudacznik bez zawodu i adresu.
- Zosta艂 zepchni臋ty?
- O, tak. - Slader u艣miechn膮艂 si臋 lekko i ze znu偶eniem. - Facet twierdzi, 偶e brat by艂 na膰pany - sprawdzimy to - ju偶 znale藕li艣my 艣lady substancji o nazwie juice. Podejrzany utrzymuje, 偶e le偶a艂 w 艂贸偶ku, gdy us艂ysza艂 ha艂as. Znalaz艂 brata na dole. Go艣膰 najwyra藕niej uzna艂, i偶 nie zwr贸cimy uwagi na siniaki na twarzy denata albo przypiszemy je upadkowi. Jednak rozci臋ta warga i skaleczenia na jego d艂oni wiele nam m贸wi膮.
Eve podrapa艂a si臋 w kark. Ludzie, pomy艣la艂a, bywaj膮 czasem wr臋cz niewiarygodnie g艂upi.
- Podsun臋li艣cie mu samoobron臋 albo wypadek?
- Tak, ale uparcie trzyma si臋 swojej wersji. Jest dyrektorem w firmie reklamowej. Na pewno nie chce, 偶eby sprawa przedosta艂a si臋 do medi贸w. Jeszcze troch臋 go pom臋czymy. Facet ju偶 dwa razy si臋 za艂ama艂 i rozp艂aka艂, ale nie ust膮pi艂. To oznacza dla nas godziny nadliczbowe.
- Nie poddawaj si臋, zako艅cz spraw臋. Co艣 wymy艣l臋 w sprawie tych nadgodzin. Nie ma po艂owy policjant贸w. Nie mog臋 tego przekaza膰 komu innemu. Poprosi艂 o adwokata?
- Jeszcze nie.
- Wezwij mnie, je艣li utkniesz w martwym punkcie. W innym wypadku sam wszystko za艂atw.
Przejrza艂a zaleg艂e papiery oraz to, co zd膮偶y艂o si臋 nazbiera膰 przez noc. Te papierzyska rozmna偶a艂y si臋 jak w艣ciek艂e. Zostawi艂a p艂aszcz w swojej klitce i przesz艂a do dzia艂u informatycznego.
By艂o upiornie cicho, jak nigdy. 呕adnych podniesionych g艂os贸w, muzyki, stukotu klawiatury. Przy kilku szumi膮cych komputerach siedzia艂a ledwie garstka detektyw贸w.
- Przest臋pczo艣膰 mog艂aby si臋 wymkn膮膰 spod kontroli, podczas gdy policjanci siedz膮 w domach, wieszaj膮c cholerne bombki na choinkach.
Feeney podni贸s艂 wzrok znad komputera.
- Jest do艣膰 spokojnie.
- Przed burz膮 zawsze panuje cisza - odpar艂a ponuro Dallas.
- Widz臋, 偶e rado艣膰 ci臋 rozpiera. No to pos艂uchaj...
- Nie namierzy艂e艣 jeszcze tego konta.
- Nie namierzy艂em, bo nie istnieje. Nie o takim numerze.
- Mo偶e pokr臋ci艂a kolejno艣膰 cyfr. Gdyby艣 sprawdzi艂 wszystkie mo偶liwe kombinacje...
- Masz zamiar tak sta膰 i poucza膰 mnie, jak powinienem wykonywa膰 swoje obowi膮zki?
Eve westchn臋艂a i usiad艂a. - Nie.
- Problem w tym, 偶e numer jest za d艂ugi. Co najmniej o jedn膮 cyfr臋. Odejmuj膮c po jednej lub wi臋cej po kolei i sprawdzaj膮c inne w dowolnej kolejno艣ci... To masa roboty i od cholery r贸偶nych kombinacji.
- O cholera - tylko tyle mog艂a powiedzie膰.
- Nie da rady namierzy膰 tego rachunku. Mog臋 zbada膰 po kolei r贸偶ne warianty, ale to potrwa, je艣li chcesz zna膰 wszystkie. Zabawa przypomina wyci膮ganie kr贸lik贸w z kapelusza.
- Pr贸buj. Chc臋 zna膰 wszystkie mo偶liwo艣ci. Poczekam. Feenley popatrzy艂 na ni膮 wzrokiem zbitego psa.
- Przyprawiasz mnie o gigantyczny b贸l g艂owy. Problem polega na tym, Dallas, 偶e dosta艂a艣 numer od dziewczyny znajduj膮cej si臋 pod wp艂ywem ogromnego napi臋cia emocjonalnego. Nie wiadomo, czy dobrze zapami臋ta艂a wszystkie cyfry.
- Czemu nie kaza艂 jej nagra膰 ich albo zapisa膰? Mia艂by wtedy pewno艣膰, 偶e nic nie zapomni. Gra toczy si臋 o dwa miliony, a on ufa pami臋ci przera偶onej kobiety.
- Ludzie cz臋sto zachowuj膮 si臋 w zupe艂nie irracjonalny spos贸b.
By艂o to dla niej stwierdzenie r贸wnie prawdziwe co S艂owo Bo偶e, jednak w tym momencie nic nie wnosi艂o.
- Jest wystarczaj膮co sprytny, 偶eby zabi膰, pozaciera膰 艣lady i uciec niezauwa偶ony. Jest rzekomo wystarczaj膮co sprytny, by znale藕膰 si臋 w odpowiednim miejscu i wepchn膮膰 kobiet臋 do zamkni臋tego lokalu, tak 偶e nikt nic nie zauwa偶y艂. Znowu nie zostawia po sobie 艣ladu. A najwa偶niejsz膮 spraw臋 zawala? Spraw臋, kt贸ra, jak ka偶e nam wierzy膰, jest motywem morderstwa? Kupujesz to, Feeney?
- C贸偶, skoro tak to przedstawiasz, zaoszcz臋dz臋 pieni膮dze. - Wyd膮艂 doln膮 warg臋. - My艣lisz, 偶e sobie wszystko wymy艣li艂a?
- My艣l臋, 偶e to ewentualno艣膰, kt贸r膮 nale偶y wzi膮膰 pod uwag臋. Pasuje do teorii, ku kt贸rej zaczynam si臋 ostatnio sk艂ania膰.
- Chcesz mi o niej opowiedzie膰? Mam czas i kaw臋. Feeney nauczy艂 Eve niemal wszystkiego, co umia艂a. Odbywali niezliczone rozmowy na temat r贸偶nych dochodze艅.
Pomaga艂 si臋 jej wgry藕膰 w 艣ledztwo, wy艂apa膰 szczeg贸艂y. Przy niezdrowym jedzeniu i kiepskiej kawie.
Nauczy艂 j膮 my艣le膰, patrze膰, a przede wszystkim czu膰.
- Nie mam nic przeciwko temu, ale nie widz臋 powodu, dla kt贸rego mia艂abym si臋 tru膰 lur膮 nazywan膮 przez ciebie kaw膮. My艣l臋, 偶e powiniene艣 skorzysta膰 z prezentu gwiazdkowego, jaki ci przynios艂am.
Rzuci艂a na biurko ozdobn膮 torebk臋 z upominkiem. Oczy Feeneya rozb艂ys艂y niczym 艣wi膮teczny poranek.
- To kawa? Prawdziwa?
- Po co mia艂abym ci dawa膰 podr贸bk臋, skoro sama mam zamiar j膮 pi膰?
- O cholera! Dzi臋ki. Zamknij drzwi, co? Nie chc臋, 偶eby kto艣 zw膮cha艂. Jezu, musz臋 sobie za艂o偶y膰 k艂贸dk臋 na autokucharza, inaczej ch艂opaki b臋d膮 mi si臋 tu t艂oczy膰 jak s臋py.
Gdy drzwi zosta艂y ju偶 bezpiecznie zamkni臋te, za艂adowa艂 i zaprogramowa艂 urz膮dzenie.
- Wiesz, 偶ona przestawia mnie w domu na bezkofeinow膮. R贸wnie dobrze m贸g艂bym pi膰 wod臋 z kranu. Ale to... - Zaci膮gn膮艂 si臋 g艂臋boko. - To jest towar z najwy偶szej p贸艂ki. - U艣miechn膮艂 si臋. - Mam par臋 p膮czk贸w. Podpisa艂em je jako zup臋 z soczewicy, 偶eby ch艂opaki si臋 nie dobra艂y.
- Sprytnie. - Pomy艣la艂a o swoich w艂asnych przeprawach ze z艂odziejem s艂odyczy, kt贸ry odnajdywa艂 kolejne biurowe kryj贸wki. Mo偶e wypr贸buje metod臋 Feeneya.
- A wi臋c co takiego masz na t臋 kobiet臋?
Eve opowiedzia艂a mu o swoich podejrzeniach, popijaj膮c kaw臋 i przegryzaj膮c p膮czka.
- Bardziej prawdopodobne, 偶e zrobi艂 to syn. Rodzinna awantura. Rodzina zabija najcz臋艣ciej. Mo偶e potem wci膮gn膮艂 w to 偶on臋. 鈥濰ej, kochanie, wiesz co? W艂a艣nie zamordowa艂em mamu艣k臋. Musisz powiedzie膰 policji, 偶e by艂em z tob膮 i spa艂em jak niemowl臋鈥.
- Mog艂o tak by膰.
- Dwie kobiety. Kolejny punkt zapalny. Relacja te艣ciowa - synowa rzadko bywa dobra. 鈥濺zyga膰 mi si臋 chce od twojego ci膮g艂ego wtr膮cania si臋, stara wied藕mo鈥. Potem rzuca si臋 w ramiona m臋偶a. 鈥濷 m贸j Bo偶e, zdarzy艂 si臋 straszliwy wypadek. Musisz mi pom贸c鈥.
- Nie wyja艣nia to jednak sprawy z pieni臋dzmi, uprowadzenia i wypadku Bobby'ego.
- Mog艂oby. Przypu艣膰my, 偶e jedno z nich si臋 wy艂amuje, przegrywa z wyrzutami sumienia albo chce zatrzyma膰 dla siebie ca艂膮 kas臋. Porwanie ma nas naprowadzi膰 na fa艂szywy trop. Jej sprawka. Chcia艂a efektownie zako艅czy膰. Mo偶e nie mylisz si臋, podejrzewaj膮c, 偶e wszystko ma korzenie w przesz艂o艣ci, Dallas. Z艂e rzeczy, kt贸re przydarzaj膮 si臋 w dzieci艅stwie, tkwi膮 w cz艂owieku przez ca艂e 偶ycie.
Eve si臋 nie odezwa艂a. Feeney wbi艂 wzrok w sw贸j kubek z kaw膮. 呕adne z nich nie chcia艂o teraz porusza膰 tematu jej dzieci艅stwa.
- Musisz co艣 na ni膮 znale藕膰 - albo na niego. Co艣, co ich wystraszy. Masz tu cebul臋 - o艣wiadczy艂.
- Co mam?
- Cebul臋. Musisz zacz膮膰 zrywa膰 kolejne warstwy.
Cebula, pomy艣la艂a Eve. Niech sam sobie obiera warzywa.
Feeney podsun膮艂 jej jednak pewien nowy pomys艂.
Posz艂a do gabinetu Miry. Sekretarka siedzia艂a za biurkiem, zajmuj膮c si臋 papierkow膮 robot膮 przy akompaniamencie kol臋d.
- Jaki ma dzi艣 plan dnia?
- Bardzo lu藕ny. Zamykamy gabinet w po艂udnie i otwieramy dopiero dwudziestego sz贸stego. Teraz ma pacjenta. - Sekretarka spojrza艂a na zegarek. - Prawie ko艅cz膮. Za pi臋tna艣cie minut kolejna sesja, a potem b臋dzie wolna.
- Chcia艂abym z ni膮 chwil臋 pogada膰 mi臋dzy pacjentami. Mog臋 poczeka膰.
- Dobrze. Mam tylko nadziej臋, 偶e nie planujesz d艂u偶szej rozmowy. Um贸wi艂a si臋 z m臋偶em.
- Nie mam zamiaru jej zatrzymywa膰 - zacz臋艂a Eve. Z gabinetu wyszed艂 policjant, wi臋c Eve cofn臋艂a si臋 o krok, by go przepu艣ci膰.
- Chwileczk臋. - Sekretarka unios艂a d艂o艅 i sama podesz艂a do drzwi. - Pani doktor, przysz艂a porucznik Dallas. Czy po艣wi臋ci jej pani minutk臋?
- Oczywi艣cie. - Mira unios艂a si臋 z krzes艂a. - Nie spodziewa艂am si臋 ciebie po raz kolejny jeszcze przed 艣wi臋tami.
- Chodzi o przys艂ug臋. Potrzebuj臋 portretu psychologicznego podejrzanej.
- W sprawie tej Lombard.
- Tak. Wzi臋艂am pod lup臋 synow膮.
- Tak? - Mira usiad艂a z powrotem i opar艂a si臋 wygodnie, s艂uchaj膮c uwa偶nie relacji Eve.
- Chcia艂abym, 偶eby艣 pojecha艂a ze mn膮 do hotelu albo do szpitala. Jeszcze nie wiem, gdzie b臋dzie za godzin臋. Najpierw spr贸buj臋 j膮 z艂apa膰 w hotelu. Wiem, 偶e masz plany. Odwioz臋 ci臋 potem do domu.
- My艣l臋, 偶e mog艂abym...
- Dobrze. 艢wietnie. - Eve ruszy艂a spiesznie do wyj艣cia, zanim Mira zmieni zdanie. - Wr贸c臋 po ciebie za godzin臋. Zorganizuj臋 wszystko.
Zadzwoni艂a do pokoju hotelowego Zany.
- Za godzin臋 b臋d臋 w twojej okolicy - powiedzia艂a.
- Och, mia艂am nadziej臋, 偶e b臋d臋 mog艂a odwiedzi膰 Bobby'ego. W艂a艣nie dzwoni艂am do szpitala, jeszcze 艣pi, ale...
- Zawioz臋 ci臋. - Eve umilk艂a na moment. - Jaki jest jego stan?
- Stabilny. M贸wi膮, 偶e stabilny. Ale chc膮 go zatrzyma膰 na obserwacji jeszcze przez co najmniej dwadzie艣cia cztery godziny. Musz臋 si臋 przygotowa膰, zanim go wypisz膮. Zorganizowa膰 w贸zek inwalidzki, leki i...
- Mo偶e zaczniesz to robi膰 na miejscu? Je艣li jutro go wypuszcz膮, b臋dziesz gotowa. Radiow贸z zawiezie ci臋 do szpitala i przywiezie z powrotem razem z Bobbym.
- C贸偶, dobrze, chyba. Skoro i tak 艣pi.
- 艢wietnie. Wpadn臋 za godzin臋.
Usiad艂a przy biurku, by przygotowa膰 aktualny raport dla komendanta. Gdy pracowa艂a nad tekstem, do pokoju Eve zajrza艂 Slader.
- Mam go, pani porucznik.
- Brata? Przyzna艂 si臋?
- Brat narkoman wraca do domu, facet na niego czeka. Odkry艂, 偶e brakuje kilku rzeczy w mieszkaniu. Drogiego zegarka, sprz臋tu elektronicznego. Zamierza wyrzuci膰 go z domu. Braciszek wraca p贸藕no na膰pany jak nieboskie stworzenie.
- Testy toksykologiczne?
- Potwierdzaj膮. Mia艂 w sobie tyle g贸wna, 偶e starczy艂oby na podr贸偶 w obie strony na Pluton. Wygl膮da na to, 偶e sprzeda艂 podw臋dzone bratu gad偶ety i kupi艂 sobie towar. Facet m贸wi mu, 偶eby spada艂, wywi膮zuje si臋 szarpanina. Nasz podejrzany twierdzi, 偶e to brat zada艂 pierwszy cios. Mo偶e tak, mo偶e nie. - Slader wzruszy艂 ramionami. - Obie wersje s膮 r贸wnie prawdopodobne. Ofiara leci na g艂贸wk臋 i 艂amie sobie kark. Facet wpada w panik臋 i usi艂uje nam wm贸wi膰, 偶e przez ca艂y czas le偶a艂 w 艂贸偶ku, a tamten si臋 potkn膮艂. Mo偶emy mu postawi膰 zarzut zab贸jstwa drugiego stopnia, ale prokurator nie jest zadowolony. Facet zgadza si臋 wsp贸艂pracowa膰, je艣li dostanie trzeci stopie艅. Pewnie si臋 dogadamy.
- Mo偶e by膰 i tak. Upewnij si臋, 偶e to denat up艂ynni艂 skradzione przedmioty. Sprawd藕 to, zanim ostatecznie zamkniesz spraw臋.
- M贸j partner w艂a艣nie si臋 tym zajmuje. Idiota z naszego oskar偶onego. M贸g艂 sobie zaoszcz臋dzi膰 mn贸stwo czasu i zachodu, gdyby si臋 tylko przyzna艂 do b贸jki. Ludzie po prostu lubi膮 k艂ama膰 policji.
艢wi臋ta prawda, pomy艣la艂a Eve.
Mira przygl膮da艂a si臋 w skupieniu teren贸wce.
- Je藕dzisz tym po mie艣cie?
- Nie. Roarke. Oblodzone ulice. - Eve wzruszy艂a ramionami, wdrapuj膮c si臋 za kierownic臋. - To co艣 nadaje si臋 do przemierzenia Antarktydy, wi臋c mo偶e by膰 spokojny, 偶e jestem bezpieczna, je偶d偶膮c po Nowym Jorku.
- C贸偶, mnie si臋 podoba. - Przyjaci贸艂ka usadowi艂a si臋 na siedzeniu pasa偶era. - Wyobra偶am sobie, 偶e maj膮c tak niewielki wp艂yw na twoje bezpiecze艅stwo w wi臋kszo艣ci sytuacji, Roarke nie rezygnuje, gdy mo偶e co艣 zrobi膰.
- Tak, jestem w stanie to zrozumie膰.
- Dennis marudzi艂, 偶ebym dzi艣 zosta艂a w domu. - Mira poprawi艂a szalik. - W rezultacie musia艂am sobie zam贸wi膰 kierowc臋. To go zadowoli艂o. Mi艂o mie膰 kogo艣, kto si臋 o ciebie martwi.
- My艣lisz? - Eve zerkn臋艂a na ni膮, ruszaj膮c. - Mo偶e - zgodzi艂a si臋 w ko艅cu. - Mo偶e rzeczywi艣cie. Jednak ci臋偶ko 偶y膰 ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e jest si臋 dla kogo艣 wiecznym zmartwieniem.
- Kiedy艣 mnie to irytowa艂o.
- Naprawd臋?
- 鈥濩harlie鈥, m贸wi艂, 鈥瀋zemu tak ryzykujesz? Masz kontakt z lud藕mi, kt贸rzy b艂膮dz膮 w ciemno艣ciach. Nie widzisz, 偶e oni maj膮 taki sam wp艂yw na ciebie, jak ty na nich?鈥 - U艣miechn臋艂a si臋 lekko. - Przerabiali艣my to wiele razy w r贸偶nych wariantach, kiedy zacz臋艂am pracowa膰 w policji.
- K艂贸cili艣cie si臋? Wy?
- Jeste艣my ma艂偶e艅stwem, oczywi艣cie, 偶e si臋 k艂贸cili艣my. I k艂贸cimy. Dennis mo偶e wygl膮da na spolegliwego, ale w rzeczywisto艣ci jest okropnym uparciuchem. Strasznie mi si臋 to podoba. - Odgarn臋艂a w艂osy z czo艂a i spojrza艂a na Eve. - S膮dz臋, 偶e kilka naszych awantur dor贸wnywa艂o intensywno艣ci膮 tym, kt贸re miewacie z Roarkiem. Wzi臋li nas z ca艂ym inwentarzem, prawda? Podobnie jak my ich. Uczymy si臋 tolerowa膰 swoje wady, pracujemy nad naszymi zwi膮zkami, chadzamy na kompromisy. Ty na przyk艂ad prowadzisz wielki pojazd w brzydk膮 pogod臋. A przy okazji, bardzo seksowna zabaweczka.
Eve musia艂a si臋 u艣miechn膮膰.
- Prawda? Wi臋c kiedy zacz臋li艣cie si臋 k艂贸ci膰?
- Bo偶e, przy okazji kupna pierwszej kanapy do pierwszego mieszkania. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e to nasz najwa偶niejszy wsp贸lny zakup. Jemu podoba艂a si臋 inna ni偶 mnie. Przez miesi膮c nie mieli艣my na czym siedzie膰, bo 偶adne nie chcia艂o ust膮pi膰. Nast臋pnie wybrali艣my wsp贸lnie trzeci wariant, otworzyli艣my butelk臋 wina i kochali艣my si臋 entuzjastycznie na nowym meblu.
- Chodzi o stres, prawda? To g艂贸wnie stres, pr贸ba zrozumienia drugiej osoby. Pary, kt贸re s膮 ze sob膮 kr贸tko, robi膮 do siebie ma艣lane oczy, jasne, i wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dzaj膮, bzykaj膮c si臋 jak kr贸liki, ale skacz膮 sobie do oczu z b艂ahych powod贸w. Dodaj do tego d艂ugotrwa艂y niepok贸j, l臋k przed odrzuceniem i napi臋cie ro艣nie.
- W skr贸cie. By艂abym zaskoczona, gdyby m艂odzi pa艅stwo Lombard nie k艂贸cili si臋 ostatnio. Cz臋sto, najcz臋艣ciej, ludzie zostawiaj膮 dla siebie takie prywatne wojny.
- Ale s膮 sygna艂y, szczeg贸lnie dla wprawnego obserwatora. A ta dw贸jka wydaje si臋 idealna jak z obrazka. Ona jest jak 偶ona ze Stepford. Co艣 mi tu zgrzyta. - Eve pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Wiem, 偶e sama nie jestem idea艂em 偶ony, ale w niej jest co艣 podejrzanego. Wychodzi po kaw臋 i bu艂eczki nast臋pnego ranka po tym, jak jej te艣ciowa zosta艂a zamordowana? Daj spok贸j.
- To si臋 zdarza. Ludzie wykonuj膮 uspokajaj膮ce codzienne czynno艣ci po traumatycznych prze偶yciach.
- Mog艂a poprosi膰 obs艂ug臋 hotelow膮. Nie mieszkali w luksusowym hotelu, ale mieli mo偶liwo艣膰 zamawiania jedzenia do pokoju.
- Adwokat diab艂a - odpar艂a Mira, podnosz膮c r臋k臋. - Nie przywyk艂a do tego, 偶eby kto艣 j膮 obs艂ugiwa艂. Zazwyczaj sama robi zakupy i przygotowuje posi艂ki. Zgadzam si臋, 偶e takie post臋powanie by艂oby rozs膮dniejsze i prostsze w danych okoliczno艣ciach, trudno jednak uzna膰 za podejrzane, 偶e o tym nie pomy艣la艂a.
- Bardziej chodzi o og贸lne wra偶enie na jej temat. Wszystko robi tak po prostu. Jakby mia艂a jak膮艣 list臋. 鈥濪obra, teraz si臋 rozp艂aka膰. Teraz b臋d臋 dzielna, zagryz臋 wargi, zwr贸c臋 niewinne, naiwne i pe艂ne wsparcia spojrzenie na m臋偶a. Pami臋ta膰 o w艂osach i makija偶u鈥. Nutka pr贸偶no艣ci, kt贸ra nie pasuje do reszty.
- Nie lubisz jej.
- Wiesz, 偶e nie. - Eve zatrzyma艂a si臋 na skrzy偶owaniu i postuka艂a palcami w kierownic臋. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e zapomnia艂a r臋kawiczek. Zosta艂y w komendzie. - A przecie偶 z pozoru nie daje 偶adnych powod贸w, 偶eby jej nie lubi膰. Intuicja jednak podpowiada mi, 偶e co艣 z ni膮 nie tak. Jest w niej co艣, co odstaje od reszty osobowo艣ci, to wszystko. Mo偶e si臋 myl臋. Dlatego zale偶y mi na twojej opinii.
- 呕adnej presji - mrukn臋艂a Mira.
- Powiem jej, 偶e przyjecha艂am z psychologiem - oznajmi艂a Eve, parkuj膮c. - Na wypadek gdyby chcia艂a porozmawia膰. Mia艂a tyle ci臋偶kich prze偶y膰 jedno po drugim.
- Uwierzy w szczero艣膰 twoich intencji? Eve u艣miechn臋艂a si臋 podst臋pnie.
- Nie ona jedna potrafi udawa膰. Ostro偶nie wysiadaj, na pewno jest 艣lisko.
- To mi艂o - rzuci艂a lekko Mira - kiedy kto艣 si臋 o mnie martwi.
Nieco za偶enowana Eve przepu艣ci艂a kilka samochod贸w i wysiad艂a. Skin臋艂a g艂ow膮 dziewczynie z ochrony i przedstawi艂a Mir臋.
- Co艣 si臋 dzia艂o na g贸rze? - spyta艂a. - Nie.
- Zamawia艂a jedzenie do pokoju? - Dziewczyna unios艂a brwi. Eve ci膮gn臋艂a swobodnie: - Chcia艂am si臋 upewni膰, 偶e o siebie dba. Interesuje mnie te偶 wysoko艣膰 rachunku, je艣li moi ludzie korzystali z jakich艣 hotelowych us艂ug.
- Dowiem si臋.
- Dzi臋ki. - Dogoni艂a Mir臋 przy windzie. - Chcia艂am sprawdzi膰, jak bardzo o siebie dba - odpowiedzia艂a na nie - zadane pytanie konsultanki. - Ciekawe, co jad艂a.
Pozdrowi艂a wartownika.
- Potrzebny mi transport dla 艣wiadka do szpitala i z powrotem, ale nie wcze艣niej ni偶 p贸艂 godziny po moim wyj艣ciu.
- Tak jest.
Eve zapuka艂a do drzwi i odczeka艂a chwil臋. Zana otworzy艂a drzwi z dr偶膮cym u艣miechem na ustach.
- Tak si臋 ciesz臋, 偶e przysz艂a艣. W艂a艣nie rozmawia艂am z piel臋gniark膮 Bobby'ego. Obudzi艂 si臋, wi臋c... Och - przerwa艂a na widok Miry. - Przepraszam. Dzie艅 dobry.
- Zana, poznaj moj膮 przyjaci贸艂k臋, doktor Mir臋.
- Aha, mi艂o pani膮 pozna膰. Prosz臋, prosz臋. Mog臋... umm... napijecie si臋 kawy?
- Na razie dzi臋kuj臋, zaraz sama si臋 tym zajm臋. Doktor Mira pracuje u nas jako psycholog. Pomy艣la艂am, 偶e po tylu przej艣ciach mo偶esz potrzebowa膰 rozmowy z profesjonalistk膮. Mo偶e r贸wnie偶 Bobby. Mira jest najlepsza - doda艂a z u艣miechem, k艂ad膮c r臋k臋 na ramieniu lekarki, aby sytuacja wyda艂a si臋 mniej oficjalna, a bardziej towarzyska. - Pomog艂a mi upora膰 si臋 z wieloma moimi... problemami.
- Nie wiem, co powiedzie膰. Bardzo dzi臋kuj臋 za trosk臋 o mnie... o nas.
- Wiele ostatnio przesz艂a艣, Ofiary przemocy nie zawsze od razu zdaj膮 sobie spraw臋 z ogromu stresu, pod kt贸rego wp艂ywem si臋 znalaz艂y. Rozmowa ze mn膮... C贸偶, mimo 偶e znamy si臋 z Bobbym, to wci膮偶 rozmowa z policjantk膮. Je偶eli jednak s膮dzisz, 偶e posun臋艂am si臋 za daleko...
- Nie, Bo偶e. Strasznie mi艂o z twojej strony. Nie spa艂am prawie ca艂膮 noc, chodzi艂am po pokoju. Nie mia艂am z kim porozmawia膰. Nigdy wcze艣niej nie rozmawia艂am z psychologiem. Nie wiem, od czego zacz膮膰.
- Mo偶e usi膮dziemy? - zaproponowa艂a Mira. - Stan twojego m臋偶a si臋 poprawi艂?
- Tak. M贸wi膮, 偶e wypisz膮 go za dzie艅 lub dwa. I wiele innych rzeczy, ale nie rozumiem po艂owy z tego medycznego 偶argonu.
- Z tym te偶 mog臋 ci pom贸c.
- S艂uchajcie, id臋 do kuchni, nie b臋d臋 przeszkadza膰. Zrobi臋 kaw臋.
- Nie b臋dzie mi przeszkadza艂o, je艣li zostaniesz - powiedzia艂a Zana. - Wiesz o wszystkim.
- Tak czy inaczej p贸jd臋 po kaw臋. Zostawiam was na chwil臋.
Eve przesz艂a do w膮skiej wn臋ki kuchennej. Postanowi艂a nacisn膮膰 kilka niew艂a艣ciwych guzik贸w przy nieznanym autokucharza Kto zwr贸ci na to uwag臋?
S艂ysza艂a nabrzmia艂y powstrzymywanymi 艂zami g艂os Zany. Dobra jeste艣, pomy艣la艂a, ale ja jestem lepsza.
Szybko sprawdzi艂a polecenia z ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Ser, maliny, popcorn z dodatkowym mas艂em. Kto艣 tu ogl膮da艂 filmy wczoraj wieczorem, pomy艣la艂a Eve. Solidne 艣niadanie dzi艣 rano: omlet z szynk膮, tosty, kawa i sok pomara艅czowy.
Zaprogramowa艂a kucharza na trzy fili偶anki kawy i otworzy艂a ma艂膮 lod贸wk臋. Butelka czerwonego wina. Zosta艂o tylko troch臋 na dnie. Napoje. Mro偶ony deser czekoladowy zjedzony do po艂owy.
Wstrz膮sy i tragedie raczej nie pozbawi艂y 偶ony Bobby'ego apetytu.
Zanios艂a kaw臋 do pokoju. Zana ociera艂a w艂a艣nie twarz chusteczk膮.
- Jedno po drugim - m贸wi艂a Mirze. - Nie mog臋 odzyska膰 r贸wnowagi. Przyjechali艣my tu, 偶eby si臋 dobrze bawi膰. Bobby chcia艂 mi zafundowa膰 wspania艂膮 wycieczk臋, bo do tej pory nie by艂am w Nowym Jorku. To mia艂a by膰 cz臋艣膰 mojego prezentu gwiazdkowego, a jego mama tak bardzo chcia艂a tu przyjecha膰. Porozmawia膰 z Eve po tylu 艂atach. A potem wszystko zmieni艂o si臋 w koszmar.
Dar艂a chusteczk臋 higieniczn膮 na drobniutkie kawa艂eczki, kt贸re opada艂y na kolana niczym p艂atki 艣niegu.
- Biedny Bobby, tak bardzo stara艂 si臋 by膰 dzielny, a teraz jest ranny. Chcia艂abym mu jako艣 pom贸c.
- Jestem pewna, 偶e mu pomagasz. Sam膮 swoj膮 obecno艣ci膮. Nie powinna艣 jednak zapomina膰 o sobie. Musisz pozwoli膰 sobie na 偶a艂ob臋 po kobiecie, z kt贸r膮 by艂a艣 tak silnie zwi膮zana. Ten proces trzeba przej艣膰, Zano. Wa偶ny jest te偶 odpoczynek, w艂a艣ciwe od偶ywianie.
- Jak偶e bym mog艂a nawet my艣le膰 o sobie w takich chwilach?
- Rozumiem. Takie zachowanie jest bardzo ludzkie, w chwili kryzysu zapominamy o w艂asnych potrzebach. Zw艂aszcza my, kobiety - doda艂a Mira i poklepa艂a Zan臋 po d艂oni. - Bobby b臋dzie ci臋 potrzebowa艂, emocjonalnie i fizycznie w ci膮gu nadchodz膮cych dni i tygodni. Strata - dzi臋kuj臋, Eve - strata kt贸rego艣 z rodzic贸w, czy jakiegokolwiek cz艂onka rodziny jest bardzo trudna do zaakceptowania. A je艣li jeszcze nast臋puje z przyczyn nienaturalnych, nag艂ych i zwi膮zanych z przemoc膮, stres i 偶al s膮 jeszcze wi臋ksze. Prze偶yli艣cie oboje szok, w艂a艣ciwie nawet kilka. Mam nadziej臋, 偶e po powrocie do Teksasu zwr贸cicie si臋 do kogo艣 o pomoc. Ch臋tnie dam wam list臋 specjalist贸w z waszego regionu.
- Dzi臋kuj臋. Nie wiedzia艂abym, gdzie szuka膰. Nigdy wcze艣niej nie rozmawia艂am z psychologiem.
- Nawet po 艣mierci matki? - spyta艂a Eve.
- Nie. Nie pomy艣la艂am nawet o tym. Nie przywyk艂am do takich rzeczy. Ja... nie wiem... po prostu 偶y艂am dalej. Ale rozumiem, 偶e to inna sytuacja. Chc臋 zrobi膰 to, co najlepsze dla Bobby'ego.
- I zrobisz.
- Je艣li mog臋 wam na chwil臋 przerwa膰... Zano, mamy k艂opot z numerem, kt贸ry nam poda艂a艣. Tym, kt贸ry kaza艂 ci zapami臋ta膰 porywacz.
- Nie rozumiem.
- Nie mo偶emy znale藕膰 偶adnego rachunku z takimi cyframi. A w艂a艣ciwie, jest ich zbyt wiele. My艣lisz, 偶e mog艂a艣 si臋 pomyli膰, na przyk艂ad doda膰 jedn膮 cyfr臋?
- Och, nie wiem. - Unios艂a r臋k臋 do twarzy. - By艂am taka pewna. Powtarza艂am je w k贸艂ko, tak jak kaza艂. Powtarza艂am je nawet po tym... po tym, jak ju偶 wyszed艂. Ale by艂am przecie偶 przera偶ona. Co teraz zrobimy? Co mog臋 zrobi膰?
- Mogliby艣my spr贸bowa膰 hipnozy. - Eve napi艂a si臋 kawy i napotka艂a nad kubkiem wzrok Miry. - To jeden z powod贸w, dla kt贸rych przyprowadzi艂am dzi艣 doktor Mir臋: 偶eby艣 mia艂a okazj臋 j膮 pozna膰; gdyby艣my zdecydowali si臋 na hipnoz臋, b臋dziesz si臋 czu艂a bezpieczniej. Doktor Mira cz臋sto nam pomaga w takich przypadkach.
- Tak, to mog艂oby pom贸c. - Psychoterapeutka przechwyci艂a pi艂eczk臋. - Pod wp艂ywem hipnozy wr贸ci艂aby艣 do momentu porwania, oczywi艣cie postara艂abym si臋 zapewni膰 ci przy tym jak najwi臋kszy komfort psychiczny i poczucie bezpiecze艅stwa.
- Och, nie wiem. Po prostu nie wiem. Hipnoza. - Zana zacz臋艂a si臋 nerwowo bawi膰 potr贸jnym z艂otym 艂a艅cuszkiem, kt贸ry mia艂a na szyi. - Nie wiem. Przera偶a mnie nieco ten pomys艂. Musia艂abym si臋 zastanowi膰. Teraz trudno mi si臋 skupi膰 na czymkolwiek. My艣l臋 tylko o Bobbym.
- W ten spos贸b pomog艂aby艣 nam odkry膰, kto zamordowa艂 jego matk臋. - Eve przypar艂a j膮 nieco do muru. - Odkrycie winowajcy, 艣wiadomo艣膰, 偶e zosta艂 uj臋ty i zap艂aci za swoj膮 zbrodni臋, to pomaga w powrocie do r贸wnowagi. Prawda, doktor Miro?
- Tak, to prawda. Przy艣l臋 ci broszury na temat hipnozy, 偶eby艣 mog艂a lepiej zrozumie膰, na czym ona polega.
- No dobrze, chyba tak. Bo偶e, nie wiem. Sama my艣l, 偶e mam przej艣膰 przez to jeszcze raz, chocia偶 tylko w g艂owie, przera偶a mnie. Nie jestem taka silna jak ty - powiedzia艂a do Eve. - Jestem przeci臋tna.
- Przeci臋tni ludzie codziennie dokonuj膮 wielkich czyn贸w. - Mira u艣miechn臋艂a si臋 i wsta艂a. - Prze艣l臋 ci informacje o hipnozie, Zano, i z przyjemno艣ci膮 zn贸w si臋 z tob膮 spotkam, je艣li uznasz, 偶e potrafi臋 ci pom贸c.
- Dzi臋kuj臋 bardzo serdecznie. Dzi臋kuj臋 wam obu. - Zana podnios艂a si臋 i wyci膮gn臋艂a do Eve obie r臋ce. - To wiele znaczy - 艣wiadomo艣膰, 偶e tak bardzo si臋 dla nas starasz.
- B臋dziemy w kontakcie. Zorganizuj臋 ci transport do szpitala. Kto艣 ci臋 zawiadomi, kiedy podjedzie samoch贸d. Postaram si臋 sama odwiedzi膰 Bobby'ego, ale gdybym si臋 nie wyrobi艂a, pozdr贸w go ode mnie.
- Pozdrowi臋.
Eve odezwa艂a si臋 dopiero w windzie.
- Jaka jest twoja opinia?
- Nie wiem, czy ci w czymkolwiek pomo偶e. Jej zachowanie, odpowiedzi i reakcje mieszcz膮 si臋 w granicach normy. Musz臋 jednak powiedzie膰, 偶e - mo偶e to z powodu twoich wcze艣niejszych sugestii - wyda艂y mi si臋 nieco zbyt poprawne. Tylko 偶e to jeszcze o niczym nie 艣wiadczy.
- Wystraszy艂a si臋 hipnozy.
- Ty te偶 - przypomnia艂a Mira. - Ludzie cz臋sto tak reaguj膮.
- Zahipnotyzowanie mnie nie pomog艂oby w odkryciu mordercy. Gdyby si臋 zgodzi艂a, przegra艂abym zak艂ad. Za艂o偶y艂am si臋 ze sob膮 o milion dolc贸w. Jad艂a wczoraj popcorn.
- 呕eby sobie poprawi膰 nastr贸j.
- Znalaz艂am te偶 prawie pust膮 butelk臋 wina.
- Zdziwi艂abym si臋, gdyby nie wypi艂a kilku drink贸w.
- Masz racj臋 - zdenerwowa艂a si臋 Eve - nie pomagasz. Zrobi艂a sobie dzi艣 po偶ywne, t艂uste 艣niadanko. Za艂o偶臋 si臋, 偶e wczoraj zam贸wi艂a te偶 pyszn膮 kolacj臋.
- Nie ka偶dy traci apetyt pod wp艂ywem silnych prze偶y膰. Niekt贸rym ludziom jedzenie s艂u偶y jako spos贸b pocieszenia, wr臋cz zajadaj膮 stres. To dzia艂a w dwie strony, Eve. Obie wiemy, 偶e wszystko, co masz, to przeczucia. 呕adnych dowod贸w. Nawet poszlakowych.
- Cholera. Nast臋pnym razem dwa razy si臋 zastanowi臋, zanim zaproponuj臋 ci przeja偶d偶k臋.
Eve zaczepi艂a dziewczyn臋 z ochrony natychmiast po wyj艣ciu z windy.
- Masz te zam贸wienia?
- Tak. Nic dla funkcjonariuszy. Nasz go艣膰 zamawia艂 pieczonego kurczaka z m艂odymi ziemniakami i marchewk膮 oraz sa艂atk臋 z krab贸w i ciasto cytrynowe. Do tego butelka merlota i woda gazowana.
- Niez艂y apetyt - zauwa偶y艂a Eve.
- Tak. Zdaje si臋, 偶e si臋 boi, by nie opa艣膰 z si艂. Eve us艂ysza艂a cynizm i doceni艂a go.
- Chcia艂abym dosta膰 list臋 rozm贸w z 艂膮cza w tym pokoju.
- Tak s膮dzi艂am. Wychodz膮ce. Jedna ze szpitalem wczoraj wieczorem, dwie dzi艣 rano. 呕adnych przychodz膮cych.
- Dobra. Dzi臋ki.
Eve oddali艂a si臋 wolno w stron臋 wyj艣cia.
- Niech mnie diabli, je艣li ktokolwiek z czystym sumieniem popija sobie wino i zajada ciasto, kiedy bliska osoba le偶y ranna w szpitalu. Ty by艣 mog艂a?
- Nie. I ty te偶 nie. Jednak to nie przest臋pstwo. Nie mog臋 ci te偶 powiedzie膰, 偶e nie mie艣ci si臋 to w zespole reakcji uznawanych za normalne.
- Dlaczego nie skontaktowa艂a si臋 z kumplem i partnerem Bobby'ego, 偶eby mu powiedzie膰 o wypadku?
- Mog艂a rozmawia膰 z osobistego komunikatora.
- Tak, sprawdzimy. Ale za艂o偶臋 si臋, 偶e tego nie zrobi艂a. Nie chcia艂a, 偶eby tu przyjecha艂 albo domaga艂 si臋 szczeg贸艂贸w, alarmowa艂 j膮 pytaniami. Wola艂a siedzie膰 sobie sama ze swoim przekl臋tym ciastem.
Mira roze艣mia艂a si臋 w g艂os. Dostrzeg艂a karc膮ce spojrzenie Eve i usi艂owa艂a zamaskowa膰 艣miech kaszlem.
- Przepraszam. Wiem, 偶e nie ma si臋 z czego 艣mia膰. Po prostu wyobrazi艂am sobie t臋 scenk臋. Chcesz profil, zrobi臋 ci profil. - Wsiad艂a do samochodu, zapi臋艂a pasy. - Obiekt jest m艂od膮 niedo艣wiadczon膮 kobiet膮, kt贸ra wydaje si臋 przyzwyczajona do s艂uchania polece艅 i nie ma nic przeciwko temu. Wa偶niejsze decyzje pozostawia m臋偶owi, sama natomiast wykonuje prace domowe. Na tym terenie czuje si臋 bezpiecznie. Lubi znajdowa膰 si臋 w centrum uwagi, ale jednocze艣nie jest nieco l臋kliwa i nie艣mia艂a. To osoba uporz膮dkowana, schludna oraz, jak s膮dz臋, ugodowa i sk艂onna do podporz膮dkowywania si臋.
- Mo偶e to jedna z jej wielu osobowo艣ci.
- Tak, je偶eli masz racj臋, Eve, to mamy do czynienia z bardzo sprytn膮 i wyrachowan膮 kobiet膮. Tak膮, kt贸ra nie waha si臋 na okre艣lony czas zrezygnowa膰 ze swojej prawdziwej osobowo艣ci w celu osi膮gni臋cia korzy艣ci. Jest 偶on膮 tego m臋偶czyzny od kilku miesi臋cy, a to oznacza codzienne intymne relacje. Zna艂a go wcze艣niej, pracowa艂a u niego, by艂a przez niego adorowana. Utrzymanie pozy sprzecznej z jej prawdziw膮 natur膮 by艂oby wr臋cz imponuj膮cym wyczynem.
- Jestem przygotowana na to, 偶e b臋d臋 pod wra偶eniem. Chocia偶 nie wykluczam innych mo偶liwo艣ci, innych podejrzanych - odpar艂a Eve. - Ona jest po prostu jedn膮 z nich.
I utrzymuje si臋 na prowadzeniu, dopowiedzia艂a w my艣lach.
Bobby zamkni臋tymi oczami siedzia艂 w 艂贸偶ku. Z g艂o艣nik贸w zestawu multimedialnego dobiega艂y podniesione g艂osy. Kto艣 k艂贸ci艂 si臋 zawzi臋cie. Eve uzna艂a, 偶e s艂ucha艂 jakiej艣 ksi膮偶ki.
Podesz艂a do zestawu. Je偶eli nie spa艂, to chcia艂a z nim porozmawia膰.
- Zatrzyma膰 odtwarzanie - powiedzia艂a. Zapad艂a cisza. Bobby poruszy艂 si臋 i otworzy艂 oczy.
- Zana? A, Eve. Musia艂em si臋 zdrzemn膮膰. Kiepska ta ksi膮偶ka - doda艂 pr贸buj膮c si臋 u艣miechn膮膰. - Piel臋gniarka wspomnia艂a, 偶e nied艂ugo ma przyj艣膰 Zana.
- Widzia艂am si臋 z ni膮 niedawno. Wyznaczy艂am paru funkcjonariuszy, 偶eby j膮 przywie藕li i odwie藕li z powrotem. Paskudna pogoda.
- Tak. - Spojrza艂 przez okno z nieobecnym wyrazem twarzy.
- Jak si臋 czujesz?
- Nie wiem. Jak niezdara, g艂upek. Wkurza mnie, 偶e si臋 tu znalaz艂em. Rozczulam si臋 nad sob膮.
- Masz pe艂ne prawo.
- To samo sobie powtarzam. Kwiaty i choinka s膮 bardzo 艂adne.
Wskaza艂 miniaturowy sztuczny 艣wierk ozdobiony ma艂ymi bombkami w kszta艂cie Miko艂aj贸w. Dla Eve wygl膮da艂o to jak wielokrotna egzekucja. Weso艂y staruszek powieszony za szyj臋.
- Podobno pomaga艂a艣 Zanie wybiera膰.
- Niezupe艂nie. Tylko z ni膮 posz艂am do sklepu.
- Ona my艣li o takich rzeczach. O drobiazgach. To dla niej okropne 艣wi臋ta.
- Dla ciebie te偶. Oboje macie przechlapane, Bobby, a ja jeszcze musz臋 do艂o偶y膰 co艣 od siebie i spyta膰, czy cokolwiek sobie przypomnia艂e艣. Mo偶e co艣 ci przysz艂o do g艂owy, na temat tego, co si臋 przydarzy艂o twojej matce i tobie.
- Nic. Przykro mi. A mia艂em mn贸stwo czasu na my艣lenie, le偶膮c tu jak idiota, kt贸ry nawet nie potrafi przej艣膰 przez ulic臋. - Westchn膮艂. - Mn贸stwo czasu na my艣lenie o tym, co powiedzia艂a艣 o mojej matce. O tym, co zrobi艂a. Co chcia艂a zrobi膰. Naprawd臋 za偶膮da艂a pieni臋dzy?
Eve podesz艂a bli偶ej, 偶eby lepiej widzie膰 jego twarz.
- Ile zniesiesz?
Bobby zamkn膮艂 na chwil臋 oczy. Otworzy艂 je po chwili i mia艂a nadziej臋, 偶e to, co si臋 w nich pojawi艂o, to si艂a.
- Powiedz mi wszystko. Mam czas.
- Twoja matka posiada艂a kilka rachunk贸w bankowych, na kt贸re wp艂aca艂a pieni膮dze wy艂udzone od by艂ych wychowanek.
- Bo偶e. O, m贸j Bo偶e. Musia艂a zaj艣膰 jaka艣 pomy艂ka, nieporozumienie.
- Mam o艣wiadczenia dw贸ch kobiet, kt贸re twierdz膮, 偶e twoja matka si臋 z nimi kontaktowa艂a. Informowa艂a, i偶 jest w posiadaniu utajnionych akt z czas贸w ich dzieci艅stwa i grozi艂a rozpowszechnieniem dokument贸w, je艣li nie dosta艂aby sum, jakich 偶膮da艂a.
Patrzy艂a, jak reagowa艂 na kolejne ciosy. Wpatrywa艂 si臋 w ni膮, nie z niedowierzaniem czy w oszo艂omieniu, lecz ze skupieniem cz艂owieka, kt贸ry walczy z b贸lem.
- O艣wiadczenia - powt贸rzy艂. - Dw贸ch z nich.
- B臋dzie wi臋cej, Bobby, nim to si臋 sko艅czy. Poinformowa艂a r贸wnie偶 mojego m臋偶a, 偶e ma kopie moich akt i zamierza sprzeda膰 je zainteresowanym mediom, je艣li jej nie zap艂acimy. Od lat szanta偶owa艂a swoje dawne podopieczne.
- By艂y tylko dzie膰mi - powiedzia艂 cicho. - Wszyscy byli艣my tylko dzie膰mi.
- Niewykluczone, i偶 pos艂u偶y艂a si臋 jedn膮 z tych doros艂ych ju偶 podopiecznych, aby asystowa艂a jej w pr贸bie szanta偶owania mnie, poprzez Roarke'a, i zosta艂a przez t臋 kobiet臋 zabita.
- Nigdy bym nie dopu艣ci艂, 偶eby jej czegokolwiek brakowa艂o. Kiedykolwiek czego艣 chcia艂a, robi艂em wszystko, aby to dosta艂a. Po co to robi艂a? Wiem, co sobie my艣lisz - doda艂 i popatrzy艂 w okno. - Rozumiem. My艣lisz, 偶e skoro wykorzystywa艂a ci臋 i 藕le traktowa艂a, kiedy by艂a艣 ma艂a, czemu mia艂aby nie robi膰 tego teraz.
- A nie mam racji, Bobby? Co艣 nie tak z moj膮 pami臋ci膮?
Wyda艂 z siebie urywane westchnienie.
- Nie. Uwa偶a艂a, czasem mi to m贸wi艂a, 偶e wy - dziewczynki, kt贸rymi si臋 zajmowa艂a - mia艂y艣cie szcz臋艣cie trafi膰 do porz膮dnego domu. Kogo艣 obchodzi艂 na tyle wasz los, 偶e podj膮艂 si臋 nauczenia was manier, dyscypliny i szacunku. To w艂a艣nie m贸wi艂a, kiedy was zamyka艂a. Konsekwencje niew艂a艣ciwego zachowania. Na ulicy mia艂yby艣cie du偶o gorzej.
- 艁yka艂e艣 to, Bobby?
- Nie wiem. Chyba w jakiej艣 cz臋艣ci tak. Mnie nigdy nie krzywdzi艂a. - Spojrza艂 jej w oczy. - Mnie nie traktowa艂a w ten spos贸b. Dlatego 偶e by艂em pos艂uszny, jak twierdzi艂a. Ale to nieprawda, nie zawsze by艂em pos艂uszny. A kiedy mnie na czym艣 przy艂apywa艂a, zazwyczaj tylko si臋 艣mia艂a i m贸wi艂a: 鈥濩h艂opak to ch艂opak鈥. Ale dziewczynki... Nie wiem, czemu to robi艂a. Mia艂a problem, mo偶e jeszcze z w艂asnego dzieci艅stwa. Nienawidzi艂a swojej matki. Mawia艂a, 偶e mamy szcz臋艣cie, i偶 pozbyli艣my si臋 tej starej wied藕my. Mo偶e - nie wiem - mo偶e matka j膮 w ten spos贸b traktowa艂a. To cykl, prawda? B艂臋dne ko艂o przemocy.
- Tak, bardzo cz臋sto. - Je偶eli to ma go pocieszy膰, pomy艣la艂a. - A ty, Bobby? Do艂膮czy艂e艣 do tego cyklu, za艂atwi艂e艣 swoj膮 matk臋? Na pewno bywa艂a trudna. M艂oda 偶ona, nowa firma i zaborcza kobieta, decyduj膮ca o twoim 偶yciu. Bogata, zaborcza, wymagaj膮ca kobieta.
Oczy Bobby'ego na chwil臋 wezbra艂y 艂zami. Zamruga艂.
- Nie mam ci za z艂e tego, co m贸wisz, co my艣lisz. Poddam si臋 testom na wykrywaczu k艂amstw, mo偶esz to wpisa膰 do akt. Dobrowolnie, tak szybko, jak jeste艣 w stanie to zorganizowa膰. Chc臋, 偶eby艣 odnalaz艂a tego, kto j膮 zabi艂. - Odetchn膮艂 g艂臋boko. - Kocha艂em swoj膮 matk臋, Eve. Nie wiem, czy potrafisz to zrozumie膰, ale kocha艂em j膮, pomimo tego, co robi艂a i kim by艂a. Gdybym wiedzia艂 o wszystkim, postara艂bym si臋 jako艣 zapobiec niekt贸rym rzeczom. Znalaz艂bym spos贸b, by j膮 nak艂oni膰 do oddania pieni臋dzy i zaprzestania szanta偶u. Trzeba zwr贸ci膰 te pieni膮dze. Musisz mi pom贸c odda膰 je tym, kt贸rym je zabra艂a. Pewnie nie da si臋 niczego w ten spos贸b naprawi膰, ale nie wiem, co innego m贸g艂bym zrobi膰.
- Tak, pomog臋 ci w tym. W jaki spos贸b nak艂oni艂by艣 j膮, 偶eby przesta艂a, Bobby?
- Nie wiem. Pos艂ucha艂aby mnie. Gdyby wiedzia艂a, 偶e jestem naprawd臋 w艣ciek艂y, pos艂ucha艂aby. - Zn贸w lekko westchn膮艂. - Albo udawa艂aby, 偶e s艂ucha. Nic ju偶 nie wiem. Nie mam poj臋cia, jak powiedzie膰 o tym wszystkim Zanie. Nie wiem, jak jej powiedzie膰, 偶e to prawda. Tyle ju偶 przesz艂a.
- By艂a blisko zwi膮zana z twoj膮 matk膮.
- Rozumia艂y si臋. Zana dogada si臋 z ka偶dym. Naprawd臋 si臋 stara艂a. Trzeba by艂o si臋 bardzo stara膰, aby zadowoli膰 moj膮 matk臋. - Spr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰.
- Wiesz, kiedy kobiety s膮 ze sob膮 zaprzyja藕nione, m贸wi膮 sobie nawzajem wi臋cej ni偶 m臋偶czyznom. Mo偶e twoja matka opowiedzia艂a Zanie, co robi?
- Niemo偶liwe. - Spr贸bowa艂 zrobi膰 gwa艂towny gest dla wzmocnienia efektu swoich s艂贸w i przekl膮艂 w g艂os z艂aman膮 r臋k臋. - Zana... jest bardzo skrupulatna. Nie znam nikogo r贸wnie uczciwego. Nie spiera艂aby si臋 z moj膮 matk膮 na temat s艂uszno艣ci jej post臋powania, ale by艂aby przera偶ona i powiedzia艂aby mi o wszystkim. Nie mamy przed sob膮 tajemnic.
Ludzie cz臋sto tak m贸wili. Jak jednak mogli by膰 pewni drugiej strony? Sk膮d wiedzieli, 偶e s膮 艣wiadomi wszystkiego co dotyczy partnera?
- Czy Zana jest s艂owna?
Jego twarz wyra偶a艂a absolutne uwielbienie.
- Pr臋dzej da艂aby sobie uci膮膰 palec, ni偶 z艂ama艂aby s艂owo.
- Wobec tego znalaz艂aby si臋 w trudnej sytuacji, gdyby obieca艂a milcze膰.
Bobby otworzy艂 usta i zamkn膮艂 je z powrotem. Rozwa偶a艂 t臋 now膮 dla siebie ewentualno艣膰.
- Nie wiem, jak by z tego wybrn臋艂a. Wiem, 偶e na pewno powiedzia艂aby co艣 po 艣mierci mamy. Nie trzyma艂aby niczego w tajemnicy po jej 艣mierci. Ciekawe, gdzie teraz jest. - Zacisn膮艂 palce na ko艂drze. - Powinna ju偶 tu by膰.
- Sprawdz臋 za chwil臋, czy jest ju偶 w drodze. Wiesz, kiedy ci臋 wypisz膮?
- Dopiero jutro, ale pr贸buj臋 ich przekona膰, 偶eby mnie wypu艣cili wcze艣niej. Chcia艂bym uratowa膰 cz臋艣膰 艣wi膮t. To nasze pierwsze wsp贸lne Bo偶e Narodzenie, pewnie ju偶 ci m贸wi艂em. Mam szcz臋艣cie, 偶e przynajmniej uda艂o mi si臋 kupi膰 Zanie prezent. Cholera, naprawd臋 - jak ty to m贸wi艂a艣? - ach tak, mamy przechlapane.
Eve wyj臋艂a z kieszeni p艂aszcza ma艂膮 paczuszk臋.
- Pomy艣la艂am, 偶e mog膮 ci smakowa膰. Ciasteczka. Nie by艂am pewna, czy tu sprzedaj膮 艣wi膮teczne ciasteczka.
- Dzi臋ki. - Zajrza艂 do 艣rodka i prawie si臋 u艣miechn膮艂. - Szczerze m贸wi膮c, jedzenie jest tutaj do niczego.
Kiedy艣 on jej przynosi艂 jedzenie, teraz mia艂a okazj臋 si臋 zrewan偶owa膰. Chcia艂a my艣le膰, 偶e s膮 kwita.
Skontaktowa艂a si臋 z funkcjonariuszami i uspokoi艂a Bobby'ego, 偶e jego 偶ona wkr贸tce si臋 zjawi.
Rozmy艣la艂a o ich rozmowie podczas d艂ugiej nieprzyjemnej jazdy na przedmie艣cia.
Zabrz臋cza艂 jej kieszonkowy komunikator i szamota艂a si臋 przez moment, usi艂uj膮c zgra膰 go z nieznanym systemem w teren贸wce, 偶eby mie膰 wolne r臋ce do prowadzenia pojazdu.
- Dallas, i lepiej, 偶eby to by艂o co艣 wa偶nego, bo tkwi臋 w przekl臋tym korku.
- A ja nie! - G艂os Peabody zabrzmia艂 rado艣nie i szczebiotliwie, co bardzo kontrastowa艂o z lodowatym deszczem. Jej twarz na ekranie deski rozdzielczej promienia艂a niczym jaka艣 cholerna 艣wieca. - Jestem w Szkocji i pada 艣nieg. Wielkie 艣liczne p艂atki 艣niegu.
- Hura.
- Ej, nie b膮d藕 taka. Chcia艂am ci tylko powiedzie膰, 偶e dotarli艣my na miejsce i jest wspaniale. McNabowie maj膮 niesamowity dom, naprawd臋 ogromny, s膮 tu g贸ry i rzeka. A tato McNab m贸wi z takim 艣miesznym akcentem. Polubili mnie, Dallas. Dos艂ownie si臋 na mnie rzucili przy powitaniu.
- Powtarzam: Hura.
- Nie wiem, czemu si臋 tak denerwowa艂am. 艢wietnie si臋 bawi臋. Lot by艂 cudowny, a ta sceneria, krajobrazy! Jak w filmie, i...
- Peabody, ciesz臋 si臋, 偶e mi艂o sp臋dzasz czas. Naprawd臋. Ale ja tu pr贸buj臋 dotrze膰 jako艣 do domu, 偶eby te偶 mie膰 okazj臋 troszk臋 po艣wi臋towa膰.
- Przepraszam, przepraszam. Czekaj, jeszcze jedno, znalaz艂a艣 prezenty, kt贸re ci zostawi艂am na biurku?
- Tak, dzi臋ki.
Twarz Peabody przybra艂a kilka r贸偶nych wyraz贸w pod rz膮d, ostatni z nich by艂 nad膮sany.
- Nie ma za co.
- Jeszcze ich nie otworzyli艣my.
- A! Dobrze. - U艣miechn臋艂a si臋 zmieszana. - Wolicie zaczeka膰 do jutra. Tak si臋 tylko zastanawia艂am. Wi臋c, c贸偶... Jak tam sprawa?
- Dowiesz si臋 po powrocie. Id藕 co艣 zje艣膰.
- Niewykluczone, 偶e tak zrobi臋. Wypi艂am ju偶 sporo whisky i szumi mi w g艂owie. Ale si臋 nie przejmuj臋! S膮 艣wi臋ta. W tamtym roku by艂y艣my na siebie obra偶one, a teraz nie jeste艣my. Kocham ci臋, Dallas, i Roarke'a oraz ka偶dy ko艣cisty centymetr McNaba. A tak偶e jego kuzynk臋 Sheil臋. Weso艂ych 艣wi膮t, partnerko.
- Tak, na pewno. - Eve szybko zako艅czy艂a rozmow臋 w obawie, 偶e Peabody rozkr臋ci si臋 na nowo. U艣miecha艂a si臋, mijaj膮c bram臋 rezydencji.
Dom by艂 ca艂y o艣wietlony, jak w nocy, nad ziemi膮 unosi艂a si臋 lodowata mgie艂ka, kt贸ra lekko po艂yskiwa艂a w 艣wietle. Migota艂y choinki, pali艂y si臋 艣wieczki, a zimne ci臋偶kie krople uderza艂y o mask臋 samochodu.
Zatrzyma艂a si臋 na 艣rodku podjazdu. 呕eby popatrze膰, pomy艣le膰 i zapami臋ta膰. Wewn膮trz czeka艂y na ni膮 ciep艂o i prawdziwy ogie艅 w kominkach. Wydarzenia jej 偶ycia w jaki艣 spos贸b doprowadzi艂y j膮 tutaj. Wszystko, co straszne i bolesne, krwawe, wszystko, co nawiedza艂o j膮 w snach, przywiod艂o j膮 do tego miejsca. Wierzy艂a, 偶e w艂a艣nie tak by艂o.
Przetrwa艂a i dlatego znalaz艂a si臋 wreszcie w domu. Na ko艅cu drogi czeka艂 on. Przywiedziony w艂asnym przeznaczeniem.
Mia艂a dom, w kt贸rym pali艂y si臋 艣wiece i p艂on臋艂o drewno w kominkach. Pomy艣la艂a, 偶e warto znale藕膰 chwil臋, by to doceni膰 i u艣wiadomi膰 sobie, 偶e ten dom ju偶 zawsze tu b臋dzie, cokolwiek by si臋 wydarzy艂o.
Czemu nie mia艂aby si臋 tym cieszy膰 przez nast臋pne dwadzie艣cia cztery godziny?
Wbieg艂a do 艣rodka, strz膮saj膮c krople z w艂os贸w. Chocia偶 raz Summerset nie czyha艂 w korytarzu, ale nie zd膮偶y艂a zdj膮膰 p艂aszcza, a z bawialni wyszed艂 Roarke.
- I oto jeste艣.
- P贸藕niej ni偶 zamierza艂am, przepraszam.
- Sam wr贸ci艂em kilka minut temu. Popijamy sobie drinki przy kominku z Summersetem. Chod藕, usi膮d藕 z nami.
- Och, no c贸偶. - Summerset. Musz膮 by膰 dla siebie uprzejmi. To niepisane 艣wi膮teczne prawo. - Najpierw musz臋 co艣 za艂atwi膰. - Ukrywa艂a za plecami ma艂膮 paczuszk臋. - Daj mi kilka minut.
- Tajemnice. - Podszed艂, 偶eby j膮 poca艂owa膰. I podejrze膰 przez rami臋. Eve odsun臋艂a si臋 i d藕gn臋艂a go ostrzegawczo palcem w brzuch.
- Przesta艅. Zaraz wracam.
Patrzy艂, jak wchodzi艂a na g贸r臋, po czym wr贸ci艂 do bawialni. Usiad艂 przy kominku obok Summerseta i podni贸s艂 do ust szklank臋 z kaw膮 po irlandzku.
- Przemyca prezent, kt贸ry kupi艂a w ostatniej chwili.
- Aha. Na pewno nie pomy艣la艂a o wstawieniu samochodu do gara偶u w t臋 pogod臋. Ja to zrobi臋.
- Oczywi艣cie. Rozumiem, 偶e uwielbiacie skaka膰 sobie do garde艂, ale proponuj臋 rozejm do drugiego dnia 艣wi膮t.
Summerset wzruszy艂 ramionami.
- Wygl膮dasz na zadowolonego.
- Bo jestem.
- Nie tak dawno temu pracowa艂e艣 do ostatniej chwili przed Bo偶ym Narodzeniem, a potem wyje偶d偶a艂e艣 z jak膮艣 kobiet膮. 艢wi臋ta w Saint Moritz, na Fid偶i. Gdziekolwiek, byle nie tu.
- Nie, nie tu. - Roarke wzi膮艂 sobie jedno z ciastek, kt贸re kamerdyner u艂o偶y艂 na l艣ni膮cym czerwonym talerzu. - Poniewa偶 w tym domu, teraz to wiem, musia艂bym poczu膰 i widzie膰, jak bardzo jestem samotny. Sam. Mimo tych wszystkich kobiet, interes贸w, ludzi, przyj臋膰, co tylko chcesz. By艂em samotny, gdy偶 nie mia艂em nikogo, kto by mnie tu trzyma艂. - Popija艂 kaw臋 i patrzy艂 w p艂omienie.
Zawdzi臋czam ci 偶ycie. To prawda - doda艂, kiedy Summerset wyda艂 odg艂os protestu. - Zapracowa艂em sobie - na sw贸j spos贸b - na to miejsce. Poprosi艂em ci臋, 偶eby艣 go dla mnie strzeg艂. Nigdy mnie nie zawiod艂e艣. Jednak potrzebowa艂em jej. Ona jedna mog艂a sprawi膰, 偶eby ten budynek sta艂 si臋 domem.
- Nie jest kobiet膮, kt贸r膮 ja bym dla ciebie wybra艂.
- O, tak - roze艣mia艂 si臋 Roarke. - Wiem o tym doskonale.
- Aczkolwiek przyznaj臋, 偶e jest dla ciebie odpowiednia. To ta jedyna. - U艣miechn膮艂 si臋 przebiegle. - Mimo swoich licznych wad. A mo偶e w艂a艣nie dzi臋ki nim.
- Wyobra偶am sobie, 偶e ona ma podobne zdanie na tw贸j temat.
Roarke obejrza艂 si臋, s艂ysz膮c kroki Eve. Odpi臋艂a bro艅 i zmieni艂a buty na pantofle. Do艂o偶y艂a paczuszk臋 do sterty pod choink膮.
Zwr贸ci艂 uwag臋 na wyraz twarzy 偶ony, gdy zobaczy艂a g贸r臋 u艂o偶on膮 wcze艣niej przez niego. By艂 to wyraz konsternacji, zdziwienia oraz rezygnacji, kt贸ry bardzo go rozbawi艂.
- Czemu to robisz? - spyta艂a, wskazawszy d艂oni膮 na prezenty.
- To choroba.
- Zgadza si臋.
- Pijemy kaw臋 po irlandzku.
- Je偶eli to oznacza, 偶e jest w niej whisky, ja dzi臋kuj臋. Nie rozumiem, jak mo偶na psu膰 w ten spos贸b dobr膮 kaw臋.
- Kolejna choroba. Nalej臋 ci wina.
- Sama sobie nalej臋. Dzwoni艂a Peabody. Z艂apa艂a mnie w drodze do domu. Ma艂o tego, 偶e dotar艂a bezpiecznie do Szkocji - to jeszcze jest p贸艂przytomna z rado艣ci i szcz臋艣cia. Kocha ci臋, przy okazji, a tak偶e mnie i ko艣cisty ty艂ek McNaba - a nawet jego kuzynk臋 Sheil臋. - Eve u艣miechn臋艂a si臋 p贸艂g臋bkiem do Summerseta. - O tobie nie wspomnia艂a, ale z pewno艣ci膮 wy艂膮cznie przez roztargnienie.
Usiad艂a i rozprostowa艂a nogi.
- Trafili艣my z tym prezentem. Za艂atwi艂e艣 dzi艣 wszystko co chcia艂e艣?
- Tak - odpar艂 Roarke. - A ty?
- Nie, ale chrzani膰 to. Pr贸bowa艂am dodzwoni膰 si臋 do laboratorium i nas艂ucha艂am si臋 piosenek bo偶onarodzeniowych. Jedna si臋 do mnie przyczepi艂a. Czemu te melodie tak zostaj膮 w g艂owie?
Kot porzuci艂 kolana Summerseta i z g艂o艣nym miaukni臋ciem wbi艂 pazurki w jej uda.
- Teraz b臋dzie urabia艂 ciebie - ostrzeg艂 Roarke. - Z Summersetem nic nie wsk贸ra艂 w kwestii ciasteczek.
- Zapomnij, grubasie. - Unios艂a Galahada, by spojrze膰 mu ostrzegawczo w oczy. - Mam dla ciebie co innego. - Odstawi艂a kota na fotel i posz艂a poszpera膰 pod choink膮. Wr贸ci艂a i wyj臋艂a z torebki ma艂e rogi renifera i mysz - zabawk臋.
- To zwierz臋 ma w sobie stanowczo zbyt wiele godno艣ci, aby paradowa膰 w czym艣 takim albo ugania膰 si臋 za jak膮艣 g艂upi膮 mysz膮 - zaprotestowa艂 Summerset.
Eve parskn臋艂a nieprzyja藕nie.
- Kocimi臋tka. - Przytrzyma艂a mysz za ogon przy nosie Galahada. - Tak, w艂a艣nie - powiedzia艂a, kiedy kot wspi膮艂 si臋 na tylne 艂apy i chwyci艂 zabawk臋 przednimi. - Koci narkotyk.
- I ty, oficer policji, bawisz si臋 w dilera - odezwa艂 si臋 oskar偶ycielsko Roarke.
- Mam swoje 藕r贸d艂a. - Korzystaj膮c z tego, 偶e kot w upojeniu zajmowa艂 si臋 swoj膮 now膮 zabawk膮, za艂o偶y艂a mu rogi. - No dobra, strasznie g艂upio wygl膮dasz, wi臋c tylko dzi艣 je chwil臋 ponosisz. My, ludzie, musimy mie膰 jakie艣 rozrywki.
- Czy on to pr贸buje zje艣膰 - zastanawia艂 si臋 Roarke - czy si臋 z tym kocha膰?
- Wol臋 nie wnika膰 tak g艂臋boko w jego sprawy. Przynajmniej przesta艂 si臋 interesowa膰 ciastkami.
Usiad艂a, k艂ad膮c nogi na kolanach m臋偶a. Roarke pog艂adzi艂 d艂oni膮 jej 艂ydk臋. Summerset potrafi艂 zrozumie膰 aluzj臋.
- Przygotowa艂em prost膮 kolacj臋. Pomy艣la艂em, 偶e b臋dziecie woleli zje艣膰 tutaj. Ja wybieram si臋 do miasta z przyjaci贸艂mi.
鈥To ty masz przyjaci贸艂?鈥, omal nie wymskn臋艂o si臋 Eve, ale Roarke 艣cisn膮艂 j膮 ostrzegawczo za kostk臋.
- Wszystko jest w kuchni.
- Mi艂ego wieczoru.
- Dzi臋kuj臋. Wy te偶 dobrze si臋 bawcie. Kolejny ucisk kostki, Eve a偶 si臋 skrzywi艂a z b贸lu.
- Umm, tak. Weso艂ych.
Kiedy zostali sami, da艂a Roarke'owi kuksa艅ca w rami臋.
- Uspok贸j si臋, co? Chcia艂am tylko co艣 powiedzie膰.
- Ju偶 ja wiem, co ty chcia艂a艣 powiedzie膰. Og艂aszamy tu rozejm a偶 do drugiego dnia 艣wi膮t.
- 艢wietnie, je艣li on wytrzyma, to ja te偶. I tak zamierza艂am zala膰 si臋 w trupa.
- Pozw贸l, 偶e ci pomog臋. - Dola艂 jej wina.
- Sobie nie nalewasz?
- Wypij臋 kieliszek, ale jedno z nas musi zachowa膰 trze藕wo艣膰 umys艂u. Kot jest na膰pany - zauwa偶y艂, zerkn膮wszy na pod艂og臋, gdzie Galahad ociera艂 si臋 lubie偶nie o mysz.
- C贸偶, pomy艣la艂am, 偶e skoro jest wykastrowany i nie b臋dzie ju偶 nigdy uprawia艂 seksu, trzeba mu zafundowa膰 jakie艣 inne atrakcje na 艣wi臋ta. Sama te偶 licz臋 na jakie艣 atrakcje.
Roarke uni贸s艂 brew.
- W tym r贸wnie偶 mog臋 ci pom贸c.
Po艂o偶y艂 si臋 obok na kanapie i przywar艂 ustami do ust Eve.
- Nie jestem jeszcze pijana - mrukn臋艂a.
- Bo jeszcze nie sko艅czyli艣my.
- Zamknij drzwi, je艣li mamy si臋 wyg艂upia膰. Duch Summerseta nawiedza te korytarze, nawet gdy pow艂oka cielesna przenosi si臋 chwilowo w inne rejony.
- Po prostu ca艂uj臋 偶on臋. - Roarke u艂o偶y艂 si臋 wygodniej.
Le偶eli razem, pieszcz膮c si臋 wzajemnie, patrz膮c w ogie艅 i s膮cz膮c wino.
- Jak mi艂o - westchn臋艂a. Wdycha艂a jego zapach i powoli si臋 odpr臋偶a艂a. - Nie wyjd臋 st膮d, cholera, nie zejd臋 z tej kanapy przez ca艂e 艣wi臋ta.
- B臋dziemy musieli na zmian臋 organizowa膰 jaki艣 prowiant i dorzuca膰 do kominka.
- Zgoda. Ty pierwszy.
Za艣mia艂 si臋 i musn膮艂 ustami jej w艂osy.
- Smakowicie pachniesz. Wyperfumowa艂a艣 si臋.
- Potrafi臋 o siebie zadba膰.
- Godne pochwa艂y.
- Dzwoni艂e艣 do rodziny w Irlandii?
- Tak. Dom wariat贸w. Piek膮 jak szaleni, nia艅cz膮 dzieci i s膮 szcz臋艣liwi. 呕ycz膮 ci weso艂ych 艣wi膮t.
- Nie 偶a艂ujesz, 偶e nie polecia艂e艣 do nich?
- Jestem dok艂adnie w miejscu, w kt贸rym chc臋 by膰. - Przybli偶y艂 usta do jej warg. - Dok艂adnie. A tobie potrzeba wi臋cej wina.
- Ju偶 mi szumi w g艂owie.
- Prawdopodobnie dlatego, 偶e nie jad艂a艣 obiadu.
- A, tak. Wiedzia艂am, 偶e o czym艣 zapomnia艂am. Potem, jak ju偶 si臋 ca艂kiem upij臋 i sko艅czymy si臋 kocha膰, zjem konia z kopytami.
Roarke poszed艂 zamkn膮膰 drzwi. Eve u艣miechn臋艂a si臋 zaczepnie ze swojego miejsca na kanapie.
- Podejd藕 tu i mnie rozpakuj. Rozbawiony i pobudzony usiad艂 u jej st贸p.
- Mo偶e zaczn臋 st膮d? - zaproponowa艂 i zsun膮艂 jej buty. Przycisn膮艂 kciuki do st贸p Eve. Zamrucza艂a jak kotka.
- 艢wietnie. - Zamkn臋艂a oczy i upi艂a 艂yk wina. - P贸藕niej si臋 zamienimy.
- Kto艣 tu jest w 艣wi膮tecznym nastroju - zauwa偶y艂 Roarke, ca艂uj膮c j膮 tu偶 powy偶ej kostki.
- Nie da si臋 go unikn膮膰, atakuje cz艂owieka z wszystkich stron. Mo偶esz si臋 broni膰, ale w ko艅cu ci臋 dopadnie. - Poczu艂a rozkoszne dreszcze na udach. Otworzy艂a jedno oko, kiedy zacz膮艂 rozpina膰 jej spodnie. - Szybka robota.
- Wola艂aby艣 wolniej?
- Do diab艂a, nie. - U艣miechn臋艂a si臋 do m臋偶a i z艂apa艂a go za koszul臋, oblewaj膮c oboje winem. - O - o.
- No i zobacz, co narobi艂a艣. Musimy si臋 teraz rozebra膰. R臋ce do g贸ry - poleci艂 i 艣ci膮gn膮艂 jej sweter przez g艂ow臋. - Prosz臋. - Poda艂 jej z powrotem kieliszek. - Pilnuj teraz.
- Mam do艣膰.
- Ale ja nie.
Rozebra艂 j膮, a potem siebie. Wzi膮艂 kieliszek z r膮k Eve i wyla艂 wino na jej piersi.
- O - o - powiedzia艂a zn贸w i za艣mia艂a si臋.
Zlizywa艂 wino z jej cia艂a, uderza艂o mu do g艂owy. Eve zwija艂a si臋 z rozkoszy. Pr臋偶y艂a si臋 ca艂a pod jego d艂o艅mi.
Nast臋pnie oplot艂a go mocno r臋koma i nogami. I przewr贸ci艂a na plecy. Usiad艂a na nim ze 艣miechem.
- Au膰.
- 艁atwo ci powiedzie膰.
Teraz on przewr贸ci艂 j膮 na plecy, by si臋 zrewan偶owa膰.
Beztroska i nami臋tno艣膰 po艂膮czone z lekkim upojeniem, c贸偶 za kombinacja! Eve 艣mia艂a si臋, z trudem 艂api膮c powietrze. Czuj膮c go w sobie, splot艂a r臋ce na jego szyi.
- Weso艂ych 艣wi膮t - wydysza艂a. - Bo偶e - za艣mia艂a si臋 urywanym 艣miechem i porwa艂a go ze sob膮 na szczyt.
- Weso艂ych 艣wi膮t - odrzek艂 Roarke.
Eve le偶a艂a na plecach z b艂ogim u艣miechem, wpatruj膮c si臋 w choink臋.
- Jezu, to si臋 nazywa 艣wi臋towa膰.
Nalega艂, 偶eby otworzy艂a pierwszy prezent. B臋dzie si臋 mog艂a przebra膰 w co艣 wygodniejszego, powiedzia艂. Rzeczywi艣cie, kaszmirowy szlafrok w kolorze le艣nej zieleni 艣wietnie pasowa艂 do chwili.
Zjedli przy kominku, popijaj膮c szampanem 鈥瀙rostego鈥 homara. Roarke spyta艂 o spraw臋, ale Eve pokr臋ci艂a g艂ow膮. Nie chcia艂a teraz rozmawia膰 o pracy. Mia艂a prawo - mieli prawo - do jednego wieczoru bez my艣lenia o krwi i 艣mierci. Tego wieczoru oboje byli szcz臋艣liwymi dzie膰mi siedz膮cymi po turecku pod choink膮 i rozrywaj膮cymi kolorowy papier.
- 鈥濿szech艣wiat wed艂ug Roarke'a鈥? - Przeczyta艂 podpis na p艂ycie.
- Feeney mi przy tym pom贸g艂. No dobra, w艂a艣ciwie g艂贸wnie sam to zrobi艂, ale ja jestem autork膮 pomys艂u. Mo偶na odtwarza膰 na holo albo komputerze.
Si臋gn臋艂a po jeszcze jedno ciastko. Zaraz zrobi jej si臋 niedobrze, tyle poch艂on臋艂a s艂odyczy, ale w ko艅cu od czego s膮 艣wi臋ta?
- To gra. Zaczynasz od zera. Pos艂uguj膮c si臋 wy艂膮cznie sprytem i inteligencj膮, zdobywasz pieni膮dze, bro艅, ziemi臋. Budujesz, walczysz. Mo偶esz anga偶owa膰 w to innych ludzi - s膮 tutaj awatary nas wszystkich. Mo偶esz walczy膰 ze s艂awnymi postaciami historycznymi i tak dalej. Oszukiwa膰, kra艣膰, handlowa膰 i zabija膰. Po drodze czyha jednak wiele pu艂apek i mo偶esz sko艅czy膰 bez grosza przy duszy, bez honoru, zamkni臋ty w klatce i torturowany przez wrog贸w. Albo te偶 zostajesz w艂adc膮 wszech艣wiata. 艢wietna grafika.
- Ty te偶 tam jeste艣?
- Tak.
- To jak mog臋 przegra膰!
- To trudna gra. Feeney walczy艂 przez dwa tygodnie i nie m贸g艂 wyj艣膰 poza poziom dwunasty. Do tej pory jest wkurzony. W ka偶dym razie pomy艣la艂am sobie, 偶e skoro w prawdziwym 偶yciu ju偶 nie mo偶esz kra艣膰, to przynajmniej poczujesz ten dreszczyk emocji w rzeczywisto艣ci wirtualnej.
- Najwi臋kszy dar to kobieta, kt贸ra mnie rozumie. - Poca艂owa艂 j膮; smakowa艂a winem i ciastkami z cukrem. - Dzi臋ki. Twoja kolej.
- Otworzy艂am ju偶 z milion. - 艢wi臋ta prawda. Przygotowa艂 dla niej ca艂膮 gam臋 podarunk贸w: od b艂yskotek po prezenty - 偶arty, prezenty praktyczne, prezenty zmys艂owe...
- Dobrze ci idzie. Ju偶 prawie koniec. Teraz ten. Rozwi膮za艂a wst膮偶k臋 i zawiesi艂a mu j膮 na szyi. W pude艂ku znalaz艂a szk艂o powi臋kszaj膮ce ze srebrn膮 r膮czk膮.
- Jest stare - powiedzia艂. - Pomy艣la艂em sobie, 偶e ka偶dy detektyw musi mie膰 szk艂o powi臋kszaj膮ce.
- Jest super. - Spojrza艂a przez nie najpierw na swoj膮 d艂o艅, po czym z u艣miechem przystawi艂a szk艂o do twarzy Roarke'a i przyjrza艂a mu si臋. - Rany, jeste艣 jeszcze 艂adniejszy. - Potem obejrza艂a sobie pochrapuj膮cego kota. - A ty nie. Dzi臋ki.
Postuka艂 si臋 palcem w usta. Eve westchn臋艂a z udawan膮 rezygnacj膮, nim go poca艂owa艂a.
- Masz, otw贸rz ten, pasuje. - Podsun臋艂a mu pude艂ko, nie przestaj膮c bawi膰 si臋 prezentem. - Gdybym mia艂a co艣 takiego, kiedy by艂am dzieckiem, doprowadza艂abym ludzi do sza艂u.
- Od tego s膮 zabawki. - Podni贸s艂 wzrok i zobaczy艂, 偶e zn贸w jest pod lup膮. Rzuci艂 w Eve wst膮偶k膮. - Masz, poogl膮daj to sobie.
Otworzy艂 pude艂ko i delikatnie wyj膮艂 zegarek na 艂a艅cuszku.
- Eve, jest przepi臋kny.
- Te偶 stary. Wiem, jak bardzo lubisz starocie. B臋dziesz sobie m贸g艂 po艂o偶y膰 na p贸艂ce z innymi. By艂 ju偶 wygrawerowany napis - doda艂a, kiedy otworzy艂 kopert臋. - Ale uzna艂am...
- 鈥濩zas si臋 zatrzyma艂鈥 - przeczyta艂 cicho i popatrzy艂 na ni膮 tymi osza艂amiaj膮co b艂臋kitnymi oczami.
- Tak uwa偶am. - Wzi臋艂a go za r臋k臋. - Rzeczywi艣cie si臋 zatrzyma艂.
Przytuli艂 j膮, przycisn膮艂 usta do jej szyi, do policzka.
- To skarb. Podobnie jak ty.
- Tak mi dobrze - wymrucza艂a. Nie chodzi艂o o rzeczy, wiedzia艂a, 偶e on te偶 to rozumie. Wa偶ne by艂o dzielenie si臋 nimi. Bycie razem. - Kocham ci臋. Chyba zaczynam rozumie膰, o co chodzi w tych 艣wi臋tach.
Roarke roze艣mia艂 si臋 i zn贸w j膮 poca艂owa艂.
- Jeszcze jeden - przypomnia艂, odsuwaj膮c si臋.
Po wielko艣ci pude艂ka domy艣li艂a si臋, 偶e w 艣rodku znajdzie bi偶uteri臋. Facet uwielbia艂 przystraja膰 j膮 艣wiecide艂kami. Otworzywszy wieko, pomy艣la艂a, 偶e zawarto艣膰 szkatu艂ki nie tylko 艣wieci, ale o艣lepia jak s艂o艅ce.
Jej oczom ukaza艂y si臋 diamentowe kolczyki w kszta艂cie kropli - trzy idealnie okr膮g艂e kamienie u艂o偶one od najwi臋kszego do najmniejszego i po艂膮czone z kilkunastoma diamentami, kt贸re uk艂ada艂y si臋 na kszta艂t p艂atk贸w prze艣licznego kwiatu.
- No no - powiedzia艂a. Roarke u艣miechn膮艂 si臋 tylko, a j膮 w tym momencie ol艣ni艂o. - Diamenty Du偶ego Jacka z Czterdziestej Si贸dmej. Te, kt贸re odzyskali艣my.
- Po tym, jak le偶a艂y w ukryciu przez prawie p贸艂 wieku.
- Zosta艂y zarekwirowane.
- Nie ukrad艂em ich. - Roarke roze艣mia艂 si臋 i podni贸s艂 do g贸ry p艂yt臋 ze swoj膮 gr膮. - Zapomnia艂a艣? Teraz kradn臋 tylko w rzeczywisto艣ci wirtualnej. Naby艂em je ca艂kowicie legalnie, po wielu negocjacjach. Zas艂uguj膮 na 艣wiat艂o. Zas艂uguj膮 na ciebie. Gdyby nie ty, nadal tkwi艂yby ukryte w dzieci臋cej zabawce. Gdyby nie ty, pani porucznik, Chad Dix nie 艣wi臋towa艂by teraz Bo偶ego Narodzenia.
- Kaza艂e艣 je dla mnie oprawi膰. - To j膮 najbardziej wzruszy艂o. Si臋gn臋艂a po szk艂o powi臋kszaj膮ce. - Sprawd藕my - powiedzia艂a udaj膮c, 偶e bada klejnoty. - Dobra robota.
- Potraktuj je jak medale.
- Fajniejsze ni偶 te, kt贸re dostajemy w policji. - W艂o偶y艂a kolczyki, wiedz膮c 偶e sprawi m臋偶owi przyjemno艣膰. I rzeczywi艣cie sprawi艂a.
- Pi臋knie ci w nich.
- Takie b艂yskotki ka偶demu doda艂yby uroku. - Przytuli艂a si臋 do m臋偶a. - 艢wiadomo艣膰, sk膮d pochodz膮, to, 偶e kaza艂e艣 je dla mnie oprawi膰, wiele dla mnie znaczy. Ja...
Odskoczy艂a gwa艂townie i otworzy艂a szeroko oczy.
- Kupi艂e艣 je wszystkie, prawda? Roarke przechyli艂 na bok g艂ow臋.
- Kto艣 tu jest zach艂anny.
- Tak. Ty. Kupi艂e艣 wszystkie! Jestem tego pewna. Pog艂adzi艂 palcem jej podbr贸dek.
- Potrzebujemy wi臋cej szampana. Jeste艣 zdecydowanie zbyt trze藕wa.
Chcia艂a co艣 powiedzie膰, ale zmieni艂a zdanie. Mia艂 prawo wydawa膰 w艂asne pieni膮dze, na co chcia艂. Nie myli艂 si臋. Diamenty Du偶ego Jacka zas艂ugiwa艂y na lepsze miejsce ni偶 sejf w komendzie.
- Tam jest jeszcze jeden prezent - zauwa偶y艂, wstaj膮c. - Ten, kt贸ry dzi艣 przynios艂a艣.
- Ach, tak. - Mia艂a nadziej臋, 偶e zapomni. - No c贸偶, to taki drobiazg. Nic wielkiego.
- Jestem pazerny, zapomnia艂a艣? Dawaj.
- Dobrze, pewnie. - Si臋gn臋艂a po paczk臋 i po艂o偶y艂a mu j膮 na kolanach. - Przynios臋 szampana.
Roarke przytrzyma艂 j膮 za r臋k臋, nim zd膮偶y艂a wsta膰.
- Poczekaj chwil臋, niech najpierw zobacz臋, co dosta艂em. - Rozsun膮艂 warstwy bibu艂y i powiedzia艂 jedynie: - O.
Poczu艂a si臋 za偶enowana.
- Wspomnia艂e艣, 偶e chcia艂by艣 dosta膰 jakie艣 zdj臋cie z czas贸w, zanim si臋 poznali艣my.
- O - powt贸rzy艂. Zaczerwieni艂a si臋. - No, popatrz. - Przeni贸s艂 oczy ze zdj臋cia na 偶on臋. Wzrok mia艂 tak przepe艂niony uwielbieniem, zaskoczeniem i mi艂o艣ci膮, 偶e a偶 jej zabrak艂o tchu.
- Wygrzeba艂am ze starych szparga艂贸w i oprawi艂am.
- Kiedy zosta艂o zrobione?
- Zaraz po przyj臋ciu na akademi臋. Moja kole偶anka mia艂a bzika na punkcie fotografii. Ci膮gle robi艂a jakie艣 zdj臋cia. Pr贸bowa艂am si臋 uczy膰, a ona...
- Twoje w艂osy.
Poruszy艂a si臋 niespokojnie. Zdj臋cie przedstawia艂o j膮 siedz膮c膮 za biurkiem w otoczeniu sterty p艂yt. Mia艂a na sobie szar膮 koszul臋 od munduru. D艂ugie, zwi膮zane w kucyk w艂osy.
- Tak, mia艂am wtedy d艂ugie w艂osy. Wydawa艂o mi si臋, 偶e jest z nimi mniej k艂opotu. Mog艂am je po prostu zwi膮za膰 i ju偶. A偶 kiedy艣 podczas 膰wicze艅 m贸j przeciwnik chwyci艂 mnie za kucyk i po艂o偶y艂 na 艂opatki. Od razu je 艣ci臋艂am.
- I twoje oczy. Spojrzenie policjantki. Ju偶 wtedy. By艂a艣 jeszcze dzieckiem, a ju偶 wiedzia艂a艣.
- Wiedzia艂am, 偶e je艣li nie zabierze ode mnie tego aparatu i nie pozwoli si臋 uczy膰 w spokoju, to zarobi w z臋by.
Roarke roze艣mia艂 si臋, nie spuszczaj膮c zachwyconego wzroku z fotografii.
- Co si臋 z ni膮 sta艂o?
- Zrezygnowa艂a po miesi膮cu. By艂a w porz膮dku, ale nie nadawa艂a si臋 na...
- Policjantk臋 - doko艅czy艂. - Dzi臋kuj臋. W艂a艣nie o to mi chodzi艂o.
Eve po艂o偶y艂a mu g艂ow臋 na ramieniu. O艣lepia艂y j膮 lampki na choince. Pomy艣la艂a: Komu potrzebny szampan?
Znalaz艂a si臋 w jaskrawo o艣wietlonej sali przedzielonej szklan膮 艣cian膮. Mia艂a na sobie sw贸j kaszmirowy szlafrok i diamentowe kolczyki. W rogu sta艂a wielka choinka, wysoka a偶 do sufitu. Zamiast bombek wisia艂y na niej trupy. Setki zbroczonych krwi膮 cia艂.
Wok贸艂 drzewka zgromadzi艂y si臋 wszystkie kobiety, wy艂膮cznie kobiety.
- Niezbyt 艣wi膮teczne te ozdoby - Maxie szturchn臋艂a Eve 艂okciem. - Musi wystarczy膰, no nie? Ile jest twoich?
Nie potrzebowa艂a szk艂a powi臋kszaj膮cego, kt贸re mia艂a w kieszeni, 偶eby zidentyfikowa膰 twarze zmar艂ych.
- Wszystkie.
- Troszk臋 jeste艣 pazerna, nie s膮dzisz? - Maxie skin臋艂a g艂ow膮 w kierunku zw艂ok le偶膮cych na 艣rodku sali. - Ona jeszcze nie zosta艂a powieszona.
- Nie mo偶emy jej powiesi膰. Najpierw trzeba z ni膮 sko艅czy膰.
- Dla mnie wygl膮da na sko艅czon膮. Ale prosz臋. - Poda艂a Eve bia艂膮 skarpetk臋 wype艂nion膮 monetami. - Zabaw si臋.
- To nie jest odpowied藕.
- Mo偶e nie zada艂a艣 w艂a艣ciwego pytania.
Znalaz艂a si臋 razem z innymi dzie膰mi w szklanej klatce. Dziewczynka, kt贸ra by艂a ni膮, siedzia艂a na pod艂odze. Podnios艂a na ni膮 zm臋czony wzrok.
- Nie dosta艂am 偶adnych prezent贸w. Nie zale偶y mi.
- Mo偶esz dosta膰 taki. - Eve ukucn臋艂a i poda艂a jej odznak臋. - Przyda ci si臋.
- Ona ma wszystkie prezenty.
Eve zerkn臋艂a przez szyb臋. Wok贸艂 cia艂a pi臋trzy艂y si臋 teraz kolorowe pude艂ka.
- Nic jej po nich.
- To jedna z nas, wiesz.
Eve obejrza艂a si臋. Rozejrza艂a si臋 po pokoju pe艂nym ma艂ych dziewczynek, po czym popatrzy艂a w swoje oczy sprzed lat.
- Tak, wiem.
- Co zrobisz?
- Aresztuj臋 winnego. Tak si臋 dzieje, kiedy kto艣 pope艂ni morderstwo. Musi ponie艣膰 kar臋.
Dziewczynka unios艂a do g贸ry wysmarowane krwi膮 r膮czki.
- Czy ja te偶 b臋d臋 aresztowana?
- Nie. - Poczu艂a b贸l w piersiach. Mimo 偶e jedynie 艣ni艂a i wiedzia艂a o tym, poczu艂a go naprawd臋. - Nie - powt贸rzy艂a. - W twoim przypadku jest inaczej.
- Ale nie mog臋 si臋 wydosta膰.
- Pewnego dnia ci si臋 uda. - Zn贸w popatrzy艂a przez szk艂o i zmarszczy艂a czo艂o. - Przed chwil膮 le偶a艂o tam wi臋cej prezent贸w.
- Ludzie kradn膮. - Ma艂a przypi臋艂a sobie do koszuli zakrwawion膮 odznak臋. - Cholerni ludzie nie s膮 dobrzy.
Eve obudzi艂a si臋 gwa艂townie. Pomy艣la艂a, 偶e to dziwne - 艣ni膰 o rozmowie z sam膮 sob膮.
A ta choinka... Przypomnia艂a sobie upiorne drzewko obwieszone zw艂okami. Dla poprawy nastroju popatrzy艂a na to ja艣niej膮ce pod oknem. Przesun臋艂a d艂oni膮 po prze艣cieradle. By艂o zimne.
Nie zdziwi艂o jej, 偶e Roarke wsta艂 wcze艣niej. Na d艂ugo przed ni膮, skoro prze艣cierad艂o zd膮偶y艂o ostygn膮膰. Zaskoczy艂o j膮 natomiast, 偶e jest ju偶 prawie jedenasta.
Zacz臋艂a si臋 zsuwa膰 z 艂贸偶ka po swojej stronie. Dostrzeg艂a migaj膮ce 艣wiate艂ko na szafce nocnej. Odtworzy艂a wiadomo艣膰.
- 鈥濪zie艅 dobry, Eve, najdro偶sza moja. Jestem w pokoju gier. Chod藕, pobaw si臋 ze mn膮鈥.
U艣miechn臋艂a si臋.
- Dzieciuch - mrukn臋艂a.
Wzi臋艂a prysznic, ubra艂a si臋, zabra艂a kubek z kaw膮 i zesz艂a na d贸艂. Dowodz膮c tym samym, jak pomy艣la艂a, 偶e r贸wnie偶 jest dzieciuchem.
Wci膮gn臋艂a gwa艂townie powietrze, ujrzawszy na wielkim 艣ciennym monitorze siebie zaanga偶owan膮 w krwaw膮 walk臋. Nie mia艂a poj臋cia, czemu walczy mieczem, a nie miotaczem ognia.
Toczy艂a bitw臋 rami臋 w rami臋 z m臋偶em, tak jak si臋 zdarza艂o w prawdziwym 偶yciu. By艂a te偶 Peabody. Ranna, ale ci膮gle w grze. Co, u licha, mia艂a na sobie?
Co wa偶niejsze, co mia艂a na sobie wirtualna Eve? Ubranie wygl膮da艂o jak sk贸rzany kostium z filmu sadomaso.
Pi臋knie, uzna艂a, kiedy 艣ci臋艂a g艂ow臋 przeciwnikowi. Chwil臋 p贸藕niej Roarke rozprawi艂 si臋 ze swoim i komputer oznajmi艂 przej艣cie na poziom 贸smy.
- Dobra jestem - pochwali艂a si臋, podchodz膮c do niego.
- To prawda. Ja te偶.
Wskaza艂a brod膮 na ekran z przerwan膮 gr膮.
- O co chodzi z tymi kostiumami?
- Feeney doda艂 opcj臋 wyboru garderoby. 艢wietnie si臋 bawi艂em, przez godzin臋 dobieraj膮c stroje i podbijaj膮c cz臋艣膰 Europy oraz Ameryki P贸艂nocnej. Jak spa艂a艣?
- Dobrze. Zn贸w mia艂am dziwaczny sen. Pewnie przez szampana i ten suflet czekoladowy, kt贸ry poch艂on臋艂am o drugiej nad ranem.
- Mo偶e wyci膮gniesz si臋 obok mnie? To gra dla kilku zawodnik贸w. Mog艂aby艣 spr贸bowa膰 zaj膮膰 moje terytoria.
- Mo偶e p贸藕niej. - Pog艂aska艂a go z roztargnieniem po g艂owie. - Nie mog臋 przesta膰 my艣le膰 o tym 艣nie. Czasami sny s膮 znacz膮ce, wiesz? Co艣 si臋 za tym kryje. Nie zada艂am w艂a艣ciwego pytania - mrukn臋艂a. - Jakie jest w艂a艣ciwe pytanie?
Poj膮艂, 偶e zabawa na razie sko艅czona.
- Mo偶e zjemy p贸藕ne 艣niadanko? Pogadamy.
- Nie, graj sobie. Wystarczy mi kawa.
- Sam wsta艂em dopiero o dziewi膮tej.
- Kto艣 w og贸le sprawdza艂, czy 艣wiat wci膮偶 jest na swoim miejscu?
- W tym czasie - kontynuowa艂 oschle - odby艂em poranny trening i zjad艂em suflet. Potem, nim zszed艂em tu, by nacieszy膰 si臋 jednym z prezent贸w, pracowa艂em w swoim gabinecie oko艂o godziny.
Popatrzy艂a na niego uwa偶nie znad kubka.
- Pracowa艂e艣. - Tak.
- W 艣wi膮teczny poranek?
- Winny.
Eve opu艣ci艂a kubek, ukazuj膮c szeroki u艣miech.
- Jeste艣my oboje nienormalni, prawda?
- Wol臋 raczej my艣le膰, 偶e jeste艣my bardzo zdrowymi normalnymi lud藕mi, kt贸rzy wiedz膮, czego chc膮. - Wsta艂; wygl膮da艂 jak zwinny kot w czarnych d偶insach i swetrze. - W tej chwili na przyk艂ad mam ochot臋 na lekki posi艂ek w towarzystwie 偶ony, kt贸ra opowie mi sw贸j ostatni dziwaczny sen. W oran偶erii, gdzie b臋dziemy mogli g贸rowa膰 nad miastem.
- Pami臋tasz, co m贸wi艂am wczoraj?
- Pijana czy trze藕wa?
- I pijana, i trze藕wa. M贸wi艂am, 偶e ci臋 kocham. Nadal tak twierdz臋.
Jedli owoce na dachu domu, spogl膮daj膮c co chwila na niebo, kt贸re postanowi艂o okaza膰 艂ask臋 Nowemu Jorkowi i przybra艂o barw臋 jasnego b艂臋kitu.
Nie k艂贸ci艂a si臋, kiedy Roarke wpad艂 na pomys艂, 偶e skoro s膮 艣wi臋ta, koniecznie trzeba zaprawi膰 sok pomara艅czowy szampanem.
- Da艂a艣 jej - to znaczy sobie - odznak臋.
- Nie wiem w艂a艣ciwie dlaczego. Mira pewnie by wiedzia艂a. Potrafi艂aby te偶 nazwa膰 ten mechanizm psychologiczny. Chyba to by艂o co艣, czego najbardziej pragn臋艂am. Albo mia艂am o tym marzy膰 w przysz艂o艣ci.
- Ozdoby choinkowe s膮 艂atwe do zinterpretowania.
- Tak, nawet ja potrafi臋. S膮 martwi, a wi臋c nale偶膮 do mnie. Tylko 偶e Trudy tam nie by艂o.
- Poniewa偶 z ni膮 nie sko艅czy艂a艣. Nie mo偶esz jej odwiesi膰 razem z pozosta艂ymi - nie powiem: od艂o偶y膰 na bok, bo ty nigdy nie odk艂adasz ich na bok. Nie zostawisz jej, dop贸ki nie zamkniesz sprawy.
- Wci膮偶 pojawia si臋 ta prawniczka. Ona nie ma nic wsp贸lnego ze spraw膮. Wiem o tym, a jednak to z ni膮 rozmawia艂am. W obu snach.
- Bo j膮 najlepiej rozumiesz. Powiedzia艂a ci wprost, co my艣li na temat Trudy, nie owija艂a w bawe艂n臋. Walczy艂a z ni膮 i wygra艂a.
Roarke poda艂 jej malin臋.
- Postawi艂a jej si臋, tak samo jak ty by艣 to zrobi艂a.
- Jedna z nas. Wiedzia艂am to, wiedzia艂o dziecko.
- Ju偶 wtedy by艂a艣 glin膮.
- Ma艂a wiedzia艂a te偶, 偶e wi臋kszo艣膰 艂udzi nie jest dobra - powiedzia艂a zdawkowo Eve, bior膮c sobie jeszcze jedn膮 malin臋. Wyprostowa艂a si臋 nagle. - Czekaj, czekaj. Prezenty. Niech pomy艣l臋.
Odsun臋艂a krzes艂o i przemierza艂a teraz oran偶eri臋 pe艂n膮 ro艣lin w doniczkach, z graj膮c膮 fontann膮 po艣rodku.
- Prezenty, chciwo艣膰, Bo偶e Narodzenie, zakupy. Robi艂a zakupy. Wiem, 偶e by艂a na zakupach, jeszcze zanim skontaktowa艂a si臋 ze mn膮. Sprawdzi艂am jej wyci膮gi bankowe. By艂a na du偶ych zakupach.
- I?
- Torby w jej pokoju, torby z zakupami. Mam je w magazynie, ale nie por贸wna艂am zawarto艣ci z rachunkami. Nie sprawdzi艂am ka偶dej rzeczy po kolei. Nie kupi艂a nic bardzo kosztownego, 偶adnych diament贸w. Ciuchy, perfumy, buty. Nie zamordowano jej dla nowych but贸w, wi臋c si臋 tym zbytnio nie interesowa艂am. Przejrza艂am tylko pobie偶nie. Niekt贸re sprawunki kaza艂a przes艂a膰 prosto do Teksasu. To sprawdzi艂am. Ale nie z list膮 w r臋ku.
- Po co mia艂aby艣 to robi膰?
- Chciwo艣膰, zazdro艣膰, pazerno艣膰. Babki co chwila piszcz膮: 鈥濷och, 艣liczna sukienka, buty, kolczyki鈥. Cokolwiek. - Roarke roze艣mia艂 si臋, a Eve machn臋艂a d艂oni膮 w powietrzu. - Byli we tr贸jk臋 na zakupach zaraz po przyje藕dzie. Zana wiedzia艂a, co kupi艂a Trudy. Niekt贸re rzeczy zosta艂y od razu pos艂ane do domu. Czemu mia艂oby nas interesowa膰, czy jaki艣 przekl臋ty ciuch dotar艂 do Teksasu? To stwarza pewn膮 mo偶liwo艣膰, prawda?
Zawr贸ci艂a gwa艂townie.
- Jest pr贸偶na. Dba o wygl膮d w ka偶dej sytuacji. Trudy z pewno艣ci膮 kupi艂a sobie jakie艣 艂adne rzeczy, a nosz膮 prawie ten sam rozmiar. Kto si臋 dowie, 偶e morderczyni przyw艂aszczy艂a sobie kilka fata艂aszk贸w, kt贸re jej si臋 spodoba艂y? Bobby nie zauwa偶y. M臋偶czy藕ni nie zwracaj膮 uwagi na takie rzeczy. Z wyj膮tkiem tu obecnych.
- I wpad艂a艣 na to z powodu snu o zw艂okach otoczonych prezentami?
- Wpad艂am na to, bo jestem zdesperowana. Chwytam si臋 wszystkiego. Nie wiem, mo偶e moja pod艣wiadomo艣膰 co艣 mi podpowiada, dojrza艂am wskaz贸wk臋, z kt贸rej 艣wiadomie nie zdaj臋 sobie sprawy. Takie zachowanie pasuje do mojej opinii na jej temat. Zana jest oportunistk膮. Je艣li co艣 wzi臋艂a, je艣li uda mi si臋 udowodni膰, 偶e zabra艂a co艣 z pokoju... B臋d膮 to jedynie poszlaki i ka偶dy pocz膮tkuj膮cy obro艅ca zdo艂a je zakwestionowa膰, ale na pocz膮tek mo偶e wystarczy膰. Wystrasz臋 j膮.
Usiad艂a.
- Jedna z nas - ci膮gn臋艂a Eve. - A my nigdy nie mia艂y艣my 艂adnych rzeczy. U偶ywane, zniszczone. Okruchy ze sto艂u, na kt贸rym kto艣 po偶era艂 ogromny kawa艂 ciasta.
- Skarbie!
- Nie boli mnie to. - Pog艂adzi艂a go po ramieniu. - Nigdy naprawd臋 nie bola艂o. Za艂o偶臋 si臋, 偶e z ni膮 by艂o i jest inaczej. Okazja. - Zamkn臋艂a oczy. - Tu, w Nowym Jorku - wielkim strasznym mie艣cie, gdzie ka偶demu mo偶e sta膰 si臋 krzywda. Ofiara okazuje si臋 szanta偶ystk膮, co jedynie upraszcza spraw臋. Wystawia si臋 na srebrnej tacy. Narz臋dzie zbrodni jest na miejscu, 艂atwe do pozbycia si臋 go po zab贸jstwie. Trzeba wyj艣膰 oknem, ale to 偶aden k艂opot. Pok贸j obok stoi pusty. Musia艂a si臋 gdzie艣 umy膰. Nie zrobi艂a tego w pokoju Trudy ani w swoim. To musia艂o by膰 tam, w pustym pokoju.
Wsta艂a.
- Cholera, cholera. Ukry艂a bro艅, zakrwawione ciuchy, r臋czniki. Los jej sprzyja艂. Zmy艂a krew, wr贸ci艂a do w艂asnego pokoju i 艣pi膮cego m臋偶a. Nic nie zauwa偶y艂. I kt贸偶 to znajduje si臋 od razu na miejscu nast臋pnego ranka? Puka do drzwi pokoju martwej kobiety?
- Potem wkraczasz ty.
- Tak, nie spodziewa艂a si臋 tego, ale nie traci zimnej krwi. Jest szybka i sprytna. A tak偶e cierpliwa. Niepostrze偶enie zabiera rzeczy z pustego pokoju i wychodzi. Mog艂a je wyrzuci膰 gdziekolwiek, do ka偶dego 艣mietnika po drodze z hotelu do baru, gdzie zaaran偶owa艂a porwanie, zostawiaj膮c tam torebk臋, 偶eby by艂o bardziej wiarygodnie. Teraz przepad艂o. Jasny szlag! Nie szukali艣my tak daleko, nie broni i zakrwawionych ubra艅.
- M贸w dalej - zach臋ci艂 Roarke, gdy Eve urwa艂a. - Jestem zafascynowany.
- To tylko spekulacje, domys艂y. Jednak brzmi膮 prawdziwie. - Po raz pierwszy od odkrycia zw艂ok mia艂a takie wra偶enie. - Zmyli艂a policj臋. Szukaj膮 nieistniej膮cego porywacza i rachunku. Zyskuje na czasie. Teraz ona staje si臋 ofiar膮. Ma p艂yty, akta dziewczyn, obdukcj臋 Trudy.
Tak, zgadza si臋, pomy艣la艂a Eve. Zabra艂a to, czego potrzebowa艂a, to, co jej si臋 podoba艂o, zatar艂a wszystkie 艣lady.
- Zatrzyma艂a p艂yty? Trudno si臋 rozsta膰 z tak膮 偶y艂膮 z艂ota. Mog艂a je p贸藕niej sama wykorzysta膰 do szanta偶u.
- Nie zrobi艂a tego teraz, a mia艂a 艣wietn膮 okazj臋 - zwr贸ci艂 jej uwag臋 Roarke. - Anonimowa dostawa kopii akt, instrukcje z numerem konta, przypisaliby艣my to wszystko nieznanemu porywaczowi Zany.
- Zbyt ryzykowne. Szcz臋艣cie mo偶e si臋 odwr贸ci膰. Potrzebuje czasu, musi to sobie przemy艣le膰. Warto zadziera膰 z policjantk膮 i facetem o twoich wp艂ywach? Mo偶e lepiej nie. Je艣li jest sprytna, a jest, sprawdza, czy mamy alibi na czas pobicia. Mamy. Mogli艣my naturalnie kogo艣 wynaj膮膰, ale to wcale nie musi chwyci膰 i ona si臋 zastanawia. Zap艂acimy czy si臋 uprzemy. Mo偶e nawet zaczniemy j膮 艣ciga膰 z zamiarem zemsty. - Umilk艂a na chwil臋. - Rozs膮dniej by艂oby poczeka膰. Nie zrobi艂by艣 tak? Ja bym tak zrobi艂a.
- Ja zniszczy艂bym kamer臋 i p艂yty. Wszystko, co 艂膮czy艂oby moj膮 osob臋 z tym pokojem. Gdyby kto艣 na to trafi艂, wyl膮dowa艂bym za kratkami. - Roarke nala艂 im obojgu kawy. - Nie warto. Tym bardziej, je艣li mia艂bym dost臋p do oszcz臋dno艣ci Trudy.
- Tak. Oczywi艣cie dostanie wszystko po 艣mierci Bobby'ego. W razie wypadku policja zacznie zn贸w szuka膰 niewidzialnego porywacza. Pozoruje wypadek. 鈥濨o偶e, Bo偶e, to wszystko moja wina, ja wyci膮gn臋艂am go na zakupy. Wyla艂am kaw臋. Buuuu鈥.
Roarke musia艂 si臋 roze艣mia膰.
- Naprawd臋 jej nie lubisz.
- Od pierwszego spojrzenia. Czuj臋 nieprzyjemne mrowienie na plecach, kiedy j膮 widz臋. - Eve si臋 wzdrygn臋艂a. - Bobby l膮duje w szpitalu i wszyscy - 艂膮cznie z nim - skupiaj膮 si臋 na Zanie. Znajduje si臋 w centrum uwagi, na co w swoim mniemaniu zas艂uguje. Zbyt d艂ugo pozostawa艂a w cieniu tej starej j臋dzy.
Popatrzy艂a na niego. W艂o偶y艂 dzi艣 d偶insy i sweter, zauwa偶y艂a. Dzie艅 wolny, swobodny str贸j. C贸偶, do czorta.
- S艂uchaj, poprosz臋 ci臋 o co艣. Z ca艂膮 艣wiadomo艣ci膮, 偶e pope艂niam 艣wi艅stwo. Nagranie sprzed wypadku. B臋d臋 mie膰 szcz臋艣cie, je艣li w laboratorium usi膮d膮 do niego jutro. Chcia艂abym je us艂ysze膰 oczyszczone, poszczeg贸lne g艂osy, tony, d藕wi臋ki.
- Laboratorium komputerowe.
- Odwdzi臋cz臋 si臋.
- Jak? Odpowiedz szczeg贸艂owo.
- Zagram z tob膮. Wersja hologramowa.
- Dobry pocz膮tek.
- W sk贸rzanym kostiumie.
- Naprawd臋? - Przeci膮gn膮艂 zmys艂owo samog艂oski. - Zwyci臋zca bierze wszystko?
- Czyli ja.
- Ustawi艂em czas akcji na 艣redniowiecze. B臋dziesz do mnie musia艂a m贸wi膰 sir Roarke.
- Och, odczep si臋. Zachichota艂.
- Mo偶e zbyt wiele wymagam. Zobaczymy, jak to b臋dzie. - Wsta艂. - Gdzie p艂yta?
- Zaraz przynios臋. Ja zaczn臋 od zakup贸w. Dzi臋ki. Naprawd臋.
Poda艂 jej kaw臋.
- Jak inaczej mieliby艣my sp臋dzi膰 艣wi膮teczne popo艂udnie?
Cieszy艂a si臋 z powrotu do pracy. Sam na sam z kubkiem gor膮cej kawy i strumieniem danych. Trzeba przes艂ucha膰 sprzedawc贸w. Co oznacza straszliw膮 konieczno艣膰 odwiedzenia przybytk贸w komercji nast臋pnego dnia po Bo偶ym Narodzeniu. Pielgrzymuj膮 tam wtedy ca艂e t艂umy, ludzie wymieniaj膮 prezenty, poluj膮 na przeceny i wyk艂贸caj膮 si臋 o zni偶ki.
Trudy nie藕le zaszala艂a. Sze艣膰 par but贸w w jednym sklepie. Jezus, o co chodzi z tymi butami? Pos艂a艂a wszystkie do domu poza dwiema parami. C贸偶, ju偶 ich nie w艂o偶y.
Eve sprawdzi艂a na li艣cie. Sze艣膰 par.
I trzy torebki z tego samego sklepu. Dwie pos艂ane do domu, jedn膮 klientka zabra艂a ze sob膮. Eve u艣miechn臋艂a si臋 po przeczytaniu listy.
- Tak, z pewno艣ci膮 ci臋偶ko si臋 by艂o oprze膰 torebce za sze艣膰set dolar贸w. Sze艣膰 kawa艂k贸w. - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Tylko po to, 偶eby targa膰 ze sob膮 rzeczy, kt贸rych racjonalnie my艣l膮cy cz艂owiek nie ma potrzeby targa膰. Zobaczmy, co jeszcze sobie wzi臋艂a艣.
Zanim si臋 zabra艂a za reszt臋, zadzwoni艂 Roarke.
- Mam co艣 dla pani, pani porucznik.
- Co? Ju偶? Min臋艂o zaledwie p贸艂 godziny.
- Ju偶 o tym rozmawiali艣my: jestem dobry.
- Id臋, stanowczo przep艂aci艂am ci za t臋 przys艂ug臋.
- Nie ma zap艂aty, nie ma zabawy - odpar艂 i roz艂膮czy艂 si臋.
Znalaz艂a go w laboratorium. Nastawi艂 kilka odtwarzaczy.
- W ten spos贸b - wyja艣ni艂 - mo偶esz wys艂ucha膰 dowolnych kombinacji d藕wi臋k贸w. Mam te偶 urz膮dzenie do por贸wnywania g艂os贸w.
- Mo偶e si臋 przyda. Najpierw po prostu odtw贸rzmy, jak leci. Nie mia艂am czasu porz膮dnie tego przes艂ucha膰.
Zrobi艂a to teraz. S艂ysza艂a nak艂adaj膮ce si臋 na siebie g艂osy: w艂asny, Baxtera, Truehearta. Zany i Bobby'ego, zastanawiaj膮cych si臋, gdzie p贸j艣膰. Szumy, kiedy si臋 ubierali.
- Tak si臋 ciesz臋, 偶e wychodzimy. To nam obojgu dobrze zrobi - to Zana.
- Niezbyt to dla ciebie udana wycieczka - Bobby.
- Och, kochanie, daj spok贸j, o mnie si臋 nie martw.
Mam tylko nadziej臋, 偶e uda ci si臋 cho膰 na par臋 godzin przesta膰 my艣le膰 o tych okropie艅stwach. Pami臋taj, 偶e mamy siebie. Tylko to si臋 liczy.
Wyszli. Zana trajkota艂a co艣 o choinkach.
Eve us艂ysza艂a odg艂osy miasta, kiedy wyszli na zewn膮trz. D藕wi臋ki klakson贸w, szum wiatru, ryk maxibusa. Wszystko to by艂o t艂em dla pogaw臋dki o pogodzie, budynkach, korkach, sklepach. Przerywanej od czasu do czasu g艂osami Baxtera i Truehearta.
- Rany, widzisz t臋 cizi臋? B贸g jest facetem i stoi po mojej stronie.
- B贸g mo偶e by膰 kobiet膮, oczywi艣cie, z premedytacj膮 podsuwa ci pod nos co艣, czego nie mo偶esz mie膰. - Trueheart.
- Nie藕le, dzieciaku - mrukn臋艂a Eve. - Bo偶e, mo偶na umrze膰 z nud贸w, s艂uchaj膮c tych g艂upot. 鈥濷ch, sp贸jrz na to, kochanie. Ojej鈥. Bla, bla, bla.
- Przewin膮膰 do przodu? - zaproponowa艂 Roarke.
- Nie. Wytrzymamy.
Wytrwa艂a mimo obrzydzenia, przetrzyma艂a nieko艅cz膮ce si臋 wybieranie i kupowanie choinki oraz dodatkowych ozd贸b. Chichot, kiedy Bobby zmusi艂 Zan, by si臋 odwr贸ci艂a, kiedy wybiera艂 dla niej kolczyki. Potem szczebiotanie, jak to nie otworzy pude艂ka a偶 do Gwiazdki.
- Zaraz zwymiotuj臋.
Nast臋pnie dyskusja o obiedzie. Powinni zrobi膰 to czy tamto.
- Jezus, cokolwiek! Tury艣ci - narzeka艂a. - Dobijaj膮 mnie.
Wi臋cej 艣miech贸w i rado艣ci przy kupowaniu hot dog贸w. Tyle uciechy z kawa艂ka podrabianego mi臋sa, pomy艣la艂a Eve z niesmakiem, po czym gwa艂townie wyprostowa艂a si臋 na krze艣le.
- Poczekaj, zatrzymaj. Cofnij kawa艂ek. Do tego, co powiedzia艂a przed chwil膮.
- Skoro nalegasz, ale wys艂uchiwanie ody pochwalnej na temat karty da艅 ulicznego w贸zka to odrobin臋 zbyt wiele nawet jak dla mnie.
- Nie, pos艂uchaj, pos艂uchaj, co ona m贸wi. Jak to m贸wi.
- Co sprawia, 偶e hot dog kupiony z w贸zka w Nowym Jorku jest taki pyszny? Przysi臋gam, 偶e nigdzie na 艣wiecie nie ma takich hot dog贸w jak tu.
- Zatrzymaj. Sk膮d ona to wie? - pyta艂a Eve. - Nie u偶y艂a s艂贸w 鈥瀂a艂o偶臋 si臋, 偶e nigdzie鈥 ani 鈥濶igdy wcze艣niej nie jad艂am r贸wnie dobrego...鈥, czy czego艣 w tym stylu. Ona stwierdza: 鈥濶igdzie nie ma鈥. Jest w tym wiedza i nostalgia. Nie brzmi jak stwierdzenie ani ton dziewczyny, kt贸ra w艂a艣nie po raz pierwszy pr贸buje hot doga z w贸zka na Manhattanie - a twierdzi艂a, 偶e tak w艂a艣nie jest, dlatego zdecydowali si臋 w ko艅cu na hot dogi. 鈥濷jej, nigdy wcze艣niej nie jad艂am, fajnie by by艂o spr贸bowa膰鈥. Ta suka k艂amie.
- Nie b臋d臋 si臋 spiera艂. Ale r贸wnie dobrze mog艂a si臋 przej臋zyczy膰.
- Mog艂a, ale nie wierz臋 w to. Odtwarzaj.
S艂ucha艂a rozmowy o czapkach i szalikach. Trzeba przej艣膰 przez ulic臋. Wylana kawa. Niepok贸j, nutka strachu w jego g艂osie, potem ulga.
Teraz wrzask, krzyki, klaksony, hamulce. Szloch.
- Bo偶e, Bo偶e, niech kto艣 zadzwoni po pogotowie!
- Prosz臋 pani, niech go pani nie rusza, prosz臋 nie pr贸bowa膰 go przesuwa膰.
Nadbiega Baxter, pokazuje odznak臋 i przejmuje dowodzenie.
- Dobrze, teraz chc臋 tylko ich dwojga. Bez ha艂as贸w w tle, od momentu kupienia hot dog贸w do pojawienia si臋 Baxtera.
Roarke nastawi艂 odtwarzanie.
Ta sama niezobowi膮zuj膮ca, zdawkowa rozmowa. Jest wobec niej ust臋pliwy i pob艂a偶liwy, zauwa偶y艂a Eve. Potem gwa艂towne wci膮gni臋cie powietrza i jego natychmiastowa reakcja. Irytacja w jej g艂osie. I krzyki.
- On - poleci艂a Eve. - Od momentu rozlania kawy. Patrzy艂a na zapis graficzny - oddechy, g艂o艣no艣膰, ton.
- Tu, tu, s艂ysza艂e艣?
- Wci膮gn膮艂 powietrze. Zrozumia艂e, je艣li lecia艂 na jezdni臋.
- Sekund臋 wcze艣niej. Moment. Mo偶e si臋 potkn膮艂, jasne, ale kto艣 m贸g艂 go r贸wnie dobrze pchn膮膰. Teraz jej. Ta sama sekwencja.
Pochyli艂a si臋 naprz贸d i zobaczy艂a to, us艂ysza艂a.
- G艂臋boki wdech. Szybki. Przez sekund臋, zanim on zrobi to samo. Po czym nast臋puje chwila wahania, nim wykrzyknie jego imi臋 i zaczyna wrzeszcze膰.
Spojrzenie Eve by艂o surowe i nieugi臋te.
- Wepchn臋艂a go na ulic臋. Za艂o偶臋 si臋 o co chcesz. Sposobno艣膰. Zn贸w impuls. Ods艂uchajmy ha艂asy w tle, g艂osy, oddzielnie - w tej samej sekwencji. Mo偶e co艣 jeszcze si臋 pojawi.
Praca by艂a 偶mudna, ale wys艂uchali ka偶dego wariantu, nim wreszcie Eve da艂a spok贸j nagraniu.
- Wszystko zaczyna si臋 uk艂ada膰 - oznajmi艂a zimno. - Staje si臋 dla mnie jasne. Nie mog臋 jej oskar偶y膰, prokurator by mnie wy艣mia艂. Ale swoje wiem. Pozostaje kwestia dowod贸w.
- On j膮 kocha. - Co?
- Kocha j膮 - powt贸rzy艂 Roarke. - S艂ycha膰 to w jego g艂osie. To b臋dzie dla niego cios, Eve. Kolejny cios po 艣mierci matki. Je偶eli masz racj臋, a musz臋 wierzy膰, 偶e tak, Bobby si臋 za艂amie.
- Przykro mi. Wszystko lepsze ni偶 偶ycie z morderczyni膮.
Nie mog艂a i nie chcia艂a my艣le膰 teraz o jego b贸lu. Jeszcze nie.
- Nie sprawdzi艂am jeszcze zbyt wiele z listy zakup贸w, a ju偶 trafi艂am na brakuj膮c膮 torebk臋. Jutro zdob臋d臋 jej dok艂adny opis. Wszystkich brakuj膮cych rzeczy. Znajdziemy je u m艂odej pani Lombard. Przes艂ucham j膮 na komendzie. Przyszpil臋 Zan podczas przes艂uchania. Nie mam dowod贸w, a jedynie niejasne poszlaki. Wobec tego stoczymy pojedynek w pokoju przes艂ucha艅. Zamierzam go wygra膰. Przygl膮da艂 si臋 twarzy Eve, gdy jego 偶ona m贸wi艂a.
- Kiedy艣 mi powiedzia艂a艣, 偶e potrafi臋 by膰 przera偶aj膮cy. Pani te偶, pani porucznik.
U艣miechn臋艂a si臋 drapie偶nie.
- Masz cholern膮 racj臋.
Od rana robi艂a zamieszanie w laboratorium. Narzeka艂a. Pospiesza艂a. Rozwa偶a艂a pos艂u偶enie si臋 艂ap贸wk膮, na wszelki wypadek wzi臋艂a ze sob膮 bilety na mecz Knicks贸w, miejsca w lo偶y. Jednak zastraszenie okaza艂o si臋 skuteczniejsze.
Eve przypad艂a do komputera w u艂amku sekundy, gdy tylko us艂ysza艂a sygna艂.
- Wy艣wietl dane na monitorze. Skopiuj na twardy dysk.
Przetwarzanie...
Po przeczytaniu wynik贸w wyszukiwania uderzy艂a pi臋艣ci膮 w d艂o艅.
- Mam ci臋, suko.
- Dobre wie艣ci? - Roarke opar艂 si臋 o framug臋 drzwi. - Powinna艣 wiedzie膰, 偶e nieszcz臋sny technik laboratoryjny b臋dzie potrzebowa艂 pomocy psychologicznej. By膰 mo偶e czekaj膮 go lata terapii.
- Potwierdzi艂o si臋. - Z trudem powstrzyma艂a si臋 przed odta艅czeniem ta艅ca zwyci臋stwa. - Krew na dywanie w sypialni, na p艂ytkach w 艂azience i pod prysznicem w pokoju, kt贸ry sta艂 pusty w czasie pope艂nienia zbrodni i potem. Jeszcze nie zbadali pr贸bek, ale na pewno nale偶膮 do Trudy.
- Gratuluj臋.
- Przyskrzynienie jej to kwestia czasu. Mam co艣 lepszego ni偶 krew, o wiele lepszego - ani Zana, ani pokoj贸wka nie posprz膮ta艂y dok艂adnie. Na framudze okna zosta艂 odcisk. Jej. I drugi, na drzwiach.
- Skrupulatno艣膰 pop艂aca, czy raczej w tym przypadku nie pop艂aca jej brak.
- Tak, masz racj臋. Nie wybiega艂a my艣lami tak daleko naprz贸d. Nie s膮dzi艂a, 偶e sprawdzimy s膮siedni pok贸j. Po co, skoro zostawi艂a taki pi臋kny krwawy szlak na schodach ewakuacyjnych?
- A teraz?
- A teraz ominie mnie w膮tpliwa przyjemno艣膰 odwiedzania sprzedawc贸w sklepowych w sezonie wyprzeda偶y. - Tym razem Eve pozwoli艂a sobie na kr贸tki taniec zwyci臋stwa. - Odciski wystarcz膮. Dostan臋 nakaz. Wezw臋 j膮 na przes艂uchanie. Najpierw sprawdz臋 par臋 rzeczy, 偶eby si臋 upewni膰 co do swojej wersji wydarze艅.
- Czeka ci臋 pracowity dzie艅.
- Jestem gotowa do pracy. Zaczn臋 dzia艂a膰 st膮d, tu jest cicho. Peabody i tak wr贸ci dopiero za kilka godzin.
- Zostawiam ci臋, 偶eby艣 mia艂a spok贸j. I tak musz臋 lecie膰. - Podszed艂 i poca艂owa艂 j膮. - Mi艂o by艂o mie膰 ci臋 tylko dla siebie przez te par臋 dni.
- Tak, dla mnie to te偶 by艂a prawdziwa przyjemno艣膰.
- Pami臋taj o tym, poniewa偶 zamierzam ci臋 porwa膰 na kilkudniow膮 wycieczk臋. S艂o艅ce, piasek i morze.
- Nie brzmi jak co艣 strasznego.
- Wobec tego zarezerwuj sobie czas drugiego lutego. Zorganizujemy co艣.
- Dobrze.
Zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 przy drzwiach.
- Eve? Spytasz j膮, dlaczego? Czy to ma jakie艣 znaczenie?
- Spytam. To zawsze ma znaczenie.
Zosta艂a sama. Zabra艂a si臋 do studiowania po raz kolejny zdj臋膰 i 偶yciorys贸w by艂ych podopiecznych Trudy. Szuka艂a jakiegokolwiek powi膮zania mi臋dzy nimi. Szko艂a, praca, kurator, nauczyciel. Nic z tych rzeczy, 艂膮czy艂a je wy艂膮cznie osoba opiekunki.
- Jedna nie 偶yje - powiedzia艂a cicho sama do siebie. - Z ca艂膮 reszt膮 rozmawia艂am.
Wobec tego przyjrza艂a si臋 bli偶ej martwej dziewczynie.
Marnie Ralston, matka zmar艂a, ojciec nieznany. Tak samo jak u Zany, pomy艣la艂a, matka zmar艂a, ojciec nieznany. Przy podrabianiu dokument贸w dobrze jest si臋 trzyma膰 jak najbli偶ej prawdy.
Wy艣wietli艂a dane Marnie na monitorze komputera.
Rozleg艂a kartoteka kryminalna. Drobne w艂amania, kradzie偶e sklepowe, akty wandalizmu, b贸jki, posiadanie narkotyk贸w. Kradzie偶 samochodu w wieku lat pi臋tnastu.
Bieg艂y psychiatra opisa艂 j膮 jako krn膮brn膮 pacjentk臋, patologiczn膮 oszustk臋 z tendencjami socjopatycznymi. Wysoki iloraz inteligencji.
Przeczyta艂a notatki lekarza.
Pacjentka jest niezwykle b艂yskotliwa i sprytna. Lubi czu膰 si臋 m膮drzejsza od innych. Ma bardzo zorganizowany spos贸b my艣lenia i jest w stanie przyj膮膰 taki spos贸b post臋powania, jaki najbardziej pasuje do osi膮gni臋cia celu, kt贸ry sobie wyznaczy艂a.
- Moja dziewczyna - mrukn臋艂a Eve.
Potrafi sprawia膰 wra偶enie uleg艂ej i sk艂onnej do wsp贸艂pracy. Jednak okazuje si臋 to wy艂膮cznie z艂udzeniem stwarzanym przez ni膮 艣wiadomie i celowo. Cho膰 odr贸偶nia dobro od z艂a, przy wyborze post臋powania kieruje si臋 wy艂膮cznie osi膮gni臋ciem jak najwi臋kszych korzy艣ci, na przyk艂ad uwagi, przywilej贸w. Potrzeba oszukiwania otoczenia ma dwojakie pod艂o偶e. Po pierwsze - zysk. Po drugie - potwierdzenie w艂asnej wy偶szo艣ci, co si臋ga korzeniami do jej dzieci艅stwa, kiedy pada艂a ofiar膮 zaniedba艅 i przemocy.
- Tak, mo偶e. A mo偶e po prostu lubi k艂ama膰. - Ludzie lubi膮 k艂ama膰 policjantom, przypomnia艂a sobie Eve. Dla niekt贸rych to niemal odruch bezwarunkowy.
Przestudiowa艂a kart臋 chor贸b.
Z艂amana r臋ka, z艂amany nos, liczne kontuzje i urazy. Podbite oczy, wstrz膮sy m贸zgu. Wszystko to, zgodnie z raportami - medycznymi i policyjnymi - zawdzi臋cza艂a matce. Rodzicielka trafi艂a do wi臋zienia. Dzieciak do Trudy.
Obra偶enia powsta艂y przed ocen膮 psychiatryczn膮. Przed wkroczeniem na 艣cie偶k臋 wyst臋pku. Marnie Ralston sp臋dzi艂a u Trudy rok, trafi艂a do niej w wieku lat dwunastu i zosta艂a do uko艅czenia trzynastego roku 偶ycia.
Uciek艂a i udawa艂o jej si臋 wymyka膰 w艂adzom przez ca艂e dwa lata. Tak, tak, spryciula. Ta m艂oda dziewczyna musia艂a mie膰 sporo sprytu, pomys艂owo艣ci i szcz臋艣cia, aby tak d艂ugo przetrwa膰 na ulicy.
Wreszcie j膮 z艂apali. Mimo oceny psychiatrycznej trafi艂a do innej rodziny zast臋pczej. Uciek艂a po kilku tygodniach i ukrywa艂a si臋 do osiemnastego roku 偶ycia.
Trzyma艂a si臋 z dala od k艂opot贸w i policyjnych radar贸w, zauwa偶y艂a Eve. Cz臋sto zmienia艂a prac臋. Rozbiera艂a si臋, ta艅czy艂a w klubach i barach.
A potem, je艣li wierzy膰 temu, co widnieje w aktach, bum.
- Jako艣 mi si臋 nie wydaje.
Eve umie艣ci艂a ostatnie dost臋pne zdj臋cie Marnie Ralston na ekranie obok zdj臋cia Zany. Marnie mia艂a kr贸tkie proste br膮zowe w艂osy. W jej twarzy by艂o co艣 nieugi臋tego. 艢lady dawnych krzywd, wyzwanie rzucane 艣wiatu, gorycz.
Pomy艣la艂a o wezwaniu Yancy'ego lub innego policyjnego grafika, ale jeszcze chwil臋 wola艂a pobawi膰 si臋 sama.
- Komputer, powi臋kszy膰 oczy na obu zdj臋ciach.
Prawie taki sam kolor - drobne r贸偶nice mo偶na z艂o偶y膰 na karb o艣wietlenia. Inny kszta艂t. Marnie mia艂a opadaj膮ce zewn臋trzne k膮ciki, oczy Zany by艂y wielkie i okr膮g艂e.
Powi臋kszy艂a brwi - u Zany bardziej 艂ukowate. Nos - w臋偶szy, lekko zadarty.
Zmiany na lepsze, pomy艣la艂a. Zmiany, za kt贸re pr贸偶na kobieta by艂aby sk艂onna zap艂aci膰, wierz膮c, 偶e dzi臋ki nim stanie si臋 atrakcyjniejsza. Zw艂aszcza gdy ma r贸wnie偶 inne powody, by pragn膮膰 zmiany wygl膮du.
Sprawdzi艂a usta i na jej w艂asnych pojawi艂 si臋 u艣miech.
- Zdaje si臋, 偶e lubisz swoje usta. Komputer, por贸wnaj zdj臋cia. Czy jest zgodno艣膰?
Przetwarzanie... Zgodno艣膰 potwierdzona.
- Zmieni艂a艣 w艂osy, oczy, nos, kszta艂t twarzy, ale zostawi艂a艣 usta. Przyty艂a艣 par臋 kilo - m贸wi艂a Eve, por贸wnuj膮c wag臋 i wzrost. - Zmieni艂a艣 nieco figur臋, wzrostu jednak zmieni膰 si臋 nie da.
Spisa艂a dane, zrobi艂a list臋 poszlak i dowod贸w. Napisa艂a swoj膮 wersj臋 wydarze艅. Zamierza艂a osobi艣cie odwiedzi膰 prokuratora i s臋dziego, aby postara膰 si臋 o nakazy.
Schodzi艂a w艂a艣nie na d贸艂, gdy us艂ysza艂 komunikator.
- Dallas. Streszczaj si臋.
- Cze艣膰, wr贸ci艂am. Jestem. Ciebie nie ma. Mieli艣my...
- Skontaktuj si臋 z biurem prokuratora - przerwa艂a Peabody radosne powitanie. - Spr贸buj namierzy膰 Cher Reo. To ich aktualna z艂ota dziewczyna.
- Co...
- Potrzebuj臋 natychmiastowej konsultacji, niech mi polec膮 s臋dziego, kt贸ry b臋dzie najbardziej sk艂onny podpisa膰 dla mnie par臋 nakaz贸w.
- Dla kogo? Po co?
- Dla Zany. Przeszukanie jej pokoju, rzeczy. Podejrzenie morderstwa i usi艂owania morderstwa. Na pocz膮tek.
- Zana? Ale...
- R贸b, co m贸wi臋, Peabody. - Eve chwyci艂a p艂aszcz z por臋czy na dole schod贸w i zacz臋艂a go w biegu nak艂ada膰, mijaj膮c Summerseta. - Wyja艣ni臋 wszystko w prokuraturze. Zapoznaj si臋 z raportami, kt贸re ci pos艂a艂am. Musz臋 pogada膰 z komendantem. Ju偶 jad臋.
- Jezus, za ka偶dym razem, kiedy bior臋 wolny dzie艅, wszystko staje na g艂owie.
- Ruszaj si臋. Jeszcze dzi艣 rano chc臋 j膮 widzie膰 w pokoju przes艂ucha艅.
Roz艂膮czy艂a si臋. Jej samoch贸d, podobnie jak wcze艣niej p艂aszcz, ju偶 czeka艂. W tym momencie czu艂a si臋 na tyle odurzona adrenalin膮, by doceni膰 denerwuj膮cy profesjonalizm Summerseta.
By艂a pobudzona, by膰 mo偶e bardziej ni偶 powinna, p贸藕niej to przeanalizuje. Teraz z艂apa艂a trop. Mia艂a przewag臋, Zana niczego si臋 nie spodziewa, to wa偶ne przy takiej przeciwniczce. Marnie, poprawi艂a si臋 w my艣lach. Pora zacz膮膰 nazywa膰 j膮 jej w艂asnym imieniem.
Zamknie spraw臋 i wszystko si臋 sko艅czy. B臋dzie mog艂a zapomnie膰 o przesz艂o艣ci. Pogrzebie straszne miesi膮ce sp臋dzone w domu Trudy Lombard w zakamarkach pami臋ci, gdzie ich miejsce.
A potem, rozmy艣la艂a w艂膮czaj膮c si臋 do ruchu, wyjedzie na kilka dni z Roarkiem. Na ich wysp臋, gdzie b臋d膮 lata膰 nago i do utraty przytomno艣ci kocha膰 si臋 na piasku. Z艂api膮 troch臋 s艂o艅ca, posurfuj膮 sobie, na艂aduj膮 baterie na d艂ug膮 mro藕n膮 zim臋.
Zn贸w odezwa艂 si臋 komunikator.
- Dallas. Czego?
- Hej, cze艣膰! Mia艂a艣 magiczne 艣wi臋ta?
- Mavis. - Eve musia艂a si臋 szybko przestawi膰 na inne tory my艣lenia. - Tak, tak. S艂uchaj, jestem w drodze do pracy. Mog臋 oddzwoni膰 za chwil臋?
- Tak, nie ma sprawy. Chcia艂am tylko przypomnie膰 tobie i Roarke'owi o kursie. To ju偶 za par臋 tygodni.
- Tak, pami臋tam. - Rzeczywi艣cie trudno jej by艂o zapomnie膰 o czym艣, co przejmowa艂o ich oboje takim przera偶eniem.
- Leonardo i ja p贸jdziemy z wami, je偶eli chcecie. P贸藕niej mo偶e zjemy razem kolacj臋.
- Ee. Jasne. Jasne. Czemu tak wcze艣nie wsta艂a艣?
- Dzidziu艣 mnie obudzi艂. Poza tym, musz臋 si臋 przyzwyczaja膰. Patrz, patrz, co zrobi艂 dla mnie w艂asnor臋cznie m贸j ukochany!
Pokaza艂a jaki艣 niezidentyfikowany ma艂y przedmiot w kolorze krwistej czerwieni obwieszony mn贸stwem srebrnych serduszek i wisiork贸w. Co艣 jakby kombinezon dla miniaturowego p艂etwonurka, uzna艂a Eve.
- Tak. No no!
- Bo dziecko urodzi si臋 przed Walentynkami. To ju偶 nied艂ugo. Podoba ci si臋 Berry?
- Kto?
- Imi臋. Dobre i dla ch艂opca, i dla dziewczynki. Jest s艂odkie.
- Koledzy w szkole b臋d膮 mu dokucza膰.
- No tak. Ojej. No c贸偶, pomy艣limy. To na razie. Eve skontaktowa艂a si臋 z biurem Whitneya.
- Komendancie - zacz臋艂a, po tym jak ju偶 uda艂o jej si臋 nak艂oni膰 sekretark臋, by j膮 po艂膮czy艂a. - Mamy prze艂om w sprawie Lombard贸w.
Eve wybra艂a wind臋, mimo 偶e nie znosi艂a t艂oku. Teraz zale偶a艂o jej g艂贸wnie na czasie. Chyba mia艂a to wypisane na twarzy, poniewa偶 na jej widok Peabody od razu poderwa艂a si臋 zza biurka ze s艂owami:
- Reo ju偶 jedzie. Przekaza艂am jej aktualne dane, wi臋c wie mniej wi臋cej, o co chodzi. Nie b臋dziesz jej musia艂a t艂umaczy膰 wszystkiego. O, masz na sobie sweter, kt贸ry ci zrobi艂am.
Eve spojrza艂a z konsternacj膮. Zbyt by艂a dzi艣 rano poch艂oni臋ta innymi sprawami, 偶eby zwraca膰 uwag臋 na garderob臋. Dopiero teraz zauwa偶y艂a, i偶 faktycznie ma na sobie sweter od Peabody.
- Eee... jest ciep艂y, ale lekki. Podoba mi si臋. Jest... Sama go zrobi艂a艣?
- Tak. Oba. Roarke'a te偶. I 艣liczn膮 marynark臋 dla McNaba. Robi艂am j膮 u Mavis, w tajemnicy przed nim. Od dawna nie szyde艂kowa艂am.
Dotkn臋艂a r臋kawa Eve.
- McNab kupi艂 w艂贸czk臋, razem wybierali艣my kolory. Wygl膮da dobrze.
Eve zn贸w popatrzy艂a zdumiona na mi臋kki ciep艂y sweter w r贸偶nych odcieniach wrzosu.
- Jest wspania艂y.
Nikt nigdy nie zrobi艂 dla niej swetra ani nic innego, prawd臋 m贸wi膮c. Leonardo si臋 nie liczy艂, uzna艂a. To jego zaw贸d.
- Naprawd臋 wspania艂y - doda艂a. - Dzi臋ki.
- Chcieli艣my da膰 wam co艣 jedynego w swoim rodzaju. Bo wy jeste艣cie niepowtarzalni. I osobistego. Ciesz臋 si臋, 偶e ci si臋 podoba.
- Podoba mi si臋. - Podoba艂 jej si臋 teraz, kiedy wiedzia艂a, 偶e Peabody sama go zrobi艂a. Przedtem by艂 to po prostu sweter.
- Baxter, Trueheart. Za mn膮! - Zaprowadzi艂a ich do swojego pokoiku. Ledwie si臋 w nim mie艣cili we czw贸rk臋, nie chcia艂a jednak traci膰 czasu na zamawianie sali konferencyjnej.
- Staram si臋 o nakaz. Zana Lombard.
- Gospodyni domowa z Teksasu? - wtr膮ci艂 Baxter.
- Gospodyni domowa z Teksasu, kt贸ra dawno temu trafi艂a pod skrzyd艂a Trudy Lombard. My艣l臋, 偶e potrafi臋 to udowodni膰. Zmieni艂a wygl膮d i to偶samo艣膰 w celu - przynajmniej cz臋艣ciowo - uwiedzenia syna ofiary i dokonania zemsty na jego matce. Sprowadz臋 tu podejrzan膮, gdy dostan臋 nakaz. Rzekomo po to, aby jeszcze raz przejrze膰 jej zeznania, przedstawi膰 jej post臋py w 艣ledztwie, bla, bla. Przeszukacie w tym czasie jej pok贸j. Oto czego szukamy. Wyj臋艂a p艂yt臋.
- Szczeg贸艂owy opis torebki, perfum, swetra i innych drobiazg贸w kupionych przez ofiar臋. Podejrzewam, 偶e Zana, kt贸ra w rzeczywisto艣ci nazywa si臋 Marnie Ralston, przyw艂aszczy艂a sobie je po zamordowaniu Trudy Lombard. Znajd藕cie te rzeczy, zawiadom mnie, gdy ci si臋 uda.
- Peabody.
- Ruszamy.
- Skontaktuj si臋 z oficerami policji, kt贸rzy prowadzili 艣ledztwo w sprawie wybuchu w klubie Zed. Miami, w 2055 roku. Dane masz w teczce. Dowiedz si臋, w jaki spos贸b zidentyfikowali cia艂o. Przy艣lij do mnie Cher Reo, kiedy tu dotrze.
- Wypchn臋艂a go na jezdni臋 - powiedzia艂 Baxter. - Dlatego nie widzieli艣my, aby kto艣 ich 艣ledzi艂, nie dostrzegli艣my napastnika. Sama to zrobi艂a.
- Tak - potwierdzi艂a Eve. Na jego twarzy pojawi艂y si臋 jednocze艣nie z艂o艣膰 i ulga. - Je偶eli mo偶emy m贸wi膰 o czyjejkolwiek winie, bior臋 j膮 na siebie. Nie przewidzia艂am takiej ewentualno艣ci. Znajd藕 te rzeczy, cokolwiek, co 艣wiadczy o tym, i偶 Zana widzia艂a si臋 z Trudy w noc morderstwa.
Wypchn臋艂a ich z gabinetu, zamkn臋艂a drzwi. Potem usiad艂a za biurkiem, przyg艂adzi艂a w艂osy i zadzwoni艂a do Zany.
- Cze艣膰. Przepraszam. Obudzi艂am ci臋.
- Nie szkodzi. Nie sypiam zbyt dobrze. Ojej, ju偶 po dziewi膮tej. - Przetar艂a oczy jak dziecko. - Wydaje mi si臋, 偶e Bobby'ego wypisz膮 dzi艣 po po艂udniu. 呕ywi臋 tak膮 nadziej臋, chocia偶 mo偶liwe, 偶e wyjdzie dopiero jutro. Maj膮 do mnie zadzwoni膰 ze szpitala wcze艣niej, 偶ebym mog艂a tu wszystko przygotowa膰.
- To dobra wiadomo艣膰.
- Najlepsza. Bardzo mi艂o sp臋dzili艣my 艣wi臋ta. - Powiedzia艂a to tonem dzielnej ma艂偶onki, kt贸ra stara si臋 wydoby膰, co najlepsze, z ka偶dej z艂ej sytuacji, zauwa偶y艂a Eve. - Mam nadziej臋, 偶e ty r贸wnie偶.
- Tak, bardzo mi艂o. Pos艂uchaj, niech臋tnie ci臋 fatyguj臋, ale musz臋 z tob膮 wyja艣ni膰 kilka rzeczy. Papierkowa rutynowa robota, troch臋 nam si臋 wszystko op贸藕ni艂o z powodu 艣wi膮t. By艂oby wspaniale, gdyby艣 mog艂a przyjecha膰. Ton臋 w papierach. Po艣l臋 po ciebie samoch贸d.
- O... c贸偶... Ale Bobby mnie potrzebuje.
- Nawet je偶eli wypisz膮 go dzi艣, masz jeszcze troch臋 czasu. St膮d jest bli偶ej do szpitala, a je艣li b臋dziesz czego艣 potrzebowa艂a, funkcjonariusze zawioz膮 ci臋 do sklepu. Pojad膮 te偶 z tob膮 po Bobby'ego.
- Naprawd臋? Przyda艂aby mi si臋 pomoc.
- Sama z tob膮 pojad臋, kiedy tylko si臋 z tym uporamy.
- Nie wiem, co bym bez ciebie zrobi艂a przez kilka ostatnich dni. - Wielkie, b艂臋kitne oczy wype艂ni艂y si臋 艂zami, jak nale偶a艂o oczekiwa膰. - Troch臋 potrwa, nim si臋 ubior臋 i wyszykuj臋.
- Nie ma po艣piechu. Sama mam jeszcze par臋 rzeczy do zrobienia. Moi ludzie przywioz膮 ci臋, kiedy b臋dziesz gotowa. Co ty na to?
- Dobrze.
Eve westchn臋艂a, s艂ysz膮c pukanie do drzwi. - Musz臋 ko艅czy膰. Mamy tu dzi艣 od rana urwanie g艂owy.
- Wyobra偶am sobie. Przyjad臋 najszybciej, jak si臋 da.
- Tak, przyjedziesz - mrukn臋艂a Eve po przerwaniu po艂膮czenia. - Wejd藕, Reo. - Skin臋艂a g艂ow膮 zast臋pczyni prokuratora, zgrabnej blondynce. - Wspaniale sp臋dzi艂am 艣wi臋ta, ty te偶. Bla, bla, bla, przejd藕my do rzeczy.
- 艁adny sweter, bla, bla, bla. Nie masz 偶adnych dowod贸w. Nie mo偶emy wnie艣膰 oskar偶enia.
- Zdob臋d臋. Potrzebuj臋 tylko nakaz贸w.
- Mo偶e dam rad臋 przepchn膮膰 nakaz przeszukania. Zaginione rzeczy z pokoju ofiary, odciski synowej ofiary, krew i odciski w pokoju przylegaj膮cym do miejsca zbrodni. Por贸wnanie zdj臋膰 to dobra robota, ale wci膮偶 nie wychodzi poza obszar spekulacji. Identyfikacja na podstawie ust nie jest wystarczaj膮ca.
- B臋dzie lepiej. Pracuj臋 nad tym. Za艂atw mi nakaz rewizji i zatrzymania. 艢ci膮gn臋 podejrzan膮 na przes艂uchanie. Wiem, jak j膮 podej艣膰.
- Potrzebujesz przyznania si臋 do winy. Eve u艣miechn臋艂a si臋 zimno.
- Dostan臋 je.
- Chc臋 to zobaczy膰. Dam ci nakaz rewizji. Sprowad藕 j膮. Dallas skontaktowa艂a si臋 z Baxterem i Trueheartem.
- Ju偶 wyjecha艂a? Wejd藕cie i znajd藕cie mi to, czego potrzebuj臋. Przywie藕cie do komendy. Pu艣膰cie sygna艂 na komunikator, gdy dotrzecie na miejsce. Po艣l臋 Peabody po rzeczy, kiedy b臋d臋 gotowa.
- Sprawia艂a wra偶enie takiej normalnej - o艣wiadczy艂 Trueheart. - I mi艂ej.
- Na pewno za tak膮 si臋 uwa偶a. Ale to ju偶 sprawa dla Miry. - J膮 r贸wnie偶 chcia艂a zaprosi膰.
Zadzwoni艂a do gabinetu konsultantki. Musia艂a najpierw wyt艂umaczy膰 si臋 sekretarce.
- Chc臋, 偶eby艣 przysz艂a na galeri臋. Pok贸j przes艂ucha艅 A.
- Teraz?
- Za dwadzie艣cia minut. B臋d臋 przes艂uchiwa膰 Zan臋 Lombard. Naprawd臋 nazywa si臋 Marnie Ralston. Zmieni艂a wygl膮d i przyj臋艂a fa艂szyw膮 to偶samo艣膰, 偶eby si臋 wkr臋ci膰 do domu Lombard贸w. Wysy艂am ci raport. Mam zgod臋 prokuratora. Potrzebuj臋 ci臋.
- Zrobi臋, co si臋 da. Musz臋 poprzesuwa膰 spotkania. Eve uzna艂a, 偶e wi臋cej nie wsk贸ra. Zadzwoni艂a jeszcze do kilku os贸b, a potem usiad艂a wygodnie, aby oczy艣ci膰 umys艂.
- Dallas? - Wesz艂a Peabody. - Przyjecha艂a.
- Dobrze. Przedstawienie czas zacz膮膰.
Wysz艂a na korytarz, naprzeciw Zanie, kt贸ra sz艂a po艣rodku eskortuj膮cych j膮 funkcjonariuszy.
Wystroi艂a si臋, zauwa偶y艂a Eve. O ile si臋 nie myli艂a - a zaczyna艂a mie膰 coraz lepsze oko do ubra艅 - Zana w艂o偶y艂a dzi艣 b艂臋kitny kaszmirowy sweter wyszywany na mankietach w kwiatowe wzory. Pasowa艂 do opisu jednego z zakup贸w Trudy.
Ma tupet, pomy艣la艂a Eve. Bezczelne posuni臋cie.
- Dzi臋kuj臋, 偶e zechcia艂a艣 przyjecha膰. Okres 艣wi膮teczny nie sprzyja pracy.
- Ciesz臋 si臋, i偶 przynajmniej tak mog臋 pom贸c po tym wszystkim, co ty zrobi艂a艣 dla mnie i Bobby'ego. Rozmawia艂am z nim przed wyj艣ciem, powiedzia艂am, 偶e obieca艂a艣 przyjecha膰 ze mn膮 po niego do szpitala.
- Co艣 zorganizujemy. S艂uchaj, p贸jdziemy mo偶e do jakiego艣 wygodniejszego pomieszczenia ni偶 moja klitka. Napijesz si臋 czego艣? Mog臋 zaproponowa膰 bardzo kiepsk膮 kaw臋 lub nap贸j z automatu.
Zana rozejrza艂a si臋 po t臋tni膮cym 偶yciem korytarzu niczym turystka.
- Och, ch臋tnie napij臋 si臋 czego艣 gazowanego. Oboj臋tnie, jaki smak, byle nie cytrynowy.
- Peabody? Zajmiesz si臋 tym? Idziemy z Zan膮 do sali A.
- Jasne, nie ma sprawy.
Eve prze艂o偶y艂a teczk臋 z dokumentacj膮 do drugiej r臋ki.
- Nie znosz臋 papierkowej roboty - odezwa艂a si臋 tonem towarzyskiej pogaw臋dki. - Moim zdaniem to strata czasu, ale musimy dopi膮膰 wszystko na ostatni guzik, 偶eby艣cie mogli wr贸ci膰 do domu, ty i Bobby.
- Zaczynamy si臋 niecierpliwi膰. Bobby ma zaleg艂o艣ci w pracy, chcia艂by ju偶 wyjecha膰. Poza tym, wielkie metropolie raczej nie s膮 w naszym stylu.
Eve otworzy艂a drzwi. Zana wesz艂a i zawaha艂a si臋 tu偶 za progiem.
- Och, to pok贸j przes艂ucha艅. Widzia艂am takie w telewizji.
- Tak. Tu b臋dzie najwygodniej. Masz co艣 przeciwko?
- Och, nie. Chyba nie. W艂a艣ciwie to dosy膰 emocjonuj膮ce. Pierwszy raz jestem na policji.
- Z Bobbym porozmawiamy w hotelu, skoro jest ranny. A twoje zeznania przejrzymy teraz, 偶eby mie膰 to ju偶 z g艂owy. W ten spos贸b pr臋dzej wyjedziecie. Siadaj.
- Z wieloma przest臋pcami rozmawia艂a艣 w tym pokoju? - Tak.
- Nie wiem, jak ty to robisz. Czy zawsze chcia艂a艣 zosta膰 policjantk膮?
- Odk膮d pami臋tam. - Eve usiad艂a naprzeciwko, po drugiej stronie sto艂u i opar艂a si臋 swobodnie na krze艣le. - My艣l臋, 偶e po cz臋艣ci zawdzi臋czam to Trudy.
- Nie rozumiem.
- Chodzi o brak kontroli, kt贸ry przy niej odczuwa艂am. By艂am bezbronna. Trudny okres w moim 偶yciu.
Zana spu艣ci艂a wzrok.
- Bobby wspomina艂, 偶e nie by艂a dla ciebie zbyt mi艂a. A teraz, prosz臋 bardzo, ci臋偶ko pracujesz, 偶eby si臋 dowiedzie膰, kto j膮 zabi艂. To...
- Ironia losu? Przysz艂o mi to do g艂owy. - Eve zerkn臋艂a na Peabody, kt贸ra wesz艂a z napojami.
- Przynios艂am ci wi艣niowy - odezwa艂a si臋 do Zany. - A dla ciebie pepsi, Dallas.
- Uwielbiam wi艣niowy, dzi臋kuj臋. - Zana przyj臋艂a nap贸j i s艂omk臋. - Co teraz?
- Aby formalno艣ci sta艂o si臋 zado艣膰 - musz臋 tego bardzo pilnowa膰, zw艂aszcza 偶e zna艂am ofiar臋 - przeczytam ci twoje prawa.
- Ojej.
- Dla twojego i mojego bezpiecze艅stwa - wyja艣ni艂a Eve. - Je艣li sprawa nie zostanie rozwi膮zana... - Pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Ci臋偶ko o tym my艣le膰, ale je艣li tak si臋 stanie, lepiej 偶eby wszystko by艂o jak najbardziej oficjalnie przeprowadzone i zgodne z procedurami.
- No dobrze.
- W艂膮cz臋 nagrywanie. - Eve poda艂a godzin臋, dat臋, nazwiska os贸b obecnych w pokoju, numer sprawy, po czym wyrecytowa艂a formu艂k臋. - Zrozumia艂a艣 swoje prawa i obowi膮zki?
- Tak. Jejku. Jestem troch臋 zdenerwowana.
- Odpr臋偶 si臋, to nie zajmie du偶o czasu. Jeste艣 偶on膮 Bobby'ego Lombarda, syna ofiary, Trudy Lombard. Zgadza si臋?
- Tak. Od prawie siedmiu miesi臋cy.
- Dobrze zna艂a艣 zamordowan膮.
- O, tak. Wcze艣niej pracowa艂am w firmie Bobby'ego i jego wsp贸lnika. Pozna艂am mamci臋 Tru. Tak j膮 nazywa艂am. Umm, c贸偶, zacz臋艂am j膮 tak nazywa膰 po 艣lubie z Bobbym.
- Czy wasze relacje by艂y przyjazne?
- Tak. Dobrze mi idzie? - doda艂a szeptem.
- 艢wietnie. Wed艂ug zezna艅 os贸b, kt贸re j膮 zna艂y, ofiara mia艂a trudny charakter.
- C贸偶... bywa艂a wymagaj膮ca, tak bym to okre艣li艂a. Jednak ja nie mia艂am nic przeciwko temu. Straci艂am matk臋. Mamcia Tru i Bobby s膮 moj膮 jedyn膮 rodzin膮. - Zapatrzy艂a si臋 w 艣cian臋 i zamruga艂a powiekami. - Teraz zostali艣my z Bobbym tylko we dw贸jk臋.
- Zezna艂a艣, 偶e przeprowadzi艂a艣 si臋 do Copper Cove w Teksasie nied艂ugo po 艣mierci matki. Szuka艂a艣 pracy.
- Po uko艅czeniu zarz膮dzania. Pragn臋艂am zacz膮膰 wszystko od nowa. - Zana u艣miechn臋艂a si臋. - I znalaz艂am Bobby'ego.
- Nigdy przedtem nie spotka艂a艣 ofiary ani jej syna?
- Nie. My艣l臋, 偶e to by艂o przeznaczenie. Wiesz, kiedy si臋 kogo艣 spotyka i od razu wiadomo, 偶e sp臋dzi si臋 z nim reszt臋 偶ycia.
Eve pomy艣la艂a o Roarke'u. O tym, jak ich spojrzenia spotka艂y si臋 na tamtym pogrzebie.
- Tak, wiem.
- Tak w艂a艣nie by艂o z nami, ze mn膮 i Bobbym. D. K., to znaczy, Densil K. Easton, wsp贸lnik Bobby'ego, twierdzi艂, 偶e za ka偶dym razem, kiedy ze sob膮 rozmawiamy, z naszych ust wylatuj膮 ma艂e serduszka.
- Urocze. Kto wpad艂 na pomys艂 przyjazdu do Nowego Jorku?
- Umm, c贸偶, mamcia Tru. Chcia艂a z tob膮 porozmawia膰. Zobaczy艂a ci臋 w telewizji, jak m贸wi艂a艣 o tej sprawie z klonowaniem, i rozpozna艂a.
- Kto wybra艂 hotel, w kt贸rym mieszkali艣cie, kiedy zgin臋艂a?
- Ona. Okropne, jak si臋 o tym pomy艣li. Sama wybra艂a miejsce swojej 艣mierci.
- Te偶 ironia losu. W czasie morderstwa ty i Bobby znajdowali艣cie si臋 u siebie po drugiej stronie korytarza trzy pokoje od ofiary.
- Umm, ojej. Pami臋tam, 偶e mieszkali艣my naprzeciwko. Nie wiem, ile drzwi dok艂adnie nas dzieli艂o, ale pewnie si臋 zgadza.
- W czasie morderstwa przebywali艣cie w swoim pokoju.
- Tak. Wcze艣niej wychodzili艣my na kolacj臋, ale mamcia Tru nie chcia艂a z nami i艣膰. Wypili艣my butelk臋 wina. A po powrocie... - Zarumieni艂a si臋 wdzi臋cznie. - W ka偶dym razie przez ca艂膮 noc nie wychodzili艣my z pokoju. Rano postanowi艂am do niej p贸j艣膰, bo nie odbiera艂a komunikatora. My艣la艂am, 偶e jest chora albo gniewa si臋 na nas. Potem ty si臋 zjawi艂a艣 i... i znalaz艂a艣 j膮.
Zn贸w spu艣ci艂a wzrok i wycisn臋艂a kilka 艂ez, zauwa偶y艂a Eve.
- To by艂o straszne, straszne. Le偶a艂a tam, we krwi... Wesz艂a艣 do 艣rodka. Nie wiem, jak ty mo偶esz to robi膰. Praca policjantki musi by膰 trudna.
- Bywa. - Eve otworzy艂a akta, uda艂a, 偶e sprawdza fakty.
- Mam tu dane dotycz膮ce czasu. Przeczytam ci je, oficjalnie, zobaczymy, czy si臋 zgadza. Zana s艂ucha艂a, zagryzaj膮c wargi.
- Jest w porz膮dku - oznajmi艂a.
- Dobrze, dobrze. Zobaczmy, co nam jeszcze zosta艂o. 艁adny sweter, przy okazji.
U艣miechn臋艂a si臋 skromnie.
- Dzi臋kuj臋. Spodoba艂 mi si臋 kolor.
- Pasuje do twoich oczu. Trudy mia艂a zielone. Jej nie by艂oby w nim nawet w po艂owie tak dobrze.
Zana zamruga艂a.
- Chyba nie.
Rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi. Wszed艂 Feeney. Punktualnie co do minuty, zwr贸ci艂a uwag臋 Eve. Mia艂 w r臋ku komunikator zapakowany w torb臋 na dowody, trzyma艂 go tak, by nie pokazywa膰 dok艂adnie.
- Dallas? Pozwolisz na minutk臋?
- Jasne. Peabody, zast膮p mnie. Om贸wcie jeszcze raz zdarzenia z poniedzia艂ku po morderstwie z dok艂adnym uwzgl臋dnieniem czasu. - Eve podesz艂a do Feeneya, podczas gdy jej partnerka przej臋艂a pa艂eczk臋.
- Jak d艂ugo mam tu sta膰 z rozdziawion膮 g臋b膮? - szepn膮艂.
- Zerknij na podejrzan膮. - Eve zrobi艂a to samo. Obejrza艂a si臋 przez rami臋. Wzi臋艂a Feeneya pod rami臋 i wyprowadzi艂a z sali. - Damy jej minutk臋, 偶eby sobie co nieco przemy艣la艂a. Na pewno zapakowa艂e艣 taki sam jak ten zarejestrowany na ofiar臋?
- Tak, marka, model, kolor.
- Dobrze. Mia艂a do艣膰 czasu, 偶eby si臋 przyjrze膰. Dzi臋ki.
- Mog艂em przys艂a膰 kt贸rego艣 z ch艂opak贸w.
- Ty wygl膮dasz gro藕niej i bardziej oficjalnie. - Eve wsun臋艂a r臋ce do kieszeni, niech si臋 Zana jeszcze troch臋 spoci. - Jak by艂o wczoraj na tej wystawnej kolacji?
- Poprosi艂em jednego z wnuk贸w o przewr贸cenie sosjerki. Dobry dzieciak, jeste艣my ze sob膮 bardzo zwi膮zani. - U艣miechn膮艂 si臋 szeroko. - No i zap艂aci艂em mu dwie dychy, warto by艂o. 呕ona wkurzy艂a si臋 na ch艂opaka, a ja pozby艂em si臋 garnituru. Pe艂ne zwyci臋stwo, Dallas. Dzi臋ki za pomys艂.
- Ciesz臋 si臋, 偶e mog艂am pom贸c. - Zabrz臋cza艂 jej komunikator. - Dallas.
- Baxter. Nie znale藕li艣my swetra, ale...
- Ma go na sobie.
- Nie m贸w! Bezczelna ma艂a szujka. Mamy torebk臋, perfumy i inne drobiazgi. Teraz s艂uchaj, spodoba ci si臋: nakaz obejmowa艂 elektronik臋 i narz臋dzia telekomunikacyjne, Trueheart przejrza艂 operacje wykonywane z jej komunikatora. Sprawdza艂a loty na Bali. Zarezerwowa艂a sobie przelot w przysz艂ym miesi膮cu, dla jednej osoby, na nazwisko Marnie Zane. Pojedynczy. W jedn膮 stron臋. Z Nowego Jorku, nie z Teksasu.
- Ciekawe, prawda? Wysy艂am Peabody po torebk臋 i reszt臋. Dobra robota, Baxter.
- Musieli艣my si臋 jako艣 z dzieciakiem zrehabilitowa膰 za t臋 wpadk臋 z taks贸wk膮.
- Masz j膮 w gar艣ci, Dallas - stwierdzi艂 Feeney, kiedy si臋 roz艂膮czy艂a.
- Tak, ale chc臋 mie膰 j膮 w celi.
Wr贸ci艂a na sal臋 przes艂ucha艅 z powa偶n膮 min膮.
- Detektyw Peabody, prosz臋 odebra膰 kilka rzeczy od detektywa Baxtera.
- Tak jest. Sko艅czy艂y艣my omawia膰 poniedzia艂kowe zdarzenia.
- Dobrze. - Eve usiad艂a, a Delia wysz艂a. - Zano, czy kontaktowa艂a艣 si臋 z ofiar膮 za pomoc膮 komunikatora w dzie艅 jej 艣mierci?
- Z mamci膮 Tru? W tamt膮 sobot臋? Zadzwoni艂a do naszego pokoju i powiedzia艂a, 偶e nigdzie nie wychodzi.
Eve po艂o偶y艂a aparat na stole, po chwili po艂o偶y艂a na nim akta.
- A p贸藕niej, tamtego wieczoru? Rozmawia艂a艣 z ni膮?
- Och, nie bardzo pami臋tam. - Zana w艂o偶y艂a kciuk do ust, przygryz艂a paznokie膰. - Wszystko jest jakie艣 takie zamazane.
- Mog臋 od艣wie偶y膰 ci pami臋膰. Zarejestrowano drugie po艂膮czenie z jej komunikatora na tw贸j. Rozmawia艂a艣 z ni膮 jeszcze raz, Zano. Nic o tym nie wspomnia艂a艣 we wcze艣niejszych zeznaniach.
- Mo偶e tak. - Spojrza艂a ze znu偶eniem na akta. - Trudno spami臋ta膰 wszystkie nasze rozmowy, zw艂aszcza 偶e tyle si臋 dzia艂o. - U艣miechn臋艂a si臋 naiwnie. - Czy to wa偶ne?
- Tak, troch臋 wa偶ne.
- Ojej, przepraszam. Tak si臋 denerwowa艂am. Trudno pami臋ta膰 o wszystkim.
- Nie wydaje mi si臋, by by艂o trudno zapami臋ta膰 wizyt臋 w jej pokoju w noc morderstwa. Widok musia艂 by膰 do艣膰 szokuj膮cy, mia艂a zmasakrowan膮 twarz.
- Nie widzia艂am jej. Ja...
- Widzia艂a艣. - Eve odsun臋艂a folder z aktami, tak by nic ich nie dzieli艂o. - Posz艂a艣 do niej tego wieczoru. Bobby ju偶 spa艂. St膮d sweter, kt贸ry dzi艣 w艂o偶y艂a艣. Trudy kupi艂a go w czwartek, zanim zosta艂a zabita.
- Da艂a mi go. - Pola艂y si臋 艂zy. Eve mog艂a przysi膮c, 偶e sekund臋 wcze艣niej dostrzeg艂a w b艂臋kitnych ocz臋tach b艂ysk rozbawienia. - Kupi艂a go dla mnie. Jako wcze艣niejszy prezent gwiazdkowy.
- Bzdura. Obie o tym wiemy. Nic ci nie da艂a. Ani swetra... - Spojrza艂a na Peabody, kt贸ra wnios艂a kolejn膮 torb臋 z dowodami. - Ani tej torebki, perfum, szminki i tuszu do rz臋s. Pewnie uzna艂a艣, 偶e po 艣mierci ju偶 jej si臋 na nic nie przydadz膮. Czemu ty nie mia艂aby艣 si臋 nimi nacieszy膰? Czemu nie mia艂aby艣 dosta膰 wszystkiego?
Eve pochyli艂a si臋 do przodu.
- By艂a zimn膮 suk膮, wiem to r贸wnie dobrze jak ty. Po prostu skorzysta艂a艣 z okazji. Jeste艣 w tym dobra, zawsze by艂a艣. Prawda, Marnie?
Na sekund臋 w jej oczach pojawi艂o si臋 zaskoczenie, lecz nie tylko, pomy艣la艂a Eve. Dostrzeg艂a w nich r贸wnie偶 b艂ysk weso艂o艣ci, zanim na powr贸t zrobi艂y si臋 okr膮g艂e i niewinne jak oczy dziecka.
- Nie rozumiem, co do mnie m贸wisz. Wychodz臋. - Usta, kt贸re tak bardzo jej si臋 podoba艂y - za bardzo, by zmieni膰 ich kszta艂t - zadr偶a艂y. - Chc臋 do Bobby'ego.
- A chcia艂a艣 kiedykolwiek? - zastanowi艂a si臋 Eve. - Czy te偶 by艂 ci po prostu potrzebny? Dojdziemy do tego. Mo偶esz si臋 przesta膰 zgrywa膰, Marnie. Obu nam to wyjdzie na dobre. Niew膮tpliwie znudzi艂o ci臋 udawanie kogo艣 tak md艂ego jak Zana.
Marnie za艂ka艂a 偶a艂o艣nie.
- Jeste艣 z艂o艣liwa.
- Tak, to si臋 zdarza, kiedy kto艣 pr贸buje mnie oszuka膰. Nie藕le si臋 przy tym bawi艂a艣. Nie posprz膮ta艂a艣 jednak dok艂adnie w pokoju przylegaj膮cym do pokoju Trudy. Zostawi艂a艣 nieco krwi. Ma艂o tego, zostawi艂a艣 tam odciski.
Eve wsta艂a, okr膮偶y艂a st贸艂 i pochyli艂a si臋 nad Marnie. Poczu艂a subtelny kwiatowy zapach. Ciekawe, czy Marnie u偶y艂a dzi艣 rano perfum swojej ofiary. Jak si臋 czu艂a, rozpylaj膮c wok贸艂 siebie zapach wybrany przez Trudy?
Prawdopodobnie ca艂kiem nie藕le, uzna艂a Eve. Mo偶e nawet przy tym chichota艂a.
- Nie藕le ci wysz艂a ta zmiana to偶samo艣ci - m贸wi艂a cicho. - Ale nie idealnie. Jest jeszcze komunikator Trudy. Drobiazgi, Marnie, wpada si臋 zawsze przez szczeg贸艂y. Nie mog艂a艣 si臋 oprze膰. Musia艂a艣 sobie przyw艂aszczy膰 kilka jej rzeczy. Zawsze mia艂a艣 lepkie paluszki.
Si臋gn臋艂a przez blat do notebooka i otworzy艂a plik z aktami, ukazuj膮c podzielony ekran ze zdj臋ciami Marnie i Zany oraz kartotek膮 Marnie Ralston.
- Bystra dziewczyna. Takie sprawia艂a艣 na mnie wra偶enie od pierwszej chwili, kiedy ci臋 zobaczy艂am pod drzwiami Trudy. Spryciara pod mask膮 gospodyni domowej.
- Nic nie zauwa偶y艂a艣 - powiedzia艂a cicho Marnie.
- Nie? C贸偶, tak czy inaczej pope艂ni艂a艣 b艂膮d, zatrzymuj膮c sobie perfumy, Marnie, i ten 艂adny sweter. Oraz 艣liczn膮 torebk臋.
- Ona mi da艂a te rzeczy. Mamcia Tru...
- Guzik prawda. G艂upio k艂amiesz. Sprytniej by艂oby rozp艂aka膰 si臋 na zawo艂anie i przyzna膰, 偶e je zabra艂a艣. Po prostu nie potrafi艂a艣 si臋 powstrzyma膰. Tak ci wstyd. Obie wiemy, 偶e ta kobieta nigdy nic nikomu nie da艂a.
- Kocha艂a mnie. - Marnie ukry艂a twarz w d艂oniach i zap艂aka艂a. - Kocha艂a mnie naprawd臋.
- Kolejna bzdura - stwierdzi艂a weso艂o Eve. - Znowu g艂upio k艂amiesz. Problem w tym, 偶e rozmawiasz z osob膮, kt贸ra j膮 zna艂a i pami臋ta. Nie spodziewa艂a艣 si臋 mnie tamtego ranka. Nie zd膮偶y艂a艣 jeszcze posprz膮ta膰. Nie s膮dzi艂a艣 te偶, 偶e to ja poprowadz臋 艣ledztwo.
Poklepa艂a Marnie po ramieniu, opar艂a si臋 biodrem o blat sto艂u.
- C贸偶 za przypadek. - Zerkn臋艂a na Peabody. - No naprawd臋.
- Nikt by si臋 nie domy艣li艂 - przyzna艂a jej partnerka. - Poza tym to 艣wietna torebka. Szkoda by by艂o, gdyby si臋 mia艂a marnowa膰. Wie pani, co my艣l臋, pani porucznik? S膮dz臋, 偶e posun臋艂a si臋 nieco za daleko z tym sfingowanym uprowadzeniem. O wiele rozs膮dniej by艂oby pozosta膰 w cieniu w takiej sytuacji. Nie mog艂a si臋 powstrzyma膰 przed zwr贸ceniem na siebie uwagi.
- Chyba masz racj臋. Uwielbiasz b艂yszcze膰, prawda, Marnie? Przez tyle 艂at pozostawa艂a艣 w cieniu. Areszty, izby dziecka, Trudy. Nauczy艂a艣 si臋 dba膰 o w艂asne interesy. Ci膮gle by艂o ci ma艂o. Jeste艣 sprytna. Potrafisz wykorzysta膰 okazj臋. Zw艂aszcza kiedy sama pcha ci si臋 w r臋ce.
- Wymy艣lasz niestworzone historie, bo nic ci si臋 nie uda艂o ustali膰.
- Ale偶 uda艂o. Musz臋 przyzna膰, Marnie, 偶e ci臋 podziwiam. Nie藕le zaplanowane, 艣wietnie odegrane. Naprawd臋 masz talent. Ona jeszcze ci wszystko u艂atwi艂a. Przyjecha艂a tu i zacz臋艂a mnie szanta偶owa膰. Potem u偶y艂a swojej starej metody. Sama zada艂a sobie obra偶enia, 偶eby oskar偶y膰 kogo innego. Gdyby nie to, musia艂aby艣 jeszcze d艂ugo odgrywa膰 urocz膮 偶onk臋 i s艂odk膮 synow膮, nim uda艂oby si臋 zako艅czy膰 spraw臋. Daj spok贸j, Marnie. - Eve pochyli艂a si臋 ku niej. - Przecie偶 chcesz mi powiedzie膰. Kto ci臋 zrozumie lepiej ni偶 osoba, kt贸ra przesz艂a podobne piek艂o? Ciebie te偶 zmusza艂a co wiecz贸r do k膮pieli w lodowatej wodzie? Do szorowania pod艂贸g szczoteczk膮 do z臋b贸w? Ile razy zamyka艂a ci臋 w ciemnym pokoju? Albo m贸wi艂a, 偶e jeste艣 nikim?
- Czemu ci臋 obchodzi jej los? - spyta艂a cicho Marnie.
- Kto m贸wi, 偶e tak jest?
- Nie masz 偶adnych dowod贸w. Te rzeczy? - Wskaza艂a na torb臋. - Mama Tru mi je da艂a. Kocha艂a mnie.
- Nigdy nikogo na 艣wiecie nie kocha艂a poza sob膮. Niewykluczone, 偶e 艂awa przysi臋g艂ych jednak to kupi. Jak s膮dzisz, Peabody?
Delia wyd臋艂a usta, udaj膮c, 偶e si臋 zastanawia.
- Jest szansa, zw艂aszcza je艣li w艂膮czy wodospad. Ale bior膮c pod uwag臋 pozosta艂e okoliczno艣ci, prawdopodobie艅stwo gwa艂townie spada. Wie pani, porucznik Dallas, pozostaje kwestia premedytacji, a to nie przelewki. Poza tym, zmieniona to偶samo艣膰 - niby nic takiego, ale je偶eli dodamy - Peabody wzruszy艂a ramionami - 偶e zosta艂a zmieniona z zamiarem pope艂nienia morderstwa. Cz艂owieku, kiedy 艂awa przysi臋g艂ych us艂yszy, 偶e po艣lubi艂a syna ofiary, aby zyska膰 sposobno艣膰 zabicia by艂ej matki zast臋pczej... Mamy zab贸jstwo z zimn膮 krwi膮. Dodajmy jeszcze czynnik finansowy, zab贸jstwo dla korzy艣ci materialnych. Czeka ci臋 do偶ywocie w plac贸wce o ci臋偶kim rygorze poza planet膮. - Popatrzy艂a na Marnie. - Mo偶e potrafisz nas przekona膰, 偶e samo morderstwo nie by艂o zamierzone. Powinna艣 nam powiedzie膰, 偶e dzia艂a艂a艣 w samoobronie. P贸ki jeszcze masz nasz膮 sympati臋.
- A mo偶e powinnam znale藕膰 sobie adwokata.
- Jak chcesz. - Eve odsun臋艂a st贸艂. - Mnie nie zale偶y, przygwo藕dzi艂am ci臋 ju偶. Znajd藕 sobie adwokata, Marnie, masz do tego prawo. M贸j podziw i sympatia gwa艂townie spadn膮, ale c贸偶. Znasz kogo艣? - spyta艂a swobodnie. - Czy wolisz obro艅c臋 z urz臋du?
- Poczekaj. Czekaj. - Marnie podnios艂a do ust papierowy kubeczek z napojem. Upi艂a 艂yk. W miejsce naiwno艣ci pojawi艂o si臋 wyrachowanie. - A je艣li ci powiem, 偶e mia艂a zamiar pu艣ci膰 z torbami ciebie i twojego faceta? Oskuba膰 was doszcz臋tnie? Powstrzyma艂am j膮. To musi by膰 dla ciebie co艣 warte.
- Naturalnie. Porozmawiajmy o tym. - Eve usiad艂a z powrotem. - Najpierw opowiedz mi ca艂膮 histori臋 od pocz膮tku.
- Czemu nie? Mia艂a艣 racj臋. Na md艂o艣ci mi si臋 zbiera od udawania Zany. Masz tu moj膮 kartotek臋?
- Tak.
- Nie m贸wi wszystkiego. Wiesz, jak to jest. W dzieci艅stwie dosta艂am niez艂y wycisk.
- Widzia艂am twoj膮 kart臋 medyczn膮. Nie mia艂a艣 艂atwo.
- Nauczy艂am si臋 oddawa膰 ciosy. Troszczy艂am si臋 o siebie, bo nikt inny nie mia艂 takiego zamiaru. 鈥 Odsun臋艂a z obrzydzeniem resztki napoju. - Mog臋 prosi膰 o kaw臋? Czarn膮.
- Pewnie, przynios臋. - Peabody wymkn臋艂a si臋 za drzwi.
- System jest okrutny - ci膮gn臋艂a Marnie. - Nie rozumiem, jak mo偶esz dla niego pracowa膰 po tym, co ci臋 z jego powodu spotka艂o.
Eve nawet nie mrugn臋艂a.
- Lubi臋 czu膰 w艂adz臋.
- Tak, tak, jestem w stanie zrozumie膰. Masz odznak臋 i sza艂owy pistolecik. I bezkarnie mo偶esz skopa膰 komu艣 ty艂ek. Nieco inny spos贸b, 偶eby sobie odbi膰 tamte czasy, jak s膮dz臋. Sprawdzi艂 si臋 w twoim przypadku.
- Porozmawiajmy o tobie.
- M贸j ulubiony temat. Uwolnili mnie wreszcie od matki sadystki i co zrobili? Umie艣cili u Trudy. Najpierw pomy艣la艂am: super, dam sobie rad臋. 艁adny dom, 艂adne rzeczy, filantropka i jej synalek. Tylko 偶e ona okaza艂a si臋 gorsza ni偶 moja matka. Wiesz.
- Wiem.
- By艂a silna. Ja w tamtych czasach by艂am drobna, a ona silna. Zimne k膮piele ka偶dego wieczoru, ka偶dego przekl臋tego wieczoru - z religijn膮 systematyczno艣ci膮. Potem zawsze zamyka艂a mnie na noc w pokoju. To akurat mi nie przeszkadza艂o. Cisza, spok贸j, czas, 偶eby pomy艣le膰.
Wr贸ci艂a Peabody z kaw膮, kt贸r膮 postawi艂a na stole.
- Wiesz, 偶e kiedy艣 dosypa艂a mi czego艣 do jedzenia, 偶ebym si臋 pochorowa艂a? Za to, 偶e gwizdn臋艂am jej kolczyki. - Marnie spr贸bowa艂a kawy i skrzywi艂a si臋 z pogard膮. - Dawno ju偶 nie by艂am na policji. Wci膮偶 nie umiecie zaparzy膰 porz膮dnej kawy.
- M臋偶nie znosimy wszelkie niedogodno艣ci w s艂u偶bie spo艂ecze艅stwu - odpar艂a oschle Delia, czym roz艣mieszy艂a Marnie.
- Dobre. Wr贸膰my do mnie. Za drugim razem, kiedy mnie przy艂apa艂a, 艣ci臋艂a mi w艂osy. Mia艂am 艂adne w艂osy. Kr贸tsze ni偶 teraz, ale 艂adne. Odgarn臋艂a je do ty艂u.
- Ogoli艂a mi g艂ow臋 do samej sk贸ry, jak jakiej艣 kryminalistce. Potem powiedzia艂a opiekunce spo艂ecznej, 偶e zrobi艂am to sobie sama. Nikt nie zareagowa艂. Wtedy poprzysi臋g艂am zemst臋. Kiedy艣 znajd臋 spos贸b, postanowi艂am. Obci臋艂a mi w艂osy!
Eve pozwoli艂a sobie na wsp贸艂czucie.
- Uciek艂a艣.
- Tak. Mia艂am ochot臋 pu艣ci膰 z dymem chat臋 z ni膮 w 艣rodku, ale to nie by艂oby rozs膮dne. Szukaliby mnie o wiele bardziej zawzi臋cie, gdybym tak post膮pi艂a.
Wsp贸艂czucie przygas艂o.
- Podpalenie i morderstwo. Owszem, szukaliby ci臋 do skutku.
- By艂am m艂oda. Mia艂am mn贸stwo czasu na zaplanowanie zemsty. I tak mnie 艣cigali. Wy policjanci nigdy nie pomy艣licie, 偶eby zostawi膰 kogo艣 w spokoju?
Marnie potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 z dezaprobat膮 i napi艂a si臋 kawy.
- Mia艂a艣 trzyna艣cie lat w chwili ucieczki. Dla ciebie to po艂owa 偶ycia. D艂ugo chowa艂a艣 uraz臋 - zauwa偶y艂a Eve.
- Co to za uraza, je艣li si臋 jej d艂ugo nie chowa? - odpar艂a gorzko. - M贸wi艂a, 偶e jestem kurw膮. Taka si臋 urodzi艂am i taka umr臋. 呕e jestem brzydka, do niczego. 呕e jestem nikim. Codziennie mi to powtarza艂a. Chcia艂a nowych mebli do salonu, zdemolowa艂a stare i zg艂osi艂a, 偶e to ja. Wypisali jej czek, a mnie wzi臋li na obserwacj臋. Prze偶y艂am u niej piek艂o przez ten rok.
- D艂ugo czeka艂a艣 na swoj膮 zemst臋.
- By艂am zaj臋ta innymi sprawami, ale mia艂am oko na Trudy, na wypadek gdyby nadarzy艂a si臋 okazja. I nadarzy艂a si臋.
- W noc zamachu w Miami.
- Czasami los nam sprzyja, prawda? By艂am chora tamtej nocy, zast臋powa艂a mnie kole偶anka. Nikt nawet nie zwr贸ci艂 uwagi, lokal nie nale偶a艂 do eleganckich. Da艂am jej swoje dokumenty i przepustk臋, 偶eby mog艂a si臋 dosta膰 do szafki z kostiumami. Us艂ysza艂am o wybuchu w telewizji. Prawie nikt nie prze偶y艂, zw艂oki by艂y w kawa艂kach. Mia艂am szcz臋艣cie. Gdybym posz艂a wtedy do pracy, te偶 by ze mnie niewiele zosta艂o. By艂am wstrz膮艣ni臋ta. Naprawd臋 da艂o mi to do my艣lenia.
- Postanowi艂a艣 zmieni膰 to偶samo艣膰.
- C贸偶, by艂am winna r贸偶nym ludziom pieni膮dze. Nikt nie oczekuje sp艂aty d艂ug贸w przez nieboszczk臋. Zabra艂am dokumenty nie偶yj膮cej kole偶anki, wszystkie pieni膮dze, jakie mia艂a, i ulotni艂am si臋. Uzbiera艂a 艂adn膮 sumk臋.
- Jak si臋 nazywa艂a?
- Kto? Ach, cholera, jak ona si臋 nazywa艂a. Rosie, tak, Rosie O'Hara. Czemu pytasz?
- Kto艣 bliski mo偶e jej szuka膰.
- W膮tpliwe. By艂a uliczn膮 dziwk膮 i narkomank膮. - Marnie beztrosko skre艣li艂a dziewczyn臋, kt贸ra umar艂a zamiast niej. - Nie mog艂am zbyt d艂ugo pos艂ugiwa膰 si臋 jej dokumentami. Musia艂am si臋 ich pozby膰 i zacz膮膰 od nowa. Wtedy wpad艂am na pomys艂 z Zan膮. Nie tak trudno zdoby膰 lewe papiery, kiedy si臋 wie, do kogo p贸j艣膰, komu zap艂aci膰. Zrobi艂am sobie twarz. Uzna艂am to za 艣wietn膮 inwestycj臋. Zw艂aszcza kiedy przyjrza艂am si臋 lepiej Bobby'emu.
- Przystojny, samotny, ambitny.
- W艂a艣nie. I wci膮偶 przy mamusi. Wyja艣nijmy jedn膮 rzecz, nie mia艂am zamiaru zabija膰 Trudy. Powiedzmy to sobie bardzo jasno - zastrzeg艂a. - 呕adne tam morderstwo z premedytacj膮. Chcia艂am tylko zabra膰 jej synalka i zamieni膰 偶ycie w piek艂o, tak jak ona mnie. Przy okazji umo艣ci膰 sobie mi艂e gniazdko, zdoby膰 troch臋 kasy.
- Wyrafinowane oszustwo - podsun臋艂a Eve.
- Zgadza si臋. Z Bobbym posz艂o g艂adko. Mi艂y facet. Nudny, ale ca艂kiem w porz膮dku. Niez艂y w 艂贸偶ku. A Trudy? - Marnie z u艣miechem od ucha do ucha rozpar艂a si臋 na krze艣le. - To by艂a prawdziwa przyjemno艣膰. Wydawa艂o jej si臋, 偶e ma now膮 niewolnic臋, potuln膮 ma艂膮 Zan臋. 鈥濧ch, mamciu Tru, z przyjemno艣ci膮 ci臋 w tym wyr臋cz臋. Masz brudn膮 robot臋 do wykonania, wal do mnie jak w dym鈥. Czeka艂a mnie niespodzianka. Trzyma艂a zachomikowane pieni膮dze. Ca艂kiem spore, czemu nie mia艂abym troch臋 dosta膰? Jako jej ma艂a pomocnica mia艂am wst臋p do domu. Trzyma艂a tam r贸偶ne kosztowne rzeczy. Zastanowi艂o mnie to. Wykona艂am ma艂膮 prac臋 艣ledcz膮. Szanta偶. Mog艂am go obr贸ci膰 przeciwko niej. Potrzebowa艂am tylko troch臋 czasu, 偶eby co艣 wymy艣li膰. - Marnie podpar艂a pi臋艣ci膮 podbr贸dek. - Szuka艂am sposobu na przej臋cie cz臋艣ci pieni臋dzy i wydanie Trudy w r臋ce policji. Chcia艂am, 偶eby艣cie j膮 zamkn臋li, tak jak ona kiedy艣 mnie zamyka艂a.
Cieszy艂a si臋, pomy艣la艂a Eve. Wszystko to robi艂a z prawdziw膮 satysfakcj膮.
- Nagle zobaczy艂a w telewizji ciebie i napali艂a si臋 na wyjazd do Nowego Jorku. Mia艂am zamiar opakowa膰 j膮 w b艂yszcz膮cy papier i dostarczy膰 ci prosto do komendy. Potem wycofa艂abym si臋 z rozszerzonymi niewinnie 藕renicami, przera偶ona, 偶e matka mojego m臋偶a okaza艂a si臋 szanta偶ystk膮. W duchu p臋ka艂abym ze 艣miechu.
- Niez艂y plan - pochwali艂a Eve. - Pojawi艂a si臋 jednak kolejna okazja.
- Gdyby艣 da艂a jej si臋 podej艣膰, wszystko potoczy艂oby si臋 inaczej. Pomy艣l o tym. S膮dzi艂am, 偶e jej zap艂acisz albo przynajmniej dasz sobie kilka dni na przemy艣lenie. Przysz艂a - bym wtedy do ciebie zap艂akana i opowiedzia艂a, co wiem na temat mamu艣ki ukochanego m臋偶a. - Marnie odsun臋艂a kaw臋. - Obie by艣my na tym zyska艂y. Ka偶dy dzieciak, kt贸rego maltretowa艂a, co艣 by z tego mia艂. Ale ty j膮 nie藕le wkurzy艂a艣. A Roarke? Wystrzeli艂 bab臋 w kosmos. Postanowi艂a si臋 zem艣ci膰, zmusi膰 was do s艂onej zap艂aty. Nie my艣la艂a o niczym innym. Je艣li kto艣 z ni膮 zadziera艂, musia艂 za to zap艂aci膰 z nawi膮zk膮. Widzia艂a艣, co sobie zrobi艂a.
- Tak. Tak, widzia艂am.
- Nie pierwszy raz, dobrze m贸wi艂a艣. Ta kobieta mia艂a powa偶ne problemy ze sob膮, je艣li chcesz zna膰 moje zdanie. Nie藕le si臋 uszkodzi艂a, zanim po mnie zadzwoni艂a. Nie po Bobby'ego - on by jej nie pozwoli艂 zrobi膰 tego, co zamierza艂a. Ale ja? S艂odka, uleg艂a synowa? Wiedzia艂a, 偶e mo偶e na mnie polega膰, 偶e potrafi mnie zastraszy膰. Nie musia艂am nawet udawa膰 zaskoczenia, gdy wesz艂am do jej pokoju. To by艂 pora偶aj膮cy widok. Wiesz, co mi powiedzia艂a? Chcesz wiedzie膰?
- Umieram z ciekawo艣ci - zapewni艂a Eve.
- Powiedzia艂a, 偶e to ty j膮 pobi艂a艣. Eve uda艂a zaskoczon膮.
- Naprawd臋?
- O tak, od razu zacz臋艂a si臋 偶ali膰. 鈥濸atrz, co mi zrobi艂a. Tak mi odp艂aca za dom, za serce. Jest przecie偶 policjantk膮!鈥. Od razu wesz艂am w swoj膮 rol臋. 鈥濷jej, o Bo偶e. Musimy zawie藕膰 ci臋 do szpitala, powiedzie膰 Bobby'emu, zadzwoni膰 na policj臋!鈥. A ona na to: nie, nie, nie. Zrobi艂a to policjantka, 偶ona wp艂ywowego miliardera. Obawia艂a si臋 o swoje 偶ycie, rozumiesz? Zmusi艂a mnie, 偶ebym jej pomog艂a udokumentowa膰 obra偶enia. Twierdzi艂a, 偶e to dla bezpiecze艅stwa. Zrozumia艂am, co planuje. Wszystko tam by艂o, powiedziane do kamery, mi臋dzy wierszami. Je偶eli nie zachowacie si臋 odpowiednio, kopie trafi膮 do medi贸w, burmistrza, szefa policji. Wszyscy si臋 dowiedz膮. Mam zrobi膰 kopi臋 i zanie艣膰 j膮 do komendy, dla ciebie. Ona zatrzyma orygina艂. Ani s艂owa Bobby'emu. Kaza艂a mi przysi膮c.
Marnie ze 艣miechem przy艂o偶y艂a d艂o艅 do serca.
- Zrobi艂am jej zup臋, doda艂am do niej 艣rodek uspokajaj膮cy. Napoi艂am winem. Odp艂yn臋艂a. Mog艂am j膮 wtedy zabi膰. Pomy艣l o tym.
- My艣l臋.
- Przeszuka艂am pok贸j, znalaz艂am wype艂nion膮 bilonem skarpet臋, kt贸r膮 si臋 poturbowa艂a. A tak偶e kopi臋 twoich akt. Ciekawe rzeczy. Zabra艂am wszystko. Zadzwoni艂a potem, ale powiedzia艂am, 偶e nie mog臋 rozmawia膰. By艂am z Bobbym. Oddzwoni臋, kiedy wr贸cimy do pokoju i on za艣nie. Nie by艂a zadowolona, tyle ci powiem. C贸偶, masz komunikator, s艂ysza艂a艣.
- Przypar艂a ci臋 do muru - podsun臋艂a Eve. - Trudy nie lubi艂a czeka膰.
- Nie. A ja na to: 鈥濷ch, w takim razie porozmawiam z Bobbym. Nigdzie nie p贸jdziemy, przyjdziemy si臋 tob膮 zaopiekowa膰鈥. Wiedzia艂am, 偶e odm贸wi, wzi臋艂a jeszcze jedn膮 tabletk臋, a ja wysz艂am z Bobbym do miasta. To by艂a d艂uga noc. Ale - Bo偶e m贸j! - jak偶e wspania艂a. Zatrzepota艂am rz臋sami i poprosi艂am Bobby'ego, 偶eby艣my si臋 napili szampana, a on si臋 zgodzi艂 w ten sw贸j drobnomieszcza艅ski spos贸b. By艂am strasznie rozemocjonowana, wiesz?
Odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u, zamkn臋艂a oczy i westchn臋艂a, u艣miechaj膮c si臋 do wspomnie艅.
- Przelecia艂am go dok艂adnie po powrocie do pokoju, da艂am co艣 ekstra na sen i posz艂am porozmawia膰 z Trudy.
- Zabra艂a艣 ze sob膮 narz臋dzie zbrodni?
- Jasne. Nie 偶eby go u偶y膰 - doda艂a pospiesznie. - Zanotuj to sobie dok艂adnie. Postanowi艂am jej tylko pomacha膰 przed nosem skarpet膮, zanim wypadn臋 z roli. 鈥濩o艣 ty zrobi艂a? Ok艂ama艂a艣 mnie! Powiem Bobby'emu. Policji!鈥.
Marnie za艣mia艂a si臋, opieraj膮c r臋ce na brzuchu.
- Bo偶e! Szkoda, 偶e nie widzia艂a艣 jej miny. Kompletne zaskoczenie. Spoliczkowa艂a mnie. Powiedzia艂a, 偶e histeryzuj臋. Za偶膮da艂a, 偶ebym robi艂a, co mi ka偶e, i nie puszcza艂a pary z g臋by. Je艣li nie chcia艂am straci膰 ciep艂ego gniazdka, mia艂am wykonywa膰 jej polecenia. W przeciwnym razie ju偶 ona dopilnuje, 偶ebym wyl膮dowa艂a ty艂kiem na bruku.
Jej twarz sta艂a si臋 ponura i pe艂na nienawi艣ci.
- Powiedzia艂a, 偶e jestem nikim. Tak jak m贸wi艂a, kiedy by艂am ma艂a. 鈥濲este艣 nikim, nie zapominaj kto tu rz膮dzi鈥. Odwr贸ci艂a si臋 do mnie plecami. Wci膮偶 trzyma艂am ten woreczek. Nie pomy艣la艂am, co robi臋, nawet nie pomy艣la艂am. To si臋 po prostu sta艂o. Mocno j膮 waln臋艂am. Upad艂a na kolana, wtedy uderzy艂am drugi raz. Najwspanialsze uczucie w moim 偶yciu. Kto okaza艂 si臋 nikim? - Unios艂a kubek. - Mog臋 prosi膰 jeszcze? Jest obrzydliwa, ale pobudza.
- Pewnie. - Eve da艂a znak Peabody. Sama wsta艂a, 偶eby sobie nala膰 wody z dzbanka.
- Nie planowa艂am tego - ci膮gn臋艂a Marnie. - Nie da si臋 wszystkiego zaplanowa膰. Kto艣 siedzi za weneckim lustrem?
Eve spojrza艂a na w艂asne odbicie.
- Czy to wa偶ne?
- Lubi臋 wiedzie膰, 偶e mam widz贸w. Nie zamordowa艂am jej. Po prostu na moment straci艂am g艂ow臋. Spoliczkowa艂a mnie.
- Otwart膮 d艂oni膮 - mrukn臋艂a Eve, przywo艂uj膮c wspomnienie. - Szczypie, ale nie zostawia 艣lad贸w. By艂a w tym dobra.
- Lubi艂a b贸l. Zadawa膰 go i czu膰. - Marnie obr贸ci艂a si臋 na krze艣le. Odszuka艂a wzrok Eve w lustrze i pos艂a艂a jej porozumiewawcze spojrzenie.
Eve skuli艂a si臋 na krze艣le. Rozumia艂a, co to znaczy mie膰 bro艅 w r臋ku i po prostu jej u偶y膰. Na o艣lep, z w艣ciek艂o艣ci.
- By艂a sadomasochistk膮, tyle 偶e aseksualn膮 - m贸wi艂a dalej Marnie. - Tak uwa偶am. Chora wariatka. Nie zamierza艂am jej zabija膰. Nawet nie mia艂am tej satysfakcji, 偶eby jej powiedzie膰, kim jestem. Zobaczy膰 jej min臋. Cholerna szkoda. Marzy艂am o takiej chwili.
- Straszne rozczarowanie.
Wesz艂a Peabody ze 艣wie偶膮 kaw膮. Eve odwr贸ci艂a si臋. Zachowa艂a oboj臋tny wyraz twarzy.
- Potem musia艂a艣 szybko zatrze膰 艣lady.
- Rozwa偶a艂am ucieczk臋, jednak zachowa艂am rozs膮dek. Chyba niepotrzebnie zabra艂am sweter i kilka drobiazg贸w. - Marnie si臋 u艣miechn臋艂a. - Nie potrafi艂am si臋 oprze膰 pokusie. Lepiej by艂o poczeka膰 i p贸藕niej je sobie wzi膮膰. Dzia艂a艂am pod wp艂ywem impulsu.
- Wiedzia艂a艣, 偶e pok贸j obok sta艂 pusty.
- Tak. Sprz膮taczka o tym wspomnia艂a. Spyta艂a, czy nie wolimy mieszka膰 po s膮siedzku. Nie, dzi臋kuj臋. Kto艣 zostawi艂 otwarte okno w pokoju obok, inaczej musia艂abym si臋 doprowadzi膰 do porz膮dku na miejscu, zej艣膰 schodami przeciwpo偶arowymi i wr贸ci膰 od frontu. Kiepski hotel, kiepska ochrona. Nie s膮dzi艂am, 偶e sprawdzicie s膮siedni pok贸j. Otwarte okno, 艣lady krwi na zewn膮trz. Pomy艣la艂am o wszystkim.
- Ca艂kiem nie藕le - zgodzi艂a si臋 Eve. - Ale troch臋 przegi臋艂a艣. Mog艂a艣 pozwoli膰, 偶eby znalaz艂 j膮 Bobby.
- Tak by艂o fajniej. Trzeba co艣 mie膰 z 偶ycia. Omal nie zemdla艂am na widok tw贸j i Roarke'a. Ostatni ludzie, jakich si臋 spodziewa艂am, przyszli odwiedzi膰 star膮 wied藕m臋. Improwizowa艂am.
- Na pewno troch臋 spanikowa艂a艣. Przecie偶 zostawi艂a艣 komunikator, narz臋dzie zbrodni i zakrwawione r臋czniki w s膮siednim pokoju, podczas gdy my przeczesywali艣my miejsce zbrodni.
- Troch臋 tak. Ale pociesza艂am si臋, 偶e nawet gdyby艣cie je znale藕li, nie mieliby艣cie powod贸w, by sprawdza膰 akurat mnie. Wyst臋p nast臋pnego dnia by艂 ma艂ym zabezpieczeniem. Zabra艂am rzeczy, wysz艂am i powyrzuca艂am je do kilku r贸偶nych 艣mietnik贸w. Pochodzi艂am chwil臋, znalaz艂am odpowiednie miejsce. Mieszka艂am kiedy艣 w Nowym Jorku. Zna艂am ten bar.
- Wiedzia艂am.
- Daj spok贸j - parskn臋艂a Marnie.
- Zrobi艂a艣 nieostro偶n膮 uwag臋 na temat hot dog贸w. Mieli艣cie tamtego dnia przyczepiony sprz臋t inwigilacyjny. Takie moje ma艂e zabezpieczenie.
Marnie na chwil臋 straci艂a grunt pod nogami. Potem jej twarz przybra艂a wyraz irytacji. Wzruszy艂a ramionami.
- Bobby si臋 potkn膮艂.
- Dobrze ci sz艂o, Marnie. Zdobywasz punkty za wsp贸艂prac臋. Nie zaczynaj teraz kr臋ci膰. Trudy nie 偶yje, zostawi艂a po sobie niema艂膮 got贸wk臋. Dzieli艂 ci臋 od niej wy艂膮cznie Bobby. Nudny Bobby.
- Wydaje ci si臋, 偶e chodzi艂o mi o pieni膮dze? One stanowi艂y ledwie dodatek. Chcia艂am zemsty. Trudy zas艂u偶y艂a na 艣mier膰, wiesz o tym cholernie dobrze. Bobby nie grzeszy inteligencj膮, ale jest w porz膮dku. Je偶eli nawet lekko go popchn臋艂am, zrobi艂am to pod wp艂ywem impulsu. R臋ka niewidzialnego porywacza ponownie atakuje. Pr贸bowa艂am go przytrzyma膰. Mam 艣wiadka. - Zrobi艂a nad膮san膮 min臋. - Daj ju偶 spok贸j, co? Masz w kostnicy martw膮 szanta偶ystk臋. W dodatku to ona uderzy艂a mnie pierwsza. Zniszczy艂am p艂yty z nagraniem, kt贸re kaza艂a mi zrobi膰. Wszystkie. Zniszczy艂am kopie twoich akt - w ramach przys艂ugi. Gdyby zale偶a艂o mi na pieni膮dzach, zachowa艂abym te rzeczy, 偶eby ci臋 szanta偶owa膰. Nie zrobi艂am tego, poniewa偶 uwa偶a艂am, 偶e jedziemy na tym samym w贸zku. Ona nas na nim posadzi艂a. Mog艂am poczeka膰 i za艂atwi膰 Bobby'ego w Teksasie. Mia艂am czas.
- Tylko 偶e nie wracasz do Teksasu. Bali, hm? U艣miechn臋艂a si臋 z aprobat膮.
- Zastanawia艂am si臋 nad tym. Wiele os贸b b臋dzie mi wdzi臋cznych za to, co zrobi艂am. Ty sama powinna艣 mi podzi臋kowa膰. Dr臋czy艂a nas, Dallas. Zerowa艂a na nas i pogrywa艂a z nami bezlito艣nie. Wiesz o tym. Wiesz, 偶e sama si臋 prosi艂a. Wywodzimy si臋 z tego samego miejsca, ty i ja. Post膮pi艂aby艣 tak samo.
Eve pomy艣la艂a o chwili, kiedy ich oczy spotka艂y si臋 w lustrze. O tym, co zobaczy艂a w jej wzroku. Co zobaczy艂a w swoim.
- Tak ci si臋 wydaje.
- Tak jest. Nie p贸jd臋 siedzie膰 za morderstwo. Nie, gdy wyjdzie na jaw, kim by艂a Lombard, co mia艂a na sumieniu. Napa艣膰, mo偶e. Posiedz臋 par臋 lat za napa艣膰 i nieumy艣lne spowodowanie 艣mierci oraz fa艂szywe papiery. Ale morderstwo? Nie przejdzie.
- No to uwa偶aj. - Eve wsta艂a. - Marnie Ralston, aresztuj臋 ci臋 za zamordowanie Trudy Lombard oraz usi艂owanie zab贸jstwa Bobby'ego Lombarda. Dorzu膰my jeszcze pos艂ugiwanie si臋 fa艂szywymi dokumentami oraz fa艂szywe zeznania. Posiedzisz d艂u偶ej ni偶 par臋 lat, gwarantuj臋.
- Bredzisz - upiera艂a si臋 Marnie. - Wy艂膮cz nagrywanie i wypro艣 partnerk臋. Zosta艅my na chwil臋 same, 偶eby艣 mi mog艂a powiedzie膰, co naprawd臋 czujesz.
- Mog臋 ci to powiedzie膰 z w艂膮czonym nagrywaniem czy bez.
- Cieszysz si臋 z jej 艣mierci.
- Mylisz si臋. - Eve si臋 rozlu藕ni艂a. Marnie nie mia艂a racji. Ani przez chwil臋. - Gdyby to zale偶a艂o ode mnie, Trudy trafi艂aby do wi臋zienia, podobnie jak ty. Zamkn臋艂abym j膮 za to, co zrobi艂a mnie, tobie, ka偶demu dziecku, kt贸re skrzywdzi艂a i ka偶dej kobiecie, kt贸r膮 szanta偶owa艂a. To jest sprawiedliwo艣膰.
- G贸wno, nie sprawiedliwo艣膰.
- Taka praca - stwierdzi艂a Dallas. - Ty jednak nie pozostawi艂a艣 decyzji mnie. Po prostu roztrzaska艂a艣 jej czaszk臋.
- Nie mia艂am zamiaru...
- Mo偶e i nie - przerwa艂a jej Eve. - Nie poprzesta艂a艣 na tym. Okrad艂a艣 j膮, kiedy le偶a艂a w ka艂u偶y krwi. Wykorzysta艂a艣 niewinnego faceta, 偶eby zyska膰 okazj臋 do zemsty. Wsta艂a艣 z 艂贸偶ka, na kt贸rym si臋 kochali艣cie, i zabi艂a艣 matk臋 swojego m臋偶a. Przygl膮da艂a艣 si臋 jego rozpaczy. Pos艂a艂a艣 go do szpitala dla 偶artu, dla ma艂ego zabezpieczenia. Zrobi艂a艣 mu to samo, co ona pr贸bowa艂a zrobi膰 nam. Sprawi艂a艣, 偶e sta艂 si臋 nikim. Za samo to bym ci臋 zamkn臋艂a.
Zacisn臋艂a d艂onie na kraw臋dzi blatu, przybli偶y艂a twarz do twarzy Marnie.
- Nie jestem taka jak ty. Jeste艣 偶a艂osna. Odbierasz i rujnujesz ludziom 偶ycie za co艣, co dawno min臋艂o.
Tym razem w oczach Marnie b艂ys艂y szczere 艂zy. Z艂o艣ci.
- Nigdy nie minie.
- C贸偶, b臋dziesz mia艂a mn贸stwo czasu na przemy艣lenia. Od dwudziestu pi臋ciu lat do do偶ywocia. W niczym ci臋 nie przypominam - powt贸rzy艂a Eve. - Jestem policjantk膮. Mam przyjemno艣膰 osobi艣cie doprowadzi膰 ci臋 do aresztu.
- Hipokrytka z ciebie. K艂amczucha i hipokrytka.
- Masz prawo do w艂asnej opinii. Aczkolwiek ja wy艣pi臋 si臋 dzi艣 we w艂asnym 艂贸偶ku. Nie b臋d臋 mia艂a koszmar贸w.
Chwyci艂a j膮 za r臋k臋 i zmusi艂a do wstania. Zapi臋艂a kajdanki na jej nadgarstkach.
- Peabody, sko艅cz tutaj, dobrze?
- Wyjd臋 za p贸艂 roku - m贸wi艂a Marnie eskortowana przez Eve na korytarz.
- Mo偶esz sobie pomarzy膰.
- Bobby op艂aci moich adwokat贸w. Ona na to zas艂ugiwa艂a. Przyznaj! Zas艂u偶y艂a sobie. Nienawidzi艂a艣 jej r贸wnie mocno jak ja.
- Wkurzasz mnie tylko - odpar艂a Eve za znu偶eniem. - Pozbawi艂a艣 mnie szansy stawienia jej czo艂a. Mog艂am spe艂ni膰 sw贸j obowi膮zek i dopilnowa膰, 偶eby zosta艂a ukarana za wszystko, czego si臋 dopu艣ci艂a. Zgodnie z prawem.
- 呕膮dam adwokata. Test贸w psychologicznych.
- Nie ma sprawy. - Eve wepchn臋艂a j膮 do windy i zaprowadzi艂a do aresztu.
Wr贸ci艂a do swojego gabinetu. Po chwili wesz艂a Mira. Zamkn臋艂a za sob膮 drzwi.
- Dobra robota z tym przes艂uchaniem.
- Poszcz臋艣ci艂o mi si臋. Jej ego przesz艂o na moj膮 stron臋.
- Wyczu艂a艣 to. Ona ciebie nie wyczu艂a.
- Wiele si臋 nie pomyli艂a. Zabi艂am kiedy艣 i wiem, 偶e mam w sobie agresj臋, kt贸ra sprawia, 偶e jestem do tego zdolna. By艂am. Morderstwo z premedytacj膮 ma jednak ca艂kiem inn膮 twarz. Nie widz臋 jej w lustrze. Rzecz w tym - doda艂a - 偶e ona w swoim te偶 jej nie zobaczy.
- Ty widzisz prawd臋. Ona si臋 oszukuje. Wiem, 偶e nie by艂o ci 艂atwo. Od pocz膮tku tej sprawy. Jak si臋 czujesz?
- Musz臋 jecha膰 do szpitala i powiedzie膰 temu biednemu idiocie, co zrobi艂a jego 偶onka i dlaczego. To mu z艂amie serce, zostawi blizn臋. Miewa艂am lepsze chwile.
- Chcesz, 偶ebym z tob膮 pojecha艂a?
- B臋dzie potrzebowa艂 wsparcia po us艂yszeniu tego, co mam mu do przekazania. Zostawi臋 decyzj臋 jemu. Ale my艣l臋, 偶e powinnam mu wszystko wyja艣ni膰 w cztery oczy. Jestem mu to winna. Zadzwoni臋 do jego wsp贸lnika, chyba si臋 przyja藕ni膮. Niech ruszy ty艂ek i przyje偶d偶a.
- Moim zdaniem Bobby ma szcz臋艣cie, 偶e si臋 o niego troszczysz.
- Przyjaciele s膮 siatk膮 bezpiecze艅stwa, gdy upadasz. Nawet kiedy ci si臋 wydaje, 偶e nie potrzebujesz 偶adnej siatki. Dzi臋kuj臋, 偶e o mnie pomy艣la艂a艣. Dam sobie rad臋.
- W takim razie pozwol臋 ci doko艅czy膰, co zacz臋艂a艣.
Godzin臋 p贸藕niej Eve siedzia艂a przy 艂贸偶ku Bobby'ego. P艂aka艂. Wygl膮da艂 bezbronnie i 偶a艂o艣nie.
- To musi by膰 jaka艣 pomy艂ka. Pope艂ni艂a艣 b艂膮d.
- Nie ma 偶adnej pomy艂ki. Nie pope艂ni艂am b艂臋du. Przepraszam, nie wiedzia艂am, jak 艂agodniej ci to powiedzie膰. Musia艂am m贸wi膰 wprost. Pos艂u偶y艂a si臋 tob膮. Zaplanowa艂a wszystko. My艣la艂a o tym, odk膮d sko艅czy艂a trzyna艣cie lat. Twierdzi, 偶e nie zamierza艂a zabi膰 twojej matki. Nie wykluczam, 偶e dzia艂a艂a pod wp艂ywem chwili. Od pocz膮tku na to wygl膮da艂o. Ale wy艂膮czaj膮c samo morderstwo, Bobby - wiem, 偶e to cios w samo serce - knu艂a intryg臋, wykorzystywa艂a ci臋 i udawa艂a. Nie jest kobiet膮, za jak膮 uchodzi艂a. Ta kobieta nigdy nie istnia艂a.
- Ona... ona nie by艂aby zdolna...
- Zana Kline Lombard nie by艂aby zdolna. Marnie Ralston jest. Przyzna艂a si臋, Bobby. Poda艂a szczeg贸艂y.
- Przecie偶 jeste艣my ma艂偶e艅stwem. Przez wszystkie te miesi膮ce mieszkali艣my razem. Znam j膮.
- Tylko o tyle, o ile chcia艂a, 偶eby艣 j膮 pozna艂. To profesjonalistka, oszustka z kartotek膮 d艂ug膮 jak moje rami臋. Sp贸jrz na mnie, Bobby. Wychowa艂a ci臋 kobieta z tendencjami psychopatycznymi, by艂e艣 skazany na 偶on臋 o podobnych sk艂onno艣ciach.
- Kim jestem? - Zacisn膮艂 d艂o艅 w pi臋艣膰, uderzy艂 w po艣ciel. - Jak to, do cholery, 艣wiadczy o mnie?
- Jeste艣 ofiar膮. Ale nie musisz ni膮 by膰. B臋dzie pr贸bowa艂a ci臋 urobi膰. Rozp艂acze si臋 i zacznie b艂aga膰 o wybaczenie, powie na przyk艂ad, 偶e planowa艂a to wszystko, zanim ci臋 naprawd臋 pozna艂a, a potem naprawd臋 si臋 zakocha艂a. B臋dzie m贸wi膰, 偶e nigdy nie udawa艂a mi艂o艣ci do ciebie. Dzia艂a艂a dla twojego dobra. Znajdzie w艂a艣ciwe s艂owa. Nie b膮d藕 znowu parasolem.
- Kocham j膮.
- Kochasz iluzj臋. Zana nie jest niczym wi臋cej. - Eve zaczyna艂a traci膰 cierpliwo艣膰, czu艂a ju偶 z艂o艣膰. Wsta艂a. - Post膮pisz, jak uznasz za stosowne. Nie mog臋 ci臋 powstrzyma膰 przed pope艂nieniem b艂臋du. Twierdz臋 jedynie, 偶e zas艂ugujesz na lepszy los. Przemycanie jedzenia w tajemnicy przed tak膮 matk膮 musia艂o wymaga膰 nie lada odwagi. Pr贸bowa艂e艣 u艂atwi膰 mi 偶ycie. Teraz te偶 b臋dziesz potrzebowa艂 odwagi, 偶eby stawi膰 czo艂o rzeczywisto艣ci. Je偶eli mog臋 ci w tym pom贸c, zrobi臋 to.
- Moja matka nie 偶yje. 呕ona siedzi w wi臋zieniu pod zarzutem jej zamordowania, a by膰 mo偶e r贸wnie偶 usi艂owania zabicia mnie. Na mi艂o艣膰 bosk膮, jak mo偶esz mi pom贸c?
- Chyba rzeczywi艣cie nie potrafi臋.
- Musz臋 porozmawia膰 z Zan膮. Chc臋 si臋 z ni膮 zobaczy膰. Eve skin臋艂a g艂ow膮.
- Dobrze. Mo偶esz j膮 odwiedzi膰, kiedy ci臋 wypisz膮.
- Istnieje jakie艣 wyt艂umaczenie. Zobaczysz.
Ty nie zobaczysz, uzna艂a Eve. By膰 mo偶e nie potrafisz.
- Powodzenia, Bobby.
Wr贸ci艂a do domu z poczuciem kl臋ski, mimo 偶e uda艂o jej si臋 rozwi膮za膰 spraw臋. Z艂o艣ci艂o j膮 to. Oskar偶ona przekabaci m臋偶a. By膰 mo偶e r贸wnie偶 s膮d.
Zamkn臋艂a spraw臋, ale nie potrafi艂a jej zako艅czy膰. Czasem, pomy艣la艂a, takie sprawy nigdy si臋 nie ko艅cz膮.
Popatrzy艂a na Summerseta.
- Zostawmy ten rozejm jeszcze na kilka godzin. Jestem zbyt zm臋czona, 偶eby si臋 z tob膮 u偶era膰.
Posz艂a prosto do sypialni. By艂 tam, nagi od pasa w g贸r臋. Wyci膮ga艂 koszulk臋 z komody.
- Pani porucznik. Nawet nie pytam, jak min膮艂 dzie艅, widz臋 po minie. Wymkn臋艂a si臋?
- Nie, przyszpili艂am j膮. Przyzna艂a si臋, je艣li to co艣 warte. Oskar偶膮 j膮 o morderstwo drugiego stopnia i umy艣lne nara偶enie 偶ycia Bobby'ego. P贸jdzie siedzie膰 na d艂ugo.
Roarke w艂o偶y艂 koszulk臋 i podszed艂 do 偶ony.
- O co chodzi?
- W艂a艣nie wracam ze szpitala. Powiedzia艂am Bobby'emu.
- Chcia艂a艣 to zrobi膰 osobi艣cie - mrukn膮艂. Dotkn膮艂 jej w艂os贸w. - Strasznie by艂o?
- Gorzej by膰 nie mog艂o. Nie uwierzy艂. A raczej nie chcia艂 uwierzy膰. W g艂臋bi duszy zna prawd臋, tylko nie chce jej zobaczy膰 i zaakceptowa膰. Ma zamiar odwiedzi膰 偶on臋 w wi臋zieniu, chce z ni膮 porozmawia膰. Ona to przewidzia艂a.
By艂a pewna, 偶e zap艂aci za jej obro艅c贸w. Wygl膮da na to, 偶e si臋 nie rozczaruje. Roarke obj膮艂 Eve.
- Mi艂o艣膰. Nie da si臋 z ni膮 dyskutowa膰.
- Bobby jest ofiar膮. - Eve opar艂a czo艂o o jego rami臋. - A ja nie mog臋 mu pom贸c.
- Bobby jest doros艂ym facetem, sam podejmuje decyzje. Nie jest bezbronny, Eve. - Uni贸s艂 jej g艂ow臋. - Wykona艂a艣 swoj膮 prac臋.
- Wykona艂am swoj膮 prac臋. Czemu narzekam? Nie wszystko sko艅czy艂o si臋 tak, jak chcia艂am, o to mi chodzi. Mi艂o, 偶e jeste艣. Dobrze, 偶e ci臋 mam. - Odwr贸ci艂a si臋, podesz艂a do choinki. - Co jeszcze? Powiedzia艂a, 偶e jeste艣my do siebie podobne. Wiem, 偶e to nieprawda, jednak jaka艣 cz膮stka mnie j膮 rozumie. Rozumie, jakie to uczucie trzyma膰 w d艂oni narz臋dzie zbrodni i uderza膰 nim na o艣lep.
- Eve, gdyby艣 nie mia艂a w sobie tej wiedzy, tej cechy i nie rozumia艂a, czemu niekt贸rzy si臋 jej poddaj膮, a inni nie, nie by艂aby艣 tak膮 cholernie dobr膮 policjantk膮.
Poczu艂a, jak kamie艅 dos艂ownie spada jej z serca. Odwr贸ci艂a si臋, by spojrze膰 na Roarke'a.
- Tak. Tak. Masz racj臋. Wiedzia艂am, 偶e kiedy艣 si臋 na co艣 przydasz.
Podesz艂a do niego i poci膮gn臋艂a za r臋kaw koszulki.
- A to na co, Asie?
- Mia艂em zamiar po膰wiczy膰, ale 偶ona wr贸ci艂a do domu wcze艣niej, ni偶 si臋 spodziewa艂em.
- Te偶 by mi si臋 przyda艂 trening. Musz臋 roz艂adowa膰 nieco z艂o艣膰. - Odesz艂a, 偶eby odpi膮膰 bro艅, przechyli艂a g艂ow臋. - A gdyby艣 ty si臋 dowiedzia艂, 偶e udawa艂am? Poderwa艂am ci臋 dla kasy? Co by艣 zrobi艂?
U艣miechn膮艂 si臋 drapie偶nie.
- No c贸偶, najdro偶sza Eve, skopa艂bym tw贸j 偶a艂osny ty艂ek, po czym zainwestowa艂 lwi膮 cz臋艣膰 tej kasy, by uczyni膰 z reszty twego 偶a艂osnego 偶ycia piek艂o na ziemi.
Poczu艂a si臋 jeszcze troch臋 lepiej. Pos艂a艂a mu szeroki u艣miech.
- Tak, tak my艣la艂am. Szcz臋艣ciara ze mnie.
Rzuci艂a bro艅 i odznak臋 na krzes艂o, po czym chwyci艂a m臋偶a za r臋k臋 i na chwil臋 zapomnia艂a o pracy.