Robb J D In轪th Wizje 艣mierci

J. D. ROBB

WIZJE 艢MIERCI


























Dwie rzeczy zabij膮 ka偶d膮 przyja藕艅: nadmiar ceremonii oraz niedostatek og艂ady.

Lord Halifax






Czy to z艂udzenie? Czy to sen? Czy ja 艣pi臋?

William Szekspir

1

Wiecz贸r dobiega艂 ju偶 ko艅ca, a nikt jeszcze nie zgin膮艂 z jej r臋ki. Porucz­nik Eve Dallas, policjantka z krwi i ko艣ci, uzna艂a t臋 pow艣ci膮gliwo艣膰 za do­w贸d kolosalnej si艂y charakteru.

Dzie艅 w pracy min膮艂 bez specjalnych urozmaice艅. Z samego rana - wyst膮pienie w s膮dzie, do b贸lu rutynowe i nudne jak flaki z olejem. Potem po­wr贸t do ot臋piaj膮cej roboty papierkowej, kt贸rej jak zwykle nazbiera艂o si臋 mn贸stwo. Trafi艂a si臋 te偶 jedna sprawa do poprowadzenia: kilku kumpli po­k艂贸ci艂o si臋 o ostatni膮 dzia艂k臋 nielegalnej substancji. By艂 to imprezowy me­lan偶: buzz, exotica i zoom. Kolesie wa艂臋sali si臋 po otwartym tarasie na da­chu jednego z apartamentowc贸w na West Side, palili towar i generalnie zbijali b膮ki. Kwestia sporna dotyczy艂a tego, kt贸ry z nich zaklepa艂 sobie ostatnie kilka mach贸w.

Konflikt rozwi膮za艂 si臋 sam, w momencie gdy jeden z popo艂udniowych balangowicz贸w skoczy艂 z dachu na g艂贸wk臋, trzymaj膮c upragnion膮 dzia艂k臋 w zaci艣ni臋tej zach艂annie pi臋艣ci.

Sam najprawdopodobniej nawet nie poczu艂, 偶e spad艂 na Dziesi膮t膮 Ale­j臋 i rozmaza艂 si臋 na trotuarze, uda艂o mu si臋 za to zepsu膰 ludziom imprez臋 i zwarzy膰 humory.

Zeznania 艣wiadk贸w, w tym widza z s膮siedniego budynku, mi艂osiernego samarytanina, kt贸ry z w艂asnej inicjatywy wezwa艂 pogotowie i policj臋, by艂y zgodne. Facet, kt贸rego trzeba by艂o zeskroba膰 z chodnika, sam wskoczy艂 na wyst臋p biegn膮cy dooko艂a dachu, gdzie odta艅czy艂 pe艂en werwy pl膮s obron­ny - po czym straci艂 r贸wnowag臋, o co zreszt膮 nie by艂o wcale trudno, i run膮艂 w d贸艂, wydaj膮c z siebie rozentuzjazmowane wycie.

W pobli偶u przelatywa艂 w艂a艣nie aerotramwaj. Jego pasa偶erowie - zdzi­wieni, niemniej zachwyceni - mieli niepowtarzaln膮 okazj臋, aby ze wszyst­kimi detalami podziwia膰 figury ostatniego ta艅ca Jaspera K. McKinneya.

Jednego z nich, turyst臋, spektakl porwa艂 a偶 do przesady: ol艣niony, uwieczni艂 ca艂e widowisko za pomoc膮 kieszonkowej kamery.

Wszystkie elementy pasowa艂y do siebie i przy sporz膮dzaniu protoko艂u w rubryce 鈥瀙rzyczyna zgonu鈥 wystarczy艂o wpisa膰 鈥瀗ieszcz臋艣liwy wypadek鈥. Prywatnie Eve by艂a raczej zdania, 偶e 艣mier膰 nast膮pi艂a z czystej g艂upoty, jed­nak偶e formularz nie przewidywa艂 miejsca na tego rodzaju konkluzje.

Dzi臋ki rzeczonemu Jasperowi, mi艂o艣nikowi skok贸w z 贸smego pi臋tra, Eve uda艂o si臋 wyrwa膰 z komendy zaledwie godzin臋 po zmianie; zyska艂a tylko tyle, 偶e ugrz臋z艂a w bardzo niemi艂ym korku w samym centrum miasta, a wszystko dlatego, 偶e jaki艣 sadysta z dzia艂u logistyki wcisn膮艂 jej tymcza­sowo w charakterze pojazdu zast臋pczego dogorywaj膮cy wrak, kt贸ry telepa艂 si臋 jak 艣lepy pies bez jednej nogi.

No nie, tak to nie b臋dzie, pomy艣la艂a. Jestem oficerem w wydziale za­b贸jstw i przys艂uguje mi porz膮dne auto. To nie moja wina, 偶e w ci膮gu dw贸ch lat skasowa艂am dwa wozy s艂u偶bowe. Po chwili przysz艂a kolejna refleksja: a gdyby tak na chwil臋 od艂o偶y膰 na bok silny charakter, wybra膰 si臋 jutro do logistyki... i wzi膮膰 kt贸rego艣 z tych cholernych urz臋das贸w na tortury?

By艂oby mi艂o, u艣miechn臋艂a si臋 do w艂asnych my艣li.

Tymczasem po powrocie do domu - przyznaj膮c si臋 szczerze do prawie dwugodzinnego sp贸藕nienia - trzeba by艂o zrzuci膰 sk贸r臋 bezwzgl臋dnej funk­cjonariuszki wydzia艂u zab贸jstw i wskoczy膰 w uniform modnej 偶ony bogate­go biznesmena.

Eve uwa偶a艂a si臋 za dobr膮 policjantk臋, o czym w tej chwili nie omiesz­ka艂a sobie przypomnie膰, poniewa偶 w dyscyplinie 鈥炁紀na biznesmena鈥 czu艂a si臋, najog贸lniej m贸wi膮c, niepewnie.

O modny i stosowny do okazji str贸j nie potrzebowa艂a si臋 martwi膰; m膮偶 poleci艂 przygotowa膰 dla niej wszystko, 艂膮cznie z bielizn膮. Roarke zna艂 si臋 na ciuchach.

Do jej 艣wiadomo艣ci dotar艂o tylko tyle, 偶e wk艂ada na siebie co艣 zielone­go i usianego brylancikami, a w miejscach wolnych od zieleni i po艂yskli­wych 艣wietlnych refleks贸w prze艣wieca naga sk贸ra. Du偶o nagiej sk贸ry.

Nie by艂o czasu na dyskusje; starczy艂o go tylko na ekspresowe za艂o偶enie sukienki i wsuni臋cie st贸p w pantofle, tak samo zielone i po艂yskuj膮ce, na szpilkach ostrych jak sztylety i tak wysokich, 偶e maj膮c je na nogach, Eve niemal偶e dor贸wnywa艂a wzrostem swojemu m臋偶czy藕nie.

Chocia偶 Roarke reprezentowa艂 typ cz艂owieka, kt贸remu poza wzrostem trudno dor贸wna膰 w czymkolwiek, spotkanie z nim nie stanowi艂o dla niko­go ci臋偶kiej pr贸by; niesamowite spojrzenie nieziemsko b艂臋kitnych oczu i twarz, kt贸r膮 m贸g艂by naszkicowa膰 tylko artysta o talencie anio艂a, czyni艂y rozmow臋 lekk膮, 艂atw膮 i przyjemn膮. Trudno natomiast popisywa膰 si臋 talen­tem towarzyskim przed obcymi lud藕mi, kiedy mdleje si臋 ze strachu przed nag艂ym potkni臋ciem i twardym l膮dowaniem na ty艂ku.

Mimo wszystko Eve jako艣 przez to przesz艂a. Poradzi艂a sobie i z b艂yska­wiczn膮 zmian膮 stroju, i z ekspresowym lotem z Nowego Jorku do Chicago, i z koktajlem (podano naprawd臋 doskona艂e wino, ale pomimo to by艂o tak nudno, 偶e ma艂o brakowa艂o, a m贸zg wyp艂yn膮艂by jej uszami), i z firmow膮 ko­lacj膮, podczas kt贸rej Roarke zabawia艂 dwunastu klient贸w, czy co艣 ko艂o tego, a ona udawa艂a gospodyni臋 przyj臋cia.

Nie wiedzia艂a tak do ko艅ca, jakie interesy 艂膮cz膮 jej m臋偶a z tymi lud藕­mi, poniewa偶 nie by艂o na 艣wiecie dziedziny ani bran偶y, w kt贸rej Roarke nie macza艂by palc贸w. Nawet nie pr贸bowa艂a si臋 zorientowa膰, o co chodzi. 'Wy­starczy艂o jej, 偶e ka偶dy albo prawie ka偶dy z ludzi, z kt贸rymi przysz艂o jej od­by膰 t臋 czterogodzinn膮 mord臋g臋, w pe艂ni zas艂uguje na pierwsze miejsce w plebiscycie na najwi臋kszego nudziarza 艣wiata.

Na szcz臋艣cie oby艂o si臋 bez ofiar.

Brawa dla Eve.

Kiedy m臋ka dobieg艂a ko艅ca, marzy艂a ju偶 tylko o jednym: wr贸ci膰 do do­mu, zrzuci膰 z siebie t臋 ziele艅 w brylanciki i zagrzeba膰 si臋 w 艂贸偶ku na ca艂e sze艣膰 godzin - bo tyle czasu mia艂a, dop贸ki budzik nie przywr贸ci jej do 偶ycia.

Lato roku 2059 by艂o d艂ugie, upalne i krwawe. Lecz nadchodzi艂a ju偶 je­sie艅, a wraz z ni膮 och艂odzenie. By膰 mo偶e wtedy ludziom przejdzie ochota na mordowanie si臋 nawzajem.

Z jakiego艣 powodu nie chcia艂o jej si臋 w to wierzy膰.

Ledwie osun臋艂a si臋 na wy艣cie艂any pluszem fotel w kabinie prywatnego samolotu, kt贸rym tutaj przyby艂a, a ju偶 Roarke, zjawiwszy si臋 nie wiadomo sk膮d, uni贸s艂 jej stopy, opar艂 je sobie na kolanach i zsun膮艂 z nich szpilki.

- Tylko nic sobie nie obiecuj, kolego - uprzedzi艂a go. - Kiedy raz 艣ci膮g­n臋 z siebie t臋 kieck臋, to nie ma mowy, 偶ebym wbi艂a si臋 w ni膮 z powrotem.

- Eve, moja droga. - W jego mi臋kkim g艂osie zabrzmia艂o dalekie echo rodzinnej Irlandii. - To ty mi co艣 obiecujesz, odzywaj膮c si臋 do mnie w ten spos贸b. W tej sukience prezentujesz si臋 wspaniale, lecz wiem, 偶e bez niej by艂aby艣 jeszcze pi臋kniejsza.

- Nawet o tym nie my艣l. W og贸le zapomnij. Kiedy j膮 zdejm臋, to nie po to, 偶eby zn贸w si臋 stroi膰, a na pewno nie wysi膮d臋 w samej bieli藕nie czy jak ty tam nazywasz to, co mi kupi艂e艣. Nie masz wyj艣cia... Och, Jezu mi艂osier­ny...

Oczy zasz艂y jej mg艂膮 i powoli odp艂yn臋艂y w g艂膮b czaszki. Roarke dalej spokojnie uciska艂 kciukami podbicie jej stopy.

- Przynajmniej tak mog臋 ci si臋 zrewan偶owa膰 - u艣miechn膮艂 si臋, patrz膮c, jak Eve odrzuca g艂ow臋 w ty艂, wydaj膮c z siebie gard艂owy j臋k - za us艂ugi wy­kraczaj膮ce poza zakres obowi膮zk贸w. Wiem, 偶e nie znosisz takich imprez jak dzi艣 i jestem ci wdzi臋czny, 偶e nie wyci膮gn臋艂a艣 spluwy i nie obezw艂adni艂a艣 McIntyre'a przy tartinkach.

- To ten z du偶ymi z臋bami, co 艣mia艂 si臋 jak osio艂?

- Ten sam. Pan McIntyre, przy okazji, jest dla mnie bardzo wa偶nym klientem. - Uni贸s艂 jej lew膮 stop臋 do ust i uca艂owa艂 palce. - Wi臋c nale偶y ci si臋 podzi臋kowanie.

- Nie ma za co. U mnie grzeczno艣膰 jest w standardzie. Ty te偶 masz nie najgorszy standard, doda艂a w my艣lach, przygl膮daj膮c mu si臋 spod przymkni臋tych powiek. Metr osiemdziesi膮t pi臋膰 faceta w prze­pi臋knym opakowaniu. A przecie偶 szczup艂e, umi臋艣nione cia艂o i ol艣niewaj膮­cej urody twarz uj臋ta w czarne ramy jedwabistych w艂os贸w - to 偶adn膮 mia­r膮 nie by艂o wszystko, bo ten cz艂owiek mia艂 jeszcze umys艂 jak brzytwa, nie­powtarzalny styl i niespo偶yt膮 energi臋. Wszystko w komplecie.

A najlepsze, to 偶e nie tylko j膮 kocha艂, ale te偶 traktowa艂 absolutnie po partnersku. K艂贸cili si臋 o wiele rzeczy - jaki艣 pow贸d zawsze si臋 znalaz艂 - ale w tej jednej sprawie ani razu nie dosz艂o mi臋dzy nimi do konfliktu.

Roarke nigdy nie wymaga艂, 偶eby Eve gra艂a rol臋 jego firmowej maskot­ki. W tym wzgl臋dzie nie oczekiwa艂 od niej wi臋cej, ni偶 mog艂a mu da膰. A zda­wa艂a sobie przecie偶 spraw臋, 偶e takie podej艣cie to rzadko艣膰. Jej m膮偶 by艂 w艂a艣cicielem holding贸w, nieruchomo艣ci, fabryk, gie艂d i B贸g jeden wie cze­go jeszcze na planecie i poza ni膮. By艂 nieprawdopodobnie bogaty i co za tym idzie, posiada艂 w艂adz臋 proporcjonaln膮 do swojej zamo偶no艣ci. Kiedy m臋偶czyzna osi膮gnie tyle co on, bardzo cz臋sto zaczyna oczekiwa膰 od 偶ony, 偶e na ka偶de jego skinienie rzuci wszystko i zawi艣nie mu na ramieniu w cha­rakterze dekoracji.

Roarke nie mia艂 takich oczekiwa艅.

Na ka偶de spotkanie w interesach b膮d藕 te偶 uroczysto艣膰 towarzysk膮, na kt贸rej Eve uda艂o si臋 pojawi膰 w charakterze jego 偶ony, przypada艂y pewnie ze trzy opuszczone.

Ponadto dochodzi艂y jeszcze niezliczone okazje, kiedy to on dostosowy­wa艂 sw贸j kalendarz do jej zaj臋膰 albo s艂u偶y艂 jako konsultant przy prowadze­niu r贸偶nych spraw.

Prawd臋 m贸wi膮c, zdecydowanie lepiej sprawdza艂 si臋 jako m膮偶 policjant­ki ni偶 Eve w roli 偶ony biznesmena.

- Mo偶e to ja powinnam zrewan偶owa膰 ci si臋 masa偶em st贸p - zastanowi艂a si臋 na g艂os. - Za korzy艣ci p艂yn膮ce ze znajomo艣ci z tob膮.

Przesun膮艂 palcem po jej podbiciu, od palc贸w a偶 do kostki.

- Nie zaprzeczam, i偶 s膮 one rozleg艂e.

- Ale sukienki i tak nie zdejm臋. - Eve opad艂a na oparcie fotela i zamk­n臋艂a oczy. - Obud藕 mnie, kiedy wyl膮dujemy.

I by艂a ju偶 gotowa odp艂yn膮膰 na falach snu, gdy z g艂臋bi jej wieczorowej torebki rozleg艂 si臋 sygna艂 komunikatora.

- No nie. - Nie otwieraj膮c oczu, si臋gn臋艂a po torebk臋. - Kiedy dolecimy?

- Mniej wi臋cej za kwadrans.

Skin臋艂a g艂ow膮, wyci膮gn臋艂a aparat i odebra艂a po艂膮czenie.

- Dallas - rzuci艂a do mikrofonu.

DYSPOZYTOR DO PORUCZNIK EVE DALLAS. WEZWANIE. CENTRAL PARK, PA艁AC NAD JEZIOREM. NA MIEJSCU OBECNI FUNKCJONARIUSZE. ZAB脫JSTWO, JEDNA OFIARA.

- Zawiadomi膰 detektyw Deli臋 Peabody. Chc臋 si臋 z ni膮 spotka膰 na miej­scu. M贸j przewidywany czas przybycia: trzydzie艣ci minut.

PRZYJMUJ臉. BEZ ODBIORU.

- Jasna cholera. - Eve przeczesa艂a palcami w艂osy. - Wyrzu膰 mnie gdzie艣 i wracaj sam.

- 呕ony si臋 nie wyrzuca. Pojad臋 z tob膮 i poczekam, a偶 sko艅czysz. Eve spojrza艂a po sobie i skrzywi艂a si臋 z niesmakiem.

- Nie znosz臋 chodzi膰 na ogl臋dziny w takich ciuchach. Potem przez par臋 tygodni musz臋 wys艂uchiwa膰 komentarzy.

Na domiar z艂ego musia艂a jeszcze z powrotem wbi膰 stopy w tamte zielo­ne szpilki; idealne obuwie na trawniki i 艣cie偶ki najwi臋kszego parku w mie艣cie.

Pa艂acyk zbudowano w jego najwy偶ej po艂o偶onym miejscu. Cienka jak o艂贸­wek wie偶a bod艂a ciemne nocne niebo. Zbocze skalistego wzniesienia opada­艂o 艂agodnie w kierunku jeziorka rozpo艣cieraj膮cego si臋 u st贸p budowli.

By艂o to, zdaniem porucznik Dallas, bardzo 艂adne miejsce; w sam raz na wycieczki - w ci膮gu dnia - dla turyst贸w, na pstrykanie zdj臋膰 i kr臋cenie fil­m贸w z wakacji. Po zachodzie s艂o艅ca zamienia艂o si臋 jednak w azyl dla bez­domnych, 膰pun贸w, nielicencjonowanych dziewczynek i w og贸le ciemnych typ贸w, niemaj膮cych w 偶yciu nic lepszego do roboty ni偶 szukanie k艂opot贸w.

W艂adze miasta robi艂y bardzo du偶o szumu na temat tego, 偶e nale偶y ko­niecznie dba膰 o czysto艣膰 park贸w i pomnik贸w. Trzeba te偶 by艂o sprawiedliwie przyzna膰, 偶e nie szcz臋dzi艂y grosza, a pieni膮dze na 贸w szczytny cel wyp艂ywa­艂y z kasy miejskiej nawet w miar臋 regularnie. Po parku uwija艂y si臋 groma­dy wolontariuszy i pracownik贸w s艂u偶b komunalnych: sprz膮tali 艣mieci, neu­tralizowali graffiti na murach, piel臋gnowali klomby i tak dalej.

A potem wszyscy z zadowoleniem spogl膮dali na swoje dzie艂o i w poczu­ciu dobrze wykonanej roboty zabierali si臋 do czego艣 innego. I w ko艅cu zn贸w wszystko sz艂o do diab艂a.

W tym momencie w parku panowa艂 jednak ca艂kiem przyzwoity porz膮­dek; nie zachodzi艂a potrzeba wyciskania si贸dmych pot贸w z nocnych ekip sprz膮taj膮cych.

Eve zbli偶y艂a si臋 szybkim krokiem do barierek, kt贸rymi funkcjonariusze z dochodzeni贸wki zd膮偶yli ju偶 odgrodzi膰 miejsce zdarzenia. Roarke szed艂 tu偶 obok niej. Dooko艂a by艂o jasno jak w dzie艅; ca艂y teren o艣wietlono poli­cyjnymi reflektorami.

- Nie musisz na mnie czeka膰 - powiedzia艂a m臋偶owi. - Wr贸c臋 do domu okazj膮.

- Poczekam.

Nie wdaj膮c si臋 w dalsze dyskusje, wzruszy艂a tylko ramionami i wyci膮g­n臋艂a odznak臋, 偶eby przepuszczono j膮 przez barierki.

Nikt nie skomentowa艂 nawet s艂owem jej sukienki ani but贸w. Uzna艂a, 偶e to jej reputacja - porucznik Dallas by艂a znana jako bezlitosna pi艂a - zamk­n臋艂a mundurowym dzioby, ale mimo wszystko zdziwi艂a si臋: 偶adnych u艣mieszk贸w, chichocik贸w za plecami, nic?

Jeszcze wi臋ksz膮 niespodziank臋 zafundowa艂a Eve jej w艂asna, osobista partnerka, kt贸ra podesz艂a jakby nigdy nic i nie pisn臋艂a cho膰by jednego celnego s艂贸wka na temat jej stroju.

- Cze艣膰, Dallas! - Peabody skin臋艂a g艂ow膮 i bez wst臋p贸w przesz艂a do rze­czy. - Nie jest dobrze.

- Kto to taki?

- Bia艂a kobieta, lat mniej wi臋cej trzydzie艣ci. Miejsce przest臋pstwa przeszukane, nagrania gotowe. Mia艂am sprawdzi膰 to偶samo艣膰, ale powie­dzieli mi, 偶e ju偶 jeste艣. - Ruszy艂y dalej, Peabody w wygodnych sportowych butach na poduszce powietrznej, Eve w morderczych szpilkach. - Zab贸j­stwo na tle seksualnym. Zgwa艂ci艂 j膮 i udusi艂. A potem zrobi艂 co艣 jeszcze.

- Kto znalaz艂 cia艂o?

- Jakie艣 dzieciaki. Ale im si臋 uda艂o, Dallas... - Peabody zatrzyma艂a si臋 na chwil臋, przetarta d艂oni膮 zm臋czon膮, 艣ci膮gni臋t膮 twarz. Ubranie, wida膰 to by艂o wyra藕nie, narzuci艂a na siebie w du偶ym po艣piechu, bez zastanowienia. - Wymkn臋艂y si臋 z domu. Zachcia艂o im si臋 szuka膰 wra偶e艅. I znalaz艂y, jak jas­na cholera. Powiadomili艣my ju偶 rodzic贸w i plac贸wk臋 opieki nad dzie膰mi. Siedz膮 teraz w radiowozie.

- Gdzie ona jest?

- Tam. - Peabody poprowadzi艂a Eve kawa艂ek dalej, a potem pokaza艂a r臋k膮.

Kobieta le偶a艂a na kamieniach, tu偶 nad skrajem ciemnej, niezm膮conej tafli jeziorka. Nie mia艂a na sobie absolutnie nic opr贸cz czerwonej wst膮偶ki lub czego艣 bardzo podobnego zaci艣ni臋tej na szyi. Jej splecione d艂onie spo­czywa艂y pomi臋dzy piersiami, jakby si臋 modli艂a albo kogo艣 o co艣 b艂aga艂a.

A ca艂a twarz zalana by艂a krwi膮. Krwi膮, kt贸ra wyciek艂a z oczodo艂贸w. Morderca usun膮艂 swojej ofierze oczy.

Szpilki trzeba by艂o zdj膮膰, 偶eby nie skr臋ci膰 karku. Peabody mia艂a przy sobie zestaw przybor贸w detektywistycznych; Eve wyj臋艂a puszk臋 aerozolu, kt贸rym zabezpieczy艂a d艂onie i bose stopy, aby nie zostawi膰 艣lad贸w swoich linii papilarnych. Lecz nawet bez wysokich obcas贸w po kamieniach scho­dzi艂o si臋 trudno, a dodatkowo przeszkadza艂a jej 艣wiadomo艣膰, 偶e policjant­ka w rozmigotanej kreacji przy ogl臋dzinach zw艂ok wygl膮da idiotycznie i ca艂kiem nieprofesjonalnie.

W pewnym momencie us艂ysza艂a trzask rozdzieranego materia艂u. Zigno­rowa艂a go bez chwili wahania.

- O rany - skrzywi艂a si臋 Peabody. - Ta sukienka b臋dzie do wyrzucenia. Szkoda.

- Odda艂abym w tej chwili ca艂膮 pensj臋 za d偶insy i normaln膮 koszul臋. I za prawdziwe buty, a nie takie cholerstwo.

Zmusi艂a si臋, 偶eby przesta膰 o tym my艣le膰, stan臋艂a pewniej i obrzuci艂a wzrokiem martwe cia艂o.

- Na pewno nie zgwa艂ci艂 jej tutaj - zakonkludowa艂a po chwili. - Musi­my szuka膰 drugiego miejsca przest臋pstwa. Nawet totalny szaleniec nie zgwa艂ci kobiety na kupie kamieni, je艣li ma dooko艂a tyle trawy. Zrobi艂 to gdzie indziej. Zabi艂 j膮 lub obezw艂adni艂 tak偶e gdzie indziej, a potem przy­ni贸s艂 tutaj. To b臋dzie spory, silny facet, inaczej nie da艂by rady, chyba 偶e nie dzia艂a艂 sam. Ile ona mo偶e wa偶y膰? Sze艣膰dziesi膮t kilo jak nic. I to bezw艂ad­nego ci臋偶aru. - Podci膮gn臋艂a sukienk臋, ale nie z troski o swoj膮 kreacj臋, tyl­ko o 艣lady, kt贸re mog艂a ni膮 zatrze膰. - Zidentyfikuj j膮, Peabody. Chc臋 wie­dzie膰, kto to jest.

Partnerka w艂膮czy艂a podr臋czny identyfikator. Eve zwr贸ci艂a z kolei uwa­g臋 na pozycj臋 zw艂ok.

- Specjalnie j膮 tak u艂o偶y艂. Co ona robi? Modli si臋? B艂aga o lito艣膰? Spo­czywa jak w trumnie? Co chcia艂e艣 przez to powiedzie膰? - zapyta艂a p贸艂g艂o­sem i przykucn臋艂a, 偶eby zbada膰 cia艂o z bliska. - Widoczne 艣lady przemocy fizycznej i gwa艂tu. Si艅ce na twarzy, tu艂owiu i przedramionach. To znaczy, 偶e usi艂owa艂a si臋 broni膰. Widz臋, 偶e ma co艣 pod paznokciami, czyli pr贸bowa艂a z nim walczy膰, drapa艂a na o艣lep. Ale to nie jest sk贸ra. Wygl膮da raczej jak jakie艣 w艂贸kna.

- Nazwisko: Elisa Maplewood - odezwa艂a si臋 Peabody. - Zameldowana na Central Park West.

- By艂a niedaleko od domu - stwierdzi艂a Eve. - Nie wygl膮da na dziew­czyn臋 z bogatej dzielnicy. Nie ma pedikiuru ani g艂adkich r膮czek. Zgrubie­nia na d艂oniach.

- Historia zatrudnienia: pracowa艂a jako pomoc domowa.

- No, to ju偶 bardziej pasuje.

- Wiek: trzydzie艣ci dwa lata. Rozwiedziona. Dallas... Ona ma ma艂膮 c贸­reczk臋. Cztery lata.

- Szlag by to trafi艂... - Eve postanowi艂a chwilowo pomin膮膰 t臋 now膮 wia­domo艣膰 i kontynuowa艂a ogl臋dziny: - Siniaki na powierzchni ud i w kroczu. Na szyi zawi膮zana czerwona pr膮偶kowana wst膮偶ka.

Wst膮偶k臋 zadzierzgni臋to tak mocno, 偶e wbi艂a si臋 w cia艂o i schowa艂a po­mi臋dzy dwoma wa艂kami zsinia艂ej sk贸ry. By艂a zawi膮zana na kokardk臋, kt贸­r膮 starannie u艂o偶ono na piersiach ofiary.

- Kiedy nast膮pi艂 zgon?

- Ju偶 sprawdzam. - Peabody wyj臋艂a miernik i zerkn臋艂a na odczyt. - O dwudziestej drugiej dwadzie艣cia.

- Mniej wi臋cej trzy godziny temu. I m贸wisz, 偶e znalaz艂y j膮 dzieciaki?

- Tak. Tu偶 po p贸艂nocy. Pierwszy funkcjonariusz, kt贸ry przyby艂 na miej­sce, zaj膮艂 si臋 nimi, zrobi艂 z g贸ry zdj臋cie cia艂a i z艂o偶y艂 meldunek o dwuna­stej czterdzie艣ci pi臋膰.

- W porz膮dku. - Eve zebra艂a si臋 w sobie, za艂o偶y艂a mikrookulary i pochy­li艂a si臋 nad zmasakrowan膮 twarz膮 zamordowanej. - Nie spieszy艂 si臋 - sko­mentowa艂a. - Nie chlasta艂, gdzie popadnie. Ci臋cia s膮 staranne, precyzyjne. Porz膮dna chirurgiczna robota, jakby pobiera艂 organy do przeszczepu, pedancik cholerny. Wychodzi na to, 偶e oczy by艂y dla niego najwa偶niejsze. W nich upatrzy艂 sobie trofeum. Pobicie i gwa艂t stanowi艂y tylko preludium. - Wyprostowa艂a si臋 i zdj臋艂a szk艂a. - Odwr贸膰my j膮. Obejrzymy plecy.

Nie znalaz艂y niczego opr贸cz ciemnych plam w miejscach, do kt贸rych sp艂yn臋艂a krew. Eve zauwa偶y艂a te偶, 偶e trawa pozostawi艂a 艣lady na po艣lad­kach i udach.

- Zaszed艂 j膮 od ty艂u, ale nie dlatego, 偶eby nie mog艂a go zobaczy膰. To go nie obchodzi艂o. Przewr贸ci艂 na chodnik albo na jezdni臋... Nie. Na 偶wi­row膮 艣cie偶k臋. Widzisz otarte 艂okcie? Potem odwr贸ci艂 j膮 na plecy. Pr贸bo­wa艂a si臋 broni膰, chcia艂a wo艂a膰 o pomoc, mo偶e nawet wo艂a艂a, ale szybko j膮 obezw艂adni艂 i zawl贸k艂 tam, gdzie m贸g艂 si臋 spokojnie zabawi膰, gdzie nikt mu nie przeszkadza艂. Ci膮gn膮艂 j膮 po trawie. Biciem zmusi艂 do uleg艂o­艣ci, potem zgwa艂ci艂 i udusi艂 wst膮偶k膮, a kiedy ju偶 si臋 z tym uwin膮艂, zabra艂 si臋 do powa偶nej pracy. - Eve z powrotem za艂o偶y艂a okulary. - Trzeba by艂o rozebra膰 j膮 ze wszystkiego, co jeszcze mia艂a na sobie, 艣ci膮gn膮膰 buty i za­bra膰 ka偶d膮 rzecz, kt贸ra j膮 wyr贸偶nia艂a, na przyk艂ad bi偶uteri臋. Znie艣膰 cia­艂o po kamieniach na brzeg jeziorka. U艂o偶y膰. Wyci膮膰 ga艂ki oczne - bardzo ostro偶nie. Sprawdzi膰 efekt, poprawi膰, je艣li trzeba. R臋ce, gdyby przysz艂a ochota, mo偶na umy膰 w jeziorku, a potem ju偶 tylko posprz膮ta膰 po sobie, zabra膰 trofeum i do widzenia.

- Morderstwo rytualne?

- To jest swego rodzaju rytua艂, w ka偶dym razie dla niego. Dobrze, niech j膮 zapakuj膮 do worka - powiedzia艂a Eve, prostuj膮c plecy. - A my si臋 troch臋 rozejrzymy. Mo偶e uda si臋 znale藕膰 miejsce, gdzie j膮 zamordowa艂.

Roarke przygl膮da艂 si臋, jak Eve z powrotem wsuwa stopy w pantofle na szpilkach. Wygodniej by艂oby i艣膰 boso, ale ze wzgl臋du na jej stopie艅 takie rozwi膮zanie nie wchodzi艂o w og贸le w gr臋.

Ani pantofle na szpilkach, ani efektowna wieczorowa kreacja - w tym momencie nieco ju偶 sponiewierana - ani roziskrzone brylanty nie mog艂y ukry膰 faktu, 偶e ta kobieta jest policjantk膮 z krwi i ko艣ci. Wysoka, szczup艂a, niewzruszona jak kamienie, po kt贸rych przesz艂a bosymi stopami, aby obej­rze膰 kolejne okropie艅stwo. W jej z艂otobr膮zowych b艂yszcz膮cych oczach pr贸偶­no by艂oby szuka膰 cho膰by cienia strachu. Ostre, ra偶膮ce o艣wietlenie nadawa­艂o jej twarzy szczeg贸ln膮 blado艣膰, podkre艣laj膮c jeszcze dobitniej wyraziste rysy. W艂osy, koloru niemal偶e takiego samego jak oczy, by艂y kr贸tko ostrzy­偶one, a powiew znad jeziorka zd膮偶y艂 je ju偶 potarga膰.

Roarke obserwowa艂, jak jego 偶ona zatrzymuje si臋 i zamienia kilka s艂贸w z mundurowym policjantem. Wiedzia艂, 偶e jej g艂os w tej chwili jest bezna­mi臋tny, a s艂owa padaj膮 szybko, s膮 kr贸tkie i nie zdradzaj膮 absolutnie 偶ad­nych uczu膰.

Zobaczy艂, jak wydaje gestem jakie艣 polecenie, a Peabody, jej wierna partnerka, o wiele wygodniej ubrana, potwierdza skinieniem g艂owy, 偶e zro­zumia艂a. Potem Eve zostawi艂a na chwil臋 swoich wsp贸艂pracownik贸w i pode­sz艂a do niego.

- Lepiej wracaj do domu - zaproponowa艂a m臋偶owi. - Troch臋 mi si臋 tu­taj zejdzie.

- Na to wygl膮da. Gwa艂t, morderstwo, okaleczenie. - Gdy to m贸wi艂, zmru偶y艂a podejrzliwie oczy. Roarke uni贸s艂 tylko brew. - Dziwisz si臋, 偶e na­stawiam uszu, kiedy chodzi o moj膮 osobist膮 policjantk臋? Mog臋 ci jako艣 po­m贸c?

- Nie. Cywile, 艂膮cznie z tob膮, nie bior膮 udzia艂u w tej sprawie. Morder­ca nie zabi艂 jej tutaj, nad jeziorkiem. Musimy znale藕膰 miejsce zbrodni. Dzi艣 ju偶 raczej nie dojad臋 do domu.

- Mam ci przywie藕膰 albo podes艂a膰 ubranie na zmian臋?

Wiedzia艂a, 偶e nawet przy swoich absolutnie wyj膮tkowych mo偶liwo­艣ciach Roarke nie zdo艂a w jednej sekundzie wytrzasn膮膰 dla niej zwyczaj­nych but贸w i spodni, potrz膮sn臋艂a wi臋c tylko g艂ow膮.

- Mam zapasowe ciuchy w szafce na komendzie.

Spojrza艂a na swoj膮 wieczorow膮 kreacj臋 i westchn臋艂a, widz膮c ciemne smugi brudu, niewielkie rozdarcia i dziury, plamy, kt贸re pozostawi艂y p艂yny ustrojowe ofiary. A tak si臋 stara艂a pracowa膰 ostro偶nie - i prosz臋, co z tego wysz艂o. B贸g jeden raczy wiedzie膰, ile on zap艂aci艂 za t臋 kieck臋...

- Przepraszam za sukienk臋 - b膮kn臋艂a.

- Niewa偶ne. Odezwij si臋, kiedy b臋dziesz mia艂a chwil臋.

- Za艂atwione.

Zrobi艂a, co mog艂a - i wiedzia艂a, 偶e on o tym wie - 偶eby si臋 nie skrzywi膰, gdy przesun膮艂 palcem po do艂eczku w jej podbr贸dku i kiedy pochyli艂 si臋, by musn膮膰 ustami jej wargi.

- Powodzenia, pani porucznik.

- Jasne. Dzi臋ki.

Odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w kierunku czekaj膮cej limuzyny. Dobieg艂 go jesz­cze jej podniesiony g艂os:

- No dobra, ch艂opcy i dziewcz臋ta, rozchodzimy si臋 dw贸jkami. Ka偶dy wie, co i jak ma robi膰. Szukamy 艣lad贸w.

Eve wywnioskowa艂a, 偶e morderca nie przyni贸s艂 ofiary nad jeziorko z da­leka. To by艂oby bez sensu: dodatkowy czas, trudno艣膰 i ryzyko, 偶e kto艣 go zo­baczy. Z drugiej strony, to by艂 Central Park, wi臋c zapowiada艂o si臋 d艂ugie i 偶mudne poszukiwanie - chyba 偶e szcz臋艣cie si臋 do nich u艣miechnie.

I u艣miechn臋艂o si臋, ju偶 po nieca艂ych trzydziestu minutach.

- Patrz. - Eve unios艂a d艂o艅, zatrzymuj膮c Peabody w miejscu, a sama przykucn臋艂a. - Widzisz ten kawa艂ek zrytej ziemi? Daj mi okulary. Jasne, jas­ne - mrukn臋艂a, za艂o偶ywszy je na nos. - Jest tu troch臋 krwi. - Opad艂a na ko­lana, z nosem tu偶 przy ziemi, jak ogar wietrz膮cy zwierzyn臋. - Otoczy膰 to miejsce i wezwa膰 zbieraczy 艣lad贸w. Niech spr贸buj膮 co艣 znale藕膰. O, sp贸jrz. - Wyj臋艂a z przybornika p臋set臋. - Z艂amany paznokie膰. Pewnie ofiary - zawy­rokowa艂a, unosz膮c go do 艣wiat艂a. - Nie da艂a艣 si臋 wzi膮膰 艂atwo, Eliso. Walczy­艂a艣 do samego ko艅ca.

W艂o偶y艂a paznokie膰 do torebki i wyprostowa艂a si臋, przysiadaj膮c na pi臋­tach.

- Morderca ci膮gn膮艂 j膮 t臋dy. Wida膰 miejsca, gdzie pr贸bowa艂a si臋 zapie­ra膰 nogami w ziemi臋. Zgubi艂a but, dlatego jedn膮 stop臋 ma brudn膮 i zielo­n膮 od trawy. Ale on potem wr贸ci艂 po niego. Zabra艂 jej ubranie ze sob膮. - Wsta艂a. - Sprawdzimy wszystkie 艣mietniki w promieniu dziesi臋ciu prze­cznic. M贸g艂 gdzie艣 wyrzuci膰 te rzeczy. B臋d膮 podarte, zakrwawione i brud­ne. Mo偶e kto艣 nam powie, co mia艂a na sobie, ale trzeba szuka膰 nawet bez opisu. Chocia偶 ja i tak wiem, 偶e niczego nie wyrzuci艂e艣 - mrukn臋艂a pod no­sem. - Zatrzyma艂e艣 sobie ka偶d膮 szmatk臋. Na pami膮tk臋.

- Mieszka艂a kilka przecznic st膮d - zauwa偶y艂a Peabody. - Zaatakowa艂 j膮 niedaleko od domu, zaci膮gn膮艂 tu, zrobi艂, co chcia艂, a potem zani贸s艂 cia艂o nad jeziorko.

- Zajrzymy do niej. Najpierw dopilnujemy wszystkiego tutaj, p贸藕niej wybierzemy si臋 tam.

Peabody odchrz膮kn臋艂a, taksuj膮c spojrzeniem Eve i jej sukienk臋.

- Chcesz i艣膰 tak jak jeste艣?

- A masz lepszy pomys艂?

W zniszczonej sukience wieczorowej i na metrowych szpilkach trudno by艂o nie czu膰 si臋 idiotycznie podczas rozmowy z androidem - ochroniarzem dy偶uruj膮cym na nocnej zmianie przy wej艣ciu do budynku, w kt贸rym miesz­ka艂a Elisa Maplewood.

Przynajmniej wzi臋艂am odznak臋, pomy艣la艂a Eve. Odznaka nale偶a艂a do rzeczy, kt贸re zawsze musia艂a mie膰 przy sobie, wychodz膮c z domu.

- Porucznik Dallas, detektyw Peabody, policja. Przysz艂y艣my w sprawie Elisy Maplewood. Czy na li艣cie lokator贸w jest takie nazwisko?

- Prosz臋 okaza膰 dokumenty s艂u偶bowe.

Wygl膮da艂 jak spod ig艂y, po prostu zbyt dobrze jak na tak wczesn膮 por臋, ale c贸偶 - android to android. Mia艂 na sobie szykowny czerwony uniform ze srebrn膮 lam贸wk膮 i by艂 replik膮 m臋偶czyzny lat oko艂o czterdziestu pi臋ciu, z lekko posrebrzonymi skroniami, pod kolor szamerunk贸w.

- Dokumenty w porz膮dku. Pani Maplewood zamieszkuje tutaj w cha­rakterze gospodyni, jest zatrudniona przez pana Luthera Vanderlee i jego ma艂偶onk臋. O co chodzi?

- Czy widziano pani膮 Maplewood dzi艣 wieczorem?

- Mam dy偶ur od p贸艂nocy do sz贸stej. Nie widzia艂em jej.

- Chcemy zobaczy膰 si臋 z pa艅stwem Vanderlea.

- Pan Vanderlea jest obecnie poza miastem. Wizyt臋 u niego umawia si臋 przy naszym biurku - sekretarzu. System dzia艂a przez ca艂膮 noc.

Otworzy艂 zamki w drzwiach i wszed艂 razem z policjantkami do 艣rodka.

- Prosz臋 jeszcze raz poda膰 odznaki do zeskanowania.

To ju偶 by艂o nieco wkurzaj膮ce, ale Eve pos艂usznie przepu艣ci艂a swoj膮 od­znak臋 przez maszyneri臋 zainstalowan膮 w reprezentacyjnym biurku stoj膮­cym w parterowym holu, kt贸ry urz膮dzono w kolorach czerni i bieli.

POTWIERDZAM TO呕SAMO艢膯. EVE DALLAS, STOPIE艃: PORUCZNIK. CO PANI膭 DO NAS SPROWADZA?

- Musz臋 porozmawia膰 z 偶on膮 pana Luthera Vanderlei w sprawie zatrud­nionej przez nich gospodyni, Elisy Maplewood.

PROSZ臉 POCZEKA膯. KONTAKTUJ臉 SI臉 Z PANI膭 VANDERLE膭.

Android sta艂 obok nich w wyczekuj膮cej postawie. S艂ycha膰 by艂o cich膮 muzyk臋, kt贸ra w艂膮czy艂a si臋, kiedy wesz艂y do holu. Eve uzna艂a, 偶e automat ustawiono tak, aby reagowa艂 w momencie, kiedy w pomieszczeniu pojawi si臋 cz艂owiek.

Po co komu muzyka na przej艣cie od drzwi do drzwi - tego nie umia艂a odgadn膮膰.

艢wiat艂a by艂y stylowo przygaszone, kwiaty w wazonach 艣wie偶e. Tu i 贸w­dzie ustawiono dobrane ze smakiem meble, najwidoczniej dla go艣ci, kt贸­rych po wej艣ciu nasz艂aby ochota, aby usi膮艣膰 i pos艂ucha膰 nagrania. W po艂u­dniowej 艣cianie widnia艂y dwie pary drzwi do wind, a ca艂y hol znajdowa艂 si臋 pod nadzorem czterech kamer.

Ci pa艅stwo Vanderlea musieli chyba spa膰 na forsie.

- Gdzie jest pan Vanderlea? - zapyta艂a Eve androida.

- Czy pyta pani oficjalnie, jako detektyw prowadz膮cy 艣ledztwo?

- Nie jako W艣cibska s膮siadka. - Pomacha艂a mu przed nosem swoj膮 od­znak膮. - Owszem, to by艂o oficjalne pytanie.

- Pan Vanderlea wyjecha艂 w interesach do Madrytu.

- Kiedy?

- Dwa dni temu. Zapowiedzia艂, 偶e wr贸ci jutro wieczorem.

- A co... - Urwa艂a w p贸艂 s艂owa, bo w tej chwili zabrzmia艂 sygna艂 kom­putera.

PANI VANDERLEA PRZYJMIE PANIE. PROSZ臉 WSI膭艢膯 DO WINDY A I WJECHA膯 NA PI臉TRO PI臉膯DZIESI膭TE PIERWSZE. PANI VANDERLEA CZEKA W APARTAMENCIE B.

- Dzi臋ki - powiedzia艂a Eve. Kiedy wraz z Peabody dotar艂y ju偶 na ostat­nie pola szachownicy pokrywaj膮cej pod艂og臋 w holu, drzwi windy otworzy­艂y si臋 szeroko. - Dlaczego ludzie dzi臋kuj膮 automatom? - zastanowi艂a si臋 g艂o艣no. - Przecie偶 one maj膮 to g艂臋boko gdzie艣.

- Cz艂owiek ma co艣 takiego w charakterze. To wrodzone. Dlatego te偶 chyba programi艣ci ka偶膮 automatom dzi臋kowa膰 ludziom. By艂a艣 kiedy艣 w Madrycie?

- Nie. A mo偶e... Nie - zdecydowa艂a si臋 wreszcie Eve, kt贸ra w ci膮gu ostatnich dw贸ch lat odwiedzi艂a wiele r贸偶nych miejsc. - Raczej nie. Nie wiesz mo偶e, kto projektuje takie buty jak te moje, Peabody?

- Pewnie jaki艣 b贸g od but贸w. Bo to s膮 megaboskie szpileczki, porucznik Dallas.

- Nie, to nie 偶aden b贸g. T臋 par臋 but贸w wykona艂 cz艂owiek, zwyczajny cz艂owiek, za to cwaniak kuty na cztery nogi. W skryto艣ci nienawidzi wszyst­kich kobiet i projektuje takie buty, 偶eby nas dr臋czy膰 i jeszcze na tym zara­bia膰.

- W takich szpilkach wygl膮dasz, jakby艣 mia艂a nogi do samego nieba.

- Jasne. Akurat w tej chwili o niczym innym nie marz臋, tylko o takich nogach - westchn臋艂a Eve zrezygnowanym g艂osem i wysz艂a z windy, kt贸ra w艂a艣nie zatrzyma艂a si臋 na pi臋膰dziesi膮tym pierwszym pi臋trze.

Apartament B mia艂 drzwi wielkie jak kontener. Otworzy艂a je drobna kobieta po trzydziestce, ubrana w peniuar koloru matowej zieleni. Jej d艂u­gie w艂osy, potargane po wstaniu z 艂贸偶ka, p艂on臋艂y pyszn膮, g艂臋bok膮 czerwie­ni膮 przetykan膮 tu i 贸wdzie dyskretnie rozsianymi z艂otymi pasemkami.

- Porucznik Dallas? - zapyta艂a. - O Bo偶e, to chyba Leonardo? Spojrzenie jej wyba艂uszonych oczu by艂o utkwione w sukience Eve, wi臋c Dallas szybko domy艣li艂a si臋, o czym mowa.

- Mo偶liwe. - Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e projektant Leonardo by艂 nie tylko aktu­alnym ulubie艅cem modnych pa艅, ale te偶 ukochanym Mavis, przyjaci贸艂ki Eve. - By艂am... na przyj臋ciu. To jest moja partnerka, detektyw Peabody. Czy pani Vanderlea?

- Zgadza si臋, jestem Deann Vanderlea. O co chodzi?

- Czy mo偶emy wej艣膰?

- Ale偶 oczywi艣cie, bardzo prosz臋. Jestem zupe艂nie zdezorientowana.

Kiedy odebra艂am telefon z recepcji, 偶e policja chce ze mn膮 rozmawia膰, mo­ja pierwsza my艣l by艂a: co艣 si臋 sta艂o Lutherowi. Ale wtedy przecie偶 zadzwo­niliby z Madrytu, tak czy nie? - U艣miechn臋艂a si臋 niepewnie. - Lutherowi nic si臋 nie sta艂o, prawda?

- Nie przysz艂y艣my rozmawia膰 o pani m臋偶u. Nasza wizyta dotyczy pani Elisy Maplewood.

- Elisy? O tej porze Elisa jeszcze 艣pi. Na pewno nic si臋 jej nie sta艂o. - Za艂o偶y艂a r臋ce na piersi. - O co chodzi?

- Kiedy ostatni raz widzia艂a pani pani膮 Maplewood?

- Kiedy sz艂am spa膰. Oko艂o dziesi膮tej. Po艂o偶y艂am si臋 dzi艣 wcze艣niej, bo­la艂a mnie g艂owa. Czy dowiem si臋 w ko艅cu, o co chodzi?

- Przykro nam o tym informowa膰, ale pani Maplewood nie 偶yje. Zamor­dowano j膮 wczoraj p贸藕nym wieczorem.

- Absurd. Kompletny nonsens. Elisa 艣pi w swoim 艂贸偶ku.

Eve wiedzia艂a dobrze, 偶e najpro艣ciej i najuczciwiej b臋dzie nie pr贸bo­wa膰 si臋 spiera膰.

- Mo偶e pani to sprawdzi膰.

- Jest prawie czwarta nad ranem. Gdzie niby ona ma by膰? Jej mieszka­nie jest zaraz za kuchni膮.

Pani domu ruszy艂a przed siebie, przecinaj膮c przestronny salon dzienny. W meblach, kt贸re tam sta艂y, Eve rozpozna艂a autentyczne antyki: mn贸stwo l艣ni膮cego drewna, 艂agodnych 艂uk贸w, g艂臋bokich kolor贸w i roziskrzonego szk艂a. Salon otwiera艂 si臋 na pok贸j do odbioru medi贸w: 艣cienny monitor by艂 w tej chwili schowany, a sprz臋t do komunikacji i rozrywki zainstalowano w szafce. W sekreterze, poprawi艂a si臋 Eve w my艣li. Tak m贸wi Roarke na te fiku艣ne szafeczki.

Z boku widnia艂y drzwi do jadalni, za kt贸r膮 znajdowa艂a si臋 kuchnia.

- Prosz臋 poczeka膰 tutaj - powiedzia艂a pani Vanderlea. Sko艅czy艂y si臋 uprzejmo艣ci, zauwa偶y艂a Eve. Przyszed艂 czas na nerwy i strach.

Pani domu otworzy艂a szerokie, wpuszczane w 艣cian臋 drzwi wiod膮ce, ja nale偶a艂o przypuszcza膰, do mieszkania, kt贸re zajmowa艂a Elisa Maplewood.

- To nie jest mieszkanie, to niemal rezydencja - szepn臋艂a Peabody.

- Tak... Du偶o miejsca, du偶o rzeczy - odpar艂a Eve, rozgl膮daj膮c si臋 po kuchni. Opr贸cz czerni i srebra nie by艂o tutaj innych kolor贸w. Wystrojem zdawa艂y si臋 rz膮dzi膰 dwie regu艂y: efekt i efektywno艣膰, a wsz臋dzie panowa艂a czysto艣膰 tak idealna, 偶e chyba nawet pe艂na ekipa zbieraczy 艣lad贸w nie zna­laz艂aby tutaj cho膰by odrobinki kurzu.

W艂a艣ciwie by艂o tu ca艂kiem podobnie jak w kuchni u Roarke'a. Eve nie my艣la艂a o niej nigdy: 鈥瀖oja kuchnia鈥. To by艂o kr贸lestwo Summerseta, a ona bardzo ch臋tnie pozwala艂a mu sprawowa膰 w nim rz膮dy.

- Ju偶 j膮 kiedy艣 widzia艂am - powiedzia艂a nagle.

Peabody oderwa艂a po偶膮dliwe spojrzenie od pot臋偶nej bry艂y autokucharza.

- Znasz t臋 Vanderlee?

- Nie znam. Spotka艂am ich kiedy艣. Na jakiej艣 imprezie, na kt贸r膮 zaci膮gn膮艂 mnie Roarke. To on ich zna. Nazwisko wylecia艂o mi z g艂owy, kto by spami臋ta艂 tych wszystkich ludzi... Ale twarz od razu wyda艂a mi si臋 znajoma. Odwr贸ci艂a si臋, s艂ysz膮c szybkie kroki powracaj膮cej pani Vanderlei.

- Nie ma jej. Nic nie rozumiem. Nie ma jej w sypialni i w og贸le mieszkaniu. Vonnie 艣pi. To jej c贸reczka - wyja艣ni艂a. - Nic z tego nie ro­zumiem.

- Czy pani Maplewood cz臋sto wychodzi w nocy z domu?

- Nie, oczywi艣cie, 偶e... Mignon! - zawo艂a艂a i rzuci艂a si臋 z powrotem do mieszkania gospodyni.

- Mignon? Co to za jedna? - mrukn臋艂a Eve.

- Mo偶e ta Maplewood przerzuci艂a si臋 na dziewczyny i mia艂a kochank臋.

- Mignon znikn臋艂a. - Deann Vanderlea stan臋艂a przed nimi, blada jak 艣ciana, trzymaj膮c si臋 dr偶膮cymi d艂o艅mi za gard艂o.

- Kto to jest...

- Nasza suczka - wyja艣ni艂a szybko, wyrzucaj膮c z siebie s艂owa. - A w艂a­艣ciwie to Elisy. Do niej jest najbardziej przywi膮zana. Kilka miesi臋cy temu kupi艂am malutk膮 pudliczk臋 miniaturk臋. Chcia艂am mie膰 w domu jakiego艣 psiaka i 偶eby dziewczynki mog艂y si臋 z nim bawi膰. Ale Mignon przywi膮za艂a si臋 do Elisy. Pewnie dlatego jej nie ma. Zabra艂a Mignon na spacer. Cz臋sto to robi wieczorem, przed snem. Wysz艂a z psem. Bo偶e m贸j...

- Niech pani lepiej usi膮dzie. Peabody, podaj wod臋.

- Czy to by艂 wypadek? Prosz臋 powiedzie膰, czy to by艂 wypadek? - Na ra­zie Deann Vanderlea mia艂a suche oczy, ale Eve wiedzia艂a, 偶e wkr贸tce poja­wi膮 si臋 i 艂zy.

- Przykro mi, ale nie. Pani Maplewood zosta艂a napadni臋ta w parku.

- Napadni臋ta? - powt贸rzy艂a pani Vanderlea, jakby us艂ysza艂a jakie艣 ob­ce s艂owo. - Napadni臋ta?

- To by艂o morderstwo.

- Nie. Nie...

- Prosz臋 napi膰 si臋 wody. - Peabody wcisn臋艂a jej do r膮k pe艂n膮 szklank臋. - Ma艂ymi 艂yczkami.

- Nie mog臋. Niczego nie prze艂kn臋. Przecie偶 to niemo偶liwe. Dopiero co z ni膮 rozmawia艂am, nie dalej jak kilka godzin temu. Siedzia艂y艣my razem w tym pokoju. Powiedzia艂a mi, 偶ebym wzi臋艂a bloker i posz艂a spa膰. I tak w艂a­艣nie zrobi艂am. Po艂o偶y艂y艣my... Dziewczynki le偶a艂y ju偶 w 艂贸偶kach. Elisa zrobi艂a mi herbat臋 i powiedzia艂a, 偶e mam si臋 po艂o偶y膰. Jak to si臋 sta艂o? Co jej zrobili?

O nie, pomy艣la艂a Eve. To nie jest odpowiednia chwila na szczeg贸艂y. Do­k艂adny opis tylko pogorszy spraw臋.

- Prosz臋 si臋 napi膰 - powiedzia艂a, k膮tem oka zauwa偶aj膮c, jak Peabody Podchodzi do drzwi i zasuwa je z powrotem.

Dziecko, przypomnia艂a sobie. Tej rozmowy nie powinna us艂ysze膰 ma艂a dziewczynka, je艣li przypadkiem si臋 obudzi.

Bo kiedy obudzi si臋 rano, doda艂a w my艣lach, nic ju偶 nie b臋dzie tak jak kiedy艣. Nigdy.

2

Kiedy pani Maplewood zacz臋艂a u pa艅stwa pracowa膰? - Eve zna艂a odpo­wied藕 na to pytanie, ale je艣li chce si臋 kogo艣 zaci膮gn膮膰 na g艂臋bok膮 wod臋, za­wsze 艂atwiej na pocz膮tku poprowadzi膰 go po mieli藕nie.

- Dwa lata temu. To ju偶 dwa lata. Ja... my... to znaczy m贸j m膮偶 bardzo du偶o podr贸偶uje, wi臋c zamiast doje偶d偶aj膮cej pomocy domowej zdecydowa­艂am si臋 zatrudni膰 kogo艣 na sta艂e, z mieszkaniem. Chodzi艂o mi chyba o to­warzystwo. Wybra艂am Elis臋, poniewa偶 od razu j膮 polubi艂am.

Przetar艂a twarz d艂oni膮, czyni膮c widoczny wysi艂ek, aby zapanowa膰 nad nerwami.

- Rzecz jasna Elisa mia艂a wszelkie kwalifikacje - podj臋艂a - ale poza tym po prostu przypad艂y艣my sobie do serca. Skoro mia艂am wpu艣ci膰 kogo艣 do domu i pozwoli膰, by ta osoba 偶y艂a razem z nami, musia艂 to by膰 kto艣, z kim ja sama czu艂am si臋 swobodnie w kontakcie osobistym. Bardzo wa偶ne by艂o dla mnie tak偶e to, 偶e razem z Elis膮 przyby艂a do nas Vonnie. Jej c贸rka, Yvonne - wyja艣ni艂a. - Ja te偶 mam c贸reczk臋 i do tego w tym samym wieku. Mia艂am nadziej臋, 偶e si臋 zaprzyja藕ni膮. I tak si臋 sta艂o. S膮 jak siostry, a w艂a­艣ciwie nawet wi臋cej: s膮 prawdziwymi siostrami. M贸j Bo偶e, co teraz b臋dzie z Vonnie...? - Deann zakry艂a usta d艂o艅mi i tym razem w jej oczach b艂ysn臋­艂y 艂zy. - Ona ma dopiero cztery latka. To jeszcze ma艂e dziecko. Jak ja jej po­wiem, 偶e mama... Jak ja jej to powiem?

- Mo偶emy si臋 tym zaj膮膰, pani Vanderlea - powiedzia艂a Peabody, siada­j膮c. - Porozmawiamy z ni膮 i zapewnimy jej opiek臋 specjalisty z plac贸wki dzieci臋cej.

- Przecie偶 ona pa艅 nie zna. - Deann wsta艂a, przesz艂a przez pok贸j i wy­j臋艂a z szuflady chusteczki. - To tylko jeszcze bardziej j膮 wystraszy i pomie­sza jej w g艂贸wce, je艣li us艂yszy o wszystkim od... kogo艣 obcego. Ja sama mu­sz臋 jej powiedzie膰. Musz臋 si臋 zastanowi膰, jak to zrobi膰. - Otar艂a policzki chusteczk膮. - Prosz臋 da膰 mi chwil臋, musz臋 zebra膰 my艣li.

- Niech si臋 pani nie spieszy - powiedzia艂a Eve.

- My z Elis膮 te偶 si臋 przyja藕nimy. Jak Zanna i Vonnie. Nasze relacje... Nie by艂y艣my dla siebie jak pracownica i pracodawczyni. Rodzice Elisy.. - Deann westchn臋艂a g艂臋boko. Kiedy wr贸ci艂a do sto艂u, przy kt贸rym siedzia艂y policjantki, Eve uzna艂a, 偶e nale偶y jej si臋 z艂oty medal za umiej臋tno艣膰 pano­wania nad sob膮. - Jej matka i ojczym mieszkaj膮 w 艣r贸dmie艣ciu. Jej ojciec jest w Filadelfii. Mog臋... Mog臋 si臋 z nimi skontaktowa膰. Uwa偶am, 偶e powinni dowiedzie膰 si臋 o tym ode mnie. Wiem, 偶e trzeba im... Musz臋 zadzwoni膰 do Luthera. Musz臋 mu da膰 zna膰, co si臋 sta艂o.

- Czy na pewno chce pani osobi艣cie zaj膮膰 si臋 tym wszystkim? - zapyta­艂a Eve.

- Elisa zrobi艂aby dla mnie to samo. - Nagle jej g艂os si臋 za艂ama艂. Zacis­n臋艂a wargi, zmagaj膮c si臋 z chwil膮 s艂abo艣ci. - Zaopiekuj臋 si臋 jej dzieckiem, bo wiem, 偶e ona zatroszczy艂aby si臋 o moje. Zrobi艂aby wszystko... M贸j Bo偶e, jak to si臋 mog艂o sta膰?

- Czy Elisa wspomina艂a, 偶e ma jakie艣 k艂opoty? Mo偶e kto艣 j膮 nachodzi艂, grozi艂 jej?

- Nie. Nie. Na pewno by mi o czym艣 takim powiedzia艂a. Ludzie j膮 lubili.

- Czy by艂a zaanga偶owana w jaki艣 zwi膮zek - emocjonalny, towarzyski...?

- Nie. Obecnie z nikim si臋 nie spotyka艂a. Prze偶y艂a trudn膮 spraw臋 roz­wodow膮 i chcia艂a ju偶 tylko stworzy膰 bezpieczny dom dla c贸rki. M臋偶czyzn sobie - to jej w艂asne s艂owa - odpu艣ci艂a.

- Czy by艂 kto艣, kto stara艂 si臋 o jej wzgl臋dy, a komu odm贸wi艂a?

- O ile mi wiadomo, to nie... Kto艣 j膮 zgwa艂ci艂? - Deann zacisn臋艂a pi臋艣ci.

- To musi stwierdzi膰 lekarz s膮dowy... - Eve urwa艂a, kiedy pani Vanderlea b艂yskawicznym ruchem chwyci艂a j膮 za r臋k臋.

- Wiem, 偶e pani wie. Prosz臋 niczego przede mn膮 nie ukrywa膰. Elisa by艂a moj膮 przyjaci贸艂k膮.

- Wiele wskazuje na to, 偶e dosz艂o do gwa艂tu.

D艂o艅 艣ciskaj膮ca kurczowo palce Eve zadr偶a艂a raz, bardzo mocno, a po­tem opad艂a.

- Musi go pani znale藕膰. Chc臋, 偶eby zap艂aci艂 za wszystko.

- To w艂a艣nie zamierzam zrobi膰, a je艣li chce mi pani pom贸c, prosz臋 po­my艣le膰 i przypomnie膰 sobie wszystko, nawet najbardziej nieistotne szczeg贸­艂y. Mo偶e Elisa co艣 kiedy艣 powiedzia艂a, cho膰by przypadkowo, mimochodem.

- Na pewno nie podda艂a si臋 bez walki - o艣wiadczy艂a z przekonaniem pani Vanderlea. - Jej m膮偶 to by艂 dra艅 i damski bokser. Zg艂osi艂a si臋 do po­radni po pomoc i w ko艅cu odesz艂a od niego. Umia艂a si臋 broni膰. Nauczy艂a si臋 tego, bo musia艂a. Wiem, 偶e nie podda艂a si臋 艂atwo.

- By艂o tak, jak pani m贸wi. Gdzie jest teraz eksm膮偶 pani Maplewood?

- Chcia艂abym m贸c powiedzie膰, 偶e sma偶y si臋 w piekle, ale niestety. To nie piek艂o, tylko Karaiby. Mieszka tam z jak膮艣 swoj膮 aktualn膮 panienk膮. Prowadzi sklep dla nurk贸w. Swojego dziecka nie widzia艂 ani razu, nigdy w 偶yciu. Elisa za艂o偶y艂a spraw臋 rozwodow膮 w 贸smym miesi膮cu ci膮偶y. Nie po­zwol臋 mu zabra膰 Vonnie. - Jej oczy zap艂on臋艂y wojowniczym ogniem, a g艂os, jakby zahartowany tym 偶arem, nabra艂 twardego, stanowczego tonu. - Je艣li wyst膮pi o opiek臋, b臋dzie wojna. Przynajmniej tyle mog臋 zrobi膰 dla Elisy.

- Kiedy ostatni raz pani Maplewood kontaktowa艂a si臋 z m臋偶em?

- Wydaje mi si臋, 偶e kilka miesi臋cy temu. Zn贸w zacz膮艂 zalega膰 z alimen­tami. Nie m贸g艂 prze偶y膰, 偶e Elisa tak wygodnie si臋 urz膮dzi艂a, a on jeszcze musi dawa膰 jej pieni膮dze. - Deann ponownie g艂臋boko westchn臋艂a. - Ale ka偶dy przekaz szed艂 prosto na konto za艂o偶one specjalnie dla Vonnie, na jej edukacj臋. Jemu pewnie by to nawet nie przesz艂o przez g艂ow臋.

- Czy pozna艂a go pani osobi艣cie?

- Nie. Omin臋艂a mnie ta w膮tpliwa przyjemno艣膰. O ile mi wiadomo, przez ostatnie cztery lata nie pokaza艂 si臋 w Nowym Jorku ani razu. W tej chwili mam m臋tlik w g艂owie - przyzna艂a si臋 szczerze - ale nied艂ugo zbior臋 my艣li. Obiecuj臋, 偶e wszystko sobie dok艂adnie przypomn臋 i zrobi臋, co tylko zdo­艂am, 偶eby pom贸c w 艣ledztwie. Teraz musz臋 zadzwoni膰 do m臋偶a. Wola艂abym z nim porozmawia膰, je艣li panie pozwol膮, na osobno艣ci. Chcia艂abym zosta膰 sama, 偶ebym mog艂a pomy艣le膰, co mam powiedzie膰 Vonnie, kiedy si臋 obu­dzi. A moja c贸reczka te偶 musi si臋 dowiedzie膰...

- Chcia艂yby艣my przeszuka膰 mieszkanie pani Maplewood, obejrze膰 jej rzeczy. Czy mo偶emy um贸wi膰 si臋 na jutro o dowolnej porze?

- Prosz臋 bardzo. Wpu艣ci艂abym panie od razu, ale... - Deann obejrza艂a si臋 na drzwi. - Nie chc臋 budzi膰 Vonnie. Niech 艣pi jak najd艂u偶ej.

Eve wsta艂a.

- W takim razie czy mo偶e pani skontaktowa膰 si臋 ze mn膮 rano?

- Oczywi艣cie. Prosz臋 wybaczy膰, ale zapomnia艂am pani nazwisko...

- Dallas. Porucznik Dallas. A to jest detektyw Peabody.

- Dobrze. Nie zapomn臋. Kiedy otworzy艂am drzwi, ol艣ni艂a mnie pani su­kienka. Teraz wydaje mi si臋, 偶e to musia艂o by膰 chyba sto lat temu. - Wsta­艂a i przetar艂a twarz, uwa偶nie przygl膮daj膮c si臋 Eve. - Ja pani膮 chyba sk膮d艣 znam. Nie wiem tylko, czy naprawd臋 ju偶 si臋 gdzie艣 spotka艂y艣my, czy mo偶e to dlatego, 偶e mam wra偶enie, 偶e odk膮d panie przysz艂y, min臋艂o tyle czasu...

- Mog艂y艣my si臋 spotka膰. Na kolacji dobroczynnej albo przy jakiej艣 po­dobnej okazji.

- Na kolacji dobroczynnej? Ach, oczywi艣cie, prawda. Roarke. Pani jest 偶on膮 Roarke'a. Jego osobist膮 policjantk膮. Tak o pani m贸wi膮. Przepraszam, naprawd臋 trudno mi w tej chwili zebra膰 my艣li.

- Nic si臋 nie sta艂o. Przykro mi, 偶e spotykamy si臋 ponownie w takich okoliczno艣ciach.

W oczach Deann Vanderlei na nowo rozgorza艂 wojowniczy ogie艅.

- Kiedy siedzimy przy tych naszych koktajlach i tartinkach i rozmawia­my o osobistej policjantce Roarke'a, to m贸wi si臋, 偶e jest troch臋 straszna, troch臋 z艂o艣liwa i bardzo zawzi臋ta. Czy to si臋 zgadza?

- Mo偶na tak powiedzie膰.

- To dobrze. Bardzo dobrze. - Deann wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i u艣cisn臋艂a moc­no d艂o艅 Eve. - Bo od dzi艣 jest pani te偶 moj膮 osobist膮 policjantk膮.

- Czeka j膮 teraz kilka ci臋偶kich dni - zauwa偶y艂a Peabody, kiedy zje偶d偶a­艂y wind膮 na parter. - Ale moim zdaniem da sobie rad臋, niech tylko si臋 po­zbiera. Od razu to po niej wida膰.

- Twarda babka - zgodzi艂a si臋 Eve. - Co dalej? Trzeba sprawdzi膰 eks - m臋偶a ofiary. Mo偶e jednak postanowi艂 zajrze膰 do Nowego Jorku. Potem po­gadamy z jej rodzicami, ze znajomymi. I musimy si臋 dowiedzie膰, jak wygl膮­da艂y jej codzienne zaj臋cia. Deann Vanderlea i jej m膮偶 nam powiedz膮. To nie by艂o przypadkowe morderstwo. Moim zdaniem okaleczenie wyklucza tak膮 mo偶liwo艣膰. Szczeg贸艂owy plan dzia艂ania, u艂o偶enie zw艂ok. Je艣li nawet nie chodzi艂o o spraw臋 osobist膮 czy jakie艣 porachunki, to w ka偶dym razie by艂o to morderstwo z premedytacj膮.

- Te偶 tak uwa偶am.

Wysz艂y z holu i ruszy艂y w kierunku czekaj膮cego radiowozu.

- Elisa Maplewood cz臋sto wyprowadza艂a psa wieczorami. Wesz艂o jej to zwyczaj. Morderca zauwa偶y艂 j膮 i zaobserwowa艂 ten nawyk. Wiedzia艂, kie­dy ma si臋 zaczai膰. Do tego co艣 mi m贸wi, 偶e albo nie ba艂 si臋 psa, albo mia艂 jaki艣 spos贸b, 偶eby go obezw艂adni膰.

- Widzia艂a艣 kiedy艣 miniaturowego pudelka? - zapyta艂a Peabody, sk艂a­daj膮c d艂onie w kszta艂t przypominaj膮cy niewielk膮 fili偶ank臋.

- Ale z臋by ma na miejscu, tak czy nie? - zauwa偶y艂a Eve, przystaj膮c obok radiowozu i rozgl膮daj膮c si臋 po ulicy.

Dobrze o艣wietlona. Regularnie patrolowana przez androidy - ochroniarzy. W ka偶dym budynku przez okr膮g艂膮 dob臋 czuwaj膮 portierzy. Do napadu na Elis臋 Maplewood dosz艂o poza tym o takiej porze, kiedy po ulicach kr膮­偶膮 jeszcze samochody.

- Wyprowadzi艂a suczk臋 do parku - zacz臋艂a my艣le膰 na g艂os. - Na sam skraj, ale wesz艂a ju偶 mi臋dzy drzewa. Czu艂a si臋 zupe艂nie bezpiecznie. Miesz­ka tu przecie偶, zna okolic臋. Trzyma艂a si臋 pewnie ulicy, jednak troch臋 si臋 od niej oddali艂a. Tamten musia艂 dzia艂a膰 szybko. Jestem prawie pewna, 偶e zaczai艂 si臋 na ni膮. - Zesz艂a z chodnika, pr贸buj膮c wyobrazi膰 sobie przebieg ca艂ego zaj艣cia. - Wypu艣ci艂a psa, 偶eby m贸g艂 obw膮cha膰 drzewa, za艂atwi膰 si臋. Noc jest bardzo 艂adna. By艂o jej mi艂o, mog艂a si臋 nieco zrelaksowa膰. To, 偶e kumplowa艂a si臋 z Deann Vanderlea, nie zmienia faktu, 偶e u niej pracowa艂a, i to ci臋偶ko. Wi­da膰 to po jej d艂oniach. Wyj艣cie z psem, spacer, oderwanie si臋 od wszystkie­go - to by艂a jej chwila przyjemno艣ci. - Eve przesun臋艂a promieniem latarki po trawie, kieruj膮c 艣wiat艂o w stron臋 ogrodzonego barierkami miejsca, gdzie dosz艂o do napa艣ci. - Poczeka艂, a偶 zajdzie tak daleko, 偶e przestanie by膰 wi­doczna z ulicy. To mu wystarczy艂o. Zabi艂 suczk臋, chyba 偶e sama uciek艂a.

- Zabi艂 ma艂ego pieska? - W g艂osie Peabody zabrzmia艂 autentyczny b贸l. Eve potrz膮sn臋艂a tylko g艂ow膮.

- Ten facet pobi艂 kobiet臋, zgwa艂ci艂 j膮 i udusi艂, a na koniec okaleczy艂 zw艂oki. Jako艣 nie wydaje mi si臋, 偶eby zabicie psa stanowi艂o dla niego prze­szkod臋 nie do pokonania.

- Kurde... - skrzywi艂a si臋 偶a艂o艣nie Delia.

Eve wr贸ci艂a do samochodu, zastanawiaj膮c si臋, co ma teraz robi膰. Jecha膰 do domu przebra膰 si臋? Do domu by艂o bli偶ej ni偶 na komend臋, a dodatkowo ta opcja mia艂a istotn膮 zalet臋, pozwala艂a unikn膮膰 wstydu zwi膮zanego z pokazaniem si臋 ca艂emu posterunkowi w wieczorowej kreacji; plus, kt贸ry na­prawd臋 trudno by艂o przeceni膰...

- Mo偶emy wr贸ci膰 radiowozem do mnie - zaproponowa艂a. - Podsumuje­my, co uda艂o nam si臋 ustali膰, z艂apiemy kilka godzin snu i rano z powrotem do kieratu.

- Rozumiem. I to, czego nie powiedzia艂a艣, te偶 zrozumia艂am: nie chcesz pokazywa膰 si臋 na komendzie w wyj艣ciowej kiecce.

- Zamknij si臋, Peabody.

Kiedy Eve dowlok艂a si臋 do sypialni, by艂o ju偶 po pi膮tej. Rozebra艂a si臋 po drodze od drzwi do 艂贸偶ka, rzucaj膮c poszczeg贸lne cz臋艣ci garderoby prosto na pod艂og臋, i wsun臋艂a si臋 nago pod ko艂dr臋.

Nie uczyni艂a najmniejszego ha艂asu, a materac ledwo si臋 pod ni膮 ugi膮艂, lecz kiedy tylko po艂o偶y艂a g艂ow臋 na poduszce, poczu艂a rami臋 Roarke'a owi­jaj膮ce si臋 dooko艂a jej talii i jego pier艣 przywieraj膮c膮 do jej plec贸w.

- Nie chcia艂am ci臋 obudzi膰. Prze艣pi臋 si臋 kilka godzin. Peabody uloko­wa艂a si臋 w ulubionym pokoju go艣cinnym.

- Czyli mo偶esz ju偶 odp艂yn膮膰. - Musn膮艂 wargami jej w艂osy. - 艢pij.

- Dwie godziny - wymamrota艂a. I odp艂yn臋艂a.

Jej nast臋pna, nie do ko艅ca jeszcze sp贸jna my艣l brzmia艂a: kawa.

Pachnia艂o kaw膮. Kusz膮cy aromat zakrad艂 si臋 do jej u艣pionego m贸zgu ni­czym kochanek po oplecionej bluszczem 艣cianie zamku. Otworzy艂a oczy i mrugn臋艂a kilka razy. Przed ni膮 sta艂 Roarke.

Zawsze wstawa艂 pierwszy. Jak zwykle w艂o偶y艂 ju偶 garnitur ze swojej se­rii 鈥瀓estem kr贸lem 艣wiata鈥, ale zamiast, jak to mia艂 w porannym zwyczaju, siedzie膰 przy stole w dziennej cz臋艣ci sypialni, je艣膰 艣niadanie i przegl膮da膰 pierwsze raporty z gie艂dy, czy co tam jeszcze, przycupn膮艂 na skraju 艂贸偶ka i przygl膮da艂 si臋 偶onie.

- Co? Sta艂o si臋 co艣? Znowu kogo艣...

- Nie. Spokojnie. - Po艂o偶y艂 jej d艂o艅 na ramieniu, bo ju偶 si臋 szarpn臋艂a, gotowa wyskoczy膰 z 艂贸偶ka. - Jestem tylko twoim budzikiem. Zintegrowa­nym z automatem do kawy. - Podsun膮艂 jej fili偶ank臋 pod oczy.

I zobaczy艂, jak zab艂ys艂y od t臋sknej niecierpliwo艣ci. - Daj.

Ostro偶nie wyci膮gn膮艂 r臋k臋, poda艂 Eve fili偶ank臋 i poczeka艂, a偶 upije pierwszy rozpaczliwy 艂yk.

- Zdajesz sobie spraw臋, najdro偶sza, 偶e je艣li kofeina trafi kiedykolwiek na list臋 nielegalnych substancji, b臋dziesz musia艂a zarejestrowa膰 si臋 jako na艂ogowiec?

- Niech tylko spr贸buj膮 zdelegalizowa膰 kofein臋, to powystrzelam ich wszystkich do nogi i b臋dzie spok贸j. Wiesz, co dla mnie znaczy kawa poda­na do 艂贸偶ka?

- Kocham ci臋.

- No chyba. - Upi艂a nast臋pny 艂yk, b艂ysn臋艂a z臋bami w u艣miechu. - Fra­jer.

- M贸w tak dalej, to na pewno przynios臋 ci dolewk臋.

- Ja te偶 ci臋 kocham.

- To ju偶 pr臋dzej. - Przesun膮艂 kciukiem pod jej oczami, gdzie ju偶 zd膮偶y­艂y si臋 pokaza膰 ciemne kr臋gi. - Potrzebujesz wi臋cej ni偶 dw贸ch godzin snu, pani porucznik.

- Nie ma wi臋cej. Ode艣pi臋 to kiedy艣. Wszystko w ko艅cu ode艣pi臋. Lec臋 pod prysznic.

Wsta艂a z 艂贸偶ka i posz艂a do 艂azienki, zabieraj膮c ze sob膮 fili偶ank臋 z reszt­k膮 kawy. Roarke us艂ysza艂, jak rzuca komend臋 automatowi: natrysk na ca艂膮 moc, temperatura czterdzie艣ci stopni. Taki ju偶 ma zwyczaj, pomy艣la艂, po­trz膮saj膮c g艂ow膮. Co rano musi si臋 oparzy膰, 偶eby odp臋dzi膰 od siebie sen.

Postanowi艂 dopilnowa膰, 偶eby Eve dostarczy艂a swojemu organizmowi troch臋 energii na ca艂y dzie艅 pracy; mia艂 tylko nadziej臋, 偶e nie b臋dzie mu­sia艂 jej w rym celu zwi膮za膰 i karmi膰 na si艂臋. Zacz膮艂 programowa膰 autokucharza - i w tym samym momencie us艂ysza艂 za sob膮 jakie艣 ciche, mi臋kkie kroki.

- No i niech mi kto艣 powie, 偶e nie masz w g艂owie alarmu, kt贸ry daje ci zna膰 za ka偶dym razem, kiedy kto艣 chocia偶by pomy艣li o jedzeniu. - Roarke zerkn膮艂 w d贸艂, na t艂ustego kocura ocieraj膮cego si臋 o jego nog臋. Ze 艣lepi贸w zwierzaka wyziera艂a nadzieja. - A za艂o偶臋 si臋, 偶e w kuchni ju偶 ci臋 nakarmili.

Galahad wyda艂 z siebie d藕wi臋k, kt贸ry bardziej przypomina艂 warkot sil­nika ni偶 kocie mruczenie i zdwoi艂 wysi艂ki przy ocieraniu si臋 o nog臋 pana. Roarke chwilowo przesta艂 zwraca膰 na niego uwag臋 i zaj膮艂 si臋 programowa­niem 艣niadania. Dla Eve wybra艂 francuskie grzanki, poniewa偶 rzadko po­trafi艂a im si臋 oprze膰. Doda艂 do tego kilka plasterk贸w bekonu; mia艂 s艂abo艣膰 do tego kocura i wiedzia艂 o tym dobrze.

Eve wy艂oni艂a si臋 z 艂azienki owini臋ta kr贸ciutkim frotowym szlafrokiem.

- Wezm臋 tylko jedn膮 rzecz z komendy i... - Poci膮gn臋艂a nosem i zoba­czy艂a ciep艂e grzanki na talerzu. - To by艂o poni偶ej pasa.

- Owszem - zgodzi艂 si臋 Roarke, poklepuj膮c d艂oni膮 siedzenie obok sie­bie i zdj膮艂 z niego Galahada, kt贸ry najwidoczniej pomy艣la艂, 偶e to jego za­praszaj膮. - To nie by艂o do ciebie - wyja艣ni艂 kotu. - Siadaj, Eve. Kwadrans na 艣niadanie. Tyle mo偶esz po艣wi臋ci膰.

- Pewnie tak... Poza tym powinnam ci przekaza膰 kilka szczeg贸艂贸w. Dwie rzeczy za jednym zamachem, b臋dzie szybciej. - Usiad艂a przy stole i pola艂a swoje grzanki syropem, nie 偶a艂uj膮c sobie. Ugryz艂a jeden k臋s, szturchn臋艂a kota, kt贸ry ju偶 zbli偶a艂 si臋 chy艂kiem w kierunku jej talerza, po czym si臋gn臋艂a po fili偶ank臋 艣wie偶ej kawy, kt贸r膮 nala艂 jej Roarke. - Ofiara pracowa艂a u Luthera i Deann Vanderlea.

- Tych handlarzy antykami? Ich firma nazywa si臋 Vanderlea Antiquities.

- Tak. Znalaz艂am t臋 nazw臋, kiedy przegl膮da艂am dane Luthera Vanderlei. Dobrze ich znasz?

- Korzysta艂em z jego us艂ug przy urz膮dzaniu tego domu i kilku innych. Szczeg贸艂y przewa偶nie konsultowa艂em z jego ojcem, ale mia艂em okazj臋 po­zna膰 Luthera i jego 偶on臋. Nie s膮 moimi bliskimi przyjaci贸艂mi, na pewno jednak mog臋 ich zaliczy膰 do grona mi艂ych znajomych. Luther dobrze si臋 zna na swojej dziedzinie i jest obecnie bardzo zaanga偶owany w prowadze­nie firmy. Ca艂kiem przyjemni ludzie. Deann jest wyj膮tkowo inteligentna i urocza. Podejrzewasz ich?

- Kiedy pope艂niono morderstwo, Luther by艂 w Madrycie. Tyle na razie wiem, chocia偶 nie potwierdzi艂am jeszcze tej informacji. 呕ony nie ma na li艣cie podejrzanych. Je偶eli nie jest urodzon膮 aktork膮, to faktycznie 艂膮czy艂o j膮 z ofia­r膮 co艣 wi臋cej ni偶 relacja zawodowa pani - gosposia. Przyja藕ni艂y si臋. Ci臋偶ko znios艂a wiadomo艣膰 o jej 艣mierci, ale wytrzyma艂a cios. Podoba艂a mi si臋.

- Je艣li chodzi o Luthera, to o ile go znam, nie jest to typ, kt贸ry gwa艂ci kobiety, nie m贸wi膮c ju偶 o mordowaniu i wycinaniu oczu.

- A m贸g艂by si臋 przystawia膰 do gosposi za plecami 偶ony?

- Nigdy nie wiadomo, co facetowi strzeli do g艂owy za plecami 偶ony, jednak szczerze powiem, 偶e w膮tpi臋. Zawsze by艂o po nich wida膰, 偶e s膮 razem bardzo szcz臋艣liwi. I chyba maj膮 ma艂e dziecko...?

- Dziewczynk臋. Lat cztery. W tym samym wieku co c贸rka ofiary. Ci臋偶ko dzi艣 si臋 zacz膮艂 dzie艅 dla Deann Vanderlei.

- Czy ta kobieta mia艂a m臋偶a?

- Eks. Mieszka na Karaibach. Zn臋ca艂 si臋 nad ni膮. Jeszcze mu si臋 przyj­rzymy.

- Mo偶e jaki艣 kochanek?

- Deann twierdzi, 偶e nie. Ofiara nazywa艂a si臋 Elisa Maplewood. Wysz艂a z domu na spacer z ma艂膮 pudliczk膮, mi臋dzy dwudziest膮 drug膮 a p贸艂noc膮. Ochrona budynku poda nam jeszcze dok艂adn膮 godzin臋. Wybra艂a si臋 do parku. Tam zaatakowa艂 j膮 morderca. Zaczai艂 si臋 na ni膮 - nie mog艂o by膰 inaczej. Pobi艂, zgwa艂ci艂 i udusi艂, a potem zawl贸k艂 nad jeziorko, u艂o偶y艂 cia艂o na kamieniach i doko艅czy艂 robot臋. Czy oczy s膮 dla niego symbolem? - zastano­wi艂a si臋 Eve. - Mo偶e chodzi o okna dla duszy, mo偶e o znak zemsty: oko za oko? A mo偶e to jaki艣 wynaturzony rytua艂 religijny? Albo po prostu chcia艂 mie膰 pami膮tk臋.

- Musisz zajrze膰 do doktor Miry.

- S艂usznie. - Twarz najlepszej policyjnej konsultantki psychologicznej w mie艣cie stan臋艂a Eve przed oczami. - Z samego rana wci膮gn臋 j膮 do 艣ledztwa.

Podczas tej kr贸tkiej rozmowy zd膮偶y艂a sprz膮tn膮膰 jedzenie z talerza. Wsta艂a od sto艂u i zacz臋艂a si臋 ubiera膰.

- Je艣li nie b臋dzie z tego serii morderstw - rzuci艂a przez rami臋 - to mamy sporo szcz臋艣cia.

- Dlaczego tak uwa偶asz?

- Dok艂adny, szczeg贸艂owy plan. Symbole, zbyt wiele symboli. Oczy, czerwona wst膮偶ka, u艂o偶enie zw艂ok. Mo偶e si臋 okaza膰, 偶e to wszystko 艂膮czy si臋 ja­ko艣 z osob膮 Elisy Maplewood, ale moim zdaniem s膮 to tropy, kt贸re wskazuj膮 na morderc臋, nie na ofiar臋. Maj膮 dla niego osobiste znaczenie. Elisa mog艂a spe艂nia膰 jego kryteria: wygl膮d, uroda, miejsce zamieszkania, pochodze­nie, zaw贸d czy co艣 w tym stylu. Albo po prostu by艂a pierwsz膮 lepsz膮 kobie­t膮, kt贸ra nawin臋艂a mu si臋 pod r臋k臋.

- Mam ci pom贸c w kontakcie z Lutherem i Deann?

- Niewykluczone, 偶e kiedy艣 ci臋 o to poprosz臋.

- Uprzed藕 mnie tylko. Nie, kochanie, tego dzi艣 nie wk艂adaj. - Bardzie] zrezygnowany ni偶 zbulwersowany jej wyborem, wsta艂 z krzes艂a i wyj膮艂 jej z r膮k marynark臋, kt贸r膮 wyci膮gn臋艂a ze swojej szafy. Przejrza艂 szybko wieszaki i sam wybra艂: kremowy 偶akiet w bladob艂臋kitne wzorki. - Zaufaj mi.

- Jak ja sobie radzi艂am, zanim zosta艂e艣 moim doradc膮 w sprawach mody?

- Ja pami臋tam jak, ale nie lubi臋 o tym my艣le膰.

- Jeste艣 uszczypliwy, wiesz o tym? - Eve usiad艂a i zacz臋艂a wk艂ada膰 buty.

- Mhm - przytakn膮艂, wsuwaj膮c d艂o艅 do kieszeni i bior膮c w palce ma艂y szary guzik, kt贸ry odpad艂 kiedy艣 od najbrzydszego, najgorzej skrojonego 偶akietu, jaki dane mu by艂o w 偶yciu ogl膮da膰. 呕akietu, kt贸ry mia艂a na sobie Eve, kiedy pierwszy raz si臋 spotkali. - Nied艂ugo mam zdaln膮 konferencj臋, a potem prawie przez ca艂y dzie艅 jestem uchwytny w centrum. - Pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮, rozkoszuj膮c si臋 t膮 chwil膮 przez kilka d艂ugich sekund. - Masz pod opiek膮 moj膮 osobist膮 policjantk臋. Uwa偶aj na ni膮.

- Taki mam plan. Aha, s艂ysza艂am dzi艣, co znajomi Roarke'a m贸wi膮 o je­go osobistej policjantce. Podobno jest straszna, z艂o艣liwa i zawzi臋ta. Co ty na to?

- Znajomi porucznik Dallas m贸wi膮 o niej dok艂adnie to samo. Uca艂uj ode mnie Peabody - doda艂, wychodz膮c z sypialni.

- Mog臋 j膮 pozdrowi膰! - zawo艂a艂a za nim. Dobieg艂 j膮 jego serdeczny 艣miech, kt贸ry, uzna艂a, by艂 tak samo dobry na pocz膮tek dnia jak kawa.

Po przybyciu do komendy i zamkni臋ciu za sob膮 drzwi swojego pokoju Eve przede wszystkim zadzwoni艂a do doktor Miry, aby um贸wi膰 si臋 na spo­tkanie. Peabody podj臋艂a si臋 sprawdzenia, czy Luther Vanderlea na pewno by艂 w tym czasie w Madrycie, i ustalenia, gdzie obecnie znajduje si臋 eks - m膮偶 Elisy Maplewood.

Eve wprowadzi艂a do osobistego komputera s艂u偶bowego wszystkie dane, kt贸re uda艂o im si臋 dot膮d zebra膰 i przekaza艂a je do Mi臋dzynarodowego Cen­trum Informacji o Przest臋pstwach Kryminalnych z poleceniem wyszuka­nia wszystkich podobnych przypadk贸w.

Wielo艣膰 morderstw na tle seksualnym w po艂膮czeniu z okaleczeniem zw艂ok nie zaskoczy艂a jej ani troch臋. Za d艂ugo pracowa艂a w tym zawodzie. Nawet liczba odnosz膮ca si臋 do przypadk贸w uszkodzenia, zniszczenia b膮d藕 te偶 usuni臋cia ga艂ek ocznych ofiary nie zrobi艂a na niej wi臋kszego wra偶enia. Pomin臋艂a sprawy, kiedy sprawca zosta艂 zatrzymany albo ju偶 nie 偶y艂, i sp臋­dzi艂a ca艂e przedpo艂udnie na przegl膮daniu tych, kt贸re pozosta艂y nierozwi膮­zane lub nie zako艅czy艂y si臋 skazaniem.

Jej komunikator odezwa艂 si臋 kilka razy; dziennikarze zacz臋li ju偶 w臋­szy膰. Z najwi臋ksz膮 艂atwo艣ci膮 ignorowa艂a te po艂膮czenia, jedno po drugim.

Czekaj膮c, a偶 komputer przetrawi zgromadzone dane, powr贸ci艂a do cha­rakterystyki ofiary.

Kim by艂a Elisa Maplewood?

Wykszta艂cenie: 艣rednie. Nigdy nie studiowa艂a. Jeden m膮偶, jeden roz­w贸d, jedno dziecko. Zasi艂ek dla pracuj膮cej matki przez pierwsze dwa lata po urodzeniu c贸rki. Rodzice rozwiedli si臋, kiedy mia艂a trzyna艣cie lat. Mat­ka tak偶e pracowa艂a jako pomoc domowa. Ojczym by艂 pracownikiem fizycz­nym. Ojciec zameldowany na Bronksie, bezrobotny, notowany. Eve zamy艣li­艂a si臋 przez chwil臋, po czym postanowi艂a przyjrze膰 si臋 bli偶ej sylwetce Abla Maplewooda.

Drobne kradzie偶e, pija艅stwo i wandalizm, paserstwo, stosowanie prze­mocy (w tym przemoc domowa), nielegalny hazard, nieprzyzwoite zacho­wanie publiczne.

- Niez艂y z ciebie 艂obuz, Abelku - mrukn臋艂a Eve pod nosem. Przemoc na tle seksualnym nie figurowa艂a w kartotece, ale wiadomo, 偶e zawsze musi by膰 ten pierwszy raz. S膮 na 艣wiecie ojcowie, kt贸rzy gwa艂c膮 w艂asne c贸rki. Eve wiedzia艂a o tym a偶 za dobrze. Chwytaj膮 bezradne dziew­czynki, trzymaj膮, 偶eby nie mog艂y si臋 wyrwa膰, bij膮, 艂ami膮 ko艣ci. I przebija­j膮 na wylot, a偶 tryska krew. Krew z ich w艂asnej krwi.

Powoli, ostro偶nie odsun臋艂a si臋 od biurka, czuj膮c, jak serce zaczyna 艂o­mota膰 jej w piersi, a umys艂 zalewa fala wspomnie艅. Upiornych wspomnie艅.

Do fili偶anki po kawie nala艂a sobie wody i wypi艂a j膮, tak samo powoli i ostro偶nie, wygl膮daj膮c przez w膮skie okno, jedyne, jakie mia艂a w swojej dziupli.

Ona dobrze zna艂a cierpienie, kt贸re musia艂a znie艣膰 Elisa podczas gwa艂­tu - b贸l i stokrotnie gorsze od niego przera偶enie, upokorzenie i makabrycz­ny szok. Wiedzia艂a, bo sama przez to przesz艂a.

Ale tej wiedzy nale偶a艂o teraz u偶y膰 do wytropienia mordercy i wymie­rzenia mu sprawiedliwo艣ci. Je艣li mi si臋 nie uda, pomy艣la艂a Eve, to znaczy, 偶e jestem do niczego. Je艣li dopuszcz臋, aby te wspomnienia mnie prze艣la­dowa艂y, rozprasza艂y, przeszkadza艂y mi w pracy, to znaczy, 偶e jestem do ni­czego.

Czas wraca膰 do gry, zakomenderowa艂a w my艣lach. Na boisko i robi膰 swoje.

- Dallas?

Nie odwr贸ci艂a si臋 od okna, nie zapyta艂a, jak d艂ugo Peabody przygl膮da si臋 jej wewn臋trznej walce.

- Sprawdzi艂a艣 Luthera Vanderlee?

- Tak jest. Zgodnie z zeznaniem 偶ony by艂 w Madrycie. W tej chwili wra­ca ju偶 do domu. Po tym, co od niej us艂ysza艂, przyspieszy艂 wyjazd o jeden dzie艅. Dzi艣 rano, o si贸dmej tamtejszego czasu, jad艂 艣niadanie ze swoimi wsp贸lnikami. 呕eby na nie zd膮偶y膰, musia艂by bardzo szybko przylecie膰 tutaj, za艂atwi膰 Maplewood i b艂yskawicznie wr贸ci膰. Praktycznie niemo偶liwe.

- A jej by艂y?

- Nazywa si臋 Brent Hoyt. Jest czysty. Nie by艂o go w Nowym Jorku, bo zesz艂膮 noc przesiedzia艂 do 艣witu w spelunie na wyspie St. Thomas.

- W porz膮dku. Abel Maplewood, ojciec ofiary, jest notowany. Musimy go sprawdzi膰, ale najpierw jedziemy pogada膰 z panem i pani膮 Vanderlea.

- Poczekaj. Przyszed艂 kto艣 do ciebie. M贸wi, 偶e chce porozmawia膰.

- W zwi膮zku ze spraw膮?

- No...

- Nie mam czasu na pogaduchy - oznajmi艂a Eve, odwracaj膮c si臋 od okna. - Zajrzymy do kostnicy i poka偶emy si臋 Morrisowi, a potem jedziemy do pracodawc贸w naszej ofiary. Ja jeszcze musz臋 tutaj wr贸ci膰. Um贸wi艂am si臋 z Mir膮.

- Ale ta kobieta bardzo nalega, 偶eby艣 si臋 zgodzi艂a. M贸wi, 偶e ma infor­macje. Zreszt膮 wygl膮da na ca艂kiem normaln膮.

- A kto jest nienormalny? I dlaczego nie powiedzia艂a艣 po prostu, 偶e kto艣 si臋 zg艂osi艂 z informacjami dotycz膮cymi bie偶膮cego 艣ledztwa?

- Bo... - zaj膮kn臋艂a si臋 Peabody, rozwa偶aj膮c, jak b臋dzie lepiej: pozwoli膰 Eve samej odkry膰 prawd臋 czy chroni膰 w艂asn膮 sk贸r臋. Nie potrzebowa艂a wie­le czasu do namys艂u. - Ona m贸wi, 偶e jest jasnowidzem.

Eve zamar艂a w p贸艂 kroku.

- No nie, daj spok贸j. Podrzu膰 j膮 wydzia艂owi do spraw kontakt贸w z oby­watelami. Od kiedy to wpuszczasz wariat贸w na posterunek?

- Ona jest zarejestrowana i ma licencj臋. A do tego powo艂a艂a si臋 na zna­jomo艣膰.

- Nie zawieram znajomo艣ci z jasnowidzami. Tak膮 mam zasad臋 i twardo si臋 jej trzymam.

- Chodzi o wsp贸ln膮 znajom膮.

- Mavis zna od metra czubk贸w r贸偶nej ma艣ci. Nie zamierzam ich wpusz­cza膰 do swego gabinetu.

- To nie Mavis. Ta kobieta m贸wi, 偶e zna Louise. Najnormalniejsz膮 z nor­malnych, najszlachetniejsz膮 ze szlachetnych doktor Dimatto. I jeszcze ci powiem, Dallas, 偶e ona tam siedzi i ca艂a si臋 trz臋sie. R臋ce jej chodz膮 jak do­boszowi na paradzie.

- Cholera jasna... Dobra. Damy jej dziesi臋膰 minut. - Eve sprawdzi艂a czas na nar臋cznym mikrokomputerze i ustawi艂a alarm, 偶eby nie straci膰 ani jednej chwili. - Przyprowad藕 j膮.

Usiad艂a za biurkiem, pogr膮偶ona w nieweso艂ych my艣lach. Tak to w艂a艣nie jest ze znajomymi. Z racji swojego zawodu trzeba ich mie膰 i jeszcze by艂o­by ca艂kiem zno艣nie, gdyby nie to, 偶e potem ci znajomi zawsze w ten czy in­ny spos贸b pr贸buj膮 si臋 wkr臋ci膰 cz艂owiekowi w 偶ycie i w prac臋. Ani si臋 obej­rzy, a ju偶 si臋 nie op臋dzi.

A po艂owa tej bandy kwalifikuje si臋 do leczenia.

Dobra, niech ju偶 b臋dzie, poprawi艂a si臋. Nie wszyscy jasnowidze to czub­ki i nie wszyscy to oszu艣ci. Bywaj膮 i tacy - chocia偶 bardzo rzadko - do kt贸­rych nie mo偶na si臋 przyczepi膰. Eve wiedzia艂a doskonale, 偶e organa 艣ciga­nia od czasu do czasu korzystaj膮 z us艂ug os贸b o zdolno艣ciach pozazmys艂owych i 偶e to si臋 ca艂kiem dobrze sprawdza.

Ona, mimo wszystko, nie stosowa艂a takich metod. Dla niej pierwsze miejsce zajmowa艂y: procedura 艣ledcza, technologia kryminalistyczna, ba­danie dowod贸w, wreszcie dedukcja. Dopiero potem mo偶na by艂o dorzuci膰 do tego koktajlu takie sk艂adniki jak instynkt, szcz臋艣cie i odrobina bez­wzgl臋dno艣ci.

Jej takie metody wystarczy艂y w zupe艂no艣ci.

Poczu艂a, 偶e ju偶 ma ochot臋 na nast臋pn膮 kaw臋.

Kiedy z kubkiem w r臋ce odwraca艂a si臋 od panelu autokucharza, Peabo­dy wprowadzi艂a do jej gabinetu kobiet臋, o kt贸rej by艂a mowa.

Znajoma ich wsp贸lnej znajomej wygl膮da艂a zupe艂nie normalnie. Jej d艂ugie w艂osy, opadaj膮ce fal膮 poni偶ej ramion, mia艂y najnormalniejszy na 艣wiecie odcie艅 br膮zu. Ciemnego, l艣ni膮cego br膮zu, kt贸ry sprawia艂 wra偶enie, 偶e taki, a nie inny kolor B贸g mia艂 w zamy艣le, kiedy bra艂 t臋 kobiet臋 na warsztat. Jej sk贸ra by艂a 艣niada i g艂adka, oczy koloru bladej, czystej ziele­ni; Eve znalaz艂a w nich l臋k, lecz ani 艣ladu ob艂臋du.

Przyjrza艂a si臋 z kolei twarzy, zmys艂owej, o wyrazistych rysach, pe艂nych, a偶 prawie p臋kaj膮cych ustach i szczup艂ym, orlim nosie. Ewidentna domiesz­ka krwi meksyka艅skiej albo hiszpa艅skiej, uzna艂a. Przodkowie tej kobiety sma偶yli si臋 na s艂o艅cu, przygrywaj膮c na gitarach. Pe艂na egzotyka.

Na oko da艂a jej plus minus trzydzie艣ci pi臋膰 lat i oko艂o metra sze艣膰dzie­si臋ciu pi臋ciu centymetr贸w wzrostu.

Na koniec ogarn臋艂a wzrokiem str贸j. Zwyczajne, wygodne, dobrze skro­jone spodnie, a do tego d艂uga koszula, obie rzeczy w kolorze letnich ma­k贸w. Na palcach kilka pier艣cionk贸w z kamieniami w 偶ywych, g艂臋bokich kolorach, a w uszach kolczyki, pod艂u偶ne z艂ote krople.

- To jest porucznik Dallas. A to pani Celina Sanchez. - Peabody dokona艂a prezentacji.

- Witam, pani Sanchez. Prosz臋 usi膮艣膰. Czas mnie goni, wi臋c je艣li pani pozwoli, przejd藕my od razu do konkret贸w.

- W porz膮dku. - Jasnowidz膮ca usiad艂a, po艂o偶y艂a kurczowo splecione d艂onie na kolanach. Nabra艂a w p艂uca powietrza, odetchn臋艂a raz. - Wyj膮艂 jej oczy.

3

Skoro ju偶 uda艂o mi si臋 pani膮 zainteresowa膰... - Celina Sanchez rozplot艂a d艂onie i przy艂o偶y艂a dwa palce do prawej skroni, jakby chcia艂a st艂umi膰 b贸l g艂owy. - Czy mog艂abym dosta膰 fili偶ank臋 tej kawy?

Eve nie ruszy艂a si臋 z miejsca. Siedzia艂a w milczeniu, popijaj膮c w艂asn膮 kaw臋. Orientowa艂a si臋 dobrze, 偶e chocia偶 mediom nie podano szczeg贸艂贸w 艣ledztwa - w tym informacji o okaleczeniu zw艂ok - to z ca艂膮 pewno艣ci膮 mu­sia艂y by膰 jakie艣 przecieki. Zawsze s膮 przecieki.

- Sk膮d ma pani t臋 informacj臋, pani Sanchez? - zapyta艂a bez nacisku, lek­ko dr偶膮cym, chropowatym g艂osem, w kt贸rym pobrzmiewa艂 cie艅 prowokacji.

- Widzia艂am to. A nie przepadam za takimi widokami.

- Widzia艂a pani kobiet臋 zamordowan膮 w Central Parku?

- Tak. Ale to nie by艂o w parku. By艂am u siebie, w domu. Wszystko pani wyja艣ni臋. By艂abym bardzo wdzi臋czna, gdyby zechcia艂a pani pocz臋stowa膰 mnie kaw膮.

Eve skin臋艂a kr贸tko g艂ow膮 w stron臋 Peabody.

- Zna艂a pani Elis臋 Maplewood? - zapyta艂a.

- Nie. I zanim zaczniemy t臋 rozmow臋, chc臋 zaznaczy膰, 偶e nigdy nie wsp贸艂pracowa艂am z policj膮. Nie zajmuj臋 si臋 podobn膮 dzia艂alno艣ci膮 i nie mam absolutnie 偶adnych ambicji w tym kierunku.

M贸wi膮c, mocno gestykulowa艂a. Eve zaobserwowa艂a to i dosz艂a do wnios­ku, 偶e ta kobieta ma nawyk u偶ywania r膮k podczas rozmowy. Po chwili Ce­lina Sanchez z powrotem splot艂a d艂onie na kolanach, jakby chcia艂a je zmu­si膰, 偶eby le偶a艂y spokojnie.

- Nie 偶ycz臋 sobie ogl膮da膰 tego, co pani ma na co dzie艅, pani porucznik. Nie chc臋 te偶, 偶eby m臋czy艂y mnie te wizje. Udzielam prywatnych konsulta­cji i wyst臋puj臋 na przyj臋ciach. Nie jestem wariatk膮 i nie szukam poklasku, chocia偶 po tym, co Louise opowiada艂a mi o pani, mam wra偶enie, 偶e tak w艂a­艣nie pani o mnie my艣li.

- Sk膮d zna pani Louise Dimatto?

- Ze szko艂y. Nasza znajomo艣膰 przetrwa艂a od tamtych czas贸w. Dzi臋kuj臋. - Przyj臋艂a fili偶ank臋 z r膮k Peabody. - Pani jest bardziej otwarta, je艣li cho­dzi o zjawiska paranormalne. Ma pani mo偶e jasnowidz贸w w rodzinie?

- U nas...

- Skupmy si臋 na tym, z czym pani tutaj przysz艂a - przerwa艂a partnerce Eve.

- Prosz臋 bardzo. - Celina Sanchez spr贸bowa艂a kawy i u艣miechn臋艂a si臋; to by艂 jej pierwszy u艣miech, odk膮d wesz艂a do gabinetu porucznik Dallas. - Pyszna - powiedzia艂a z wdzi臋czno艣ci膮. - Powiem pani szczerze, 偶e potrze­bowa艂am pobudzenia. Mia艂am sen.

- Rozumiem... Jasnowidz膮ca u艣miechn臋艂a si臋 jeszcze promienniej.

- Pani zgry藕liwo艣膰 w dziwny spos贸b mnie uspokaja. Kto by pomy艣la艂? Ale Louise powiedzia艂a przecie偶, 偶e pani膮 polubi臋. I co dziwniejsze, wyda­je mi si臋, 偶e mia艂a racj臋.

- Bardzo mi mi艂o. Mo偶emy si臋 trzyma膰 tematu?

- Oczywi艣cie. 艢ni艂o mi si臋, 偶e widz臋 kobiet臋. By艂a m艂oda i atrakcyjna. W艂osy jasnobr膮zowe. Chyba. Proste, prawie do ramion. W 艣wietle latarni mia艂y taki w艂a艣nie kolor. Wysz艂a na ulic臋. Prowadzi艂a na smyczy ma艂ego bia艂ego pieska. By艂a ubrana w d偶insy i koszulk臋 z kr贸tkim r臋kawem. W drzwiach sta艂 portier, z kt贸rym zamieni艂a kilka s艂贸w. Nie dos艂ysza艂am, co m贸wili. By艂am za daleko.

Potem przesz艂a przez ulic臋. Du偶膮, szerok膮 ulic臋. Piesek bieg艂 w podsko­kach przodem. Nagle, chocia偶 to by艂 sen, moje serce zacz臋艂o mocno bi膰 i poczu艂am wielki strach. Chcia艂am zawo艂a膰, ostrzec j膮, zawr贸ci膰, ale nie mog艂am wykrztusi膰 ani s艂owa. Patrzy艂am tylko, jak wchodzi z psem do parku. Roztarta d艂o艅mi ramiona, a ja pomy艣la艂am, 偶e mo偶e chce wr贸ci膰 do domu po kurtk臋. Noce s膮 coraz ch艂odniejsze. P贸jdzie po kurtk臋, pomy艣la艂am, i wszystko b臋dzie dobrze. Ale nie posz艂a.

Celina Sanchez unios艂a fili偶ank臋 do ust. D艂onie, zauwa偶y艂a Eve, zn贸w zacz臋艂y jej dr偶e膰.

- Sz艂a przed siebie, a piesek rwa艂 si臋 na smyczy. Nagle ogarn膮艂 j膮 cie艅, ale ona nic nie zauwa偶y艂a, nie wiedzia艂a, co nadchodzi. Rzuci艂 si臋 na ni膮 od ty艂u. Nie widzia艂am jego twarzy, wszystko kry艂y cienie. Czeka艂 na ni膮, pa­trzy艂, tak jak ja patrzy艂am. Poczu艂am - i to jak wyra藕nie! - jego rozgor膮cz­kowane podniecenie, szale艅cz膮 rado艣膰. I r贸wnie wyra藕nie poczu艂am jej przera偶enie. Jego widzia艂am w czerwieni, ciemnej, jadowitej czerwieni. Ona emanowa艂a srebrem. Czerwone cienie, srebrna jasno艣膰. - Z brz臋kiem odstawi艂a fili偶ank臋 na biurko. - Nie zajmuj臋 si臋 takimi rzeczami. Nie chc臋.

- Skoro ju偶 pani tu przysz艂a, prosz臋 doko艅czy膰. Jasnowidz膮ca poblad艂a, a jej zielone oczy zrobi艂y si臋 szkliste.

- Uderzy艂 j膮, a pieska kopn膮艂. Male艅stwo uciek艂o. Pr贸bowa艂a si臋 bro­ni膰, niestety by艂 bardzo silny, uderzy艂 j膮 w twarz, przewr贸ci艂 na ziemi臋. Chcia艂a krzycze膰, ale wci膮偶 j膮 bi艂. Bi艂 i bi艂... - Celina Sanchez zacz臋艂a od­dycha膰 szybko i p艂ytko, po艂o偶y艂a d艂o艅 na sercu. - Kopa艂 j膮 i ok艂ada艂 pi臋­艣ciami, ca艂y czas ci膮gn膮c j膮 tam, gdzie ciemniej. Zgubi艂a but. Zawi膮za艂 je] na szyi jak膮艣 wst膮偶k臋 czy sznurek. Czerwony. Symbol si艂y. I 艣mierci. Zacis­n膮艂 go mocno. Zacz臋艂a si臋 dusi膰, szarpa膰, wyrywa膰, ale by艂 dla niej za sil­ny. Rozerwa艂 na niej ubranie, obrzucaj膮c j膮 wyzwiskami: suka, kurwa, cipa. Czu艂am jego szalej膮c膮 nienawi艣膰, kiedy j膮 gwa艂ci艂. A potem zacisn膮艂 ten czerwony sznurek jeszcze mocniej i mocniej, a偶 przesta艂a si臋 szamota膰 Umar艂a.

Po policzkach jasnowidz膮cej sp艂yn臋艂y dwie stru偶ki 艂ez. Jej d艂onie z po­wrotem le偶a艂y na kolanach, z palcami poskr臋canymi niczym k艂臋bek drutu.

- Pokaza艂, gdzie jej miejsce - podj臋艂a po chwili milczenia. - Pokaza艂, kto rz膮dzi. Ale to jeszcze nie koniec. Pozbiera! z ziemi jej podarte ubranie, w艂o偶y艂 wszystko do ma艂ej torby. Zabra艂 cia艂o - torb臋 te偶 - gdzie艣 dalej. Ni贸s艂 j膮 na r臋kach. Jest silny, bardzo silny. Dba o siebie. W ko艅cu jest naj­wa偶niejszy na 艣wiecie.

Oddech Celiny Sanchez wci膮偶 si臋 rwa艂 i 艣wiszcza艂. Patrzy艂a prosto przed siebie, utkwiwszy nieruchomo oczy w jednym punkcie.

- Nad jeziorkiem stoi pa艂acyk. On jest jego panem. On jest w艂adc膮 wszystkiego. Przerzuca j膮 sobie przez rami臋, schodzi po skalistym brzegu nad wod臋. I uk艂ada j膮 na kamieniach, starannie, pieczo艂owicie. Wie, 偶e spodoba si臋 jej to miejsce. Mo偶e tym razem b臋dzie chcia艂a tam zosta膰. - Wci膮偶 patrz膮c wprost przed siebie, Celina Sanchez unios艂a splecione d艂o­nie, u艂o偶y艂a je pomi臋dzy piersiami. - 鈥濻poczywaj w pokoju, szmato鈥, m贸­wi. I wyjmuje jej oczy. Bo偶e! Zabra艂 jej oczy i schowa艂 je do ma艂ej sakiew­ki, a sakiewk臋 w艂o偶y艂 do tej samej torby co ubranie. Po jej twarzy sp艂ywa krew. Jego r臋ce l艣ni膮 od krwi. Pochyla si臋 i ca艂uje j膮 w usta. A ja budz臋 si臋, budz臋, czuj膮c na ustach lodowaty dotyk jego skrwawionych warg.

Mikrokomputer na nadgarstku Eve odezwa艂 si臋 kr贸tkim ostrym sygna­艂em. Celina Sanchez podskoczy艂a na krze艣le.

- I co pani zrobi艂a potem? - zapyta艂a policjantka.

- Potem... Kiedy ju偶 przesta艂am si臋 trz膮艣膰, wzi臋艂am tabletk臋 na uspo­kojenie. Wm贸wi艂am sobie, 偶e to tylko z艂y sen. Wiedzia艂am, co to naprawd臋 by艂o, ale pragn臋艂am z ca艂ej si艂y, 偶eby to by艂 tylko sen, nie wizja. M贸j dar ni­gdy nie objawi艂 mi takich okropie艅stw. Przestraszy艂am si臋 i chcia艂am wy­prze膰 to wszystko ze 艣wiadomo艣ci. Dlatego wzi臋艂am tabletk臋. Wiem, 偶e po­st膮pi艂am jak tch贸rz, ale nigdy nie udawa艂am odwa偶nej. Wcale nie chc臋 by膰 odwa偶na, nie chc臋 ogl膮da膰 takich rzeczy ze spokojem. - Wzi臋艂a fili偶ank臋 z powrotem w d艂onie. - Rano mimo wszystko w艂膮czy艂am monitor. Zazwy­czaj nie zagl膮dam na kana艂y informacyjne, ale co艣 kaza艂o mi sprawdzi膰. Musia艂am wiedzie膰. I tak znalaz艂am relacj臋 o tym morderstwie. Pokazali jej zdj臋cie: atrakcyjna, jasnobr膮zowe w艂osy. Podali nazwisko. Mimo to wca­le nie chcia艂am si臋 do was zg艂osi膰. Policjanci to w wi臋kszo艣ci urodzeni sceptycy. Dlatego robi膮 to, co robi膮. Ale musia艂am przyj艣膰.

- Twierdzi pani, 偶e widzia艂a... 偶e mia艂a pani wizj臋, w kt贸rej zobaczy艂a ofiar臋. Ale mordercy nie?

- Widzia艂am... jego istot臋, mo偶na powiedzie膰. Jego posta膰. - Prze艂kn臋­艂a z wysi艂kiem; jej krta艅 podskoczy艂a gwa艂townie. - Przerazi艂o mnie to. Ni­gdy w 偶yciu tak si臋 nie ba艂am. I powiem zupe艂nie szczerze: nie mia艂am naj­mniejszego zamiaru tutaj przyj艣膰. Chcia艂am o tym wszystkim zapomnie膰. Nie mog艂am znie艣膰 my艣li, 偶e zrobi艂am co艣 takiego. Zupe艂nie sobie obrzyd­艂am.

Unios艂a d艂o艅, wzi臋艂a w palce 艂a艅cuszek wisz膮cy na szyi. Na paznokciach mia艂a l艣ni膮cy szkar艂atny lakier, a same ich koniuszki o艣lepia艂y kontrasto­w膮 biel膮.

- Przysz艂am tutaj, bo us艂ysza艂am o pani od Louise. I chc臋 co艣 zrobi膰.

- Co mianowicie?

- By膰 mo偶e uda mi si臋 zobaczy膰 wi臋cej szczeg贸艂贸w, je艣li dostan臋 do r臋­ki co艣, co nale偶a艂o do niego, co艣, czego dotyka艂. - Oczy Celiny Sanchez b艂ys­n臋艂y irytacj膮. - To jest dla mnie zupe艂nie obca dziedzina, a pani bynaj­mniej nie stara mi si臋 pom贸c.

- Ja nie jestem od pomagania, pani Sanchez. Ja jestem od wypytywa­nia o wszystko.

- Prosz臋 mnie zatem wypyta膰 - pad艂o natychmiast. - Mog臋 pani powie­dzie膰 tylko to, co wiem. Wiem, 偶e ten cz艂owiek ma w艂adz臋 albo uwa偶a si臋 za takiego. Wiem, 偶e jest silny fizycznie. Bardzo silny. Wiem, 偶e jest ob艂膮­kany. I wiem jeszcze, 偶e ta kobieta, Elisa Maplewood, nie by艂a jego pierw­sz膮 ofiar膮. Robi艂 ju偶 takie rzeczy. I nie zamierza z tym sko艅czy膰.

- Sk膮d pani to wie?

- Nie umiem wyt艂umaczy膰 tego w zrozumia艂y dla pani spos贸b. - Celina Sanchez pochyli艂a si臋, a jej g艂os nabra艂 natarczywego tonu. - Czu艂am to od niego. Nienawidzi艂 tej kobiety, a nienawi艣膰 jednocze艣nie go emocjonuje i przera偶a. Nienawi艣膰 i strach, wci膮偶 tylko nienawi艣膰 i strach. To s膮 jego nadrz臋dne uczucia. Nienawidzi艂 wszystkich swoich ofiar i ba艂 si臋 ka偶dej z nich. Nie wiem, dlaczego zobaczy艂am akurat j膮, dlaczego w og贸le zoba­czy艂am jego. By膰 mo偶e co艣 mnie 艂膮czy艂o z t膮 kobiet膮 w poprzednim 偶yciu, a mo偶e co艣 nas po艂膮czy w nast臋pnym. Jednocze艣nie boj臋 si臋, boj臋 si臋 tak jak jeszcze nigdy, 偶e mam co艣 wsp贸lnego z nim. Musz臋 wam pom贸c go uj膮膰, bo je艣li tego nie zrobi臋, to chyba sama oszalej臋.

- A pani honorarium? Celina Sanchez skrzywi艂a usta w wymuszonym u艣miechu.

- Moje us艂ugi s膮 bardzo drogie. I warte swojej ceny. Ale tego zadania podejm臋 si臋 nieodp艂atnie, w charakterze pracy spo艂ecznej. Z jednym z a - strze偶eniem.

- Kt贸re brzmi?

- Moje nazwisko w 偶adnym wypadku nie mo偶e przedosta膰 si臋 do me­di贸w. Nie chc臋, 偶eby ktokolwiek opr贸cz os贸b naj艣ci艣lej zwi膮zanych z tym 艣ledztwem wiedzia艂, 偶e bior臋 w nim udzia艂. Nie dlatego, 偶e nie zale偶y mi ab­solutnie na tego rodzaju rozg艂osie i nie dlatego, 偶e taka reklama przyci膮g­n臋艂aby do mnie klient贸w, kt贸rych staram si臋 unika膰. Dlatego, 偶e boj臋 si臋 cz艂owieka zdolnego do takich czyn贸w.

- Odezwiemy si臋 do pani. Dzi臋kuj臋 za wizyt臋. Celina Sanchez wsta艂a, wydaj膮c z siebie st艂umiony 艣miech.

- Zawsze jest pani taka surowa?

- To pani powinna wiedzie膰. Jako ten jasnowidz.

- Nie czytam w my艣lach - odpar艂a Celina Sanchez ostrzejszym nieco to­nem, odrzucaj膮c w艂osy z czo艂a. - I nigdy nie zagl膮dam ludziom do g艂owy bez ich zgody.

- Gwarantuj臋, 偶e mojej zgody nigdy si臋 pani nie doczeka. Prosz臋 wyba­czy膰, pani Sanchez, ale mam mn贸stwo pracy. Wezm臋 pod uwag臋 pani zezna­nie oraz propozycj臋 wsp贸艂pracy. B臋dziemy w kontakcie.

- C贸偶, wygl膮da na to, 偶e Louise jednak si臋 pomyli艂a. Wcale pani nie lu­bi臋. - Celina Sanchez wymaszerowa艂a z gabinetu.

- Ale mi przygada艂a... - parskn臋艂a Eve.

- By艂a艣 dla niej szorstka - zauwa偶y艂a Peabody. - Nie wierzysz jej?

- Tego nie powiedzia艂am. Najpierw j膮 sprawdzimy i dopiero wtedy wy­robi臋 sobie o niej zdanie. Zajmij si臋 tym.

- Je艣li by艂a notowana, nie mo偶e mie膰 licencji.

- Nie notowana, tylko karana - poprawi艂a Eve i ruszy艂a do drzwi.

- Sprawd藕 j膮. Porz膮dnie. I znajd藕 mi Louise Dimatto. Chc臋 us艂ysze膰, co ma na jej temat do powiedzenia.

- Dobrze kombinujesz - powiedzia艂a Peabody. - Zreszt膮 jak zawsze - doda艂a, pochwyciwszy ch艂odne spojrzenie Eve. - A je艣li wyjdzie, 偶e ta jasnowidzka jest w porz膮dku, to co? Dopu艣cisz j膮 do 艣ledztwa?

- Dopu艣ci艂abym nawet gadaj膮ce ciel臋 z dwiema g艂owami, gdyby mog艂o mi pom贸c dorwa膰 tego zwyrodnialca. A na razie bierzemy si臋 po staremu do naszej upierdliwej policyjnej roboty.

Pierwszy punkt porz膮dku dnia: kostnica. Na Morrisa, g艂贸wnego lekarza s膮dowego, mo偶na by艂o liczy膰 - jak zwykle mia艂 ju偶 gotowe wszystkie wyni­ki potrzebne Eve do 艣ledztwa i jak zwykle zwali艂 jej na g艂ow臋 niemo偶liwy stos bzdurnych papierk贸w do wype艂nienia.

Znalaz艂a go w prosektorium. Pod przezroczystym roboczym kombinezo­nem mia艂 absolutny szczyt mody: trzycz臋艣ciowy garnitur w kolorze stalo­woniebieskim. Przyjrzawszy si臋 uwa偶niej, Eve dostrzeg艂a, 偶e wz贸r na kami­zelce to nic innego jak szkice abstrakcyjnych kobiecych akt贸w.

Nie bez powodu Morris cieszy艂 si臋 s艂aw膮 艣wietnie ubranego m臋偶czyzny.

D艂ugie, l艣ni膮ce, ciemne w艂osy mia艂 starannie zaplecione w warkocz opa­daj膮cy r贸wno pomi臋dzy 艂opatkami. Wakacyjna opalenizna nie znikn臋艂a jesz­cze z jego twarzy. Kiedy Eve Dallas i Delia Peabody wesz艂y do prosektorium, pracowa艂, pogwizduj膮c jak膮艣 偶waw膮 melodyjk臋, a powleczone warstw膮 ochron­n膮 d艂onie mia艂 powalane krwi膮 i innymi p艂ynami ustrojowymi.

Uni贸s艂 g艂ow臋 i zerkn膮艂 na policjantki. Jego ciemne oczy o pow艂贸czys­tym spojrzeniu u艣miechn臋艂y si臋 zza mikrookular贸w.

- O ma艂y w艂os nie straci艂em przez was dw贸ch dych.

- W jaki spos贸b?

- Za艂o偶y艂em si臋 z Fosterem, 偶e b臋dziecie przed jedenast膮. I prawie wam si臋 nie uda艂o.

- Przysz艂a do nas kobieta jasnowidz i musia艂y艣my z ni膮 porozmawia膰. Jakie masz zdanie na temat takich fenomen贸w?

- Wierz臋, 偶e ka偶dy ma jakie艣 wrodzone zdolno艣ci i talenty, a niekt贸re z nich skutecznie opieraj膮 si臋 racjonalnym wyja艣nieniom. Z drugiej za艣 strony wiem, 偶e ludzie, kt贸rzy przyznaj膮 si臋 do posiadania daru jasnowi­dzenia, to w dziewi臋膰dziesi臋ciu procentach bezczelni kanciarze.

- Ja bym podbi艂a t臋 liczb臋 do dziewi臋膰dziesi臋ciu kilku procent, ale mniej wi臋cej si臋 zgadzam. - Eve spojrza艂a na zw艂oki le偶膮ce na stole. - I co nam powiesz?

- 呕e macie przed sob膮 bardzo pechow膮 m艂od膮 kobiet臋, kt贸ra, w zale偶­no艣ci od waszych prywatnych pogl膮d贸w natury filozoficznej, o艣lep艂a na ca­艂膮 wieczno艣膰 albo widzi teraz absolutnie wszystko, co mo偶na zobaczy膰 Po­wa偶ne uszkodzenia cia艂a - zacz膮艂 sprawozdanie. - Zadane przy偶yciowo. Zgwa艂ci艂 j膮, ale nie pozostawi艂 ani 艣ladu swoich wydzielin. Dok艂adnie si臋 zabezpieczy艂 aerozolem antyodciskowym. Przyczyn膮 艣mierci by艂o udusze­nie. Narz臋dzie zbrodni: wst膮偶ka zadzierzgni臋ta na szyi. Do okaleczenia do­sz艂o po 艣mierci. Czyste ci臋cia fachow膮 r臋k膮.

- Robota chirurga?

- Je艣li to by艂 lekarz chirurg, to nie sko艅czy艂 szko艂y na samych sz贸st­kach. Ci膮艂 laserowym skalpelem, umiej臋tnie, ale bez jakiego艣 wyj膮tkowe­go polotu. Troszeczk臋 pokancerowa艂. - Morris wskaza艂 drug膮 par臋 mikrookular贸w. - Chcesz zobaczy膰?

Eve bez s艂owa za艂o偶y艂a okulary, stan臋艂a obok niego i pochyli艂a si臋 nad cia艂em.

- Tutaj. I tutaj. Widzisz? - Lekarz skin膮艂 g艂ow膮 w kierunku monitora na kt贸rym wy艣wietli艂 rany w powi臋kszeniu, tak aby Peabody te偶 mog艂a wszystko obejrze膰. - Niezbyt dok艂adne ci臋cia. Powiedzia艂bym, 偶e r臋ka mu zadr偶a艂a. Dodatkowo znalaz艂em 艣lady jakiej艣 wydzieliny. Drasn膮艂 lew膮 ga艂­k臋 oczn膮, ale to ju偶 musi potwierdzi膰 laboratorium.

- Dobrze.

- Nie znalaz艂em niczego, co mog艂oby pos艂u偶y膰 do identyfikacji napast­nika. 呕adnych 艣lad贸w, tylko trawa, ziemia i troch臋 w艂os贸w, ale nie ludzkich. Tutaj zn贸w musi wypowiedzie膰 si臋 laboratorium. To mo偶e by膰 psia sier艣膰, ale zgaduj臋 tylko na tej podstawie, 偶e ofiara mia艂a psa. Ka偶da kropla krwi nale偶y do niej.

- To niedobrze, cholera. Jakie艣 w艂贸kna?

- Znalaz艂em kilka. Pod paznokciami, na ciele. Mocno si臋 broni艂a. Wy­s艂a艂em wszystko do analizy, domy艣lam si臋, 偶e to b臋d膮 w艂贸kna z tkaniny, w wi臋kszo艣ci pochodz膮ce z jej w艂asnego ubrania. Na kilku nitkach by艂y krople sprayu zabezpieczaj膮cego, wi臋c te pochodz膮 pewnie z koszuli na­pastnika.

Eve wyprostowa艂a si臋 i zdj臋艂a szk艂a.

- Widzia艂e艣 ju偶 kiedy艣 co艣 takiego?

- Cz艂owiek mojego imponuj膮cego wzrostu widzi praktycznie wszystko, Dallas. Ale z takim przypadkiem jeszcze si臋 nie zetkn膮艂em. A ty?

- Te偶 nie. Uk艂adank臋 z tylu element贸w widz臋 pierwszy raz w 偶yciu. Ale policyjny nos podpowiada艂 jej, 偶e nie ostatni.

- Czysta jak 艂za, Dallas. Ta Sanchez. Niearesztowana, nies膮dzona.

- W drodze do dzielnicy bogaczy Peabody przejrza艂a zam贸wiony raport.

- Czyta膰 jak leci?

- Same najwa偶niejsze atrakcje.

- Urodzona trzeciego lutego dwa tysi膮ce dwudziestego sz贸stego roku w Madison, stan Wisconsin. Brr. Oboje rodzice 偶yj膮, mieszkaj膮 w Cancun nad Zatok膮 Meksyka艅sk膮. No, to ju偶 lepiej! Jedynaczka. Od pocz膮tku w prywatnych szko艂ach. Nigdy nie wysz艂a za m膮偶. Z jednym facetem miesz­ka艂a przez trzy lata na koci膮 艂ap臋, rozstali si臋 mniej wi臋cej rok i dwa mie­si膮ce temu. Nie ma dzieci. Zarejestrowana jako licencjonowany jasnowidz. Pracuje na w艂asny rachunek.

- Od jak dawna ma licencj臋?

- Od pi臋tnastu lat. Historia pracy te偶 czysta. Mia艂a kilka spraw z po­w贸dztwa cywilnego, wszystkie zako艅czone wyrokiem na korzy艣膰 pozwanej. Dla zawodowych jasnowidz贸w to normalka. Klientowi co艣 si臋 nie spodoba i od razu leci do s膮du.

- Ludzie skar偶膮 niebo, jak deszcz zepsuje im piknik.

- Przyjmuje zlecenia od wielu firm. Wyst臋puje na bankietach, r贸偶nych zjazdach. Udziela prywatnych konsultacji. I nie藕le na tym wychodzi. Zara­bia z siedem, osiem razy tyle co detektyw z wydzia艂u zab贸jstw. Od dwu­nastu lat mieszka na Manhattanie, w SoHo, a do tego ma rezydencj臋 w Oyster Bay. 艁adnie. Jak dla mnie nie ma si臋 do czego przyczepi膰.

- Niech b臋dzie. Namierzy艂a艣 Louise?

- Dzisiaj wybiera si臋 do schroniska.

- No tak... - Eve mia艂a nadziej臋, 偶e uda jej si臋 z艂apa膰 doktor Dimatto w klinice przy Canal Street. W domu dla kobiet, kt贸ry ufundowa艂 Ro­arke, nie by艂a jeszcze ani razu. - Jedziemy do mieszkania ofiary - zade­cydowa艂a. - Je艣li zostanie nam troch臋 czasu, to wpadniemy pogada膰 z Lou­ise.

- Sama bym chcia艂a zobaczy膰 Dochas - przyzna艂a jej si臋 Peabody. - Charles m贸wi, 偶e Louise nie mo偶e si臋 nachwali膰, jak tam wszystko jest urz膮dzone.

- Rozmawiasz z Charlesem?

- Jasne. Od czasu do czasu.

Eve by艂a zdziwiona i zaskoczona t膮 informacj膮, poniewa偶 Charles, zawo­dowy, licencjonowany m臋偶czyzna do towarzystwa, aktualnie facet Louise, by艂 kiedy艣 z Peabody - z tym 偶e tamta relacja nie obejmowa艂a seksu.

Chocia偶 tak naprawd臋, je艣li przyjrze膰 si臋 uwa偶nie, to ka偶dy zwi膮zek - 艂膮cznie z jej w艂asnym - ma w sobie co艣 dziwnego. I zawsze potrafi czym艣 zaskoczy膰 osob臋 postronn膮.

- A poszcz臋艣ci艂o ci si臋 mo偶e ze wst膮偶k膮?

- No, w sumie mo偶na powiedzie膰, 偶e mia艂am sporo szcz臋艣cia. Znalaz艂am takie wst膮偶ki tylko w trzydziestu sklepach na samym Manhattanie. Dosta­艂am namiary na producent贸w i dystrybutor贸w. To dosy膰 pospolity produkt, Dallas. Mo偶na go dosta膰 i w sklepach z artyku艂ami rzemios艂a artystyczne­go, i w kioskach z upominkami. W lepszych domach towarowych maj膮 ta­kie wst膮偶ki w stoiskach, gdzie pakuje si臋 prezenty. Trudno b臋dzie ustali膰, gdzie zaopatrzy艂 si臋 w ni膮 nasz morderca.

- Gdyby mia艂o by膰 艂atwo, to ka偶dy by艂by gliniarzem.

Ponowne przes艂uchanie Deann Vanderlei r贸wnie偶 nie by艂o 艂atwe. Ko­bieta, kt贸ra otworzy艂a im drzwi, wygl膮da艂a na skrajnie wyczerpan膮, ob艂o偶­nie chor膮 i 艣miertelnie przybit膮.

- Bardzo nam przykro, 偶e zn贸w pani膮 nachodzimy - powiedzia艂a Eve przy powitaniu.

- Nic si臋 nie sta艂o. Luther, m贸j m膮偶, jeszcze nie wr贸ci艂. Op贸藕niony 1ot. Bardzo mi go brakuje. Samej nic mi nie wychodzi.

Gestem zaprosi艂a policjantki do salonu, wskaza艂a im fotele. Lekki peniuar, w kt贸rym przyj臋艂a je poprzednim razem, zamieni艂a na powyci膮gane czarne spodnie i bia艂膮 koszul臋, o kilka numer贸w za du偶膮. Teraz te偶 by艂a bo­so, a w艂osy mia艂a w nie艂adzie.

- Nie zmru偶y艂am oka - przyzna艂a si臋 - i ju偶 ledwo ci膮gn臋. Czy czego艣 si臋 panie dowiedzia艂y? Z艂apali艣cie cz艂owieka, kt贸ry to zrobi艂?

- Nie. Trwa 艣ledztwo z u偶yciem wszelkich dost臋pnych 艣rodk贸w.

- C贸偶, to by艂a z mojej strony wyg贸rowana nadzieja. - Deann Vanderlea rozejrza艂a si臋 dooko艂a nieprzytomnym wzrokiem. - Powinnam paniom z a - proponowa膰 kaw臋 albo herbat臋. Albo w og贸le co艣.

- Prosz臋 nie robi膰 sobie k艂opotu - powiedzia艂a Peabody 艂agodnym to­nem, kt贸ry przychodzi艂 jej z 艂atwo艣ci膮, jakiej Eve nigdy nie zdo艂a艂a osi膮g­n膮膰. - Je艣li ma pani na co艣 ochot臋, ch臋tnie podamy.

- Nie. Nie, dzi臋kuj臋 bardzo. Vonnie... zn贸w zasn臋艂a. I Zanna te偶. Nie potrafi臋 powiedzie膰, czy ona rozumie, tak naprawd臋, 偶e mama ju偶 nigdy do niej nie wr贸ci. P艂aka艂a. Nie mog艂a przesta膰. P艂aka艂y艣my zreszt膮 wszystkie. Potem zm臋czy艂a si臋 tym p艂aczem i zasn臋艂a, wi臋c zanios艂am j膮 do 艂贸偶ka. Zann臋 te偶 zmorzy艂o. Po艂o偶y艂am je razem, 偶eby 偶adna nie by艂a sama, kiedy si臋 obudzi.

- C贸reczce pani Maplewood b臋dzie potrzebna opieka specjalisty.

- Wiem. - Deann skin臋艂a g艂ow膮. - Dzwoni艂am ju偶 w tej sprawie. Za艂at­wiam, co trzeba. Chcia艂abym... Musz臋... M贸j Bo偶e. Chcemy, to znaczy ja i Luther, zorganizowa膰 wszystko dla Elisy. To znaczy jej pogrzeb. Nie wiem za bardzo, z kim mam o tym rozmawia膰 ani kiedy powinnam zacz膮膰 to usta­la膰, ale... musz臋 co艣 robi膰. - Wzdrygn臋艂a si臋. - Dop贸ki co艣 robi臋, jako艣 sobie radz臋.

- Na pewno kogo艣 z pani膮 skontaktuj臋 - obieca艂a Eve.

- Dobrze. Dzwoni艂am te偶 do naszych adwokat贸w, 偶eby za艂atwi膰 tymcza­sowe prawo do opieki nad Vonnie ze wzgl臋du na wyj膮tkow膮 sytuacj臋. I 偶eby jak najszybciej przyznano nam sta艂e prawo do opieki. Nie pozwol臋, aby odebrano jej jedyny prawdziwy dom, kt贸ry mia艂a w 偶yciu. Rozmawia艂am ju偶 z rodzicami Elisy, to znaczy z jej matk膮 i ojczymem. Matka... - W tym momencie jej g艂os zn贸w si臋 za艂ama艂. Gwa艂townie potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, jakby chcia艂a powiedzie膰, 偶e nie pozwoli sobie na luksus 艂ez. - Przyjd膮 tutaj oboje jeszcze dzi艣. Razem ustalimy, jak b臋dzie najlepiej. Co艣 trzeba posta­nowi膰.

- Pani Maplewood by艂aby pani bardzo wdzi臋czna za opiek臋 nad jej c贸r­k膮. I za to, 偶e pani nam pomaga - odrzek艂a Eve.

- Tak. - S艂ysz膮c te s艂owa, Deann wyprostowa艂a si臋 nagle. - Mam nadzie­j臋, 偶e tak.

- Co mo偶e nam pani powiedzie膰 na temat Abla Maplewooda? Ojca Elisy?

- Moim zdaniem to trudny cz艂owiek, ale Elisa mia艂a z nim dobry kon­takt. Potrafi艂a to sobie jako艣 u艂o偶y膰. Chcia艂am go poinformowa膰, co si臋 sta­艂o, ale nie uda艂o mi si臋 z nim skontaktowa膰. Wyjecha艂 gdzie艣 na zach贸d, do Omaha albo mo偶e do Idaho czy Utah... Nie umiem si臋 pozbiera膰. - Wsun臋­艂a palce we w艂osy. - Wybra艂 si臋 do brata, mniej wi臋cej tydzie艅 temu. Pew­nie chce go na co艣 naci膮gn膮膰. Tak mi si臋, szczerze m贸wi膮c, wydaje. Elisa zawsze mu pomaga艂a, podrzuca艂a pieni膮dze. Jej matka obieca艂a, 偶e spr贸bu­je dzi艣 si臋 z nim skontaktowa膰.

- Bardzo by nam pomog艂o, gdyby uda艂o si臋 pani ustali膰 miejsce jego pobytu. Tak膮 mamy procedur臋.

- Zdob臋d臋 t臋 informacj臋. Wiem, 偶e trzeba teraz przeszuka膰 mieszkanie Elisy. Zanios艂am dziewczynki do pokoju Zanny, 偶eby si臋 nie obudzi艂y. - Chcia艂a wsta膰, ale Delia po艂o偶y艂a jej d艂o艅 na ramieniu.

- Prosz臋 tu zosta膰. Niech pani sobie odpocznie. Trafimy same. Zostawi艂y Deann w salonie.

- Nagrywaj, Peabody - poleci艂a Eve.

Pierwszy by艂 pok贸j dzienny, niedu偶y, sympatyczny, urz膮dzony w 艣mia­艂ych kolorach. Na pod艂odze tu i 贸wdzie le偶a艂y porozrzucane zabawki. Sta艂 tam te偶 koszyk z czerwon膮 poduszk膮. Eve dosz艂a do wniosku, 偶e to pos艂a­nie dla psa.

Nast臋pne pomieszczenie by艂a to sypialnia Elisy Maplewood.

- Zapisz sobie, 偶e sekcja komputerowa ma sprawdzi膰 jej 艂膮cza i modu­艂y do przechowywania danych. - Eve najpierw podesz艂a do toaletki i zacz臋­艂a przegl膮da膰 szuflady.

Zd膮偶y艂a ju偶 wyrobi膰 sobie zdanie na temat tej kobiety: ustabilizowana, zadowolona z 偶ycia, pracowita. Ogl臋dziny jej mieszkania nie zmieni艂y tej opinii w najmniejszym stopniu. Na p贸艂kach sta艂o troch臋 zdj臋膰, przewa偶nie c贸rki, do tego kwiaty i drobne, typowo kobiece bibeloty.

W szafie przewa偶a艂y zwyczajne codzienne ubrania, do tego dwa dobre kostiumy i dwie pary eleganckich pantofli. Nie by艂o tam nic, najdrobniej­szego przedmiotu, kt贸ry m贸g艂by nale偶e膰 do m臋偶czyzny.

Eve osobi艣cie sprawdzi艂a komunikator na stoliku obok 艂贸偶ka, ods艂ucha­艂a zapis ostatniego po艂膮czenia. By艂o od matki, swobodna, serdeczna rozmo­wa. Na sam koniec nagranie roziskrzy艂o si臋 jasnym dzieci臋cym g艂osikiem; to ma艂a Vonnie przybieg艂a z drugiego pokoju poszczebiota膰 z 鈥瀊apci膮鈥.

- Dallas, chyba co艣 znalaz艂am - powiedzia艂a Peabody, trzymaj膮c w d艂o­niach koszyk, kt贸ry wyj臋艂a z szafki stoj膮cej pod monitorem w salonie.

- Co to jest?

- Koszyk z przyborami. Do rob贸tek. Zajmowa艂a si臋 tym. - Delia wzi臋艂a do r臋ki k艂臋bek wst膮偶ki. Nie by艂a czerwona, ale w podobnym gatunku jak ta, kt贸ra pozbawi艂a Elis臋 偶ycia.

Eve podesz艂a, wyci膮gaj膮c d艂o艅, ale w tym samym momencie w pokoju zjawi艂a si臋, zupe艂nie niespodziewanie, dziewczynka. Bardzo drobna, mia艂a kr臋cone w艂osy; jej blond loczki fruwaj膮ce dooko艂a 艂adniutkiej pyzatej bu­zi by艂y tak jasne, 偶e prawie bia艂e. Ma艂a stan臋艂a przed nimi, tr膮c oczy pi膮st­kami.

- To mamusi - powiedzia艂a. - Nie wolno bra膰 mamusi koszyka do szy­cia, chyba 偶e pozwoli.

- Aha... - Eve spojrza艂a na dziecko.

- Ja z ni膮 pogadam - mrukn臋艂a Peabody, oddaj膮c jej koszyk. Przykuc­n臋艂a przed dziewczynk膮. - Dzie艅 dobry - przywita艂a si臋. - Ty jeste艣 Vonnie?

Dziecko zgarbi艂o si臋, chowaj膮c g艂ow臋 w ramionach.

- Nie wolno rozmawia膰 z obcymi.

- To prawda, ale z policjantami chyba wolno? - Peabody wyj臋艂a odznak臋 i poda艂a j膮 dziewczynce. - Wiesz, kto to jest policjant? Mamusia ci m贸wi艂a?

- Policjant pomaga i 艂apie z艂ych ludzi.

- W艂a艣nie. Ja jestem detektyw Peabody, a to jest pani porucznik Dal­las.

- A kto to jest pani porucznik?

- To taka praca - odpar艂a Delia bez chwili zastanowienia. - Ta pani jest porucznikiem, to znaczy, 偶e pracuje w policji i 艂apie bardzo du偶o z艂ych ludzi.

- Dobrze. A ja nie mog臋 znale藕膰 mamusi. Ciocia Deann 艣pi. Wiecie, gdzie jest moja mamusia?

Peabody spojrza艂a Eve w oczy ponad jasn膮 g艂贸wk膮 dziewczynki.

- P贸jdziemy poszuka膰 cioci? - zaproponowa艂a.

- Ciocia 艣pi - powt贸rzy艂a Vonnie. Jej g艂osik nagle sta艂 si臋 piskliwy, a wargi zacz臋艂y dr偶e膰. - Powiedzia艂a mi, 偶e mamusia nie mo偶e wr贸ci膰 do domu, bo z艂y cz艂owiek zrobi艂 jej krzywd臋. Ja chc臋, 偶eby wr贸ci艂a.

- Vonnie... - zacz臋艂a Peabody, ale dziecko odepchn臋艂o jej r臋k臋 i stan臋­艂o na wprost przed Eve.

- To prawda, 偶e z艂y cz艂owiek zrobi艂 krzywd臋 mamusi?

- Chod藕 ze mn膮, Vonnie - powiedzia艂a Peabody.

- Niech ta pani powie. - Dziewczynka wycelowa艂a w Eve paluszek, wysun臋艂a doln膮 warg臋. - To jest pani porucznik, tak czy nie?

Jezu, j臋kn臋艂a Eve w my艣lach. Jezu Chryste. Skin臋艂a g艂ow膮 do Delii, daj膮c jej znak, 偶eby posz艂a po Deann, a nast臋pnie wzi臋艂a g艂臋boki wdech i przykucn臋艂a przed dziewczynk膮, tak jak przedtem jej partnerka.

- To prawda. Bardzo mi przykro.

- Dlaczego to zrobi艂?

- Nie wiem. Oczy dziecka, niebieskie jak dzwonki, zacz臋艂y nape艂nia膰 si臋 艂zami.

- A czy mamusia posz艂a do doktora? Eve pomy艣la艂a o Morrisie i stalowym stole o艣wietlonym zimnymi, jasnymi lampami.

- To nie by艂 taki zwyk艂y doktor.

- Doktor leczy ludzi. Powinna i艣膰 do doktora. A jak nie mo偶e teraz wr贸ci膰 do domu, to zabierze mnie pani do niej?

- Niestety. Mamusia jest... w takim miejscu, dok膮d nie mog臋 ci臋 za­bra膰. Ale zrobi臋 co艣 innego: znajd臋 tego cz艂owieka, kt贸ry zrobi艂 jej krzywd臋, 偶eby mo偶na go by艂o ukara膰.

- B臋dzie musia艂 za kar臋 siedzie膰 sam w pokoju?

- W艂a艣nie. I nigdy ju偶 nikogo nie skrzywdzi.

- A mamusia wtedy wr贸ci? Eve rozejrza艂a si臋 bezradnym wzrokiem dooko艂a, na szcz臋艣cie w tej chwili do pokoju wpad艂y Peabody i Deann Vanderlea. Poczu艂a ulg臋 tak wielk膮, 偶e a偶 ugi臋艂y si臋 pod ni膮 kolana.

- Vonnie - powiedzia艂a przyszywana ciocia. - Chod藕, kotku.

- Ja chc臋 do mamusi.

- Wiem, malutka. Wiem. - Deann wzi臋艂a j膮 na r臋ce i przytuli艂a. Dziew­czynka oparta czo艂o o jej rami臋 i zacz臋艂a p艂aka膰. - Zasn臋艂am - szepn臋艂a Deann przepraszaj膮co. - Prosz臋 mi wybaczy膰.

- Wiem, 偶e nie jest pani 艂atwo - odpar艂a Eve. - I wiem, 偶e wszystko jest w tej chwili nie w por臋. Chcia艂am pani膮 zapyta膰, gdzie Elisa kupowa艂a przybory do szycia. - Pokaza艂a Deann koszyk.

- Do szycia? R贸偶nie. Bardzo lubi艂a robi膰 takie rzeczy. Kilka razy by艂am z ni膮 na zakupach. Pr贸bowa艂a mnie nauczy膰, ale beznadziejnie mi sz艂o. Jest taki sklepik na Trzeciej Ulicy... Bo偶e, jak on si臋... Aha, Szy膰 albo Mie膰. A w 艣r贸dmie艣ciu, niedaleko Union Square, jest du偶y pawilon z pasmante­ri膮. Nazywa si臋 chyba R臋kodzielnia. I jeszcze jeden, w centrum handlo­wym Sky Mail. Przykro mi, ale to wszystko, co wiem. - Deann zako艂ysa艂a si臋, g艂adz膮c Vonnie po w艂osach. - Elisa wst臋powa艂a do takich sklep贸w przy okazji. I rzadko kiedy wychodzi艂a z pustymi r臋kami.

- Czy wie pani mo偶e, gdzie kupi艂a t臋 konkretn膮 rzecz? - Eve wzi臋艂a do r臋ki k艂臋bek wst膮偶ki.

- Nie.

- Przy艣l臋 do pa艅stwa ludzi, kt贸rzy zabior膮 jej aparatur臋 do przechowy­wania danych i urz膮dzenia komunikacyjne. Czy wszystkie jej transakcje i transmisje by艂y dokonywane na urz膮dzeniach znajduj膮cych si臋 w tym mieszkaniu?

- Bywa艂o, 偶e korzysta艂a z innych 艂膮czy w domu, kiedy dzwoni艂a na przy­k艂ad do matki. Ale osobiste sprawy za艂atwia艂a na og贸艂 z w艂asnego aparatu. Przepraszam, musz臋 zaj膮膰 si臋 Vonnie. Trzeba j膮 uspokoi膰.

- Prosz臋 bardzo. Eve uwa偶nie przyjrza艂a si臋 wst膮偶ce.

- To dobry trop - powiedzia艂a Peabody.

- Lepszy ni偶 偶aden - odpar艂a Dallas, chowaj膮c motek do torby na dowo­dy. - Zabieramy go do zbadania.

Kiedy wr贸ci艂y do salonu, otworzy艂y si臋 g艂贸wne drzwi wej艣ciowe do apar­tamentu. Stan膮艂 w nich m臋偶czyzna z bujn膮 czupryn膮 z艂otych w艂os贸w i po­blad艂膮, zm臋czon膮 twarz膮. Eve patrzy艂a, jak Deann zrywa si臋 z kanapy i pod­biega do niego, wci膮偶 trzymaj膮c Vonnie na r臋kach.

- Luther! M贸j Bo偶e, Luther...

- Deann. - M臋偶czyzna obj膮艂 j膮 i dziecko, przytuli艂 obie. - To nie by艂a po­my艂ka?

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i zacz臋艂a gwa艂townie szlocha膰.

- Przepraszam, 偶e pa艅stwu przeszkadzam - odezwa艂a si臋 Eve. - Jestem porucznik Dallas.

Luther Vanderlea uni贸s艂 g艂ow臋.

- Tak. Tak, poznaj臋 pani膮. Deann, zabierz Vonnie do sypialni, mog臋 ci臋 prosi膰? - Poca艂owa艂 je obie na po偶egnanie.

- Prosz臋 przyj膮膰 wyrazy wsp贸艂czucia, panie Vanderlea - powiedzia艂a Eve.

- Prosz臋 m贸wi膰 mi Luther. Jak mog臋 pom贸c? Czy mo偶e powinienem zrobi膰 co艣 konkretnego?

- By艂oby dobrze, gdyby zechcia艂 pan odpowiedzie膰 na kilka pyta艅.

- Tak. Oczywi艣cie. - Vanderlea popatrzy! za 偶on膮, ale ona znikn臋艂a ju偶 za drzwiami. - Nie mog艂em wr贸ci膰 wcze艣niej. My艣la艂em, 偶e nigdy nie doja­d臋. Deann powiedzia艂a mi... W艂a艣ciwie to wci膮偶 nie wiem dok艂adnie, co si臋 sta艂o. Elisa podobno wysz艂a z psem i... Deann m贸wi, 偶e zosta艂a zgwa艂cona i zamordowana. Zgwa艂cona i zamordowana w parku, niedaleko st膮d.

- Czy pani Maplewood powiedzia艂aby panu, 偶e kto艣 j膮 zaczepia, czy przysz艂aby do pana, gdyby mia艂a jakie艣 zmartwienie?

- Tak - odpar艂 bez chwili namys艂u. - A je艣li nie do mnie, to na pewno do Deann. By艂y sobie bardzo bliskie. Jeste艣my... jeste艣my rodzin膮. - Usiad艂, odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u.

- Czy Elisa Maplewood by艂a dla pana blisk膮 osob膮?

- Pyta pani, czy by艂a moj膮 kochank膮. Zastanawia艂em si臋, czy us艂ysz臋 to pytanie, i t艂umaczy艂em sobie, 偶e nie powinienem czu膰 si臋 ura偶ony. Staram si臋 tak nie poczu膰. Ja nie zdradzam 偶ony, pani porucznik. A ju偶 z ca艂膮 pew­no艣ci膮 nie wykorzysta艂bym bezbronnej kobiety, kt贸r膮 sam zatrudni艂em, darzy艂em uznaniem i du偶膮 sympati膮 i kt贸ra musia艂a bardzo ci臋偶ko pracowa膰, aby zapewni膰 swojemu dziecku godne warunki 偶ycia.

- Nie chc臋 pana urazi膰. Dlaczego okre艣li艂 pan Elis臋 Maplewood mia­nem bezbronnej?

Vanderlea 艣cisn膮艂 palcami nasad臋 nosa. Po chwili opu艣ci艂 r臋k臋.

- By艂a samotn膮 matk膮, odesz艂a od m臋偶a, bo zn臋ca艂 si臋 nad ni膮, a teraz pozostawa艂a ca艂kowicie zale偶na ode mnie, bo to ja wyp艂aca艂em jej pensj臋 i dawa艂em dach nad g艂ow膮. Nie chc臋 powiedzie膰, 偶e nie znalaz艂aby sobie innej posady. Umia艂a pracowa膰. Ale wcale nie musia艂a trafi膰 do takiego do­mu jak nasz, gdzie mog艂aby dorasta膰 jej c贸rka, gdzie mia艂aby kole偶ank臋, a dooko艂a ludzi, kt贸rzy j膮 kochaj膮. Dla Elisy liczy艂o si臋 przede wszystkim to, 偶eby Vonnie mia艂a dobrze w 偶yciu.

- Czy by艂y m膮偶 grozi艂 jej kiedy艣? Luther u艣miechn膮艂 si臋 nieweso艂o.

- Kiedy艣 tak. Ale przesta艂. To by艂a silna kobieta i potrafi艂a mu pokaza膰, gdzie jego miejsce. To by艂o ju偶 dawno temu.

- Czy zna pan kogo艣, kto m贸g艂by chcie膰 j膮 skrzywdzi膰?

- Nikogo. I to jest 艣wi臋ta prawda. Nie mog臋 pogodzi膰 si臋 z my艣l膮, 偶e kto艣 m贸g艂by celowo zrobi膰 jej krzywd臋. Trudno mi przyj膮膰 to do wiadomo­艣ci. A teraz... Wiem, 偶e maj膮 panie obowi膮zki, ale ja te偶 je mam. 呕ona mnie potrzebuje, dzieci r贸wnie偶. Czy mo偶emy reszt臋 spraw od艂o偶y膰 na p贸藕niej?

- Tak. Chc臋 zabra膰 ten przedmiot. - Eve pokaza艂a k艂臋bek wst膮偶ki. - Mo­g臋 da膰 panu pokwitowanie.

- Niepotrzebne mi pokwitowanie. - Luther Vanderlea wsta艂 i przetar艂 d艂o艅mi twarz. - S艂ysza艂em, 偶e jest pani dobra w swoim fachu.

- Jestem.

- Licz臋 na pani膮. - Wyci膮gn膮艂 do niej d艂o艅. - Ja i my wszyscy.

W drodze do 艣r贸dmie艣cia zajrza艂y do kilku sklep贸w z pasmanteri膮. Eve by艂a zaskoczona; nie mia艂a poj臋cia, 偶e produkuje si臋 tyle rzeczy s艂u偶膮cych do r臋cznego wyrobu innych rzeczy, kt贸re s膮 powszechnie dost臋pne w goto­wej postaci. Kiedy zdradzi艂a si臋 ze swoim zdziwieniem, Peabody u艣miech­n臋艂a si臋 do niej znad k艂臋bka jaskrawej w艂贸czki.

- Zrobienie czego艣 w艂asnor臋cznie daje bardzo du偶o satysfakcji. Dobie­ra si臋 kolory, materia艂y, wz贸r. Na twoich oczach rodzi si臋 co艣 oryginalnego.

- Skoro tak m贸wisz...

- U mnie w rodzinie jest sporo rzemie艣lnik贸w i r臋kodzielnik贸w. To by艂 element filozofii Wolnego Wieku. Ja te偶 nie mam dw贸ch lewych r膮k. Go­rzej, je艣li chodzi o czas. Kiedy mia艂am dziesi臋膰 艂at, zrobi艂am na szyde艂ku ocieplacz na dzbanek z herbat膮. Pomog艂a mi babcia. Wci膮偶 mam go jeszcze w domu.

- W 偶yciu nie widzia艂am czego艣 takiego na oczy.

- Czego? Szyde艂ka czy ocieplacza?

- Jednego i drugiego. I wcale nie mam ochoty ogl膮da膰. - Eve rozejrza­艂a si臋 po p贸艂kach zastawionych artyku艂ami pasmanteryjnymi i gotowymi wyrobami. - Wiele sprzedawczy艅 kojarzy Elis臋 Maplewood. A w takich sklepach raczej nie widuje si臋 m臋偶czyzn.

- Rob贸tki r臋czne to prawie wy艂膮cznie domena kobiet. Zajmuj膮 si臋 tym zawodowo albo hobbystycznie, czasem zreszt膮 jedno nie przeszkadza dru­giemu. Szkoda, 偶e m臋偶czy藕ni jako艣 si臋 na to nie za艂apuj膮. To bardzo relak­suj膮ce zaj臋cie. M贸j wujek Jonas robi na drutach ca艂ymi dniami i m贸wi, 偶e mi臋dzy innymi dzi臋ki temu do偶y艂 stu sze艣ciu lat w dobrym zdrowiu. A mo­偶e siedmiu. Albo o艣miu.

Eve nie chcia艂o si臋 komentowa膰 jej s艂贸w. Wysz艂a ze sklepu.

- Nikt nie przypomina sobie, 偶eby jaki艣 facet zaczepia艂 Elis臋 Maplewood. Ani w og贸le 偶adn膮 inn膮 klientk臋. Nikt o ni膮 nie wypytywa艂, nie kr臋­ci艂 si臋 wok贸艂 niej. Ale wst膮偶ka jest identyczna. To musi mie膰 jaki艣 zwi膮zek.

- M贸g艂 j膮 kupi膰 gdziekolwiek i to dawno temu. Albo niedawno. Elisa Maplewood mog艂a wpa艣膰 mu w oko w kt贸rym艣 ze sklep贸w, wi臋c potem wr贸­ci艂 i zaopatrzy艂 si臋 w tak膮 sam膮 wst膮偶k臋, jak膮 przy nim kupi艂a. Poza tym s膮 jeszcze targi r臋kodzielnictwa. Tam m贸g艂 j膮 zauwa偶y膰. Za艂o偶臋 si臋, 偶e bywa艂a na takich targach, mo偶e te偶 bra艂a ze sob膮 dzieci.

- Niez艂y pomys艂. Zapytaj o to jej pracodawc贸w. - Eve stan臋艂a na skra­ju chodnika i wsun臋艂a kciuki do kieszeni spodni, b臋bni膮c machinalnie pal­cami po udach. Dooko艂a mozolnie przelewa艂a si臋 ludzka rzeka. - Albo wstrzymaj si臋 z tym troch臋. Trzeba da膰 im odetchn膮膰. A do schroniska ma­my wszystkiego kilka przecznic. Wypytamy Louise o t臋 jej czarownic臋.

- Jasnowidzka nie musi od razu by膰 czarownic膮, tak samo jak czarow­nica nie zawsze ma dar jasnowidzenia. Patrz! Straganiarz!

- Czekaj, czekaj! - Eve przycisn臋艂a palce do skroni i wbi艂a wzrok w nie­bo. - Mam wizj臋. Widz臋 ciebie, jak napychasz si臋 sojowym hot dogiem.

- Mia艂am ochot臋 na kebab z owocami i mo偶e ma艂膮 sa艂atk臋, ale jak mi wspomnia艂a艣 o tym cholernym hot dogu, to koniec. Musz臋 go zje艣膰.

- Wiedzia艂am. Dla mnie frytki i pepsi.

- Wiedzia艂am - odgryz艂a si臋 Peabody. By艂a jednak za bardzo zadowolo­na z tego, 偶e w og贸le zje tego dnia lunch, by chocia偶 s艂owem skomentowa膰 fakt, i偶 sama b臋dzie musia艂a zap艂aci膰 za wszystko.

4

To miejsce nie wygl膮da na schronisko dla kobiet w nag艂ej potrzebie, po­my艣la艂a Eve, ale raczej jak skromny, porz膮dnie utrzymany blok mieszkal­ny. Przynajmniej z zewn膮trz. Blok z mieszkaniami dla 艣rednio zamo偶nych ludzi, bez str贸偶a przy wej艣ciu. Przypadkowy przechodzie艅 nie dostrzeg艂by nic szczeg贸lnego, nawet gdyby chcia艂o mu si臋 uwa偶niej przyjrze膰.

I w艂a艣nie o to chodzi, upomnia艂a si臋 w my艣lach. Kobiety, kt贸re chroni膮 si臋 tutaj ze swoimi dzie膰mi, licz膮 na to, 偶e nikt nie zauwa偶y, dok膮d uciek艂y.

Niemniej jednak oko policjantki bez trudu, za to z du偶膮 satysfakcj膮 wy­艂awia艂o elementy pierwszorz臋dnego systemu ochrony: wielozadaniowe ka­mery, zmy艣lnie zamaskowane przez gzymsy i listwy wyko艅czeniowe, okna wyposa偶one w nieprzenikliwe elektroniczne zas艂ony.

A je艣li jeszcze obserwuj膮cy to wszystko str贸偶 prawa zna艂 Roarke'a, m贸g艂 by膰 pewien, 偶e w pod艂odze przy ka偶dym wej艣ciu zainstalowano naciskowe wy­krywacze ruchu zintegrowane z najwy偶szej klasy systemem alarmowym. Aby wej艣膰, nale偶a艂o zapewne zeskanowa膰 d艂o艅 na czytniku i wstuka膰 kod, a dodat­kowo mo偶e te偶 kto艣 musia艂 otworzy膰 drzwi od 艣rodka. Budynek by艂 z ca艂膮 pew­no艣ci膮 chroniony przez dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋 - zapewne jedno­cze艣nie przez ludzi i androidy - a przy pierwszej pr贸bie wtargni臋cia na si艂臋 wszystkie wej艣cia ryglowa艂y si臋 automatycznie jak w bankowym skarbcu.

To nie jest zwyk艂y azyl. To forteca.

Nazywa艂a si臋 Dochas, co w j臋zyku gaelickim oznacza nadziej臋, i by艂a r贸wnie bezpieczna jak Bia艂y Dom. A prawdopodobnie nawet bezpieczniej­sza, ze wzgl臋du na sw膮 anonimowo艣膰.

Gdyby Eve wiedzia艂a, 偶e istniej膮 takie miejsca, to czy sama w dzieci艅­stwie nie szuka艂aby w nich schronienia, zamiast b艂膮ka膰 si臋 bez celu ulica­mi miasta Dallas, skrzywdzona i upodlona do granic?

Nie. Kto艣, komu zrobiono to, co jej, ucieka, boj膮c si臋 nawet nadziei.

Tamto zdarzy艂o si臋 przed wielu laty, Eve by艂a teraz niepor贸wnanie m膮­drzejsza ni偶 wtedy - a mimo to czu艂a niepok贸j, stoj膮c na progu tego domu. Ju偶 lepsze s膮 ciemne alejki, pomy艣la艂a, bo przynajmniej wiadomo, 偶e w mroku czaj膮 si臋 szczury. Wiadomo, czego si臋 spodziewa膰.

A jednak, mimo wszystko, si臋gn臋艂a do przycisku dzwonka.

Zanim zd膮偶y艂a go dotkn膮膰, drzwi stan臋艂y otworem.

Doktor Louise Dimatto, blond wulkan niespo偶ytej energii, wysz艂a przywita膰 go艣ci.

Mia艂a na sobie bladoniebieski fartuch, a pod nim prost膮 czarn膮 koszu­l臋 i takie偶 spodnie. W lewym uchu pob艂yskiwa艂y dwa male艅kie z艂ote k贸艂ka, a w prawym trzecie - do kompletu. Na jej zr臋cznych palcach nie by艂o ani jednego pier艣cionka, a na lewym nadgarstku nosi艂a zwyk艂y, praktyczny mi­krokomputer.

Nikomu nie przysz艂oby do g艂owy, 偶e ta skromna kobieta pochodzi z ro­dziny p艂awi膮cej si臋 w zielonym oceanie nieprzebranego bogactwa.

By艂a 艣liczna jak pucharek lod贸w z bit膮 艣mietan膮, mia艂a klas臋 niczym kryszta艂owy kieliszek najszlachetniejszego szampana i urodzi艂a si臋 z ni przejednanym pragnieniem, aby zmienia膰 艣wiat na lepszy. 呕ycie up艂ywa艂o jej na pierwszej linii tej walki.

- P贸藕niej nie mog艂y艣cie? - Chwyci艂a Eve za r臋k臋 i wci膮gn臋艂a j膮 do 艣rod­ka. - Ju偶 my艣la艂am, 偶e b臋d臋 musia艂a dzwoni膰 na policj臋, 偶eby was tu 艣ci膮g­n膮膰. Cze艣膰, Peabody. Ale偶 ty fantastycznie wygl膮dasz.

Delia rozpromieni艂a si臋 z zadowolenia.

- Dzi臋ki. - Po d艂ugiej i 偶mudnej fazie eksperyment贸w wypracowa艂a so­bie wreszcie styl ubioru, na kt贸ry m贸wi艂a 鈥瀦aw贸d: detektyw鈥. Sk艂ada艂y si臋 na niego prosty kr贸j, ciekawe kolory i wygodne buty na poduszce powietrz­nej, w tej samej tonacji co reszta stroju.

- To my dzi臋kujemy, 偶e znalaz艂a艣 dla nas czas... - zacz臋艂a Eve.

- Czas nietrudno znale藕膰. Ja szukam w ka偶dej dobie dwudziestu sze艣ciu godzin. Tyle by mi akurat wystarczy艂o. Chcecie si臋 rozejrze膰? Oprowadz臋 was.

- Musimy...

- Dobrze, dobrze. - Louise zacisn臋艂a palce, nie pozwoli艂a jej cofn膮膰 r臋ki. - Dajcie mi si臋 troch臋 pochwali膰. Sko艅czyli艣my nareszcie przebudow臋 i renowacj臋, ale co do urz膮dzenia wn臋trz i zakupu sprz臋tu Roarke da艂 mi woln膮 r臋k臋. Dla mnie ten facet jest w tej chwili bogiem.

- I o to mu chodzi. Louise wybuchn臋艂a 艣miechem i wzi臋艂a obie policjantki pod r臋ce.

- System ochrony dzia艂a bezb艂臋dnie, tego wam chyba nie musz臋 m贸wi膰?

- Nie ma bezb艂臋dnych system贸w - zauwa偶y艂a Eve.

- Nie m贸w jak glina - skarci艂a j膮 lekarka, tr膮caj膮c lekko biodrem. - Tu­taj mamy pomieszczenia do u偶ytku wsp贸lnego. Kuchnia - dodam, 偶e jedze­nie jest 艣wietne - jadalnia, biblioteka, sala do zabaw dla dzieci, no i tak zwany pok贸j rodzinny.

Prowadzi艂a je korytarzem, kolejno pokazuj膮c wymieniane pomieszcze­nia, a dooko艂a narasta艂 gwar. Eve s艂ysza艂a w nim wyra藕nie pomieszane g艂osy kobiet i dzieci - d藕wi臋ki, kt贸re zawsze przyprawia艂y j膮 o niepok贸j i rozdra偶nienie.

Powietrze by艂o przesycone zapachem, kt贸ry kojarzy艂 si臋 z dziewczynka­mi, chocia偶 w pewnym momencie w kierunku kuchni wielkimi susami przemkn臋艂y dwa stworzenia wygl膮daj膮ce jak mali ch艂opcy. Opr贸cz tego da­wa艂o si臋 wyczu膰 wo艅 pasty do pod艂ogi, kwiat贸w i, zdaje si臋, kosmetyk贸w do piel臋gnacji w艂os贸w; mieszank臋 aromat贸w cytryny i wanilii oraz zapach lan­drynek, kt贸ry zawsze kojarzy艂 si臋 Eve z mieszkaj膮c膮 razem grup膮 kobiet.

Pomieszczenia wsp贸lne by艂y przestronne i urz膮dzone bardzo kolorowo. Wybrano pogodne barwy, wygodne meble, a opr贸cz wsp贸lnych sto艂贸w i wie­loosobowych kanap nie zapomniano o fotelach, gdzie mo偶na by艂o posie­dzie膰 samemu.

Eve zauwa偶y艂a od razu, 偶e pok贸j rodzinny jest bardzo popularnym miej­scem.

Zasta艂y tam mniej wi臋cej dwana艣cie kobiet, kt贸re siedzia艂y na kana­pach albo bawi艂y si臋 z dzie膰mi na pod艂odze. Zar贸wno mamy jak i ich pocie­chy by艂y w r贸偶nym wieku i o r贸偶nym kolorze sk贸ry. Niekt贸re z nich rozma­wia艂y ze sob膮, inne ogl膮da艂y program na monitorze stacji rozrywkowej albo po prostu ko艂ysa艂y dzieci siedz膮ce im na kolanach.

Eve nigdy nie potrafi艂a zrozumie膰, czemu ludzie hu艣taj膮 dzieci na r臋­kach, skoro wiadomo - jak wynika艂o z obserwacji poczynionych przez ni膮 przy zachowaniu wszelkich 艣rodk贸w ostro偶no艣ci - 偶e taki nieustaj膮cy, wy­muszony ruch musi w ko艅cu spowodowa膰, 偶e uleje im si臋 to, co zjad艂y. Jed­nym albo drugim ko艅cem.

Zauwa偶y艂a, 偶e nie wszystkim dzieciom si臋 to podoba艂o. Jedno z nich gulgo­ta艂o sobie w najlepsze, najwidoczniej zadowolone, ale ju偶 dw贸jka innych wy­dawa艂a d藕wi臋ki bardzo podobne do wozu stra偶ackiego jad膮cego na sygnale.

Jako艣 nikogo szczeg贸lnie to nie martwi艂o, a ju偶 na pewno 偶adnego z grupki maluch贸w na pod艂odze, poch艂oni臋tych ulubionymi zabawami albo swoimi dzieci臋cymi zatargami.

- Moje panie... - powiedzia艂a Louise dono艣nym g艂osem.

Rozmowy umilk艂y jak no偶em uci膮艂, a wszystkie kobiety odwr贸ci艂y g艂o­wy w stron臋 drzwi. Starsze dzieci zamkn臋艂y buzie z trzaskiem, tak jak ma艂­偶e zatrzaskuj膮 si臋 w skorupach. Niemowlaki gaworzy艂y sobie dalej w naj­lepsze.

- Przysz艂y do nas porucznik Dallas i detektyw Peabody. Zapad艂a chwila ciszy. Policja. Ta my艣l wywo艂a艂a ca艂y wachlarz reakcji u zgromadzonych w pomieszczeniu matek: jedne zacisn臋艂y usta, inne za­cz臋艂y nerwowo trzepota膰 powiekami, a wszystkie mocniej przygarn臋艂y do siebie dzieci.

M膮偶 tyran to wr贸g. Doktor Louise - przyjaciel. Ale policjant, pomy艣la艂a Eve, jest wielk膮 niewiadom膮; mo偶e stan膮膰 po dowolnej stronie.

- Porucznik Dallas jest 偶on膮 pana Roarke'a. Odwiedzi艂a nas po raz pierwszy.

Niekt贸re z kobiet uspokoi艂y si臋 zauwa偶alnie: rozlu藕ni艂y si臋 艣ci膮gni臋te niepokojem twarze i napi臋te ze strachu mi臋艣nie. Prezentacja, kt贸rej doko­na艂a Louise, nie u艣pi艂a jednak podejrzliwo艣ci u wszystkich.

Bo opr贸cz rasy i wieku te kobiety r贸偶ni艂y si臋 tak偶e odniesionymi obra­偶eniami. Jedne mia艂y 艣wie偶e si艅ce, inne ju偶 po偶贸艂k艂e. Po艂amane ko艣ci zo­sta艂y z艂o偶one przez lekarzy. Jednak zrujnowane 偶ycie trzeba odbudowa膰 w艂asnor臋cznie.

Eve czu艂a ich l臋k. Sama r贸wnie偶 si臋 ba艂a; jej cia艂o pokry艂a g臋sia sk贸r­ka, krta艅 zacisn臋艂a si臋 bole艣nie. Tymczasem Louise patrzy艂a na ni膮, czeka­j膮c, co zrobi. Eve by艂a na siebie w艣ciek艂a, 偶e tak reaguje.

- 艁adnie tutaj macie - uda艂o jej si臋 wreszcie wykrztusi膰.

- Tu jest cudownie, prosz臋 pani. - Jedna z kobiet wsta艂a i podesz艂a do niej, utykaj膮c lekko. Mog艂a mie膰 oko艂o czterdziestu lat, na jej twarzy wid­nia艂y 艣wie偶e, paskudne 艣lady pobicia. Wyci膮gn臋艂a d艂o艅. - Dzi臋kuj臋.

Eve wcale nie mia艂a ochoty podawa膰 jej r臋ki. Czu艂a op贸r przed fizycz­nym kontaktem, ale nie by艂o rady: nieznajoma patrzy艂a na ni膮 z wyczeki­waniem i - co za koszmar! - z wdzi臋czno艣ci膮.

- Przecie偶 ja nic dla pani nie zrobi艂am - wyj膮ka艂a.

- Roarke to pani m膮偶. Gdybym mia艂a odwag臋 przyj艣膰 tutaj wcze艣niej albo zg艂osi膰 si臋 na policj臋, szuka膰 pomocy gdziekolwiek, to mojej c贸rce nic by si臋 nie sta艂o. - Odwr贸ci艂a si臋, przywo艂uj膮c gestem ma艂膮 brunetk臋 z kr臋­conymi w艂osami i r膮czk膮 uj臋t膮 w usztywniacz. - Abra! Chod藕, przywitaj si臋 z pani膮 porucznik.

Dziewczynka podesz艂a, ale schowa艂a si臋 za mam膮 i z tej bezpiecznej kryj贸wki rzuca艂a na Eve ciekawe spojrzenia.

- Policjanci zamykaj膮 z艂ych ludzi, 偶eby nikomu nie zrobili nic z艂ego. Podobno.

- To prawda. Staraj膮 si臋.

- A mnie tatu艣 zrobi艂 co艣 z艂ego i dlatego mama mnie zabra艂a. Kiedy p臋ka ko艣膰, s艂ycha膰 przera藕liwy, odra偶aj膮cy trzask... Upiorny b贸l wybucha jasnym blaskiem pod powiekami... 呕o艂膮dek podchodzi do gard艂a, t艂ust膮, 艣lisk膮 fal膮 oddaje ka偶dy prze艂kni臋ty k臋s... Oczy zasnuwaj膮 si臋 czerwon膮 mg艂膮 paniki...

Eve sta艂a i patrzy艂a na dziewczynk臋 z usztywniaczem na r臋ce, prze偶ywa­j膮c na nowo swoje wspomnienia, jedno po drugim. Pragn臋艂a uwolni膰 si臋 od nich. Uciec i zostawi膰 je za sob膮. Daleko, jak najdalej.

- Tutaj ju偶 nic ci nie grozi. - Us艂ysza艂a sw贸j g艂os, cichy i dobiegaj膮cy jakby z wielkiej dali, st艂umiony hukiem dudni膮cym w uszach.

- Tata pobi艂 mam臋. Bardzo si臋 pogniewa艂 i j膮 pobi艂. Ja zawsze chowa艂am si臋 u siebie w pokoju, bo tak mi mama kaza艂a, ale tym razem wysz艂am i mnie te偶 pobi艂.

- Z艂ama艂 jej r臋k臋. - W podbitych oczach kobiety pojawi艂y si臋 艂zy. - Dopiero wtedy przejrza艂am.

- Nie obwiniaj si臋, Mar艂y - powiedzia艂a 艂agodnie Louise.

- A teraz mo偶emy tu mieszka膰 i doktor Louise do nas przychodzi, i nikt nas nie bije, nie krzyczy i niczym nie rzuca.

- Dobrze wam tutaj. - Peabody przykucn臋艂a, 偶eby porozmawia膰 z dziewczynk膮, ale jednocze艣nie chcia艂a odwr贸ci膰 uwag臋 wszystkich od Eve. Porucznik Dallas nie wygl膮da艂a w tej chwili najlepiej. - I pewnie si臋 nie nudzicie, co?

- Ka偶dy ma swoje obowi膮zki, jest te偶 szko艂a. Trzeba pracowa膰 i odrabia膰 lekcje. Potem mo偶na si臋 pobawi膰. A na g贸rze jest taka pani, kt贸ra b臋­dzie mia艂a dzidziusia.

- Naprawd臋? - Peabody odwr贸ci艂a g艂ow臋 i zerkn臋艂a na Louise. - Teraz, w tej chwili?

- Zaczyna si臋 por贸d. Mamy tutaj kompletnie wyposa偶on膮 porod贸wk臋 i po艂o偶nika na pe艂nym etacie. Mar艂y, postaraj si臋 jeszcze przez dwadzie艣cia cztery godziny jak najmniej forsowa膰 t臋 nog臋, dobrze?

- Postaram si臋. Ju偶 mi lepiej. W og贸le nam tutaj lepiej.

- Wybacz, Louise, ale naprawd臋 musimy z tob膮 porozmawia膰 - wtr膮ci艂a Eve.

- Jasne, jeszcze tylko... - Lekarka spojrza艂a jej w twarz i urwa艂a w p贸艂 s艂owa. - Dobrze si臋 czujesz?

- Nic mi nie jest. Czas nas troch臋 goni, to wszystko.

- Chod藕my na g贸r臋, do mojego gabinetu. - Ruszy艂y z powrotem w stro­n臋 schod贸w. Nie sil膮c si臋 na subtelno艣膰, Louise wzi臋艂a Eve za r臋k臋 i po艂o­偶y艂a palce na jej nadgarstku. - Masz lepk膮 sk贸r臋 - mrukn臋艂a. - Puls szyb­ki ledwo wyczuwalny i do tego poblad艂a艣. Zaraz ci臋 zbadam.

- To zwyk艂e zm臋czenie. - Eve odsun臋艂a si臋 od niej. - Spa艂y艣my dzisiaj tylko dwie godziny. Niepotrzebny mi lekarz, musz臋 ci臋 przes艂ucha膰.

- W porz膮dku, ale nie powiem ani s艂owa, dop贸ki nie we藕miesz dawki preparatu proteinowego.

Na drugim pi臋trze tak偶e co艣 si臋 dzia艂o. Zza zamkni臋tych drzwi dobiega­艂y glosy. I p艂acz.

- Sesje terapeutyczne - wyja艣ni艂a Louise. - Czasami uwalniaj膮 si臋 tu wielkie emocje. Moira, pozwolisz na chwilk臋?

Skierowa艂a te s艂owa do dw贸ch kobiet stoj膮cych przed otwart膮 sal膮, naj­widoczniej gabinetem lub kolejnym pokojem do spotka艅 z terapeut膮. Jedna z nich odwr贸ci艂a si臋; jej spojrzenie ledwie musn臋艂o Louise i zatrzyma艂o si臋 na Eve. Szepn臋艂a co艣 swojej towarzyszce, u艣ciska艂a j膮 serdecznie i odesz艂a.

Eve wiedzia艂a, kogo ma przed sob膮. To by艂a Moira O'Bannion z Dubli­na, kobieta, kt贸ra zna艂a matk臋 Roarke'a. To od niej Roarke dowiedzia艂 si臋, 偶e to, co przez ponad trzydzie艣ci lat uwa偶a艂 za swoje najwcze艣niejsze wspo­mnienie, by艂o k艂amstwem kryj膮cym morderstwo.

Eve poczu艂a, 偶e wszystko si臋 w niej przewraca.

- Moira O'Bannion - przedstawi艂a j膮 Louise. - To Eve Dallas i Delia Pea­body.

- Mi艂o mi pozna膰 - u艣miechn臋艂a si臋 Moira. - Jak si臋 miewa Roarke?

- Dobrze. - Eve wzdrygn臋艂a si臋, czuj膮c zimn膮 stru偶k臋 lepkiego potu sp艂ywaj膮c膮 wzd艂u偶 kr臋gos艂upa. - 艢wietnie - u艣ci艣li艂a.

- Moira to jeden z naszych najwi臋kszych skarb贸w. Sama j膮 dla nas ukrad艂am - pochwali艂a si臋 Louise.

Moira roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no.

- Powiedzmy, 偶e mnie skaptowa艂a艣. Chocia偶 mo偶na by powiedzie膰, 偶e zosta艂am przymusowo zwerbowana. Louise jest ostra - poinformowa艂a po­licjantki. - Przysz艂y艣cie obejrze膰 nasz dom?

- Niezupe艂nie. Jeste艣my tu s艂u偶bowo.

- Aha. Nie b臋d臋 wam przeszkadza膰. Co u Jany?

- Rozwarcie cztery centymetry, wyg艂adzenie szyjki macicy trzydzie艣ci procent. Ma jeszcze sporo czasu.

- Daj mi zna膰, kiedy si臋 zacznie, dobrze? Wszystkie tutaj nie mo偶emy si臋 doczeka膰 tego dziecka. - Moira u艣miechn臋艂a si臋 do Peabody. - Mi艂o by艂o was pozna膰. Mam nadziej臋, 偶e wpadniecie do nas jeszcze. Pozdrowienia dla Roarke'a - rzuci艂a na zako艅czenie do Eve i odsun臋艂a si臋 na bok, aby m贸g艂 przej艣膰.

- Moira jest 艣wietna - powiedzia艂a Louise, prowadz膮c policjantki po schodach na nast臋pne pi臋tro. - To dzi臋ki niej nasz dom jest taki wyj膮tko­wy. Uda艂o mi si臋 - ha, niech b臋dzie, 偶e zwerbowa膰 - najlepszych terapeu­t贸w, lekarzy, psychiatr贸w i adwokat贸w. Wiesz, Dallas, b艂ogos艂awi臋 dzie艅 kiedy zanios艂o ci臋 do tamtej kliniki w 艣r贸dmie艣ciu, gdzie kiedy艣 pracowa艂am, pami臋tasz? To by艂 pocz膮tek kr臋tej drogi, kt贸ra doprowadzi艂a mnie tu­taj. - Otworzy艂a jedne z drzwi, zaprosi艂a Eve i Peabody do 艣rodka. - 呕e nie wspomn臋 o Charlesie, kt贸rego te偶 pozna艂am dzi臋ki temu. - Podesz艂a 偶wawym krokiem do barku i otworzy艂a go. W 艣rodku by艂a minilod贸wka. - A, w艂a艣nie, przypomnia艂am sobie. Ta kolacja, kt贸r膮 urz膮dzam ju偶 nie wiadomo od kiedy, b臋dzie pojutrze. U Charlesa - tam jest przytulniej ni偶 u mnie - o 贸smej wieczorem. Odpowiada ci, Peabody? A McNabowi?

- Jasne. Ch臋tnie wpadniemy.

- Z Roarkiem ju偶 si臋 um贸wi艂am. - Louise poda艂a obu policjantkom po butelce preparatu proteinowego.

Eve ch臋tniej napi艂aby si臋 zimnej wody i zrobi艂a kilka g艂臋bokich wde­ch贸w przy otwartym oknie.

- Mamy 艣ledztwo w toku - poinformowa艂a lekark臋.

- Rozumiem. Lekarze i gliniarze musz膮 by膰 elastyczni i nauczy膰 si臋 re­zygnowa膰 z zaprosze艅 w ostatniej chwili. Powiedzmy, 偶e b臋dziemy czeka膰 na was, wiedz膮c, 偶e co艣 mo偶e wypa艣膰. A teraz usi膮d藕cie i wypijcie ten pre­parat. Smaczny, cytrynowy.

Mo偶na by艂o jeszcze z ni膮 podyskutowa膰, ale to oznacza艂o dalsz膮 strat臋 czasu, a poza tym Eve czu艂a, 偶e dopalacz naprawd臋 jej si臋 przyda. Otworzy艂a butelk臋 i wypi艂a duszkiem.

Rozejrzawszy si臋 po gabinecie Louise, zauwa偶y艂a, 偶e jest o niebo lepszy ni偶 ten poprzedni, w klinice. Przestronniejszy, 艂adniej urz膮dzony. Funkcjonalnie, jak zreszt膮 mo偶na si臋 by艂o spodziewa膰, ale z poczuciem stylu.

- Elegancja Francja - skomentowa艂a Eve.

- Roarke nalega艂, a ja, przyznaj臋 si臋 bez bicia, nie da艂am si臋 prosi膰. Poza tym to by艂 jeden z naszych cel贸w: wszyscy maj膮 si臋 tutaj dobrze czu膰. Jak w domu. Chcemy, 偶eby nasze podopieczne i ich dzieci czu艂y si臋 tu swo­bodnie.

- I wysz艂o wam - powiedzia艂a Peabody, siadaj膮c i delektuj膮c si臋 swoim napojem. - Tutaj naprawd臋 jest jak w domu.

- Dzi臋ki. - Louise spojrza艂a na Eve, przekrzywiaj膮c g艂ow臋. - Wygl膮dasz ju偶 lepiej. Kolory ci wr贸ci艂y.

- Dzi臋kuj臋, pani doktor. - Eve wrzuci艂a pust膮 butelk臋 do segregatora odpad贸w wt贸rnych. - A teraz s艂ucham. Celina Sanchez.

- Ach, Celina. Fascynuj膮ca kobieta. Znam j膮 od lat. Chodzi艂y艣my razem do szko艂y. Pochodzi z nadzianej rodziny, tak jak ja. Bardzo, ale to bardzo konserwatywnej, tak jak moja. Robi za czarn膮 owc臋. Jak ja. Nie by艂o wi臋c wyj艣cia, musia艂y艣my si臋 zaprzyja藕ni膰. Dlaczego o ni膮 pytasz?

- Przysz艂a do mnie dzi艣 rano i poda艂a si臋 za jasnowidza.

- Jest jasnowidzem. - Louise zmarszczy艂a brwi i wyj臋艂a dla siebie z bar­ku butelk臋 gazowanej wody. - Ma olbrzymi talent i wykorzystuje go zawo­dowo. Dlatego w艂a艣nie jest czarn膮 owc膮 swojej rodziny, kt贸ra nie pochwa­la tej profesji i wstydzi si臋 przyzna膰, czym zajmuje si臋 Celina. Tak jak po­wiedzia艂am, to ludzie o ultrakonserwatywnych pogl膮dach. Po co do ciebie przysz艂a? Przecie偶 jej specjalno艣膰 to prywatne konsultacje i przyj臋cia.

- Utrzymuje, 偶e widzia艂a morderstwo.

- O m贸j Bo偶e. Nic jej si臋 nie sta艂o?

- Nie by艂o jej na miejscu zbrodni. Mia艂a wizj臋.

- Aha. To musia艂o by膰 dla niej okropne prze偶ycie.

- Mam rozumie膰, 偶e kupujesz t臋 historyjk臋? Tak po prostu? - Eve strze­li艂a palcami.

- Je艣li Celina przysz艂a do was i powiedzia艂a, 偶e widzia艂a morderstwo, to znaczy, 偶e tak by艂o. - Louise poci膮gn臋艂a w zamy艣leniu 艂yk wody. - Ona nie kryje si臋 ze swoim darem, ale traktuje go stricte zawodowo i, mo偶na powie­dzie膰, powierzchownie.

- Co to znaczy 鈥瀙owierzchownie鈥? - zapyta艂a Eve.

- Celina lubi swoj膮 prac臋, cieszy si臋, 偶e ma taki talent i wykorzystuje go g艂贸wnie na gruncie rozrywkowym. Rzadko udziela porad. To, co robi, jest bardzo lekkie. Nigdy nie s艂ysza艂am, 偶eby zaanga偶owa艂a si臋 w co艣 takie­go jak teraz. Kto zosta艂 zamordowany?

- M艂oda kobieta. Zgwa艂cona, uduszona i okaleczona. Dzi艣 w nocy w Central Parku.

- S艂ysza艂am o tym. - Louise usiad艂a za b艂yszcz膮cym biurkiem o bardzo kobiecej linii. - Nie podano zbyt wielu szczeg贸艂贸w. Prowadzicie t臋 spraw臋?

- W艂a艣nie. A twoja Celina zna艂a wiele szczeg贸艂贸w, kt贸rych nie podano. R臋czysz za ni膮?

- Tak. Wierz臋 jej na 艣lepo. Czy ona mo偶e wam pom贸c?

- To si臋 jeszcze oka偶e. Co o niej wiesz na gruncie prywatnym? Louise ponownie unios艂a butelk臋 do ust i zacz臋艂a pi膰, nie spiesz膮c si臋, powoli odmierzaj膮c 艂yki.

- Nie lubi臋 obgadywa膰 przyjaci贸艂, Dallas.

- Ja jestem z policji i nikogo nie obgadujemy. Louise odetchn臋艂a g艂臋boko.

- C贸偶. Jak m贸wi艂am, Celina pochodzi z bogatej rodziny o konserwatyw­nych pogl膮dach, kt贸ra nie pochwala tego, co ona robi. A 偶eby szarpa膰 si臋 z rodzin膮, trzeba mie膰 niez艂y charakter. - Unios艂a butelk臋 jak do toastu i wypi艂a kolejny 艂yk. - Jej ojciec nale偶y do meksyka艅skiej arystokracji, ale swego czasu przeprowadzi艂 si臋 w interesach na kilka lat do Wisconsin. Te­raz mieszka z 偶on膮 w Meksyku. Celina drapn臋艂a od nich do Nowego Jorku i jeszcze na studiach uzna艂a, 偶e tutaj jest jej miejsce. Ja bym powiedzia艂a, 偶e polubi艂a nasze miasto, no i bardzo jej te偶 odpowiada艂o, 偶e rodzina miesz­ka jeszcze na tym samym kontynencie, ale ju偶 kilka tysi臋cy kilometr贸w da­lej. - Wzruszy艂a ramionami, pomy艣la艂a przez chwil臋. - Okre艣li艂abym j膮 jako osob臋 prostolinijn膮, nakierowan膮 na realizacj臋 cel贸w. Studiowa艂a parapsychologi臋 i nauki pokrewne. Chcia艂a dowiedzie膰 si臋 jak najwi臋cej o swoim darze. Jak na jasnowidz膮c膮, odznacza si臋 spor膮 zdolno艣ci膮 logicz­nego my艣lenia, natomiast brakuje jej nieco wyobra藕ni. Jest lojalna. Trze­ba by膰 lojaln膮, je艣li utrzymuje si臋 znajomo艣ci przez ponad dekad臋. Ma te偶 silne poczucie etyki zawodowej. Nigdy nie s艂ysza艂am, 偶eby pr贸bowa艂a na­rzuci膰 si臋 komu艣 psychicznie. Nie u偶ywa swojego daru, 偶eby manipulowa膰 innymi. Czy zna艂a kobiet臋, kt贸r膮 zamordowano?

- Powiedzia艂a, 偶e w tym 偶yciu raczej nie.

- Hm. Kiedy艣, pami臋tam, sporo dyskutowa艂y艣my na temat zwi膮zk贸w przesz艂o艣ci, tera藕niejszo艣ci i przysz艂o艣ci. Wiem, 偶e to nie twoja szko艂a my艣lenia, ale mimo wszystko m贸wimy o uznanej teorii, szanowanej na nawet w niekt贸rych kr臋gach naukowych.

- A co powiesz na temat jej spraw osobistych?

- Rozumiem, 偶e nie pytasz o przyjaci贸艂. Przez kilka lat by艂a z pewnym facetem, muzykiem. 艢piewa, gra i pisze piosenki. Uroczy m臋偶czyzna. Ze­rwali ze sob膮 ju偶 jaki艣 czas temu. Mniej wi臋cej rok. - Wzruszy艂a ramionami. - Szkoda. Lubi艂am go.

- Jak si臋 nazywa?

- Lucas Grand臋. To w miar臋 znane nazwisko. Napisa艂 kilka popular­nych piosenek, udziela si臋 te偶 jako muzyk sesyjny, a do tego pisze muzyk臋 do film贸w.

- Dlaczego si臋 rozstali?

- To ju偶 by艂oby obgadywanie. Nie widz臋 zwi膮zku ze spraw膮.

- Wszystko ma zwi膮zek ze spraw膮, dop贸ki nie zdob臋d臋 dowod贸w, 偶e jest inaczej.

- Najpro艣ciej mo偶na powiedzie膰, 偶e uczucie wygas艂o. Przestali by膰 ze sob膮 szcz臋艣liwi, wi臋c ka偶de posz艂o w艂asn膮 drog膮.

- To by艂o obustronne?

- Nigdy nie s艂ysza艂am, 偶eby Celina jako艣 specjalnie si臋 na nim wy偶ywa­艂a. Raczej konwencjonalnie, jak to kobieta po rozstaniu z facetem. Nie widujemy si臋 zbyt cz臋sto, bo brakuje na to czasu, ale o ile zdo艂a艂am z a u w a - 偶y膰, znios艂a to w miar臋 dobrze. Kochali si臋, ale potem nagle zabrak艂o mi艂o艣ci, wi臋c zamkn臋li ten rozdzia艂 i poszli dalej.

- Czy Celina Sanchez wspomnia艂a kiedy艣 przy tobie o Elisie Maplewood?

- Tak si臋 nazywa艂a ta zamordowana kobieta? Nie, nigdy. Dzi艣 us艂ysza艂am to nazwisko po raz pierwszy. W porannych wiadomo艣ciach.

- A znasz mo偶e nazwisko Vanderlea? Luther i Deann Vanderlea?

- To ci od antyk贸w? - Louise unios艂a brwi, zaciekawiona. - Znam ich troch臋. Wydaje mi si臋, 偶e kt贸ry艣 z moich wujk贸w grywa w golfa z ojcem Luthera Vanderlei. Celina mog艂a ich pozna膰 na gruncie towarzyskim. Czemu pytasz?

- Ofiara u nich pracowa艂a. Jako pomoc domowa.

- Ach. To ju偶 s膮 spekulacje, Dallas.

- Zgadza si臋, ale nigdy nie wiadomo, jak daleko nale偶y szuka膰 prawdy.

- Domy艣lam si臋, 偶e jeste艣 bardzo dumna - powiedzia艂a Peabody, kiedy wraca艂y ju偶 do samochodu.

- S艂ucham?

- Z tego domu. - Delia obejrza艂a si臋 przez rami臋, obrzucaj膮c wzrokiem fasad臋 Dochas . - Z tego, czego dokona艂 tu Roarke.

- Zgadza si臋. To jest taki cz艂owiek, kt贸ry wyk艂ada got贸wk臋 tam, gdzie in­nym nie chce si臋 nawet kiwn膮膰 palcem. - Eve wrzuci艂a bieg i ruszy艂a z miej­sca. Nagle Peabody po艂o偶y艂a jej d艂o艅 na ramieniu. - Co? - zdziwi艂a si臋.

- Jestem twoim partnerem, tak?

- Na okr膮g艂o mi to powtarzasz.

- I przyjaci贸艂k膮. Eve zab臋bni艂a palcami po kierownicy. Nie by艂a pewna, dok膮d zmierza ta rozmowa.

- Chcesz mnie uraczy膰 jak膮艣 艂zaw膮 historyjk膮?

- Ludzie maj膮 prawo do swoich sekret贸w, ale przyjaciele i partnerzy s膮 po to i, 偶eby mie膰 si臋 przed kim wywn臋trzy膰. Wiem, 偶e wcale nie chcia艂a艣 tam i艣膰.

By艂o wida膰, pomy艣la艂a Eve. To 藕le. Nie wolno tego po sobie pokazywa膰.

- Ale posz艂am - zauwa偶y艂a.

- Bo jeste艣 mistrzyni膮 w zmuszaniu si臋 do robienia tego, czego nie chcesz robi膰. Inni w takiej sytuacji uciekaj膮. Chc臋 tylko powiedzie膰, 偶e je艣li nie dajesz sobie z czym艣 rady, to mo偶esz mi si臋 zwierzy膰. I tyle. A wszystko, co powiesz, zostanie mi臋dzy nami.

- Uwa偶asz, 偶e moje zachowanie przeszkadza mi w pracy?

- Nie. Ja tylko...

- Niekt贸rzy ludzie maj膮 takie osobiste problemy, kt贸rych nie rozwi膮偶e gadka od serca plus du偶e lody. - Eve wcisn臋艂a gaz, oderwa艂a samoch贸d od kraw臋偶nika, zajecha艂a drog臋 taks贸wce i przeci臋艂a skrzy偶owanie na 偶贸艂tym 艣wietle. - Dlatego w艂a艣nie m贸wimy, 偶e to problemy osobiste.

- W porz膮dku.

- I tylko mi si臋 teraz nie d膮saj, 偶e nie chc臋 wyp艂aka膰 ci si臋 w marynark臋. Dam sobie rad臋. - Skr臋ci艂a gwa艂townie w boczn膮 ulic臋, chocia偶 nie mia­艂a poj臋cia, dok膮d jedzie. - Tak robi膮 gliny. Daj膮 rad臋 i robi膮 swoje, bez ogl膮dania si臋, czy maj膮 pod r臋k膮 kogo艣, kto ich pog艂aszcze po g艂贸wce i po­wie 鈥濲u偶 dobrze鈥. Nie musisz odgrywa膰 przede mn膮 przyjaci贸艂ki, kt贸ra wszystko rozumie, a ja nie musz臋 otwiera膰 przed tob膮 serca, 偶eby艣 je mog­艂a wypatroszy膰 i dok艂adnie sobie obejrze膰. Tak wi臋c... Cholera. Cholera pieprzona ma膰!

Eve szarpn臋艂a kierownic膮 i zatrzyma艂a samoch贸d, blokuj膮c w贸z stoj膮cy przy kraw臋偶niku. Waln臋艂a pi臋艣ci膮 w desk臋 rozdzielcz膮 i w艂膮czy艂a policyjne­go koguta, nie zwa偶aj膮c na to, 偶e dooko艂a w艣ciekle roztr膮bi艂y si臋 klaksony.

- To wszystko nie tak. Nie tak, nie w por臋 i nie na miejscu. W og贸le nie trzeba by艂o zaczyna膰 tej rozmowy.

- W porz膮dku, zapomnij.

- Jestem zm臋czona. - Eve wyjrza艂a przez przedni膮 szyb臋. - 呕adne pro­teiny mi nie pomog膮. Ca艂y czas chodz臋 poirytowana. I nie mog臋 rozgry藕膰, o co chodzi. Nie daj臋 rady.

- Nic si臋 nie sta艂o, Dallas. Nie b臋d臋 si臋 d膮sa膰 i nie b臋d臋 nic z ciebie wy­ci膮ga膰 na si艂臋.

- Wiem. Nigdy tego nie robisz, doda艂a Eve w my艣lach, a na g艂os powiedzia艂a tylko:

- I nie przy艂o偶ysz mi, nawet jak na to zas艂u偶臋.

- Przecie偶 mi oddasz, a ty bijesz mocniej ode mnie. Eve parskn臋艂a kr贸tkim 艣miechem. Przetar艂a twarz d艂o艅mi i odwr贸ci艂a si臋 na siedzeniu, 偶eby spojrze膰 Delii prosto w oczy.

- Pracujemy razem i przyja藕nimy si臋. Jeste艣 dobra jako przyjaci贸艂ka i jako partnerka. Ja mam kilka... psychiatra powiedzia艂by: zagadnie艅 do przepracowania. I musz臋 je sama przepracowa膰. Je偶eli zauwa偶ysz, 偶e moje zachowanie zacz臋艂o utrudnia膰 prac臋, to spodziewam si臋, 偶e zwr贸cisz mi uwag臋. A dop贸ki to nie nast膮pi, musz臋 ci臋 poprosi膰, jako moj膮 partnerk臋 i przyjaci贸艂k臋, 偶eby艣 da艂a sobie z tym spok贸j.

- W porz膮dku.

- No to w porz膮dku. Jedziemy, bo za chwil臋 wybuchnie tu uliczna woj­na z policj膮, wyci膮gn膮 nas z wozu i roznios膮 na butach.

- Popieram. Do nast臋pnej przecznicy jecha艂y w milczeniu.

- Podrzuc臋 ci臋 do domu - odezwa艂a si臋 w ko艅cu Eve. - Musimy si臋 prze­spa膰.

- Czy to oznacza, 偶e wr贸cisz do siebie i b臋dziesz pracowa膰 sama?

- Nie. - U艣miechn臋艂a si臋 lekko. - Zobacz臋 si臋 z Mir膮, a potem pojad臋 do domu i waln臋 si臋 na chwil臋 do 艂贸偶ka. Wieczorem troch臋 popracuj臋. Ty te偶 mo偶esz: spr贸buj poszuka膰 tej naszej wst膮偶ki i ustal, gdzie by艂 Abel Maplewood, kiedy dokonano morderstwa.

- Zrobi si臋. A co z Celin膮 Sanchez?

- Jeszcze nie wiem. Prze艣pi臋 si臋 z tym.

Poniewa偶 i tak nie mog艂a pozbiera膰 my艣li, Eve uzna艂a, 偶e rozmowa z psychiatr膮 dobrze jej zrobi. Dobrze albo 藕le; w ka偶dym razie przegapie­nie albo odwo艂anie spotkania z doktor Mir膮 nie nale偶a艂oby do najrozs膮d­niejszych posuni臋膰.

Ona nigdy nie mia艂a o nic 偶alu, ale jej sekretarka nie darowa艂aby tego nikomu.

Tak wi臋c Eve, zamiast le偶e膰 twarz膮 w d贸艂 gdziekolwiek, byle p艂asko, sie­dzia艂a w gabinecie doktor Miry, zag艂臋biona w wygodnym fotelu wygl膮daj膮­cym jak 艂y偶ka do lod贸w i popija艂a herbat臋, na kt贸r膮 nie mia艂a najmniej­szej ochoty.

Mira mia艂a 艂adn膮 twarz o mi臋kkich rysach, okolon膮 puszystymi w艂osa­mi, kt贸re kolorem przypomina艂y futro norki. Jej ulubionym strojem by艂 za­zwyczaj atrakcyjny, jednokolorowy kostium dobrej marki, tego dnia w od­cieniu lod贸w pistacjowych. Na szyi mia艂a trzy sznury dobranych ciemnozie­lonych koralik贸w.

Jej oczy, tak samo niebieskie jak fotele w gabinecie, tchn臋艂y 偶yczliwo­艣ci膮, ale potrafi艂y bezb艂臋dnie dostrzec ka偶dy szczeg贸艂.

- Jeste艣 wyko艅czona. Spa艂a艣 chocia偶 troch臋?

- Kilka godzin. I wypi艂am preparat proteinowy.

- To bardzo dobrze. Sen jest jeszcze lepszy.

- Za艂atwi臋 go sobie nied艂ugo. S艂ucham. Co mi o nim powiesz?

- Agresywny i gwa艂towny. Z艂o艣膰 i agresja ukierunkowane przeciwko ko­bietom. Czerwona wst膮偶ka nie zosta艂a u偶yta przypadkowo. Szkar艂at, pi臋tno nierz膮dnic. Ten cz艂owiek postrzega kobiety na dwa sposoby. W ka偶dej wi­dzi dziwk臋, z kt贸r膮 mo偶e zrobi膰, co mu si臋 podoba. Jednocze艣nie u艂o偶enie zw艂ok i wybrane miejsce wskazuj膮 na to, 偶e kobiety nape艂niaj膮 go trwo偶n膮 fascynacj膮. R臋ce z艂o偶one w religijnym ge艣cie, kamienie nad jeziorkiem. Madonna, kr贸lowa, jawnogrzesznica. Starannie dobiera symbole.

- Dlaczego zabi艂 akurat Elis臋 Maplewood?

- Uwa偶asz, 偶e ofiara zosta艂a specjalnie wybrana, a nie przypadkowa?

- Czeka艂 na ni膮, jestem tego pewna.

- By艂a samotna, nie mia艂a 偶adnego obro艅cy. Wychowywa艂a dziecko, ale bez m臋偶a. To m贸g艂 by膰 wa偶ny szczeg贸艂. Mo偶liwe tak偶e, 偶e sta艂a si臋 dla niego - po­przez sw贸j wygl膮d, tryb 偶ycia, sytuacj臋 - odpowiednikiem kobiety, kt贸ra kie­dy艣 wywar艂a na niego wielki wp艂yw. Morderstwo na tle seksualnym po艂膮czone z okaleczeniem najcz臋艣ciej oznacza, 偶e zab贸jca zosta艂 w jaki艣 spos贸b wykorzy­stany, poni偶ony albo zdradzony przez kobiet臋 o silnej osobowo艣ci. Matk臋, sio­str臋, nauczycielk臋, 偶on臋, kochank臋. Ma艂o prawdopodobne, 偶eby taki m臋偶czy­zna by艂 zdolny do stworzenia trwa艂ej, zdrowej, intymnej relacji z kobiet膮.

- A czasami wychodzi z niego zwyrodnialec, kt贸ry zabija bez lito艣ci.

- Tak. - Mira spokojnie wypi艂a 艂yk herbaty. - Czasami. Ale ten problem ma swoje 藕r贸d艂o. Zawsze. Rzeczywiste b膮d藕 te偶 urojone. Gwa艂t daje poczu­cie w艂adzy. Tu nie chodzi tylko o przemoc, a seks jest zdecydowanie na ostatnim miejscu. Wymuszona penetracja, wszystko dla w艂asnej satysfak­cji, wzbudzenie strachu w ofierze, zadawanie b贸lu... To co艣 wi臋cej ni偶 na­rzucenie komu艣 swojej woli, to wtargni臋cie w najbardziej intymn膮 sfer臋 cielesno艣ci. Morderstwo to kolejny etap w艂adzy. W艂adza absolutna nad in­nym cz艂owiekiem. Metoda zadania 艣mierci, uduszenie, jest niezwykle oso­bista, intymna.

- Moim zdaniem troch臋 go przy tym ponios艂o. Udusi艂 j膮, patrz膮c jej w oczy. Przygl膮da艂 si臋, jak umiera.

- My艣l臋, 偶e masz racj臋. Nie znale藕li艣my 艣lad贸w nasienia, wi臋c nie wie­my, czy mia艂 wytrysk, ale nie wydaje mi si臋, 偶eby by艂 impotentem. Mo偶li­we, 偶e bez przemocy jest niezdolny do stosunku, ale gdyby nie m贸g艂 prze­偶y膰 orgazmu, zada艂by ofierze o wiele wi臋cej ran, przed i po 艣mierci.

- Wyci臋cie ga艂ek ocznych to raczej do艣膰 powa偶na rana.

- Kolejny symbol. On lubi symbole. O艣lepi艂 j膮. Teraz ofiara nie zdo艂a ju偶 go skrzywdzi膰, poniewa偶 nie mo偶e go zobaczy膰 albo te偶 widzi go tylko w taki spos贸b, jaki on sam jej wska偶e. Dla niego to niezmiernie istotny symbol, by膰 mo偶e najwa偶niejszy ze wszystkich. Odebra艂 jej oczy, nie uszka­dzaj膮c ich. Wybra艂 trudniejsz膮 i bardziej czasoch艂onn膮 metod臋, a jednocze艣­nie mniej agresywn膮. Zrobi艂 to starannie. Wida膰, 偶e oczy s膮 dla niego wa偶­ne. Co艣 znacz膮.

Elisa mia艂a niebieskie oczy, pomy艣la艂a Eve. Ciemnoniebieskie jak dzwonki, takie same jak jej c贸rka.

- A je艣li on zajmuje si臋 leczeniem oczu? Mo偶e by膰 okulist膮, optykiem, konsultantem...

Mira potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- By艂abym bardzo zdziwiona, gdyby okaza艂o si臋, 偶e ten cz艂owiek jest w stanie pracowa膰, leczy膰 albo po prostu spotyka膰 si臋 z kobietami regular­nie, ka偶dego dnia. Najprawdopodobniej mieszka i pracuje sam albo w ze­spole z艂o偶onym przede wszystkim z m臋偶czyzn. Jest osob膮 zorganizowan膮, lecz lubi tak偶e ryzyko. Do tego jest dumny. Napad艂 i zamordowa艂 kobiet臋 w miejscu publicznym, ale to nie wszystko. Zostawi艂 j膮 w takim miejscu, gdzie ka偶dy m贸g艂 j膮 zobaczy膰.

- Patrzcie na moje dzie艂o i b贸jcie si臋.

- Ot贸偶 to. Je偶eli Elisa Maplewood by艂a dla niego symbolem, a nie tyl­ko konkretnym, wybranym celem, to nie s膮dz臋, 偶eby na niej poprzesta艂 Jest cz艂owiekiem na tyle zorganizowanym, 偶e mo偶e mie膰 ju偶 upatrzon膮 kolejn膮 ofiar臋. Zna jej zwyczaje, codzienne zaj臋cia i obmy艣li艂 sobie, jak naj­lepiej si臋 do niej dobra膰.

- Jej ojciec przez chwil臋 wygl膮da艂 na podejrzanego - powiedzia艂a Eve. - Mniej wi臋cej przez dziesi臋膰 sekund. By艂 notowany, jednak podobno wyjecha艂 z miasta. Sprawdzamy to, ale nie wyczuwam w tym morderstwie po­budek osobistych.

- Przeczy temu obecno艣膰 symboli. - Mira skin臋艂a g艂ow膮. - Zgadzam si臋 z tob膮, o ile nie uda ci si臋 ich powi膮za膰 z par膮 ojciec - c贸rka. Testy prawdopodobie艅stwa wyka偶膮 raczej, 偶e morderca nie zna艂 tej kobiety osobi艣cie. Widzia艂 w niej tylko sw贸j symbol.

- Przeprowadz臋 testy. Na razie szukamy wst膮偶ki. To dobry trop. - Mimo to Eve zamy艣li艂a si臋 na chwil臋. - Co s膮dzisz na temat ludzi o zdolno艣ciach parapsychologicznych ?

- Moja c贸rka te偶 jest jasnowidzem, wi臋c...

- Ach, prawda. Jasne. - Dallas zn贸w popad艂a w zamy艣lenie. Jej przyjaci贸艂ka czeka艂a cierpliwie. - Dzi艣 rano przysz艂a do mnie pewna osoba... - za­cz臋艂a wreszcie Eve i zrelacjonowa艂a rozmow臋 z Celin膮 Sanchez.

- Czy masz powody, aby w膮tpi膰, 偶e ta kobieta m贸wi prawd臋? - zapyta艂a Mira po wys艂uchaniu opowie艣ci.

- Nie. Po prostu jestem nastawiona sceptycznie do wszelkiej wiedzy ta­jemnej. Celina Sanchez jest w porz膮dku, sprawdzili艣my. Troch臋 mnie tylko denerwuje, 偶e to najlepszy trop, jaki mam w tej sprawie.

- Spotkasz si臋 z ni膮 jeszcze?

- Tak. W pracy nie ma miejsca na uprzedzenia i osobist膮 niech臋膰. Je艣li dzi臋ki tej kobiecie mam szans臋 ruszy膰 ze 艣ledztwem, skorzystam z jej pomocy i wizji.

- Kiedy艣 by艂a艣 r贸wnie sceptycznie nastawiona do konsultacji ze mn膮. Eve zerkn臋艂a na Mir臋 spode 艂ba i wzruszy艂a ramionami.

- I to pewnie z tych samych powod贸w. Jak na m贸j gust, ty zawsze widzia艂a艣 za du偶o.

- Mo偶e to wcale si臋 nie zmieni艂o? - zastanowi艂a si臋 Mira. - Bo to, co widz臋 teraz u ciebie, nie jest zwyk艂ym zm臋czeniem. Ty jeste艣 po prostu smutna.

Kiedy艣 Eve zby艂aby te uwagi jednym s艂owem i wysz艂a z gabinetu. Ale zna艂y si臋 z doktor Mir膮 nie od dzi艣.

- Okaza艂o si臋, 偶e ta jasnowidzka to znajoma Louise Dimatto. Stara przyjaci贸艂ka ze szko艂y. Wybra艂am si臋 na rozmow臋 z Louise. Dzisiaj mia艂a dy偶ur w Dochas. - Aha.

- Znam t臋 psychiatryczn膮 sztuczk臋. To twoje 鈥瀉ha鈥. - Eve odstawi艂a swoj膮 herbat臋, wsta艂a i zacz臋艂a chodzi膰 tam i z powrotem po gabinecie, dzwoni膮c kredytami wrzuconymi luzem do kieszeni. - No wi臋c okaza艂o si臋, 偶e ten dom to strza艂 w dziesi膮tk臋. Roarke dokona艂 niezwyk艂ej rzeczy, a kie­dy pomy艣l臋, dlaczego si臋 na to zdecydowa艂, to wydaje mi si臋 jeszcze sto ra­zy bardziej niezwyk艂a. Z jednej strony - to chyba jasne - zrobi艂 to dla sie­bie, bo przecie偶 jako dzieciak nie raz i nie dwa dosta艂 w ko艣膰. Z drugiej strony, zrobi艂 to dla mnie, bo wie, co przesz艂am. Nawet bardziej dla mnie ni偶 dla siebie. Ale przede wszystkim zrobi艂 to dla nas. Bo jeste艣my teraz ta­cy, jacy jeste艣my.

- I jeste艣cie razem.

- Jezu... Kocham go bardziej ni偶... To w og贸le chyba niemo偶liwe, 偶eby tak kogo艣 uwielbia膰. Ale mimo wszystko, chocia偶 wiem, 偶e stworzy艂 Dochas i 偶e bardzo mu zale偶y, 偶ebym i ja mia艂a w ten dom jaki艣 wk艂ad... Nie chcia­艂am tam p贸j艣膰.

- Uwa偶asz, 偶e on tego nie rozumie?

- To te偶 jest chyba niemo偶liwe, ale on mnie rozumie w dwustu procen­tach. Dochas to wspania艂e miejsce. Ta nazwa pasuje do niego jak ula艂. Ale ja czu艂am si臋 tam po prostu okropnie. Bola艂o mnie serce, 艣ciska艂o mnie w 艣rodku. By艂o mi niedobrze i trz臋s艂am si臋 ze strachu. Chcia艂am wyj艣膰, uciec od tych zmaltretowanych kobiet, od tych dzieci z bezradno艣ci膮 wypi­san膮 na twarzach. Jedna dziewczynka mia艂a z艂aman膮 r臋k臋. Malutka, naj­wy偶ej sze艣膰 lat. Nigdy nie umiem powiedzie膰, ile lat ma dziecko.

- Eve...

- Patrzy艂am na ni膮 i czu艂am, jak ko艣膰 p臋ka pod sk贸r膮. S艂ysza艂am ten ohydny trzask. I musia艂am zebra膰 wszystkie si艂y, bo chcia艂am tylko pa艣膰 na kolana i krzycze膰.

- Wstydzisz si臋 tego? Wstyd? Trudno powiedzie膰, uzna艂a Eve. Czy to, co czuje, to wstyd, gniew czy mo偶e jaka艣 paskudna mieszanka jednego i drugiego?

- Musz臋 to przebole膰. Kiedy艣 mi si臋 uda.

- Dlaczego musisz?

Zaskoczona tym pytaniem Eve odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a wielkimi ocza­mi na Mir臋.

- Bo... B o tak.

- Przezwyci臋偶y膰 co艣 a przebole膰 to s膮 dwie bardzo r贸偶ne rzeczy. - Kon­sultantka m贸wi艂a szybko, wyrzuca艂a z siebie s艂owa, bo w 艣rodku a偶 si臋 rwa艂a, 偶eby wsta膰 z fotela, podej艣膰 do Eve i przytuli膰 j膮 mocno. Wiedzia艂a jed­nak, 偶e takie zachowanie by艂oby niestosowne i nie zosta艂oby w艂a艣ciwie zro­zumiane. - Zgadzam si臋, powinna艣 wszelkimi si艂ami d膮偶y膰 do tego, aby przezwyci臋偶y膰 swoje s艂abo艣ci. Przetrwa膰, mie膰 w艂asne 偶ycie, odnale藕膰 szcz臋艣cie, pracowa膰 i zbiera膰 owoce swojej pracy. Ale to ju偶 ci si臋 uda艂o. Osi膮gn臋艂a艣 nawet o wiele wi臋cej. Ale przebole膰? Tego od ciebie nikt nie wymaga. Przebole膰 to, 偶e kto艣 zn臋ca艂 si臋 nad tob膮, pobi艂 ci臋, zgwa艂ci艂 i ska­towa艂? Oczekujesz od siebie o wiele wi臋cej ni偶 od wszystkich ludzi, kt贸rych znasz.

- Dochas to takie wspania艂e miejsce.

- I w tym wspania艂ym miejscu spotka艂a艣 dziecko, kt贸re kto艣 chcia艂 z艂a­ma膰, zniewoli膰. Zabola艂o ci臋 to, ale nie uciek艂a艣.

Eve westchn臋艂a i usiad艂a z powrotem na fotelu.

- Peabody wyczu艂a, 偶e co艣 si臋 艣wi臋ci. Kiedy ju偶 stamt膮d wysz艂y艣my, pr贸­bowa艂a mnie zagadn膮膰, powiedzia艂a, 偶e je艣li tylko b臋d臋 potrzebowa膰, to zawsze mog臋 z ni膮 porozmawia膰. A ja co?

- Domy艣lam si臋, 偶e urwa艂a艣 jej za to g艂ow臋 - odpar艂a Mira, u艣miecha­j膮c si臋 lekko.

- Jakby艣 przy tym by艂a. Roznios艂am j膮 na strz臋py. 呕e daj臋 sobie rad臋, a ona niech pilnuje w艂asnego nosa i tak dalej. Nagada艂am jej, a偶 mi si臋 twarz nie chcia艂a zamkn膮膰.

- Przeprosisz.

- Ju偶 to zrobi艂am.

- Pracujecie razem, jako tandem. A do tego przyja藕nicie si臋 poza pra­c膮. Zastan贸w si臋, czy nie warto zwierzy膰 jej si臋 chocia偶 troch臋.

- Nie rozumiem, co by to mog艂o da膰. 呕adnej z nas takie zwierzenia nie wysz艂yby na dobre.

W odpowiedzi Mira tylko si臋 u艣miechn臋艂a.

- Przynajmniej masz o czym my艣le膰. Jed藕 do domu, Eve. Prze艣pij si臋 troch臋.

5

Nietrudno by艂o pos艂ucha膰 rady doktor Miry; tym 艂atwiej 偶e Eve nie ma­rzy艂a o niczym innym jak tylko o kilku godzinach kamiennego snu. Brama domu otworzy艂a si臋 przed ni膮.

Wci膮偶 jeszcze niepodzielnie kr贸lowa艂o tutaj lato. Feeri膮 barw b艂yszcza­艂y przepi臋kne kwiaty. Rozmigotana ziele艅 trawnika si臋ga艂a, mog艂oby si臋 wydawa膰, a偶 po sam horyzont. Wynios艂e drzewa pokryte bujnym listowiem s艂a艂y ch艂odny cie艅.

Ponad nimi g贸rowa艂a pot臋偶na bry艂a rezydencji, naje偶ona wie偶yczkami i spadzistymi dachami, otoczona eleganckimi tarasami. By艂 to pa艂ac i forteca w jednym; razem - dom.

A najlepsze w tej chwili by艂o to, 偶e w tym domu sta艂o 艂贸偶ko, kt贸re nale­偶a艂o do Eve Dallas.

Zaparkowa艂a samoch贸d przy g艂贸wnych schodach. Wysiadaj膮c, przypo­mnia艂a sobie, 偶e mia艂a zadzwoni膰 do dzia艂u logistyki i zrobi膰 awantur臋. Ze z艂o艣ci kopn臋艂a w drzwi swojego gruchota, a potem zn贸w o wszystkim zapo­mnia艂a i ruszy艂a, pow艂贸cz膮c nogami, po stopniach prowadz膮cych do drzwi.

Czeka艂 na ni膮. A w艂a艣ciwie czyha艂; Summerset, arcymistrz czyhania. Sta艂 sztywno w holu, pr臋偶膮c swoj膮 ko艣cist膮 sylwetk臋 odzian膮 od st贸p do g艂贸w w czer艅. Min臋 mia艂 nad臋t膮, nos zadarty wysoko, a u st贸p - kota. Kamerdyner Roarke'a nigdy nie przegapi艂 okazji, aby wbi膰 Eve szpil臋; tak jej si臋 przynajmniej wydawa艂o.

- Nie spodziewa艂em si臋 pani o tak wczesnej porze - powiedzia艂. - Jak widz臋, dzi艣 szcz臋艣liwie uda艂o si臋 pani nie zniszczy膰 ubrania. Musz臋 koniecz­nie odnotowa膰 to wydarzenie w kalendarzu.

- Wr贸c臋 p贸藕no - wyje偶d偶asz do mnie z pretensjami. Wr贸c臋 wcze艣nie - to samo. Mo偶e zatrudnisz si臋 w jakim艣 dziale sk艂adania reklamacji?

- Pani nieprzepisowy pojazd nie zosta艂 odstawiony do gara偶u jak nale偶y.

- A ty jeszcze nie dosta艂e艣 ode mnie w nos. Odnotuj to sobie w kalen­darzu, pajacu.

Summerset mia艂 jeszcze na podor臋dziu kilka zjadliwych tekst贸w, ale dostrzeg艂szy cienie pod oczami Eve, postanowi艂 zachowa膰 je na inn膮 oka­zj臋. Zreszt膮 i tak by艂a ju偶 w po艂owie schod贸w. Mia艂 nadziej臋, 偶e p贸jdzie pro­sto do 艂贸偶ka. Zerkn膮艂 w d贸艂, na kota.

- Na razie wystarczy. - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i pogrozi艂 palcem w kierunku pustych ju偶 schod贸w. Galahad wskoczy艂 na stopnie i potruchta艂 w g贸r臋.

Z pocz膮tku Eve chcia艂a jeszcze zahaczy膰 o sw贸j gabinet, zrobi膰 notatki, i zapisa膰 wnioski do raportu, mo偶e nawet przeprowadzi膰 kilka test贸w praw­dopodobie艅stwa. Ale nogi zanios艂y j膮 prosto do sypialni, dok膮d zaraz w艣lizg­n膮艂 si臋 kot; 艣mign膮艂 po schodkach na podwy偶szenie, na kt贸rym sta艂o 艂贸偶ko i odbi艂 si臋 z rozbiegu, l膮duj膮c na po艣cieli z wdzi臋kiem, o jaki nikt nawet by nie 艣mia艂 pos膮dza膰 takiej g贸ry mi臋sa.

Usiad艂, mru偶膮c swoje r贸偶nokolorowe 艣lepia, i wbi艂 spojrzenie w twarz Eve.

- Dobry pomys艂. - Skin臋艂a g艂ow膮. - Zaraz tam b臋d臋.

Zdj臋艂a 偶akiet od kostiumu i rzuci艂a na sof臋, 艣ci膮gn臋艂a szelki z kabur膮 i upu艣ci艂a bro艅. Potem przysiad艂a na por臋czy sofy, zsun臋艂a buty i uzna艂a, 偶e starczy rozbierania.

Do 艂贸偶ka nie wskoczy艂a, tylko raczej si臋 na nie wczo艂ga艂a. Pad艂a na po­duszk臋 twarz膮 w d贸艂, nie zwracaj膮c uwagi na kota, kt贸ry wszed艂 na ni膮 i u艂o偶y艂 si臋 na jej po艣ladkach, obr贸ciwszy si臋 przedtem dwa razy. Run臋艂a w czarn膮 otch艂a艅 jak kamie艅 wrzucony do studni.

Czu艂a, jak nadchodzi sen, jak s膮czy si臋 z zakamark贸w jej cia艂a niczym ciekn膮ca z rany krew. Zacz臋艂a si臋 rzuca膰 na 艂贸偶ku, zacisn臋艂a d艂onie w pi臋­艣ci, ale nie mog艂a go odp臋dzi膰. Porwa艂 j膮 ze sob膮. I zn贸w pokaza艂 to, co by艂o.

Ale nie zabra艂 jej do Dallas, do tamtego pokoju, do miejsca, kt贸rego ba­艂a si臋 jak niczego na 艣wiecie. Tutaj panowa艂 g臋sty mrok, na 艣cianach nie ta艅czy艂o md艂e czerwone 艣wiat艂o, a powietrze nie by艂o lodowato zimne. Za­miast tego wsz臋dzie snu艂y si臋 cienie i by艂o parno, a nozdrza zatyka艂 ci臋偶ki fetor gnij膮cych kwiat贸w.

Us艂ysza艂a czyje艣 g艂osy, chocia偶 nie mog艂a zrozumie膰 ani s艂owa. Us艂ysza­艂a p艂acz, jednak nie umia艂a okre艣li膰, sk膮d dobiega. Wydawa艂o jej si臋, 偶e za­b艂膮dzi艂a w labiryncie pe艂nym ostrych naro偶nik贸w, 艣lepych zau艂k贸w i niezli­czonych drzwi zamkni臋tych na klucz.

Nie wiedzia艂a, jak st膮d wyj艣膰, nie wiedzia艂a, jak wesz艂a. Serce 艂omota­艂o jej w piersi. Czu艂a wyra藕nie, 偶e co艣 si臋 czai w ciemno艣ci, 偶e stoj膮cy tu偶 za ni膮 straszliwy potw贸r wyczekuje sposobno艣ci do ataku.

Mia艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e powinna si臋 odwr贸ci膰 i stan膮膰 z nim twarz膮 w twarz. Zawsze lepiej podj膮膰 walk臋. Je艣li co艣 siedzi ci na karku, lepiej sta­wi膰 temu czo艂o, pokona膰 monstrum i przep臋dzi膰. Ale ogarn膮艂 j膮 taki strach, 偶e zamiast walki wybra艂a ucieczk臋.

Potw贸r za艣mia艂 si臋 niskim, basowym g艂osem.

Si臋gn臋艂a do kabury. R臋ce trz臋s艂y jej si臋 tak mocno, 偶e ledwo zdo艂a艂a wyci膮gn膮膰 bro艅. Zabij臋 go, pomy艣la艂a. Je艣li tylko mnie dotknie, zabij臋. Ale wci膮偶 bieg艂a przed siebie.

Nagle po艣r贸d cieni zamajaczy艂a jaka艣 sylwetka, a Eve wrzasn臋艂a ochryp­le, potkn臋艂a si臋 i upad艂a na kolana. Krztusz膮c si臋 艂zami, unios艂a bro艅 w mo­krej, zlanej potem d艂oni, z palcem na spu艣cie, gotowa do strza艂u. I zobaczy艂a ma艂膮 dziewczynk臋. 鈥瀂艂ama艂 mi r臋k臋鈥.

Abra, c贸rka tamtej pobitej kobiety, stan臋艂a przed ni膮, przyciskaj膮c jed­n膮 r膮czk臋 do boku.

Tatu艣 z艂ama艂 mi r臋k臋. Dlaczego pozwoli艂a艣, 偶eby zrobi艂 mi krzywd臋?鈥.

- To nie ja. Ja o tym nie wiedzia艂am. 鈥濨oli mnie鈥.

- Wiem. Bardzo ci wsp贸艂czuj臋. 鈥濸odobno masz zapobiega膰 takim rzeczom鈥. Dooko艂a niej cienie zawirowa艂y, nabra艂y kszta艂t贸w. Zobaczy艂a teraz, gdzie si臋 znajduje. By艂a w domu, kt贸ry zwa艂 si臋 Nadzieja, w pokoju pe艂nym skatowanych, posiniaczonych kobiet i smutnookich, upodlonych dzieci.

Wszystkie patrzy艂y na ni膮, a w jej g艂owie rozbrzmiewa艂y echem ich g艂osy.

Poci膮艂 mnie 偶yletk膮鈥.

Zgwa艂ci艂鈥.

Przypala艂 papierosem鈥.

Sp贸jrz na moj膮 twarz. By艂am kiedy艣 taka 艂adna...鈥.

Gdzie by艂a艣, kiedy zrzuci艂 mnie ze schod贸w?鈥.

Dlaczego nie przysz艂a艣, jak wo艂a艂am o pomoc?鈥.

- Nie mog臋. Nie mog臋.

Zbli偶y艂a si臋 do niej Elisa Maplewood, o艣lepiona i zalana krwi膮. 鈥濿y艂upi艂 mi oczy. Dlaczego mi nie pomog艂a艣?鈥.

- Pomagam. Pomog臋 ci. 鈥瀂a p贸藕no. On ju偶 tu jest鈥. Rozdzwoni艂 si臋 alarm, zab艂ys艂y 艣wiat艂a. Kobiety i dzieci zgromadzone w sali odst膮pi艂y i stan臋艂y w rz臋dach niczym 艂awa przysi臋g艂ych og艂aszaj膮ca werdykt. Ma艂a Abra potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

Masz nas broni膰, ale nie potrafisz鈥.

I nagle do sali niespiesznym krokiem wszed艂 on. Na twarzy mia艂 szero­ki, przera偶aj膮cy u艣miech, w oczach paskudny, nienawistny b艂ysk. Jej oj­ciec.

Przyjrzyj im si臋, dziecinko. Sporo ich i zawsze pod dostatkiem. Suczki same si臋 o to prosz膮, wi臋c co facet ma robi膰?鈥.

- Nie zbli偶aj si臋 do mnie. - Wci膮偶 na kolanach, unios艂a ponownie bro艅. Ale r臋ce jej dr偶a艂y. Wszystko dr偶a艂o. - I do nich te偶.

Jak si臋 odzywasz do tatusia, dziecinko?鈥.

Zamachn膮艂 si臋 i trzasn膮艂 j膮 w twarz wierzchem d艂oni. Si艂a uderzenia cis­n臋艂a ni膮 o pod艂og臋.

Kobiety zacz臋艂y nuci膰, wydaj膮c z siebie jednostajne buczenie niczym pszczo艂y uwi臋zione w zamkni臋tym ulu.

I znowu musz臋 da膰 ci nauczk臋. Ty nigdy nic nie rozumiesz鈥.

- Zabij臋 ci臋. Ju偶 ci臋 zabi艂am. 鈥濶aprawd臋?鈥. U艣miechn膮艂 si臋 szeroko, a ona mog艂aby przysi膮c, 偶e zamiast z臋b贸w mia艂 ostre k艂y.

Skoro tak, to chyba b臋d臋 musia艂 ci si臋 zrewan偶owa膰. Hej! Tatu艣 wr贸ci艂, ty t臋pa, g艂upia cipo鈥.

- Nie podchod藕. Nie zbli偶aj si臋. - Wycelowa艂a w niego, ale zamiast swojej broni zobaczy艂a tylko niegro藕ny no偶yk w rozdygotanej dzieci臋cej r膮cz­ce. - Nie. Nie, prosz臋, nie!

Zacz臋艂a czo艂ga膰 si臋 po pod艂odze, byle dalej od niego, dalej od tych kobiet. A on tylko si臋gn膮艂, bez wysi艂ku, tak jak si臋 si臋ga po jab艂ko do koszy­ka. I z艂ama艂 jej r臋k臋.

Wrzasn臋艂a dziecinnym g艂osikiem, w kt贸rym jednocze艣nie brzmia艂y pa­nika i zdumienie, a b贸l w jednej chwili rozjarzy艂 si臋 do bia艂o艣ci pod jej po­wiekami i p艂on膮艂, nie przestawa艂 p艂on膮膰.

Zawsze jest ich pod dostatkiem. I nas te偶 nigdy nie brakuje鈥.

Z tymi s艂owami po艂o偶y艂 si臋 na niej.

- Eve, obud藕 si臋. Natychmiast si臋 obud藕. Twarz mia艂a bia艂膮 jak kreda. Kiedy chwyci艂 Eve, chc膮c j膮 przewr贸ci膰 na plecy i ocuci膰, poczu艂, 偶e zesztywnia艂a na ca艂ym ciele. W nast臋pnej chwili wrzasn臋艂a przera藕liwie.

Po plecach Roarke'a sp艂yn臋艂a lodowata stru偶ka panicznego strachu. Eve le偶a艂a z szeroko otwartymi oczami, oszo艂omiona szokiem i b贸lem. Nie by艂 wcale pewny, czy s艂yszy jej oddech.

- Obud藕 si臋, m贸wi臋!

Wygi臋艂a plecy w pa艂膮k i zach艂ysn臋艂a si臋 powietrzem jak cz艂owiek, kt贸­ry tonie.

- Z艂ama艂 mi r臋k臋! Patrz, z艂ama艂 mi r臋k臋.

- Nic ci nie z艂ama艂. To tylko sen, kochanie. Tylko z艂y sen. Obud藕 si臋 ju偶.

Wzi膮艂 j膮 w ramiona i zacz膮艂 ko艂ysa膰, dr偶膮c na ca艂ym ciele r贸wnie moc­no jak ona. K膮tem oka dostrzeg艂 jaki艣 ruch i b艂yskawicznie podni贸s艂 g艂o­w臋. Do pokoju wbieg艂 Summerset.

- Nie trzeba - powiedzia艂 Roarke. - Sam si臋 ni膮 zajm臋.

- Zrobi艂a sobie co艣?

Roarke potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i pog艂adzi艂 Eve po w艂osach, patrz膮c na jej za­lan膮 艂zami twarz, przyci艣ni臋t膮 do jego piersi.

- Mia艂a ci臋偶ki koszmar. Zajm臋 si臋 ni膮. Summerset ruszy艂 do wyj艣cia, ale na progu zatrzyma艂 si臋 jeszcze.

- Najlepiej niech we藕mie 艣rodek uspokajaj膮cy. W razie potrzeby mo­偶esz nawet j膮 zmusi膰.

Roarke skin膮艂 g艂ow膮, poczeka艂, a偶 kamerdyner wyjdzie, i zamkn膮艂 za nim drzwi.

- Ju偶 nic ci nie grozi - zwr贸ci艂 si臋 do Eve. - Jestem przy tobie.

- One wszystkie tam by艂y. By艂o ciemno, sta艂y dooko艂a mnie.

- Ju偶 nie jest ciemno. Zapali艂em 艣wiat艂o. Mam zrobi膰 ja艣niej? Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i przylgn臋艂a do niego.

- Nie pomog艂am 偶adnej z nich. On wszed艂, a ja go nie zatrzyma艂am. Za­wsze wchodzi jak do siebie. Mia艂a z艂aman膮 r臋k臋. Ta dziewczynka. Z艂aman膮, tak jak ja. A on zn贸w z艂ama艂 mi r臋k臋. Czu艂am to.

- Niczego ci nie z艂ama艂. - Roarke poca艂owa艂 j膮 w g艂ow臋, ostro偶nie odsu­n膮艂 Eve od siebie, chocia偶 pr贸bowa艂a si臋 go uczepi膰. - Sp贸jrz, Eve, popatrz tutaj. R臋k臋 masz w porz膮dku. Widzisz?

Wyprostowa艂 jej r臋k臋, kt贸r膮 kurczowo przyciska艂a do boku, delikatnie przesun膮艂 d艂oni膮 od nadgarstka a偶 po rami臋.

- W porz膮dku - powt贸rzy艂. - To by艂 sen.

- Bardzo rzeczywisty. Czu艂am... - Zgi臋艂a r臋k臋 i unios艂a do oczu. Nadal pulsowa艂o w niej t臋pe echo tamtego fantomowego b贸lu. - Czu艂am, jak mi to zrobi艂.

- Wiem - powiedzia艂 Roarke. S艂ysza艂 przecie偶, jak krzycza艂a. Widzia艂 jej oczy, oszo艂omione szokiem. Pochyli艂 si臋, poca艂owa艂 kolejno jej d艂o艅, nadgarstek, 艂okie膰. - Wiem. Po艂贸偶 si臋 jeszcze.

- Czuj臋 si臋 dobrze. - W ko艅cu si臋 poczuj臋, doda艂a w my艣lach. - Musz臋 tylko przez chwil臋 posiedzie膰. - Spojrza艂a na kota, kt贸ry wcisn膮艂 si臋 ukrad­kiem pomi臋dzy nich. Lekko jeszcze dr偶膮c膮 d艂oni膮 pog艂adzi艂a go po grzbie­cie. _ Pewnie wystraszy艂am go na 艣mier膰.

- Nawet nie chcia艂o mu si臋 uciec. Siedzia艂 ca艂y czas przy tobie i tr膮ca艂 ci臋 艂bem w rami臋. Wygl膮da艂o to tak, jakby chcia艂 ci臋 obudzi膰.

- M贸j ma艂y bohater - rozczuli艂a si臋 Eve. Na jej d艂o艅 skapn臋艂a ci臋偶ka 艂za, ale w tym momencie nie by艂o mowy o 偶adnym wstydzie. - Zas艂u偶y艂 so­bie chyba na jaki艣 ekstrawagancki przysmaczek. Rybie jajeczka albo co艣 w tym rodzaju. - Odetchn臋艂a g艂臋boko i spojrza艂a w oczy Roarke'a. - Ty zreszt膮 te偶.

- We藕miesz 艣rodek uspokajaj膮cy - zapowiedzia艂 jej, a widz膮c, 偶e Eve ju偶 otwiera usta, by zaprotestowa膰, uj膮艂 j膮 艂agodnie pod brod臋. - Nie dys­kutuj, bardzo ci臋 prosz臋. I na mi艂o艣膰 bosk膮, nie zmuszaj mnie, 偶ebym ci臋 do tego zmusi艂. P贸jd臋 ci na r臋k臋 i wypijemy jedn膮 dawk臋 na sp贸艂k臋. Te偶 mi si臋 przyda, cholera, prawie tak samo jak tobie.

Dopiero teraz to dostrzeg艂a. By艂 blady, tak bardzo blady, 偶e na tle bia­艂ej niczym p艂贸tno sk贸ry oczy zdawa艂y si臋 p艂on膮膰 zimnym, b艂臋kitnym ogniem.

- Dobra - zgodzi艂a si臋. - Umowa stoi. Roarke wsta艂, podszed艂 do autokucharza i zam贸wi艂 nap贸j w dw贸ch szklankach. Eve wzi臋艂a t臋, kt贸r膮 jej poda艂, a potem odda艂a mu j膮 i wyci膮g­n臋艂a r臋k臋 po drug膮.

- Na wypadek gdyby艣 chcia艂 podst臋pnie poda膰 mi g艂upiego Jasia. Nie chc臋, 偶eby znowu film mi si臋 urwa艂.

- Niech b臋dzie. - Stukn膮艂 szklank膮 o jej szklank臋 i wypi艂 nap贸j jednym haustem, a kiedy Eve sko艅czy艂a sw贸j, odstawi艂 puste naczynia. - We藕 pod uwag臋, 偶e znam ci臋 dobrze i wiem, jaka z ciebie podejrzliwa i nieufna be­stia. Gdybym podst臋pnie chcia艂 ci co艣 poda膰, zostawi艂bym sobie trefn膮 szklank臋, przewiduj膮c, 偶e b臋dziesz chcia艂a je zamieni膰.

Eve otworzy艂a szeroko usta. Po chwili je zamkn臋艂a.

- Cholera.

- Ale niczego ci nie poda艂em. - Roarke nachyli艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮 w nos. - Umowa to umowa.

- Wystraszy艂am ci臋. Przepraszam. Z powrotem wzi膮艂 w r臋ce jej d艂o艅, ale ju偶 tylko j膮 trzyma艂.

- Summerset powiedzia艂, 偶e wr贸ci艂a艣 do domu tu偶 przed pi膮t膮.

- Tak. Chyba tak. Musia艂am si臋 zdrzemn膮膰. - Spojrza艂a w okno. - I fak­tycznie si臋 zdrzemn臋艂am. 艢ciemnia si臋. Kt贸ra godzina?

- Dochodzi dziewi膮ta.

Roarke wiedzia艂, 偶e Eve ju偶 nie za艣nie. Szkoda, pomy艣la艂. Najch臋tniej po艂o偶y艂by si臋 obok, przytuli艂 j膮 mocno i tak odespaliby razem resztki tego koszmaru.

- Powinna艣 co艣 zje艣膰 - oznajmi艂. - I ja te偶. Mo偶e by膰 tutaj?

- Dla mnie jak najbardziej. Ale przedtem przyda艂oby mi si臋 co艣 innego.

- Na co masz ochot臋?

Eve wzi臋艂a jego twarz w d艂onie, unios艂a si臋 na kolana i poca艂owa艂a m臋­偶a w usta.

- Ty jeste艣 lepszy ni偶 wszystkie uspokajacze. Przy tobie czuj臋 si臋 czy­sta. Zdrowa i silna. - Wplot艂a palce w jego w艂osy, a Roarke obj膮艂 j膮 mocno. - Jeste艣 moj膮 pami臋ci膮 i moim zapomnieniem. B膮d藕 ze mn膮.

- Zawsze jestem. - Musn膮艂 ustami jej skronie, policzki, wargi. - I za­wsze b臋d臋.

Przylgn臋艂a do niego i zako艂ysali si臋 lekko, kl臋cz膮c razem na szerokim 艂贸偶ku zanurzonym w p贸艂艣wietle. Nawa艂nica ucich艂a, lecz gdzie艣 g艂臋boko Eve wci膮偶 jeszcze by艂a rozdygotana. A on wiedzia艂, jak wyt艂umi膰 niepoko­j膮ce wibracje. Umia艂 wszystko wyprowadzi膰 na prost膮. Odwr贸ci艂a g艂ow臋, ocieraj膮c ustami o jego gard艂o w poszukiwaniu m臋skiego smaku i zapachu.

Westchn臋艂a, kiedy go znalaz艂a.

Wiedzia艂, czego jej potrzeba, wiedzia艂, czego u niego szuka艂a i co sama pragnie mu da膰. Niespieszn膮, pe艂n膮 czu艂o艣ci, dojrza艂膮 mi艂o艣膰. Tak jak ona, by艂 poruszony, ale nie przej臋艂a si臋 tym; wiedzia艂a, 偶e potrafi roz艂adowa膰 je­go wzburzenie.

Jego usta ze艣lizgn臋艂y si臋 po jej policzku, odnalaz艂y wargi i spocz臋艂y na nich, wygi臋te w rozmarzonym u艣miechu. Poca艂unek by艂 g艂臋boki i bezsze­lestny. Eve rozp艂yn臋艂a si臋 w ramionach swojego m臋偶czyzny, jego silna ko­bieta o sko艂atanej duszy, a on trzyma艂 j膮 mocno przy sobie i razem po偶eglowali na morze wielkiego spokoju, usta przy ustach i serce przy sercu. Tym razem, wiedzia艂 o tym dobrze, jej rw膮cy puls, szybki jak trzepot pta­sich skrzyde艂, by艂 sygna艂em zadowolenia.

Kiedy wypu艣ci艂 j膮 z r膮k i mogli odnale藕膰 si臋 wzrokiem, spojrza艂a na nie­go z u艣miechem.

Nie spuszczaj膮c z niej oczu, rozpi膮艂 guziki przy jej koszuli. Poczu艂, 偶e Eve robi mu to samo, a jej d艂onie nie dr偶膮 ju偶. Zsun膮艂 tkanin臋 z jej ramion, aby m贸c pow臋drowa膰 palcami po sk贸rze, bladej i g艂adkiej, zadziwiaj膮co delikatnej u kogo艣 o tak 偶elaznym charakterze. Odpowiedzi膮 by艂 gard艂owy, rozkoszny pomruk; roz艂o偶one d艂onie przywar艂y do jego piersi.

Pochyli艂a g艂ow臋 i przycisn臋艂a usta do jego ucha.

- M贸j - szepn臋艂a.

To jedno kr贸tkie s艂owo wstrz膮sn臋艂o nim a偶 do g艂臋bi duszy. Si臋gn膮艂 po jej d艂onie, odwr贸ci艂 je wn臋trzem do g贸ry i na ka偶dej z nich z艂o偶y艂 poca艂unek.

- Moja - odszepn膮艂.

Opadli na 艂贸偶ko. Le偶eli naprzeciwko siebie, szukaj膮c si臋 d艂o艅mi, odkry­waj膮c dotykiem, jakby to by艂 pierwszy raz. Powolne, leniwe pieszczoty jednocze艣nie rozbudza艂y i koi艂y ich zmys艂y. P艂omie艅 ich niespiesznej nami臋t­no艣ci dawa艂 艂agodne, przygaszone 艣wiat艂o.

Sp艂yn臋艂o na ni膮 ciep艂o i poczucie ca艂kowitej pewno艣ci.

Usta Roarke'a otar艂y si臋 o jej pier艣 i Eve westchn臋艂a ponownie. Zamk­n臋艂a oczy, daj膮c si臋 nie艣膰 fali rozkoszy. Zanurzy艂a palce w jego czarnych w艂osach, upajaj膮c si臋 ich jedwabisto艣ci膮, przesun臋艂a d艂o艅mi wzd艂u偶 jego plec贸w, po twardych, silnych mi臋艣niach.

- Aghra - szepn膮艂. Moja mi艂o艣膰.

Tak, odpowiedzia艂a mu w my艣lach. To ja. Dzi臋ki Bogu, to ja.

Podniecenie przysz艂o do nich d艂ug膮, pn膮c膮 si臋 pod g贸r臋 艣cie偶k膮, na kt贸­rej westchnienia przerodzi艂y si臋 w j臋k, a rozkosz - w rozedrgan膮 niecierpli­wo艣膰. Gdy na jego r臋kach dotar艂a na sam szczyt, wyda艂o jej si臋, 偶e unosi j膮 ciep艂y, b艂臋kitny, rozfalowany ocean.

- Wype艂nij mnie. - Poci膮gn臋艂a jego g艂ow臋 w d贸艂, a偶 ich usta spotka艂y si臋 zn贸w. - Wype艂nij mnie.

Spojrza艂 w jej ciemne, otwarte szeroko oczy i zobaczy艂, 偶e zasz艂y mg艂膮. Nie czeka艂 d艂u偶ej, ju偶 by艂 tam, gdzie na niego czeka艂a, gdzie wysz艂a mu na spotkanie. A potem ogarn臋艂a go sob膮.

Ich poruszenia by艂y jednoczesne, 艂agodne falowanie przesycone intym­no艣ci膮 tak g艂臋bok膮, 偶e gdy sobie j膮 u艣wiadomi艂, poczu艂 nag艂y skurcz serca. Po艂o偶y艂 usta na jej wargach - i m贸g艂by przysi膮c, 偶e to, czym w tej chwili od­dycha, nie jest powietrzem, ale jej w艂asn膮 dusz膮.

A kiedy wym贸wi艂a jego imi臋, czu艂o艣膰 brzmi膮ca w jej g艂osie poch艂on臋艂a go ca艂kowicie.

Przez okno nad 艂贸偶kiem zajrza艂a jej w oczy noc. By艂o tak cicho, 偶e mo偶­na by uwierzy膰, 偶e 艣wiat nie istnieje. 呕e jest tylko ten pok贸j, to 艂贸偶ko i ten m臋偶czyzna.

By膰 mo偶e seks ma tak偶e taki sens, pomy艣la艂a Eve. Oderwa膰 ich, na chwil臋, od wszystkiego, przenie艣膰 w miejsce, gdzie opr贸cz kochank贸w nie istnieje ju偶 nic. Podarowa膰 im sekund臋 na ws艂uchanie si臋 w siebie, we w艂as­ne cia艂o i jego potrzeby, nasyci膰 oboje satysfakcj膮 zmys艂贸w, a tak偶e - je艣li mia艂o si臋 szcz臋艣cie - uczu膰.

Gdyby zabrak艂o tych moment贸w samotno艣ci wype艂nionej doznaniami, mo偶na by zwariowa膰.

Przed poznaniem Roarke'a seks by艂 dla Eve sposobem na relaks, na psychiczne roz艂adowanie. Dopiero ten m臋偶czyzna pokaza艂 jej to, czego nie wiedzia艂a ani nie rozumia艂a: intymno艣膰 owego aktu, ca艂kowite, bezgranicz­ne oddanie si臋 drugiemu cz艂owiekowi. Dopiero przy nim i z nim zazna艂a spokoju uczu膰, kt贸ry przychodzi, kiedy ucichnie ju偶 burza zmys艂贸w.

- Mam ci kilka rzeczy do powiedzenia - odezwa艂a si臋.

- W porz膮dku. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- To za chwil臋. - Wiedzia艂a, 偶e je艣li b臋dzie za d艂ugo le偶e膰 u boku Roarke'a, ch艂on膮c go ka偶d膮 cz膮steczk膮, to zapomni, 偶e za bram膮 tego domu jest 艣wiat, a ona z艂o偶y艂a przysi臋g臋, 偶e b臋dzie go broni膰 przed z艂em. - Musz臋 wstawa膰. Nie bardzo mi si臋 chce, ale trzeba.

- Najpierw co艣 zjesz.

Nie mog艂a powstrzyma膰 u艣miechu na my艣l, 偶e jeszcze nie przesta艂 trosz­czy膰 si臋 o ni膮. I nigdy nie przestanie.

- Zjem - zgodzi艂a si臋. - Co wi臋cej, zrobi臋 kolacj臋 dla dwojga. Roarke uni贸s艂 g艂ow臋, a jego ol艣niewaj膮ce niebieskie oczy zmru偶y艂y si臋 w zamy艣leniu.

- Zrobisz kolacj臋?

- W艂a艣nie. Umiem nastawi膰 autokucharza. Ka偶dy to potrafi. - Klepn臋­艂a go w po艣ladek. - Zejd藕.

Pos艂ucha艂.

- To seks czy ten uspokajacz?

- Co: seks czy ten uspokajacz?

- Sprawi艂, 偶e zapa艂a艂a艣 ch臋ci膮 do zaj臋膰 domowych?

- Jak b臋dziesz ze mnie kpi艂, nie dostaniesz kolacji.

Z kpinami czy bez, pomy艣la艂a, Roarke i tak spodziewa si臋 pewnie, 偶e na kolacj臋 b臋dzie pizza.

Wsta艂a wi臋c i podesz艂a do swojej szafy, odprowadzana lekko zdziwio­nym spojrzeniem m臋偶a. Wyj臋艂a szlafrok, potem z jego szafy wyj臋艂a drugi i przynios艂a oba do 艂贸偶ka.

- I nie trzeba otwiera膰 dzioba, 偶eby kpi膰 - powiedzia艂a. - S艂ysz臋 twoje drwi膮ce my艣li.

- To mo偶e si臋 zamkn臋 i przynios臋 wino?

- To mo偶e si臋 zamknij i przynie艣.

Zostawi艂 j膮 zaduman膮 przed autokucharzem i otworzy艂 drzwiczki w bo­azerii, kryj膮ce stela偶 na wino. Zrozumia艂, 偶e Eve musi si臋 teraz czym艣 za­j膮膰, 偶eby koszmar nie wr贸ci艂. Wybra艂 butelk臋 chianti, do pizzy, kt贸rej si臋 spodziewa艂. Otworzy艂 j膮 i odstawi艂, 偶eby wino odetchn臋艂o.

- B臋dziesz dzi艣 jeszcze pracowa膰, jak przypuszczam - powiedzia艂.

- Tak. Musz臋 zrobi膰 par臋 rzeczy. Od Miry dosta艂am portret psycholo­giczny mordercy, chc臋 go jeszcze raz przejrze膰. I napisa膰 raport o post臋­pach w 艣ledztwie. Nie zrobi艂am jeszcze 偶adnych test贸w prawdopodobie艅­stwa. A jeszcze trzeba przeszuka膰 banki ga艂ek ocznych, kliniki, gdzie robi si臋 przeszczepy i tak dalej. Generalnie to strata czasu, bo on przecie偶 nie wyci膮艂 jej oczu na sprzeda偶. Ale musz臋 wykluczy膰 tak膮 mo偶liwo艣膰.

Postawi艂a na stole dwa talerze.

- Co to jest? - zapyta艂 Roarke.

- Jedzenie. A co ma by膰? Przekrzywi艂 g艂ow臋.

- Nie wygl膮da jak pizza.

- Umiem zaprogramowa膰 co艣 wi臋cej ni偶 pizz臋.

Wybra艂a kurczaka saute w winie z rozmarynem, do tego dziki ry偶 i szparagi.

- Patrzcie pa艅stwo - mrukn膮艂 skonfundowany. - Otworzy艂em zupe艂nie nie to wino.

- Prze偶yjemy. - Eve zostawi艂a go i po chwili wr贸ci艂a z koszykiem pe艂­nym chleba. - Jedzmy.

- Nie, tak nie mo偶na. - Ponownie otworzy艂 drzwiczki w boazerii i w ch艂odziarce znalaz艂 butelk臋 Pouilly - Fuisse. Otworzy艂 j膮 i przyni贸s艂 do sto艂u razem z kieliszkami. - Wspaniale to wygl膮da - u艣miechn膮艂 si臋 do 偶o­ny. - Dzi臋ki.

Eve nabra艂a odrobin臋 na widelec i spr贸bowa艂a.

- Niez艂e. Na lunch dosta艂am frytki sojowe, m贸wi臋 ci, niebo w g臋bie! Ale to te偶 da si臋 zje艣膰. - Tak jak si臋 tego spodziewa艂a, Roarke skrzywi艂 si臋, s艂y­sz膮c jej s艂owa. Parskn臋艂a 艣miechem.

- Mam nadziej臋 - westchn膮艂 - 偶e zdo艂asz wmusi膰 w siebie to, co Charles i Louise podadz膮 na kolacj臋.

Dziabn臋艂a swojego kurczaka widelcem.

- Nie uwa偶asz, 偶e to dziwne? Wiesz, o czym m贸wi臋. Z jednej strony Charles i Louise, z drugiej Peabody i McNab. Wszyscy razem na kolacyjce u Charlesa. Jestem prawie pewna, 偶e McNab by艂 u niego tylko raz: wtedy, kiedy si臋 pobili.

- To ju偶 si臋 raczej nie powt贸rzy. A gdyby nawet, to b臋dziesz na miejscu i rozdzielisz chuligan贸w. I nie uwa偶am, 偶e to dziwne, kochana. Ludzie po­trafi膮 si臋 nawzajem odnale藕膰. Charles i nasza Peabody byli przyjaci贸艂mi i s膮 nimi do dzi艣.

- Wiem, ale McNab my艣li, 偶e bawili si臋 w doktora.

- Mo偶e tak my艣li, jednak wie, 偶e teraz ju偶 si臋 w nic nie bawi膮.

- I tak b臋dzie dziwnie, m贸wi臋 ci.

- Najwy偶ej przeczekamy kilka chwil niezr臋cznej ciszy. Wiesz, 偶e Charles i Louise si臋 kochaj膮.

- No w艂a艣nie. Jak oni mog膮 tak 偶y膰, 偶e on obraca inne kobiety zawodo­wo, a j膮 z mi艂o艣ci? O co w tym chodzi?

Roarke popija艂 wino, a na jego ustach igra艂 rozbawiony u艣mieszek.

- Ale偶 z pani moralistka, porucznik Dallas.

- Jasne. Mo偶e zrobimy sprawdzian twojej wielko艣wiatowej tolerancji? Wy­st膮pi臋 z policji i zrobi臋 licencj臋 towarzysk膮. Tylko nie wiem, jak znajd臋 sta艂ych klient贸w, bo przecie偶 ty mi b臋dziesz pa艂owa艂 ka偶dego, kt贸ry si臋 nawinie.

W odpowiedzi sk艂oni艂 tylko g艂ow臋, przyznaj膮c jej racj臋.

- Przypomnij sobie, 偶e kiedy ci臋 pozna艂em i zakocha艂em si臋 w tobie, nie pracowa艂a艣 w agencji towarzyskiej. By艂a艣 policjantk膮. Do tego te偶 mu­sia艂em si臋 dostosowa膰, i to znacznym kosztem.

- Domy艣lam si臋. - I w tym momencie Eve dostrzeg艂a idealn膮 okazj臋, aby p艂ynnie przej艣膰 do tematu, na kt贸ry chcia艂a porozmawia膰. - Wiem, 偶e musia艂e艣. Ale my艣l臋, 偶e twoje dostosowywanie i znaczne koszty nie zacz臋艂y si臋 wtedy. Nie, nie m贸wi臋, 偶e twoim jedynym d膮偶eniem by艂o za wszelk膮 ce­n臋 dosta膰 si臋 na szczyt. Na tym ci nigdy nie zale偶a艂o.

- W czasach mojego zmarnowanego dzieci艅stwa, pani porucznik, nale­偶a艂em do ludzi, kt贸rych pani 艣ciga jak w艣ciek艂e psy. Co prawda w tym wy­padku nie by艂oby wi臋kszych sukces贸w, ale nie w膮tpi臋, 偶e pracowa艂aby pa­ni z pe艂nym po艣wi臋ceniem.

- Gdybym to ja prowadzi艂a po艣cig... - zacz臋艂a Eve i urwa艂a. Machn臋艂a niecierpliwie d艂oni膮. - Nie do tego zmierzam. - Podnios艂a kieliszek, wypi­艂a du偶y 艂yk wina i odstawi艂a z powrotem. - By艂am dzisiaj w Dochas.

- O? - Spojrza艂 na ni膮 bystro. - Szkoda, 偶e mnie nie zawiadomi艂a艣. Prze­艂o偶y艂bym co艣 i wybra艂bym si臋 z tob膮.

- Pojecha艂am tam s艂u偶bowo. Musia艂am porozmawia膰 z Louise o tej ko­biecie, tej jasnowidz膮cej.

Czeka艂, ale Eve nie powiedzia艂a nic wi臋cej.

- I co s膮dzisz? - zapyta艂 w ko艅cu.

- S膮dz臋, 偶e... - Od艂o偶y艂a widelec, splot艂a d艂onie i po艂o偶y艂a je na kola­nach. - Kocham ci臋 ponad wszystko. Brak mi s艂贸w, 偶eby ci powiedzie膰, jak bardzo. Jak bardzo ci臋 kocham, jak bardzo jestem dumna z tego, co stwo­rzy艂e艣 w tym domu. Pr贸bowa艂am znale藕膰 takie s艂owa, ale nie potrafi臋.

Roarke, poruszony, wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋 i nie opu艣ci艂 jej, dop贸ki Eve nie rozplot艂a palc贸w i ich d艂onie si臋 nie po艂膮czy艂y.

- Ten dom nie powsta艂by bez ciebie. Jeste艣 jego cz臋艣ci膮. Jeste艣 cz臋艣ci膮 mnie.

- Powsta艂by. O to w艂a艣nie chodzi. Mo偶e gdyby nie ja, gdyby艣my nie byli razem, zabra艂by艣 si臋 do tego kiedy indziej, ale nosi艂e艣 si臋 z tym zamia­rem od dawna. Od zawsze. Przepraszam, 偶e dopiero teraz si臋 tam wybra­艂am.

- Nic si臋 nie sta艂o.

- Ba艂am si臋. Nie chcia艂am nawet zastanawia膰 si臋 dlaczego, ale ba艂am si臋 tam p贸j艣膰. Czu艂am b贸l na sam膮 my艣l o tym. - Pu艣ci艂a jego d艂o艅; uzna艂a, 偶e musi to powiedzie膰 bez jego pomocy, samodzielnie. - Te kobiety, te dzie­ci... Ich strach, a jeszcze bardziej nadzieja... Jeszcze bardziej ni偶 strach... Przypomnia艂am sobie tamto.

- Eve.

- Nie, wys艂uchaj mnie. Spotka艂am tam dziewczynk臋... Wiesz, czasem chyba jest tak, 偶e los stawia ci kogo艣 przed samym nosem i m贸wi: 鈥濺ad藕 sobie鈥. Ta dziewczynka mia艂a r臋k臋 w usztywniaczu. Pami膮tka po tatusiu.

- Jezu...

- M贸wi艂a co艣 do mnie, a ja jej odpowiada艂am. Nie pami臋tam ju偶 tego dok艂adnie. W g艂owie mi hucza艂o, 偶o艂膮dek skr臋ci艂 si臋 w supe艂. Ba艂am si臋, 偶e zwymiotuj臋 na pod艂og臋 albo 偶e zemdlej臋 i upadn臋. Ale nie. Da艂am rad臋.

- Nie musisz tam nigdy chodzi膰. Eve potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Poczekaj. Podrzuci艂am Peabody do domu, pojecha艂am na spotkanie z Mir膮, wr贸ci艂am tutaj. Musia艂am si臋 przespa膰. My艣la艂am, 偶e zasn臋 i ju偶, ale ten koszmar mnie dogoni艂. By艂o 藕le, sam widzia艂e艣, ale nie wiesz, 偶e w tym 艣nie wr贸ci艂am do twojego schroniska. I zn贸w zobaczy艂am te wszyst­kie skatowane kobiety i ich dzieci z pustymi oczami. Wszystkie pyta艂y mnie, czemu im nie pomog艂am, dlaczego na to pozwoli艂am. - Unios艂a d艂o艅, nie pozwalaj膮c Roarke'owi doj艣膰 do s艂owa, chocia偶 na jego twarzy widzia­艂a wypisany z ca艂膮 wyrazisto艣ci膮 w艂asny b贸l. - Czeka艂 tam na mnie. Wie­dzia艂, 偶e przyjd臋. Powiedzia艂, 偶e nigdy nie zabraknie ani ofiar, ani takich jak on. Nie mog艂am sprawi膰, 偶eby zamilk艂. Kiedy wyci膮gn膮艂 do mnie r臋k臋, nie by艂am ju偶 sob膮, to znaczy, doros艂a. By艂am dzieckiem. Z艂ama艂 mi r臋k臋, tak jak wtedy. I zn贸w mnie zgwa艂ci艂.

Musia艂a przerwa膰 na chwil臋, by zwil偶y膰 gard艂o winem.

- Ale teraz najwa偶niejsze. Zgwa艂ci艂 mnie, tak jak wtedy, a ja zn贸w go zabi艂am. I zabij臋 go jeszcze raz, i jeszcze, ile razy b臋dzie trzeba. Bo on m贸­wi艂 prawd臋. Nigdy nie zabraknie ofiar i nigdy nie zabraknie oprawc贸w. A ja nie z艂api臋 wszystkich, ale r贸wnie dobrze mog臋 robi膰 swoje i z艂apa膰, ilu si臋 da. Musz臋.

Odetchn臋艂a.

- P贸jd臋 znowu do Dochas. Mog臋 i chc臋 to zrobi膰, bo wiem, 偶e nie b臋d臋 ju偶 si臋 ba膰 i nie b臋d臋 mia艂a 偶adnych sensacji, a je艣li nawet, to du偶o mniej­sze i znios臋 je o wiele lepiej. P贸jd臋, bo zrozumia艂am, 偶e to, co tam zrobi艂e艣, to co robisz dla tych kobiet, to po prostu inny spos贸b przeciwdzia艂ania ta­kim tragediom. Ta dziewczynka ma z艂aman膮 r臋k臋, ale ko艣膰 si臋 zro艣nie, a ma艂a wyzdrowieje, bo da艂e艣 jej szans臋.

Roarke odezwa艂 si臋 dopiero po chwili. D艂ugiej chwili.

- Jeste艣 najbardziej wyj膮tkow膮 kobiet膮, jak膮 spotka艂em w 偶yciu.

- Fakt. - 艢cisn臋艂a go za r臋k臋. - Dobrana z nas para.

6

Po drodze do swojego pokoju Eve zajrza艂a do sekcji komputerowej i po raz kolejny prze偶y艂a szok kulturowy na widok gliniarzy ubranych jak na balang臋 albo wygl膮daj膮cych na stuprocentowych wa艂koni. Szala艂a tam re­wia neonowych barw i but贸w na poduszce powietrznej; jedni chodzili lub truchtali, rozmawiaj膮c przez zestawy s艂uchawkowe, inni siedzieli przy biur­kach albo w roboczych boksach.

Wsz臋dzie s艂ycha膰 by艂o jazgotliw膮 muzyk臋. Eve zauwa偶y艂a nawet faceta, kt贸ry ta艅czy艂, a przynajmniej tak to wygl膮da艂o - wykonuj膮c jak膮艣 prac臋 za pomoc膮 r臋cznej kamery i przeno艣nego monitora.

Wynios艂a si臋 szybko z tamtego pomieszczenia i posz艂a prosto do gabine­tu kapitana Ryana Feeneya, gdzie spodziewa艂a si臋 znale藕膰 odrobin臋 nor­malno艣ci.

Kiedy go zobaczy艂a, odebra艂o jej mow臋: stary, niezawodny Finney mia艂 na twarzy resztki wakacyjnej opalenizny, a w jego szczeciniastej ry偶ej czu­prynie pob艂yskiwa艂y tu i 贸wdzie srebrne nitki. Twarz na szcz臋艣cie pozosta­艂a niezmieniona, same bruzdy i fa艂dy obwis艂ej sk贸ry, ale zamiast wygnie­cionej koszuli, jednej z tych, w kt贸rych zazwyczaj prezentowa艂 si臋 艣wiatu, dzi艣 mia艂 na sobie czerwie艅 malinowego sorbetu bez cho膰by jednej zmarszczki czy plamki.

A do tego krawat. Krawat! Eve d艂ugo szuka艂a w my艣lach okre艣lenia ko­loru tego zjawiska. Co艣 podobnego mo偶na by chyba uzyska膰, pod艂膮czaj膮c trawnik pod pr膮d.

- Jezu Chryste, Feeney. Co ty masz na sobie?

Odpowiedzi膮 by艂o spojrzenie cz艂owieka, kt贸ry musi 偶y膰 ze straszliwym obci膮偶eniem psychicznym.

- 呕ona powiedzia艂a, 偶e mam w ko艅cu zacz膮膰 nosi膰 jakie艣 偶ywe kolory. Kupi艂a to i suszy艂a mi g艂ow臋, dop贸ki nie zmi臋k艂em.

- Wygl膮dasz... jak licencjonowany agent dziewczynek z ulicy.

- Co ty powiesz. Sp贸jrz na te spodnie. - Wysun膮艂 nog臋 zza biurka. Oczom Eve ukaza艂a si臋 jego chuda 艂ydka w zmodyfikowanych m臋skich leg­ginsach w identycznie ol艣niewaj膮cym kolorze co krawat.

- O Bo偶e. Wsp贸艂czuj臋 ci.

- Ch艂opaki m贸wi膮, 偶e wygl膮dam jak tort z lukrem. Co ja mam teraz zro­bi膰?

- Szczerze m贸wi膮c - nie wiem.

- Powiedz, 偶e masz dla mnie spraw臋, tylko tak膮, 偶ebym m贸g艂 wyj艣膰 w te­ren i porz膮dnie si臋 zakrwawi膰. - Feeney uni贸s艂 pi臋艣ci, prezentuj膮c bokser­sk膮 gard臋. - 呕ona nie mo偶e mie膰 pretensji, 偶e zniszczy艂em sobie ten galo­wy mundurek przy robocie.

- Dla specjalist贸w od wywiadu elektronicznego i tak nigdy nie ma pra­cy w terenie. Moja sprawa nie nale偶y do wyj膮tk贸w, wi臋c nie pomog臋 ci, wybacz. A nie m贸g艂by艣 chocia偶 zdj膮膰 sobie tego stryczka z szyi?

Feeney szarpn膮艂 za w臋ze艂 krawata.

- Ty jeszcze nie znasz mojej 偶ony. B臋dzie tu dzwoni膰 i urz膮dza膰 mi nie­zapowiedziane kontrole. Mam by膰 w pe艂nym sznycie. Bo wiesz, Dallas, do tego jest jeszcze marynarka.

- Biedaku...

- No, niewa偶ne. - Westchn膮艂 ci臋偶ko. - Co ci臋 sprowadza do mojego 艣wiata?

- 艢ledztwo. Morderstwo na tle seksualnym plus okaleczenie.

- Central Park. S艂ysza艂em, 偶e z艂apa艂a艣 t臋 spraw臋. Robimy rutynowy przegl膮d komunikator贸w i komputer贸w. Chcesz czego艣 jeszcze?

- Niezupe艂nie. Mog臋? - Wskaza艂a na drzwi. Feeney skin膮艂 g艂ow膮. Eve zamkn臋艂a je i przysiad艂a na rogu biurka. - Powiedz mi, co s膮dzisz na temat wsp贸艂pracy policji z jasnowidzami?

Feeney poci膮gn膮艂 si臋 za nos.

- U nas nie ma dla nich za du偶o roboty. Kiedy pracowa艂em w wydziale zab贸jstw, co jaki艣 czas dzwoni艂 kto艣, 偶e mia艂 wizj臋 albo otrzyma艂 informa­cje ze 艣wiata duch贸w. Wiesz, jak to jest.

- Wiem. Odsy艂a si臋 ludzi i traci czas, a potem i tak si臋 okazuje, 偶e sz贸sty zmys艂 nie pomaga prowadzi膰 艣ledztwa.

- Czasami zdarzaj膮 si臋 wyj膮tki. - Feeney odepchn膮艂 si臋 od biurka i wsta艂, 偶eby zaprogramowa膰 kaw臋. - W wi臋kszo艣ci wydzia艂贸w pracuj膮 te­raz cywilni konsultanci o zdolno艣ciach parapsychologicznych. A cz臋sto zda­rza si臋 nawet, 偶e to nie s膮 cywile. Niejeden z nich nosi odznak臋.

- No dobrze - westchn臋艂a Eve. - Bardzo d艂ugo byli艣my partnerami...

- To by艂y czasy. - Feeney wr臋czy艂 jej kubek kawy.

- ...i nigdy nie korzystali艣my z pomocy takich konsultant贸w.

- Nie? Ale skorzystaliby艣my, gdyby mogli nam pom贸c.

- Przysz艂a do mnie kobieta z licencj膮 jasnowidza. M贸wi, 偶e widzia艂a we 艣nie morderstwo w Central Parku.

Feeney w zamy艣leniu poci膮gn膮艂 艂yk kawy.

- Sprawdzi艂a艣 j膮?

- Tak. Wszystko w porz膮dku. Licencja, rejestracja. No i ma referencje od Louise.

- Doktor Dimatto nie jest frajerk膮.

- Nie jest. Co by艣 zrobi艂 na moim miejscu? Wci膮gn膮艂by艣 t臋 jasnowidzk臋 do 艣ledztwa?

Wzruszy艂 ramionami.

- Przecie偶 wiesz, co ci odpowiem. Eve zmarszczy艂a brwi.

- Praca to praca. No tak. Chyba po prostu chcia艂am us艂ysze膰 to od ko­go艣, kto wie, 偶e ma racj臋. Dzi臋ki.

Odstawi艂a na biurko prawie nietkni臋t膮 kaw臋. Zrobi艂am si臋 wybredna, pomy艣la艂a. Coraz 艂atwiej mi przychodzi ograniczenie spo偶ycia kawy, je艣li nie jest prawdziwa.

- Dzi臋ki - powt贸rzy艂a.

- Nie ma sprawy. Daj zna膰, gdyby艣 mia艂a jakie艣 brudy do przekopania i nie b臋dzie ci si臋 chcia艂o brudzi膰 r膮k, a przede wszystkim garderoby.

- Za艂atwione. Aha, wiesz, 偶e kto艣 m贸g艂by ci臋 przypadkowo obla膰 w pra­cy kaw膮 i nie by艂aby to wtedy twoja wina?

Pos艂a艂 jej pob艂a偶liwe spojrzenie.

- Domy艣li艂aby si臋 raz - dwa. Moja 偶ona jest lepsza od jasnowidza.

Eve wybra艂a si臋 do szefa, zgarniaj膮c po drodze Peabody. Skoro ju偶 mia­艂a podj膮膰 wsp贸艂prac臋 z jasnowidzem, chcia艂a najpierw obgada膰 to z prze­艂o偶onym.

Whitney wys艂ucha艂 ustnego uzupe艂nienia raportu, kt贸ry wys艂a艂a mu wcze艣niej do przejrzenia. Siedzia艂 w milczeniu za biurkiem i nie przerwa艂 jej ani razu. By艂 to pot臋偶nie zbudowany m臋偶czyzna o ciemnej karnacji i g臋­stych, siwiej膮cych lekko w艂osach. Lata siedzenia za biurkiem nie st臋pi艂y w nim instynktu rasowego gliniarza; mia艂 t臋 robot臋 we krwi.

Jego szeroka, powa偶na twarz zmieni艂a wyraz tylko raz: uni贸s艂 b艂yska­wicznie brwi na wzmiank臋 o Celinie Sanchez. Kiedy Eve sko艅czy艂a raport, skin膮艂 g艂ow膮 i usiad艂 swobodnie.

- Wsp贸艂praca z jasnowidzem. To raczej nie w pani stylu, porucznik Dal­las.

- Nie, panie komendancie.

- Informowanie opinii publicznej o szczeg贸艂ach 艣ledztwa nale偶y w tej chwili do dzia艂u wsp贸艂pracy z mediami. Nie ujawnili艣my jak dot膮d i nie ujawnimy opisu narz臋dzia zbrodni ani te偶, w jaki dok艂adnie spos贸b okale­czono ofiar臋. A je艣li pani zdecyduje si臋 wsp贸艂pracowa膰 z jasnowidzem, ten fakt tak偶e nie zostanie upubliczniony.

- Ta pani bardzo dobitnie podkre艣li艂a, 偶e nie 偶yczy sobie ujawnienia swoich personali贸w. Je艣li skorzystam z jej pomocy, nie wyobra偶am sobie, jak mog艂abym poda膰 jej nazwisko ludziom odpowiedzialnym za kontakt z mediami, a w艂a艣ciwie komukolwiek spoza zespo艂u prowadz膮cego 艣ledz­two.

- Rozumiem. Ale mnie si臋 wydaje, 偶e ju偶 je gdzie艣 s艂ysza艂em. Niewy­kluczone, 偶e pozna艂em t臋 pani膮 przy jakiej艣 okazji. Towarzyskiej. Zapytam 偶on臋, ona ma lepsz膮 g艂ow臋 do takich rzeczy.

- Tak jest. Czy mam od艂o偶y膰 spotkanie z pani膮 Sanchez, dop贸ki pan tego nie ustali?

- Nie. Pani tu rz膮dzi, porucznik Dallas. Detektyw Peabody, jakie jest pani zdanie w tej kwestii?

Ta momentalnie wyprostowa艂a si臋 jak struna.

- Moje, panie komendancie? Hm... Mo偶liwe, 偶e jestem osob膮 mniej sceptyczn膮 w kwestii talent贸w pozazmys艂owych ni偶 pani porucznik. Mamy w rodzinie jasnowidz贸w. - Nale偶y pani do nich? Peabody uda艂o si臋 przywo艂a膰 na twarz u艣miech.

- Nie, panie komendancie. Mam tylko pi臋膰 zmys艂贸w. Pakiet podstawo­wy. Podzielam przekonanie porucznik Dallas, 偶e warto chocia偶by przes艂u­cha膰 Celin臋 Sanchez.

- Prosz臋 z ni膮 zatem porozmawia膰. Gdyby wiadomo艣膰 o oczach ofiary przedosta艂a si臋 do medi贸w, wybuch艂aby bomba. Obskoczyliby nas ze wszystkich stron. Trzeba zamkn膮膰 艣ledztwo, zanim zacznie si臋 ten cyrk.

Celina Sanchez mieszka艂a w manhata艅skiej dzielnicy SoHo. Jej aparta­ment znajdowa艂 si臋 w okolicy s艂yn膮cej z wysublimowanych galerii sztuki, najmodniejszych restauracji oraz mikroskopijnych butik贸w. By艂a to kraina m艂odych, nadzianych i zawsze nienagannie ubranych japiszon贸w, kt贸rzy w niedziele lubi膮 jada膰 kameralny brunch dostarczony przez firm臋 cate­ringow膮, g艂osuj膮 zawsze na libera艂贸w i chadzaj膮 do teatru na ezoteryczne spektakle, udaj膮c, 偶e 艣wietnie si臋 bawi膮 i w og贸le co艣 z nich rozumiej膮.

W takiej okolicy ch臋tnie widzi si臋 ulicznych artyst贸w, a kawiarnie wy­rastaj膮 jak grzyby po deszczu.

Dwupoziomowy apartament Celiny Sanchez mie艣ci艂 si臋 w trzypi臋tro­wym budynku, gdzie dawniej dzia艂a艂 niezautomatyzowany zak艂ad odzie偶o­wy. Produkowano tam masowo tanie podr贸bki markowych ubra艅. Podobnie jak inne budynki w tym sektorze, zosta艂 on odnowiony, wyremontowany i wykupiony przez ludzi, kt贸rych sta膰 by艂o na nabycie takiej nierucho­mo艣ci.

Ju偶 z ulicy Eve zauwa偶y艂a, 偶e okna s膮 tutaj szerokie jak luki w waha­d艂owcu, a na trzecim pi臋trze dodano d艂ugi, w膮ski balkon otoczony ozdob­n膮 偶elazn膮 balustrad膮.

- Na pewno nie chcesz zadzwoni膰 i um贸wi膰 si臋 na wizyt臋? - zapyta艂a Peabody.

- Powinna chyba wiedzie膰, kiedy do niej przyjdziemy.

Stan臋艂y razem przed drzwiami wej艣ciowymi, znajduj膮cymi si臋 na pozio­mie ulicy.

- To sarkazm, pani porucznik.

- Peabody, ty chyba znasz mnie za dobrze. - Eve dotkn臋艂a przycisku na domofonie opatrzonego nazwiskiem 鈥濻anchez鈥. Chwil臋 p贸藕niej z g艂o艣nika dobieg艂 g艂os Celiny Sanchez:

- Tak?

- Tu porucznik Dallas i detektyw Peabody.

W odpowiedzi rozleg艂o si臋 jakby kr贸tkie westchnienie, a potem pani domu odpowiedzia艂a:

- Prosz臋 na g贸r臋. Otworz臋 drzwi i uruchomi臋 wind臋. Wystarczy poda膰 numer dwa.

Lampka nad wej艣ciem zmieni艂a kolor z czerwonego na zielony. Zamek w drzwiach otworzy艂 si臋 ze szcz臋kiem. Eve wesz艂a do korytarza i rozejrza艂a si臋. Na parterze znajdowa艂y si臋 trzy apartamenty. Po lewej stronie otwo­rzy艂y si臋 drzwi windy. Wesz艂y do 艣rodka i poda艂y numer dwa.

Winda zamkn臋艂a si臋, a kiedy drzwi rozsun臋艂y si臋 ponownie, za 偶elazn膮 krat膮 sta艂a Celina Sanchez. W艂osy mia艂a dzi艣 zaczesane do ty艂u i zakr臋co­ne w loki; przytrzymywa艂o je co艣, co wygl膮da艂o jak dwie ozdobne chi艅skie pa艂eczki do jedzenia. Ubrana by艂a w niesi臋gaj膮ce kostek legginsy i bluzk臋 bez r臋kaw贸w, ods艂aniaj膮c膮 brzuch. By艂a boso, bez makija偶u, bez 偶adnej bi­偶uterii.

Otworzy艂a krat臋 i cofn臋艂a si臋 o krok.

- Niestety, spodziewa艂am si臋 tej wizyty. C贸偶, prosz臋 wej艣膰.

Zaprosi艂a je gestem do 艣rodka. Winda otwiera艂a si臋 na przestronny po­k贸j, gdzie sta艂a rozleg艂a sofa w kszta艂cie litery S, obita materia艂em w kolo­rze dobrego czerwonego wina. Na obu 艂ukach litery ustawiono du偶e sto艂y. Na jednym z nich sta艂a pod艂u偶na, p艂ytka misa pe艂na, jak si臋 wydawa艂o, ka­mieni. Obok, w fili偶ance wyklepanej z 偶elaza, tkwi艂a d艂uga 艣wieca.

Eve domy艣li艂a si臋, 偶e drewniana pod艂oga jest oryginalna; zosta艂a wycyklinowana, zapokostowana - czy co tam jeszcze si臋 robi z prawdziwym drewnem - i pomalowana w l艣ni膮ce, miodowoz艂ote fale. Tu i 贸wdzie le偶a艂y rozrzucone jaskrawe, wzorzyste chodniki, odpowiadaj膮ce tonacj膮 obrazom rozsianym po bladozielonych 艣cianach.

艁ukowato sklepione przej艣cie prowadzi艂o do kuchni, po艂膮czonej z ja­dalni膮, w kt贸rej 艣mia艂o mo偶na by wyprawi膰 wielki bankiet. By艂y tam tak­偶e metalowe schodki, r贸wnie偶 zielone, ale ciemniejsze ni偶 艣ciany i ozdobio­ne fantazyjn膮 por臋cz膮 w kszta艂cie pe艂zn膮cego w臋偶a.

- Co tam jest? - Eve skin臋艂a g艂ow膮 w stron臋 jedynych drzwi, zamkni臋­tych i zabezpieczonych alarmem.

- Cz臋艣膰 robocza. Ceni臋 sobie wygody pracy w domu i kiedy tylko mog臋, ch臋tnie z nich korzystam, ale r贸wnie wa偶na jest dla mnie prywatno艣膰. Nie przyjmuj臋 klient贸w w tej cz臋艣ci mieszkania.

Kolejnym gestem zaprosi艂a policjantki na sof臋.

- Napij膮 si臋 panie czego艣? Odwo艂a艂am wszystkich klient贸w, z kt贸rymi by艂am um贸wiona. Dzi艣 raczej nie jestem w stanie nikomu pom贸c. W艂a艣nie 膰wiczy艂am jog臋. Ch臋tnie napi艂abym si臋 herbaty.

- Nie, dzi臋kuj臋 - odpar艂a Eve.

- A ja poprosz臋, je艣li robi pani dla siebie - powiedzia艂a Peabody. Celina Sanchez u艣miechn臋艂a si臋 do niej.

- Prosz臋 usi膮艣膰. To zajmie tylko chwil臋. Zamiast usi膮艣膰, Eve zacz臋艂a chodzi膰 po pokoju.

- Przestronnie tu u pani - zauwa偶y艂a.

- Owszem. Potrzebuj臋 przestrzeni. W pani gabinecie, na przyk艂ad, do­sta艂abym 艣wira. Czy rozmawia艂a pani z Louise?

- Czy偶by kontaktowa艂a si臋 z pani膮?

- Nie. Ale pani jest osob膮 skrupulatn膮, od razu to zauwa偶y艂am. Zak艂a­dam, 偶e przed podj臋ciem decyzji o ponownym spotkaniu ze mn膮 zd膮偶y艂a ju偶 pani sprawdzi膰 moj膮 licencj臋, pochodzenie, kartotek臋 i porozmawia膰 z Louise. Z pewno艣ci膮 uzna艂a to pani za konieczne.

- Louise powiedzia艂a, 偶e jest pani czarn膮 owc膮 w swojej rodzinie.

Celina Sanchez wy艂oni艂a si臋 z kuchni, nios膮c tac臋, na kt贸rej sta艂 p臋ka­ty bia艂y dzbanek oraz dwie fili偶anki na spodeczkach, r贸wnie偶 bia艂e i z wy­gl膮du bardzo kruche. Spojrza艂a na Eve, posy艂aj膮c jej cierpki u艣miech.

- Zgadza si臋. Moja rodzina nie pochwala tego, co robi臋, i nawet nieco si臋 mnie wstydzi. Nie chodzi tylko o m贸j dar, ale r贸wnie偶 o to, 偶e zdecydo­wa艂am si臋 czerpa膰 z niego dochody.

- Przecie偶 nie potrzebuje pani pieni臋dzy.

- Nie potrzebuj臋 zabezpieczenia finansowego, przyznaj臋. - Celina San­chez przesz艂a przez pok贸j i postawi艂a tac臋 na blacie jednego ze sto艂贸w. - Robi臋 to dla r贸wnie wa偶nej satysfakcji osobistej. Pani, w obecnej sytuacji 偶yciowej, tak偶e raczej nie potrzebuje pensji, kt贸r膮 wyp艂aca pani departa­ment policji. Nie s膮dz臋 jednak, 偶eby zrzek艂a si臋 pani pobor贸w. - Nape艂ni艂a herbat膮 dwie fili偶anki i jedn膮 poda艂a Peabody. - Wci膮偶 my艣l臋 o Elisie Maplewood i chocia偶 mi to nie odpowiada, nie mog臋 przesta膰. Nie chc臋 si臋 w to anga偶owa膰, ale musz臋.

- Departament policji mo偶e, na pro艣b臋 prowadz膮cego 艣ledztwo, zatrud­ni膰 i w艂膮czy膰 do sprawy osoby cywilne w charakterze konsultant贸w.

- Aha - mrukn臋艂a Celina Sanchez, unosz膮c brew. - Czy przesz艂am po­my艣lnie testy rekrutacyjne?

- Jak dot膮d tak. Je艣li mo偶e pani pom贸c nam w 艣ledztwie i zgodzi si臋 wsp贸艂pracowa膰, musi pani podpisa膰 umow臋, kt贸ra zawiera klauzul臋 zobo­wi膮zuj膮c膮 do zachowania dyskrecji. Jest to prawny zakaz rozmawiania z osobami postronnymi na wszelkie tematy zwi膮zane ze 艣ledztwem.

- Nie zamierzam rozmawia膰 z nikim na 偶adne tematy zwi膮zane z t膮 spraw膮. Ale je艣li mam si臋 zgodzi膰, chc臋, aby pani podpisa艂a dokument gwa­rantuj膮cy, 偶e ani moje nazwisko, ani m贸j udzia艂 w 艣ledztwie nie zostan膮 ujawnione mediom.

- Ju偶 to pani sobie zastrzeg艂a. Otrzyma pani wynagrodzenie wed艂ug standardowej listy p艂ac. - Eve wyci膮gn臋艂a d艂o艅, a Peabody poda艂a wyj臋te z torebki dokumenty. - Prosz臋 to przeczyta膰. Przed podpisaniem umowy ma pani prawo poradzi膰 si臋 adwokata lub przedstawiciela s膮dowego.

- Pani da艂a mi s艂owo, a ja da艂am pani. Do takich rzeczy nie potrzebuj臋 prawnik贸w. - Mimo to usiad艂a po turecku na sofie i przeczyta艂a dok艂adnie oba dokumenty. - Nie mam pi贸ra.

Peabody poda艂a jej swoje. Celina Sanchez podpisa艂a obie umowy i po­da艂a z kolei pi贸ro Eve.

- A wi臋c za艂atwione - odetchn臋艂a, kiedy na dokumentach pojawi艂 si臋 Podpis Dallas. - To by wystarczy艂o. Co mam zrobi膰?

- Prosz臋 jeszcze raz dok艂adnie opisa膰, co pani widzia艂a. - Eve po艂o偶y艂a na stole dyktafon. - Nagranie do protoko艂u - wyja艣ni艂a.

Jasnowidz膮ca powt贸rzy艂a zeznanie, zamykaj膮c oczy przy bardziej dras­tycznych fragmentach. Jej r臋ce nie dr偶a艂y ani troch臋, a g艂os by艂 silny i opa­nowany, ale wida膰 by艂o, jak opisuj膮c morderstwo, blad艂a coraz bardziej.

- Gdzie pani by艂a, kiedy zacz臋艂a si臋 ta wizja?

- Tutaj, na pi臋trze. W 艂贸偶ku. Alarm by艂 w艂膮czony na ca艂膮 noc, jak zawsze. Mam kompleksowy system ochrony. Wszystkich wej艣膰 pilnuj膮 kame­ry. Mo偶e pani zabra膰 dyski pami臋ci i przejrze膰 nagrania.

- Zrobi臋 to. To le偶y tak samo w pani interesie jak i w moim. Czy od tam­tego czasu mia艂a pani jeszcze jakie艣 wizje?

- Nie. Tylko... poczucie l臋ku w po艂膮czeniu z prze艣wiadczeniem, 偶e co艣 si臋 zdarzy. Ale to mog膮 by膰 nerwy.

- Peabody, podaj dow贸d.

Partnerka bez s艂owa wyci膮gn臋艂a zamkni臋t膮 przezroczyst膮 torebk臋. W 艣rodku by艂a czerwona wst膮偶ka.

- Czy rozpoznaje pani ten przedmiot, pani Sanchez?

- Prosz臋 mi m贸wi膰 po imieniu. - Ju偶 nawet jej usta poblad艂y. - Co艣 po­dobnego zacisn膮艂 jej na szyi.

Eve otworzy艂a torebk臋 i poda艂a Celinie wst膮偶k臋.

- Prosz臋 to wzi膮膰 i powiedzie膰, co pani widzi.

- Dobrze... - Odstawi艂a fili偶ank臋 i wytar艂a nerwowo d艂onie o spodnie, Odetchn臋艂a powoli i wzi臋艂a wst膮偶k臋 do r臋ki. Przesun臋艂a po niej palcami, wpatruj膮c si臋 uwa偶nie w czerwony materia艂. - Nic... - powiedzia艂a. - Nic si臋 nie przebija. 呕adnych wyra藕nych obraz贸w. Mo偶e powinnam si臋 troch臋 przygotowa膰, mo偶e musz臋 zosta膰 sama. - Na jej twarzy odbi艂y si臋 zak艂opo­tanie i zaw贸d. - My艣la艂am... Spodziewa艂am si臋 czego艣 wi臋cej. By艂am ca艂ko­wicie pewna, 偶e co艣 zobacz臋, skoro ju偶 raz nawi膮za艂am kontakt i wiem, 偶e to jest narz臋dzie zbrodni. Oboje tego dotykali, a mimo to nic nie widz臋.

Eve zabra艂a wst膮偶k臋, umie艣ci艂a j膮 z powrotem w torebce i odda艂a Pea­body.

- Jak pani s膮dzi, dlaczego nie zobaczy艂a pani wtedy jego twarzy? Wi­dzia艂a pani przecie偶 twarz Elisy.

- Nie wiem. Zapewne nawi膮za艂am kontakt tylko z ofiar膮. Mo偶e ona sa­ma nie widzia艂a go wyra藕nie.

- Niewykluczone. Spr贸buje pani jeszcze raz ze wst膮偶k膮?

- To nic nie da. B臋dzie dok艂adnie tak samo. Gdyby mog艂y panie j膮 zo­stawi膰... - zastanowi艂a si臋, patrz膮c, jak Peabody wyjmuje torebk臋 z powro­tem.

- Nie wolno mi tego zrobi膰. Obowi膮zuje nas procedura nadzoru nad materia艂em dowodowym.

- Tutaj niczego nie ma, przynajmniej dla mnie - powiedzia艂a Celina, lecz wyci膮gn臋艂a r臋k臋 po wst膮偶k臋, kt贸r膮 Eve wyj臋艂a z torebki.

Zamkn臋艂a j膮 w d艂oni i nagle oczy wysz艂y jej z orbit, powlekaj膮c si臋 mleczn膮 mg艂膮. Upu艣ci艂a wst膮偶k臋 na pod艂og臋, jakby si臋 pali艂a. Zacz臋艂a si臋 krztusi膰 i zacisn臋艂a palce na gardle.

Eve ani drgn臋艂a, przygl膮da艂a si臋 tylko badawczo kobiecie. Za to Peabo­dy zerwa艂a si臋 z miejsca, mocno chwyci艂a jasnowidz膮c膮 za ramiona i porz膮sn臋艂a ni膮.

- Wracaj! - rozkaza艂a.

- Dusz臋 si臋.

- Nie. To nie ty. Zr贸b wdech, potem wydech. Dobrze. Jeszcze raz.

- Ju偶. Ju偶. - Celina Sanchez odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u, zamkn臋艂a oczy. Po jej policzku pociek艂a 艂za. - Dajcie mi chwil臋 - wydysza艂a, nie otwieraj膮c oczu. - Ale z ciebie zimna suka, Dallas - wymamrota艂a.

- Zgadza si臋.

- Chcia艂a艣 mnie sprawdzi膰. Ta pierwsza wst膮偶ka to by艂a atrapa. 艢lepak na pr贸b臋.

- Sama wczoraj j膮 kupi艂am i w艂o偶y艂am do torebki na dowody.

- Sprytnie. Wszystko drobiazgowo przygotowane. - Celina Sanchez odzyska艂a ju偶 oddech, a jej twarz kolor, w oczach za艣 pojawi艂 si臋 jakby szacunek. - No tak. Gdyby to mnie kto艣 zamordowa艂, to pewnie 偶yczy艂abym sobie, 偶eby 艣ledztwo prowadzi艂a taka zimna suka. - Zerkn臋艂a na wst膮偶k臋, kt贸r膮 Eve podnios艂a z pod艂ogi. Zmarszczy艂a brwi. - Nie by艂am przygotowana. Dlatego tak mn膮 to wstrz膮sn臋艂o. Zwykle potrafi臋 si臋 przygotowa膰 na to, co zobacz臋, przynajmniej w pewnym stopniu. - Wyci膮gn臋艂a d艂o艅, a Eve ponownie po艂o偶y艂a na niej wst膮偶k臋. - Cierpia艂a. Ze strachu i z b贸lu. Nie widzia艂a jego twarzy, w ka偶dym razie niedok艂adnie. Jest oszo艂omiona, boi si臋 i czuje b贸l, ale opiera mu si臋 jak tylko mo偶e. A on jest bardzo silny. Pot臋偶nie zbudowany, twardy, bez­wzgl臋dny m臋偶czyzna. Nie wida膰 jego rys贸w. Wydaje mi si臋 nawet, 偶e to nie jest jego twarz. Gwa艂ci t臋 kobiet臋 szybko, zupe艂nie jakby si臋 litowa艂. Wbija si臋 w ni膮, dyszy, miota si臋, a potem ona czuje, jak zaciska si臋 na jej gardle ta wst膮偶ka. Nie wie, co to jest, ale dociera do niej, 偶e musi umrze膰. S艂ysz臋 jej my艣l: Vonnie. W ostatniej chwili my艣li o swojej c贸rce.

- A on? Celina Sanchez usiad艂a prosto. Jej oddech uspokoi艂 si臋 znacznie.

- Nienawidzi jej. Boi si臋 jej. Wielbi j膮. Ale nie j膮, nie t臋 kobiet臋. Czuj臋 jego w艣ciek艂o艣膰, olbrzymi膮 fal臋 nienawi艣ci, w艣ciek艂o艣ci, podniecenia. Trudno wychwyci膰 co艣 wi臋cej. To jest jak grad cios贸w spadaj膮cych prosto na dusz臋. Trudno przebi膰 si臋 przez szale艅stwo. Ale wiem jedno: to nie by艂 jego pierwszy raz.

- Dlaczego usun膮艂 jej oczy?

- Bo... Musia艂 zamkn膮膰 j膮 do ciemnego. Nie wiem, o co chodzi, ale on chce, 偶eby przebywa艂a gdzie艣, gdzie jest ciemno. Przykro mi. - Odda艂a wst膮偶k臋. - To jest trudne, a dodatkowo kontakt z tym przedmiotem nie mo偶e trwa膰 zbyt d艂ugo. Ci臋偶ko to znosz臋. Mog臋 spr贸bowa膰 robi膰 kr贸tkie sesje.

Eve skin臋艂a g艂ow膮, widz膮c, 偶e twarz Celiny Sanchez l艣ni od potu.

- Zauwa偶y艂am. Chcia艂abym zabra膰 pani膮 na miejsce zbrodni. Jasnowidz膮ca przycisn臋艂a r臋k臋 do 偶o艂膮dka.

- Musz臋 si臋 przebra膰.

- Poczekamy. Gospodyni uda艂a si臋 na wy偶sze pi臋tro. Peabody spojrza艂a za ni膮 i gwizdn臋艂a z cicha.

- Babka z jajami, musisz przyzna膰.

- Przyznaj臋. Mocna jest.

- I, jak dla mnie, nie udawa艂a.

- Na to wygl膮da. Eve nie mog艂a ju偶 d艂u偶ej usiedzie膰. Wsta艂a. Podoba艂o jej si臋 tutaj - przestrzeni istotnie by艂o pod dostatkiem, ale tej zosta艂a ona po mistrzowsku wykorzystana. A Celina Sanchez zrobi艂a na niej spore wra偶enie, kiedy sama wyci膮gn臋艂a r臋k臋, 偶eby wzi膮膰 narz臋dzie zbrodni.

- Nie podoba ci si臋, 偶e to cywil czy 偶e jasnowidz? - zapyta艂a Peabody.

- I jedno, i drugie po trochu. Nie przepadam za w艂膮czaniem cywil贸w do 艣ledztwa i wcale nie musisz mi przypomina膰, ile razy Roarke pomaga艂 nam w pracy. Wiesz, 偶e wcale mi to nie pasuje, tym bardziej 偶e zaczynam si臋 przyzwyczaja膰. A te wizje? Czy to w og贸le co艣 da? - Odwr贸ci艂a si臋 do part­nerki. - Bo co ona w艂a艣ciwie nam powiedzia艂a? Du偶y, silny i pokr臋cony jak st膮d do Edenu. Co to ma by膰? Micha艂ek do wiadomo艣ci?

- Dallas, ona nie poda nam nazwiska ani adresu. To tak nie dzia艂a.

- No w艂a艣nie, cholera jasna. Tylko dlaczego? - Eve zgrzytn臋艂a z臋bami i wbi艂a r臋ce w kieszenie. - Dlaczego jasnowidz nie widzi jasno szczeg贸艂贸w, kt贸re naprawd臋 s膮 wa偶ne? Morderca nazywa si臋 Kat Sadysta i mieszka przy ulicy Zab贸jczy Widok numer trzyna艣cie. To by by艂a konkretna pomoc w 艣ledztwie.

- 艢licznie. Ale pomy艣l tylko, 偶e wtedy ka偶d膮 spraw臋 mo偶na by zamkn膮膰 w pi臋膰 minut. Wydzia艂 zacz膮艂by wynajmowa膰 jasnowidz贸w, powsta艂aby... powiedzmy... Sekcja Paranormalnych Technik 艢ledczych i raz - dwa... Wiesz co, mnie si臋 to jako艣 wcale nie podoba. Nie by艂oby dla nas nic do roboty.

Eve zerkn臋艂a spode 艂ba w kierunku schod贸w.

- A ju偶 w og贸le nie chc臋 my艣le膰, 偶e ona mo偶e zacz膮膰 grzeba膰 mi w g艂owie.

- Nie zrobi tego, Dallas. Legalnie dzia艂aj膮cy jasnowidz zawsze szanuje czyj膮艣 prywatno艣膰. Nigdy si臋 nie wtr膮ca.

Ojciec Peabody taki nie by艂, przypomnia艂a sobie Eve. Wtr膮ca艂 si臋. Co z tego, 偶e mimo woli. Dosz艂a do przekonania, 偶e z tego w艂a艣nie zrodzi艂y si臋 jej uprzedzenia.

- Mnie si臋 ona podoba - doda艂a jej partnerka.

- Fakt. Jest w porz膮dku. Dobrze, przejedziemy si臋 na t臋 wycieczk臋 i zo­baczymy, co si臋 wykluje. A potem wracamy do normalnej policyjnej d艂uba­niny.

Celina Sanchez przebra艂a si臋 w czarne spodnie i niebiesk膮 bluzk臋 z okr膮g艂ym dekoltem. Na szyi zapi臋艂a 艂a艅cuszek, na kt贸rym pob艂yskiwa艂o kilka niewielkich kryszta艂owych kropel.

- Zapewnia ochron臋, wyostrza intuicj臋, otwiera wewn臋trzne oko - wy­ja艣ni艂a, zatrzymuj膮c si臋 na skraju Central Parku. - Ma艂o kto wykorzystuje dobroczynne w艂asno艣ci kryszta艂贸w, ale w obecnej sytuacji jestem sk艂onna u偶y膰 wszelkich mo偶liwych 艣rodk贸w. - Poprawi艂a ogromne okulary przeciw­s艂oneczne, kt贸re zakry艂y po艂ow臋 jej twarzy. - Pi臋kny dzie艅 - powiedzia艂a. - Ciep艂y, 艣wieci s艂o艅ce. W tak膮 pogod臋 ludzie ch臋tnie wychodz膮 na 艣wie偶e powietrze. Uwielbiam Nowy Jork o tej porze roku. Tak - przyzna艂a - gram na zw艂ok臋. Celowo.

- Miejsca powi膮zane z morderstwem dok艂adnie przeszukano. Zareje­strowano ka偶dy szczeg贸艂 - zacz臋艂a Eve. - Ustalili艣my, 偶e w艂a艣nie tutaj ofia­ra przysz艂a z psem na spacer. T臋dy wesz艂a do parku. - Zag艂臋bi艂a si臋 pomi臋­dzy drzewa.

- Tutaj bywa mn贸stwo ludzi. Nie wiem, czy uda mi si臋 co艣 wyczu膰 - odrzek艂a Celina Sanchez. - Prawd臋 m贸wi膮c, m贸j dar dzia艂a bardziej bezpo­艣rednio, jest ukierunkowany na kontakt z kim艣 albo czym艣. Zazwyczaj tak w艂a艣nie si臋 dzieje.

Oko艂o dziesi臋ciu metr贸w za lini膮 drzew Eve przystan臋艂a. Rozejrza艂a si臋 dooko艂a. Nikogo. Ludzie siedzieli w pracy, w szkole, w knajpach, chodzili po sklepach.

Ulica, wytworna ulica nadzianych bur偶uj贸w, wci膮偶 jeszcze by艂a za bli­sko, 偶eby m贸g艂 by膰 tutaj tak zwany bajzel, czyli miejsce spotka艅 narkoma­n贸w i handlu nielegalnymi substancjami.

- Jeste艣my na miejscu, prawda? - Celina Sanchez zdj臋艂a okulary, scho­wa艂a je do kieszeni, powiod艂a wzrokiem po ziemi. - Tutaj j膮 napad艂 i zaci膮g­n膮艂 g艂臋biej pomi臋dzy drzewa.

Ruszy艂a przed siebie. Oddycha艂a r贸wno i powoli. Bardzo miarowo.

- Uderzy艂 j膮 w twarz i przewr贸ci艂. By艂a oszo艂omiona. Widz臋 zryt膮 zie­mi臋, wi臋c pewnie to tutaj...

Odetchn臋艂a jeszcze raz i przykl臋k艂a, przesuwaj膮c d艂o艅mi ponad mura­w膮. Nagle cofn臋艂a je gwa艂townie.

- Bo偶e! Wyci膮gn臋艂a d艂o艅 z powrotem, dotkn臋艂a ziemi.

- Tutaj j膮 zgwa艂ci艂 - oznajmi艂a. - Czuj臋 偶膮dz臋 w艂adzy, potrzeb臋 poni偶e­nia i wymierzenia kary. W jego my艣lach wci膮偶 powtarza si臋 czyje艣 imi臋, ale to nie jest jej imi臋. Nie widz臋 go, nie mog臋... ale to nie jej imi臋. On nie wymierza kary Elisie Maplewood.

Cofn臋艂a d艂onie i schowa艂a je pod pachami, jakby zmarz艂y i chcia艂a je rozgrza膰.

- Trudno mi omin膮膰 t臋 kobiet臋. Nie zwraca膰 uwagi na to, co si臋 z ni膮 sta艂o. To z ni膮 mam kontakt, a ona go nie zna. Nie wie, dlaczego to wszyst­ko si臋 dzieje. On jest tylko... - Unios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na Eve. - Widz臋 pani膮. - Dallas poczu艂a, jak ogarnia j膮 ch艂贸d.

- To nie z mojego powodu trafi艂a pani w to miejsce.

- Jest pani niezwykle siln膮 osobowo艣ci膮, pani porucznik. Silny umys艂, silne uczucia. Silne instynkty. Czuje si臋 pani膮 wsz臋dzie. - Celina Sanchez za艣mia艂a si臋 urywanie, wsta艂a z kolan i wycofa艂a si臋 ostro偶nie. - Dziwi臋 si臋 w takim razie, 偶e jest pani tak niech臋tna i podejrzliwa wobec jasnowidz贸w. Przecie偶 tak samo jak oni otrzyma艂a pani dar.

- Nieprawda. Celina Sanchez wbi艂a w ni膮 wzrok i parskn臋艂a z rozdra偶nieniem.

- Gadanie! A to, co pani widzi i czuje, to, co pani wie, nie wiadomo sk膮d, to instynkt? Tylko instynkt? - Wzruszy艂a ramionami. - Tak czy owak jest to dar. - Roztarta d艂o艅mi ramiona. - Zabra艂 j膮 st膮d i przeni贸s艂 w inne miejsce. Wizja jest s艂aba, bo ona ju偶 wtedy nie 偶y艂a. Wyczuwam jeszcze ja­k膮艣 cz臋艣膰 jej ja藕ni, ale bardzo niewyra藕nie.

- Wa偶y艂a prawie sze艣膰dziesi膮t kilo. To by艂 ju偶 martwy ci臋偶ar.

- On jest bardzo silny.

- To nie ulega w膮tpliwo艣ci.

- Jest dumny. - Celina Sanchez zn贸w ruszy艂a przed siebie, mrucz膮c pod nosem. - Tak, czuj臋 jego dum臋. Jest dumny ze swojego cia艂a i si艂y. Ona jest teraz o wiele, wiele s艂absza ni偶 on.

- Ta 鈥瀘na鈥 to nie ofiara. - Eve zr贸wna艂a si臋 z ni膮. - To osoba, kt贸r膮 ofia­ra dla niego symbolizuje.

- By膰 mo偶e. To ca艂kiem prawdopodobne. - Jasnowidz膮ca odgarn臋艂a z czo艂a zab艂膮kany kosmyk w艂os贸w. W ucho mia艂a wpi臋ty kolczyk - trzy sple­cione ze sob膮 z艂ote k贸艂eczka. - Pani zapewne widzi go wyra藕niej ni偶 ja. Bo ja si臋 go boj臋 o wiele bardziej. - Przystan臋艂a, 偶eby przypatrzy膰 si臋 budowli. - Zastanawiam si臋, czemu wybra艂 to miejsce. Tak ekskluzywne. Widoczne z daleka. M贸g艂 j膮 porzuci膰 gdziekolwiek. By艂oby mu o wiele 艂atwiej.

Eve mia艂a na ten temat w艂asne przemy艣lenia, ale zatrzyma艂a je dla sie­bie.

- De on mo偶e mie膰 wzrostu?

- Na pewno ponad metr osiemdziesi膮t. Dobrze ponad. Bli偶ej dw贸ch me­tr贸w, a mo偶e i z hakiem. Szeroki w biodrach, ale nie ma brzucha. Cia艂o twarde jak ska艂a. Nabity mi臋艣niami, nie t艂uszczem. Czu艂am to, kiedy j膮 gwa艂ci艂. - Celina Sanchez usiad艂a na trawie. - Prosz臋 mi wybaczy膰, ale za­czynam dostawa膰 dreszczy. Nie przywyk艂am do takiej pracy. Jestem wyko艅­czona. Jak pani to robi?

- Taki mam zaw贸d.

- Oczywi艣cie. Taki macie zaw贸d. - Otworzy艂a torebk臋 i wyj臋艂a z niej 艣liczne puzderko. - Bloker - wyja艣ni艂a, otwieraj膮c je i bior膮c ze 艣rodka jed­n膮 pigu艂k臋. - Mam paskudny b贸l g艂owy. Dzi艣 ju偶 niczego nie zobacz臋. Przy­kro mi. Odpadam. - Ku wielkiemu zdziwieniu Eve wyci膮gn臋艂a si臋 na wznak wprost na trawie. - Czy wie pani, jak normalnie wygl膮da艂by dzi艣 m贸j dzie艅?

- Nie mam poj臋cia.

Celina Sanchez leniwie unios艂a r臋k臋 do oczu i sprawdzi艂a godzin臋 na ze­garku.

- No tak. Francine. Mniej wi臋cej o tej porze zasiada艂abym do sesji z Francine. Udzielam jej konsultacji co tydzie艅, poniewa偶 j膮 lubi臋. To uro­cza, g艂upiutka, bogata kobieta, nieuleczalnie chora na m臋偶ofili臋. Zmienia ma艂偶onk贸w jak r臋kawiczki. Nied艂ugo odb臋dzie si臋 艣lub numer pi臋膰. Pr贸bo­wa艂am jej to wyperswadowa膰, ale nic nie wsk贸ra艂am. Podobnie odradza艂am jej poprzednich dw贸ch m臋偶贸w. - Leniwym ruchem wyj臋艂a z kieszeni swoje stylowe okulary przeciws艂oneczne. Wsun臋艂a je na nos. - Co tydzie艅 sp臋dza­my razem godzin臋. Ona tonie we 艂zach, a moje argumenty zbywa protesta­mi, 偶e przecie偶 musi s艂ucha膰 g艂osu serca. - Poklepa艂a si臋 po piersiach, k膮­ciki ust drgn臋艂y jej nieznacznie. - 呕e tym razem na pewno ju偶 b臋dzie ina­czej. I wyjdzie za tego pieprzonego 艂owc臋 okazji, kt贸ry j膮 zdradzi (ju偶 to zrobi艂, ale ona za skarby 艣wiata nie chce w to uwierzy膰), unieszcz臋艣liwi, a w ko艅cu ulotni si臋, zabieraj膮c ze sob膮 jej dum臋 razem z poczuciem w艂as­nej warto艣ci, a przy tym wygarnie jej z portfela, ile si臋 zmie艣ci. - Potrz膮sn臋­艂a g艂ow膮 i podnios艂a si臋 z trawy. - Biedna, 艂atwowierna Francine. I trzeba paniom wiedzie膰... porucznik Dallas, detektyw Peabody... 偶e to najtragiczniejszy przypadek, jakim si臋 zajmuj臋. Nie pozwalam sobie na wi臋ksze st臋­偶enie ludzkiego nieszcz臋艣cia.

- Sk膮d pani wie, kt贸ry przypadek jest tragiczny, kiedy rozmawia pani z klientami po raz pierwszy? - zapyta艂a Eve, a Celina Sanchez u艣miechn臋艂a si臋 lekko.

- Taki mam zaw贸d: wiedzie膰. A je艣li co艣 przeocz臋 i zobacz臋 to dopiero p贸藕niej, wtedy robi臋, co mog臋, i w ko艅cu si臋 wycofuj臋. Nie lubi臋, kiedy lu­dzie cierpi膮, a w szczeg贸lno艣ci nie lubi臋 cierpie膰 sama. Nie potrafi臋 zrozu­mie膰, czemu wci膮偶 z tak膮 wytrwa艂o艣ci膮 krzywdzimy si臋 nawzajem i znosi­my cierpienia zadawane nam przez innych. Jestem kobiet膮 p艂ytk膮 - prze­ci膮gn臋艂a si臋 jak kot na s艂o艅cu - ale jeszcze kilka dni temu by艂am choler­nie zadowolona z takiego 偶ycia.

Peabody wyci膮gn臋艂a r臋k臋, aby pom贸c Celinie wsta膰. Jasnowidz膮ca zerk­n臋艂a na jej d艂o艅 i u艣miechn臋艂a si臋 pytaj膮co.

- Mog臋 zajrze膰? Tylko z samego wierzchu. Bez g艂臋bokiej sondy, bez wy­ci膮gania sekret贸w. Bardzo mnie panie interesuj膮.

Peabody wytar艂a d艂o艅 o spodnie i wyci膮gn臋艂a j膮 ponownie.

- Prosz臋. Celina Sanchez chwyci艂a j膮 za r臋k臋 i wsta艂a, nie wypuszczaj膮c jej d艂oni.

- Jest pani osob膮 godn膮 zaufania. Niez艂omny charakter i niezachwiana lojalno艣膰 widoczne w ka偶dej dziedzinie 偶ycia. Jest pani dumna ze swojej odznaki i z pracy, kt贸r膮 pani wykonuje. Ostro偶nie! - za艣mia艂a si臋 i odsun臋­艂a d艂o艅 Peabody. - Otwiera si臋 pani na o艣cie偶. Nie chcia艂am zagl膮da膰 w pa­ni 偶ycie osobiste. Ale przyznam, 偶e niez艂y z niego przystojniak. - Pu艣ci艂a do niej oko. - Niuniu.

Delia obla艂a si臋 rumie艅cem.

- My... nied艂ugo przeprowadzamy si臋 do wsp贸lnego mieszkania.

- Gratuluj臋. Mi艂o艣膰 to rzecz pi臋kna. - Nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰, spojrza艂a na Eve i unios艂a brwi.

- Nie - pad艂a odpowied藕. Celina Sanchez za艣mia艂a si臋 tylko i schowa艂a d艂onie do kieszeni.

- Przepowiadam pani, 偶e jeszcze kiedy艣 zaufa mi pani na tyle, 偶eby si臋 zgodzi膰. Dzi臋kuj臋 - zwr贸ci艂a si臋 do Peabody. - To by艂o bardzo od艣wie偶aj膮ce prze偶ycie. Z艂api臋 sobie zaraz taks贸wk臋, ale najpierw kr贸tki spacer. Zanim wr贸c臋 do domu, musz臋 pozby膰 si臋 b贸lu g艂owy.

Ruszy艂a przed siebie, oddalaj膮c si臋 od trasy, kt贸r膮 poprzednio sz艂y ra­zem, po chwili jednak zatrzyma艂a si臋 i odwr贸ci艂a. Z jej twarzy znik艂y wszel­kie 艣lady poprzedniej niefrasobliwo艣ci.

- To ju偶 nied艂ugo. Nast臋pny raz. Nie mam poj臋cia, sk膮d to wiem, ale je­stem pewna. Pozosta艂o bardzo niewiele czasu.

Eve patrzy艂a w 艣lad za jasnowidz膮c膮, odprowadzaj膮c j膮 wzrokiem. Mo­偶e to by艂 dar, mo偶e nie, ale sama r贸wnie偶 by艂a tego pewna.

7

Wsiad艂y do samochodu i ruszy艂y na zach贸d, potem skr臋ci艂y w kierunku po艂udniowym, do komendy.

- Naprawd臋 ciekawa osoba - rzuci艂a Peabody, potem odczeka艂a chwil臋 i zerkn臋艂a z ukosa na Eve. - Nie uwa偶asz?

- Rzeczywi艣cie, trudno si臋 przy niej nudzi膰. Ale czy mog艂aby艣 mi po­wiedzie膰, tak konkretnie, czego si臋 od niej dowiedzia艂y艣my?

- Dobrze, niech ci b臋dzie. Nie powiedzia艂a nam zbyt wiele nowego. Wi臋kszo艣膰 z tego albo ju偶 wiemy, albo podejrzewa艂y艣my co艣 w tym ro­dzaju.

Peabody zmieni艂a pozycj臋 na siedzeniu, 偶a艂uj膮c, 偶e wypi艂a herbat臋. Teraz chcia艂o jej si臋 do 艂azienki, a 艣wietnie wiedzia艂a, 偶e Eve nie zatrzyma si臋 dla jej wygody przy jakiej艣 restauracji, gdzie na jedno migni臋cie odznak膮 znajdzie si臋 toaleta. Za艂o偶y艂a nog臋 na nog臋, 艣ciskaj膮c z ca艂ej si艂y mi臋艣nie i usi艂uj膮c pozbiera膰 my艣li.

- W ka偶dym razie wsp贸艂praca z jasnowidzem, a do tego tak utalentowa­nym jak Celina, jest bardzo ciekawa. Bo w ko艅cu jestem lojalna i godna z a - ufania, chyba nie zaprzeczysz?

- Jasne. Jak rodzinny sznaucerek.

- Wol臋 cocker - spaniele, bo maj膮 takie s艂odkie klapni臋te uszy. - Peabo­dy prze艂o偶y艂a nogi. - A z mojego do艣wiadczenia wynika, 偶e kiedy jasnowidz z艂apie kontakt, tak jak teraz, to potrafi wychwyci膰 o wiele wi臋cej, je艣li si臋 skoncentruje i b臋dzie mia艂 otwarty umys艂. My艣l臋, 偶e jej te偶 si臋 uda. Zaha­czy艂a wizj臋 i chce pozna膰 j膮 do ko艅ca.

Z ty艂u rozleg艂o si臋 wycie syreny. Eve zerkn臋艂a we wsteczne lusterko. Jej zawodowe ucho wychwyci艂o subtelne niuanse brzmieniowe, dzi臋ki kt贸rym w jednej chwili, jeszcze zanim w polu widzenia pojawi艂 si臋 wiruj膮cy czer­wony kogut, wiedzia艂a, 偶e zbli偶a si臋 karetka.

Zjecha艂a na bok, bli偶ej kraw臋偶nika. Zdezelowany gruchot, kt贸rym z ko­nieczno艣ci musia艂a je藕dzi膰, dosta艂 drgawek, uderzony fal膮 powietrza poru­szonego przez p臋dz膮cy ambulans.

- Jak tylko dojedziemy na komend臋, masz zadzwoni膰 do logistyki. Pro艣, gro藕, b艂agaj, wciskaj 艂ap贸wki i oferuj szeroki wyb贸r us艂ug seksualnych. Do ko艅ca zmiany musimy mie膰 porz膮dny w贸z.

Peabody zrobi艂a, co mog艂a, 偶eby odpowiedzie膰 jej przez zaci艣ni臋te z ca艂ej si艂y z臋by:

- A kt贸ra z nas b臋dzie 艣wiadczy膰 wymienione us艂ugi seksualne, gdyby przysz艂o co do czego?

- Wy, detektyw Peabody. Jestem starsza od was stopniem.

- S艂u偶ba nie dru偶ba...

- Si艂ownia.

- S艂ucham?

- Zaczniemy je藕dzi膰 po si艂owniach.

- Zwracam uwag臋 pani porucznik, 偶e przed ko艅cem tej zmiany na 偶ad­nej si艂owni nie zd膮偶臋 doprowadzi膰 si臋 do formy umo偶liwiaj膮cej 艣wiadcze­nie us艂ug seksualnych z pozytywnym wynikiem.

- Jezu, Peabody, sk膮d u ciebie tyle brudnych my艣li?

- Na rozkaz zwierzchnika.

- Wracamy do zawodowych obowi膮zk贸w i bie偶膮cego 艣ledztwa - zako­menderowa艂a Eve, walcz膮c bezpardonowo z nowojorskim ruchem ulicz­nym. - Je偶eli 艣cigamy morderc臋, kt贸ry dzia艂a solo, a nic nie wskazuje na to, 偶e jest ich dw贸ch albo ca艂a banda, to mamy do czynienia z wielkim i bar­dzo silnym sukinsynem. Nie z napakowanym bykiem, ale z naprawd臋 sil­nym m臋偶czyzn膮. Kto艣, kto da艂 rad臋 przenie艣膰 sze艣膰dziesi膮t kilo na ca艂kiem spor膮 odleg艂o艣膰 i zej艣膰 z takim ci臋偶arem po kamienistym brzegu jeziorka, musi regularnie trenowa膰, i to bez 偶adnej taryfy ulgowej.

- Mo偶e kupi艂 sobie w艂asny sprz臋t. Ci, kt贸rzy trenuj膮 na powa偶nie, z a - zwyczaj tak robi膮.

- To te偶 postaramy si臋 namierzy膰. Zaczniemy od posiadaczy komplet­nych domowych si艂owni. A je艣li jednak decydujemy si臋 skorzysta膰 z infor­macji uzyskanych od naszej Patrz膮cej Trzecim Okiem, to przypomnij sobie, co o nim powiedzia艂a. Jest dumny. Dumny ze swojego cia艂a. Skoro tak, to na pewno lubi nim szpanowa膰. Uwielbia pokazywa膰, na co go sta膰.

- Si艂ownia.

- Si艂ownia.

- Dallas, a mo偶e spr贸bujesz zgadn膮膰, ile si艂owni dzia艂a w naszym pi臋k­nym mie艣cie?

- Zaczniemy od tych miejsc, do kt贸rych chodz膮 g艂贸wnie m臋偶czy藕ni. On nie lubi kobiet. Klubiki fitness, gdzie panienki w legginsach machaj膮 n贸偶­kami, a w przerwach, czekaj膮c na masa偶, popijaj膮 soczki z warzyw, przegry­zaj膮c dietetycznymi batonikami, mo偶emy od razu skre艣li膰. Tak samo salo­ny pi臋kno艣ci, gdzie na miejscu jest sala gimnastyczna, spa i fryzjer. Daru­jemy sobie kluby towarzyskie, do kt贸rych faceci nie chodz膮 膰wiczy膰, tylko graj膮 na automatach i rw膮 laski. W miejscach nastawionych na klientel臋 homoseksualn膮 te偶 mo偶emy go nie szuka膰. On nie zagl膮da do gejowskich skrzynek kontaktowych. Musimy posprawdza膰 tradycyjne si艂ownie dla prawdziwych kulturyst贸w. 呕eby po wej艣ciu zobaczy膰 t艂um spoconych face­t贸w z wielkimi byczymi karkami.

- Mmm... - rozmarzy艂a si臋 Peabody. - T艂um spoconych facet贸w z wiel­kimi byczymi karkami. Jestem na tak. Melduj臋, 偶e nie mam ju偶 w g艂owie ani jednej brudnej my艣li.

- Teraz to za p贸藕no - mrukn臋艂a Eve. - Mo偶emy si臋 te偶 jeszcze raz przej艣膰 po okolicy, w kt贸rej mieszka艂a ofiara. Ten facet j膮 obserwowa艂, uczy艂 si臋 jej porz膮dku dnia. Popytamy, czy kto艣 nie zauwa偶y艂 ponadprze­ci臋tnie wysokiego, napakowanego m臋偶czyzny. Jak ju偶 za艂atwisz z logistyk膮, skontaktuj si臋 z Lutherem i Deann Vanderlea i sprawd藕, mo偶e kt贸re艣 z nich zapami臋ta艂o kogo艣 takiego.

- Jasne. - Jeszcze tylko kilka przecznic, pomy艣la艂a Peabody, i b臋d臋 mog­艂a p贸j艣膰 do 艂azienki. Ponownie zmieni艂a pozycj臋 i jeszcze raz prze艂o偶y艂a nogi.

- Wytropimy domowy sprz臋t kulturystyczny: ci臋偶ary, sztangi, wirtualne systemy z programami do 膰wicze艅. Sprawdzimy, kto prenumeruje czasopis­ma po艣wi臋cone... Przesta艅 si臋 wierci膰, nic ci to nie pomo偶e. Trzeba by艂o nie pi膰 tyle herbaty.

- Mi艂o, 偶e teraz mi zwracasz uwag臋 - odgryz艂a si臋 Peabody z lekkim przek膮sem. - A wiercenie si臋 pomaga. Och, dzi臋ki wam, wszyscy bogowie i boginie - westchn臋艂a, kiedy samoch贸d min膮艂 wjazd do gara偶u komendy.

- Pe艂ny p臋cherz wywo艂uje u detektyw贸w manifestacje uczu膰 religij­nych - skonstatowa艂a Eve.

- Jeszcze chwila i naprawd臋 b臋dzie masowa manifestacja! - Peabody wypad艂a z wozu, kiedy tylko si臋 zatrzyma艂, i potruchta艂a ile si艂 w nogach w kierunku windy, kolebi膮c si臋 jak kaczka.

Eve wesz艂a do swojego gabinetu i zerkn臋艂a na komunikator. Mia艂a na nim kilka wiadomo艣ci. Poleci艂a odtworzy膰 je po kolei, a sama zabra艂a si臋 do spisywania charakterystyki ofiary, Elisy Maplewood.

Ods艂uchuj膮c nagrane po艂膮czenia, rzuca艂a polecenia automatowi: to skasowa膰, to zapisa膰. Nagle oderwa艂a si臋 od pracy i odwr贸ci艂a z u艣miechem do ekranu, na kt贸rym pojawi艂a si臋 Mavis.

- Sie masz, Dallas! Ju偶 wr贸cili艣my, ja i m贸j kaczorek. Maui to wyspa marze艅. Normalnie tropikalny raj klasy de luxe. Wszystko by艂o mega. Ta­rzali艣my si臋 nago po piasku... I wiesz co? Ma艂e ju偶 si臋 rusza w 艣rodku! Przysi臋gam, wystawi艂o r膮czk臋! Musisz to zobaczy膰. Wdepn臋 do ciebie, kie­dy tylko b臋d臋 mog艂a.

I jak zawsze sprawisz mi frajd臋, pomy艣la艂a Eve, kiedy nagranie dobieg­艂o ko艅ca. Jednak co do 鈥瀖a艂ego鈥 Mavis... Nie by艂a wcale pewna, czy chce je ogl膮da膰 - je艣li to prawda, 偶e wida膰 ju偶, jak si臋 porusza. Dlaczego kobie­ty w ci膮偶y tak bardzo chc膮 pokazywa膰 swoje wyd臋te brzuchy komu popad­nie? By艂a to dla niej tajemnica, kt贸rej nie mia艂a najmniejszej ochoty zg艂臋­bia膰.

Poczu艂a ochot臋 na kaw臋 i zacz臋艂a nastawia膰 autokucharza. W tej samej chwili w艂膮czy艂o si臋 nast臋pne nagranie: wiadomo艣膰 od Nadine Furst, dzien­nikarskiej gwiazdy Kana艂u 75.

- Dallas, wiem, 偶e zn贸w zaczniesz mi kr臋ci膰, jak to ty, ale naprawd臋 chc臋 z tob膮 pogada膰 na temat morderstwa Elisy Maplewood. Je艣li si臋 do mnie nie odezwiesz, zrobi臋 ci nalot na komendzie. I przynios臋 ciastka.

Eve zastanowi艂a si臋. Kr贸tkie wyst膮pienie w telewizji mog艂o si臋 okaza膰 ca艂kiem dobrym zagraniem, a 艂ap贸wka w postaci s艂odkich wypiek贸w by艂a tak偶e nie do pogardzenia. Oszcz臋dna rozmowa oko w oko, a do tego - ko­biety z kobiet膮. Portret psychologiczny mordercy wskazywa艂 na jego niena­wi艣膰 i l臋k w stosunku do p艂ci 偶e艅skiej - wi臋c gdyby tak zobaczy艂, jak dwie kobiety omawiaj膮 jego dzia艂ania publicznie, to czy nie zrobi艂oby mu si臋 go­r膮co? A mo偶e dzi臋ki temu pope艂ni jaki艣 b艂膮d?

Obieca艂a sobie, 偶e si臋 nad tym zastanowi.

Na my艣l o obiecanych ciastkach zrobi艂a si臋 g艂odna. Rzuci艂a okiem na drzwi, czy nikt nie idzie, i si臋gn臋艂a za obudow臋 autokucharza, by wyci膮g­n膮膰 batonik, kt贸ry kiedy艣 tam przyklei艂a.

Dla niej by艂a to najzupe艂niej oczywista skrytka, ale jej osobista zmora, podst臋pny z艂odziej s艂odyczy, jako艣 nie zdo艂a艂 namierzy膰 tego sejfu.

Ugryz艂a spory k臋s, rozkoszuj膮c si臋 smakiem czekolady, po czym rzuci艂a batonik na biurko i w艂膮czy艂a komputer.

NIE ROZPOZNANO PODANEGO KODU UPOWA呕NIENIA ORAZ HAS艁A. O D M O W A DO­ST臉PU.

- Co ty mi tu gadasz? - Przy艂o偶y艂a w obudow臋 maszyny otwart膮 d艂oni膮; by艂a to wypr贸bowana metoda r臋cznego odpalania systemu. - Eve Dallas, stopie艅: porucznik. - Wczyta艂a numer odznaki, potwierdzaj膮cy upowa偶nie­nie do korzystania z systemu, i jeszcze raz poda艂a has艂o.

Komputer bipn膮艂 optymistycznie, po czym wyda艂 z siebie d艂ugi, zgrzytliwy warkot, a monitor b艂ysn膮艂 i zamigota艂.

- Nie zaczynaj ze mn膮. Najpierw w贸z, teraz to... Nie zaczynaj!

POLECENIE PRZYJ臉TE. ZATRZYMUJ臉 BIE呕膭CE OPERACJE.

- Nie! Ty cholerny z艂omie, wredny imbecylu, nie! Wiesz, 偶e nie o to mi chodzi艂o! - Przy艂o偶y艂a komputerowi jeszcze raz i uruchomi艂a sprz臋t od po­cz膮tku, zgrzytaj膮c z臋bami.

Maszyna najpierw dosta艂a mechanicznej czkawki, a potem rozleg艂o si臋 znajome, spokojne buczenie.

- No. Tak lepiej. Otw贸rz mi akta sprawy 39921 - SH. Nazwisko: Maplewood.

POLECENIE PRZYJ臉TE.

To, co pojawi艂o si臋 na monitorze, w niczym nie przypomina艂o policyjne­go protoko艂u. Policjanci nie pozuj膮 nago do zdj臋膰 w parach i nie pr臋偶膮 si臋 przed obiektywem w karko艂omnych, wymagaj膮cych niezwyk艂ej sprawno艣ci Pozycjach. Chyba 偶e to byli zakamuflowani koledzy z obyczaj贸wki na nie­legalnej orgii.

WITAJ W FANTASMAGORII, WIRTUALNYM OGRODZIE ZMYS艁OWEJ ROZKOSZY! ABY DO艁 膭 C Z Y 膯 DO NASZEGO KLUBU, MUSISZ MIE膯 UKO艃CZONE DWADZIE艢CIA JEDEN LAT. W C I 膭 G U PIERWSZEGO TYGODNIA PR脫BNEGO C Z 艁 O N K O S T W A O P 艁 A T A W WYSOKO艢CI DZIESI臉CIU DOLAR脫W ZA MINUT臉 B臉DZIE POBIERANA Z TWOJEGO K O N T A DEBETOWEGO.

- Matko Boska - sapn臋艂a Eve. - Komputer: zamkn膮膰 i usun膮膰 bie偶膮c膮 domen臋.

POLECENIE NIEDOKO艃CZONE.

- 呕eby艣 si臋 nie zdziwi艂. Zamkn膮膰 ten plik.

POLECENIE PRZYJ臉TE.

Figluj膮ce postacie znikn臋艂y z ekranu.

- Pos艂uchaj mnie teraz, ty debilu. M贸w i do ciebie Eve Dallas, stopie艅: porucznik. Twoja w艂a艣cicielka. Masz mi wy艣wietli膰 akta sprawy 39921 - SH. Natychmiast.

Obraz zacz膮艂 skaka膰, a po chwili monitor wype艂ni艂 si臋 tekstem. Ale nie po angielsku. Po w艂osku.

Eve wyda艂a z siebie co艣, co zabrzmia艂o jak skrzy偶owanie pisku z rykiem. Trzasn臋艂a w obudow臋 d艂oni膮, hukn臋艂a w ni膮 z ca艂ej si艂y pi臋艣ci膮 i ju偶 by艂a blis­ka wyrwania kabla z gniazda sieciowego i wyrzucenia komputera przez okno.

Gdyby dopisa艂o jej szcz臋艣cie, pod jej oknem m贸g艂 w艂a艣nie przechodzi膰 kt贸ry艣 z tych palant贸w z dzia艂u konserwacji. I za jednym zamachem...

Lecz chocia偶 co艣 takiego niew膮tpliwie sprawi艂oby jej niewypowiedzia­n膮 satysfakcj臋, musia艂a pami臋ta膰 o tym, 偶e przed ko艅cem bie偶膮cego stule­cia nie by艂o 偶adnych szans na nowy sprz臋t.

Nachyli艂a si臋 do swojego 艂膮cza, zamierzaj膮c zadzwoni膰 do konserwacji i zmiesza膰 z b艂otem pierwszego lepszego technika, kt贸ry jej si臋 nawinie.

- I co ci z tego przyjdzie, Dallas? - zapyta艂a siebie sam膮. - Ci dranie tylko na to czekaj膮. Siedz膮 u siebie, patrz膮, co si臋 dzieje, i lej膮 ze 艣miechu. Tylko 偶e w ko艅cu kiedy艣 si臋 doigraj膮. Kto艣 tam zejdzie, powystrzela ich do nogi i zarobi za to do偶ywocie.

Jeszcze raz r膮bn臋艂a komputer pi臋艣ci膮, tylko tak, 偶eby sobie ul偶y膰. I na­gle j膮 ol艣ni艂o: a mo偶e by tak spr贸bowa膰 od innej strony...

- Sekcja komputerowa. M贸wi McNab. O, cze艣膰, Dallas! - Najukocha艅­szy facet Peabody b艂ysn膮艂 do niej z臋bami z ekranu komunikatora, prezen­tuj膮c w ca艂ej krasie swoj膮 szczup艂膮, przystojn膮 twarz i w艂osy koloru jasnoblond, zaplecione na skroniach w kilka cienkich warkoczyk贸w. - W艂a艣nie mia艂em przes艂a膰 ci raport z wynikami przeszukiwania sieci.

- Nie masz po co. Komputer mi siada. Wychodz臋 ju偶 z siebie, McNab. Zr贸b mi przys艂ug臋 i zajrzyj tutaj, rzu膰 na niego okiem.

- Dzwoni艂a艣 do konserwacji? Odpowiedzi膮 by艂o tylko w艣ciek艂e warkni臋cie.

- Che, che, che... - zarechota艂 McNab. - Dobra, nic nie m贸wi艂em. Mog臋 wpa艣膰 na p贸艂 godzinki. Za jaki艣 kwadrans.

- W porz膮dku.

- Ale je艣li wezwiesz mnie do swojego gabinetu s艂u偶bowo, z poleceniem dostarczenia raportu na dysku i na wydruku, to zg艂osz臋 si臋 w trybie na­tychmiastowym.

- Czuj si臋 s艂u偶bowo wezwany.

- To 艣migam.

- C o ? - zdziwi艂a si臋 Eve, ale McNab przerwa艂 ju偶 po艂膮czenie.

Parskn臋艂a rozz艂oszczona i wyci膮gn臋艂a kieszonkowy komputer. Postano­wi艂a przerzuci膰 dane z jednostki stacjonarnej do podr臋cznej bazy danych. Nie nazwa艂abym si臋 komputerowym geniuszem, powiedzia艂a sobie, ale nie jestem przecie偶 g艂upia i umiem si臋 obchodzi膰 z podstawowym sprz臋tem.

Kiedy McNab wparowa艂 do gabinetu, Eve zaczyna艂a ju偶 rwa膰 sobie w艂o­sy z g艂owy. Wezwany s艂u偶bowo ekspert mia艂 na sobie fioletow膮 koszul臋 z zielon膮 plis膮. Plisa bieg艂a od g贸ry do do艂u i spotyka艂a si臋 z nogawkami workowatych zielonych spodni w fioletowe pasy; by艂 to fason rajdowc贸w. Oba kolory powtarza艂y si臋 w formie fioletowo - zielonej szachownicy na sportowych butach.

- Wielki Elektromistrz przybywa na ratunek - zaanonsowa艂 si臋. Eve zauwa偶y艂a, 偶e dzi艣 jego stroju dope艂nia艂y srebrne k贸艂eczka w uszach, obwie­szone fioletowymi i zielonymi koralikami. - Z czym mamy problem?

- Gdybym to wiedzia艂a, nie potrzebowa艂abym twojej pomocy.

- Jasne. - McNab rzuci艂 na jej biurko niedu偶膮 srebrn膮 skrzyneczk臋 z narz臋dziami, klapn膮艂 z rozmachem na fotel i zatar艂 d艂onie. - O, czekola­da! - U艣miechn膮艂 si臋 jeszcze szerzej, poruszaj膮c znacz膮co brwiami.

- Cholera jasna. W porz膮dku, cz臋stuj si臋. Niech to b臋dzie rewan偶 z mojej strony.

- Wylot! - Co?!

- Wylot. - Chapn膮艂 wielki k臋s batonika. - Znaczy si臋, super. Dobrze, zajrzyjmy twojej maszynie do 艣rodka. Odrobink臋, tylko tyle 偶eby da艂o si臋 zrobi膰 standardow膮 diagnostyk臋.

Poda艂 komputerowi seri臋 komend, kt贸re w uszach Eve brzmia艂y jak najczystszy dialekt mieszka艅c贸w Wenus. Na monitorze zaroi艂o si臋 od ko­d贸w, symboli i dziwacznych znaczk贸w, a z g艂o艣nika rozleg艂o si臋 jakby skrzekliwe westchnienie mechanicznego g艂osu.

- Widzisz? Widzisz? - Eve zerwa艂a si臋 z fotela i pochyli艂a nad McNabem, zagl膮daj膮c mu przez rami臋. - Co艣 jest nie tak, prawda? Co艣 tu jest 藕le.

- Hm. Zaczekaj, zrobi臋...

- To sabota偶, nie s膮dzisz?

- Spodziewasz si臋 pr贸by sabota偶u?

- Sabota偶u nikt si臋 nie spodziewa. O to w艂a艣nie w tym chodzi.

- W sumie racja... Wiesz co, musz臋 tutaj troch臋 poszpera膰. Mo偶e zr贸b sobie... ma艂膮 przerw臋 w pracy?

- Mam si臋 wynie艣膰 z mojego w艂asnego gabinetu?

- Pani porucznik... - Spojrza艂 na ni膮 ze zbola艂膮 min膮.

- Dobra, dobra. - W艂o偶y艂a r臋ce do kieszeni. - B臋d臋 w biurze. Wychodz膮c, us艂ysza艂a serdeczne westchnienie ulgi. Pomaszerowa艂a prosto do biurka Peabody.

- Komp ci nawala? - us艂ysza艂a na powitanie. - McNab zajrza艂 na sekun­d臋, kiedy szed艂 do ciebie.

- To sabota偶. Popsuli mi sprz臋t.

- Kto?

- Gdybym wiedzia艂a, to ju偶 by wisieli na haku obdarci 偶ywcem ze sk贸­ry i b艂agali, 偶eby ich dobi膰.

- Ba! Dobrze, s艂uchaj. Rozmawia艂am z Deann Vanderle膮. Pudelek si臋 znalaz艂.

- O. Ta ich suczka?

- Tak. Mignon. Zagna艂o j膮 prawie na drugi koniec parku. Wpad艂a w oko jakim艣 ludziom, kt贸rzy akurat tam biegali. Sprawdzili jej dane na obro偶y i odprowadzili psa do domu.

- Mia艂a jakie艣 obra偶enia?

- Nie. By艂a tylko wystraszona. Dla rodziny zawsze to jaka艣 pociecha, 偶e do nich wr贸ci艂a. A w tej drugiej kwestii: Deann i jej m膮偶 chodzili 膰wiczy膰 do klubu Total Health Fitness and Beauty. Ofiara r贸wnie偶. To raczej jedno z tych miejsc, kt贸re nie mieszcz膮 si臋 w charakterystyce mordercy.

- W ka偶dym razie dobrze, 偶e sprawdzi艂a艣.

- Deann nie przypomina sobie, 偶eby w okolicy kr臋ci艂 si臋 jaki艣 podejrza­ny typ. Nigdzie nie widzia艂a 偶adnego wielkiego mi臋艣niaka, ale zapyta m臋­偶a i s膮siad贸w. I portiera.

- I tak przejdziemy si臋 po okolicy.

- Jasne. Ojca ofiary mo偶emy wykluczy膰. Ma alibi. By艂 par臋 tysi臋cy ki­lometr贸w st膮d. Poza tym nie pasuje do rysopisu, kt贸ry ustali艂y艣my.

- To by艂oby zreszt膮 za proste. A co z moim wozem?

- Robi si臋. Daj mi troch臋 czasu.

- Wszystkim dzisiaj brakuje czasu! W takim razie przejrzymy si艂ownie. Najpierw na samym Manhattanie. - Eve zgrzytn臋艂a z臋bami, patrz膮c, jak komputer jej partnerki pos艂usznie reaguje na wszystkie komendy. - Jak to mo偶liwe, 偶e w tym wydziale detektywi i szeregowi funkcjonariusze maj膮 lepszy sprz臋t ode mnie? Jestem szefem czy nie?

- Wiesz - powiedzia艂a Peabody - istnieje teoria, kt贸ra m贸wi, 偶e je艣li cho­dzi o technik臋, to pewni ludzie rodz膮 si臋 z... - antytalentem, przemkn臋艂o jej przez g艂ow臋, ale poniewa偶 nie chcia艂a, aby naruszono jej nietykalno艣膰 cieles­n膮, postanowi艂a wyrazi膰 si臋 ogl臋dniej. - Tacy ludzie s膮 jakby zaka偶eni i wi­rus, kt贸rego nosz膮 w sobie, przechodzi na urz膮dzenia, kt贸rych u偶ywaj膮.

- Bzdura. W domu nic mi nigdy nie nawala.

- To tylko taka teoria. - Delia pochyli艂a si臋 w fotelu. - Musisz nade mn膮 wisie膰, kiedy program b臋dzie szuka艂?

- Gdzie艣 musz臋 si臋 podzia膰. - Eve skrzywi艂a si臋 z obrzydzeniem i ode­sz艂a wielkimi krokami. Postanowi艂a, 偶e we藕mie pepsi z dystrybutora, och艂o­dzi si臋 troch臋, a potem wr贸ci do siebie i wejdzie McNabowi na g艂ow臋.

W tej chwili chcia艂a tylko usi膮艣膰 w swoim w艂asnym pokoju i zabra膰 si臋 do swojej w艂asnej roboty. Czy to a偶 tak du偶o?

Stan臋艂a przed automatem i spojrza艂a na niego z g艂臋bok膮 uraz膮. By艂a pewna, 偶e gdyby tylko spr贸bowa艂a wybra膰 teraz pepsi, opryska艂by j膮 br膮­zowym gazowanym p艂ynem od st贸p do g艂贸w, a potem z czystej z艂o艣liwo艣ci poda艂by jej jaki艣 zdrowy nap贸j dietetyczny.

- Ej! - zaczepi艂a przechodz膮c膮 mundurow膮 funkcjonariuszk臋 i w艂o偶y艂a r臋k臋 do kieszeni. - We藕 dla mnie pepsi.

Policjantka popatrzy艂a na kredyty, kt贸re Eve rzuci艂a jej na d艂o艅.

- Hmm... Nie ma sprawy, pani porucznik. Kredyty znikn臋艂y w szczelinie; maszyna odpowiedzia艂a weso艂ym, uprzejmym g艂osem, potwierdzaj膮c zam贸wienie. Tuba z napojem wysun臋艂a si臋 cichutko z otworu.

- Prosz臋 - powiedzia艂a policjantka.

- Dzi臋ki.

Eve wr贸ci艂a do biura swojego wydzia艂u zadowolona, popijaj膮c w najlep­sze pepsi. Wiedzia艂a ju偶, jak rozwi膮偶e ten problem. Kiedy tylko trzeba b臋­dzie zmierzy膰 si臋 z technik膮, znajdzie sobie kogo艣, kto zrobi to za ni膮. Sto­pie艅 to stopie艅. By艂a oficerem i mia艂a prawo wyznacza膰 podw艂adnym obo­wi膮zki.

- Pani porucznik! - To by艂 McNab. Pomacha艂 do niej, jednocze艣nie po­sy艂aj膮c Peabody ca艂usa. Pr贸bowa艂a tego nie widzie膰.

- Nie ma cmokania w wydziale zab贸jstw, detektywie McNab. Czy m贸j komputer dzia艂a?

- Mam dwie wiadomo艣ci. Mo偶e najpierw ta z艂a? - Skin膮艂 g艂ow膮, 偶eby posz艂a za nim do gabinetu. - Z艂a wiadomo艣膰: ten system to tandeta.

- Do tej pory dzia艂a艂 jak nale偶y.

- Owszem. Ale ma b艂臋dy. Tak najpro艣ciej to wyja艣ni膰. Niekt贸re z jego, jak my to m贸wimy, bebech贸w zosta艂y zaprojektowane tak, aby si臋 zu偶ywa膰 i psu膰 automatycznie po up艂ywie okre艣lonej liczby przepracowanych go­dzin.

- Po co programowa膰 urz膮dzenie na automatyczne psucie?

- 呕eby sprzeda膰 nowy egzemplarz. - McNab zaryzykowa艂 poklepanie porucznik Dallas po ramieniu. Sprawia艂a wra偶enie, 偶e tego potrzebuje. - Dyrekcja i logistyka zawsze szczypi膮 si臋 z fors膮.

- 艢winie.

- Popieram. Ale jest te偶 dobra wiadomo艣膰: postawi艂em go na nogi. Wymieni艂em par臋 rzeczy. Przy tym, jak ty u偶ywasz tego sprz臋tu, i tak nie wy­trzyma d艂u偶ej ni偶 kilka dni, ale mog臋 za艂atwi膰 r贸偶ne cz臋艣ci. Mam doj艣cia. Mog臋 praktycznie z艂o偶y膰 ci n贸wk臋. A do tego czasu, je艣li powstrzymasz si臋 od kopania go, to wyrobi.

- Dobrze, dzi臋ki za b艂yskawiczn膮 robot臋.

- Nie ma za co. Jestem geniuszem. Do zobaczenia jutro wieczorem, tak?

- Jutro wieczorem?

- Kolacja? U Louise i Charlesa?

- A, tak. Jasne. I nie cmoka膰 mi w pracy! - zawo艂a艂a za nim, kiedy opu­艣ci艂 jej gabinet tanecznym krokiem.

Usiad艂a za biurkiem, napi艂a si臋 pepsi i wbi艂a wzrok w maszyn臋, rzuci艂a jej nieme wyzwanie: tylko mi spr贸buj podskoczy膰. Przypomniawszy so­bie, 偶e Peabody sprawdza si艂ownie na Manhattanie, postanowi艂a rozszerzy膰 obszar poszukiwa艅 i przejrze膰 Bronx.

Komputer zabra艂 si臋 do pracy, jakby mi臋dzy nim a w艂a艣cicielk膮 absolut, nie nic nie zasz艂o. Zach臋cona powodzeniem, Eve nabra艂a pewno艣ci siebie i nawet odwr贸ci艂a si臋 do niego plecami, kiedy trwa艂o wyszukiwanie. Zacz臋艂a przegl膮da膰 charakterystyk臋 zamordowanej.

- Gdzie wpad艂a艣 mu w oko, Eliso? - powiedzia艂a na g艂os. - Gdzie mu si臋 napatoczy艂a艣? W jakim miejscu co艣 mu na tw贸j widok zaskoczy艂o w tej cho­rej m贸zgownicy i postanowi艂 ci臋 艣ledzi膰, obserwowa膰, zaczai膰 si臋 na ciebie? Samotna matka. Pomoc domowa. Hobby: rob贸tki r臋czne. Rozwiedziona. M膮偶: tyran domowy.

Nie potrzebowa艂a zagl膮da膰 do akt sprawy. Wszystkie szczeg贸艂y dotycz膮­ce Elisy Maplewood mia艂a wyryte w pami臋ci.

Tu偶 po trzydziestce, wzrost lekko ponad przeci臋tn膮, 艣redniej budowy cia艂a. W艂osy jasnobr膮zowe, d艂ugie. 艁adna twarz.

Wykszta艂cenie standardowe, pochodzenie: niezamo偶na klasa 艣rednia. Urodzona w Nowym Jorku.

Ubiera艂a si臋 prosto, ale gustownie. Bez pogoni za aktualn膮 mod膮, 偶ad­nych wyzywaj膮cych stroj贸w. Aktualnie nie mia艂a partnera ani nie by艂a za­kochana. 呕ycie towarzyskie ograniczone do minimum. Gdzie wpad艂a艣 mu w oko?

W parku? Bywa艂a艣 tam z dzie膰mi, na spacerze z psem. W sklepie? Ku­powa艂a艣 materia艂y do rob贸tek, ogl膮da艂a艣 wystawy.

Wzi臋艂a do r臋ki wydruk raportu, kt贸ry McNab zostawi艂 na jej biurku. Po­艂膮czenia przez komunikator: z rodzicami, z kieszonkowym aparatem Deann, z biurem Luthera, ze sklepem pasmanteryjnym na Trzeciej Ulicy; potwierdzenie zam贸wienia. Po艂膮czenia przychodz膮ce - z tymi samymi nu­merami.

W sieci Elisa odwiedza艂a strony dla rodzic贸w, strony po艣wi臋cone szyciu i hafciarstwu oraz kana艂y z czatem. 艢ci膮ga艂a wirtualne czasopisma: zn贸w magazyny o szyciu i hafcie, zn贸w poradniki dla rodzic贸w i czasami jeszcze co艣 z urz膮dzania wn臋trz albo katalogi zakup贸w online. Zam贸wi艂a kilka elektronicznych ksi膮偶ek z listy aktualnych bestseller贸w.

Sprawdzenie domowego sprz臋tu Luthera i Deann Vanderlea nie przy­nios艂o 偶adnych rezultat贸w.

Pomy艣la艂a te偶, 偶e warto by rozejrze膰 si臋 na kanale do czatu, z kt贸rego korzysta艂a ofiara, i zanotowa艂a to sobie. Trudno jednak by艂o wyobrazi膰 so­bie g贸r臋 mi臋艣ni z drutami albo z jakim艣 tam szyde艂kiem w d艂oniach... Po­za tym Eve mia艂a nieodparte wra偶enie, 偶e taka kobieta jak Elisa Maplewood by艂a zbyt rozs膮dna, 偶eby podawa膰 na czacie jakie艣 bardziej prywatne infor­macje. Morderca na pewno nie dowiedzia艂 si臋 tego, co by艂o mu potrzebne, prowadz膮c z ni膮 dyskusje na temat, dajmy na to, haftowania makatek. To nie by艂 jego pierwszy raz, przypomnia艂a sobie s艂owa Celiny Sanchez. Zastanowi艂a si臋 nad tym, co powiedzia艂a jasnowidz膮ca. Tak. Ona by艂a tego samego zdania.

To, co spotka艂o Elis臋, zosta艂o starannie przygotowane i przeprowadzone niezwykle sprawnie pomimo presji ryzyka. Szybko i bezb艂臋dnie - dla Eve by艂 to wyra藕ny znak, 偶e ma do czynienia z do艣wiadczonym morderc膮.

Poszukuj膮c uprzednio w kartotece podobnych zbrodni, nie spotka艂a si臋 ani razu z tak膮 kombinacj膮 element贸w. Mo偶e co艣 doda艂, dostosowa艂 si臋 do zmienionych warunk贸w. Mo偶e w艣r贸d przypadk贸w, kt贸re wyszuka艂a w ak­tach, znalaz艂o si臋 kt贸re艣 z jego morderstw.

Duma. Celina Sanchez podkre艣li艂a, 偶e ten cz艂owiek jest z siebie dumny. Eve nie by艂a do ko艅ca przekonana, czy chce polega膰 a偶 tak bardzo na in­formacjach uzyskanych od jasnowidza, ale tym razem zn贸w si臋 z ni膮 zgadza艂a. Spos贸b u艂o偶enia zw艂ok, wystawienie ich na pokaz, 艣wiadczy艂o o du­mie, aroganckiej bucie sprawcy.

Patrzcie, co zrobi艂em, patrzcie, co potrafi臋. W samym sercu miasta, w wielkim parku, tak blisko dom贸w, gdzie mieszkaj膮 bogaci i uprzywilejo­wani鈥.

Tak, on by艂 dumny ze swojego dzie艂a. A co robi dumny tw贸rca, kiedy dzie艂o si臋 nie uda, nie spe艂nia jego wysokich wymaga艅?

Knoty, owoce nieudanych pr贸b zakopuje si臋 g艂臋boko pod ziemi膮.

Us艂ysza艂a szum w艂asnej krwi. Wiedzia艂a, 偶e jest na w艂a艣ciwym tropie. Wr贸ci艂a do komputera. Zapisa艂a wyniki wst臋pnego wyszukiwania i do艂膮­czy艂a je do dokumentacji, a nast臋pnie wywo艂a艂a na monitorze list臋 zaginio­nych kobiet.

Na pocz膮tek zaw臋zi艂a poszukiwanie do ostatnich dwunastu miesi臋cy, a obszar do samego Manhattanu i wstuka艂a do systemu og贸lny rysopis Elisy Maplewood.

- Dallas...

- Czekaj. - Nie odrywaj膮c wzroku od ekranu, unios艂a d艂o艅, uciszaj膮c Peabody. - On musia艂 urz膮dza膰 sobie pr贸by. 膯wiczy艂. Trenowa艂, wyrabia艂 si­艂臋, pracowa艂 nad form膮. To wymaga wyrzecze艅. I do艣wiadczenia, kt贸re trze­ba zdoby膰. Egzystuje, funkcjonuje, 偶yje z dnia na dzie艅 w nieustaj膮cym gniewie. To wymaga dyscypliny i silnej woli. Ale od czasu do czasu trzeba znale藕膰 jakie艣 uj艣cie, odpu艣ci膰 sobie na chwil臋. Trzeba zabi膰. Pr贸buje si臋 zatem do skutku, a偶 wszystko wychodzi tak, jak nale偶y.

WYSZUKIWANIE ZAKO艃CZONE. DWA PRZYPADKI ODPOWIADAJ膭 WPROWADZONYM PARAMETROM. WY艢WIETLAM PIERWSZY PORTRET.

- Co to ma by膰? - zapyta艂a Peabody.

- Niewykluczone, 偶e to s膮 w艂a艣nie jego pr贸by. Wprawki. Sp贸jrz na ni膮. Ten sam typ co Elisa Maplewood. Analogiczna grupa wiekowa, karnacja, kolor w艂os贸w, budowa cia艂a.

Peabody wesz艂a do gabinetu i zajrza艂a jej przez rami臋, tak jak Eve nie­dawno zagl膮da艂a przez rami臋 McNabowi.

- Podobna tylko og贸lnie, poza tym - wcale. Ale faktycznie, ten sam typ.

- Komputer, podziel ekran i wy艣wietl drugi portret. Podaj daty.

PROSZ臉 CZEKA膯... WYKONANE.

- McNab si臋 spisa艂 - mrukn臋艂a Eve.

- Na siostry raczej nie wygl膮daj膮 - skomentowa艂a Peabody. - Mo偶e na kuzynki.

- Marjorie Kates - przeczyta艂a Eve z ekranu. - Trzydzie艣ci dwa lata Niezam臋偶na, bezdzietna, zamieszka艂a w centrum. Zatrudnienie: kierow­niczka restauracji. Zagini臋cie zg艂osi艂 narzeczony drugiego kwietnia bie偶膮­cego roku. Nie wr贸ci艂a do domu po pracy. Spraw臋 dostali Lansing i Jones Druga nazywa si臋 Breen Merriweather. Lat trzydzie艣ci. Rozwiedziona, jed­no dziecko, syn, lat pi臋膰. Mieszka艂a na Upper East Side. Zatrudnienie: pra­cownica studia telewizyjnego, Kana艂 75. Zagini臋cie zg艂osi艂a opiekunka do dziecka dziesi膮tego czerwca bie偶膮cego roku. Nie wr贸ci艂a do domu ze zmia­ny. Spraw臋 dostali Polinski i Silk.

- Musz臋 mie膰 akta tych kobiet, Peabody. I trzeba pogada膰 z detekty­wami.

- Robi si臋.

Lansing i Jones pracowali w komendzie, wi臋c droga do ich wydzia艂u by艂a kr贸tka: trzy ruchome chodniki, a potem jazda wind膮.

Zasta艂y oboje przy biurkach ustawionych naprzeciwko siebie.

- Detektywi Lansing i Jones? - zapyta艂a Eve. - Jestem porucznik Dal­las, a to detektyw Peabody. Dzi臋kujemy, 偶e znale藕li艣cie dla nas chwil臋.

- Lansing. - Rudy gliniarz z pot臋偶n膮 bycz膮 piersi膮, na oko pod pi臋膰dzie­si膮tk臋, wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋. - Nie ma sprawy, pani porucznik. Podobno ma pani 艣ledztwo, kt贸re wi膮偶e si臋 z naszym?

- Musz臋 dowiedzie膰 si臋 kilku rzeczy.

- Jones. - Drobna, mniej wi臋cej trzydziestoletnia Murzynka u艣cisn臋艂a d艂o艅 Eve, potem poda艂a r臋k臋 Peabody. - Narzeczony, Royce Cabel, przyje­cha艂 zg艂osi膰 zagini臋cie. Nie wr贸ci艂a do domu na noc. Nic wielkiego, ale facet od razu zacz膮艂 艣wirowa膰.

- Ostatni raz widziano j膮 pierwszego kwietnia w restauracji, kt贸r膮 pro­wadzi艂a. Lokal nazywa si臋 Appetito, jest na Pi臋膰dziesi膮tej 脫smej Wschod­niej. Zamkn臋艂a go oko艂o p贸艂nocy - w艂膮czy艂 si臋 Lansing.

- Mieszka艂a chyba trzy przecznice dalej i najcz臋艣ciej chodzi艂a do pra­cy i z pracy na piechot臋. Mia艂a wr贸ci膰 oko艂o wp贸艂 do pierwszej, tak nam po­wiedzia艂 jej facet. Czeka艂 na ni膮, w ko艅cu przysn膮艂. Obudzi艂 si臋 oko艂o dru­giej, ale jej nie by艂o. W艣ciek艂 si臋 i zacz膮艂 wydzwania膰, do kogo popad艂o, a z samego rana przylecia艂 tutaj do nas - doda艂a jego partnerka.

- Znikn臋艂a trzy tygodnie przed 艣lubem - podj膮艂 Lansing - wi臋c kilka rzeczy trzeba wzi膮膰 pod uwag臋. Mo偶e odwidzia艂o jej si臋 ma艂偶e艅stwo i da­艂a nog臋. Mo偶e si臋 pok艂贸cili, on j膮 stukn膮艂 i zg艂osi艂 zagini臋cie, 偶eby ukry膰 prawd臋.

- Ale nic z tego nie pasuje. - Jones pokr臋ci艂a g艂ow膮 - Mamy kopie ra­port贸w, mamy w艂asne notatki s艂u偶bowe, zeznania 艣wiadk贸w, protoko艂y przes艂ucha艅. Ka偶dy, kogo pytali艣my, powtarza艂, 偶e Kates 偶y艂a przygotowa­niami do 艣lubu. Mieszka艂a razem z Cabelem od osiemnastu miesi臋cy. Nikt ani s艂owem nie wspomnia艂, 偶e facet zachowywa艂 si臋 w stosunku do niej agresywnie.

- Podda艂 si臋 badaniu wykrywaczem k艂amstw. Nawet nie mrugn膮艂, kie­dy go o to pytali艣my.

- Ona nie 偶yje - powiedzia艂a Jones. - Co艣 tak czuj臋, pani porucznik.

- Nie wpadli艣my na 偶aden trop. Dopiero pani dzi艣 si臋 odezwa艂a.

- Ja te偶 jeszcze nie wiem, czy wpad艂y艣my na w艂a艣ciwy trop. Mog臋 sko­rzysta膰 z waszej listy 艣wiadk贸w?

- Jasne. - Lansing potar艂 warg臋. - A mo偶e jaka艣 wskaz贸wka?

- Prowadzimy 艣ledztwo w sprawie morderstwa na tle seksualnym po艂膮­czonego z okaleczeniem zw艂ok. Rzecz si臋 sta艂a w Central Parku. Nasza de­natka jest podobna z rysopisu do waszej zaginionej. Mam teori臋, 偶e mor­derca wprawia艂 si臋 na wcze艣niejszych ofiarach.

- No to dupa - mrukn臋艂a Jones.

- Po drodze na rozmow臋 z tym Cabelem mo偶emy wpa艣膰 na posterunek, gdzie pracuj膮 Polinski i Silk.

- A si艂ownie? T艂um spoconych facet贸w z byczymi karkami?

- W swoim czasie. 呕eby dosta膰 si臋 na poziom gara偶贸w, wcisn臋艂y si臋 do windy - tak by艂o najszybciej. Eve naprawd臋 bardzo si臋 stara艂a nie zwraca膰 uwagi na czyj艣 艂okie膰 wbity w swoje 偶ebra.

- Chc臋, 偶eby艣my udzieli艂y Nadine wywiadu.

- Bo jedna z zaginionych pracowa艂a w Kanale 75?

- Nie tylko. Wydaje mi si臋, 偶e nasz du偶y, silny m臋偶czyzna mo偶e si臋 odro­bink臋 zdenerwowa膰, kiedy zobaczy, jak trzy kobiety pluj膮 na niego z ekra­nu. No i kiedy si臋 dowie, 偶e dwie z nich prowadz膮 艣ledztwo.

- Co艣 w tym jest. Drzwi otworzy艂y si臋 i kilka os贸b wysiad艂o z windy. Eve zerkn臋艂a w g贸r臋, na wy艣wietlacz; jeszcze trzy pi臋tra.

- Mo偶e um贸wimy si臋 na ten wywiad jeszcze dzi艣?

- Na komendzie?

- Co艣 ty. W Central Parku. No, nareszcie! - Eve niemal偶e wyskoczy艂a z windy, kt贸ra zatrzyma艂a si臋 na poziomie gara偶贸w.

- Dallas, czekaj! - Delia chwyci艂a j膮 za r臋k臋 i osadzi艂a w miejscu. - Musz臋 ci co艣 powiedzie膰.

- Streszczaj si臋.

- Uprzedzam ci臋 lojalnie, 偶e ju偶 za chwil臋 poczujesz nieodparte prag­nienie, aby poca艂owa膰 mnie prosto w usta. Nie przyjmuj臋 do wiadomo艣ci, 偶e mo偶e by膰 inaczej.

- Peabody, sk膮d u ciebie takie zboczone fantazje ze mn膮 w roli g艂贸wnej ? Nie chc臋 nawet o tym s艂ysze膰. Zreszt膮 czy w tych twoich perwersyj­nych urojeniach ja w og贸le mam jakie艣 opory, 偶eby si臋 z tob膮 ca艂owa膰?

- Zamknij oczy. Eve odpowiedzia艂a cicho, spokojnie, prawie beztrosko:

- Pogi臋艂o ci臋?

- No, dobra. - Peabody wyd臋艂a wargi. - Ponura nudziara. - Podesz艂a do s艂u偶bowego miejsca parkingowego Eve. - Voila! - zawo艂a艂a.

- Co to jest, do diab艂a?

- To, porucznik Dallas, jest pani nowy samoch贸d. Mo偶na zacz膮膰 si臋 pu­szy膰.

Eve wyba艂uszy艂a oczy. By艂 to widok tak rzadki, 偶e Delia, pragn膮c uczci膰 t臋 wyj膮tkow膮, niepowtarzaln膮 chwil臋, pozwoli艂a sobie wykona膰 kr贸tki, za to 偶ywio艂owy step.

Niespiesznym krokiem obesz艂y l艣ni膮cego, granatowego sedana. W twar­dym, jaskrawym 艣wietle gara偶owych lamp w贸z b艂yszcza艂 niczym pyszny klejnot, przyci膮gaj膮c wzrok nieskaziteln膮 czerni膮 szerokich opon, migota­niem szk艂a i chromowa艅.

- To nie jest m贸j w贸z.

- A w艂a艣nie, 偶e jest.

- To m贸j w贸z?

- Aha. - Peabody kiwn臋艂a g艂ow膮 jak kukie艂ka na sznurku.

- Bujasz! - Eve pacn臋艂a j膮 w rami臋. - Jak to za艂atwi艂a艣?

- Kr贸tka seria szybkich zdanek, odrobinka przesady, bardzo du偶o kom­binowania zamiast prostych, konkretnych odpowiedzi plus pomoc dobrego duszka informatyk贸w, kt贸ry przypadkowo jest zawo艂anym hakerem.

- Uciek艂a艣 si臋 do nieetycznych i prawdopodobnie nielegalnych metod, 偶eby za艂atwi膰 mi samoch贸d.

- Ma si臋 rozumie膰. Eve wzi臋艂a si臋 pod boki i spojrza艂a Peabody prosto w oczy.

- To jest wielki moment w moim 偶yciu. Naprawd臋 wielki moment.

- Poca艂ujesz mnie w usta?

- Nie a偶 tak wielki.

- Mo偶e chocia偶 w policzek?

- Wsiadaj, nie nud藕.

- Kody, pani porucznik. - Partnerka poda艂a jej kart臋 z kodami i prze­sz艂a na drug膮 stron臋 wozu. - I wiesz co, Dallas? - szepn臋艂a. - Podobno ma niez艂ego kopa i w og贸le pe艂en wypas.

- Tak? - Eve wsun臋艂a si臋 za kierownic臋 i z b艂ogim zadowoleniem spo­strzeg艂a, 偶e nie ma wra偶enia, jakby siedzia艂a na twardym, nier贸wnym ka­mieniu. - W porz膮dku. Zobaczymy, co potrafi.

8

Wra偶enie by艂o nie z tej ziemi. To, 偶e wszystko dzia艂a艂o - to jeszcze nic. Bo ten samoch贸d... jecha艂. I w p艂aszczy藕nie pionowej te偶 porusza艂 si臋 bez pro­blem贸w. Zamiast przebija膰 si臋 przez korki, mo偶na by艂o po prostu mkn膮膰 przed siebie.

Wszystkie systemy informatyczne by艂y sprawne, o czym zapewni艂 Eve uprzejmy g艂os automatu; nawet nie zd膮偶y艂a pomy艣le膰, 偶eby o to zapyta膰. Komputer pok艂adowy zwraca艂 si臋 od niej per 鈥瀙orucznik Dallas鈥. Zawia­domi艂, 偶e na zewn膮trz jest przyjemna pogoda, temperatura wynosi dwa­dzie艣cia sze艣膰 stopni Celsjusza, a z po艂udnia i po艂udniowego zachodu wie­je 艂agodny wiatr o pr臋dko艣ci siedemnastu kilometr贸w na godzin臋.

Zapyta艂, czy pani porucznik 偶yczy sobie, aby obliczy膰 czas przejazdu i wyznaczy膰 najwygodniejsz膮 tras臋, uwzgl臋dniaj膮c bie偶膮ce informacje o ruchu ulicznym.

To by艂 normalny cud.

- Cudowny jest, nie? - zapyta艂a Peabody z zadowolonym u艣mieszkiem na twarzy.

- Nie ma cudownych samochod贸w. S膮 sprawne maszyny i dzia艂aj膮ce urz膮dzenia. Tego oczekuj臋 od techniki i to w niej doceniam: ma pomaga膰 mi w pracy, a nie rzuca膰 k艂ody pod nogi.

Wymin臋艂a b艂yskawicznie tocz膮cy si臋 艣limaczym tempem maksibus, przemkn臋艂a bez najmniejszego problemu pomi臋dzy st艂oczonymi ekspreso­wymi taks贸wkami, a na koniec, dla czystej przyjemno艣ci, poderwa艂a samo­ch贸d do g贸ry. Wystrzeli艂y jak z procy, kieruj膮c si臋 na po艂udnie miasta.

- Niech ci b臋dzie. Cudowny w贸z!

- Wiedzia艂am, 偶e tak powiesz - za膰wierka艂a rado艣nie Peabody.

- Niech tylko spr贸buj膮 mi go zabra膰. B臋d臋 o niego walczy膰 na 艣mier膰 i 偶ycie. Do krwi ostatniej kropli z 偶y艂!

Przez ca艂膮 drog臋 u艣miecha艂a si臋 od ucha do ucha.

Polinski by艂 na urlopie, wi臋c rozmawia艂y z samym Silkiem, facetem ni­skim i przysadzistym jak hydrant przeciwpo偶arowy. Silk wprowadzi艂 Eve w szczeg贸艂y poszukiwania zaginionej w czerwcu kobiety, nie wstaj膮c zza biurka, gdzie pa艂aszowa艂 bezt艂uszczowe chipsy z soi.

Zagini臋cie Breen Merriweather zg艂osi艂a dziesi膮tego czerwca s膮siadka, kt贸ra opiekowa艂a si臋 tak偶e jej synkiem. Matka ch艂opca wysz艂a ze studia mi臋dzy p贸艂noc膮 a godzin膮 zero pi臋tna艣cie. I znikn臋艂a bez 艣ladu.

Nie mia艂a 偶adnego partnera, z kt贸rym 艂膮czy艂by j膮 powa偶ny zwi膮zek, nie mia艂a te偶 zdeklarowanych wrog贸w. By艂a zdrow膮, pogodn膮 kobiet膮 i czeka艂a z ut臋sknieniem na wakacje - planowa艂a wybra膰 si臋 z synkiem do Disney. World East.

Eve skopiowa艂a sobie akta sprawy i notatki s艂u偶bowe detektyw贸w pro­wadz膮cych.

- Skontaktuj si臋 z Nadine - poleci艂a Delii. - Um贸w si臋 na wywiad pod pa艂acykiem. Za godzin臋. Albo niech b臋dzie za p贸艂torej.

Z Royce'em Cabelem spotka艂y si臋 w jego mieszkaniu. Otworzy艂 drzwi, zanim zd膮偶y艂y zapuka膰. W oczach mia艂 szczeg贸lny b艂ysk. Eve rozpozna艂a go od razu. To by艂a nadzieja. Zmartwia艂a ze strachu nadzieja.

- Dowiedzia艂y si臋 panie czego艣 o Marjie - powiedzia艂 bez 偶adnych wst臋­p贸w.

- Panie Cabel, jak ju偶 panu m贸wi艂am, ja i moja partnerka w艂膮czy艂y艣my si臋 do 艣ledztwa w sprawie zagini臋cia pa艅skiej narzeczonej. Jestem porucz­nik Dallas, a to detektyw Peabody. Mo偶emy wej艣膰?

- Oczywi艣cie. Jasne, prosz臋. - Przeczesa艂 palcami d艂ugie, faluj膮ce br膮­zowe w艂osy. - My艣la艂em tylko... to dlatego wola艂em spotka膰 si臋 tutaj za­miast w pracy... 偶e wie pani co艣. 呕e j膮 znale藕li艣cie, ale nie chcecie o tym m贸wi膰 przez komunikator. - Rozejrza艂 si臋 b艂臋dnym wzrokiem po pokoju i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Przepraszam. Chyba powinni艣my usi膮艣膰. Aha, czy de­tektywi Lansing i Jones ju偶 nie prowadz膮 tej sprawy?

- Prowadz膮. My sprawdzamy nowy w膮tek w 艣ledztwie. To, co pan wie, jest dla nas bardzo cenne.

- To, co wiem... - Cabel usiad艂 na obitej ciemnozielonym materia艂em kanapie zarzuconej wieloma bardzo 艂adnymi poduszkami.

艢ciany mieszkania by艂y pomalowane na matowoz艂oty kolor. Eve rzuci艂o si臋 od razu w oczy, 偶e wystr贸j by艂 wyra藕nie kobiecy - poduszki, mi臋kkie, fantazyjne narzuty, zaskakuj膮ce rozb艂yski 偶ywej czerwieni obok plam ciemnych granat贸w.

- Wydaje mi si臋, 偶e niczego ju偶 nie wiem - powiedzia艂 m臋偶czyzna po chwili. - Marjie pracowa艂a na noce. W lipcu mia艂a z tym sko艅czy膰, bo prze­chodzi艂a na stanowisko szefa dziennej zmiany. Zn贸w mieliby艣my taki sam rozk艂ad dnia.

- Od jak dawna pracowa艂a na nocnych zmianach?

- Mniej wi臋cej od o艣miu miesi臋cy. - Potar艂 d艂o艅mi o uda, jakby nie wiedzia艂, co ma zrobi膰 z r臋kami. - By艂o ca艂kiem w porz膮dku. Lubi艂a t臋 pra­c臋, restauracja jest niedaleko, tylko o kilka przecznic st膮d... Raz w tygo­dniu, albo nawet cz臋艣ciej, zagl膮da艂em do niej i jedli艣my obiad. No i mia­艂a dni wolne, dzi臋ki czemu mog艂a zajmowa膰 si臋 przygotowaniami do 艣lu­bu. Prawie wszystko robi艂a samodzielnie. Marjie uwielbia organizowa膰 r贸偶ne rzeczy.

- Czy by艂y pomi臋dzy pa艅stwem jakie艣 problemy?

- Nie. To znaczy, oczywi艣cie, 偶e pewnych rzeczy nie da si臋 unikn膮膰, wszyscy tak maj膮, ale my byli艣my naprawd臋 mocno zakr臋ceni. 艢lub, te sprawy. A ja nie musia艂em kiwn膮膰 palcem, wystarczy艂o, 偶e si臋 pokaza艂em i wyrazi艂em aprobat臋. Marjie wszystko za艂atwia艂a. Planowali艣my za艂o偶y膰 rodzin臋.

W tym miejscu g艂os mu zadr偶a艂. Odchrz膮kn膮艂 i wbi艂 wzrok w 艣cian臋.

- Czy wspomina艂a panu mo偶e, 偶e jaki艣 cz艂owiek j膮 niepokoi艂? Zaczepia艂 w restauracji, pr贸bowa艂 nachodzi膰 j膮 w domu albo jeszcze w jakim艣 innym miejscu?

- Nie. M贸wi艂em to ju偶 tamtym detektywom. Gdyby kto艣 j膮 przestraszy艂, na pewno by mi powiedzia艂a. Tak samo gdyby pok艂贸ci艂a si臋 z kim艣 w pracy. Bardzo du偶o rozmawiali艣my. Zawsze czeka艂em na ni膮 do p贸藕na, 偶eby艣my mogli sobie opowiedzie膰, jak nam min膮艂 dzie艅. A偶 raz nie wr贸ci艂a.

- Panie Cabel...

- Wola艂bym, 偶eby mnie zostawi艂a. - Jego g艂os zabarwi艂 si臋 nutami emo­cji: gniewu podszytego panicznym strachem. - Wola艂bym, 偶eby co艣 jej od­bi艂o albo 偶eby przesta艂a mnie kocha膰, 偶eby znalaz艂a sobie kogo艣 innego, niewa偶ne zreszt膮, byle nie to... Ale nie. To do niej niepodobne. Co艣 jej si臋 sta艂o. Spotka艂o j膮 jakie艣 straszne nieszcz臋艣cie. A ja nie wiem, co robi膰.

- Panie Cabel, czy chodz膮 pa艅stwo do si艂owni albo na fitness?

- Prosz臋? - Zamruga艂 oczami, wci膮gn膮艂 g艂o艣no powietrze. - Pewnie, 偶e tak, kto dzi艣 nie 膰wiczy? Chodzimy do klubu, kt贸ry nazywa si臋... Formacja. Staramy si臋 bywa膰 tam dwa, trzy razy w tygodniu. Zawsze w niedziel臋, bo wtedy oboje mamy wolne. Kilka godzin 膰wicze艅, a potem p贸藕ne 艣niadanie. Jest tam bar, gdzie podaj膮 soki ze 艣wie偶ych owoc贸w.

P贸藕ne 艣niadanko i soki ze 艣wie偶ych owoc贸w nie pasowa艂y do uk艂adanki, uzna艂a Eve. Postanowi艂a zmieni膰 kurs, ale zanim zd膮偶y艂a si臋 odezwa膰, Pea­body wzi臋艂a do r臋ki jedn膮 z le偶膮cych na kanapie poduszek.

- 艢liczna - powiedzia艂a. - Bardzo oryginalna. I chyba robiona r臋cznie.

- Marjie j膮 uszy艂a. Bez przerwy co艣 szy艂a, haftowa艂a... - Royce przesu­n膮艂 d艂oni膮 po innej poduszce. - M贸wi艂a, 偶e jest uzale偶niona od tych swoich rob贸tek.

No, to jeste艣my w domu, pomy艣la艂a Eve.

- Czy wie pan, gdzie kupowa艂a te rzeczy?

- Do szycia? Ale o co chodzi? Nie rozumiem.

- Chodzi o szczeg贸艂y, panie Cabel - wyja艣ni艂a Delia. - Szczeg贸艂y s膮 bar­dzo pomocne.

- To by艂a jedna z tych rzeczy, kt贸rych nie robili艣my razem. - Zdoby艂 si臋 na u艣miech. - Kilka razy zaci膮gn臋艂a mnie ze sob膮 na zakupy, ale szybko da­艂a sobie spok贸j. Powiedzia艂a, 偶e przy mnie zaczyna si臋 spieszy膰, bo widzi, 偶e si臋 nudz臋. W drugiej sypialni urz膮dzi艂a sobie ma艂膮 pracowni臋. Pewnie by si臋 tam znalaz艂y jakie艣 kwity z adresami sklep贸w.

Eve wsta艂a.

- Czy mo偶emy to obejrze膰?

- Jasne. - Zerwa艂 si臋 szybko z kanapy, wyra藕nie zaintrygowany tym no­wym w膮tkiem w 艣ledztwie. - Prosz臋, to tutaj.

Otworzy艂 drzwi wiod膮ce do niedu偶ego pokoju, gdzie wsz臋dzie le偶a艂y r贸偶ne tkaniny, szpulki nici i kolorowe wst膮偶ki. Fr臋dzelki, lam贸wki i mn贸stwo innych rzeczy, kt贸rych Eve nie umia艂a nawet nazwa膰. Wszystko by艂o pedantycznie posegregowane. Sta艂o tam tak偶e kilka maszyn oraz minisystem informacyjno - komunikacyjny.

- Mo偶emy go w艂膮czy膰? - zapyta艂a Eve.

- Oczywi艣cie. Ja to zrobi臋. - Cabel podszed艂 do maszyny i uruchomi艂 j膮.

- Peabody. - Wskaza艂a g艂ow膮 monitor.

- Marjie umia艂a zrobi膰 wszystko. - Royce zacz膮艂 chodzi膰 po pokoju, do­tykaj膮c r贸偶nych tkanin. - To ona uszy艂a narzut臋 na 艂贸偶ko i zrobi艂a te wszyst­kie tradycyjne dywaniki i kapy. A zauwa偶y艂y panie kanap臋 w salonie? Sama j膮 znalaz艂a gdzie艣 na ulicznej wyprzeda偶y, przywioz艂a do domu, napra­wi艂a i obi艂a na nowo. Kiedy艣 dorobi si臋 w艂asnego interesu, za艂o偶y firm臋 dekoratorsk膮 albo mo偶e szko艂臋 szycia, haftu i tak dalej. Nie wiem co, ale na pewno p贸jdzie w tym kierunku.

- Pani porucznik - odezwa艂a si臋 Peabody. - Znalaz艂am pokwitowania transakcji, z dwudziestego si贸dmego lutego i czternastego marca. Sklep: R臋kodzielnia.

Eve skin臋艂a g艂ow膮, nie przerywaj膮c szperania w koszach i malowanych skrzynkach. W pewnej chwili wpad艂y jej w r臋ce trzy szpulki ze wst膮偶kami. Pierwsza by艂a granatowa. Druga z艂ota. A trzecia czerwona.

- Chodzi po pasmanteriach. - Eve omiot艂a wzrokiem bry艂臋 pa艂acyku. Sz艂y przez park. - Czego taki facet szuka w pasmanteriach?

- M贸g艂 zauwa偶y膰 ofiar臋 gdzie艣 indziej i i艣膰 za ni膮 do samego sklepu.

- Nie. Dwie kobiety, jedna zamordowana, druga zaginiona i przypusz­czalnie te偶 nie 偶yje. Jak dot膮d ustali艂y艣my, 艂膮czy je tylko jedno: hobby. Gwarantuj臋 ci, 偶e kiedy ju偶 Nadine sko艅czy wywiad z nami i pojedziemy przes艂ucha膰 opiekunk臋 dziecka tej Breen Merriweather, to dowiemy si臋, 偶e lubi艂a szy膰 i haftowa膰, a materia艂y kupowa艂a, przynajmniej okazjonalnie, w R臋kodzielni albo innym sklepie, do kt贸rego zagl膮da艂y te偶 Elisa Maplewood i Marjie Kates. On wybiera ofiary w pasmanteriach. Kiedy zauwa偶y kobiet臋, kt贸ra odpowiada jego kryteriom, zaczyna za ni膮 chodzi膰 i obserwowa膰, jak wygl膮da jej 偶ycie. - Wetkn臋艂a kciuki w kieszenie d偶ins贸w. - Potem zaczaja si臋 na ni膮 i atakuje z ukrycia. Je艣li to on za艂atwi艂 Kates, to musi mie膰 w艂asny pojazd. Pomi臋dzy restauracj膮 a jej domem nie ma miejsc, gdzie m贸g艂by j膮 zgwa艂ci膰, zamordowa膰, poci膮膰 i ukry膰 cia艂o. Musia艂 j膮 po­rwa膰 i dok膮d艣 zabra膰.

- Je艣li faktycznie to on na ni膮 napad艂, w takim razie przy Maplewood zmieni艂 metod臋.

- Nie zmieni艂. - Eve potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Udoskonali艂. Kates to by艂a pr贸ba. Jedna z jego wprawek. Niewykluczone, 偶e przed ni膮 by艂y jeszcze in­ne. Bezdomne kobiety 艣pi膮ce na chodnikach, dziewczyny, kt贸re uciek艂y z domu, narkomanki, co popad艂o. 呕eby nikt nawet nie zauwa偶y艂, 偶e znikn臋­艂y. A gdyby kto艣 zg艂osi艂 zagini臋cie, morderca m贸g艂 wstrzyma膰 si臋 z prawdzi­w膮 akcj膮 nawet na kilka miesi臋cy. Zanim wzi膮艂 na cel Elis臋 Maplewood, by艂 ju偶 bieg艂y w swojej sztuce. Niewykluczone, 偶e przygotowywa艂 si臋 do te­go ca艂ymi latami.

- Mi艂o o tym pomy艣le膰.

- Jego ofiary kogo艣 symbolizuj膮. Matk臋, siostr臋, kochank臋, kobiet臋, kt贸ra go odrzuci艂a, odepchn臋艂a, wykorzysta艂a. Jak膮艣 dominuj膮c膮 posta膰 ko­biec膮.

Dlaczego, pomy艣la艂a Eve, dlaczego szale艅stwo mordercy tak cz臋sto tkwi korzeniami w jego relacjach z matk膮? Czy ta, kt贸ra poczyna i wydaje na 艣wiat, ma te偶 moc obdarzy膰 cz艂owieka umi艂owaniem 偶ycia lub odwrot­nie - 偶膮dz膮 jego odbierania?

- Jak ju偶 go z艂apiemy - podj臋艂a - to pewnie si臋 oka偶e, 偶e owa kobieta, ten jego symbol, zn臋ca艂a si臋 nad nim fizycznie albo bardzo bole艣nie z艂ama­艂a mu serce b膮d藕 wbi艂a do g艂owy, 偶e jest bezradny i bezsilny. Jego adwoka­ci b臋d膮 przekonywa膰 wszystkich, 偶e to biedny, chory, skrzywdzony cz艂owiek i w og贸le to nie jego wina. A ja m贸wi臋, 偶e to wszystko s膮 bzdury g贸wno war­te. Nie ma innego winnego, bo to w艂a艣nie on, nikt inny, udusi艂 Elis臋 Maplewood. On i tylko on jest za to odpowiedzialny!

Peabody nie przerywa艂a, daj膮c jej si臋 wygada膰. Odezwa艂a si臋 dopiero, gdy mia艂a ju偶 pewno艣膰, 偶e to koniec:

- Pi臋kne kazanie. Eve ugryz艂a si臋 w j臋zyk.

- Racja. Gdzie ta Nadine, do diab艂a? Jak nie przyjdzie do pi膮tej, odwo艂ujemy spotkanie. Musimy jeszcze zrobi膰 wywiad na temat Merriweather.

- Zosta艂o jej kilka minut. Jeste艣my przed czasem.

- Rzeczywi艣cie, chyba tak. - Eve usiad艂a na trawie, podci膮gn臋艂a kolana pod brod臋 i spojrza艂a na budowl臋. - Lubi艂a艣 szwenda膰 si臋 po parkach, jak by艂a艣 ma艂a?

- Jasne. - Zadowolona, 偶e burza ju偶 ucich艂a, Peabody opad艂a na ziemi臋 tu偶 obok niej. - Rodzina wyznawa艂a idea艂y Wolnego Wieku, wiesz, o co cho­dzi. Wychowa艂am si臋 w duchu prawdziwego naturyzmu. A ty lubi艂a艣?

- Nie. Par臋 razy by艂am na letnich koloniach. Mo偶na to tak nazwa膰. - A lepiej by艂oby powiedzie膰: ob贸z koncentracyjny, doda艂a w my艣lach, gdzie dzieciak贸w pilnowali hitlerowcy, kt贸rzy kazali nawet oddycha膰 na gwizdek. - Tutaj w sumie jest ca艂kiem fajnie. Wie si臋, 偶e to 艣rodek miasta, wi臋c mo偶na wytrzyma膰.

- Nie wyro艣nie z ciebie mi艂o艣niczka przyrody?

- Przyroda jest dzika i zabija, kiedy jej si臋 spodoba. - Eve obejrza艂a si臋 przez rami臋. Zobaczy艂a Nadine i jej operatora z kamer膮 na ramieniu. - I po choler臋 ona przylaz艂a w takich szpilkach? Chyba wie, 偶e w parku chodzi si臋 po trawie?

- Bo s膮 zab贸jcze, a kiedy je za艂o偶y, to ma nogi nie z tej ziemi.

Ona ma wszystko nie z tej ziemi, pomy艣la艂a Eve, od czubka g艂owy ozdo­bionej grzyw膮 blond w艂os贸w z pasemkami w r贸偶nych odcieniach a偶 po sa­me koniuszki tych zab贸jczych szpilek. Dziennikarka mia艂a lisi膮, tr贸jk膮tn膮 twarz, bystre zielone oczy i szczup艂膮 sylwetk臋, zaokr膮glon膮 w odpowied­nich miejscach, podkre艣lonych opi臋tym karminowym kostiumem z rodza­ju tych, kt贸re kocha kamera.

By艂a inteligentna, podst臋pna i cyniczna.

Eve do tej pory nie mog艂a poj膮膰, jak dosz艂o do tego, 偶e zosta艂y przyja­ci贸艂kami; podejrzewa艂a, 偶e Nadine r贸wnie偶 si臋 nad tym zastanawia.

- Dallas, Peabody! Prosz臋, jaki sielski obrazek. Rozlu藕nione policjant­ki na 艂onie przyrody. Sta艅cie sobie tam. - Skin臋艂a na kamerzyst臋. - Chc臋 mie膰 ten pa艂acyk w tle. B臋d膮 jakie艣 mocne rzeczy? - zapyta艂a, patrz膮c na Eve. - Mog臋 pu艣ci膰 was na 偶ywo.

- Nie b臋dzie. Ma by膰 kr贸tko. A nawet w臋z艂owato.

- Kr贸tko i w臋z艂owato. Ma si臋 rozumie膰. - Nadine otworzy艂a puderniczk臋 i przejrza艂a si臋 w lusterku, po czym wyj臋艂a cienk膮 jak kartka g膮bk臋 i musn臋艂a ni膮 nos. - Z kim rozmawiam?

- Z ni膮. - Eve wskaza艂a kciukiem Peabody.

- Ze mn膮?

- Do roboty! - Nadine skin臋艂a operatorowi g艂ow膮 i ustawi艂a si臋 do kamery. Poruszy艂a ramionami, lekko potrz膮sn臋艂a w艂osami. W jednej chwili jej swobodny u艣miech przemieni艂 si臋 w wyraz ch艂odnej powagi.

- Witam pa艅stwa, m贸wi Nadine Furst. Jestem w Central Parku, a razem ze mn膮 s膮 porucznik Eve Dallas i detektyw Delia Peabody z wydzia艂u zab贸jstw policji Nowego Jorku. Za nami - jeden z najbardziej wyj膮tko­wych znak贸w rozpoznawczych naszego miasta, pa艂acyk, kt贸ry w ostatnich dniach sta艂 si臋 tak偶e sceneri膮 bestialskiego morderstwa. Ofiar膮 by艂a Elisa Maplewood, samotna matka czteroletniej dziewczynki. Mieszka艂a i praco­wa艂a niedaleko st膮d. Zosta艂a napadni臋ta nieopodal miejsca, gdzie w艂a艣nie si臋 znajdujemy, a nast臋pnie brutalnie zgwa艂cona i zamordowana. Oto detektyw Peabody, jedna z najwa偶niejszych os贸b w grupie prowadz膮cej 艣ledztwo. Czy mo偶e nam pani powiedzie膰, jak post臋puje dochodzenie w sprawie zab贸jstwa Elisy Maplewood?

- Aktualnie sprawdzamy ka偶dy trop przy wykorzystaniu wszystkich dost臋pnych 艣rodk贸w operacyjnych.

- Czy wierzy pani, 偶e uda si臋 aresztowa膰 przest臋pc臋? Nie daj cia艂a. Tak brzmia艂 rozkaz, kt贸ry wyda艂a sobie w my艣lach Peabo­dy. Tylko nie daj cia艂a.

- Sprawa jest otwarta i pozostaje w toku. Razem z porucznik Dallas do艂o偶ymy wszelkich stara艅, aby zgromadzi膰 dowody, kt贸re pozwol膮 ustali膰 to偶samo艣膰 zab贸jcy pani Maplewood i postawi膰 go przed wymiarem spra­wiedliwo艣ci.

- Czy mo偶e nam pani powiedzie膰, jakimi tropami kieruje si臋 dochodzenie?

- Nie wolno mi ujawnia膰 szczeg贸艂贸w, poniewa偶 mog艂oby to utrudni膰 nam dzia艂anie, a tak偶e zaszkodzi膰 艣ledztwu.

- Pani detektyw, czy jako kobieta ma pani bardziej osobisty stosunek do tej zbrodni?

Peabody ju偶 chcia艂a zaprzeczy膰, ale w ostatniej chwili przypomnia艂a so­bie, 偶e ten wywiad ma sw贸j specjalny cel.

- Jako policjantka mam obowi膮zek zachowa膰 obiektywizm bez wzgl臋du na okoliczno艣ci. Zbrodnia zawsze budzi g艂臋bokie oburzenie, a jej ofiara - wsp贸艂czucie, nie wolno jednak pozwoli膰, aby oburzenie i wsp贸艂czucie przes艂oni艂y obiektywizm, poniewa偶 to przeszkadza w pracy. A dla nas w ka偶dym dochodzeniu kryminalnym najwa偶niejsza musi by膰 ofiara prze­st臋pstwa. Jako kobieta jestem g艂臋boko oburzona tym, co spotka艂o Elis臋 Maplewood, i 偶al mi jej z ca艂ego serca. Chc臋, podobnie zreszt膮 jak porucz­nik Dallas, aby cz艂owiek odpowiedzialny za jej cierpienie oraz b贸l rodziny i przyjaci贸艂 zosta艂 odnaleziony i poni贸s艂 kar臋.

- Porucznik Dallas, czy zgadza si臋 pani z tym?

- Tak, zgadzam si臋. Elisa Maplewood wysz艂a z psem na spacer do naj­wi臋kszego parku w mie艣cie i zap艂aci艂a za to 偶yciem. Ju偶 to samo w sobie jest oburzaj膮ce, ale niestety to jeszcze nie koniec. Zamordowano j膮 z wy­rachowaniem, w spos贸b brutalny i sadystyczny. Jako policjantka i r贸wnie偶 jako kobieta b臋d臋 do skutku 艣ciga膰 zwyrodnialca, kt贸ry odebra艂 jej 偶ycie. Nie spoczn臋, dop贸ki nie stanie przed s膮dem.

- Jakie okaleczenia zadano ofierze?

- W chwili obecnej nie podajemy do wiadomo艣ci publicznej szczeg贸­艂贸w na ten temat.

- Czy nie uwa偶a pani, 偶e obywatele maj膮 prawo do informacji, pani po­rucznik?

- Nie uwa偶am, 偶eby obywatele mieli prawo do informowania ich o wszystkim bez wyj膮tku. Uwa偶am natomiast, 偶e kiedy organa 艣cigania podejmuj膮 decyzj臋 o utajnieniu pewnych fakt贸w, odpowiedzialne media powinny umie膰 uszanowa膰 ow膮 decyzj臋. Nie robimy tak po to, aby pozba­wi膰 obywateli przys艂uguj膮cych im praw, ale dlatego, 偶eby nie zak艂贸ca膰 艣ledztwa. Nadine - znienacka zwr贸ci艂a si臋 do niej po imieniu przed kame­r膮 i tak j膮 tym zaskoczy艂a, 偶e dziennikarka zrobi艂a wielkie oczy. By艂o to zdarzenie bez precedensu w ich kontaktach zawodowych. - Wszystkie je­ste艣my kobietami, kt贸re wykonuj膮 zawody uznawane za opiniotw贸rcze, ale te偶 niezwykle odpowiedzialne. Zbrodnia taka jak ta mo偶e nas poru­szy膰, nawet bardzo, lecz mimo to mamy obowi膮zek zachowa膰 pe艂ny profe­sjonalizm, poniewa偶 tylko w ten spos贸b mo偶emy wykona膰 prac臋, kt贸rej si臋 podj臋艂y艣my. Bie偶膮ce 艣ledztwo, spraw臋 morderstwa Elisy Maplewood, pro­wadz膮 kobiety. I to one b臋d膮 za ni膮 walczy膰, one zrobi膮, co trzeba, aby jej zab贸jca poni贸s艂 najsurowsz膮 kar臋 przewidzian膮 przez wymiar sprawiedli­wo艣ci.

Nadine otworzy艂a usta, ale Eve potrz膮sn臋艂a przecz膮co g艂ow膮.

- Koniec. Wy艂膮cz kamer臋.

- Mam jeszcze kilka pyta艅.

- Koniec - powt贸rzy艂a Eve. - Chod藕, przejdziemy si臋.

- Ale... - Nadine westchn臋艂a tylko, patrz膮c na jej plecy. - Zaczekaj, zwolnij troch臋. Jestem na szpilkach.

- Czy ja ci kaza艂am je zak艂ada膰?

- Ty nosisz bro艅, a ja szpilki. Ka偶dy zaw贸d ma w艂asne narz臋dzia pracy. - Nadine uj臋艂a Eve pod rami臋, 偶eby sz艂a wolniej. - S艂ucham. Co mia艂a zna­czy膰 ta ko艅c贸wka? Eve... - doda艂a znacz膮cym tonem.

- To by艂a osobista informacja dla mordercy. M贸wi臋 ci o tym prywatnie, Nadine.

- Powiedz mi, jak j膮 okaleczy艂. Prywatnie, Dallas. Musz臋 to wiedzie膰, bo zwariuj臋.

- Wyr偶n膮艂 jej oczy.

- Jezu. - Dziennikarka wci膮gn臋艂a ze 艣wistem powietrze, odwr贸ci艂a wzrok i zapatrzy艂a si臋 na szumi膮ce drzewa. - O Jezu. Nie 偶y艂a ju偶 wtedy?

- Nie 偶y艂a.

- Dzi臋ki Bogu, tyle dobrego. Czyli rozumiem, 偶e po mie艣cie gania 艣wir, kt贸ry ma jak膮艣 wielk膮 pretensj臋 do kobiet. Bo nie chodzi艂o tylko o Elis臋 Maplewood?

- Taka jest moja robocza teoria.

- I to dlatego wymy艣li艂a艣 ten wywiad? Takie babskie trio? Sprytnie.

- Powiedz mi, co wiesz o Breen Merriweather.

- Breen? - Nadine b艂yskawicznie odwr贸ci艂a g艂ow臋. - O Bo偶e, znale藕li­艣cie j膮? - Chwyci艂a Eve za r臋k臋. - Nie 偶yje? Czy to ten sukinsyn j膮 zabi艂?

- Nie, nie znaleziono jej jeszcze. Nie wiem, czy na pewno nie 偶yje, ale podejrzewam, 偶e tak, i mam wra偶enie, 偶e jej zagini臋cie jako艣 si臋 艂膮czy z moj膮 spraw膮. Co o niej wiesz?

- By艂a przemi艂膮, bardzo pracowit膮 kobiet膮, uwielbia艂a swojego synka... Jezu, czy ten 艂otr atakuje samotne matki?

- Nie, nie wydaje mi si臋.

- Daj mi chwil臋. - Odesz艂a na kilka krok贸w i obj臋艂a si臋 ramionami.

- Nie kumplowa艂am si臋 z ni膮, nic z tych rzeczy. To by艂a dla mnie dobra zna­joma z pracy. Lubi艂am j膮 i ceni艂am za profesjonalizm. Tego dnia, kiedy znikn臋艂a, widzia艂am si臋 z ni膮 na nocnej zmianie. Wysz艂am ze studia oko艂o si贸dmej wieczorem. Wiem, 偶e ona zosta艂a mniej wi臋cej do p贸艂nocy, praco­wa艂a przy wieczornym wydaniu programu, tym o jedenastej. Mog臋 ci wi臋c przekaza膰 tylko wiadomo艣ci z drugiej r臋ki, ale od wiarygodnych os贸b.

- Odwr贸ci艂a si臋 z powrotem. - Odbi艂a kart臋 i wysz艂a ze stacji zaraz po zmianie. Do domu je藕dzi艂a metrem, mieszka艂a raptem trzy przecznice na wsch贸d od studia. Kt贸ry艣 z ch艂opak贸w widzia艂, jak wychodzi, zawo艂a艂 do niej 鈥濪obranoc!鈥, a ona mu pomacha艂a. O ile mi wiadomo, nikt od nas ju偶 potem jej nie widzia艂. Z tego, co m贸wi艂 tamten kolega, Breen posz艂a do metra.

- Nie wiesz, czy lubi艂a rob贸tki r臋czne?

- Rob贸tki?

- Nie musz臋 ci chyba m贸wi膰, co to takiego rob贸tki, Nadine.

Smutek znikn膮艂 z twarzy dziennikarki, zast膮piony 偶ywym zainteresowa­niem.

- Wiesz co? Rzeczywi艣cie widzia艂am j膮 z rob贸tk膮. I to wiele razy. Ca艂y czas mia艂a zaj臋te r臋ce, zawsze nosi艂a ze sob膮 torb臋 pe艂n膮 pasmanterii. Co­dziennie co艣 d艂uba艂a: kiedy zaczyna艂a si臋 przerwa albo zdarzy艂o si臋 okien­ko, siada艂a i szy艂a. Czy w艂a艣nie to j膮 艂膮czy z twoj膮 spraw膮?

- Na to wygl膮da. Znasz mo偶e jakich艣 wysokich facet贸w w typie kultu­rysty? Pracuje u was kto艣 taki?

- U nas s膮 same prezenterskie gwiazdy i gadaj膮ce g艂owy - odpar艂a Nadine. - Kto pracuje na antenie, musi 膰wiczy膰, rze藕bi膰 cia艂o, nie mo偶e przyty膰, ale publiczno艣膰 nie lubi, jak wiadomo艣ci czytaj膮 goryle, co to ich 艂atwiej przeskoczy膰 ni偶 obej艣膰. W studiu mamy paru si艂aczy od noszenia sprz臋tu i kilku spasionych pomagier贸w, ale 偶adni z nich kultury艣ci. Podej­rzewasz, 偶e morderca tak wygl膮da?

- To moja druga teoria robocza.

- Kiedy zamkniesz spraw臋, chc臋 mie膰 o tym program. Pami臋taj, Dallas. Je艣li on zrobi艂 co艣 Breen, musicie mi da膰 pe艂ny wywiad, ty i Peabody. Chc臋 to zrobi膰 dla ludzi ze stacji. Ona by艂a jedn膮 z nas.

- Gdyby nie by艂a, i tak chcia艂aby艣 mie膰 ten program.

- Prawda. - Nadine u艣miechn臋艂a si臋 lekko. - Ale je艣li twoja hipoteza si臋 potwierdzi, musz臋 to zrobi膰. Do diab艂a z obiektywizmem. To jest spra­wa osobista.

- Zrozumia艂am.

呕eby oszcz臋dzi膰 na czasie, Eve um贸wi艂a si臋 z opiekunk膮, kt贸ra zajmo­wa艂a si臋 synkiem Breen Merriweather, w mieszkaniu zaginionej. Otworzy­艂a drzwi s艂u偶bowym kluczem uniwersalnym. Wesz艂y wraz z Peabody do nie­wielkiego, przytulnie urz膮dzonego mieszkania. Poniewa偶 d艂ugo nikt do niego nie zagl膮da艂, powietrze by艂o tam zasta艂e i ci臋偶kie.

- Czynsz p艂aci jej rodzina. - Annalou Harbor, sze艣膰dziesi臋cioletnia opiekunka, przesun臋艂a dooko艂a smutnym wzrokiem. - Zachodz臋 tutaj raz w tygodniu, podlewam kwiaty. Kilka razy przewietrzy艂am, ale... Mieszkam na g贸rze.

- Rozumiemy.

- Jessego, synka Breen, zabra艂 ojciec, jej m膮偶. T臋skni臋 za tym ch艂opczy­kiem. Ma艂y, kochany skarb. - Pokaza艂a im zdj臋cie w ramkach, na kt贸rym by艂 u艣miechni臋ty od ucha do ucha ch艂opiec w czapce baseballowej za艂o偶o­nej na bakier. - Breen nigdy by go nie zostawi艂a. Pr臋dzej by umar艂a. St膮d w艂a艣nie wiem, 偶e nie 偶yje. I dlatego te偶 panie tutaj przysz艂y. Wydzia艂 za­b贸jstw. Poznaj臋. Widzia艂am panie w telewizji.

- Nie wiemy jeszcze, czy pani Merriweather nie 偶yje, ale musimy sprawdzi膰...

- Prosz臋 sobie darowa膰, pani porucznik. - Annalou Harbor przerwa艂a Eve stanowczo, a w jej g艂osie zabrzmia艂o przej臋cie. - Nie jestem plotkark膮 i nie szukam perwersyjnych rozrywek. Kocha艂am t臋 dziewczyn臋 jak w艂asn膮 c贸rk臋. Mog臋 wam pom贸c, tym efektywniej, kiedy nie b臋dziecie mnie ok艂a­mywa膰.

- Uwa偶amy, 偶e mo偶na z du偶ym prawdopodobie艅stwem za艂o偶y膰, 偶e pani Merriweather nie 偶yje. A tak偶e 偶e jej 艣mier膰 ma zwi膮zek ze spraw膮, kt贸r膮 obecnie prowadzimy.

- Zab贸jstwo w Central Parku. Morderstwo i gwa艂t. Jestem na czasie z wiadomo艣ciami. - Annalou zacisn臋艂a usta, a偶 pobiela艂y jej wargi, ale uda­艂o jej si臋 opanowa膰. - Jak mog臋 paniom pom贸c?

- Gdzie pani Merriweather trzyma swoje przybory do szycia?

- Tutaj. - Zaprowadzi艂a policjantki do pokoiku, gdzie ca艂膮 przestrze艅 zajmowa艂y dwa sto艂y robocze, kilka r臋cznie pomalowanych szafek oraz maszyny; Eve przyzwyczai艂a si臋 ju偶 do widoku podobnego sprz臋tu w takich miejscach. - Breen urz膮dzi艂a tu pok贸j do zabawy dla siebie i dla Jessego. Po jednej stronie jego zabawki, po drugiej jej rzeczy. W ten spos贸b czas wolny mogli sp臋dza膰 razem. Breen lubi艂a rob贸tki r臋czne. Na zesz艂e 艣wi臋ta zrobi艂a mi na drutach prze艣liczn膮 narzut臋.

Eve zabra艂a si臋 do otwierania szuflad, a Delia zajrza艂a do systemu komunikacyjno - informatycznego. W szufladach znalaz艂o si臋 kilka szpulek ze wst膮偶kami.

- Mam pokwitowania z R臋kodzielni i kilku innych sklep贸w z naszej listy - zameldowa艂a Peabody.

- Pani Harbor, b臋dziemy musia艂y zabra膰 艂膮cza i komputer pani Merriweather, a do tego kilka innych rzeczy, w charakterze dowod贸w. Czy mo偶e pani poda膰 mi kontakt do najbli偶szych krewnych zaginionej?

- Prosz臋 bra膰, co paniom potrzeba. Matka Breen powiedzia艂a, 偶e mam wsp贸艂pracowa膰 z policj膮 i pomaga膰, jak tylko b臋dzie mo偶na. Powiadomi臋 j膮 o wszystkim.

- Moja partnerka wyda pani pokwitowanie.

- Dobrze. Jej rodzicom i nam wszystkim b臋dzie 艂atwiej, kiedy w ko艅cu dowiemy si臋 prawdy. - Rozejrza艂a si臋 po pokoju i cho膰 wargi zn贸w jej za­dr偶a艂y, opanowa艂a si臋 szybko. - Nawet najgorszej. Zawsze lepiej mie膰 pew­no艣膰.

- To prawda. Wiem, 偶e sk艂ada艂a ju偶 pani zeznania, ale chcia艂abym za­da膰 pani jeszcze kilka pyta艅.

- Oczywi艣cie. Czy mo偶emy sobie usi膮艣膰? Wola艂abym ul偶y膰 nogom.

- Jedno mnie dziwi - zacz臋艂a Peabody, kiedy ju偶 wsiad艂y z powrotem do samochodu. - Je艣li naprawd臋 te trzy przypadki maj膮 zwi膮zek ze sob膮, to dlaczego nikt powi膮zany z ofiarami nie widzia艂 tamtego typa. Gdyby on na­prawd臋 wygl膮da艂 tak, jak go sobie wyobra偶amy, trudno by艂oby mu wtopi膰 si臋 w otoczenie.

- Jest ostro偶ny.

- Urz膮dzimy jeszcze jedn膮 sesj臋 z Celin膮 Sanchez?

- Na razie nie. Musz臋 sobie wszystko przemy艣le膰.

Eve zabra艂a si臋 do my艣lenia po powrocie do swojego gabinetu. Rozsiad­艂a si臋 na fotelu, po艂o偶y艂a nogi na biurku i odchyli艂a g艂ow臋 w ty艂. Odtwarza­艂a w my艣lach plan dzia艂ania mordercy. Wiedzia艂a, 偶e nie spodziewa si臋 on po policjantach tak szybkiego rozpracowania swojej metody, bo na pewno nie uwzgl臋dni艂 w za艂o偶eniach, 偶e uda im si臋 powi膮za膰 morderstwo z dwoma zagini臋ciami.

Ale je艣li mia艂 zamiar - a mia艂, na pewno - zabi膰 ponownie, to musia艂 przewidzie膰, 偶e podobie艅stwa pomi臋dzy morderstwami nie ujd膮 uwagi de­tektyw贸w. I nie przejmowa艂 si臋 tym wcale.

Dlaczego?

Narz臋dzie zbrodni mo偶na by艂o kupi膰 w sklepach, do kt贸rych cz臋sto za­gl膮da艂a zamordowana oraz obie zaginione, przypuszczalnie r贸wnie偶 jego ofiary. Ustalenie, gdzie dok艂adnie kupiono wst膮偶k臋, kt贸ra pos艂u偶y艂a do za­mordowania Elisy Maplewood, by艂o tylko kwesti膮 czasu. Czy偶by mordercy wydawa艂o si臋, 偶e je艣li u偶yje tak pospolitego produktu, to policjantom nie uda si臋 wytropi膰, gdzie go naby艂? Mo偶liwe.

Jednak nawet gdyby tak by艂o, musia艂 by膰 przygotowany na to, 偶e 艣ledz­two dotrze do sklepu, w kt贸rym sprzedano wst膮偶k臋. Nawet je艣li kto艣 inny teraz kupi艂 j膮 dla niego, to on sam musia艂 kiedy艣 znale藕膰 si臋 w tym sklepie albo przynajmniej w pobli偶u - aby wytypowa膰 swoj膮 ofiar臋.

Ale tym tak偶e si臋 nie przejmowa艂, tak samo jak nie obawia艂 si臋, 偶e kto艣 go zobaczy albo zatrzyma podczas napa艣ci na Elis臋 Maplewood w publicz­nym parku.

Dlaczego? Czy偶by wierzy艂, tak jak wierzy wielu psychopat贸w, 偶e jest nietykalny? 呕e nikt go nigdy nie z艂apie? A mo偶e by艂o w艂a艣nie na odwr贸t - pragn膮艂 zosta膰 aresztowany?

Zatrzymajcie mnie. Znajd藕cie, z艂apcie mnie.

Tak czy inaczej czerpa艂 wyra藕n膮 przyjemno艣膰 z podejmowanego ryzyka. Podnieca艂a go jego w艂asna brawura.

Podniecenie: podnieca艂 go wyb贸r ofiary, kr膮偶enie po sklepach, obser­wacja wytypowanego obiektu.

Zaspokojenie: zaspokaja艂 si臋, zadaj膮c przemoc fizyczn膮 i seksualn膮, morduj膮c kobiet臋 przy u偶yciu przedmiotu tradycyjnie uwa偶anego za ko­biecy, kt贸ry nast臋pnie zostawia艂 na zw艂okach niczym ozdob臋.

Przyjemno艣膰: sprawia艂a mu j膮 艣wiadomo艣膰 w艂asnej si艂y, dzi臋ki kt贸rej m贸g艂 obezw艂adni膰, zniewoli膰 i zabi膰 cz艂owieka, a co jeszcze istotniejsze - przenie艣膰 martwe cia艂o. Taka si艂a przekracza艂a przeci臋tne ludzkie mo偶liwo艣ci.

Ostateczne spe艂nienie: usuni臋cie oczu. Odebranie, poprawi艂a si臋 Eve w my艣li. I u艂o偶enie zw艂ok w szczeg贸lnej pozie, w specjalnie do tego celu wybranym miejscu.

Wiedzia艂a, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej wszystko musi wr贸ci膰 do punktu wyj­艣cia, do stadium podniecenia. Je偶eli jeszcze nie teraz, to wkr贸tce.

Zdj臋艂a nogi z biurka, wystuka艂a na komputerze raport dzienny i zebra­艂a materia艂y potrzebne do wieczornej domowej sesji roboczej.

Wysz艂a z gabinetu i stan臋艂a przed biurkiem Peabody.

- Jad臋 do domu. Po drodze zahacz臋 o kilka si艂owni. Je艣li chcesz zabra膰 si臋 ze mn膮, to kiedy sko艅czymy, b臋dziesz musia艂a wr贸ci膰 sama do 艣r贸dmie艣cia.

- Mam przepu艣ci膰 tak膮 okazj臋, 偶eby pogapi膰 si臋 na wielkich, spoco­nych facet贸w i jeszcze ich przes艂uchiwa膰? Ale o sz贸stej b臋d臋 si臋 zbiera膰, chyba 偶e trafimy na co艣 ciekawego. Um贸wi艂am si臋 dzi艣 z McNabem na rendez - vous na walizkach.

- Na walizkach?

- Musimy wreszcie zabra膰 si臋 do pakowania moich rzeczy. Za kilka dni b臋dziemy ju偶 mieszka膰 razem. Razem! - Poklepa艂a si臋 po brzuchu. - Wci膮偶 jeszcze 艣ciska mnie w 艣rodku, gdy o tym my艣l臋.

- Nawet nie wiesz, gdzie mnie 艣ciska - mrukn臋艂a Eve i odwr贸ci艂a si臋. Zza plec贸w dobieg艂o j膮 prychni臋cie Peabody.

9

Op臋dzi艂y dobrych kilka godzin w klubach, gdzie mi臋艣nie rozsadzaj膮 r臋ka­wy, a poziom testosteronu si臋ga sufitu, rozmawia艂y z ogromnymi facetami, z kt贸rych ka偶dy mia艂 klat臋 jak komoda, a nogi niczym pnie wiekowej sekwoi.

Peabody zg艂osi艂a jedn膮 zasadnicz膮 pretensj臋: ot贸偶 ogromna cz臋艣膰 klubowych bywalc贸w zdecydowanie ch臋tniej podziwia艂a w艂asne walory, ni偶 wodzi艂a oczami za pewn膮 policjantk膮, detektywem z wydzia艂u zab贸jstw.

To by艂o jak wyprawa na ryby, pociesza艂a si臋 Eve, wracaj膮c do domu. Po prostu akurat nic nie chwyci艂o. Na razie.

Teraz trzeba zwyczajnie przyjrze膰 si臋 nazwiskom z listy, kt贸r膮 u艂o偶y艂a sobie na podstawie wykaz贸w sta艂ych cz艂onk贸w odwiedzonych klub贸w. By艂o ich kilkaset; nale偶a艂o sprawdzi膰, czy kt贸ry艣 z tych m臋偶czyzn nie by艂 notowany za przest臋pstwa seksualne. Morderca, kt贸rego poszukiwa艂a, nie jest nowicjuszem w swoim fachu i nie zacz膮艂 w nim dzia艂a膰 od wczoraj.

Na pewno 偶y艂 samotnie, co pozwoli na dalsz膮 eliminacj臋. Nie by艂 gejem, nie uwa偶a艂 si臋 te偶 za geja. Nie pracowa艂 na nocnej zmianie, bo zabija艂 w nocy.

Na ciele ofiary, na miejscu zbrodni i nad jeziorkiem, gdzie porzuci艂 zw艂oki, nie znaleziono ani jednego ludzkiego w艂osa. Czy to mia艂o oznacza膰, 偶e bardzo dok艂adnie si臋 zabezpieczy艂, czy mo偶e mia艂 w zwyczaju, jak kilku maniak贸w, kt贸rych dzi艣 widzia艂a, regularnie goli膰 g艂ow臋 i ca艂e cia艂o?

Ju偶 prawie, prawie mog艂a go sobie wyobrazi膰.

Skoncentrowa艂a si臋, pr贸buj膮c chwyci膰 ten ulotny obraz. By艂a tu偶 przed bram膮 swojego domu. Nagle nadepn臋艂a z ca艂ej si艂y hamulec; brama nie otworzy艂a si臋 automatycznie, jak zwykle.

- Summerset, do diab艂a! - zakl臋艂a, opuszczaj膮c szyb臋. - Otwieraj t臋 cholern膮 bram臋! - warkn臋艂a do domofonu.

- Jedn膮 chwileczk臋. Musz臋 zidentyfikowa膰 pr贸bk臋 g艂osu.

- Ja ci dam pr贸bk臋 g艂osu! Dam ci tak膮 pr贸bk臋, 偶e ci... Urwa艂a z w艣ciek艂ym sykiem, bo w tym momencie brama rozsun臋艂a si臋 na boki.

- Wymy艣li艂 sobie taki numer, 偶eby tylko mi dokopa膰! Ka偶e mi warowa膰 pod bram膮, bo niby musi co艣 posprawdza膰! Szkoda, 偶e nie ma jaj, bo nie mam mu w co przykopa膰!

Wysiad艂a, trzaskaj膮c drzwiami i pop臋dzi艂a po schodach, zbieraj膮c si艂y do urz膮dzenia piekielnej burdy.

- Je艣li pani porucznik 偶yczy sobie, aby brama otwiera艂a si臋 w trybie au­tomatycznym - powiedzia艂 spokojnie Summerset, zanim zd膮偶y艂a wrzasn膮膰 mu prosto w twarz - nale偶y nas uprzedzi膰, 偶e przyjedzie pani nierozpozna­nym pojazdem, kt贸ry nie zosta艂 poddany prze艣wietleniu i nie otrzyma艂 za­twierdzenia od naszego systemu bezpiecze艅stwa. W przeciwnym razie, jak pani doskonale wiadomo, nale偶y obowi膮zkowo poda膰 pr贸bk臋 g艂osu, aby system m贸g艂 pani膮 zidentyfikowa膰 i potwierdzi膰 wa偶no艣膰 kod贸w wst臋pu, kt贸re zosta艂y mu podane.

Cholera. Zagi膮艂 mnie, pomy艣la艂a.

- To nie jest nierozpoznany pojazd. To m贸j samoch贸d. U艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no, jak mia艂 w zwyczaju.

- Widz臋, 偶e si臋 pniemy w wielkim 艣wiecie?

- I dobrze widzisz. - Rozz艂oszczona, 偶e straci艂a szans臋 na danie mu po nosie, ruszy艂a w g贸r臋 po schodach.

- Maj膮 pa艅stwo go艣ci. Roarke zaprowadzi艂 pani膮 Mavis i pana Leonar­da na zachodni taras. Pi臋tro pierwsze. Mia艂em w艂a艣nie podawa膰 tartinki.

- Super - mrukn臋艂a z przek膮sem Eve, ale jako 偶e po batoniku, kt贸ry zjad艂a wcze艣niej, pozosta艂o ju偶 tylko odleg艂e, cho膰 czu艂e wspomnienie, mi­艂o by艂o jej pomy艣le膰 - bez potrzeby uzewn臋trzniania tego - 偶e dostanie co艣 do jedzenia.

Kiedy dotar艂a na taras, zasta艂a tam gospodarza i go艣ci, w najlepsze po­pijaj膮cych drinki. A w艂a艣ciwie, poprawi艂a si臋 w my艣lach, drinki popijali go­spodarz i Leonardo; Mavis gestykulowa艂a energicznie d艂oni膮, w kt贸rej trzy­ma艂a kieliszek i nawija艂a zawzi臋cie, a偶 na usta bi艂a jej piana musuj膮ca mocniej ni偶 cytryn贸wka z b膮belkami, kt贸r膮 dosta艂a do picia.

Na nogach mia艂a buty z po艂yskliwego zielonego materia艂u. Ich obcis艂e cholewki si臋ga艂y kolan, oblepiaj膮c 艂ydk臋 jak cienka warstewka farby, a wy­偶ej przechodzi艂y w nogawki r贸wnie obcis艂ych czerwonych spodni. Czerwo­nych? A mo偶e niebieskich?

Eve zmru偶y艂a oczy. Spodnie Mavis zmienia艂y barw臋, jak tylko ich w艂a­艣cicielka si臋 poruszy艂a, a naprawd臋 trudno by艂o uchwyci膰 moment, kiedy sta艂a spokojnie. Po艂yskliwa zielona bluzka opada艂a lu藕no do samych bio­der, wyko艅czona na dole wisiorkami z koralik贸w.

W艂osy Mavis, dzi艣 czerwone, ku wielkiej uldze Eve nie zmienia艂y kolo­ru, nawet kiedy jej przyjaci贸艂ka drobi艂a i ta艅czy艂a w miejscu. Rozpuszczo­ne si臋ga艂y do samych po艣ladk贸w, mia艂y po艂yskliwie zielone ko艅c贸wki, w ta­kim samym odcieniu jak buty i bluzka; wygl膮da艂y jak zanurzone w farbie.

Dwaj towarzysz膮cy Mavis m臋偶czy藕ni obserwowali j膮: Roarke z nieco oszo艂omionym, lecz serdecznym u艣miechem na ustach, Leonardo z nieskry­wanym uwielbieniem.

Eve pochwyci艂a mrugni臋cie m臋偶a, kt贸ry j膮 zauwa偶y艂 i odwr贸ci艂 wzrok od Mavis. Nie przerywaj膮c rozmowy, podesz艂a do stolika, gdzie sta艂y kie­liszki i butelka z winem. Nala艂a sobie lampk臋 i przysiad艂a na por臋czy fote­la Roarke'a.

- Dallas! - Mavis otworzy艂a szeroko ramiona; jakim艣 cudem uda艂o jej si臋 nie uroni膰 ani kropelki ze swojego drinka. - Dopiero wr贸ci艂a艣 do domu?

- Dopiero.

- Nie wiedzia艂am, czy ci臋 zastaniemy. Wpadli艣my do was, bo chcia艂am u艣ciska膰 Summerseta.

- Przesta艅, prosz臋 ci臋. Niedobrze mi si臋 robi. Mavis tylko si臋 za艣mia艂a.

- Ale w艂a艣nie wtedy zjawi艂 si臋 Roarke i tak sobie tu siedzimy. Zaraz b臋­dzie jaka艣 przek膮ska. - Oczy jej zab艂ys艂y. Na powiekach mia艂a zielony cie艅 po艂yskliwy jak ca艂a reszta.

- Tak te偶 s艂ysza艂am. - Eve pochyli艂a si臋 i obj臋艂a m臋偶a. - Jak leci? - To by艂o pytanie do Leonarda.

- Cudownie. - Zagadni臋ty pos艂a艂 Mavis promienny u艣miech. By艂 to m臋偶czyzna gigantycznej postury. Jego sk贸ra mia艂a odcie艅 miedzianoz艂oty, a w szerokiej twarzy b艂yszcza艂y ciemne oczy, kt贸rym dzisiaj dodawa艂y wy­razu srebrne 膰wieki ci膮gn膮ce si臋 d艂ug膮 lini膮 od k膮cik贸w a偶 na skronie.

Tak jak Mavis, mia艂 na nogach wysokie, si臋gaj膮ce 艂ydki buty. Szerokie nogawki lu藕nych spodni w kolorze szafirowym wyp艂ywa艂y z cholewek. Eve przypomnia艂y si臋 fotografie, kt贸re kiedy艣 ogl膮da艂a - chyba by艂 to reporta偶 z podr贸偶y do Arabii.

- Aha! Jest jedzonko! - Mavis jednym susem znalaz艂a si臋 obok Sum­merseta, kt贸ry wtoczy艂 w艂a艣nie na taras dwupoziomowy stolik na k贸艂kach, zastawiony po brzegi tacami. Pi臋trzy艂y si臋 na nich stosy s艂odyczy i przer贸偶­nych przystawek. - Summerset, gdyby nie Leonardo, to porwa艂abym ci臋 st膮d prosto do mojego haremu.

Kamerdyner b艂ysn膮艂 z臋bami, posy艂aj膮c jej szeroki u艣miech. Eve odwr贸­ci艂a si臋 szybko i wbi艂a wzrok w sw贸j kieliszek. Zdj膮艂 j膮 nag艂y strach, 偶e to si臋 jej mo偶e potem przy艣ni膰.

- Znajdzie tu pani kilka ze swoich ulubionych przysmak贸w. Teraz musi pani je艣膰 za dwoje.

- A jak! Co pi臋膰 minut 艂apie mnie taki g艂贸d, 偶e nie masz poj臋cia! O, jest to z 艂ososiem i tym czym艣 na wierzchu. To jest mega, m贸wi臋 wam. - Tartinka b艂yskawicznie znikn臋艂a w jej ustach. - Jak ja uwielbiam je艣膰...

- Usi膮d藕 sobie, s艂onko. - Leonardo podszed艂 do Mavis i pog艂adzi艂 j膮 po ramieniu. - Wszystko ci podam.

- Misiaczek m贸j kochany... - zaszczebiota艂a. - Normalnie mnie roz­puszcza. Ta ca艂a ci膮偶a to najgenialniejszy wynalazek na 艣wiecie. Musicie popatrze膰. - Unios艂a bluzk臋.

Eve zmru偶y艂a oczy i momentalnie zje偶y艂a si臋 w 艣rodku.

- Mavis, wiesz co, nie... no tak.

Mia艂a przed sob膮 brzuch przyjaci贸艂ki w ca艂ej jego krasie, ozdobiony do­datkowo wpi臋tym w p臋pek 艂a艅cuszkiem z trzech k贸艂eczek.

- A teraz zobacz. - Mavis odwr贸ci艂a si臋 bokiem, nie opuszczaj膮c bluz­ki. - Widzisz? Wystawia r膮czk臋. Wiem, 偶e ju偶 to m贸wi艂am, dzwoni艂am do ciebie jakie艣 pi臋膰 sekund po tym, jak to zrobi艂o pierwszy raz, ale patrz, naprawd臋!

Eve przekrzywi艂a g艂ow臋, zaciskaj膮c wargi. Rzeczywi艣cie, we wskaza­nym miejscu widnia艂 niewielki wzg贸rek.

- Ty to wypychasz?

- Nie. Dotknij. Eve by艂a szybka, ale i tak nie zd膮偶y艂a schowa膰 r臋ki za plecami.

- Nie chc臋. Znowu to samo... Nie zmuszaj mnie.

- Przecie偶 nic mu nie zrobisz. - Mavis przycisn臋艂a jej palce do swojego brzucha. - To nie jest jajko na mi臋kko, tylko normalny dzieciak.

- 艢wietnie, Mavis. - Eve czu艂a, 偶e jeszcze chwila, a d艂o艅 b臋dzie mia艂a mokr膮 jak wyj臋t膮 z wody. - Cudownie. A jak si臋 czujesz? Dobrze?

- Szczytowo. Totalny wylot.

- Wygl膮dasz pi臋knie - powiedzia艂 jej Roarke. - I wybacz ten komuna艂, ale naprawd臋 bije od ciebie szcz臋艣cie.

- Nawet tak si臋 czuj臋, jakbym wysy艂a艂a jakie艣 fale. - Mavis roze艣mia艂a si臋 i pomaszerowa艂a spr臋偶ystym krokiem do wolnego krzes艂a. - Jeszcze mi si臋 zdarza czasami rozklei膰, ale raczej tak na weso艂o. O, na przyk艂ad kilka dni temu rozmawiali艣my z Leonardem o Peabody i McNabie, 偶e ju偶 nied艂u­go si臋 wprowadzaj膮 do tego samego budynku co my i 偶e b臋dziemy s膮siada­mi, przynajmniej dop贸ki my nie znajdziemy sobie czego艣 wi臋kszego... No wi臋c jak tylko o tym pomy艣la艂am, to zacz臋艂am rycze膰 jak b贸br. - Wzi臋艂a od Leonarda pe艂ny talerz, kt贸ry dla niej przygotowa艂, i razem usiedli na mi臋k­kiej dwuosobowej kanapce, tul膮c si臋 do siebie. - Jak my艣licie, co im da膰 na oblewanie nowego mieszkania?

- To zale偶y, czy planuj膮 potem malowa膰 czy nie.

- Ty to jak co艣 powiesz, Dallas... - zachichota艂a Mavis, pakuj膮c sobie kanapk臋 do ust. - Oblewa si臋 w przeno艣ni. To znaczy, 偶e jak kto艣 si臋 prze­prowadza, to trzeba da膰 mu prezent, wiesz?

- Zaraz. Prezent za to, 偶e zmienia si臋 mieszkanie?

- Tak jest. A tutaj jest ich dw贸jka, wi臋c to musi by膰 prezent dla pary.

- Zjad艂a jeszcze jedn膮 tartink臋, a nast臋pn膮 nakarmi艂a Leonarda.

- Dlaczego zawsze trzeba wszystkim dawa膰 prezenty przy byle okazji?

- poskar偶y艂a si臋 Eve.

- To jest spisek sp贸艂ek handlu detalicznego - u艣miechn膮艂 si臋 Roarke, poklepuj膮c 偶on臋 po kolanie.

- Oby艣 si臋 myli艂 - mrukn臋艂a ponuro. - Oby艣 tylko si臋 myli艂.

- Niewa偶ne! - Mavis machn臋艂a lekcewa偶膮co d艂oni膮. - Wpadli艣my dzi­siaj do was w innej sprawie. W og贸le to mamy spore szcz臋艣cie, 偶e z艂apali­艣my was razem. Chcemy pogada膰 o naszym dzidziusiu.

- Mavis, odk膮d zasz艂a艣 w ci膮偶臋, nie istnieje dla ciebie absolutnie 偶aden inny temat. - Eve wzi臋艂a tartink臋 ze swojego talerza. - Nie twierdz臋 zresz­t膮, 偶e to co艣 z艂ego.

- Masz racj臋, ale to jest szczeg贸lna sytuacja, bo tu chodzi o ciebie.

- O mnie? - Eve obliza艂a kciuk i postanowi艂a podkra艣膰 przyjaci贸艂ce jeszcze jednego krakersa ob艂o偶onego pyszno艣ciami.

- Tak w艂a艣nie. Chc臋, 偶eby艣 zosta艂a moj膮 rezerwow膮 instruktork膮.

- Trenujesz baseball? - Eve wbi艂a z臋by w 鈥瀟o z 艂ososiem i tym czym艣 na wierzchu鈥. By艂o niez艂e, naprawd臋 ca艂kiem niez艂e. - A mo偶e najpierw dasz dzieciakowi przyj艣膰 na 艣wiat?

- Nie o tym m贸wi臋. Instruktork膮 przy porodzie. Pomo偶esz Leonardowi kiedy b臋d臋 rodzi艂a.

Eve zakrztusi艂a si臋 tartink膮 i zblad艂a jak 艣ciana.

- Popij, kochanie - poradzi艂 jej Roarke rozbawionym tonem. - A je艣li zrobi艂o ci si臋 s艂abo, opu艣膰 g艂ow臋 pomi臋dzy kolana.

- Zamknij si臋. Ty chcesz, 偶ebym... - spojrza艂a na Mavis - ...偶ebym tam by艂a? Przy tobie, kiedy to si臋 b臋dzie dzia艂o? Mam by膰 przy tym, jak... si臋 urodzi?

- Je艣li zostaniesz w Queens, to raczej ma艂o mi si臋 przydasz, Dallas. Trzeba mie膰 drugiego instruktora, kt贸ry te偶 b臋dzie chodzi艂 na zaj臋cia, na­uczy si臋, jak oddycha膰, jak膮 przyj膮膰 pozycj臋... I tak dalej, i tak dalej. M贸j papcio jest w pierwszym sk艂adzie, ale musz臋 mie膰 kogo艣 w rezerwie.

- To chyba mog臋 siedzie膰 na 艂awce dla rezerwowych? Tej, co stoi w ko­rytarzu na porod贸wce?

- Musisz by膰 przy mnie. Potrzebuj臋 ci臋. - Oczy Mavis w jednej chwili wype艂ni艂y si臋 艂zami i zacz臋艂y l艣ni膰 ja艣niej nawet ni偶 jej buty. - Jeste艣 moj膮 najlepsz膮 przyjaci贸艂k膮. Nie mam lepszej w ca艂ym wszech艣wiecie. Musisz by膰 przy mnie.

- O rany... Dobrze. Dobrze, tylko si臋 nie rozklejaj. Zgoda. Zrobi臋 to.

- Jeste艣my zdania - w艂膮czy艂 si臋 Leonardo, podaj膮c Mavis zielony szaliczek do otarcia oczu - 偶e tylko z najlepszymi przyjaci贸艂mi mo偶na si臋 po­dzieli膰 takim cudem. Ponadto wy dwoje jeste艣cie najbardziej opanowany­mi i niezawodnymi lud藕mi, jakich znamy. Gdyby co艣 posz艂o 藕le, 偶adne z was nie straci g艂owy.

- Nas? - powt贸rzy艂a Eve.

- Chcemy, 偶eby Roarke te偶 tam by艂. - Mavis poci膮gn臋艂a nosem zza chu­steczki.

- Ja? Mam przy tym by膰?

Eve odwr贸ci艂a g艂ow臋 i z wielk膮, trzeba przyzna膰, przyjemno艣ci膮, zoba­czy艂a na twarzy swojego m臋偶a rzadki wyraz konsternacji.

- Co, nagle przesta艂o ci臋 to bawi膰, chojraku?

- Obecno艣膰 cz艂onk贸w rodziny przy porodzie jest dozwolona, a nawet za­lecana - wyja艣ni艂 Leonardo. - A wy jeste艣cie dla nas rodzin膮.

- Nie jestem do ko艅ca przekonany, czy to by艂oby w艂a艣ciwe, gdybym mia艂 ogl膮da膰 Mavis w takim stanie. W takiej... sytuacji.

- Nie wyg艂upiaj si臋. - Mavis zachichota艂a i filuternie stukn臋艂a go w ra­mi臋; po 艂zach nie zosta艂o ju偶 ani 艣ladu. - Wystarczy mie膰 odtwarzacz, 偶eby obejrze膰 mnie nago. Tutaj nie chodzi o to, co jest w艂a艣ciwe czy niew艂a艣ci­we. Tu chodzi o rodzin臋. Wiemy, 偶e mo偶emy na was liczy膰. Na was oboje.

- Oczywi艣cie. - Roarke wla艂 w siebie wielki 艂yk wina i prze艂kn膮艂. - Oczywi艣cie, 偶e mo偶ecie.

Wreszcie zostali sami. Siedzieli na tarasie, a dooko艂a 艂agodnie zapada艂 zmierzch. P贸艂mrok rozprasza艂y tylko 艣wiece, kt贸re zapali艂 Summerset. Ro­arke wyci膮gn膮艂 d艂onie i uj膮艂 Eve za r臋ce.

- Mog膮 jeszcze zmieni膰 zdanie - powiedzia艂 pocieszaj膮cym tonem. - To b臋dzie dopiero za kilka miesi臋cy, mo偶e im si臋 艂atwo odwidzie膰 i nagle stwierdz膮, 偶e to... wydarzenie to prywatna sprawa dwojga ludzi.

Spojrza艂a na niego takim wzrokiem, jakby nagle wyros艂a mu druga g艂owa.

_ Osobista? Prywatna? Zapomnia艂e艣, z kim masz do czynienia? Przypo­mn臋 ci: z Mavis!

Zacisn膮艂 z ca艂ej si艂y powieki.

- Panie, zmi艂uj si臋 nad nami. _ I powiem ci tylko, 偶e to bynajmniej nie koniec. - Oswobodzi艂a d艂onie z jego u艣cisku i zerwa艂a si臋 z kanapy. - Zanim si臋 obejrzysz, zanim zd膮偶ysz mrugn膮膰 okiem, ona wymy艣li sobie, 偶e to my, nikt inny, mamy przyj膮膰 po­r贸d. B臋d膮 chcieli zrobi膰 to tutaj, cho膰by i w naszej sypialni, przed kamer膮. Fani Mavis zobacz膮 na 偶ywo, jak wyci膮gamy z ich idolki zakrwawionego po­tomka.

W oczach Roarke'a b艂ysn臋艂a najprawdziwsza zgroza.

- Przesta艅, Eve. Do艣膰 ju偶 tego.

- Transmisja na 偶ywo z w艂asnego porodu. Ca艂a Mavis. A my si臋 zgodzi­my. - Zawirowa艂a na pi臋cie, spojrza艂a mu prosto w twarz. - Zgodzimy si臋, bo ona na nas normalnie 偶eruje. Jak jaki艣... - zatrzepota艂a r臋kami - ...wielki, 偶eruj膮cy paso偶yt. Wielki, zap艂odniony, 偶eruj膮cy paso偶yt.

- Musimy zachowa膰 spok贸j. - Roarke wzi膮艂 w palce papierosa. Przed ocza­mi jak 偶ywa stan臋艂a mu wizja opisana przez Eve. Zapali艂, opanowuj膮c si臋 i zmuszaj膮c do racjonalnego my艣lenia. - Na pewno ju偶 kiedy艣 co艣 takiego ro­bi艂a艣. Jeste艣 glin膮. Musia艂a艣 przynajmniej widzie膰 jaki艣 por贸d na s艂u偶bie.

- A gdzie tam. Zapomnij. Raz, jak jeszcze je藕dzi艂am na patrole, wie藕li­艣my do szpitala rodz膮c膮 kobiet臋. Jezu, jak ona si臋 dar艂a... Jakby kto艣 m艂ot­kiem wbija艂 jej gwo藕dzie mi臋dzy nogi.

- Eve, lito艣ci... Musisz tak obrazowo? Jednak ona zd膮偶y艂a ju偶 si臋 nakr臋ci膰.

- A potem nagle co艣 tam p臋k艂o i zacz臋艂o si臋 z niej la膰. Jakie艣 p艂yny, wiesz?

- Nie, nie wiem. I nie chc臋 wiedzie膰.

- Zrobi艂a nam w radiowozie niez艂e szambo. Ale mia艂a przynajmniej ty­le przyzwoito艣ci, zwyk艂ej grzeczno艣ci, 偶e poczeka艂a na lekarza, po艂o偶nika czy jak si臋 tam oni zw膮. Wycisn臋艂a to z siebie dopiero wtedy, gdy zamkn臋­艂y si臋 za ni膮 drzwi szpitala.

Roarke przycisn膮艂 na chwil臋 palce do skroni.

- Musimy przesta膰 o tym my艣le膰. Bo zwariujemy. Pomy艣lmy o czym艣 in­nym. - Zgasi艂 papierosa w popielniczce. - O czym艣 zupe艂nie niezwi膮zanym z Mavis i jej dzieckiem.

Eve wzi臋艂a d艂ugi, rw膮cy si臋 oddech.

- Masz racj臋. Praca na mnie czeka.

- Morderstwo. Od razu lepiej. Pomog臋 ci. Zg贸d藕 si臋, b艂agam. Musia艂a si臋 roze艣mia膰.

- Nie ma sprawy. Przynajmniej tyle mog臋 dla ciebie zrobi膰. Zapraszam do mojego gabinetu.

Wzi臋艂a Roarke'a za r臋k臋 i poszli. Po drodze wprowadzi艂a go w szczeg贸艂y.

- Planujesz 艣cis艂膮 wsp贸艂prac臋 z t膮 Celin膮 Sanchez?

- Nie, wola艂abym, 偶eby jej udzia艂 w 艣ledztwie by艂 minimalny. - Eve usiad艂a za biurkiem i odchyli艂a si臋 razem z fotelem do ty艂u, k艂ad膮c nogi na blacie. - Dosta艂a piecz膮tk臋 wiarygodno艣ci od doktor Dimatto i nawet ca艂­kiem sympatyczna z niej kobieta. Zimnokrwista, mo偶na powiedzie膰. Ale dla mnie to za ma艂o. Z drugiej strony, sama si臋 do nas zg艂osi艂a w tej w艂a­艣nie sprawie, wi臋c nie mog臋 zlekcewa偶y膰 tego, co ma mi do zaoferowania.

- Zna艂em kiedy艣 faceta, kt贸ry mia艂 u siebie na sta艂ym etacie kobiet臋 - jasnowidza i nie podejmowa艂 bez niej 偶adnych decyzji. I to si臋 sprawdza­艂o, przynajmniej dla niego.

- A ty? Zatrudniasz takich ludzi?

- Zatrudniam. Prognost贸w, przepowiadaczy przysz艂o艣ci, jasnowidz贸w. Nie bagatelizuj臋 ich talent贸w, wiem, 偶e takie umiej臋tno艣ci s膮 cenne, ostateczne decyzje wol臋 jednak podejmowa膰 samodzielnie. I ty zrobisz tak samo.

- Jak dot膮d informacje - tak je nazwijmy - kt贸re przekaza艂a mi ta Celina Sanchez, nie wnios艂y zbyt wiele do 艣ledztwa. Dosz艂am do tego same­go drog膮 normalnej, pi臋ciozmys艂owej pracy detektywistycznej. Ale jedno z drugim zgadza si臋 w ca艂ej rozci膮g艂o艣ci. - Zmarszczy艂a brwi, przegl膮daj膮c w pami臋ci zgromadzone dane i wyci膮gni臋te na ich podstawie wnioski. - Na miejscu zbrodni i nad jeziorkiem, gdzie porzucono zw艂oki, znale藕li艣my odciski but贸w numer czterdzie艣ci dziewi臋膰. Mo偶e w laboratorium uda si臋 wyczarowa膰 z tego wz贸r podeszwy albo chocia偶 jego fragment. Gleba i tra­wa by艂y suche, ale kiedy morderca ni贸s艂 cia艂o Elisy, zostawi艂 troch臋 艣la­d贸w.

- Numer buta rzeczywi艣cie jest spory, ale nie wszyscy m臋偶czy藕ni z du­偶膮 stop膮 s膮 wysocy i postawni.

- Musia艂 wa偶y膰 swoje, je艣li zostawi艂 艣lady na suchej trawie. Musia艂 te偶 by膰 silny, bo ni贸s艂 zw艂oki wa偶膮ce prawie sze艣膰dziesi膮t kilo. Trzeba przyj膮膰 jakie艣 za艂o偶enia i zrobi膰 testy prawdopodobie艅stwa. W ich wyniku otrzy­mujemy nast臋puj膮cy rysopis: m臋偶czyzna wagi pomi臋dzy sto dwadzie艣cia a sto dwadzie艣cia pi臋膰 kilogram贸w, wzrostu - tutaj zgaduj臋 - oko艂o metra dziewi臋膰dziesi臋ciu do dw贸ch metr贸w, a nawet wi臋cej.

Roarke skin膮艂 g艂ow膮. Jego wyobra偶enie o tym m臋偶czy藕nie wygl膮da艂o mniej wi臋cej tak samo.

- Kontynuuj膮c ten tok rozumowania, wyci膮gamy wniosek, 偶e osi膮gni臋­cie takiej sylwetki i si艂y wymaga dyscypliny, a tak偶e sporego po艣wi臋cenia.

- 膯wiczenia kulturystyczne s艂u偶膮 rze藕bieniu cia艂a, ale nie daj膮 si艂y.

- St膮d twoja wycieczka w 艣wiat silnych m臋偶czyzn.

- Dzi臋ki niej przypomnia艂am sobie, 偶e wol臋 smuklejszych facet贸w.

- Czyli mog臋 m贸wi膰 o szcz臋艣ciu.

- Nie mog臋 znale藕膰 zwi膮zku pomi臋dzy tymi dwoma zaginionymi kobie­tami a moj膮 ofiar膮. 艁膮czy je tylko zami艂owanie do oryginalnych gad偶et贸w i to, 偶e materia艂y do swoich rob贸tek kupowa艂y w tych samych sklepach.

- Mog臋 ci臋 wyr臋czy膰 i sprawdzi膰 to troch臋 bardziej precyzyjnie.

- Tak te偶 my艣la艂am.

- But贸w numeru czterdzie艣ci dziewi臋膰 nie mo偶na kupi膰 byle gdzie - m贸wi艂 dalej Roarke. - Trzeba je robi膰 na zam贸wienie albo zna膰 jaki艣 sklep z niewymiarowym obuwiem. W takim razie je艣li ten facet naprawd臋 odpowiada twojemu rysopisowi, to musi mie膰 problemy z kupieniem sobie czegokolwiek z ubrania.

- Zgadza si臋. Pewnie zawsze szuka sklep贸w sieci Kolos i Syn.

- Niez艂a nazwa - zamy艣li艂 si臋 Roarke. - Chwytliwa. Zapami臋tam j膮 so­bie, na wypadek gdybym kiedy艣 chcia艂 otworzy膰 sklep z takim asortymen­tem.

- Wybieram si臋 na objazd sklep贸w z tym asortymentem - poinformo­wa艂a go Eve, tak dobrze na艣laduj膮c jego wymow臋, 偶e musia艂 si臋 u艣miech­n膮膰. - Jeszcze dzi艣.

- C贸偶, w takim razie obojgu nam wystarczy zaj臋膰, aby zapomnie膰 o tym, o czym najlepiej w og贸le nie my艣le膰. Ale zanim rozejdziemy si臋 ka偶de do swojego naro偶nika, powiedz mi jeszcze jedn膮 rzecz: dlaczego on to robi?

- Chce dominowa膰. Wykorzystanie zawsze ma u podstaw pragnienie dominacji. Gwa艂t ma na celu zdominowanie drugiej osoby, podobnie jak morderstwo. Nawet je艣li morduje si臋 z chciwo艣ci, z zazdro艣ci, w obronie w艂asnej, w ataku sza艂u lub dla zabawy, to i tak wszystko sprowadza si臋 do jednego: pragnienia dominacji.

- To 藕r贸d艂o ka偶dej zbrodni, nie uwa偶asz? Odbieram co艣 drugiemu cz艂o­wiekowi, niewa偶ne co to: portfel czy 偶ycie. Wa偶ne, 偶e nikt mi nie zabroni.

- A dlaczego ty kiedy艣 krad艂e艣? Roarke skrzywi艂 lekko usta w nieznacznym u艣miechu.

- Mia艂em przer贸偶ne powody, pani porucznik, z wrodzonym egoizmem i poszukiwaniem rozrywki na czele. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 dlatego, 偶e chcia艂em mie膰 co艣, czego nie mia艂em. To, 偶e uda艂o mi si臋 zabra膰 owo co艣 w艂a艣cicielo­wi, by艂o bardzo mi艂e i r贸wnie偶 stanowi艂o wa偶ny pow贸d.

- A mo偶e chcia艂e艣 ukara膰 w艂a艣ciciela? Roarke sk艂oni艂 g艂ow臋, uznaj膮c trafno艣膰 pytania.

- Nie - odpowiedzia艂 po chwili namys艂u. - Ludzie, kt贸rym co艣 zabiera­艂em, w wi臋kszo艣ci byli absolutnie przypadkowi, podrz臋dni wzgl臋dem celu.

- W tym ca艂a r贸偶nica. Nie m贸wi臋, 偶e z艂odzieje to niewinne baranki, ale morderc膮 cz臋sto powoduje ch臋膰 wymierzenia kary. My艣l臋, 偶e w tym wypad­ku tak w艂a艣nie jest. Tego cz艂owieka kto艣 kiedy艣 poni偶a艂, kto艣 go kara艂. To by艂a kobieta, kt贸rej on teraz pokazuje, kto tutaj rz膮dzi. Dlatego zostawi艂 swoj膮 ofiar臋 nag膮. Podczas gwa艂tu prawdopodobnie nie by艂a rozebrana. W艂贸kna, kt贸re pozosta艂y na sk贸rze, wskazuj膮, 偶e podar艂 na niej ubranie, ale nie chcia艂o mu si臋 go zdejmowa膰 do ko艅ca. Dopiero p贸藕niej zada艂 sobie ten trud, poniewa偶 w taki spos贸b m贸g艂 j膮 dodatkowo poni偶y膰. - Eve zawiesi艂a g艂os, zastanawiaj膮c si臋 przez chwil臋. - Nie okaleczy艂 jej kobieco艣ci. Je­go gniew i 偶膮dza dominacji maj膮 inne 藕r贸d艂o. Tu nie chodzi艂o o seks. To by­艂a sprawa osobista. Udusi艂, ale nie go艂ymi r臋kami, chocia偶 bardzo mo偶liwe, 偶e mia艂 do艣膰 si艂y, 偶eby skr臋ci膰 jej kark jak kurczakowi. U偶y艂 wst膮偶ki, a to Wskazuje, 偶e wst膮偶ka co艣 dla niego znaczy, ma aspekt osobisty. Starannie usuwa oczy swojej ofierze, czyli chce j膮 o艣lepi膰. Naga i niewidoma - to podw贸jne poni偶enie. Potem jednak zabiera oczy: cz臋艣膰 jej cia艂a zachowuj dla siebie. Czy ona na niego patrzy? Uwa偶am, 偶e w jaki艣 spos贸b on pragnie, aby na niego patrzy艂a. Bo to on teraz rz膮dzi.

- Nieodmiennie fascynuj膮ce - mrukn膮艂 Roarke.

- Co ci臋 tak fascynuje?

- Obserwowanie ciebie przy pracy. - Obszed艂 biurko, uni贸s艂 jej podbr贸­dek, poca艂owa艂 lekko w usta. - Jeste艣 jak prawdziwy jasnowidz. P贸jd臋 na­stawi膰 kolacj臋.

- Niez艂y pomys艂.

Roarke wyszed艂 z gabinetu i uda艂 si臋 do kuchni. Eve zosta艂a. Podczas gdy go nie by艂o, zd膮偶y艂a spisa膰 drug膮 charakterystyk臋 zamordowanych w kt贸rej umie艣ci艂a zdj臋cia Marjorie Kates i Breen Merriweather.

Stan臋艂a przed swoim dzie艂em, przypatruj膮c si臋 uwa偶nie fotografiom. W tym momencie wr贸ci艂 Roarke z talerzami w r臋kach. Postawi艂 jeden na biurku.

- Przyby艂o ci teraz podopiecznych - mrukn膮艂.

- Obawiam si臋, 偶e masz racj臋.

- To by艂y atrakcyjne kobiety, ale raczej o spokojnej urodzie, bez ja­kich艣 pora偶aj膮cych efekt贸w. Chyba chodzi mu o kolor w艂os贸w, prawda? To ich pierwsza i najmocniejsza cecha wsp贸lna.

- Sylwetki te偶 maj膮 podobne. 艢rednia budowa cia艂a. Bia艂e kobiety oko­艂o trzydziestki, 艣redniej budowy cia艂a i z d艂ugimi w艂osami koloru jasny br膮z. Jest z czego wybiera膰.

- Nie a偶 tak bardzo, je艣li uwzgl臋dni si臋 pozosta艂e czynniki.

- To prawda, zaw臋偶aj膮 nieco pole manewru. Ofiary musz膮 chodzi膰 po sklepach z pasmanteri膮, musz膮 te偶 regularnie bywa膰 poza domem po zmro­ku, same. On dzia艂a noc膮. Ale i tak nie mo偶e si臋 uskar偶a膰 na ograniczony wyb贸r. - Cofn臋艂a si臋 o krok. - Zabieram si臋 do roboty. Musz臋 zd膮偶y膰, zanim wybierze sobie kolejn膮 ofiar臋.

Wr贸ci艂a do biurka. Na talerzu, kt贸ry przyni贸s艂 Roarke, czeka艂y na ni膮 hamburger i frytki. Jej zadowolenia nie popsu艂o nawet kilka broku艂owych krzaczk贸w zieleni膮cych si臋 na brzegu. Pomy艣la艂a, 偶eby wyrzuci膰 warzywa - przecie偶 Roarke niczego by si臋 nie domy艣li艂 - ale wiedzia艂a, 偶e potem b臋­dzie j膮 gryz艂o sumienie. W kwestii broku艂贸w 偶ywi艂a uczucia g艂臋boko ambi­walentne, nie chc膮c wi臋c nara偶a膰 si臋 na wyrzuty sumienia, zjad艂a zieleni­n臋 od razu, na samym pocz膮tku, wydaj膮c jednocze艣nie komputerowi pole­cenie wyszukania sklep贸w z ponadwymiarow膮 odzie偶膮 m臋sk膮.

Rezultaty przesz艂y jej oczekiwania. Nala艂a sobie fili偶ank臋 kawy z dzbanka, kt贸ry Roarke postawi艂 obok jej talerza, i przejrza艂a wy艣wietlo­n膮 na monitorze list臋. Znalaz艂a na niej sporo ekskluzywnych sklep贸w - w sumie to nic dziwnego, uzna艂a, wystarczy chwil臋 pomy艣le膰: gdzie maj膮 przepuszcza膰 fors臋 futboli艣ci, koszykarze, bogaci dr膮gale albo grubasy, kie­dy najdzie ich ochota na modne ciuchy?

Na li艣cie znajdowa艂y si臋 te偶 sklepy dla 艣rednio zamo偶nych i takie, kt贸­re oferowa艂y towary z rabatem, a tak偶e krawieckie punkty us艂ugowe w nie­kt贸rych wi臋kszych domach towarowych oraz butikach.

Raczej nie zaw臋zi艂o jej to obszaru poszukiwa艅.

Kaza艂a komputerowi wskaza膰 sklepy z obuwiem; z poprzedniej listy odpad艂o kilka pozycji, za to przyby艂o kilka nowych.

Mo偶e kupowa膰 w sieci, rozmy艣la艂a Eve, pogryzaj膮c hamburgera. Niewy­kluczone, 偶e to jego g艂贸wne albo nawet jedyne 藕r贸d艂o zaopatrzenia. Wielu ludzi tak robi. Czy jednak cz艂owiek taki jak on, kt贸ry ci臋偶ko pracuje nad swoim cia艂em i jest ogromnie dumny z wynik贸w, nie chcia艂by przymierzy膰 ubra艅 w prawdziwym sklepie? Przegl膮da膰 si臋 w lustrze i wys艂uchiwa膰 pe­an贸w na temat swojego wspania艂ego wygl膮du, wyg艂aszanych przez 艂asz膮ce­go si臋 sprzedawc臋?

Czyste domys艂y, musia艂a przyzna膰. Czyste domys艂y, z braku konkret贸w, fakt贸w.

Kiedy jednak kaza艂a komputerowi nanie艣膰 wyniki na map臋 miasta, zauwa偶y艂a nie dalej ni偶 dwie przecznice od R臋kodzielni sklep o nazwie Cz艂owiek - Gigant.

- Ciekawe... - Zgarn臋艂a z talerza frytk臋. - Komputer: podaj si艂ownie wyszukiwane w zwi膮zku z bie偶膮c膮 spraw膮, znajduj膮ce si臋 w promieniu sze­艣ciu przecznic od sklepu R臋kodzielnia.

SZUKAM...

Wrzuci艂a do ust kolejn膮 frytk臋.

OBIEKTY REKREACYJNE I TRENINGOWE W WYZNACZONYM SEKTORZE: KLUBY U JIMA ORAZ KULTURYSTA.

- Wy艣wietl podany sektor na 艣ciennym monitorze, z zaznaczeniem skle­p贸w z odzie偶膮 oraz klub贸w sportowych.

Wsta艂a zza biurka i z hamburgerem w d艂oni zbli偶y艂a si臋 do monitora. Czasem, pomy艣la艂a, cz艂owiekowi wydaje si臋, 偶e dostrzega prawid艂owo艣膰, poniewa偶 bardzo chce j膮 zobaczy膰. A czasem mu si臋 nie wydaje.

Morderca chodzi艂 tymi ulicami, by艂a tego wi臋cej ni偶 pewna. Z si艂owni do sklepu, ze sklepu do nast臋pnego sklepu. Dlaczego akurat tam? Bo mieszka艂 albo pracowa艂 w tej cz臋艣ci miasta; niewykluczone, 偶e i jedno, i drugie. To by艂a jego okolica. Ludzie znali go tam z widzenia.

I ona tak偶e go tam rozpozna.

Posz艂a do gabinetu Roarke'a i zasta艂a m臋偶a za biurkiem. Pracowa艂, z a - jadaj膮c w najlepsze makaron z owocami morza, a przynajmniej tak wygl膮da艂o to, co mia艂 na talerzu. Laserowy faks bucza艂 jednostajnie, a kiedy Eve wchodzi艂a, komputer da艂 sygna艂, 偶e odbiera nadchodz膮c膮 wiadomo艣膰.

- Co艣 do ciebie przysz艂o - zauwa偶y艂a Eve.

- Raporty na temat najnowszych projekt贸w. Czeka艂em na nie - odpar艂, nie podnosz膮c g艂owy. - Ale one te偶 mog膮 poczeka膰. Nie mam jeszcze nicze­go dla ciebie.

- Wstrzymaj si臋 z tym na chwil臋. Chod藕 do mnie, chcia艂abym, 偶eby艣 rzu­ci艂 na co艣 okiem.

Roarke zabra艂 swoj膮 kaw臋 i poszed艂 za 偶on膮 do jej gabinetu. Eve wskaza艂a d艂oni膮 艣cienny monitor.

- Co tutaj widzisz?

- Fragment West Village. Dostrzegam te偶 prawid艂owo艣膰.

- Ja widz臋 to samo co ty. Chc臋 sprawdzi膰 mieszka艅c贸w tego sektora. Uprze­dz臋 twoje pytanie: nie, nie mam bladego poj臋cia, ilu postawnych m臋偶czyzn tam mieszka. Na pewno bardzo wielu. Wiem, 偶e strzelam w ciemno, ale...

- Mo偶e si臋 okaza膰, 偶e on w艂a艣nie tam ma dom, wi臋c najpierw za艂atwisz sobie listy w艂a艣cicieli oraz os贸b wynajmuj膮cych mieszkania w tej okolicy, a potem usuniesz z nich rodziny, wsp贸lnie zamieszkuj膮ce pary, samotne ko­biety - tak, aby drog膮 eliminacji pozostali ci tylko mieszkaj膮cy samotnie m臋偶czy藕ni.

- Powiniene艣 by膰 gliniarzem.

Roarke oderwa艂 wzrok od monitora i spojrza艂 jej prosto w oczy.

- Dr臋czy mnie ju偶 do艣膰 koszmar贸w, a do tego obecnie grozi mi, 偶e b臋d臋 musia艂 wyst膮pi膰 w roli po艂o偶nej... Czy naprawd臋 uwa偶asz, 偶e potrzebne mi jeszcze co艣 z twojej dzia艂ki?

- Przepraszam. To zajmie mi mn贸stwo czasu. On mo偶e mieszka膰 prze­cznic臋 za obszarem poszukiwa艅. Cholera, mo偶e nawet mieszka膰 pi臋膰 prze­cznic dalej i przyje偶d偶a膰 tam do pracy. Albo pracowa膰 jedn膮 przecznic臋 za moim obwodem. Zreszt膮 niewykluczone, 偶e tutaj tylko robi zakupy i 膰wi­czy, a mieszka w New Jersey.

- Ale ty dzia艂asz na podstawie procentowych test贸w prawdopodobie艅­stwa, a procenty m贸wi膮: tutaj.

- Posz艂oby szybciej, gdyby艣 mi pom贸g艂.

Skin膮艂 g艂ow膮, nie odrywaj膮c wzroku od monitora.

- U ciebie czy u mnie? - zapyta艂.

Eve wczo艂ga艂a si臋 tej nocy do 艂贸偶ka kilka minut po pierwszej. Wiedzia­艂a ju偶, 偶e jest na tropie. I mog艂a tylko mie膰 nadziej臋, 偶e morderca poczeka, a偶 uda jej si臋 go namierzy膰.

- Kates, Merriweather i Maplewood: jedna ofiara co dwa miesi膮ce. Je­艣li b臋dzie si臋 trzyma艂 tego schematu, dopadn臋 go, zanim zn贸w kogo艣 zabije.

- Odpu艣膰 sobie, pani porucznik. - Roarke przytuli艂 j膮 do siebie, tak偶e g艂owa Eve opar艂a si臋 na jego ramieniu. Kiedy by艂a tak blisko niego, rzad­ko nawiedza艂y j膮 z艂e sny. - Wy艂膮cz si臋 i 艣pij.

- Jestem blisko. Wiem, 偶e jestem ju偶 blisko - wymamrota艂a, odp艂ywa­j膮c w sen.

Czeka艂 na ni膮. Wiedzia艂, 偶e si臋 zjawi. Zawsze t臋dy wraca艂a. Spr臋偶ysty ch贸d, opuszczona g艂owa, niemal偶e bezg艂o艣ne kroki; buty na 偶elowych pode­szwach nie robi膮 w艂a艣ciwie 偶adnego ha艂asu. Zak艂ada艂a je po pracy, kiedy ju偶 zdj臋艂a te kurewskie szpilki, w kt贸rych pokazywa艂a si臋 facetom s膮cz膮­cym drinki, wytrzeszczaj膮cym na ni膮 ga艂y zza swoich stolik贸w.

Nie szata czyni cz艂owieka; cokolwiek by na siebie w艂o偶y艂a, i tak by艂a kurw膮.

Sz艂a z opuszczon膮 g艂ow膮 przez ulic臋, a blask latar艅 odbija艂 si臋 w jej w艂o­sach, kt贸re w tym 艣wietle by艂y prawie z艂ote. Prawie. Ludzie my艣leli: pi臋kna dziewczyna, mi艂a, 艂adna kobieta zaj臋ta w艂asny­mi sprawami jak ka偶dy. Ale oni niczego nie wiedzieli. A on tak. On wiedzia艂, co kryje si臋 pod t膮 skorup膮. Gorycz, z艂o艣膰 i mrok.

Czu艂 je teraz, wszystkie trzy, wzbiera艂y w nim, kiedy czeka艂 na ni膮, wie­dz膮c, 偶e si臋 zbli偶a. W艣ciek艂o艣膰 i rozkosz, obawa i uciecha. Teraz ty zobaczysz mnie, suko.

I zobaczymy, jak ci si臋 to spodoba, zobaczysz, czy b臋dzie tak mi艂o.

Wydawa艂o jej si臋, 偶e jest pi臋kna. Lubi艂a paradowa膰 po domu bez ubra­nia i wdzi臋czy膰 si臋 przed lustrem. Albo wypina膰 si臋 i mizdrzy膰 do facet贸w, kt贸rym pozwala艂a si臋 potem dotyka膰.

Kiedy z ni膮 sko艅cz臋, nie b臋dzie ju偶 taka pi臋kna, o nie.

Wsun膮艂 d艂o艅 do kieszeni, namaca艂 palcami d艂ug膮 wst膮偶k臋.

Czerwie艅. To by艂 jej ulubiony kolor. Lubi艂a stroi膰 si臋 w czerwone ciuchy.

Stan臋艂a mu przed oczami, taka jak kiedy艣. Usta rozwarte we wrzasku, ca艂kiem naga z wyj膮tkiem czerwonej wst膮偶ki zawi膮zanej na szyi. Czerwo­nej jak jego krew, 艣wie偶e plamy rozmazane na sk贸rze, pami膮tki po jej bi­ciu. Bi艂a go, dop贸ki nie zemdla艂.

Ockn膮艂 si臋 w ciemno艣ci. W mrocznym, zamkni臋tym na klucz pokoju.

Teraz ona obudzi si臋 w ciemno艣ci. Bez oczu, 艣lepa w p艂on膮cej otch艂ani piek艂a.

Jest... Dostrzeg艂 j膮. Sz艂a tym swoim spr臋偶ystym krokiem, z opuszczon膮 g艂ow膮.

Serce wali艂o mu g艂ucho w piersi, gdy patrzy艂, jak si臋 zbli偶a艂a.

Skr臋ci艂a, tak jak zawsze, w 偶elazn膮 bram臋 prowadz膮c膮 do ciemnego parku.

Na jedno mgnienie oka, jedno dudni膮ce 艂omotni臋cie serca, podnios艂a g艂ow臋 i zobaczy艂a go, kiedy wyskakiwa艂 z mroku i rzuca艂 si臋 na ni膮. W jej oczach odbi艂y si臋 przera偶enie, szok i kompletne zaskoczenie.

Otworzy艂a usta do krzyku, a wtedy zdzieli艂 j膮 pi臋艣ci膮 w twarz, 艂ami膮c szcz臋k臋.

Oczy uciek艂y jej w g艂膮b czaszki, b艂ysn臋艂y 艣lepe bia艂ka. Z艂apa艂 j膮 i zaci膮g­n膮艂 pomi臋dzy cienie, dalej od 艣wiat艂a.

Musia艂 trzepn膮膰 j膮 dobrych kilka razy, 偶eby wr贸ci艂a jej 艣wiadomo艣膰. Nie mog艂a by膰 nieprzytomna, kiedy b臋dzie robi艂 to, co zaplanowa艂.

Nie podnosi艂 g艂osu - nie by艂 przecie偶 g艂upi - ale powiedzia艂 wszystko, co chcia艂 powiedzie膰, t艂uk膮c j膮 przy tym pi臋艣ciami.

- No, przyjemnie ci teraz, suko? Kto teraz rz膮dzi, kurwo jedna?

A kiedy wbi艂 si臋 w jej cia艂o niczym taranem, czu艂 zarazem pal膮cy wstyd i niewys艂owion膮 rado艣膰. Nie opiera艂a mu si臋, le偶a艂a bezw艂adnie na ziemi; sprawi艂a mu tym zaw贸d.

Przedtem nieraz stawia艂a zaciek艂y op贸r, a czasem nawet b艂aga艂a o li­to艣膰. To by艂o lepsze, o wiele lepsze.

Ale gdy zadzierzgn膮艂 wst膮偶k臋 na jej szyi, gdy pot臋偶nym szarpni臋ciem zacisn膮艂 p臋tl臋 i zobaczy艂, jak oczy wychodz膮 jej na wierzch, zala艂a go fala przejmuj膮cej rozkoszy i wyda艂o mu si臋, 偶e nie zniesie tego, 偶e padnie trupem obok jej zw艂ok.

Wybi艂a nogami rytmiczne staccato, st艂umione przez traw臋. Jej cia艂em targn膮艂 gwa艂towny spazm, kt贸ry doprowadzi艂 go - nareszcie, nareszcie - do spe艂nienia.

- Id藕 do piek艂a - wydysza艂, zrywaj膮c z niej ubranie. - Id藕 prosto do piek艂a, tam, gdzie twoje miejsce.

Wszystko, co mia艂a na sobie, upchn膮艂 w przyniesionej torbie, kt贸r膮 nast臋pnie zarzuci艂 na plecy, przerzucaj膮c pasek skosem przez swoj膮 pot臋偶n膮 pier艣.

Podni贸s艂 j膮 z ziemi bez najmniejszego wysi艂ku, jak pi贸rko, upajaj膮c si臋 w艂asn膮 si艂膮, pot臋g膮, kt贸r膮 zawdzi臋cza艂 swoim wy膰wiczonym mi臋艣niom.

Zani贸s艂 j膮 w upatrzone miejsce, po艂o偶y艂 na wybranej 艂awce pod olbrzymim drzewem, za dnia rzucaj膮cym g艂臋boki cie艅. Wygl膮da艂a pi臋knie, gdy ju偶 j膮 upozowa艂, starannie sk艂adaj膮c jej r臋ce pomi臋dzy piersiami.

- Prosz臋, mamo. Sama powiedz, czy nie wygl膮dasz prze艣licznie? Chcesz zobaczy膰?

Po jego ustach b艂膮dzi艂 teraz ob艂膮kany u艣miech, kt贸ry, zdawa艂o si臋, roze­rwie mu grub膮 warstw臋 antyodciskowego sprayu na twarzy.

- Mam zrobi膰 tak, 偶eby艣 zobaczy艂a? Z tym s艂owami wyj膮艂 z kieszeni skalpel i zabra艂 si臋 do pracy.

10

W ciemno艣ci rozleg艂 si臋 sygna艂 komunikatora. Eve przetoczy艂a si臋 na o艣lep w tym kierunku, szukaj膮c po omacku 艂膮cza i przeklinaj膮c przy tym w g艂os.

- 艢wiat艂o, dziesi臋膰 procent! - zawo艂a艂 Roarke.

Eve przeczesa艂a palcami w艂osy i potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, 偶eby odp臋dzi膰 sen.

- Po艂膮czenie bez wizji! - rzuci艂a polecenie. - Dallas, s艂ucham.

- On j膮 morduje. Morduje j膮!

G艂os dzwoni膮cej osoby by艂 tak s艂aby i zachrypni臋ty, 偶e Eve musia艂a od­czyta膰 identyfikacj臋 na wy艣wietlaczu.

- Pani Sanchez - poleci艂a - prosz臋 si臋 opanowa膰. Prosz臋 wzi膮膰 si臋 w gar艣膰 i z艂o偶y膰 zrozumia艂y meldunek.

- Widzia艂am to... Widzia艂am, tak jak przedtem. O Bo偶e. Za p贸藕no. Ju偶 na wszystko za p贸藕no.

- Gdzie? - Eve wyskoczy艂a z 艂贸偶ka. B艂yskawicznie zacz臋艂a zbiera膰 cz臋­艣ci swojego ubrania, wo艂aj膮c jednocze艣nie w kierunku komunikatora: - Gdzie on jest? W Central Parku?

- Tak. Nie! W innym parku. Mniejszym. Jest tam brama. Budynki. To Memoria艂 Park!

- A gdzie pani jest?

- W... w domu. Le偶臋 w 艂贸偶ku. Mam to wszystko w g艂owie. Ju偶 d艂u偶ej nie wytrzymam!

- Prosz臋 si臋 stamt膮d nie rusza膰. Rozumie mnie pani? Prosz臋 nigdzie nie wychodzi膰.

- Tak. Ja...

- Koniec po艂膮czenia - uci臋艂a Eve i niepohamowane szlochy Celiny San­chez zamilk艂y w jednej chwili.

- Z艂o偶ysz meldunek? - zapyta艂 Roarke.

- Najpierw sama to sprawdz臋. A w艂a艣ciwie sprawdzimy - poprawi艂a si臋, widz膮c, 偶e wsta艂 i te偶 zacz膮艂 si臋 ubiera膰.

- Co z Celin膮 Sanchez?

- Musi sobie poradzi膰. - Eve za艂o偶y艂a szelki z kabur膮. - Z tym, co ma si臋 w g艂owie, ka偶dy musi radzi膰 sobie sam. Zbierajmy si臋.

Pozwoli艂a mu prowadzi膰. Pojazdy - wszelkich typ贸w i rodzaj贸w - z zasa­dy s艂ucha艂y Roarke'a bardziej ni偶 jej. Mog艂o j膮 to dra偶ni膰, ale to nie by艂 najlepszy moment, 偶eby si臋 spiera膰 o co艣 takiego.

Podobnie nie by艂 to najlepszy moment, 偶eby roztrz膮sa膰 kwesti臋 wiary, godno艣ci zezna艅 jasnowidz贸w. Eve chwyci艂a za komunikator i za偶膮da艂a skierowania do Memoria艂 Parku patrolu w celu sprawdzenia, czy nie dosz艂o tam do napa艣ci na kobiet臋.

- Maj膮 szuka膰 muskularnego m臋偶czyzny wzrostu metr dziewi臋膰dziesi膮t do dw贸ch metr贸w. Waga w przybli偶eniu sto dwadzie艣cia kilogram贸w. Je艣li natrafi膮 na kogo艣 takiego, zatrzyma膰 i nic wi臋cej. Poszukiwanego nale偶y uzna膰 za uzbrojonego i niebezpiecznego.

Pochyli艂a si臋 do przodu na siedzeniu, jakby chcia艂a doda膰 pojazdowi pr臋dko艣ci. Mkn臋li w kierunku po艂udniowego Manhattanu.

- Celina Sanchez mog艂a zobaczy膰 co艣, co dopiero ma si臋 wydarzy膰. Nie­koniecznie ju偶 jest po wszystkim. To mog艂a by膰... ta... jak to si臋 nazywa?

- Prekognicja.

- W艂a艣nie. - Ale o艂owiany ci臋偶ar zalegaj膮cy w 偶o艂膮dku podpowiada艂 jej wyra藕nie, 偶e nadzieja jest p艂onna. - Jestem ju偶 blisko. Cholera jasna, wiem, 偶e jestem na w艂a艣ciwym tropie!

- Je艣li to by艂 ten sam morderca, to znaczy, 偶e nie czeka艂 dw贸ch mie­si臋cy.

- Mo偶e nigdy tyle nie czeka.

Podjechali do parku od zachodu, od strony Memoria艂 Place. Roarke za­parkowa艂 tu偶 za radiowozem stoj膮cym przy kraw臋偶niku.

- Ile w tym parku jest bram? - zapyta艂a Eve. - Trzy, cztery?

- Raczej nie wi臋cej. Nie wiem dok艂adnie. On si臋 ci膮gnie od przecznicy do przecznicy w obie strony. To jedno z pierwszych miejsc pami臋ci po World Trade Center, jedno z mniejszych i bardziej gustownych.

Eve przeci臋艂a szeroko艣膰 chodnika i wyci膮gn膮wszy bro艅 z kabury, prze­sz艂a pod kamienn膮 bram膮, za kt贸r膮 rozci膮ga艂a si臋 parkowa murawa.

Sta艂y tam 艂awki, szemra艂a niewielka fontanna, szumia艂y wysokie, roz艂o­偶yste drzewa. W mroku majaczy艂y klomby pe艂ne kwiat贸w, nieopodal za艣 wznosi艂 si臋 poka藕nych rozmiar贸w pomnik z br膮zu, wyobra偶aj膮cy stra偶ak贸w ustawiaj膮cych maszt, na kt贸rym 艂opota艂a flaga.

Eve min臋艂a ten pomnik i nagle us艂ysza艂a, jak kto艣 wymiotuje.

Zwr贸ci艂a si臋 w stron臋, sk膮d dobiega艂 ten d藕wi臋k. Post膮pi艂a kilka szyb­kich krok贸w. Na trawie kl臋cza艂 zgi臋ty wp贸艂 mundurowy policjant i wymio­towa艂 prosto na klomb pe艂en czerwonych i bia艂ych kwiat贸w.

- Posterunkowy... - odezwa艂a si臋 Eve, ale w tym momencie zobaczy艂a 艂awk臋 i to, co na niej le偶a艂o. - Zajmij si臋 nim - poleci艂a Roarke'owi i pode­sz艂a do drugiego mundurowego, kt贸ry trzyma艂 w d艂oni komunikator. - Po­rucznik Dallas. - Unios艂a odznak臋.

- Posterunkowy Queeks, pani porucznik. W tej chwili j膮 znale藕li艣my. W艂a艣nie mia艂em zg艂osi膰. Nie zauwa偶yli艣my nikogo. Tylko ona, na tej 艂awce. Aby upewni膰 si臋, 偶e nie 偶yje, sprawdzi艂em t臋tno. Cia艂o jeszcze nie ostyg艂o.

- Macie zabezpieczy膰 to miejsce. - Zerkn臋艂a za siebie przez rami臋. - A on? Zdolny do pracy?

- Poradzi sobie, pani porucznik. 呕贸艂todzi贸b - doda艂 wyja艣niaj膮co, ze zbola艂ym u艣miechem na twarzy. - Ka偶dy z nas to przechodzi艂.

- Postawcie go na nogi, Queeks. Zabezpieczcie miejsce przest臋pstwa i przeszukajcie park. Tylko dok艂adnie. On jej nie zabi艂 tutaj, na tej 艂awce. Miejsce zbrodni jest gdzie indziej. Morderstwo zg艂osz臋 sama. - Wyci膮gn臋­艂a komunikator. - Centrala, tu porucznik Eve Dallas.

- Rozpoznano, odbi贸r.

- Zg艂aszam zab贸jstwo. Jedna ofiara, kobieta. Miejsce: Memoria艂 Park, sektor po艂udniowo - zachodni. Prosz臋 wezwa膰 detektyw Deli臋 Peabody oraz ekip臋 do badania 艣lad贸w do stawienia si臋 na miejscu przest臋pstwa.

- Zrozumiano, porucznik Dallas. Bez odbioru.

- Trzymaj, przyda ci si臋. - Roarke poda艂 jej przybornik.

- Racja. - Zabezpieczy艂a d艂onie, zaczepi艂a na pasku kamer臋. Patrzy艂 za ni膮, przygl膮daj膮c si臋, jak obchodzi艂a miejsce przest臋pstwa, sporz膮dzaj膮c raport s艂owny i wizualny.

Zn贸w uprzytomni艂 sobie, jak bardzo fascynuje go ogl膮danie 偶ony przy pracy, chocia偶 czasami ten widok by艂 wprost niewymownie smutny.

Jej oczy tchn臋艂y wsp贸艂czuciem, a mimo to l艣ni艂 w nich gniew. Na pewno nie zdawa艂a sobie z tego sprawy; Roarke w膮tpi艂 zreszt膮, czy kto艣 opr贸cz nie­go jest w stanie to dostrzec. Emocje by艂y jednak prawdziwe i targa艂y ni膮, kiedy rejestrowa艂a najnowsze dzie艂o szale艅ca.

Dok艂adnie zbada zw艂oki, pomy艣la艂. Jej uwagi nie ujdzie 偶aden szczeg贸艂. Ale dla niej ta sprawa nie ko艅czy si臋 na morderstwie. Ona widzi tutaj tra­gedi臋 ofiary. A to wielka r贸偶nica.

Nieco szczuplejsza ni偶 wszystkie poprzednie, odnotowa艂a Eve. Mniej kr膮g艂e kszta艂ty. Delikatniejsza budowa - a mo偶e po prostu by艂a troch臋 od tamtych m艂odsza? Mie艣ci si臋 jednak w ramach charakterystyki ofiar tego mordercy. D艂ugie jasnobr膮zowe w艂osy - prawie proste, lekko faluj膮ce. 艁ad­na twarz, chocia偶 w obecnej chwili trudno by艂oby si臋 tego domy艣li膰. Teraz ta twarz by艂a krwaw膮 miazg膮.

Pobi艂 j膮 o wiele brutalniej ni偶 Elis臋 Maplewood. Mia艂 z tego wi臋ksz膮 przyjemno艣膰, stwierdzi艂a Eve. Trudniej by艂o mu nad sob膮 zapanowa膰.

Chcia艂 j膮 ukara膰, bo widzia艂 w niej symbol.

Chcia艂 j膮 zniszczy膰, bo widzia艂 w niej symbol.

Niewa偶ne, kim by艂a ta kobieta. On nie j膮 zabi艂. Czyje rysy widzia艂, zacis­kaj膮c wst膮偶k臋 na jej szyi? Czyje oczy patrzy艂y na niego?

Kiedy zarejestrowa艂a ju偶 u艂o偶enie cia艂a i widoczne obra偶enia zewn臋trz­ne, rozsun臋艂a z艂o偶one d艂onie ofiary, 偶eby pobra膰 odciski palc贸w.

- Porucznik Dallas! - Z prawej strony dobieg艂 j膮 g艂os posterunkowego Queeksa. - Chyba znale藕li艣my miejsce zbrodni!

- Zabezpieczy膰. Ogrodzi膰, Queeks. 呕eby nikt mi si臋 tam nie szwenda艂!

- Tak jest.

- Na podstawie analizy odcisk贸w palc贸w ustalono to偶samo艣膰 ofiary - powiedzia艂a Eve do mikrofonu. - Lily Napier. Wiek: dwadzie艣cia osiem lat. Adres: Vesey Street 293, lokal 5C.

By艂a艣 pi臋kn膮 kobiet膮, Lily, pomy艣la艂a, przygl膮daj膮c si臋 zdj臋ciu z karto­teki, wy艣wietlonemu na monitorze. Drobna, 艂agodna, nieco zawstydzona.

- Zatrudniona w barze U O'Hary na Albany Street. Wraca艂a艣 z pracy, co? - powiedzia艂a na g艂os. - Nie mia艂a艣 daleko. Po co wydawa膰 pieni膮dze na przejazd, do tego w tak膮 ciep艂膮 noc? Przejdziesz tylko przez park i ju偶 jeste艣 w domu. - Za艂o偶y艂a mikrookulary, obejrza艂a d艂onie i paznokcie za­mordowanej. 艢mier膰 nie wyssa艂a jeszcze ca艂ego ciep艂a z cia艂a Lily Napier. - Znalaz艂am 艣lady, kt贸re wygl膮daj膮 jak ziemia z odrobin膮 trawy. Mo偶na mie膰 nadziej臋, 偶e uda si臋 wyodr臋bni膰 jakie艣 w艂贸kna i fragmenty sk贸ry. Z艂a­many nadgarstek, do tego chyba z艂amana 偶uchwa. Wielokrotne rany t艂uczo­ne oraz zdarta sk贸ra na twarzy, torsie i ramionach. D艂ugo si臋 nad tob膮 zn臋­ca艂, Lily - mrukn臋艂a pod nosem. - Widoczne 艣lady gwa艂tu w postaci krwa­wienia z pochwy. St艂uczenia i zdarta sk贸ra na udach i w kroczu. Pobieram w艂贸kna do analizy dowodowej.

Z wielk膮 pieczo艂owito艣ci膮 zdejmowa艂a ze sk贸ry ofiary ledwie widoczne w艂贸kienka. Gdy zbiera艂a 艣lady w okolicy genitali贸w, nawet nie drgn臋艂a jej r臋ka.

Zapakowa艂a materia艂 dowodowy, opisa艂a torebki, wci膮gn臋艂a je do ra­portu.

A je艣li nawet szarpa艂y ni膮 emocje, tak jak tym nowicjuszem, kt贸ry kl臋­cza艂 nad klombem, nawet je艣li chcia艂o jej si臋 wy膰, kiedy my艣la艂a o gwa艂cie zadanym tej kobiecie, to odepchn臋艂a te wizje od siebie i pracowa艂a dalej.

Pochyli艂a si臋 nad martw膮, zastyg艂膮 twarz膮 i obejrza艂a przez mikrooku­lary dwa krwawe otwory ziej膮ce w miejscu oczu.

- R贸wne, czyste ci臋cia, podobne do ran zadanych Elisie Maplewood.

- Cze艣膰, Dallas.

- Hej, Peabody. - Nie spojrza艂a za siebie i tylko przelotnie zastanowi艂a si臋 nad tym, 偶e z jakiego艣 powodu charakterystyczny odg艂os krok贸w part­nerki nie zwr贸ci艂 jej uwagi. - Morderstwa dokonano o par臋 krok贸w st膮d, na po艂udnie. Ofiar臋 znalaz艂 posterunkowy Queeks. Miejsce zbrodni zabezpie­czone.

- Ekipa do badania 艣lad贸w zaraz tu b臋dzie.

- We藕 ze sob膮 cz臋艣膰 ludzi, niech zaczn膮 szuka膰 艣lad贸w na trawie w pro­stej linii od miejsca morderstwa do tej 艂awki. Ale niech nikt nie wa偶y si臋 postawi膰 tam nogi, dop贸ki sama wszystkiego nie obejrz臋.

- Masz to za艂atwione. Kto j膮 znalaz艂? Mundurowi?

- Nie. - Tym razem Eve odwr贸ci艂a g艂ow臋 i wyprostowa艂a si臋. - Celina Sanchez mia艂a kolejn膮 wizj臋.

Sko艅czy艂a badanie zw艂ok i 艂awki, po czym wr贸ci艂a do Roarke'a, kt贸ry sta艂 tu偶 za lini膮 czujnik贸w ustawionych przez Queeksa.

Postanowi艂a zapami臋ta膰 sobie tego policjanta. Pracowa艂 szybko i cicho, nie dra偶ni艂 prowadz膮cego 艣ledztwo paplanin膮 i nie zadawa艂 niepotrzeb­nych pyta艅.

- Nie musisz na mnie czeka膰.

- Poczekam - odpar艂 Roarke. - Teraz to tak偶e moja sprawa.

- Chyba masz racj臋. W porz膮dku, chod藕 ze mn膮. Masz dobre oko, mo偶e jak co艣 mi umknie, to zauwa偶ysz.

Ruszyli szerokim ko艂em w stron臋 miejsca, gdzie zgin臋艂a Lily Napier. Je­艣li morderca zn贸w pozostawi艂 艣lady, nie mo偶na by艂o ich zatrze膰.

Eve skin臋艂a g艂ow膮 Queeksowi.

- Dobra robota. Gdzie 偶贸艂todzi贸b?

- Wys艂a艂em go z kilkoma ch艂opakami, 偶eby pilnowa艂 wej艣膰 do parku. On jest w porz膮dku, pani porucznik, tylko jeszcze kompletnie zielony. S艂u­偶y dopiero trzy miesi膮ce, to jego pierwsze morderstwo i w dodatku taka jatka... Ale daje sobie rad臋, dop贸ki nie musi si臋 tutaj zbli偶a膰.

- Nie podam go za to do raportu, Queeks. Widzieli艣cie jeszcze kogo艣 opr贸cz ofiary?

- Weszli艣my t膮 sam膮 bram膮 co pani porucznik. Ten park ma cztery bra­my, po jednej przy ka偶dej ulicy. Postanowili艣my go obej艣膰 dooko艂a i zacz臋­li艣my od po艂udniowej strony. To nie trwa艂o d艂ugo, znale藕li艣my j膮 prawie od razu. Nikogo opr贸cz niej nie by艂o, ani w parku, ani na ulicy. Wcze艣niej mie­li艣my wezwanie na Varick Street. Stamt膮d odes艂ali nas tutaj. Po drodze widzieli艣my kilku przechodni贸w i par臋 twardych dziewczyn do towarzystwa szukaj膮cych klient贸w, ale nikt nie odpowiada艂 rysopisowi.

- Jak d艂ugo pracujecie w tym sektorze, Queeks?

- B臋dzie ze dwana艣cie lat.

- Znacie bar U O'Hary?

- Jasne. To taka knajpa na Albany Street. Przyzwoite miejsce, 偶arcie da si臋 zje艣膰.

- O kt贸rej zwykle zamykaj膮?

- O drugiej, czasem wcze艣niej, jak interes si臋 nie kr臋ci.

- W porz膮dku, dzi臋ki. Peabody? Co tam masz?

- Troch臋 krwi. Trawa miejscami ubita, miejscami powyrywana. Znale藕­li艣my kilka strz臋p贸w jakiej艣 tkaniny. Mo偶liwe, 偶e to szcz膮tki odzie偶y.

- To widz臋 sama. Jakie s膮 twoje wnioski?

- Moim zdaniem zaatakowa艂 tu偶 za bram膮. Ofiara wesz艂a t臋dy, od po艂u­dnia, i chcia艂a przej艣膰 przez ca艂y park. M贸g艂 j膮 napa艣膰 jeszcze - na ulicy, ale bardziej prawdopodobne, 偶e pozwoli艂 jej wej艣膰 za bram臋. Tutaj, w tym miejscu, przewr贸ci艂 j膮 na ziemi臋, pobi艂 i obezw艂adni艂. Podczas szamotani­ny podar艂 jej ubranie, chocia偶 nie ma 艣lad贸w wskazuj膮cych na to, 偶e sta­wia艂a konkretny op贸r. Tutaj te偶 j膮 zgwa艂ci艂. Nie ogl膮da艂am zw艂ok, ale po tym, co wida膰, mo偶na si臋 domy艣li膰, 偶e ofiara wbi艂a palce w ziemi臋. Ponie­wa偶 by艂 to przypuszczalnie ten sam m臋偶czyzna, kt贸ry zabi艂 Elis臋 Maplewood, gwa艂t zako艅czy艂 si臋 uduszeniem, a potem morderca zabra艂 ubranie ofiary i przeni贸s艂 j膮 w inne miejsce, gdzie u艂o偶y艂 zw艂oki w specjalnej pozy­cji i wypreparowa艂 oczy.

- Zgadza si臋. Ja te偶 tak to widz臋. My艣l臋 jednak, 偶e zaatakowa艂 ju偶 w parku. Ona cz臋sto t臋dy chodzi艂a, to by艂 jej skr贸t do domu. Policja regu­larnie patroluje ulice. W parku jest spokojnie. Bezpiecznie. Morderca mu­sia艂 dzia艂a膰 szybko, ale to dla niego nie problem. Ma ju偶 swoj膮 robot臋 w ma艂ym palcu. Zgon nast膮pi艂 o drugiej zero zero, niemal偶e co do sekun­dy. Pierwszy wezwany patrol pojawi艂 si臋 na miejscu o drugiej dwadzie艣cia. Uwzgl臋dniaj膮c czas, kt贸ry zaj臋艂o rozebranie, przeniesienie i u艂o偶enie zw艂ok oraz wyci臋cie oczu, mo偶na powiedzie膰, 偶e tym razem nasz morderca ledwo si臋 wyrobi艂.

- Kiedy patrol znalaz艂 ofiar臋, sprawca m贸g艂 wci膮偶 jeszcze by膰 w parku. Eve obejrza艂a si臋 na Roarke'a i unios艂a brwi, zach臋caj膮c go, 偶eby m贸wi艂 dalej.

- Mo偶e s艂ysza艂, jak zaje偶d偶aj膮 pod bram臋 albo jak trzaskaj膮 drzwi ra­diowozu. Wycofa艂 si臋, usun膮艂 w cie艅, jak najdalej od 艣wiat艂a. Drzew tutaj nie brakuje. Ale pomy艣l: gdyby tylko m贸g艂, to czy nie chcia艂by zobaczy膰 jak policja znajduje jego ofiar臋?

- Chcia艂by. Na pewno.

- Dopiero co sko艅czy艂. Ch臋tnie wykorzysta艂by nadarzaj膮c膮 si臋 okazje 偶eby pogratulowa膰 sobie dobrze wykonanej roboty. - Nie mog膮c si臋 po­wstrzyma膰, Roarke obejrza艂 si臋 na Lily Napier, le偶膮c膮 na 艂awce. - Us艂y­sza艂, 偶e kto艣 si臋 zbli偶a i uskoczy艂 w cie艅. Na pewno zabi艂by, gdyby by艂o trzeba. Ale musia艂 mie膰 ogromn膮 satysfakcj臋, kiedy zobaczy艂, jak poli­cjanci znajduj膮 jego ofiar臋, prawie natychmiast, na jego oczach. Popa­trzy艂 i ulotni艂 si臋 w przeciwnym kierunku. Wiecz贸r sko艅czony i to jeszcze z mi艂膮 premi膮.

Eve skin臋艂a g艂ow膮; ona widzia艂a to dok艂adnie tak samo.

- Wprawiasz si臋 - zauwa偶y艂a. - Ca艂y park ma by膰 dok艂adnie przeszuka­ny - wyda艂a polecenie podw艂adnym. - Macie zajrze膰 pod ka偶d膮 trawk臋, ka偶dy kwiatek i ka偶de drzewko.

- On si臋 pilnuje, Dallas - przypomnia艂a jej Peabody. - Nie mamy ani je­go DNA, ani grupy krwi, ani w艂os贸w, niczego. 呕adnej pr贸bki por贸wnawczej, w razie gdyby nawet uda艂o si臋 co艣 znale藕膰 na tak rozleg艂ym terenie.

- Pilnuje si臋. - Eve wyci膮gn臋艂a przed siebie d艂o艅 i odwr贸ci艂a j膮. W 艣wietle latarni b艂ysn臋艂y karminowe smugi krwi. - Ja te偶. Nie szukamy DNA mordercy. Szukamy DNA jego ofiary. - Zn贸w cofn臋艂a si臋 o krok, ale tym razem skin臋艂a na Roarke'a. - Chod藕, przejdziemy si臋 troch臋.

- Wiem, o czym my艣lisz - powiedzia艂. - Pr贸bujesz wytropi膰, jak i kt贸r臋­dy tu dotar艂.

- Przyda si臋 ka偶dy szczeg贸艂 - odpar艂a. Chc膮c usun膮膰 si臋 poza zasi臋g wzroku i s艂uchu policjant贸w, wyprowadzi艂a go a偶 za bram臋 parku, z powro­tem na chodnik. - Wydaje mi si臋, 偶e tym razem zaatakowa艂 bli偶ej swojego domu ni偶 poprzednio, kiedy zabi艂 Elis臋 Maplewood. Ale ten fakt jest dla niego bez znaczenia. Pojedzie wsz臋dzie, dok膮d b臋dzie trzeba.

- A ty nie wyci膮gn臋艂a艣 mnie tutaj po to, 偶eby o tym opowiada膰.

- Nie. Pos艂uchaj, nie ma sensu, 偶eby艣 na mnie czeka艂. Troch臋 nam si臋 tutaj zejdzie, a potem musz臋 jecha膰 na komend臋.

- Deja vu.

- W艂a艣nie. Ten facet lubi pracowa膰 noc膮.

- Spa艂a艣 dzi艣 najwy偶ej godzin臋.

- Zdrzemn臋 si臋 w gabinecie. - W roztargnieniu chcia艂a wytrze膰 palce o spodnie, ale Roarke chwyci艂 j膮 szybko za nadgarstek.

- Zaczekaj. - Otworzy艂 przybornik Eve i wyj膮艂 z niego czyst膮 szmatk臋.

- Racja. - Wycieraj膮c d艂o艅 z krwi, obejrza艂a si臋 na kamienny 艂uk bra­my. Ca艂y park p艂on膮艂 ju偶 od policyjnych 艣wiate艂. Ekipy poszukuj膮ce 艣lad贸w snu艂y si臋 bezg艂o艣nie pomi臋dzy drzewami, podobne do sylwetek na monitorze komputera. W nied艂ugim czasie nale偶a艂o si臋 spodziewa膰 szturmu dzien­nikarzy, kt贸rymi trzeba b臋dzie si臋 zaj膮膰.

Nast臋pnie w oknach pobliskich budynk贸w pewnie zaczn膮 si臋 zapala膰 艣wiat艂a, a ludzie b臋d膮 wygl膮da膰, ciekawi, co te偶 mog艂o si臋 sta膰. Wtedy b臋­dzie trzeba zaj膮膰 si臋 cywilami.

Eve postanowi艂a, 偶e nale偶y zamkn膮膰 ca艂y park. A to oznacza艂o, 偶e b臋­dzie musia艂a zaj膮膰 si臋 tak偶e burmistrzem.

Coraz to nowe atrakcje.

- O czym pani tak my艣li, pani porucznik? - zapyta艂 Roarke.

- O wielu rzeczach. Zbyt wielu. Musz臋 zacz膮膰 uk艂ada膰 je sobie w g艂o­wie. Rano wezw臋 Celin臋 Sanchez do komendy. Niech z艂o偶y szczeg贸艂owy meldunek na temat swojej... wizji. Dam jej eskort臋, kilku tajniak贸w. Um贸­wi臋 si臋 z ni膮 na 贸sm膮. - Wepchn臋艂a d艂onie do kieszeni, zapomniawszy, 偶e chocia偶 wytar艂a z nich krew, to zabezpieczenie pozosta艂o. - Jeszcze jedna rzecz.

Zamilk艂a, ze wzrokiem wci膮偶 utkwionym gdzie艣 pomi臋dzy drzewami. Kiedy cisza zacz臋艂a si臋 przed艂u偶a膰, Roarke przechyli艂 g艂ow臋.

- Mianowicie? - zapyta艂.

- Gdy Celina Sanchez opowiada艂a mi o swojej wizji, m贸wi艂a, 偶e jest w domu, w 艂贸偶ku. Chcia艂abym to potwierdzi膰. 呕eby mie膰 spok贸j.

- Nie wierzysz jej?

- Na razie wstrzymuj臋 si臋 z opini膮. Chc臋 to po prostu sprawdzi膰, mie膰 z g艂owy. 呕eby si臋 nad tym niepotrzebnie nie zastanawia膰. Nic wi臋cej.

- Wi臋c gdyby komu艣 uda艂o si臋... dosta膰 do sypialni Celiny Sanchez pod jej nieobecno艣膰 i sprawdzi膰 艂膮cze, unikn臋艂aby艣 niepotrzebnych spekulacji.

- Tak. - Spojrza艂a wreszcie wprost na niego. - Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e prosz臋 ci臋, 偶eby艣 pope艂ni艂 dla mnie przest臋pstwo. Wiem, 偶e je艣li by艂a we w艂asnym 艂贸偶ku, kiedy rozmawia艂a ze mn膮, to nie mog艂a by膰 tutaj, na miej­scu zbrodni. Zadzwoni艂a do mnie przecie偶 kilka minut po 艣mierci Lily Na­pier. Mog艂abym za偶膮da膰 sprawdzenia jej komunikatora, wys艂a膰 technika, 偶eby uzyska艂 jej zgod臋 na przegl膮d rejestru, ale...

- Ale to troch臋 niegrzeczne. Eve przewr贸ci艂a oczami.

- Mam gdzie艣, czy to grzeczne czy nie. Obchodzi mnie tylko to, 偶ebym nie wysz艂a na idiotk臋. No i nie chc臋 zrazi膰 osoby, kt贸ra mo偶e si臋 okaza膰 cen­nym 藕r贸d艂em informacji.

- W takim razie 贸sma rano.

Zala艂a j膮 wielka ulga, ale z drugiej strony bole艣nie uk膮si艂 g艂臋boki nie­pok贸j; poczu艂a si臋 rozdarta pomi臋dzy tymi dwiema skrajno艣ciami.

- Zrobimy tak. Dam ci zna膰, kiedy ona do mnie przyjdzie. Na wszelki wypadek, 偶eby艣 mia艂 pewno艣膰. Gdyby ci臋 kto艣 nakry艂...

- Eve. Najdro偶sza. - G艂os Roarke'a rozbrzmiewa艂 nutami bezbrze偶nej, wywa偶onej cierpliwo艣ci. - Kocham ci臋 nad 偶ycie, co, jak s膮dz臋, zd膮偶y艂em ju偶 niejednokrotnie okaza膰. Odk膮d trwa nasz zwi膮zek, regularnie daj臋 ci dowody mojego najg艂臋bszego oddania. Nie mog臋 zatem zrozumie膰, dlacze­go z takim uporem wci膮偶 na nowo usi艂ujesz mnie obrazi膰.

- Dla mnie to te偶 zagadka. Sprawdzisz jedynie po艂膮czenia wychodz膮ce i przychodz膮ce. I tylko komunikator. Nie pr贸buj buszowa膰 po mieszkaniu. Je艣li wszystko si臋 potwierdzi, nie musisz si臋 ze mn膮 kontaktowa膰. Je艣li nie odezwij si臋 na m贸j prywatny numer.

- Mo偶e przyda艂oby si臋 nam jakie艣 has艂o?

Pos艂a艂a mu mia偶d偶膮ce spojrzenie, widz膮c, jak si臋 u艣miecha, zadowolo­ny z siebie.

- Jasne. Niech b臋dzie: 鈥濽gry藕 mnie鈥.

Roarke parskn膮艂 艣miechem i przygarn膮艂 j膮 do siebie, a zanim przycis­n膮艂 usta do jej warg, lekko chwyci艂 j膮 z臋bami za podbr贸dek - zgodnie z jej w艂asnymi s艂owami.

- Sam trafi臋 do domu. Spr贸buj si臋 przespa膰 chocia偶 troch臋.

Eve ruszy艂a w kierunku 艂ukowatej bramy, za kt贸r膮 czeka艂a na ni膮 艣mier膰. Sen by艂 dla niej teraz czym艣 absolutnie nierealnym.

Informowanie rodziny ofiary zawsze jest koszmarnym prze偶yciem, ale w jaki艣 spos贸b wydaje si臋 jeszcze gorsze, kiedy trzeba to zrobi膰 w 艣rodku nocy. Eve wcisn臋艂a klawisz przy drzwiach domu na Lower West Side, 艣wia­doma tego, 偶e za chwil臋 wywr贸ci komu艣 偶ycie do g贸ry nogami.

Przez d艂ug膮 chwil臋 nikt si臋 nie zg艂asza艂 i ju偶 chcia艂a zadzwoni膰 jeszcze raz, kiedy nagle na panelu urz膮dzenia mrugn膮艂 sygna艂 odbioru.

- S艂ucham, o co chodzi?

- Policja. - Eve unios艂a odznak臋 do minikamery. - Chcemy prosi膰 o roz­mow臋 z pani膮 Carleen Steeple.

- Jest czwarta rano, cholera. O co chodzi?

- Przykro mi, ale musi nas pan wpu艣ci膰.

G艂o艣nik domofonu trzasn膮艂 i ucich艂, da艂 si臋 s艂ysze膰 rozdra偶niony szcz臋k otwieranych zamk贸w i zdejmowanych 艂a艅cuch贸w. W drzwiach stan膮艂 spie­niony ze z艂o艣ci m臋偶czyzna, kt贸ry nie mia艂 na sobie nic poza par膮 lu藕nych bawe艂nianych spodenek.

- Dowiem si臋 wreszcie, o co chodzi? Ludzie chc膮 spa膰. Pobudzicie mi dzieci.

- Przepraszamy za naj艣cie, panie Steeple - powiedzia艂a Eve; by艂 to, zgodnie z kartotek膮, szwagier ofiary. - Jestem porucznik Dallas, a to detek­tyw Peabody. Musimy porozmawia膰 z pa艅sk膮 偶on膮.

- Andy...? - Zza drzwi w korytarzu wyjrza艂a kobieta o kr贸tkich, kr臋co­nych, potarganych od snu w艂osach. - Co si臋 dzieje?

- Policja przysz艂a. Prosz臋 mnie pos艂ucha膰: widzieli艣my, jak tamci sprze­dawali narkotyki. Widzieli艣my tych cholernych 膰pun贸w 艂a偶膮cych po okoli­cy w bia艂y dzie艅. Wszystko wam zg艂osili艣my. Spe艂nili艣my obywatelski obo­wi膮zek, ale chyba nie po to, 偶eby nas zrywa膰 w 艣rodku nocy!

- Nie pracujemy w wydziale walki z nielegalnymi substancjami, prosz臋 pana. Czy pani Carleen Steeple? - zapyta艂a Eve.

Kobieta powoli wysz艂a na korytarz, zaci膮gaj膮c pasek od szlafroka. - Tak.

- Czy Lily Napier to pani siostra?

- Tak. - Przez jej twarz przelecia艂 cie艅: pierwszy zwiastun strachu. - Czy co艣 si臋 sta艂o?

- Bardzo mi przykro, 偶e musz臋 to pani powiedzie膰. Pani siostra nie 偶yje.

- Nie. - Odpowiedzi膮 by艂a jedna cicha sylaba, kt贸ra zabrzmia艂a niemal­偶e jak pytanie.

- O Jezu... - Andy Steeple w mgnieniu oka przeistoczy艂 si臋 z rozz艂osz­czonego obywatela, kt贸rego budzi si臋 po nocy, w zatroskanego m臋偶a. W kil­ku krokach stan膮艂 obok 偶ony. - Kotku... - szepn膮艂, tul膮c j膮 do siebie. - Co si臋 sta艂o? - zapyta艂, patrz膮c na Eve. - Co si臋 sta艂o Lily?

- Nie - powt贸rzy艂a Carleen. Zn贸w tylko kr贸tkie: nie.

- Czy mo偶emy usi膮艣膰, panie Steeple?

Gospodarz wskaza艂 im salon. Sta艂o tam kilka wygodnych, wysiedzia­nych foteli i kanapa o optymistycznym wygl膮dzie, obita materia艂em w ja­skrawe, przekwit艂e kwiaty.

- Chod藕, kochanie. Chod藕, male艅ka. - Obj膮艂 偶on臋 ramieniem i posadzi艂 na kanapie. - Usi膮dziemy sobie - powiedzia艂.

- Tatusiu... - rozleg艂 si臋 dzieci臋cy g艂osik. Do pokoju cichutko wesz艂a dziewczynka z k臋dzierzaw膮 g艂贸wk膮 i zaspanymi szparkami w miejscu oczu.

- Wracaj do 艂贸偶ka, Kiki.

- Co艣 si臋 sta艂o mamie?

- Id藕 do 艂贸偶eczka, kochanie. Zaraz tam do ciebie przyjd臋.

- Pi膰 mi si臋 chce.

- Kiki...

- Czy mam si臋 zaj膮膰 pa艅stwa c贸reczk膮? - zapyta艂a detektyw Peabody.

- Nie wiem... - Steeple przez chwil臋 wygl膮da艂, jakby nie m贸g艂 si臋 zde­cydowa膰, potem skin膮艂 potakuj膮co g艂ow膮.

- Cze艣膰, Kiki. Jestem Dee. - Delia podesz艂a do dziewczynki, wzi臋艂a j膮 za r膮czk臋. - Chod藕, dostaniesz szklank臋 wody.

- Moja partnerka 艣wietnie radzi sobie z dzie膰mi - poinformowa艂a Eve ojca Kiki. - Mo偶e pan by膰 spokojny.

- Czy to mo偶liwe, 偶e zasz艂a pomy艂ka?

- Niestety nie.

- Czy to by艂 wypadek? - pad艂o drugie pytanie. Carleen wtuli艂a twarz w rami臋 m臋偶a. - Lily mia艂a wypadek?

- Nie. Pani siostra zosta艂a zamordowana.

- To te 膰puny - powiedzia艂 Steeple. W jego g艂osie zabrzmia艂a gorycz.

- Nie - zaprzeczy艂a Eve, wpatruj膮c si臋 uwa偶nie w twarz Carleen, poblad­艂膮, zalan膮 艂zami, z niemym b艂aganiem wyzieraj膮cym z oczu. - Wiem, 偶e to dla pa艅stwa trudne. Niestety, fakty s膮 jeszcze gorsze. Pani siostra zosta艂a napadni臋ta, kiedy wraca艂a z pracy. W parku Memoria艂.

- Zawsze chodzi艂a tamt臋dy na skr贸ty. - Carleen chwyci艂a m臋偶a za r臋k臋. - Tamt臋dy jest szybciej. I nie ma si臋 czego ba膰.

- Kto j膮 napad艂? Z艂odziej? Sko艅cz to wreszcie, poleci艂a sobie w my艣lach Eve. Powiedz im wszystko, 偶eby nie musieli si臋 m臋czy膰, zgaduj膮c, co si臋 sta艂o.

- Zosta艂a zgwa艂cona i uduszona.

- Lily? - Wilgotne oczy Carleen z czystej zgrozy zrobi艂y si臋 ogromne ni­czym talerzyki. - Lily? - M膮偶 szybko j膮 podtrzyma艂; gdyby nie to, osun臋艂a­by si臋 na pod艂og臋. - Nie. Nie, nie!

- Dlaczego to miasto nie jest bezpieczne? - zapyta艂 Steeple, r贸wnie偶 ze 艂zami w oczach, ko艂ysz膮c 偶on臋 w ramionach. - Dlaczego kobieta nie mo偶e bezpiecznie wr贸ci膰 do domu z pracy?

- Zgadzam si臋 z panem. Tak powinno by膰. Zrobimy wszystko, co w na­szej mocy, 偶eby znale藕膰 cz艂owieka, kt贸ry to zrobi艂. Musz膮 nam pa艅stwo po­m贸c. Prosz臋 odpowiedzie膰 mi na kilka pyta艅.

- W tej chwili? - Steeple przygarn膮艂 偶on臋 mocniej do piersi. - Nie wi­dzi pani, jak na nas podzia艂a艂a ta wiadomo艣膰?

- Panie Steeple. - Eve pochyli艂a si臋 ku niemu, tak aby spojrza艂 jej w oczy, zobaczy艂, co w nich si臋 kryje. - Czy obchodzi pana, co si臋 sta艂o z pa艅sk膮 szwagierka?

- Oczywi艣cie. Jezu, co za pytanie...

- Czy chcia艂by pan, aby jej morderca poni贸s艂 kar臋?

- Kar臋? - Wyplu艂 to s艂owo. - Chc臋, 偶eby zdech艂 jak pies.

- A ja chc臋 go z艂apa膰. Chc臋 go powstrzyma膰. I tak go znajd臋, ale je艣li pa艅stwo mi pomog膮, by膰 mo偶e potrwa to kr贸cej. By膰 mo偶e nie zd膮偶y zn贸w skrzywdzi膰 czyjej艣 siostry.

Steeple patrzy艂 na ni膮 przez d艂ug膮 chwil臋.

- Czy mo偶emy prosi膰 o chwil臋 dla siebie? Chcieliby艣my zosta膰 sami.

- Jasne.

- Prosz臋 usi膮艣膰 w kuchni. - Pokaza艂 gestem.

Eve zostawi艂a ich samych. Kuchnia przypomina艂a okr臋towy kambuz. By艂 w niej przymocowany do 艣ciany st贸艂, a wok贸艂 niego - 艂awy. Siedzia艂o si臋 na poduszkach w zielono - 偶贸艂te zygzaki. W oknach wisia艂y 偶贸艂te zas艂ony wy­ko艅czone niebieskimi szlaczkami, na stole za艣, zamiast serwetek lub obru­sa, le偶a艂y maty - czy mo偶e podk艂adki, nie by艂a pewna, jak si臋 na to m贸wi - dobrane pod kolor poduszek na 艂awach.

Eve podnios艂a ze sto艂u jedn膮 tak膮 podk艂adk臋 i przesun臋艂a po niej pal­cami.

- Pani porucznik? - W drzwiach stan膮艂 Andy Steeple. - Jeste艣my ju偶 go­towi. Zaparz臋 kaw臋. Wszyscy chyba ch臋tnie si臋 napijemy.

Usiedli w salonie. Do艂膮czy艂a do nich Peabody, co oznacza艂o, 偶e c贸reczka Steeple'ow ju偶 usn臋艂a. Carleen Steeple mia艂a przera偶one, wilgotne oczy, ale bardzo si臋 stara艂a panowa膰 nad sob膮. Eve widzia艂a to wyra藕nie.

- Ca艂a ta sytuacja jest niezwykle trudna - zacz臋艂a. - Szanujemy pry­watno艣膰 pa艅stwa, postaramy si臋 zatem zaj膮膰 jak najmniej czasu.

- Czy mog臋 j膮 zobaczy膰?

- Niestety, jeszcze nie teraz. Przykro mi. Czy pani siostra pracowa艂a w barze U O'Hary?

- Tak. Ju偶 od pi臋ciu lat. Lubi艂a t臋 prac臋. To by艂 mi艂y lokal, mia艂a blisko z domu do pracy. Nie藕le zarabia艂a na napiwkach. Odpowiada艂y jej nocne zmiany, bo wtedy prawie ca艂e popo艂udnie mia艂a dla siebie.

- Czy by艂a z kim艣 zwi膮zana?

- W tej chwili nie. Umawia艂a si臋 czasem z tym czy innym, ale od czasu rozwodu zrobi艂a si臋 troch臋 nie艣mia艂a, je艣li chodzi o m臋偶czyzn.

- A jej by艂y m膮偶?

- Rip? Ma ju偶 now膮 偶on臋, mieszkaj膮 w Vermoncie. Wydaje mi si臋, 偶e tak naprawd臋 to on by艂 dla Lily mi艂o艣ci膮 jej 偶ycia, tyle 偶e bez wzajemno­艣ci. Nagle wszystko po prostu si臋 rozpad艂o. Oby艂o si臋 bez niemi艂ych incy­dent贸w. By艂o tylko bardzo smutno.

- Nie ma sensu go teraz szuka膰 i wypytywa膰 - wtr膮ci艂 Steeple; w jego g艂osie przebija艂y ostre nuty irytacji. - To zrobi艂 jaki艣 pomylony 膰pun. Stra­cicie tylko czas, zawracaj膮c g艂ow臋 porz膮dnemu facetowi. Bo to jest dure艅 jak si臋 patrzy, ale w gruncie rzeczy przyzwoity cz艂owiek. Wy b臋dziecie go przes艂uchiwa膰, a ten skurwiel, kt贸ry...

- Andy. - Carleen chwyci艂a m臋偶a za r臋k臋, t艂umi膮c szloch. - Przesta艅. Ju偶 przesta艅.

- Przepraszam. Przepraszam ci臋, ale ten, kto to zrobi艂 Lily, chodzi sobie w najlepsze po mie艣cie, a my co? Siedzimy i gadamy! Zaraz b臋d臋 musia艂 opowiada膰, gdzie by艂em, co robi艂em i g贸wno to da. Cholera jasna... - Opu­艣ci艂 g艂ow臋 i chwyci艂 si臋 d艂o艅mi za skronie. - Cholera jasna...

- Im pr臋dzej odpowiedz膮 pa艅stwo na nasze pytania, tym pr臋dzej st膮d wyjdziemy i zostawimy pa艅stwa w spokoju. Czy pani siostra skar偶y艂a si臋 mo偶e, 偶e kto艣 j膮 prze艣laduje?

- Nie - odpar艂a Carleen, g艂adz膮c m臋偶a po w艂osach. - W barze pracuje kilku facet贸w, kt贸rzy troch臋 jej dokuczaj膮, ale to nic z tych rzeczy. Ona jest wstydliwa, ale mimo to dobrze si臋 tam czuje. Ludzie, kt贸rzy z ni膮 pracuj膮, s膮 w wi臋kszo艣ci bardzo mili. Czasami tam zachodzimy. Lily nigdy nikogo nie skrzywdzi艂a. B臋d臋 musia艂a zawiadomi膰 rodzic贸w. Oni s膮 teraz w Karo­linie Po艂udniowej. Mieszkaj膮 na 艂odzi i... jak ja im powiem, 偶e Lily ju偶 nie ma? A Kiki? Co jej mamy powiedzie膰?

- Nie my艣l o tym na razie - w艂膮czy艂 si臋 jej m膮偶, zanim Eve zd膮偶y艂a otwo­rzy膰 usta; podni贸s艂 g艂ow臋 i najwyra藕niej uda艂o mu si臋 nieco opanowa膰. - Wszystko po kolei. Czy Lily zgin臋艂a tak, jak ta poprzednia kobieta? - zwr贸­ci艂 si臋 do Eve. - Widzia艂em w telewizji wywiad z pani膮. Czy to zn贸w to samo?

- Nie wykluczamy takiej mo偶liwo艣ci.

- Tamt膮 kobiet臋...

Okaleczono. Wyczyta艂a to s艂owo w jego oczach. Steeple zatrzyma艂 je jednak na ko艅cu j臋zyka i doko艅czy艂, przygarniaj膮c 偶on臋 bli偶ej:

- ...zabito w zamo偶nej dzielnicy.

- Zgadza si臋. Pani Steeple, prosz臋 mi powiedzie膰, czy Lily lubi艂a rob贸t­ki r臋czne?

- Rob贸tki? Lily? - Na jej poblad艂ych wargach zadr偶a艂 s艂aby u艣miech. - Nie. W og贸le nie lubi艂a bawi膰 si臋 w dom. Tak o tym m贸wi艂a. Mi臋dzy inny­mi dlatego nie mog艂a dogada膰 si臋 z Ripem. On chcia艂 zrobi膰 z niej domatork臋, a ona taka nie by艂a.

- W s膮siednim pokoju widzia艂am r贸偶ne rzeczy, kt贸re wygl膮daj膮 jak r臋czna robota.

- A ja w pokoju Kiki - doda艂a Peabody. - Na przyk艂ad prze艣liczn膮 ko艂­dr臋 na jej 艂贸偶eczku.

- To ja zrobi艂am to wszystko. Kiedy by艂am w ci膮偶y i mia艂 urodzi膰 si臋 Drew, nasz syn, postanowi艂am... postanowili艣my - poprawi艂a si臋, splataj膮c palce z palcami m臋偶a - 偶e b臋d臋 zajmowa膰 si臋 tylko dzie膰mi. Chcia艂am mie膰 czas, 偶eby opiekowa膰 si臋 nimi w domu. Szybko jednak zrozumia艂am, 偶e mu­sz臋 znale藕膰 sobie jakie艣 zaj臋cie. Zacz臋艂am szy膰 ko艂dry, narzuty, a potem z a - bra艂am si臋 do haftu, makramy. Lubi臋 to.

- Gdzie kupuje pani materia艂y?

- A co to ma wsp贸lnego z Lily?

- Prosz臋 odpowiedzie膰, pani Steeple. Gdzie kupuje pani materia艂y do rob贸tek?

- W r贸偶nych miejscach. - Carleen wymieni艂a kilka sklep贸w figuruj膮­cych na li艣cie sporz膮dzonej przez Eve.

- Czy Lily bywa艂a z pani膮 w tych sklepach?

- Owszem. Cz臋sto chodzi艂y艣my razem w r贸偶ne miejsca. Lily bardzo to lubi艂a, ch臋tnie sp臋dza艂a czas ze mn膮 i z dzie膰mi. Co najmniej raz w tygo­dniu jecha艂y艣my dok膮d艣 na zakupy.

- Dobrze. Dzi臋kujemy pa艅stwu za pomoc.

- Ale... To ju偶 wszystko? - zdziwi艂a si臋 Carleen, widz膮c, 偶e Eve wstaje z miejsca. - Czy nie mogliby艣my zrobi膰 co艣 wi臋cej?

- Niewykluczone, 偶e tak. Gdyby co艣 chcia艂a pani doda膰, prosz臋 si臋 od­zywa膰. Dy偶urni w komendzie skontaktuj膮 pani膮 ze mn膮 albo z detektyw Peabody o ka偶dej porze dnia i nocy. Bardzo pa艅stwu wsp贸艂czuj臋 z powodu tej nag艂ej straty.

- Odprowadz臋 panie - powiedzia艂 Andy Steeple. - Kotku, sprawd藕, co u dzieci.

Stan膮艂 razem z policjantkami na progu i poczeka艂, a偶 偶ona oddali si臋 po­za zasi臋g g艂osu.

- Prosz臋 mi wybaczy膰, 偶e tak si臋 unios艂em.

- Nie ma o czym m贸wi膰.

- Chc臋 wiedzie膰. Niech mi pani powie, czy Lily zosta艂a okaleczona... tak jak tamta kobieta? Nie chc臋, 偶eby Carleen j膮 zobaczy艂a, gdyby...

- Tak. Bardzo mi przykro.

- W jaki spos贸b?

- W tej chwili nie podam panu szczeg贸艂贸w. S膮 obj臋te tajemnic膮 艣ledz­twa.

- Kiedy go z艂apiecie, chc臋 o tym wiedzie膰. Chc臋 wiedzie膰. Chc臋...

- Wiem, czego pan chce. Tylko 偶e ma pan 偶on臋 i rodzin臋. Musi pan po­zostawi膰 t臋 spraw臋 nam.

- Panie jej nie zna艂y. Lily by艂a dla was kim艣 obcym.

- To prawda. Ale teraz ju偶 nie jest.

11

Kiedy Eve zjawi艂a si臋 w wydziale zab贸jstw, by艂o ju偶 po pi膮tej rano. Podstawowa obsada posterunku pracuj膮ca na psiej nocnej zmianie siedzia艂a przy komunikatorach lub nadgania艂a robot臋 papierkow膮, ewentualnie pr贸­bowa艂a z艂apa膰 par臋 godzin zaleg艂ego snu. Dallas skin臋艂a g艂ow膮 Delii, poka­zuj膮c jej drzwi do swojego gabinetu.

- Musz臋 zawiadomi膰 Whitneya.

- Zgadzam si臋. Lepiej, 偶eby艣 to ty zrobi艂a.

- Ty w tym czasie z艂ap Celin臋 Sanchez. Poinformuj j膮, 偶e chcemy dosta膰 od niej zeznanie i wysy艂amy dw贸ch tajniak贸w jako eskort臋. Ma tutaj by膰 o 贸smej rano. Potem znajd藕 dw贸ch ludzi do tego zadania i jak ju偶 to za艂a­twisz, mo偶esz si臋 waln膮膰 spa膰 na par臋 godzin.

- Nie musisz mi tego powtarza膰. Po艂o偶ysz si臋 ze mn膮?

- Nie, prze艣pi臋 si臋 tutaj, w gabinecie.

- Gdzie?

- Zamknij drzwi z tamtej strony i zabieraj si臋 do roboty. Eve zosta艂a sama; sta艂a ze wzrokiem wbitym w komunikator, raz za ra­zem powtarzaj膮c w my艣lach kr贸tk膮 mantr臋:

Niech odbierze szef, a nie jego 偶ona. Niech odbierze szef, a nie jego 偶ona. Na wszystko, co 艣wi臋te, niech odbierze szef, a nie jego 偶ona. Wreszcie zrobi艂a g艂臋boki wdech i wybra艂a numer. Kiedy na ekranie pojawi艂a si臋 zm臋czona twarz komendanta Whitneya, z trudem powstrzyma艂a okrzyk rado艣ci.

- Przepraszam, 偶e pana budz臋. Mamy morderstwo w Memoria艂 Parku. Jedna ofiara, bia艂a kobieta, wiek dwadzie艣cia osiem lat. Zab贸jstwo na tle seksualnym i okaleczenie zw艂ok. Uszkodzenia cia艂a takie same jak u Elisy Maplewood.

- Miejsce zbrodni zabezpieczone?

- Tak jest. Zamkn臋艂am park i postawi艂am ludzi przy ka偶dej bramie.

- Zamkn臋艂a pani park?

- Tak jest. Na dziesi臋膰 do dwudziestu czterech godzin. To by艂o konieczne. Whitney wyda艂 z siebie przeci膮g艂e westchnienie.

- W takim razie ja musz臋 z konieczno艣ci obudzi膰 burmistrza. O godzi­nie 贸smej rano chc臋 mie膰 na biurku szczeg贸艂owy raport, a o dziewi膮tej pro­sz臋 si臋 zameldowa膰 u mnie osobi艣cie.

- Tak jest. - Ekran zgas艂, ale Eve nie odrywa艂a od niego oczu. Sen by艂 ju偶 w tym momencie nieosi膮galnym luksusem.

Wprowadzi艂a do komputera swoje notatki i nagranie z miejsca zbrodni. Chc膮c przygotowa膰 si臋 na d艂ugi dzie艅 pracy, zaprogramowa艂a w automacie ca艂y dzbanek kawy, po czym usiad艂a z powrotem za biurkiem, 偶eby dopra­cowa膰 raport.

Kiedy by艂 gotowy, przeczyta艂a go od pocz膮tku, sprawdzaj膮c, czy niczego nie pomin臋艂a. Wszystko by艂o na swoim miejscu, wi臋c przeprowadzi艂a jesz­cze standardowe testy prawdopodobie艅stwa i do艂膮czy艂a wyniki do raportu. Zapisa艂a ca艂y plik w aktach 艣ledztwa i zrobi艂a trzy kopie: dla komendanta, dla swojej partnerki i doktor Miry.

Wsta艂a zza biurka. Przypi臋艂a fotografie Lily Napier, przed i po 艣mierci, do tablicy z charakterystyk膮 ofiary 艣ciganego mordercy.

O si贸dmej pi臋tna艣cie nastawi艂a budzenie w nar臋cznym mikrokompute­rze, wyci膮gn臋艂a si臋 na pod艂odze i zasn臋艂a niespokojnym snem, kt贸ry trwa艂 dwadzie艣cia minut. Dla pobudzenia wla艂a w siebie nast臋pn膮 kaw臋 i wzi臋艂a prysznic; kabiny znajdowa艂y si臋 za szatni膮. Przez chwil臋 zastanawia艂a si臋, czy nie za偶y膰 pastylki pobudzaj膮cej, ale zrezygnowa艂a; zawsze czu艂a si臋 po nich dziwnie roztrz臋siona.

Skoro i tak mia艂a si臋 ratowa膰 ko艅skimi dawkami kofeiny, to ju偶 wola艂a pi膰 kaw臋.

Na spotkanie z jasnowidz膮c膮 wybra艂a sal臋 odpraw; wola艂a rozmawia膰 z Celin膮 tam ni偶 we w艂asnym gabinecie. Poniewa偶 Peabody jeszcze chyba si臋 nie obudzi艂a, Eve zarezerwowa艂a sal臋 osobi艣cie.

Nast臋pnie zadzwoni艂a do sier偶anta dy偶urnego i poleci艂a, aby poinfor­mowano j膮, kiedy zjawi si臋 Celina Sanchez.

Nie chc膮c skazywa膰 si臋 na picie lury, kt贸r膮 serwowano w automatach zainstalowanych w komendzie, zaparzy艂a w swoim gabinecie dzbanek w艂asnej kawy i zanios艂a go do sali odpraw.

Delia do艂膮czy艂a do niej dok艂adnie w tym samym momencie, kiedy odezwa艂 si臋 sier偶ant dy偶urny z informacj膮 o przybyciu pani Sanchez. Stan臋艂a w progu i poci膮gn臋艂a nosem.

- Bo偶e... Nalej mi tego na spodek, to wyli偶臋 do czysta.

- Najpierw przebiegnij si臋 do automatu i przynie艣 par臋 bajgli czy co tam maj膮 - odpar艂a Eve. - Zap艂a膰 z kasy s艂u偶bowej.

- Pomy艣la艂a艣 o tym, 偶eby co艣 zje艣膰. Ja chyba 艣ni臋.

- Sanchez ju偶 tutaj idzie, rusz ty艂ek.

- No! Teraz ci臋 poznaj臋. I tak膮 ci臋 kocham, Dallas. Kiedy zamkn臋艂y si臋 za ni膮 drzwi, Eve wyci膮gn臋艂a sw贸j osobisty komunikator i wybra艂a numer Roarke'a. Odebra艂 natychmiast.

- W porz膮dku - poinformowa艂a go. - Sanchez ju偶... - Zmru偶y艂a oczy. - Gdzie ty jeste艣?

- Bawi臋 si臋 we w艂amywacza. W艂a艣nie zabieram si臋 do pl膮drowania.

- Mia艂e艣 poczeka膰, a偶 dam ci sygna艂.

- Hmm. - Roarke u艣miechn膮艂 si臋 pod nosem, zabieraj膮c si臋 do 艂膮cza na stoliku obok 艂贸偶ka Celiny Sanchez. - Wychodzi na to, 偶e zn贸w popisa艂em si臋 niesubordynacj膮. Spodziewam si臋, 偶e przy najbli偶szej sposobno艣ci nie mi­nie mnie surowa kara.

- Cholera jasna...

- Mam zabra膰 si臋 do pracy czy chcesz sobie pogaw臋dzi膰?

- R贸b, co masz robi膰.

Roarke u艣miechn膮艂 si臋 do siebie, rozgl膮daj膮c si臋 po sypialni w艂a艣ciciel­ki mieszkania. Dra偶nienie 偶ony ju偶 dawno wesz艂o mu w nawyk; 偶ywi艂 po­wa偶ne obawy, 偶e jest cz艂owiekiem akurat tak nikczemnego charakteru, aby sprawia艂o mu to niez艂膮 frajd臋.

Widzia艂, jak tajniacy podje偶d偶aj膮 pod dom Celiny Sanchez i wcho­dz膮 do 艣rodka. Chocia偶 mieli na sobie najzwyczajniejsze pod s艂o艅cem koszule i spodnie, wypatrzy艂 ich, kiedy byli jeszcze dwie przecznice dalej.

Glina zawsze wygl膮da jak glina, zw艂aszcza w oczach przest臋pcy. Nawet by艂ego przest臋pcy.

呕onie, jego osobistej policjantce, Roarke ufa艂 bezgranicznie, lecz mimo to wola艂 wykona膰 zadanie po swojemu.

Dziesi臋膰 minut po tym, jak Celina Sanchez wysz艂a z budynku i odjecha­艂a w towarzystwie swojej eskorty - zawsze nale偶y odczeka膰, aby mie膰 pew­no艣膰, 偶e w艂a艣ciciel mieszkania nie wr贸ci po jaki艣 zapomniany drobiazg - zablokowa艂 kamery ochrony za pomoc膮 pilota. I przeszed艂 swobodnym kro­kiem przez ulic臋.

Otworzenie zewn臋trznych zamk贸w, 艂膮cznie z dezaktywacj膮 alarm贸w, z a - j臋艂o mu mniej ni偶 trzy minuty. R贸wnie swobodnym krokiem wszed艂 do 艣rodka.

Potwierdzenie transmisji, kt贸r膮 odebra艂a Eve w nocy, nie trwa艂o d艂ugo. Roarke od艂o偶y艂 komunikator na miejsce. Celina Sanchez powiedzia艂a prawd臋. Tu偶 po drugiej rano dzwoni艂a z 艂膮cza, kt贸re sta艂o obok jej 艂贸偶ka.

Jego osobista policjantka mog艂a przesta膰 si臋 g艂owi膰 nad tym proble­mem.

Cho膰 Eve mu to odradza艂a, pokusa pomyszkowania troch臋 po mieszka­niu by艂a bardzo silna. W ko艅cu mia艂 to we krwi. Jego 偶ona, glina do szpiku ko艣ci, nigdy nie potrafi艂aby zrozumie膰, jakich emocji dostarcza ju偶 samo to, 偶e cz艂owiek dostanie si臋 gdzie艣, gdzie nie wolno mu by膰.

Przez chwil臋 rozkoszowa艂 si臋 tym nag艂ym szumem krwi w 偶y艂ach, podzi­wiaj膮c malowid艂a wisz膮ce na 艣cianach - fantazyjne, zmys艂owe, pe艂ne 艣wia­domej, pewnej siebie kobieco艣ci.

A je艣li zb艂膮dzi艂 tak偶e na drugie pi臋tro, to tylko dlatego 偶e, formalnie rzecz bior膮c, ju偶 wychodzi艂.

Podoba艂 mu si臋 wystr贸j tego mieszkania, otwarta przestrze艅, a tak偶e, Podobnie jak w wypadku obraz贸w w sypialni, ten szczeg贸lny rys, w kt贸rym dostrzeg艂 pewno艣膰 siebie kobiety wiedz膮cej, jak chce 偶y膰, i realizuj膮cej swoje zamierzenia.

Pomy艣la艂, 偶e m贸g艂by kiedy艣 zatrudni膰 j膮 jako atrakcj臋 jakiego艣 przyj臋­cia biznesowego. Z pewno艣ci膮 by艂oby ciekawie.

Wyszed艂 z mieszkania Celiny Sanchez r贸wnie swobodnie, jak wszed艂. Zerkn膮艂 na zegarek; zosta艂o mu jeszcze mn贸stwo czasu, aby dotrze膰 do cen­trum na pierwsze tego dnia spotkanie.

Roarke nie da艂 sygna艂u. Eve zna艂a go dobrze i wiedzia艂a, jakie zr臋czne ma palce. To, 偶e jej osobisty komunikator nie odezwa艂 si臋, zanim jeszcze Celina Sanchez zd膮偶y艂a dotrze膰 do sali odpraw, oznacza艂o potwierdzenie: nocne po艂膮czenie, zgodnie z tym, co powiedzia艂a, zosta艂o wykonane ze sprz臋tu w jej sypialni.

Koniec w膮tpliwo艣ci, pomy艣la艂a. Zreszt膮 wystarczy艂o spojrze膰 na p贸艂偶y­w膮 z wyczerpania kobiet臋, kt贸ra stan臋艂a w drzwiach. O w膮tpliwo艣ciach nie mog艂o by膰 mowy.

Celina Sanchez by艂a wymizerowana i mia艂a poszarza艂膮 twarz jak kto艣, kto dochodzi do siebie po d艂ugiej i ci臋偶kiej chorobie.

- Dzie艅 dobry, porucznik Dallas.

- Prosz臋 usi膮艣膰. Nalej臋 pani kawy.

- Ch臋tnie si臋 napij臋. - Jasnowidz膮ca usiad艂a przy stole. Aby unie艣膰 ku­bek do ust, musia艂a wzi膮膰 go w obie d艂onie. Jej pier艣cionki podzwania艂y z cicha o tani膮 kamionk臋. - W nocy, po naszej rozmowie, wzi臋艂am tabletk臋 uspokajaj膮c膮. Niewiele mi pomog艂a. Przed chwil膮 wzi臋艂am drug膮. Te偶 ja­ko艣 nie skutkuje. Najch臋tniej po艂kn臋艂abym teraz co艣, po czym zapad艂abym w 艣pi膮czk臋. Ale i tak nie jestem pewna, czy to by w og贸le co艣 da艂o.

- Lily Napier na pewno by to nie pomog艂o.

- Tak si臋 nazywa艂a? - Jasnowidz膮ca wypi艂a 艂yk kawy. Odczeka艂a chwi­l臋 i wypi艂a drugi 艂yk. - Nie ogl膮da艂am rano informacji. Ba艂am si臋, 偶e j膮 tam zobacz臋.

- Widzia艂a j膮 pani w nocy. Celina Sanchez skin臋艂a potakuj膮co g艂ow膮.

- By艂o gorzej ni偶 poprzednim razem. To znaczy, gorzej dla mnie. Nie je­stem w og贸le przygotowana do radzenia sobie w takiej sytuacji.

- Cz艂owiek obdarzony podobnymi zdolno艣ciami co pani zawsze ci臋偶ko znosi przemoc, niezale偶nie od tego, czy jest jej ofiar膮, czy tylko 艣wiadkiem - odezwa艂a si臋 Peabody. Celina u艣miechn臋艂a si臋 do niej z wdzi臋czno艣ci膮.

- To prawda. 艢wi臋ta prawda. Wiadomo, 偶e fizycznie nie odczuwam tej przemocy z pe艂n膮 si艂膮, nie prze偶ywam wszystkiego, co czuje maltretowana osoba, ale to naprawd臋 wystarczy. A gdy nawi膮zuje si臋 kontakt psychiczny, medium odbiera emocje drugiego cz艂owieka. Wiem, jak cierpia艂a ta kobie­ta. Ja 偶yj臋. 呕yj臋 i popijam sobie kaw臋, a jej ju偶 nie ma. Wiem jednak, co musia艂a znie艣膰.

- Prosz臋 opowiedzie膰, co pani widzia艂a - poleci艂a Eve.

- To by艂o tak... - Celina Sanchez unios艂a d艂o艅, jakby chcia艂a odp臋dzi膰 od siebie my艣li, 偶eby m贸c zebra膰 si艂y. - Poprzednim razem widzia艂am wszystko jak we 艣nie. To by艂 偶ywy, niepokoj膮cy obraz, mimo to bez wysi艂ku uda艂o mi si臋 usun膮膰 go z pami臋ci. Dopiero reporta偶 w telewizji o wszyst­kim mi przypomnia艂. Teraz to by艂o co艣 wi臋cej ni偶 sen. Mia艂am absolutn膮 pewno艣膰, 偶e to wizja, nie mo偶e by膰 mowy o 偶adnej pomy艂ce. Jedna z najsilniejszych wizji, jakie przytrafi艂y mi si臋 w 偶yciu. Czu艂am si臋 tak, jakbym na­prawd臋 tam by艂a. Sz艂am razem z t膮 kobiet膮. Maszerowa艂a szybkim kro­kiem, g艂ow臋 mia艂a pochylon膮.

- Jak by艂a ubrana?

- Hm... Ciemna sp贸dnica, wydaje mi si臋, 偶e czarna. Bia艂a koszula z d艂u­gim r臋kawem, rozpi臋ta pod szyj膮, na to sweterek typu kardigan. Buty bez obcas贸w, na grubej podeszwie. Mo偶liwe, 偶e to by艂a 偶elowa podeszwa, bo prawie nie s艂ysza艂am krok贸w. Mia艂a torebk臋. Ma艂膮 torebk臋 na rami臋.

- A jak by艂 ubrany ten m臋偶czyzna?

- Na ciemno. Nie umiem powiedzie膰. Ona nie wiedzia艂a, 偶e tamten cze­ka na ni膮 w parku. 呕e czai si臋 w cieniu. Widzia艂am go w ciemnych kolorach, wy艂膮cznie w ciemnych barwach.

- Mo偶e by艂 czarnosk贸ry?

- Nie... Raczej... Nie s膮dz臋. Kiedy j膮 bi艂, widzia艂am jego d艂onie. Bia艂e. L艣ni膮ce, bia艂e i olbrzymie. Wielkie jak bochny chleba. Uderzy艂 j膮 w twarz. Poczu艂a straszliwy b贸l. Makabryczny. Upad艂a i b贸l usta艂. Musia艂a zemdle膰. Tak mi si臋 wydaje. A on bi艂 j膮 dalej, nawet kiedy le偶a艂a nieprzytomna. Bi艂 j膮 w twarz, wsz臋dzie, gdzie popad艂o. 鈥濸rzyjemnie ci teraz?鈥. 鈥濸rzyjemnie ci?鈥. - Oczy jasnowidz膮cej zaszkli艂y si臋 nagle, bladozielone t臋cz贸wki sta艂y si臋 niemal偶e przezroczyste. - 鈥濳to teraz rz膮dzi? Kto jest szefem, ty kur­wo?鈥. Ale w pewnym momencie przestaje bi膰. Delikatnie poklepuje j膮 po policzkach tymi wielkimi 艂apami. Cuci. Musi by膰 przytomna, bo to jeszcze nie koniec. Co za b贸l! Nie wiem, nie potrafi臋 powiedzie膰, kto go czuje, ona czy on, ale ten b贸l jest nie do opisania.

- Ale to nie pani go czuje - odezwa艂a si臋 cicho Peabody i potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, 偶eby uciszy膰 Eve, kt贸ra ju偶 chcia艂a co艣 powiedzie膰. - Jest pani tylko 艣wiadkiem tego, co tam si臋 sta艂o, i mo偶e nam pani to opisa膰. To nie pani czuje ten b贸l.

- Nie ja. - Celina Sanchez wzi臋艂a g艂臋boki oddech. - Zdziera z niej ubra­nie. Ona nie ma ju偶 si艂y, ledwie pr贸buje mu si臋 opiera膰. Chce go ode­pchn膮膰, ale on szarpie j膮 za r臋k臋, odtr膮ca. I wtedy nagle co艣 w niej p臋ka. Czuje w my艣lach wielki zam臋t jak zwierz臋 schwytane w pu艂apk臋. On j膮 gwa艂ci i to boli. Boli od 艣rodka, g艂臋boko. Ona nie mo偶e go zobaczy膰. Jest na to zbyt ciemno, a b贸l staje si臋 nie do zniesienia. Kiedy umiera, nie czuje ju偶 nic. Tylko jej cia艂o reaguje konwulsjami. A dla niego... Dla niego to jest dopiero prze偶ycie. Jej drgawki przed艣miertne doprowadzaj膮 go do or­gazmu. - Nagle przycisn臋艂a d艂o艅 do ust. - Niedobrze mi. Przepraszam. Mam md艂o艣ci. Musz臋...

- T臋dy, zaprowadz臋 pani膮. - Peabody poderwa艂a si臋 i podnios艂a j膮 za ra­mi臋 z krzes艂a. - Prosz臋 za mn膮.

Kiedy obie znikn臋艂y za drzwiami, Eve tak偶e wsta艂a zza sto艂u. Podesz艂a do okna, pchn臋艂a je na o艣cie偶 i wychyli艂a si臋. Musia艂a zaczerpn膮膰 powie­trza.

Bardzo dobrze rozumia艂a, sk膮d te md艂o艣ci. A偶 za dobrze. Ona wiedzia­艂a, co to znaczy prze偶ywa膰 to samo wci膮偶 na nowo. Czu膰 wszystko i nie m贸c tego przerwa膰. Wiedzia艂a, jak si臋 od tego skr臋ca 偶o艂膮dek.

Odetchn臋艂a powietrzem miasta, jego - jakkolwiek to brzmia艂o - 偶y­ciem; ten oddech przezwyci臋偶y艂 md艂o艣ci i wspomnienia. Zn贸w si臋 uda艂o. Za oknem przemkn膮艂 aerotramwaj pe艂en ludzi jad膮cych do pracy. Powiod艂a za nim oczami, a potem przesun臋艂a wzrok na sterowiec reklamowy, kt贸ry zawis艂 nieopodal, wyrzucaj膮c z g艂o艣nik贸w zapowiedzi wyprzeda偶y, imprez i wakacyjnych wycieczek.

Nogi mia艂a jeszcze mi臋kkie jak z waty, wi臋c sta艂a w miejscu, ws艂uchu­j膮c si臋 w 艣wist wirnik贸w helikopter贸w, tr膮bienie klakson贸w, 艂oskot przela­tuj膮cego aerobusu.

Wszystkie odg艂osy zlewa艂y si臋 w jedn膮 wszechogarniaj膮c膮 kakofoni臋, kt贸ra w uszach Eve by艂a muzyk膮. Pie艣ni膮, zrozumia艂膮 bez s艂贸w, pie艣ni膮, dzi臋ki kt贸rej mia艂a poczucie, 偶e jest u siebie, we w艂a艣ciwym miejscu.

W mie艣cie nigdy nie czu艂a si臋 samotna. Nigdy nie by艂a bezradna, dop贸­ki mia艂a swoj膮 odznak臋.

Ze wspomnienia b贸lu, z u艣wiadomienia sobie, sk膮d on si臋 bierze, mo偶­na czerpa膰 si艂臋. Dobrze by艂o o tym wiedzie膰.

Odzyskawszy nieco r贸wnowagi, zamkn臋艂a okno, wr贸ci艂a do sto艂u i nala­艂a sobie jeszcze troch臋 kawy.

Kiedy Peabody przyprowadzi艂a z powrotem Celin臋 Sanchez, na wymizerowane policzki jasnowidz膮cej powr贸ci艂y ju偶 kolory, cho膰 jeszcze blade. Wida膰 te偶 by艂o, 偶e popracowa艂a nieco nad swoj膮 twarz膮, aby zakamuflowa膰 najgorsze spustoszenia - umalowa艂a usta, mazn臋艂a czym艣 raz i drugi oczy. Kobiety, pomy艣la艂a Eve, potrafi膮 przejmowa膰 si臋 najdziwaczniejszymi szczeg贸艂ami w najbardziej nieprzewidzianych momentach.

Peabody posadzi艂a go艣cia na krze艣le i przynios艂a butelk臋 wody.

- To pani lepiej zrobi ni偶 kawa - powiedzia艂a, stawiaj膮c j膮 na blacie.

- Ma pani racj臋. Dzi臋kuj臋. - Jasnowidz膮ca wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i u艣cisn臋艂a lekko d艂o艅 Delii. - Dzi臋kuj臋, 偶e posz艂a pani ze mn膮 i pomog艂a mi si臋 po­zbiera膰.

- Nie ma o czym m贸wi膰.

- A pani pewnie uwa偶a mnie za niez艂ego mi臋czaka. - Celina Sanchez zwr贸ci艂a si臋 z kolei do Eve.

- Myli si臋 pani. Absolutnie tak nie uwa偶am. Zajmuj臋 si臋... zajmujemy - poprawi艂a si臋 - tymi lud藕mi, kiedy ju偶 jest po wszystkim. Ka偶dego dnia ogl膮damy, co cz艂owiek potrafi zrobi膰 drugiemu cz艂owiekowi. Patrzymy na krew, na jatki, na zmaltretowane cia艂a. Nie jest to 艂atwe. Ale nikt z nas ni­gdy nie widzia艂, jak to si臋 dzieje. Nie czu艂 tego, co czuje ofiara. Musimy o tym pami臋ta膰.

- Zgadzam si臋. - Jasnowidz膮ca przycisn臋艂a palce do policzk贸w pod oczami. - Nauczy艂a si臋 pani, jak sobie z tym radzi膰. Teraz ja te偶 musz臋. - Dla uspokojenia wypi艂a jeszcze troch臋 wody. - Rozebra艂 j膮 ju偶 po wszyst­kim - podj臋艂a. - Tak mi si臋 wydaje. W tym momencie zacz臋艂am si臋 cz臋艣cio­wo opiera膰 tej wizji. Odrzuca艂am j膮. Mam jednak wra偶enie, 偶e zabra艂 jej ubranie ze sob膮; podar艂o si臋 podczas gwa艂tu. Zani贸s艂 j膮... Nie, nie j膮... Cholera. - Zwil偶y艂a gard艂o, zrobi艂a trzy g艂臋bokie oddechy. - Chcia艂am po­wiedzie膰, 偶e w ka偶dej ze swoich ofiar on widzi kogo艣. Jak膮艣 inn膮 kobiet臋.

I j膮 w艂a艣nie karze. Karze kogo艣, kto kiedy艣 ukara艂 jego. W ciemno艣ci. On si臋 boi ciemno艣ci.

- Zabija noc膮 - przypomnia艂a jej Eve.

- Musi. Mo偶e chce pokona膰 sw贸j l臋k?

- Niewykluczone. Co jeszcze?

- Przerwa艂am t臋 wizj臋. Uciek艂am, bo nie mog艂am ju偶 d艂u偶ej tego znie艣膰. I od razu zadzwoni艂am do pani. Wiem, 偶e lepiej by by艂o, gdybym pa­trzy艂a dalej. Mog艂abym zobaczy膰 co艣 bardziej istotnego. Ale wpad艂am w panik臋 i zacz臋艂am si臋 szarpa膰, a偶 w ko艅cu uda艂o mi si臋 przerwa膰 wizj臋.

- Dzi臋ki temu, 偶e mnie pani zawiadomi艂a, bardzo szybko dotarli艣my na miejsce zbrodni i mogli艣my wszystko zabezpieczy膰. To pani zas艂uga, 偶e mog­li艣my dzia艂a膰 tak sprawnie. To si臋 liczy.

- M贸j Bo偶e, mam nadziej臋, 偶e tak w艂a艣nie jest. Czy zbli偶yli艣cie si臋 cho膰 troch臋 do mordercy?

- S膮dz臋, 偶e tak. Jasnowidz膮ca zacisn臋艂a powieki.

- Dzi臋ki Bogu. Je艣li macie jaki艣 przedmiot, kt贸ry do niego nale偶a艂, mo­g臋 spr贸bowa膰 go zobaczy膰.

- Mamy wst膮偶k臋, narz臋dzie zbrodni. Celina Sanchez potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Spr贸buj臋, ale na pewno nie b臋dzie inaczej ni偶 poprzednim razem. Zo­bacz臋, poczuj臋 tylko sam膮 zbrodni臋 i szalej膮ce emocje. Musz臋 dosta膰 co艣, czego on dotyka艂 go艂ymi r臋kami, co mia艂 na sobie. Wtedy zobacz臋 go na­prawd臋 i b臋d臋 mog艂a powiedzie膰 wam o nim co艣, czego jeszcze nie wiecie.

Eve po艂o偶y艂a wst膮偶k臋 na stole.

- Mimo wszystko prosz臋 spr贸bowa膰.

Celina Sanchez zwil偶y艂a wargi i dotkn臋艂a czerwonej tasiemki. G艂owa natychmiast odskoczy艂a jej w ty艂, a oczy wywr贸ci艂y si臋 bia艂kami do g贸ry, tak 偶e z okr膮g艂ych t臋cz贸wek pozosta艂y tylko dwa cieniutkie szma­ragdowe p贸艂ksi臋偶yce. Zacz臋艂a zsuwa膰 si臋 z krzes艂a i w tym momencie wst膮偶ka wysun臋艂a si臋 z jej os艂ab艂ej d艂oni.

Eve podskoczy艂a do Celiny i podtrzyma艂a j膮, 偶eby nie upad艂a na pod艂og臋.

- Tylko on. Jej ju偶 nie ma. Znikn臋艂a, nie widzi jej, kiedy zaciska t臋 wst膮偶k臋 na jej szyi. Poczu艂am tylko jego sza艂, jego strach i podniecenie. Te ohydne emocje oblaz艂y mnie jak... jak robactwo. Czu艂am, jak w偶eraj膮 si臋 we mnie. Koszmar.

- Co zrobi艂, kiedy ju偶 z ni膮 sko艅czy艂?

- Powr贸ci艂 do 艣wiat艂a. Gdy to zrobi, mo偶e powr贸ci膰 do 艣wiat艂a. Nie ro­zumiem, co to ma znaczy膰. G艂owa mi p臋ka.

- Damy pani 艣rodek przeciwb贸lowy i odwieziemy pani膮 do domu. Pea­body?

- Chod藕my. Dostanie pani bloker. Chce pani najpierw odpocz膮膰?

- Nie. - Celina opar艂a si臋 na jej ramieniu. - Chc臋 ju偶 st膮d wyj艣膰.

- Pani Sanchez. - Eve nakry艂a czerwon膮 wst膮偶k臋 d艂oni膮, 偶eby wyczer­pana kobieta nie musia艂a ju偶 jej ogl膮da膰. - Mo偶e porozmawia pani z dok­tor Mir膮. To psycholog. Mo偶e przyda si臋 pani pomoc?

- Dzi臋kuj臋 za trosk臋, naprawd臋, ale psycholog...

- Jej c贸rka jest wikank膮 i ma dar jasnowidzenia. - Aha.

- Doktor Charlotte Mira. Jest najlepsza w tym fachu. Rozmowa z kim艣, kto rozumie pani... sytuacj臋, mo偶e pom贸c.

- By膰 mo偶e. Dzi臋kuj臋. Eve zosta艂a sama. Podnios艂a czerwon膮 wst膮偶k臋 ze sto艂u i przyjrza艂a jej si臋 uwa偶nie. Nie musia艂a bra膰 jej do r臋ki, 偶eby widzie膰, 偶eby czu膰. Dar czy przekle艅stwo, zamy艣li艂a si臋 g艂臋boko.

Ani jedno, ani drugie, zawyrokowa艂a, zamykaj膮c wst膮偶k臋 z powrotem w torebce na dowody. Narz臋dzie, nic innego jak tylko narz臋dzie.

Zacz臋艂a szuka膰 w sobie energii, 偶eby wsta膰 z krzes艂a, i w tym momen­cie do sali wszed艂 komendant Whitney.

Eve zerwa艂a si臋 w jednej chwili na r贸wne nogi.

- Witam, panie komendancie. Sko艅czy艂am przes艂uchanie Celiny San­chez i w艂a艣nie wybiera艂am si臋 do pa艅skiego gabinetu.

- Prosz臋 usi膮艣膰. Sk膮d ta kawa?

- Ode mnie, panie komendancie.

- W takim razie warto jej spr贸bowa膰. - Whitney wzi膮艂 sobie kubek, na­la艂 do niego kawy i usiad艂 za sto艂em naprzeciwko Eve. Popijaj膮c, w milcze­niu studiowa艂 jej twarz.

- Ile godzin snu dzisiaj? - zapyta艂 wreszcie.

- Kilka - odpar艂a. Mniej, ale kogo to obchodzi?

- Wida膰. Pomy艣la艂em sobie o tym, kiedy czyta艂em raport. Ile pani ju偶 u mnie pracuje, Dallas? Jedena艣cie lat, prawda? Mog艂em si臋 pomyli膰 naj­wy偶ej o kilka miesi臋cy.

- Zgadza si臋, panie komendancie.

- Tyle czasu up艂yn臋艂o, dos艂u偶y艂a si臋 pani takiego stopnia, ale nie przy­sz艂o pani do g艂owy, 偶e kiedy ka偶臋 zameldowa膰 si臋 w moim gabinecie o dzie­wi膮tej rano, by艂oby uzasadnione, a nawet z wszech miar w艂a艣ciwe, poinfor­mowa膰 mnie, 偶e o 贸smej zosta艂o zaplanowane kluczowe dla 艣ledztwa prze­s艂uchanie, nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e goni pani resztk膮 si艂?

Poniewa偶 wygl膮da艂o na to, 偶e szef oczekuje szczerej odpowiedzi, Eve po艣wi臋ci艂a chwil臋 na zastanowienie si臋 nad pytaniem.

- Nie, panie komendancie. Whitney przesun膮艂 palcem po grzbiecie nosa.

- Tak te偶 my艣la艂em. Jad艂a ju偶 pani? - Skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 bajgli le­偶膮cych na stole.

- Nie, panie komendancie, ale s膮 艣wie偶e, prosto z dystrybutora. To zna­czy... s膮 prosto z dystrybutora.

- Prosz臋 zje艣膰 jednego.

- S艂ucham?

- Zjedz, Dallas. Zr贸b mi t臋 przyjemno艣膰. Marnie wygl膮dasz. Eve wzi臋艂a do r臋ki jedn膮 bu艂k臋.

- Tak si臋 te偶 czuj臋.

- Rozmawia艂em ju偶 z burmistrzem. Za mniej wi臋cej p贸艂 godziny jestem um贸wiony z nim i z nadkomisarzem Tibble'em. Za偶yczyli sobie, 偶ebym wzi膮艂 pani膮 ze sob膮.

- W urz臋dzie burmistrza, panie komendancie, czy w Wie偶y?

- U burmistrza. Poinformuj臋 g艂ow臋 Rady Miasta oraz naszego szefa, 偶e nie mog艂a si臋 pani stawi膰, poniewa偶 jeste艣cie obie w terenie.

Eve nie odpowiedzia艂a, ale Whitney musia艂 co艣 wyczyta膰 w jej twarzy, bo u艣miechn膮艂 si臋 nagle.

- Mog臋 wiedzie膰, co sobie pani pomy艣la艂a? Tylko bez owijania w bawe艂­n臋. To rozkaz.

- To nie by艂a konkretna my艣l, panie komendancie. Raczej nag艂e prag­nienie, aby pana uca艂owa膰.

Whitney parskn膮艂 艣miechem, wzi膮艂 z talerzyka po艂贸wk臋 bajgla, prze艂a­ma艂 j膮 jeszcze raz na p贸艂 i odgryz艂 kawa艂ek.

- Przegapi pani troch臋 fajerwerk贸w. Na przyk艂ad zamykanie miejskie­go parku.

- Musz臋 odizolowa膰 miejsce zbrodni, dop贸ki zbieramy 艣lady.

- Burmistrz, kiedy to us艂yszy, najpierw nakarmi mnie kup膮 jakich艣 po­litycznych dyrdyma艂, a potem powie tak: wszystkie raporty zgodnie twier­dz膮, 偶e morderca u偶ywa sprayu antyodciskowego, wi臋c porucznik Dallas szuka wiatru w polu, marnotrawi膮c przy tym pieni膮dze z pa艅stwowej kasy i energi臋 policjant贸w, a do tego uniemo偶liwiaj膮c mieszka艅com miasta No­wy Jork korzystanie z miejsca u偶yteczno艣ci publicznej.

Polityka nie by艂a najmocniejsz膮 stron膮 Eve, ale tego zd膮偶y艂a si臋 ju偶 sa­ma domy艣li膰.

- Chodzi o czas - wyja艣ni艂a. - Wed艂ug wszelkiego prawdopodobie艅stwa morderca wci膮偶 jeszcze by艂 w parku, a bardzo mo偶liwe, 偶e w bezpo艣redniej blisko艣ci 艂awki, na kt贸rej porzuci艂 ofiar臋, kiedy na miejsce zbrodni przyby艂 pierwszy patrol. Musia艂 mie膰 r臋ce we krwi, a je艣li wszystko istotnie dzia艂o si臋 tak szybko, by膰 mo偶e nie mia艂 czasu ani ch臋ci zaciera膰 艣lad贸w. Jestem pewna, 偶e tak w艂a艣nie by艂o. Od razu trafili艣my na tropy wyznaczone krwi膮: od miejsca morderstwa do 艂awki i od 艂awki w kierunku wschodnim. Je艣li uda mi si臋 ustali膰, dok膮d poszed艂...

- Uwa偶a pani, 偶e skoro prze艂o偶ony siedzi za biurkiem, to ju偶 nie pami臋­ta, jak wygl膮da prawdziwa robota? Ka偶dy znaleziony detal pasuje do uk艂a­danki, prosta sprawa. Do pana burmistrza mo偶e to nie trafi, ale Tibble zro­zumie, o co chodzi. Wszystko za艂atwimy.

- Dzi臋kuj臋, panie komendancie.

- Co b臋dziecie robi膰 dalej?

- Chc臋 zwr贸ci膰 si臋 o pomoc do sekcji komputerowej. Mam u艂o偶on膮 list臋 mieszka艅c贸w obszaru w promieniu kilku przecznic od pasmanterii, w kt贸­rej bywa艂a ka偶da z ofiar. Musz臋 te偶 sprawdzi膰 par臋 wybranych si艂owni, bo analiza zachowania mordercy wskazuje na to, 偶e regularnie 膰wiczy. Przeanalizujemy te listy, zrobimy odsiew, przejrzymy jeszcze raz. Spiszemy nazwiska. Namierzymy facet贸w odpowiadaj膮cych ustalonym kryteriom: znajdziemy ich w艣r贸d mieszka艅c贸w, bywalc贸w si艂owni, klient贸w tego skle­pu z pasmanteri膮. A nast臋pnie drog膮 eliminacji dotrzemy do naszego mordercy. Feeney poradzi sobie z t膮 robot膮 o wiele szybciej ni偶 ja, no i dzi臋ki niemu b臋d臋 mog艂a ca艂y czas pracowa膰 w terenie, zamiast siedzie膰 przy komputerze.

- Do dzie艂a.

Wyszli razem z sali. Na korytarzu po偶egnali si臋 i Eve wr贸ci艂a do swoje­go pokoju.

Rozmowa z Feeneyem by艂a kr贸tka i 艂atwa. Rozumia艂 Eve bez s艂贸w: jej skr贸ty my艣lowe, tok rozumowania.

- Z tym 偶e to nie b臋dzie na ju偶 - uprzedzi艂. - Ale zabierzemy si臋 do ro­boty, jak tylko przeka偶esz nam dane.

- Przycisn臋 te pasmanterie, 偶eby przys艂a艂y mi listy swoich klient贸w. Nie jest ich wiele, tylko dwie. Jedna znajduje si臋 ju偶 za wyznaczonym sektorem poszukiwania, ale nieopodal. To samo zrobi臋 z si艂owniami. Mam od nich dosta膰 listy sta艂ych bywalc贸w. Wszystko wam prze艣l臋, kiedy tylko sama to dostan臋, a informacje, kt贸re zebrali艣my dzi艣 w nocy, przeka偶臋 ci pro­sto do biura.

- Mo偶e by膰.

- Sprawdza艂am banki ga艂ek ocznych do przeszczepu. Listy dawc贸w i biorc贸w. To pewnie strata czasu, ale trzeba uwzgl臋dni膰 te dane. Prze艣l臋 ci wyniki poszukiwa艅, do艂膮czysz je do ca艂o艣ci.

- Bior臋 wszystko, jak leci. Wiesz co, Dallas, niet臋go dzi艣 wygl膮dasz.

- Niet臋go? O kurde... Przerwa艂a po艂膮czenie. Zrzuci艂a na Feeneya ca艂e akta sprawy, wszystkie listy nazwisk, nawet swoje osobiste notatki robocze. Przyci膮艂 jej, 偶e wygl膮da niet臋go, ale mimo wszystko my艣li jak rasowy glina. Je艣li wychyli nos z tych swoich komputer贸w, mo偶e uda mu si臋 zauwa偶y膰 co艣, co jej umkn臋艂o. Zgarn臋艂a z fotela marynark臋, kt贸r膮 zapomnia艂a w艂o偶y膰 po wyj艣ciu spod prysznica. Wymaszerowa艂a do biura i skin臋艂a g艂ow膮 na Peabody.

- Spadamy - powiedzia艂a.

12

Co to znaczy 鈥瀗iet臋go鈥?

Peabody zmarszczy艂a brwi.

- Nie wiem. Czekaj, niech si臋 zastanowi臋... A mo偶e to mia艂o by膰 鈥瀗ie tego鈥? Wiesz, 偶e niby co艣 jest nie tego...

- Nie. - Eve zatrzyma艂a w贸z na 艣wiat艂ach i wrzuci艂a luz. - To by艂o okre­艣lenie osoby. Kto艣 wygl膮da 鈥瀗iet臋go鈥.

- Poj臋cia nie mam, ale nie brzmi to dobrze. Mam poszuka膰?

- Nie. Poprosi艂am Feeneya, 偶eby dopasowa艂 charakterystyk臋 mordercy do ludzi zamieszkuj膮cych lub regularnie odwiedzaj膮cych wyznaczony przez nas obszar miasta, a tak偶e kupuj膮cych lub pracuj膮cych we wskaza­nych sklepach. Musimy zdoby膰 listy klient贸w i ludzi ucz臋szczaj膮cych do si艂owni.

- Feeney znajdzie m臋偶czyzn pasuj膮cych do charakterystyki szybciej ni偶 ja albo ty, ale to i tak musi potrwa膰, wzi膮wszy pod uwag臋 wielko艣膰 ob­szaru poszukiwa艅 i du偶膮 liczb臋 ludzi, z kt贸rymi mamy do czynienia. No i pozostaje jeszcze spora liczba os贸b odpowiadaj膮cych portretowi. Trzeba j膮 b臋dzie mocno przesia膰. Ludzie zazwyczaj za艂atwiaj膮 przynajmniej cz臋艣膰 spraw i zakup贸w w najbli偶szej okolicy.

- Wi臋c musimy ich sprawdzi膰. Zaczniemy od kawaler贸w.

- Ju偶 widz臋, jakie b臋d膮 kryteria. Mieszka najprawdopodobniej sam, wiek: pomi臋dzy trzydziestk膮 a pi臋膰dziesi膮tk膮...

- Bli偶ej trzydziestki - przerwa艂a jej Eve. - Moim zdaniem ma mniej wi臋cej tyle samo lat co jego ofiary.

- Czemu tak my艣lisz?

- Nie wiem. Jako艣 mi to pasuje. To mo偶e by膰 u niego mechanizm wy­zwalaj膮cy reakcje, nie s膮dzisz? Wiek. Jest w tym samym wieku co osoba, kt贸r膮 zabija - to znaczy ta, kt贸r膮 naprawd臋 chce zabi膰 za ka偶dym razem. Jest ju偶 doros艂y, dor贸wna艂 jej. Mo偶e j膮 teraz ukara膰. - Eve wzruszy艂a ramie­niem. - Gadam jak Mira.

- Troch臋. I do rzeczy. Przyjmujemy wi臋c, 偶e poszukiwany ma oko艂o trzy­dziestki. Wiemy, 偶e jest silny i nosi bardzo du偶y numer but贸w. Zgodnie z in­formacjami, uzyskanymi od naszej cywilnej konsultantki, ma tak偶e du偶e d艂onie i dobrze ponad metr osiemdziesi膮t wzrostu. Ale te cechy, to znaczy si艂臋 fizyczn膮 oraz numer buta, mo偶emy potwierdzi膰 na podstawie 艣lad贸w znalezionych na miejscu zbrodni.

Zaj臋ta przedzieraniem si臋 przez zbity sznur pojazd贸w, Eve zerkn臋艂a tyl­ko na ni膮 z ukosa.

- Czy偶by informacje uzyskane od naszej cywilnej konsultantki nie tra­fi艂y ci do przekonania?

- Wierz臋 jej, ale co innego wizje, a co innego fakty. Nasza praca opiera si臋 na faktach. Ca艂a reszta to informacje dodatkowe, kt贸re uwzgl臋dniamy.

- Sceptycyzm. To lubi臋.

- Jestem przekonana, 偶e ona nie zmy艣la. Jej reakcja, kiedy dotkn臋艂a narz臋dzia zbrodni, te偶 nie by艂a udawana. Rzyga艂a w tej 艂azience jak kot ju偶 mia艂am wzywa膰 pogotowie. Ale wiesz, wizje czasem potrafi膮 wywie艣膰 cz艂owieka w pole.

- Powa偶nie?

- Jak zawsze cynizm masz w ma艂ym palcu. Chc臋 powiedzie膰, 偶e wizje cz臋sto pokazuj膮 rzeczywisto艣膰 w krzywym zwierciadle.

Eve odwr贸ci艂a g艂ow臋, zaintrygowana.

- Na przyk艂ad?

- Na przyk艂ad morderca, kt贸rego widzi Celina Sanchez, jest wyj膮tkowo ros艂y. Wysoki, olbrzymie d艂onie i tak dalej. Ale mo偶liwe, 偶e ona widzi go tak dlatego, 偶e czuje w nim pot臋偶n膮 si艂臋. Nie tylko fizyczn膮 - to zreszt膮 mo偶e­my stwierdzi膰 na podstawie obra偶e艅 u jego ofiar - ale jeszcze jak膮艣 inn膮. Mo偶e jest zawodowcem w jakiej艣 dziedzinie albo ma wielkie pieni膮dze. A jeszcze inna mo偶liwo艣膰 jest taka, 偶e facet j膮 po prostu przera偶a, bo zabi­ja ludzi. Dlatego wydaje jej si臋 takim olbrzymem. Strach ma wielkie oczy.

- Dobrze. - Eve skin臋艂a, rozgl膮daj膮c si臋 za miejscem do zaparkowania. - M贸w dalej.

- Znamy numer buta naszego mordercy. Jest wi臋kszy ni偶 statystyczny rozmiar stopy. Na tej podstawie mo偶emy doj艣膰 do wniosku, 偶e jest on wy偶­szy ni偶 przeci臋tny m臋偶czyzna. Wiemy, 偶e jest wystarczaj膮co silny, 偶eby przenie艣膰 kobiet臋, w dodatku martw膮, na odleg艂o艣膰 prawie pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w, a potem zej艣膰 z ni膮 po stromym, chocia偶 niezbyt wysokim brzegu jeziorka. Najbardziej prawdopodobny rysopis tego cz艂owieka opracowali­艣my nie na podstawie wizji, tylko dzi臋ki policyjnym metodom pracy.

- Czy policyjne metody pracy potwierdzaj膮 wizje Celiny Sanchez, czy mo偶e na odwr贸t: wizje s膮 potwierdzeniem wynik贸w naszej pracy?

- To dzia艂a w obie strony, nie uwa偶asz? - Peabody urwa艂a nagle, wstrzy­muj膮c oddech, bo Eve poderwa艂a w艂a艣nie w贸z do g贸ry i rzuci艂a nim w bok, wbijaj膮c si臋 w kawa艂eczek wolnej przestrzeni przy kraw臋偶niku. Odwa偶y艂a si臋 wypu艣ci膰 powietrze dopiero wtedy, gdy manewr si臋 uda艂. - Cywilni kon­sultanci s膮 przydatni, ale trzeba wiedzie膰, jak korzysta膰 z ich pomocy.

Eve 艣ledzi艂a wzrokiem przesuwaj膮ce si臋 tu偶 obok pojazdy, wyczekuj膮c momentu, kiedy b臋dzie mog艂a wysi膮艣膰, nie daj膮c si臋 przy tym rozp艂aszczy膰 na jezdni.

- Celina Sanchez nie widzia艂a twarzy mordercy - zauwa偶y艂a.

- Mo偶liwe, 偶e facet nosi mask臋. Albo te偶 ona ba艂a si臋 na niego spojrze膰 i zablokowa艂a ten fragment wizji.

Eve wysiad艂a i stan臋艂a na kraw臋偶niku.

- Mog艂a to zrobi膰?

- 呕eby co艣 takiego si臋 uda艂o, trzeba mie膰 albo bardzo siln膮 wol臋, albo bardzo si臋 ba膰. A ona by艂a naprawd臋 przera偶ona. To nie jest glina, Dallas - m贸wi艂a dalej Peabody, kiedy ruszy艂y przed siebie. - Ogl膮da morderstwo, ale nie z w艂asnego wyboru, tak jak my. My, gdyby艣my nie chcia艂y patrze膰 na takie rzeczy, nie pracowa艂yby艣my w policji, a ju偶 z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie w wydziale zab贸jstw. Wybra艂am sobie ten zaw贸d, bo zawsze chcia艂am mieszka膰 i pracowa膰 w Nowym Jorku. Chcia艂am zosta膰 detektywem, by膰 w艣r贸d tych, kt贸rzy szukaj膮 wielkich odpowiedzi na wielkie pytania. Kt贸rzy stoj膮 po stronie prze艣ladowanych i 艣cigaj膮 ich prze艣ladowc贸w. A ty?

- Mniej wi臋cej podobnie.

- No w艂a艣nie. A ona nie mia艂a wyboru. Nie powiedzia艂a sobie pewnego pi臋knego dnia: zostan臋 medium, b臋dzie czadowo. Otrzyma艂a co艣 od 偶ycia i urz膮dzi艂a wszystko tak, 偶eby jej 偶ycie z tym czym艣 si臋 zgadza艂o.

- I to nale偶y uszanowa膰. - Eve rzuci艂a okiem na bezdomnego, rado艣nie pozuj膮cego do zdj臋膰 zafascynowanym turystom. Na szyi dynda艂a mu czar­na od brudu plakietka licencyjna.

- I nagle spad艂o jej na g艂ow臋 co艣 takiego - doda艂a Peabody. - My艣l臋 so­bie, 偶e ona musi teraz bardzo ba膰 si臋 jednego: 偶e to si臋 nie sko艅czy na tej sprawie. 呕e od tej pory b臋dzie ju偶 ci膮gle widzie膰 morderstwa. I tutaj zaczy­naj膮 si臋 schody.

- Musia艂o ni膮 nie藕le targa膰 w tej 艂azience. Delia prychn臋艂a.

- Faktycznie, wygl膮da艂o to na bicie rekordu 艣wiata. Ale nie o tym m贸­wimy. Ona si臋 stara i naprawd臋 sporo j膮 to kosztuje. Mo偶e nam pom贸c, jed­nak koniec ko艅c贸w to jest nasza robota, a nie jej.

- S艂usznie. - Eve przystan臋艂a przed drzwiami sklepu z pasmanteri膮. - Wsp贸艂praca z jasnowidzem zawsze stwarza problemy, nawet w najlepszej sytuacji, czyli w takiej, kiedy jasnowidz jest po przeszkoleniu policyjnym i z w艂asnej woli do艂膮cza do ekipy 艣ledczej. W obecnych okoliczno艣ciach by­艂o dok艂adnie na odwr贸t, ale nasza konsultantka to osoba bardzo 艣ci艣le zwi膮zana ze spraw膮, tak wi臋c 偶adna z nas w艂a艣ciwie nie ma wyboru. B臋dzie­my z ni膮 wsp贸艂pracowa膰, zadawa膰 jej pytania, kierowa膰 si臋 jej wizjami. A ty b臋dziesz j膮 trzyma膰, kiedy zacznie rzyga膰. - Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, 偶eby otworzy膰 drzwi i wej艣膰 do sklepu, ale zatrzyma艂a si臋 jeszcze. - Dlaczego akurat Nowy Jork, Peabody? - zapyta艂a.

- To wielkie, z艂e miasto. Jak si臋 chce walczy膰 ze zbrodni膮, to najlepiej z najgorsz膮.

- Jest bardzo du偶o wielkich, z艂ych miast.

- I tylko jeden Nowy Jork.

Eve rozejrza艂a si臋 dooko艂a w zamy艣leniu. Nieko艅cz膮ce si臋 sznury pojaz­d贸w blokowa艂y ruch na ulicach. Klaksony wy艂y bezczelnie, za nic sobie ma­j膮c rozporz膮dzenia w艂adz miejskich. Stoj膮cy na rogu straganiarz z w贸zkiem obrzuca艂 wielce obrazowymi przekle艅stwami oddalaj膮cego si臋 klienta, kt贸ry najwyra藕niej czym艣 go zdenerwowa艂.

- Co racja to racja - powiedzia艂a.

- Prosz臋, prosz臋. Niecodzienne 偶yczenie, musz臋 przyzna膰. Kierowniczka pasmanterii wi艂a si臋 niemi艂osiernie, jakby przyt艂acza艂y j膮 艣ciany jej mikroskopijnego pokoiku, w kt贸rym sta艂 jeden jedyny fotel przykryty kap膮 uszyt膮 - tak przynajmniej wydawa艂o si臋 Eve - z miliona 艣cink贸w tworz膮cych wz贸r, kt贸ry nie m贸g艂 by膰 niczym innym jak tylko ozdo­b膮 o艂tarza jakiego艣 niezwykle wymagaj膮cego i przypuszczalnie chorego na g艂ow臋 boga kolor贸w.

Kierowniczka mia艂a mniej wi臋cej czterdzie艣ci lat, rumiane policzki i niegasn膮cy u艣miech, kt贸ry rozja艣nia艂 jej twarz nawet w chwili takiej jak ta, kiedy wykr臋ca艂a sobie r臋ce, mierz膮c obie policjantki zdezorientowa­nym spojrzeniem.

- Czy posiada pani list臋 klient贸w tego sklepu, pani Chancy?

- Oczywi艣cie. Rzecz jasna, prowadzimy tak膮 list臋. Wi臋ksz膮 cz臋艣膰 naszej klienteli stanowi膮 stali bywalcy, kt贸rzy zawsze s膮 zainteresowani promo­cjami, wyprzeda偶ami i r贸偶nymi imprezami, jakie organizujemy. W zesz艂ym tygodniu na przyk艂ad urz膮dzili艣my...

- Dzi臋kujemy. Wystarczy nam lista.

- Lista. Ot贸偶 tak. A wi臋c, pani... porucznik, nie myl臋 si臋?

- Nie myli si臋 pani.

- Widzi pani, nigdy jeszcze nie proszono mnie o co艣 takiego. Nie jestem pewna, jak powinnam si臋 zachowa膰 w tej sytuacji.

- Ch臋tnie pani pomog臋. Ot贸偶 odb臋dzie si臋 to w nast臋puj膮cy spos贸b: pa­ni da nam list臋, a my grzecznie podzi臋kujemy za wsp贸艂prac臋.

- Ale nasi klienci... Przecie偶 mog膮 si臋 nie zgadza膰. Je偶eli uznaj膮, 偶e w ten czy inny spos贸b naruszy艂am ich prywatno艣膰, to mog膮 mie膰 do mnie pretensje. I przestan膮 u nas kupowa膰.

Gabinet by艂 tak ciasny, 偶e Peabody bez wielkich trudno艣ci uda艂o si臋 tr膮­ci膰 Eve w taki spos贸b, 偶eby pani Chancy niczego nie zauwa偶y艂a.

- Mo偶emy pani膮 zapewni膰 o naszej absolutnej dyskrecji - powiedzia艂a. - Sprawa, kt贸r膮 obecnie prowadzimy, jest niezwykle powa偶na. Potrzebuje­my pani pomocy, ale nie ma najmniejszej potrzeby wyja艣nia膰 pani klien­tom, w jaki spos贸b do nich dotarli艣my.

- Ach, rozumiem. No tak. No tak - odpar艂a kierowniczka, wci膮偶 jednak sta艂a sztywno jak 艣wieca i cho膰 przygryza艂a warg臋, u艣miech nawet na chwi­l臋 nie znika艂 z jej ust.

- Jaka wspania艂a kapa! - zachwyci艂a si臋 Peabody, przesuwaj膮c d艂oni膮 po narzucie, kt贸r膮 przykryty by艂 fotel. - To pani dzie艂o?

- Owszem. Tak, to ja zrobi艂am. Jestem z niej szczeg贸lnie dumna.

- Nie dziwi臋 si臋. To wyj膮tkowo pi臋kna rzecz.

- Dzi臋kuj臋! Pani mo偶e te偶 wyszywa?

- Co nieco. Troch臋 tego, troch臋 tamtego. Mam nadziej臋, 偶e w przysz艂o­艣ci b臋d臋 mia艂a wi臋cej czasu na rob贸tki, zw艂aszcza 偶e nied艂ugo si臋 przepro­wadzam. Chcia艂abym, 偶eby w nowym mieszkaniu wida膰 by艂o, czym si臋 in­teresuj臋.

- Ale偶 oczywi艣cie! - wykrzykn臋艂a pani Chancy z entuzjazmem w g艂osie.

- Zd膮偶y艂am zauwa偶y膰, 偶e pani sklep jest doskonale urz膮dzony i zaopatrzony. Na pewno jeszcze tu wr贸c臋, nies艂u偶bowo, rzecz jasna, kiedy tylko sko艅cz臋 z przeprowadzk膮.

- Wspaniale! Prosz臋, tu ma pani wszelkie informacje dotycz膮ce nasze­go sklepu. Prowadzimy zaj臋cia, r贸偶ne kursy, a tak偶e urz膮dzamy comiesi臋cz­ne spotkania dla wszystkich zainteresowanych szyciem, haftowaniem, czymkolwiek z tej dziedziny. - Z pude艂ka ozdobionego margerytkami upi臋­tymi z bladobia艂ej tkaniny wyj臋艂a dysk z etykietk膮 sklepu.

- 艢wietnie - ucieszy艂a si臋 Peabody.

- Musi pani wiedzie膰, pani porucznik, 偶e rob贸tki r臋czne to nie tylko mo偶liwo艣膰 tworzenia pi臋knych rzeczy, kt贸re wyra偶aj膮 styl i osobowo艣膰 tw贸rcy, b臋d膮c jednocze艣nie uk艂onem w stron臋 wielowiekowej tradycji. Ma­j膮 one tak偶e wspania艂e dzia艂anie terapeutyczne. A nie wyobra偶am sobie, aby ludzie wykonuj膮cy pani zaw贸d mogli funkcjonowa膰, nie maj膮c mo偶li­wo艣ci odpr臋偶enia si臋 i oczyszczenia pok艂ad贸w duszy.

- Zgadza si臋. - Peabody st艂umi艂a 艣miech, gdy kierowniczka sklepu nie­艣wiadomie awansowa艂a j膮 na oficera. - Ma pani ca艂kowit膮 racj臋. Znam oso­bi艣cie wiele os贸b, kt贸rym przyda艂aby si臋 taka terapia.

- Naprawd臋?

- Pani Chancy, prosimy, niech nam pani przeka偶e list臋 klient贸w sklepu. - Delia u艣miechn臋艂a si臋 do niej szeroko, pokazuj膮c wszystkie z臋by. - Nowo­jorska policja b臋dzie pani g艂臋boko wdzi臋czna za wsp贸艂prac臋 i udzielon膮 pomoc.

- Och. Hmm. Skoro tak pani m贸wi... - Kierowniczka odchrz膮kn臋艂a. - Ale obiecuj膮 panie dyskrecj臋?

Z ust Peabody nawet na u艂amek sekundy nie znikn膮艂 przyklejony do nich u艣miech.

- Absolutn膮.

- Zrobi臋 paniom kopi臋.

Kiedy wysz艂y ze sklepu, u艣miech na twarzy Delii wyra偶a艂 wielkie zado­wolenie z siebie. Sz艂a te偶 inaczej ni偶 przedtem, bardziej spr臋偶y艣cie.

- No? - Nie wytrzyma艂a w ko艅cu.

- Co no? - odburkn臋艂a Eve.

- Ej, nie b膮d藕 taka. - Partnerka tr膮ci艂a j膮 艂okciem. - Pochwal mnie troch臋.

Eve zatrzyma艂a si臋 przy straganiarzu sprzedaj膮cym jedzenie z wisz膮ce­go ponad ziemi膮 w贸zka. Wygl膮da艂o na to, 偶e kofeina b臋dzie tematem prze­wodnim dzisiejszego dnia.

- Dwie tuby pepsi - zadysponowa艂a.

- Jedna zwyk艂a, jedna pepsi fitness. Kontroluj臋 wag臋 - pospieszy艂a Pea­body z wyja艣nieniem.

Eve wzruszy艂a ramionami i wysup艂a艂a z kieszeni kredyty. Po pierwszym 艂yku dosz艂a do wniosku, 偶e ten 艣wiat nie jest jeszcze tak do ko艅ca bezna­dziejny.

- Spisa艂a艣 si臋 - pochwali艂a partnerk臋. - Ale te wszystkie twoje podcho­dy... Ja bym j膮 po prostu wzi臋艂a za g艂ow臋 i rozp艂aszczy艂a twarz o biurko. By­艂oby szybciej, chocia偶 pewnie mniej przyjemnie.

- A widzisz. Skoro ju偶 pracujemy razem, ja mog臋 by膰 g艂osem rozs膮dku.

- No dobrze. A o co chodzi艂o z tym fotelem?

- Z tym fotelem chodzi艂o o narzut臋. Taka kapa czasem jest nawet cen­tralnym punktem urz膮dzenia ca艂ego mieszkania. Mo偶e by膰 w r贸偶nym sty­lu: domowa, zabawna, rzucaj膮ca si臋 w oczy. A poza tym w ten sprytny spo­s贸b mo偶na wykorzysta膰 wszystkie 艣cinki. W tej tutaj nie podoba艂 mi si臋 dob贸r materia艂贸w, ale wykonanie by艂o pierwsza klasa.

- Sto lat 偶yjesz, sto lat si臋 uczysz - mrukn臋艂a Eve. - Codziennie jakie艣 psu na bud臋 potrzebne g艂upoty. Chod藕, Peabody, p贸jdziemy szybciej, zrzu­cisz par臋 gram贸w. To lepszy spos贸b ni偶 wlewanie w siebie tej pepsi fitness.

- Rzecz w tym, 偶e ja pij臋 pepsi fitness, a do tego regularnie 膰wicz臋. Co oznacza, 偶e dzi艣 wieczorem na kolacji b臋d臋 mog艂a zje艣膰 deser. W co si臋 ubierasz?

- W co si臋... Och, dupa blada.

- Nie, nie, w stroju Ewy nie mo偶esz si臋 pokaza膰 nawet na prywatnym wieczorku. Tak, musimy tam i艣膰. - Nie pozwoli艂a Eve si臋 odezwa膰. - Je艣li tylko co艣 nas nie zatrzyma, musimy tam i艣膰. Na dwie, trzy godziny, po robo­cie. Towarzyskie, relaksuj膮ce spotkanko z przyjaci贸艂mi naprawd臋 nie z a - szkodzi 艣ledztwu, Dallas.

- Jezu... - Eve wypi艂a duszkiem resztk臋 swojej pepsi. Pierwsza z zapla­nowanych na dzi艣 si艂owni by艂a ju偶 blisko. - To ca艂e 鈥瀞potkanko鈥 ju偶 samo w sobie jest dziwacznym pomys艂em, ale teraz jeszcze z艂o偶y艂o si臋 tak, 偶e mu­sz臋 tam i艣膰 kompletnie niewyspana i z kolejnym trupem na g艂owie. A kie­dy艣 偶ycie by艂o takie proste...

- Aha...

- Naprawd臋. By艂o w nim zdecydowanie mniej ludzi.

- A mo偶e przyda艂oby si臋, gdyby艣 zrobi艂a sobie odsiew znajomych, co? Tak dla uproszczenia? Na przyk艂ad Roarke. Pu艣膰 go kantem. Wiesz, McNab i ja um贸wili艣my si臋 ju偶, 偶e gdyby tak si臋 sta艂o, 偶e Roarke b臋dzie wolny, to ja spr贸buj臋 go sobie ustrzeli膰, a McNab zakr臋ci si臋 ko艂o ciebie.

Eve zakrztusi艂a si臋 ostatnim 艂ykiem. Peabody klepn臋艂a j膮 serdecznie w plecy.

- To 偶art. Tak sobie tylko dowcipkuj臋.

- Ty i McNab... Ten wasz zwi膮zek jest jaki艣 chory.

- To prawda. - Peabody u艣miechn臋艂a si臋 promiennie. - Dlatego jeste­艣my razem tacy szcz臋艣liwi.

Do sali gimnastycznej U Jima wchodzi艂o si臋 przez dziur臋 wybit膮 w 艣cia­nie. Za ni膮 by艂y rozlatuj膮ce si臋 schody, kt贸re prowadzi艂y w d贸艂, do krzep­kich stalowych drzwi. Eve domy艣li艂a si臋, 偶e to test dla kandydat贸w na cz艂onk贸w klubu. Ka偶dego, kto nie m贸g艂 poradzi膰 sobie z drzwiami, gremial­ne 艣miechy goni艂y z powrotem a偶 na ulic臋; pozostawa艂o mu tylko ulotni膰 si臋 chy艂kiem, 偶eby nikt przypadkiem nie zauwa偶y艂 jego w膮t艂ych bicepsik贸w.

By艂o to miejsce, gdzie czu艂o si臋 facet贸w, ale w tym mniej pochlebnym sensie. Zapach wype艂niaj膮cy powietrze nale偶a艂 do tych woni, kt贸re bij膮 prosto mi臋dzy oczy jakby pi臋艣ci膮 owini臋t膮 w przepocone suspensorium.

Przemys艂owa szara farba ob艂a偶膮ca p艂atami ze 艣cian mia艂a na oko tyle samo lat co Eve Dallas. Na suficie rozlewa艂y si臋 plamy rdzawych zaciek贸w - pami膮tki po p臋kni臋tych rurach, a w lepk膮 od brudu pod艂og臋 koloru be­偶owego wsi膮k艂o tyle potu i krwi, 偶e oddawa艂a teraz obrzydliwy opar, cuch­n膮cy zar贸wno jednym jak i drugim.

Dla bywalc贸w tego przybytku, pomy艣la艂a, jest to zapewne aromat tak samo odurzaj膮cy jak perfumy.

Wyposa偶enie klubu by艂o najprostsze z mo偶liwych - 偶adnych bajer贸w. Ci臋偶ary i dr膮偶ki do podci膮gania, kilka ci臋偶kich work贸w treningowych, kil­ka ma艂ych work贸w na spr臋偶ynach. Sta艂o tam te偶 par臋 rozklekotanych ma­szyn, kt贸re wygl膮da艂y, jakby wykonano je jeszcze w ubieg艂ym stuleciu, a na 艣cianie wisia艂o jedyne lustro, upstrzone i brudne. Sta艂 przed nim fa­cet zbudowany jak prom towarowy i 膰wiczy艂 bicepsy, wyciskaj膮c sztang臋.

Nieopodal, na 艂aweczce, inny wielkolud wyciska艂 ci臋偶ary, le偶膮c, ale za­miast sztangi mia艂 co艣, co wgl膮da艂o jak pie艅 sekwoi, nie mia艂 natomiast asekuranta. Eve by艂a pewna, 偶e dla bywalc贸w takich klub贸w ci, kt贸rzy 膰wi­cz膮 z asyst膮, niewarci s膮 spluni臋cia.

Trzeci walig贸ra ok艂ada艂 pi臋艣ciami worek treningowy, jakby to by艂a nie­wierna eks - ma艂偶onka.

Ka偶dy z nich mia艂 na sobie powyci膮gane szare dresy i koszulk臋 z obe­rwanymi r臋kawami. Istny mundur, pomy艣la艂a Eve. Brakowa艂o na nim tylko wielkiego napisu 鈥濷stry jestem鈥 biegn膮cego w poprzek piersi.

Kiedy Eve i Peabody wesz艂y do sali, w jednej chwili wszystko zamar艂o. Prom Towarowy zastyg艂 z dwudziestokilow膮 sztang膮 w powietrzu, 艁awecz­ka rzuci艂 sw贸j pie艅 na stojak nad g艂ow膮, a Walig贸ra po prostu sta艂, ocieka­j膮c potem, z pi臋艣ci膮 wbit膮 w worek treningowy.

W ciszy, kt贸ra zapad艂a, Eve us艂ysza艂a dudni膮ce 艂omoty dochodz膮ce z s膮­siedniej sali, przeplatane wrzaskliwymi instrukcjami w stylu: 鈥濴ew膮 wy­prowadzaj, durny kutasie!鈥.

Obieg艂a wzrokiem twarze patrz膮cych na ni膮 facet贸w i wybra艂a Walig贸­r臋, bo akurat sta艂 najbli偶ej.

- Jest tu jaki艣 szef? Ku jej niebotycznemu zdumieniu ten wa偶膮cy pewnie dobrze ponad sto dziesi臋膰 kilo byk w jednej chwili obla艂 si臋 rumie艅cem od brwi po sznur贸wki.

- Jim jest - pad艂a odpowied藕. - On tu tego... To jego si艂ka jest. I teraz on tego... Z Kafarem sparing odwala. Tam jest ring - wskaza艂 g艂ow膮. - Psze pani.

Eve ruszy艂a do drzwi. 艁aweczka podni贸s艂 si臋 i usiad艂, przygl膮daj膮c jej si臋 z nieskrywan膮 podejrzliwo艣ci膮 i niech臋ci膮.

- Jim nie lubi, jak babki mu si臋 tu p臋taj膮 - poinformowa艂.

- W takim razie Jim zapewne nie wie, 偶e prawo zakazuje dyskrymina­cji p艂ciowej.

- Jakiej tam desakrynacji! - zarechota艂 dryblas, szczerz膮c si臋 szyder­czo. - Jim nikogo nie desakrynuje. Babek tylko nie wpuszcza i tyle.

- Rzeczywi艣cie, widz臋 t臋 subteln膮 r贸偶nic臋. A powiedz mi, ile wa偶y ten tw贸j ci臋偶arek? Sto dwadzie艣cia? Tyle samo co ty, zgadza si臋?

艁aweczka otar艂 pot ze swojej szerokiej czekoladowej twarzy.

- Jak facet nie wyci艣nie w艂asnej wagi, to jest baba, nie facet.

Eve skin臋艂a potakuj膮co g艂ow膮, zdj臋艂a blokad臋 ze sztangi i ustawi艂a ci臋. 偶ar.

- A ja wa偶臋 tyle. - Machn臋艂a d艂oni膮, 偶eby zwolni艂 jej miejsce na przy­rz膮dzie.

Kiedy u艂o偶y艂a si臋 na 艂aweczce, podszed艂 Walig贸ra.

- Zaraz co艣 sobie pani zrobi - powiedzia艂 ostrzegawczo.

- Zaraz nie. Asekuruj, Peabody.

- Spoko.

Eve zacisn臋艂a palce na sztandze, przymierzy艂a si臋. I powoli, miarowo, wycisn臋艂a ci臋偶ar dziesi臋膰 razy. Nast臋pnie odwiesi艂a go na stojak i zsun臋艂a si臋 z 艂aweczki.

- Nie jestem bab膮. - Skin臋艂a g艂ow膮 Walig贸rze, kt贸ry zn贸w obla艂 si臋 ru­mie艅cem, i spokojnym krokiem ruszy艂a do drzwi przyleg艂ej sali.

- Ja jeszcze nie dam rady wycisn膮膰 swojej wagi - mrukn臋艂a Peabody p贸艂g艂osem. - Chyba jestem bab膮.

- Bo trzeba 膰wiczy膰. - Eve zatrzyma艂a si臋, obserwuj膮c ring i tocz膮c膮 si臋 na nim walk臋 sparingow膮.

Pierwszy zawodnik by艂 to typowy bokserski zabijaka, Murzyn o sk贸rze tak l艣ni膮cej, 偶e wygl膮da艂a jak naoliwiona. Jego nogi przypomina艂y pie艅 d臋­bu, a mi臋艣nie brzucha wygl膮da艂y jak odlane ze stali. W prawej pi臋艣ci, za­uwa偶y艂a Eve, mia艂 prawdziwy dynamit, ale sygnalizowa艂 ka偶dy cios opusz­czeniem lewego ramienia.

Jego przeciwnik prezentowa艂 si臋 niczym b贸g z nordyckiego panteonu i by艂 bardzo szybki w nogach. Podszed艂szy bli偶ej, Eve rozpozna艂a androida.

Ubrany w szary dres trener biega艂 dooko艂a ringu, to rzucaj膮c swojemu zawodnikowi instrukcje, to miotaj膮c na niego obelgi; i jedno, i drugie czy­ni艂 z jednakowym zapa艂em.

M贸g艂 mie膰, oceni艂a Eve, oko艂o metra siedemdziesi臋ciu wzrostu i dobie­ga艂 ju偶 sze艣膰dziesi膮tki. Kszta艂t nosa 艣wiadczy艂 o tym, 偶e niejednokrotnie l膮­dowa艂a na nim czyja艣 pi臋艣膰. Kiedy otworzy艂 usta, z kt贸rych natychmiast bluzn膮艂 potok inwektyw pod adresem czarnego boksera, w艣r贸d bia艂ych z臋­b贸w b艂ysn膮艂 jeden srebrny.

Eve odczeka艂a do ko艅ca rundy. Jej fina艂 wygl膮da艂 nast臋puj膮co: trener, cherlak wagi muszej, bezlito艣nie i nie przebieraj膮c w s艂owach zruga艂 zza lin swojego podopiecznego wagi ci臋偶kiej, a tamten wys艂ucha艂 wszystkiego, po­chyliwszy pokornie g艂ow臋.

- Przepraszam...! - odezwa艂a si臋 Eve.

Trener - jak nale偶a艂o przypuszcza膰, Jim - odwr贸ci艂 b艂yskawicznie g艂ow臋.

- U mnie nie 膰wicz膮 kobiety. - Cisn膮艂 swojemu bokserowi r臋cznik, a po­tem potoczy艂 si臋 w kierunku policjantek jak ma艂y czo艂g. - Wynocha.

Eve wyj臋艂a z kieszeni odznak臋.

- Zacznijmy jeszcze raz - zaproponowa艂a.

- Gliny w sp贸dnicy. To gorsze ni偶 zwyk艂e baby. Jestem u siebie czy nie? Co to jest, 偶e cz艂owiekowi nie wolno robi膰 u siebie, co mu si臋 podoba, tylko zaraz wlezie mu na 艂eb jaka艣 glina w sp贸dnicy i zacznie ciosa膰 ko艂ki, 偶e musi przyjmowa膰 kobiety? - Spieni艂 si臋 momentalnie, oczy wysz艂y mu na wierzch, g艂owa zacz臋艂a si臋 trz膮艣膰 jak u go艂臋bia, a stopy zata艅czy艂y w miejscu. - Pr臋dzej zamkn臋 t臋 bud臋 w choler臋, ni偶 wpuszcz臋 tu babska, 偶eby mi wywija艂y kulasami i tylko pyta艂y, czemu, kurwa, nie podaj臋 cytrynowej wody!

- Mamy dzi艣 sporo szcz臋艣cia i to oboje. Bo nie przysz艂am zawraca膰 pa­nu g艂owy o 艂amanie przepis贸w antydyskryminacyjnych, kt贸rego tak otwar­cie si臋 pan dopuszcza.

- W dupie mam dyskryminacj臋. To jest powa偶ny klub treningowy, a nie k贸艂ko deptania po stepach.

- Zauwa偶y艂am. Porucznik Dallas - przedstawi艂a si臋 - a to detektyw Pea­body. Jeste艣my z wydzia艂u zab贸jstw.

- To mog臋 wam jedno powiedzie膰: nikogo nie zabi艂em. Przynajmniej ostatnio.

- Kamie艅 spad艂 mi z serca. Ma pan tu mo偶e jaki艣 w艂asny k膮t?

- B o co?

- Bo jak sobie tam p贸jdziemy, usi膮dziemy i porozmawiamy, to nie b臋d臋 musia艂a ci臋 sku膰 i zaci膮gn膮膰 na komend臋, pyskaczu. Mo偶emy porozmawia膰 sobie u nas, wszystko mi jedno. Nie przysz艂am tu po to, 偶eby zamkn膮膰 klub, i generalnie wisi mi, czy pozwalasz kobietom u siebie 膰wiczy膰, czy 艣ci膮gasz je tylko do ta艅c贸w erotycznych pod natryskami. O ile w og贸le masz tu ja­kie艣 natryski, bo s膮dz膮c po zapachu, to nie wydaje mi si臋.

- Mam natryski. I mam gabinet. To jest m贸j klub i prowadz臋 go po swojemu.

- W porz膮dku. To jak b臋dzie? U ciebie czy u mnie?

- Ech, z tymi babami... Ej! - Wycelowa艂 palec w boksera, kt贸ry wci膮偶 stal na ringu z opuszczon膮 g艂ow膮, machaj膮c r臋kawicami. - 艁ap si臋 za skakank臋! Godzin臋 pokicasz, a偶 si臋 nauczysz przebiera膰 kopytami. Ja id臋 - wykrzywi艂 si臋 - porozmawia膰 z tymi paniami.

I wymaszerowa艂 z sali.

- Wszystko zacz臋艂o si臋 sypa膰 - skomentowa艂a Peabody, udaj膮c si臋 wraz z Eve za nim - kiedy przyznali nam prawo wyborcze. Facet obchodzi t臋 rocznic臋 jako sw贸j osobisty Czarny Dzie艅, za艂o偶臋 si臋 o ka偶d膮 fors臋.

Gabinet w艂a艣ciciela mie艣ci艂 si臋 na drugim pi臋trze, na kt贸re wchodzi艂o si臋 po zardzewia艂ych 偶elaznych schodach. W powietrzu unosi艂 si臋 niewiary­godny wr臋cz fetor potu, ple艣ni i wiatr贸w; tam by艂y natryski. 艢mierdzia艂o tak, 偶e oczy 艂zawi艂y.

Nawet Eve, kt贸ra nigdy nie uwa偶a艂a si臋 za osob臋 przesadnie delikatn膮, musia艂a przytakn膮膰, kiedy Delia szepn臋艂a: 鈥濧le jedzie鈥.

Jim znikn膮艂 za drzwiami pomieszczenia, kt贸re mia艂o by膰 jego gabine­tem; mo偶na to by艂o pozna膰 po fakcie, 偶e sta艂o tam biurko zawalone r臋kawi­cami, ochraniaczami na z臋by, papierem i brudnymi r臋cznikami. Na 艣cia­nach, w charakterze ozdoby, wisia艂y zdj臋cia. Widnia艂 na nich m艂ody Jim w spodenkach bokserskich. Na jednej z fotografii trzyma艂 wysoko nad g艂owa, pas mistrzowski. Prawe oko mia艂 tak spuchni臋te, 偶e nie m贸g艂 go otworzy膰, z nosa ciek艂a mu krew, a ca艂y tors pokrywa艂y ciemne si艅ce; ewident­nie nie by艂o to 艂atwe zwyci臋stwo, pomy艣la艂a Eve.

- W kt贸rym roku zdoby艂 pan tytu艂? - zapyta艂a.

- W czterdziestym pi膮tym. Dwana艣cie rund. Walczy艂em z Hardym. Po nokaucie zapad艂 w 艣pi膮czk臋. Obudzi艂 si臋 trzy dni po walce.

- Pewnie jest pan z siebie bardzo dumny. Do rzeczy. Prowadzimy 艣ledz­two w sprawie mordercy, kt贸ry gwa艂ci i dusi kobiety.

- Pierwsze s艂ysz臋. - Jim podszed艂 do krzes艂a, str膮ci艂 z niego stos brud­nych rzeczy do prania (a przynajmniej przypomina艂o to brudne rzeczy do prania) i usiad艂. - Mia艂em dwie 偶ony. Po drugim rozwodzie odpu艣ci艂em sobie z kobietami.

- Pozazdro艣ci膰 rozs膮dku. A co do tego mordercy: przypuszczamy, 偶e mieszka, pracuje albo cz臋sto bywa w tej okolicy.

- To w ko艅cu mieszka, pracuje czy bywa? Jak to baby: nie mog膮 si臋 zde­cydowa膰 na jedno.

- Teraz rozumiem, dlaczego dwa razy si臋 pan rozwi贸d艂. To ten urok oso­bisty... Wracaj膮c do sprawy: dwie kobiety nie 偶yj膮. Kto艣 je najpierw pobi艂, potem zgwa艂ci艂 i udusi艂, a na koniec bestialsko okaleczy艂 zw艂oki. Zawini艂y tylko tym, 偶e by艂y kobietami.

Z twarzy Jima znikn膮艂 przem膮drza艂y u艣mieszek.

- Dlatego w艂a艣nie ogl膮dam w telewizji tylko kana艂y sportowe i nic po­za tym. Wam si臋 wydaje, 偶e to ja gwa艂c臋 i zabijam kobiety? Mam sobie szu­ka膰 adwokata?

- To ju偶 pa艅ska sprawa. Nie figuruje pan na li艣cie podejrzanych, ale s膮dzimy, 偶e m臋偶czyzna, kt贸ry zabi艂 te dwie kobiety i by膰 mo偶e ma na swoim koncie wi臋cej ofiar, uprawia profesjonalny trening si艂owy. To pot臋偶ny typ, i bardzo silny. Tacy w艂a艣nie 膰wicz膮 w pa艅skim klubie.

- No i co ja na to poradz臋, 偶e u mnie 膰wicz膮? Ka偶dego, kt贸ry przycho­dzi powyciska膰 ci臋偶ary, mam pyta膰, czy przypadkiem po treningu nie wybiera si臋 udusi膰 jakiej艣 baby?

- Nie. Ma pan wsp贸艂pracowa膰 z w艂adzami. W obecnej sytuacji wsp贸艂­praca oznacza przekazanie mi listy sta艂ych cz艂onk贸w tego klubu.

- Znam si臋 na prawie, w mord臋 kopane. Nic wam nie musz臋 dawa膰, do­p贸ki nie zobacz臋 nakazu.

- Najpierw niech pan rzuci okiem na to. - Eve si臋gn臋艂a do torebki Pea­body i wyj臋艂a zdj臋cie formatu dokumentowego, na kt贸rym widnia艂a Elisa Maplewood. - Tak wygl膮da艂a jedna z ofiar tego faceta. Przedtem. Nie po­ka偶臋 panu, jak wygl膮da艂a potem, ale zapewniam, 偶e nie rozpozna艂by jej pan, tak j膮 urz膮dzi艂. Zostawi艂a czteroletni膮 c贸reczk臋.

- Jezu. - Jim oderwa艂 wzrok od fotografii i wbi艂 gniewne spojrzenie w 艣cian臋. - Znam wszystkich kolesi贸w, kt贸rzy do mnie przychodz膮. My艣li­cie, 偶e da艂bym u siebie trenowa膰 jakiemu艣 pojebanemu mordercy? To ju偶 pr臋dzej zacz膮艂bym przyjmowa膰 kobiety do klubu.

- Prosz臋 list臋 sta艂ych cz艂onk贸w. Jim wyd膮艂 policzki.

- Gwa艂t to jest ohyda. Co to, facet r臋ki nie ma? A ile to na ulicach licencjonowanych dziewczynek! Jak ju偶 musi, to niech sobie we藕mie kt贸r膮艣. Gwa艂t to ohyda, powiem wam, gorsza ni偶 morderstwo.

Zabra艂 si臋 do grzebania w rumowisku na blacie biurka, a偶 wreszcie spod szparga艂贸w wykopa艂 przedpotopowy model przeno艣nego komputera.

Kiedy wysz艂y ju偶 z powrotem na ulic臋, Peabody westchn臋艂a g艂臋boko.

- To dopiero prze偶ycie. M贸j zmys艂 powonienia wci膮偶 jest przyt臋piony. Mo偶e up艂yn膮膰 nawet tydzie艅, zanim odzyskam w臋ch. Wczoraj by艂y艣my w kilku miejscach, o kt贸rych mo偶na by powiedzie膰, 偶e maj膮 swoisty kolo­ryt, ale nasza dzisiejsza przygoda bije wszelkie rekordy.

- Idziemy w jeszcze jedno miejsce. Druga pasmanteria jest o dwie przecznice st膮d na zach贸d. Zajrzymy tam, a potem wr贸cimy do wozu i po­jedziemy do nast臋pnej si艂owni.

Peabody w milczeniu obliczy艂a, jak daleko trzeba b臋dzie i艣膰, i doda艂a w pami臋ci wynik do dystansu, kt贸ry ju偶 dzisiaj zaliczy艂a razem z Eve.

- Zjem wieczorem dok艂adk臋 deseru - oznajmi艂a.

Zaj臋艂o im to ponad dwie godziny, a trwa艂oby jeszcze d艂u偶ej, gdyby nie pewien szcz臋艣liwy przypadek: ot贸偶 zast臋pczyni kierowniczki w sklepie z pasmanteri膮 by艂a tak zafascynowana wiadomo艣ci膮, 偶e mo偶e wzi膮膰 udzia艂, cho膰by najmniejszy, w poszukiwaniu mordercy, 偶e z rozkosz膮 przekaza艂aby im wszelkie dane, do kt贸rych tylko mia艂a dost臋p.

W drugim klubie treningowym by艂o czy艣ciej, 膰wiczy艂o tam wi臋cej os贸b, a zapach by艂 zdecydowanie bardziej zno艣ny. Kierownik o艣wiadczy艂 jednak, 偶e musi skontaktowa膰 si臋 z w艂a艣cicielem, a ten, cho膰 nie odm贸wi艂 wsp贸艂­pracy, upar艂 si臋, 偶eby przyjecha膰 i osobi艣cie zaj膮膰 si臋 wszystkim.

By艂 to muskularny m臋偶czyzna, wysoki, pod metr dziewi臋膰dziesi膮t, Azja­ta o jasnej sk贸rze i szpakowatych w艂osach r贸wno przyci臋tych dooko艂a g艂o­wy. Na powitanie poda艂 Eve r臋k臋 i u艣cisn膮艂 jej d艂o艅 z ostro偶no艣ci膮 typow膮 dla cz艂owieka w pe艂ni 艣wiadomego swoich gabaryt贸w i si艂y fizycznej.

- S艂ysza艂em o tych morderstwach - powiedzia艂. - Straszne, naprawd臋 straszne.

- To prawda.

- Prosz臋, usi膮d藕my. Jego gabinet nie by艂 wi臋kszy ni偶 nora Jima, ale sprawia艂 wra偶enie, jakby ostatni raz sprz膮tano go w zesz艂ym tygodniu, a nie 膰wier膰 wieku temu. Sprz臋­ty r贸wnie偶 nie wygl膮da艂y na takie, kt贸re maj膮 ju偶 za sob膮 srebrne gody.

- Jak zrozumia艂em, interesuje panie lista sta艂ych cz艂onk贸w naszego klubu.

- Zgadza si臋. Informacje zebrane podczas 艣ledztwa wskazuj膮 na to, 偶e morderca mo偶e korzysta膰 z takich obiekt贸w jak pa艅ski.

- Nie chce mi si臋 wierzy膰, 偶e mog臋 mie膰 w jakikolwiek spos贸b do czy­nienia z cz艂owiekiem, kt贸ry dopu艣ci艂 si臋 takich zbrodni. Nie odmawiam wsp贸艂pracy z policj膮, pani porucznik, ale wydaje mi si臋, 偶e najpierw powi­nienem zasi臋gn膮膰 porady mojego adwokata. Spisy klient贸w to poufne do­kumenty.

- Ma pan do tego pe艂ne prawo, panie Ling. Zdob臋dziemy nakaz, cho膰 oczywi艣cie zajmie to troch臋 czasu.

- A w tym czasie on mo偶e zabi膰 kolejn膮 kobiet臋. Poj膮艂em aluzj臋, jasno i wyra藕nie. Dostan膮 panie ode mnie t臋 list臋, ale chc臋 o co艣 poprosi膰. Gdyby by艂o potrzeba czego艣 jeszcze, prosz臋 nie zwraca膰 si臋 do kierownika klubu tylko bezpo艣rednio do mnie. Dam paniom m贸j prywatny numer. M臋偶czy藕ni te偶 plotkuj膮, jak wszyscy. Nie chc臋, 偶eby klienci przychodz膮cy do tego klu­bu, my艣leli sobie, 偶e na s膮siednim przyrz膮dzie 膰wiczy maniakalny morder­ca albo 偶e bierze prysznic w kabinie obok. To ich odstraszy w mgnieniu oka.

- Nie widz臋 problemu - powiedzia艂a Eve. W艂a艣ciciel klubu kaza艂 kom­puterowi skopiowa膰 list臋 cz艂onk贸w na wymienny dysk. - Czy kobiety mog膮 si臋 tutaj zapisywa膰? - zapyta艂a.

- Przyjmuj臋 panie do klubu - odpar艂 Ling, u艣miechaj膮c si臋 nieznacz­nie. - W przeciwnym razie 艂ama艂bym przepisy antydyskryminacyjne okre艣­lone ustawami federalnymi i stanowymi. Jednak, co dziwne, na listach, kt贸re paniom udost臋pni臋, nie ma aktualnie ani jednej kobiety.

- To nas pan zaskoczy艂...

- Damy te listy Feeneyowi. Niech zacznie nad nimi pracowa膰, a my mu­simy z艂apa膰 chocia偶 par臋 godzin snu - powiedzia艂a Eve, kiedy wesz艂y do ko­mendy. - B臋dzie te偶 trzeba um贸wi膰 si臋 na dalsze konsultacje z Morrisem i z Mir膮, a je偶eli do pi臋tnastej nie przyjdzie raport z laboratorium, to mu­simy pogoni膰 Dickiego.

- Mam um贸wi膰 ich wszystkich?

- Nie, ja... - Eve zatrzyma艂a si臋 nagle. Na 艂awce przed drzwiami do wy­dzia艂u zab贸jstw siedzia艂 olbrzymi m臋偶czyzna, kt贸ry zauwa偶ywszy j膮, wsta艂. - Dobra, zajmij si臋 tym. A potem we藕 sobie dwie godziny wolnego.

Poczeka艂a, a偶 Peabody wejdzie do biura, i ruszy艂a przed siebie, wpycha­j膮c r臋ce w kieszenie.

- Witaj, Bach.

- Cze艣膰, Dallas. Pojawi艂a艣 si臋 w bardzo dobrym momencie. Gliny robi膮 si臋 nerwowe, kiedy w pobli偶u kr臋ci si臋 postawny, pi臋kny czarny m臋偶czyzna.

Postawny by艂 na pewno. I czarny. Ale 偶adn膮 miar膮 nie pi臋kny. Nawet matka zapatrzona w swoje male艅stwo jak w 艣wi臋ty obrazek nie by艂aby w stanie zachwyca膰 si臋 dzieckiem z tak膮 twarz膮; i nie chodzi艂o tutaj bynaj­mniej o pokrywaj膮ce j膮 tatua偶e. Jego tors opina艂a obcis艂a srebrna koszul­ka z kr贸tkim r臋kawem, na to mia艂 narzucon膮 d艂ug膮 czarn膮 kamizelk臋. Po­t臋偶ne nogi kry艂y si臋 w dopasowanych czarnych spodniach. Buty na grube] podeszwie dodawa艂y mu jeszcze dwa centymetry wzrostu, chocia偶 i bez nich wygl膮da艂 jak olbrzym.

Cz艂owiek ten prowadzi艂 seksklub o nazwie Do艂y. Drinki, kt贸re podawa­no w tym lokalu, je艣li nie truj膮ce, to na pewno by艂y bardzo szkodliwe, mu­zyk臋 grano ostr膮, a klientela w du偶ej mierze sk艂ada艂a si臋 z recydywy, kt贸­ra zagl膮da艂a tam w przerwach pomi臋dzy odsiadkami.

Jego przydomek nie bra艂 si臋 bynajmniej z zami艂owania do muzyki kla­sycznej; jak sam mawia艂: 鈥瀟ak to s艂ycha膰, jak z艂api臋 dw贸ch leszczy i grzmotn臋 ich 艂bami o siebie鈥. Nie up艂yn臋艂o jeszcze nawet kilka miesi臋cy, odk膮d Eve trzyma艂a go w ramionach, a on p艂aka艂 jak dziecko nad zw艂okami swo­jej zamordowanej siostry.

- Przyszed艂e艣 tak sobie, straszy膰 gliniarzy? - zapyta艂a.

- Ciebie nic nie przestraszy, bia艂asie. Po艣wi臋cisz mi chwil臋? Najlepiej w jakim艣 miejscu, gdzie 艣ciany nie maj膮 uszu.

- Nie ma sprawy. - Zaprowadzi艂a go do swojego pokoiku i zamkn臋艂a drzwi.

- Psia buda - mrukn膮艂, a w oczach zamigota艂 mu u艣miech. - Chyba ni­gdy jeszcze nie by艂em w takim miejscu, jak by to powiedzie膰... z w艂asnej nieprzymuszonej woli.

- Napijesz si臋 kawy? Pokr臋ci艂 g艂ow膮, wygl膮daj膮c przez okno.

- Ciasno tu u ciebie, cukiereczku.

- Ciasno, ale w艂asno. Usi膮dziesz? Zn贸w potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Dawno si臋 nie widzieli艣my.

- Troch臋. - Zapad艂a chwila ciszy; oboje przypomnieli sobie poprzednie spotkanie.

- Ostatnim razem widzia艂em ci臋, kiedy przysz艂a艣 do mnie do klubu i po­prosi艂a艣 o rozmow臋 w cztery oczy. Dowiedzia艂em si臋, 偶e z艂apali艣cie tego skurwysyna, kt贸ry zabi艂 moj膮 siostr臋. Nie mia艂em ci wtedy zbyt wiele do powiedzenia.

- Niezbyt wiele mo偶na by艂o powiedzie膰. Wzruszy艂 ramionami.

- Przeciwnie. Powiedzie膰 mo偶na by w艂a艣nie zbyt wiele.

- Kilka tygodni temu wst膮pi艂am do ciebie. By艂am akurat w pobli偶u. Barman powiedzia艂, 偶e wyjecha艂e艣.

- Po tym, co sta艂o si臋 ma艂ej, nie mog艂em tutaj siedzie膰. Musia艂em si臋 wyrwa膰 na chwil臋. Pojecha膰 sobie dok膮d艣. 艢wiat jest po byku wielki. Tro­ch臋 si臋 na niego napatrzy艂em. Nie podzi臋kowa艂em ci jeszcze za to, co zro­bi艂a艣 dla mnie i dla mojej siostry. Nie umia艂em tego powiedzie膰.

- Teraz te偶 nie musisz.

- To by艂a pi臋kna dziewczyna.

- Prawda. Nie straci艂am jeszcze w 偶yciu nikogo naprawd臋 bliskiego, ale...

Olbrzym odwr贸ci艂 si臋 do niej twarz膮.

- Ty codziennie patrzysz, jak ludzie odchodz膮. Nie wiem, jak to robisz, 偶e zamykasz jedn膮 spraw臋 i bierzesz si臋 do nast臋pnej. - Wzi膮艂 g艂臋boki od­dech. - Dosta艂em od twojego pana list. Napisa艂 mi, 偶e posadzili艣cie w par­ku drzewo za moj膮 ma艂膮. Pi臋kna sprawa. Wybra艂em si臋, 偶eby je obejrze膰. Pi臋kna rzecz, naprawd臋. Chc臋 wam podzi臋kowa膰.

- Prosz臋 bardzo.

- Chc臋 ci te偶 powiedzie膰, 偶e by艂a艣 dla niej bardzo dobra. Wiem, 偶e wzi臋­艂a艣 j膮 pod opiek臋, i nigdy o tym nie zapomn臋. Kto nie umar艂, musi 偶y膰, za wszelk膮 cen臋. Wi臋c ja te偶 si臋 postaram, najlepiej jak umiem. Teraz, jak wpadniesz na Do艂y, to ju偶 na pewno mnie zastaniesz. B臋d臋 robi艂 to, co zwyk­le. Nigdy nie zabraknie tuman贸w, kt贸rzy a偶 si臋 prosz膮, 偶eby rozwali膰 im 艂eb.

- Ciesz臋 si臋, 偶e wr贸ci艂e艣.

- Gdybym m贸g艂 co艣 dla ciebie zrobi膰, wystarczy, 偶e si臋 odezwiesz. A w og贸le to musz臋 ci powiedzie膰, landryneczko, 偶e co艣 nie bardzo mi wygl膮dasz.

- Mia艂am kilka ci臋偶kich dni.

- Mo偶e czas si臋 wyrwa膰 z miasta na troch臋?

- Mo偶e. - Eve przekrzywi艂a g艂ow臋 i przyjrza艂a mu si臋 uwa偶nie. - Spory z ciebie facet.

- Koteczku... - Murzyn poklepa艂 si臋 po kroczu. - Mam to na pi艣mie, z li­st膮 podpis贸w u do艂u.

- Wierz臋. Ale lepiej nie wypuszczaj tego 偶ar艂acza na szerokie wody. - Przed oczami zn贸w stan臋艂a jej mapa miasta. - Postawny i pi臋kny czarny m臋偶czyzna, chc膮c zadba膰 o rze藕b臋 swojego pi臋knego cia艂a, musi regularnie chodzi膰 do si艂owni, prawda?

- Mam troch臋 w艂asnego sprz臋tu. - Mrugn膮艂 do niej lubie偶nie. - Ale pa­r臋 razy w tygodniu wpadam na si艂k臋. To dyscyplinuje cia艂o i umys艂.

- Znasz klub U Jima?

- To chlew.

- Podobno. A Kulturysta?

- Tam nie chodz膮 babki. Komu mam pokazywa膰 takie cia艂ko? Facetom? Szkoda troch臋. Poza tym do faceta z moimi atrybutami w takim miejscu zawsze kto艣 si臋 zacznie podwala膰. Musz臋 si臋 szarpa膰 z jednym czy z drugim i trac臋 cenny czas. Dlatego chodz臋 do Pro Formy. Tam po 膰wiczeniach, jak si臋 ma ochot臋, mo偶na sobie zam贸wi膰 kompleksowy masa偶. Ca艂ego cia艂a - doda艂 ze znacz膮cym u艣miechem.

- Ale znasz te偶 inne kluby i m贸g艂by艣 troch臋 si臋 w nich rozejrze膰, gdy­by艣 mia艂 ochot臋?

Jego u艣miech sta艂 si臋 szerszy.

- M贸g艂bym, jakby mnie poprosi艂a jedna patykowata bia艂a glina.

- Szukam faceta wzrostu oko艂o metra dziewi臋膰dziesi膮t do dw贸ch me­tr贸w i wagi mniej wi臋cej stu dwudziestu kilogram贸w. Jasna sk贸ra. Niena­widzi kobiet. Samotnik. Naprawd臋 silny.

- Gdybym, powiedzmy, powa偶nie chcia艂 wypr贸bowa膰 inn膮 si艂k臋 i zapu­艣ci艂 si臋 kiedy艣 do takiego klubu, o jaki ci chodzi, to niewykluczone, 偶e m贸g艂bym przyuwa偶y膰 kogo艣 w tym typie.

- Niewykluczone. A gdyby艣 ju偶 go przyuwa偶y艂, to m贸g艂by艣 da膰 mi zna膰.

- Zobacz臋, co da si臋 zrobi膰.

13

Eve przespa艂a si臋 godzin臋 z g艂ow膮 na biurku. Gdy si臋 obudzi艂a, w poczcie przychodz膮cej czeka艂 ju偶 na ni膮 raport z sekcji zw艂ok. Poczu艂a si臋 niemal­偶e zawiedziona, 偶e nie b臋dzie okazji, aby zmy膰 g艂ow臋 szefowi laboratorium.

Zapozna艂a si臋 z raportem, ods艂ucha艂a notatk臋 s艂u偶bow膮 od Peabody, potwierdzaj膮cej termin konsultacji, a potem przejrza艂a poczt臋 g艂osow膮 i e - maile.

Biuro komendanta wydzia艂u informowa艂o, 偶e porucznik Dallas ma si臋 stawi膰 na konferencji prasowej o godzinie szesnastej. Eve spodziewa艂a si臋 tego i wiedzia艂a, 偶e je艣li nie ruszy wreszcie ty艂ka i nie we藕mie si臋 do robo­ty, to nie do艣膰, 偶e b臋dzie kompletnie nieprzygotowana do rozmowy z dzien­nikarzami, ale jeszcze na dodatek si臋 sp贸藕ni.

Przetar艂a d艂o艅mi twarz i po艂膮czy艂a si臋 z gabinetem Morrisa w prosekto­rium. Odpowiedzia艂 osobi艣cie; zasta艂a go przy biurku.

- Co dla mnie masz? - zapyta艂a.

- Za chwil臋 prze艣l臋 raport, ale ju偶 mog臋 ci zdradzi膰, 偶e Lily Napier mia艂a kr贸tkie 偶ycie, kt贸re kto艣 jej przerwa艂 w identyczny spos贸b, jak w przypadku Elisy Maplewood. Moim zdaniem sprawc膮 by艂 ten sam cz艂owiek. Tym razem obszed艂 si臋 bardziej brutalnie z cia艂em i twarz膮 ofiary, co pozwala przypuszcza膰, 偶e narasta w nim agresja. - Znikn膮艂 na chwil臋 z po­la widzenia kamery, a po chwili Eve zobaczy艂a w jego d艂oni teczk臋 z akta­mi. - Twoje ogl臋dziny miejsca zbrodni by艂y jak zwykle bardzo dok艂adne. Do zebranych przez ciebie informacji mog臋 doda膰, 偶e ofiara na cztery godziny przed 艣mierci膮 zjad艂a troch臋 ry偶u sma偶onego na smalcu i 偶e mia艂a lekk膮 anemi臋. Nie znalaz艂em ani 艣ladu m臋skiego nasienia. Wewn膮trz pochwy by艂o kilka w艂贸kien. Domy艣lam si臋, 偶e pochodz膮 z jej bielizny i do­sta艂y si臋 tam podczas gwa艂tu. Na sk贸rze natrafi艂em te偶 na inne 艣lady. Analiza wyka偶e zapewne, 偶e s膮 to w艂贸kna tekstylne pochodz膮ce najpraw­dopodobniej z ubrania ofiary. Pod paznokciami, zgodnie z twoim spostrze­偶eniem, trawa i ziemia. Wbi艂a palce w gleb臋. 呕adnych w艂os贸w, opr贸cz jej w艂asnych.

- W艂osy znalezione na ciele Maplewood zidentyfikowano jako sier艣膰 Psa i wiewi贸rki - poinformowa艂a go Eve. - Psia sier艣膰 to zupe艂na oczywi­sto艣膰, a wiewi贸rcza mog艂a by膰 na trawie, to ca艂kiem prawdopodobne. Z ra­portu Dickiego wynika, 偶e czarne w艂贸kna pobrane spod paznokci Elisy M a - plewood s膮 sztuczne. Wszyscy teraz ubieraj膮 si臋 na czarno. Kiedy z艂apiemy morderc臋, b臋dziemy mogli je por贸wna膰, ale na razie nie mamy dos艂ownie nic, co nale偶a艂o do niego.

- Szale艅cy, na ca艂e nieszcz臋艣cie, rzadko bywaj膮 g艂upi.

- To prawda. Dzi臋ki, Morris.

Ju偶 mia艂a wybra膰 numer gabinetu doktor Miry, kiedy nagle poczu艂a, 偶e poziom cukru w jej krwi osi膮gn膮艂 ju偶 granicznie niski poziom, a poniewa偶 jej podr臋czny zapas czekolady by艂 chwilowo wyczerpany, nie pozosta艂o nic innego: musia艂a skorzysta膰 z dystrybutora. Wysz艂a na korytarz i stan臋艂a przed automatem, mierz膮c go spojrzeniem pe艂nym niech臋ci.

- Masz jaki艣 problem? - us艂ysza艂a nagle. Obejrza艂a si臋. Za ni膮 sta艂a Mira.

- Nie - odpar艂a. - W艂a艣nie chcia艂am do ciebie dzwoni膰. Wysz艂am tylko wzi膮膰 sobie co艣 na z膮b.

- By艂am um贸wiona na konsultacj臋 w twoim wydziale i pomy艣la艂am, 偶e zajrz臋 do ciebie.

- Super. - Po chwili wahania Eve wyci膮gn臋艂a z kieszeni gar艣膰 kredyt贸w.

- Mog臋 ci臋 o co艣 poprosi膰? We藕 dla mnie boostera.

- W porz膮dku - odpar艂a Mira, ale machn臋艂a r臋k膮. - Zap艂ac臋.

- Dzi臋ki. - Eve schowa艂a kredyty, grzechocz膮c nimi w kieszeni. - Uni­kam kontaktu z maszynami, kiedy tylko nie jest to absolutnie konieczne - doda艂a tonem wyja艣nienia. - To taki eksperyment.

- Hmm. Chcesz sztuczne owoce czy sztuczny karmel?

- Sztuczny karmel. Mia艂a艣 czas przeczyta膰 raport w sprawie Lily Na­pier?

- Niestety, tylko go przejrza艂am. - Mira wybra艂a produkt z listy. Maszy­na - tonem, kt贸ry w uszach Eve zabrzmia艂 do b贸lu protekcjonalnie - zacz臋­艂a rozwodzi膰 si臋 na temat wy艣mienitego smaku batonika marki Booster, na­tychmiastowego pobudzenia energetycznego oraz wygody konsumenta zwi膮zanej z og贸ln膮 dost臋pno艣ci膮 produktu, po czym przesz艂a do recytacji listy sk艂adnik贸w i warto艣ci od偶ywczych.

- Dlaczego nie mo偶na tego wyciszy膰? Naprawd臋 przyda艂aby si臋 taka opcja. - Eve rozerwa艂a opakowanie i ugryz艂a kawa艂ek. - Potrzebujesz jesz­cze troch臋 czasu, 偶eby zapozna膰 si臋 z aktami sprawy?

- Przyda艂oby si臋, ale ju偶 mog臋 ci powiedzie膰 to, do czego prawdopodob­nie sama dosz艂a艣. On si臋 rozkr臋ca. Kolejne morderstwo nast膮pi艂o bardzo szybko po poprzednim, nasuwa si臋 wi臋c logiczny wniosek, 偶e ma ju偶 wybra­ne nast臋pne ofiary i jest przygotowany do dzia艂ania. Twoje ogl臋dziny miej­sca zbrodni wykaza艂y, 偶e ofierze nie uda艂o si臋 go zrani膰 w obronie w艂asnej, a tak偶e 偶e przed 艣mierci膮 pobi艂 j膮 brutalniej ni偶 poprzedni膮 kobiet臋.

- By艂a drobniejsza ni偶 Elisa Maplewood i jakby bardziej delikatna. Do tego moim zdaniem na dzie艅 dobry dosta艂a w twarz. Z艂ama艂 jej szcz臋k臋 i nie pr贸bowa艂a si臋 ju偶 broni膰.

- Z obra偶e艅, kt贸re zada艂 ofierze przed 艣mierci膮, wnioskuj臋, 偶e tym ra­zem by艂 z艂y i zawiedziony faktem, 偶e nie stawia艂a oporu. Tylko kiedy ofia­ra pr贸buje si臋 z nim szarpa膰, mo偶e popisa膰 si臋 swoj膮 si艂膮, pokaza膰, jak膮 ma przewag臋.

- Ale po co bi膰 kogo艣, kto nic nie czuje? 呕adna frajda.

- W tym przypadku zgodz臋 si臋 z tob膮. Ta kobieta z pewno艣ci膮 go nieco rozczarowa艂a.

- Je艣li jest rozczarowany, to nast臋pne morderstwo mo偶e nast膮pi膰 szybciej, bo b臋dzie szuka艂 spe艂nienia. - Eve ugryz艂a kolejny k臋s batoni­ka, maszeruj膮c tam i z powrotem po korytarzu; Mira czeka艂a cierpliwie. - Id臋 dzi艣 na konferencj臋 prasow膮 - oznajmi艂a wreszcie. - Mam powie­dzie膰 kobietom z d艂ugimi br膮zowymi w艂osami, 偶eby nie wychodzi艂y z do­mu po zmierzchu? Jezu... - westchn臋艂a. - Czuj臋 si臋 tak, jakbym zamyka­艂a go po kawa艂ku w klatce, a ta moja klatka wci膮偶 nie ma wszystkich 艣cian, chocia偶 wiem, 偶e ju偶 niewiele brakuje. Szukam pozosta艂ych ele­ment贸w, szukam cholernego sufitu, a ten dra艅 tymczasem znajdzie sobie kolejn膮 ofiar臋.

- To prawdopodobne - przytakn臋艂a Mira z niewzruszonym spokojem. - Niewykluczone, 偶e zabije nast臋pn膮 kobiet臋 albo nawet kilka, zanim z艂o偶ysz t臋 klatk臋 i nakryjesz j膮 sufitem. Ale to on ponosi odpowiedzialno艣膰 za 艣mier膰 tych kobiet, nie ty.

- Wiem, ale...

- Ale trudno ci znie艣膰 my艣l, 偶e gdzie艣 w naszym mie艣cie jaka艣 kobieta 偶yje sobie spokojnie, ca艂kowicie nie艣wiadoma, 偶e kto艣 zamierza odebra膰 jej 偶ycie w bardzo brutalny spos贸b. Sadystyczny wr臋cz. Trudno ci znie艣膰 my艣l, 偶e pomimo ca艂ej twojej pracy jemu zn贸w mo偶e si臋 uda膰.

- On planuje kolejne morderstwo, a ja wybieram si臋 wieczorem na ja­k膮艣 debiln膮 kolacj臋.

- Eve. - Mira wzi臋艂a j膮 pod rami臋 i 艂agodnie odci膮gn臋艂a pod 艣cian臋, gdzie kr臋ci艂o si臋 nieco mniej ludzi. - Pami臋tasz? Kiedy艣 by艂o tak, 偶e praca wype艂nia艂a ci dok艂adnie ka偶d膮 chwil臋 偶ycia.

Eve wyci膮gn臋艂a d艂onie przed siebie, zawieszaj膮c je w powietrzu jak sza­le wagi.

- Kolacja ze znajomymi. - Zako艂ysa艂a praw膮 r臋k膮. - Z艂apanie morder­cy. - Lewa d艂o艅 opad艂a b艂yskawicznie, jakby omdla艂a pod olbrzymim ci臋偶a­rem. - Nad czym tu si臋 zastanawia膰?

- Wiesz dobrze, 偶e to wcale nie jest a偶 tak proste i jednoznaczne. - Uparta mina, kt贸ra nagle pojawi艂a si臋 na twarzy Eve, sprawi艂a, 偶e Mira podj臋艂a temat. - Przypomnij sobie teraz, co ci kiedy艣 powiedzia艂am: za dwa, najwy偶ej trzy lata musisz si臋 wypali膰. Musi nadej艣膰 taki moment, gdy nie b臋dziesz ju偶 mog艂a spojrze膰 na kolejn膮 ofiar臋, pozostaj膮c przy zdro­wych zmys艂ach. I to by by艂a wielka tragedia. Dla ciebie, dla wydzia艂u, dla ca艂ego miasta.

Na sam膮 my艣l o takiej mo偶liwo艣ci Eve poczu艂a, jak wszystko si臋 w niej skr臋ca.

- Nie pozwoli艂abym sobie nigdy na co艣 takiego.

- Nie masz wyboru. Dwa lata temu, w lutym - ci膮gn臋艂a Mira cichym g艂osem - przesz艂a艣 seri臋 standardowych test贸w, kt贸rym musi podda膰 si臋 ka偶dy funkcjonariusz, kiedy zabije podejrzanego.

- Okre艣lenie 鈥瀙odejrzany鈥 niespecjalnie pasuje do bandyty z ociekaj膮cym krwi膮 no偶em w gar艣ci, stoj膮cego nad dzieckiem, kt贸re przed chwil膮 pokroi艂 na plasterki.

- Ma艂o brakowa艂o, a odpad艂aby艣 na testach. I nie dlatego, 偶e zlikwido­wa艂a艣 bandyt臋. To by艂a uzasadniona konieczno艣膰. Mia艂a艣 trudno艣ci w艂a艣nie przez tamto dziecko. Zaliczy艂a艣 wy艂膮cznie dzi臋ki silnej woli. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.

Eve pami臋ta艂a. Pami臋ta艂a z ca艂膮 dok艂adno艣ci膮, jak p臋dzi艂a w g贸r臋 po schodach, jak powietrze rozdziera艂 wrzask, jak g艂owa jej p臋ka艂a od tego wrzasku na kawa艂ki. Pami臋ta艂a, co zobaczy艂a po wywa偶eniu drzwi. By艂o ju偶 za p贸藕no.

Dziewczynka wygl膮da艂a jak lalka. Male艅ka laleczka z szeroko otwarty­mi oczami, schwytana przez potwora.

- Wci膮偶 j膮 widuj臋 w snach. Mia艂a na imi臋 Mandy. - Dallas ostro偶nie wy­pu艣ci艂a powietrze. - Zdarzaj膮 si臋 takie wypadki, kt贸re wal膮 po g艂owie moc­niej ni偶 inne.

- Wiem o tym. - Nie mog膮c si臋 powstrzyma膰, Mira wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i pog艂adzi艂a Eve delikatnie po ramieniu. - Zrobi艂a艣 to, co do ciebie nale偶a­艂o, ale nie uda艂o ci si臋 uratowa膰 tego dziecka. Bardzo ci臋偶ko to znios艂a艣. Nie pierwszy raz spotka艂o ci臋 co艣 takiego. Nie pierwszy i nie ostatni. A dzi臋ki temu, 偶e uda艂o ci si臋 otworzy膰 swoje 偶ycie na innych, 偶e wybierasz si臋 dzi艣 na kolacj臋 pomimo tego, 偶e ani na chwil臋 nie przestajesz my艣le膰 o pracy, by膰 mo偶e staniesz si臋 lepszym cz艂owiekiem i lepsz膮 policjantk膮. A by膰 mo­偶e nie. Nie mog臋 da膰 ci 偶adnej gwarancji, ale zapewniam, 偶e zyska艂a艣 dzi臋­ki temu wiele, wiele lat czynnej s艂u偶by.

- Kiedy艣 za takie kazanie tylko bym si臋 na ciebie wkurzy艂a. Na ustach Miry zaigra艂 lekki u艣mieszek.

- O tym te偶 wiem.

- Ale skoro si臋 nie wkurzy艂am, w ka偶dym razie nie bardzo, to znaczy, 偶e mo偶esz mie膰 racj臋. To tylko kolacja. Cz艂owiek musi co艣 je艣膰. - Spojrza艂a na opakowanie po batoniku, kt贸re 艣ciska艂a w d艂oni, i roze艣mia艂a si臋 p贸艂g臋b­kiem. - Kiedy ju偶 nie ma wyj艣cia.

- Przeczytam uwa偶nie akta sprawy - obieca艂a Mira. - Je艣li co艣 mi przyj­dzie do g艂owy, od razu dam ci zna膰. To 艣ledztwo od dzi艣 ma u mnie priory­tet. Jestem dla ciebie dost臋pna o ka偶dej porze dnia i nocy, kiedy tylko b臋­dziesz potrzebowa艂a konsultacji.

- Dzi臋ki. - Eve zmi臋艂a foli臋 i wrzuci艂a j膮 do kosza na odpadki wt贸rne. - I dzi臋ki za do艂adowanie akumulator贸w. Tych i tamtych.

Po drodze wst膮pi艂a jeszcze do 艂azienki i spryska艂a sobie twarz lodowa­to zimn膮 wod膮. Czekaj膮c, a偶 wyschnie, wyci膮gn臋艂a z kieszeni komunikator.

- Peabody.

- Tak jest! Eve obrzuci艂a wzrokiem jej blad膮 twarz i wystraszone oczy 艣wiec膮ce w p贸艂mroku zaciemnionego pomieszczenia.

- Wstawajcie, 偶o艂nierzu. Za kwadrans konferencja prasowa.

- Dam rad臋. Tylko strzel臋 si臋 w twarz, bo musz臋 si臋 obudzi膰. Ju偶 lec臋.

- Chod藕 do mnie, szybko. Sama ci臋 strzel臋.

- Obiecanki cacanki. Eve roz艂膮czy艂a si臋. K膮ciki ust dr偶a艂y jej w lekkim u艣miechu. Mo偶e to wcale nie jest takie trudne otworzy膰 swoje 偶ycie na innych, pomy艣la艂a. Przynajmniej na niekt贸rych.

Og贸lnie rzecz bior膮c, Eve uwa偶a艂a konferencje prasowe bardziej za m臋­cz膮cy przymus ni偶 za prawdziwe utrapienie. By艂o z tym troch臋 k艂opotu, mniej wi臋cej tyle, co z 艂agodn膮, przej艣ciow膮 niestrawno艣ci膮.

Wiedzia艂a dobrze, jak膮 polityk臋 si臋 tutaj uprawia. Spotkanie z dzienni­karzami zorganizowano na schodach komendy - chodzi艂o o to, 偶eby ratusz m贸g艂 umy膰 r臋ce i zrzuci膰 ca艂膮 odpowiedzialno艣膰 na policj臋. I tak si臋 te偶 sta­艂o: po wyg艂oszeniu kr贸tkiego o艣wiadczenia burmistrz zszed艂 z podium, od­daj膮c g艂os nadkomisarzowi.

Tibble by艂 rzeczowy i pow艣ci膮gliwy w s艂owach; Eve nie spodziewa艂a si臋 zreszt膮 po nim niczego innego. Emanowa艂 w艂adz膮, trosk膮 i p艂on膮艂 sprawied­liwym gniewem. Wygl膮da艂 dok艂adnie tak, jak powinien wygl膮da膰 naczelny dow贸dca si艂 policji w mie艣cie, gdzie grasuje sadysta bestialsko morduj膮cy niewinne kobiety w parkach. Mia艂 na sobie ciemnoszary garnitur i krawat w pos臋pnym granatowym odcieniu, a w klapie b艂yszcza艂a mu ma艂a z艂ota od­znaka z emblematem nowojorskiej policji.

Oficjalny i dystyngowany, pomy艣la艂a Eve. Pasuje to do niego jak ula艂. Tak jak przed chwil膮 burmistrz, nadkomisarz nie odpowiada艂 na 偶adne py­tania, wyg艂osi艂 tylko o艣wiadczenie.

Sens jego s艂贸w, uzna艂a, by艂 nast臋puj膮cy: wypowiedzieli艣my mordercy woj­n臋. Ale bynajmniej nie tkwimy w okopach. Mamy za zadanie utrzymywa膰 po­rz膮dek w mie艣cie i w tym w艂a艣nie celu wysy艂amy naszych 偶o艂nierzy na front.

By艂 to idealny temat. Jasno okre艣lone, zdecydowane stanowisko. R贸w­nie m膮drym posuni臋ciem by艂o oddanie g艂osu komendantowi Whitneyowi.

To wszystko musia艂o zabra膰 troch臋 czasu i chocia偶 tak naprawd臋 nie udzielono 偶adnych nowych informacji, to w rezultacie media dosta艂y jakie艣 och艂apy, kt贸re mog艂y sobie szarpa膰, a do opinii publicznej dotar艂o zapew­nienie, 偶e spraw膮 zajmuj膮 si臋 najwy偶si urz臋dnicy w mie艣cie.

To dobre miasto, porz膮dne i precyzyjnie zarz膮dzane, pomy艣la艂a Eve. Chocia偶 nie brak w nim ciemnych zau艂k贸w i mrocznych zakamark贸w, to jest dobre miasto. Nale偶y o tym pami臋ta膰, bo to bardzo wa偶ne. Nie wolno traci膰 z oczu warto艣ciowych, pozytywnych rzeczy tylko dlatego, 偶e na co dzie艅 cz艂owiek przekopuje si臋 przez odpady spo艂ecze艅stwa.

Dzi臋ki temu mog艂a stan膮膰 w to s艂oneczne wrze艣niowe popo艂udnie na schodach gmachu komendy i my艣le膰 dobrze o tym mie艣cie, mimo 偶e nie by­艂o ono wolne od zbrodni, pod艂o艣ci i zwyk艂ych, codziennych okrucie艅stw.

To by艂o dobre miasto. Jedyny dom, jaki zna艂a w swoim 偶yciu.

- Oficer prowadz膮cy dochodzenie, porucznik Dallas, odpowie na pa艅­stwa pytania. - Whitney odwr贸ci艂 si臋, spojrza艂 na Eve. - Pani porucznik...

Szefowie powiedzieli swoje, teraz kolej na mnie, pomy艣la艂a. Wiedziona nag艂ym impulsem, chwyci艂a Peabody za rami臋 i cho膰 sp艂oszona partnerka Pr贸bowa艂a si臋 wyrywa膰, zaci膮gn臋艂a j膮 na podium.

- Wraz z moj膮 partnerk膮, detektyw Peabody, nie mamy wiele do doda­nia. O艣wiadczenia pana burmistrza oraz pana nadkomisarza, jak r贸wnie偶 wyja艣nienia, kt贸rych udzieli艂 komendant Whitney, by艂y wyczerpuj膮ce. To 艣ledztwo jest obecnie nasz膮 najwa偶niejsz膮 spraw膮. Prowadzimy j膮 nieprze­rwanie i sprawdzamy wszelkie wykryte tropy.

Dziennikarze w jednej chwili zasypali j膮 gradem pyta艅. Eve odczeka­艂a chwil臋, a偶 ich fala nieco os艂abnie, a potem wybra艂a sobie jedno na chy­bi艂 trafi艂.

- Obie ofiary zosta艂y okaleczone. Czy policja uwa偶a, 偶e to by艂y zab贸j­stwa rytualne?

- 艢ledztwo nie wykaza艂o zwi膮zk贸w mordercy z kt贸r膮kolwiek ze znanych religii. Jeste艣my przekonani, 偶e Elis臋 Maplewood oraz Lily Napier zabi艂 ten sam cz艂owiek, dzia艂aj膮cy z w艂asnej woli i na w艂asn膮 r臋k臋.

- Czy mo偶e pani opisa膰, w jaki spos贸b okaleczono ofiary?

- Ze wzgl臋du na specyfik臋 艣ledztwa oraz konieczno艣膰 jak najszybszego zatrzymania rzeczonego osobnika i postawienia go przed wymiarem spra­wiedliwo艣ci, nie mo偶emy ujawni膰 偶adnych szczeg贸艂贸w dotycz膮cych prowa­dzonej sprawy.

- Obywatele maj膮 prawo do informacji.

Jasne, pomy艣la艂a Eve. Czy ten wy艣wiechtany frazes naprawd臋 nigdy im si臋 znudzi?

- Prawem obywateli jest to, 偶eby odpowiednie s艂u偶by czuwa艂y nad ich bezpiecze艅stwem. Robimy wszystko co w naszej mocy, aby im je zapewni膰. Prawem obywateli jest oczekiwa膰 od policji oraz od w艂adz miasta, 偶e do艂o­偶膮 wszelkich stara艅, aby wytropi膰, zatrzyma膰 i os膮dzi膰 cz艂owieka odpowie­dzialnego za 艣mier膰 Elisy Maplewood i Lily Napier. Obywatele nie maj膮 natomiast prawa 偶膮da膰 ujawnienia najistotniejszych szczeg贸艂贸w 艣ledztwa w tej sprawie.

A wy, doda艂a w my艣lach, nie macie prawa nakr臋ca膰 sobie ogl膮dalno艣ci, 偶eruj膮c na czyjej艣 tragedii.

- Co 艂膮czy艂o obie ofiary?

- Peabody - mrukn臋艂a Eve i natychmiast us艂ysza艂a, jak jej partnerka nerwowo prze艂yka 艣lin臋.

- W obu wypadkach morderstwa dokonano w identyczny spos贸b - po­informowa艂a Delia dziennikarzy. - Obie ofiary to kobiety nale偶膮ce do tej samej rasy i grupy wiekowej. Obie zosta艂y zaatakowane w miejskich par­kach.

- Czy 艂膮czy艂o je co艣 jeszcze? Jakimi tropami pod膮偶a 艣ledztwo?

- Z przyczyn uprzednio podanych nie wolno nam ujawnia膰 ani oma­wia膰 szczeg贸艂贸w prowadzonego dochodzenia.

- Czy policja uwa偶a morderc臋 za dewianta seksualnego?

- Dwie kobiety - powiedzia艂a Eve, dziwi膮c si臋 w duchu swojej aniel­skiej cierpliwo艣ci - zosta艂y pobite, zgwa艂cone i zamordowane. Jestem prze­konana, 偶e potrafi膮 pa艅stwo sami wyci膮gn膮膰 z tego wnioski.

- Czy policja uwa偶a, 偶e nast膮pi膮 kolejne morderstwa?

- Czy mog膮 panie opisa膰 nieco bardziej szczeg贸艂owo narz臋dzie zbrodni?

- Czy s膮 ju偶 jacy艣 podejrzani?

- Czy morderca zostanie wkr贸tce zatrzymany?

- Czy kolejnym parkom grozi zamkni臋cie?

- Czy okaleczenia by艂y natury seksualnej?

- Zastanawia mnie jedna rzecz - powiedzia艂a g艂o艣no Eve, mierz膮c t艂u­mek dziennikarzy beznami臋tnym, ch艂odnym wzrokiem, ale w jej oczach za­czyna艂y ju偶 p艂on膮膰 iskry rozdra偶nienia. - Szczerze chcia艂abym si臋 dowie­dzie膰, w jaki spos贸b uda艂o si臋 pa艅stwu nie przyj膮膰 do wiadomo艣ci, 偶e nie ujawnimy 偶adnych szczeg贸艂贸w dotycz膮cych bie偶膮cego dochodzenia. Ch臋t­nie dowiem si臋, czemu tak bardzo pa艅stwu zale偶y, aby sta膰 tutaj, zdziera膰 sobie gard艂a i marnowa膰 nasz czas, wykrzykuj膮c pytania, na kt贸re nie od­powiemy, poniewa偶 nam nie wolno. Zr贸bmy zatem tak: oszcz臋dz臋 nam wszystkim zachodu i podziel臋 si臋 z pa艅stwem tym, co wiem.

Zapad艂a taka cisza, jakby za chwil臋 mia艂 zosta膰 objawiony nowy zbi贸r przykaza艅.

- Zgin臋艂y dwie kobiety. Przypomn臋 ich nazwiska, na wypadek, gdyby kto艣 nie zapami臋ta艂. Kto艣 z pa艅stwa, dodam, poniewa偶 ani ja, ani moja partnerka, ani nikt z naszego wydzia艂u nie zapomnia艂, jak nazywa艂y si臋 ofiary. Ot贸偶 by艂y to Elisa Maplewood oraz Lily Napier. Tym dw贸m kobietom zadano brutaln膮 艣mier膰, kt贸rej nic nie mo偶e usprawiedliwi膰. Ka偶da zgin臋­艂a niedaleko w艂asnego domu. Zamordowano je tutaj, w naszym mie艣cie, do­puszczaj膮c si臋 haniebnego pogwa艂cenia przys艂uguj膮cych im praw, naszych praw, kt贸rych usi艂ujemy broni膰. B臋dziemy kontynuowa膰 艣ledztwo przy u偶y­ciu wszelkich dost臋pnych nam 艣rodk贸w, dop贸ki osobnik odpowiedzialny za pogwa艂cenie praw tych wszystkich kobiet nie zostanie namierzony, zatrzy­many i osadzony w wi臋zieniu. Pogwa艂conych praw Elisy Maplewood i Lily Napier broni臋 teraz ja. Czas wraca膰 do pracy.

Zesz艂a z podium i znikn臋艂a za drzwiami gmachu komendy, ignoruj膮c na­st臋pne pytania. Kiedy wesz艂a do holu, rozleg艂y si臋 oklaski; to garstka zgro­madzonych w korytarzu policjant贸w, urz臋dnik贸w i cywilnych wsp贸艂pracow­nik贸w wyrazi艂a swoje uznanie.

- Cholera. - To by艂 jedyny komentarz, na kt贸ry zdoby艂a si臋 Eve. Powie­dzia艂a to zreszt膮 p贸艂g艂osem.

- By艂a艣 niesamowita - odezwa艂a si臋 id膮ca za ni膮 Peabody. - Szczerze.

- Ani z prawienia mora艂贸w, ani z wkurzania si臋 nie ma 偶adnego po­偶ytku.

- Nie masz racji. Przyjaciele i rodziny ofiar b臋d膮 ci wdzi臋czni za to, co powiedzia艂a艣 i jak to powiedzia艂a艣. Poza tym uwa偶am, 偶e to by艂a wia­domo艣膰 dla mordercy. Jasna i jednoznaczna. Tropimy go i nie damy za wy­gran膮.

- No, dobrze. I to by by艂o na tyle.

- A poniewa偶 z niek艂aman膮 przyjemno艣ci膮 patrzy艂am, jak obje偶d偶asz tych dupkowatych pismak贸w, to nawet jestem w stanie ci wybaczy膰, 偶e za­ci膮gn臋艂a艣 mnie si艂膮 przed mikrofon i wrzuci艂a艣 na g艂臋bok膮 wod臋 bez cho­cia偶by s艂owa ostrze偶enia.

- Bardzo dobrze ci posz艂o.

- Wiem - zgodzi艂a si臋 Peabody i natychmiast zamkn臋艂a usta, kiedy na korytarzu pojawili si臋 Tibbie i Whitney.

- Witam, pani porucznik. Witam, pani detektyw. - Tibbie skin膮艂 kolej­no g艂ow膮 Eve i jej partnerce. - By艂a pani dzi艣 nadzwyczaj elokwentna, po­rucznik Dallas. Zwykle jest pani raczej oszcz臋dna w s艂owach.

- Jestem.

- Dobrze powiedziane - pochwali艂. - Panie komendancie, prosz臋... Whitney poczeka艂 chwil臋, patrz膮c za oddalaj膮cym si臋 Tibble'em.

- Burmistrz zamyka w艂a艣nie konferencj臋. Zarz膮dzi艂 chwil臋 ciszy dla uczczenia pami臋ci ofiar. - Zerkn膮艂 w stron臋 drzwi wej艣ciowych, krzywi膮c si臋 cynicznie. - Tak mu w duszy zagra艂o. No i b臋dzie te偶 mia艂 艣liczny obra­zek w wieczornych wiadomo艣ciach. Och艂o艅cie teraz troch臋 - poleci艂 - i wra­cajcie do pracy.

- Ju偶 tak och艂on臋艂am, 偶e bardziej nie mog臋 - stwierdzi艂a Eve, kiedy ko­mendant oddali艂 si臋 w 艣lad za Tibble'em. Sprawdzi艂a godzin臋. - Jeszcze tro­ch臋 za wcze艣nie dla ludzi ze zmiany, na kt贸rej pracowa艂a Lily Napier, ale niech tam. Spr贸bujmy zajrze膰 do O'Hary. - Nagle z jej kieszeni odezwa艂 si臋 sygna艂 komunikatora. - Cholera... - mrukn臋艂a pod nosem, odczytawszy na wy艣wietlaczu, 偶e dzwoni Nadine. Odebra艂a. - Z艂o偶y艂am o艣wiadczenie, odpo­wiedzia艂am na pytania. Koniec, Nadine.

- Nie dzwoni臋 jako reporterka. Po艣wi臋膰 mi pi臋膰 minut.

Eve zna艂a j膮. Wiedzia艂a, 偶e przyjaci贸艂ka potrafi podchodzi膰 ludzi i kr臋­ci膰, ale nie posunie si臋 do k艂amstwa prosto w oczy.

- Schodz臋 do gara偶u. Dostaniesz si臋 tam? Usta dziennikarki skrzywi艂 u艣mieszek.

- No wiesz...

- Poziom pierwszy, sektor trzeci. Nie mam czasu czeka膰 na ciebie.

Nie musia艂a czeka膰. Kiedy zesz艂a do gara偶u, Nadine by艂a ju偶 na miej­scu. Sta艂a, machinalnie poleruj膮c sobie paznokcie; Eve wiedzia艂a, 偶e robi to, poniewa偶 chce nimi troch臋 zaszpanowa膰.

- To twoje miejsce - zacz臋艂a Nadine - ale od kiedy stoi na nim takie cacko?

Eve delikatnie pog艂adzi艂a d艂oni膮 l艣ni膮cy niebieski b艂otnik, obiecuj膮c sobie, 偶e gdy ju偶 b臋dzie ca艂kowicie pewna, 偶e nikt jej nie widzi, uca艂uje go z rado艣ci.

- Odk膮d moja zmy艣lna partnerka wr臋czy艂a komu trzeba odpowiedni膮 艂ap贸wk臋.

- Brawo, Peabody.

- 呕adna sztuka - u艣miechn臋艂a si臋 Delia. - Par臋 uj臋膰 porucznik Dallas go艂ej pod prysznicem i da艂o si臋 za艂atwi膰.

- P臋kam ze 艣miechu - prychn臋艂a Eve. - Czego chcesz, Nadine? Czas mnie goni.

- Breen Merriweather. - U艣mieszek znikn膮艂 z ust dziennikarki.

- Masz dla mnie informacje?

- Je艣li mam, to nic o tym nie wiem. Popyta艂am bardzo ostro偶nie par臋 os贸b - doda艂a szybko, zanim Eve zd膮偶y艂a co艣 powiedzie膰. - Wiem, jak zadawa膰 pytania i potrafi臋 niejedno zrozumie膰, 艂膮cznie z tym, 偶e komu艣 nie wolno ujawnia膰 ani omawia膰 szczeg贸艂贸w 艣ledztwa. Informacje, kt贸re uzyska­艂am, nabieraj膮 zupe艂nie innej wymowy, kiedy si臋 pami臋ta, 偶e Breen by艂a jedn膮 z ofiar tego bydlaka. No wi臋c dowiedzia艂am si臋, 偶e kilka dni przed znikni臋ciem rozmawia艂a z jedn膮 z dziewczyn pracuj膮cych przy obs艂udze studia. Powiedzia艂a jej wtedy jedn膮 rzecz.

- Jak膮?

- To by艂o podczas przerwy na kaw臋. Ta dziewczyna jest z tych, co na艂o­gowo poluj膮 na facet贸w. I zacz臋艂a si臋 偶ali膰, 偶e nie ma ju偶 w mie艣cie porz膮d­nych ch艂op贸w, takich du偶ych i silnych, w typie herosa i tak dalej, i tak da­lej. Breen jej na to, 偶e powinna kiedy艣 wybra膰 si臋 z ni膮, jak b臋dzie wraca­艂a do domu. Podobno o tej samej porze zacz膮艂 na tej trasie je藕dzi膰 jaki艣 wielki i milcz膮cy facet. Nawet 偶artowa艂a sobie z niego, taki stary dowcip, znacie to? M贸wi膮, 偶e po wielko艣ci kciuka mo偶na pozna膰, jakiego kalibru facet ma sprz臋t. Breen powiedzia艂a, 偶e pewnie nosi w gaciach co najmniej magnum, bo 艂apska ma jak p贸艂miski.

- I to wszystko?

- Nie. - Nadine odgarn臋艂a w艂osy. - Zacz臋艂y sobie dowcipkowa膰, du偶o by艂o o tym, jaki to on jest wielki, a jaka jest Breen, wiecie, jak to bywa, kiedy dwie baby rozpuszcz膮 j臋zyki. Breen 艣mia艂a si臋, 偶e odda go kt贸rej艣 z dziewczyn, bo ten facet nie jest w jej typie. M贸wi艂a, 偶e lubi, jak m臋偶czy­zna ma na g艂owie chocia偶 troch臋 w艂os贸w, a poza tym on w og贸le wygl膮da jej na dupka, bo zawsze chodzi w ciemnych okularach. 艢rodek nocy, a ten w okularach.

- Jasne.

- To musia艂 by膰 on.

- Mn贸stwo ludzi je藕dzi noc膮 metrem, Nadine. S膮 w艣r贸d nich m臋偶czy藕ni, a w艣r贸d tych m臋偶czyzn zdarzaj膮 si臋 czasem olbrzymi mi臋艣niacy. Ale nie m贸wi臋, 偶e to niemo偶liwe.

- W metrze s膮 kamery.

- To prawda. - Bardzo trudno by艂o patrze膰 w oczy przyjaci贸艂ki, rozpalo­ne natarczyw膮 nadziej膮. - A nagrania z tych kamer kasuje si臋 co trzydzie­艣ci dni. Breen znikn臋艂a wcze艣niej, o wiele wcze艣niej.

- Ale mo偶na chyba...

- Sprawdz臋, czy mo偶na.

- A ciemne okulary, Dallas? Ten morderca ma przecie偶 obsesj臋 na punkcie oczu.

- Ja te偶 potrafi臋 niejedno zrozumie膰. Uwzgl臋dni臋 twoje informacje.

- No dobrze. - Nadine cofn臋艂a si臋, chocia偶 wida膰 by艂o wyra藕nie, 偶e a偶 j膮 skr臋ca, 偶eby jeszcze co艣 powiedzie膰, o co艣 zapyta膰. - Tylko obiecaj, 偶e dasz mi zna膰, jakby co.

- Kiedy tylko czego艣 si臋 dowiem. Reporterka skin臋艂a g艂ow膮, po czym otrz膮sn臋艂a si臋 i jeszcze raz obrzuci艂a wzrokiem s艂u偶bowy pojazd Eve.

- No to powiedz, jak d艂ugo tym razem poje藕dzisz, zanim go skasujesz?

- Zamknij si臋. - I aby nie przeci膮ga膰 rozmowy, Eve usiad艂a za kierownic膮. W艂膮czy艂a silnik, wycofa艂a, obje偶d偶aj膮c Nadine dooko艂a i wyjecha艂a z gara偶u.

A potem od razu zadzwoni艂a do Feeneya.

- Mam nowe informacje.

- Ja te偶. Nie pr贸buj si臋 nawet u艣miechn膮膰, bo bardzo si臋 zdziwisz.

- Aha. Zapami臋tam to sobie. S艂uchaj: Breen Merriweather, zaginiona przypuszczalnie nie 偶yje. Kilka dni przed znikni臋ciem opowiada艂a kole偶an­ce z pracy o jakim艣 du偶ym facecie, kt贸ry od pewnego czasu zacz膮艂 je藕dzi膰 metrem o tej samej porze co ona. M贸wi艂a, 偶e jest wysoki i pot臋偶nie zbudo­wany. Wspomnia艂a te偶, 偶e by艂 艂ysy i nosi艂 ciemne okulary.

- Nagrania kamer ochrony zosta艂y ju偶 do tej pory skasowane. Mogli je nawet zniszczy膰. - Feeney potar艂 nos i poci膮gn膮艂 si臋 za warg臋. - Mo偶emy p贸j艣膰 do zarz膮du transportu i pogrzeba膰 w ich archiwach. Mo偶e uda nam si臋 odkopa膰 dyski z tego okresu, o ile w og贸le jeszcze istniej膮, i wyodr臋b­ni膰 na nich jakie艣 echa skasowanych nagra艅. Je艣li znajdziemy tego faceta, to mo偶emy m贸wi膰 o szcz臋艣ciu, ale w sumie mo偶e si臋 uda膰.

Eve nie mog艂a nie zauwa偶y膰, cho膰 naprawd臋 bardzo si臋 stara艂a, 偶e Fee­ney mia艂 dzi艣 na sobie koszul臋 koloru 艣wie偶o wyci艣ni臋tego soku z limonki.

- Mog臋 poprosi膰 Whitneya o dodatkowych ludzi i czas operacyjny.

- Dzi臋ki, ale nie musisz mnie uczy膰 偶ebraniny. Od razu skieruj臋 do te­go kilku ch艂opak贸w, niech si臋 bior膮 do roboty. Informacj臋 o metrze wci膮g­n膮艂em do dokumentacji 艣ledztwa.

- Chc臋 by膰 na bie偶膮co, pami臋taj.

- McNabowi wyp艂yn膮 oczy od takiej roboty - skomentowa艂a Peabody, kiedy Eve zako艅czy艂a po艂膮czenie. - Taki los informatyka.

- Je艣li zdob臋dziemy zdj臋cie tego faceta, to ju偶 go mamy. Klatka si臋 zamknie - odpar艂a Eve.

Ale to b臋dzie wymaga艂o czasu, doda艂a w my艣lach. I to liczonego w dniach, nie w godzinach. A opr贸cz czasu - szcz臋艣cia, a w艂a艣ciwie niewiel­kiego cudu.

Bar U O'Hary odpowiada艂 opisowi: by艂 to ma艂y, wzgl臋dnie czysty pub w irlandzkim stylu. Eve dosz艂a do wniosku, 偶e w tej okolicy lokal taki jak ten sprawia艂 o wiele bardziej autentyczne wra偶enie ni偶 niekt贸re reklamo­wane puby w centrum miasta, manifestuj膮ce sw贸j oryginalny charakter obecno艣ci膮 stylizowanej koniczynki umieszczanej gdzie popadnie i perso­nelu, kt贸ry zmuszano do m贸wienia z podrabianym irlandzkim akcentem.

Tutaj by艂y przygaszone 艣wiat艂a, solidny, porz膮dny bar, zaciszne boksy z wysokimi 艣ciankami i niskie stoliki obstawione sto艂kami zamiast krzese艂.

Nalewak do piwa obs艂ugiwa艂 m臋偶czyzna z klat膮 jak ko艅 poci膮gowy. Nape艂­nia艂 p贸艂litrowe kufle harpem, guinnessem i smithwickiem z niewymuszon膮 zr臋czno艣ci膮 艣wiadcz膮c膮 o tym, 偶e pracuje za barem, odk膮d tylko nauczy艂 si臋 sta膰.

Mia艂 rumian膮 twarz, a na g艂owie strzech臋 s艂omianych w艂os贸w. Jego oczy nieprzerwanie lustrowa艂y ca艂e pomieszczenie, a spostrzegawczo艣ci膮, by艂o to wida膰, dor贸wnywa艂 gliniarzowi.

To musia艂 by膰 cz艂owiek, z kt贸rym przysz艂y si臋 spotka膰.

- Nigdy jeszcze nie pr贸bowa艂am guinnessa - oznajmi艂a Peabody.

- I na pewno nie spr贸bujesz go teraz.

- Jasne, jestem na s艂u偶bie i tak dalej... Ale kiedy艣 przyjdzie ten dzie艅, chocia偶 taki ciemny kufel wygl膮da troch臋 strasznie i do tego swoje kosztuje.

- Jest wart tej ceny.

- Aha! Kolejna wskaz贸wka. Eve stan臋艂a przy kontuarze. Barman wepchn膮艂 czekaj膮cemu klientowi kufel do r膮k i zbli偶y艂 si臋 do miejsca, gdzie sta艂y.

- Witam, pani w艂adzo.

- Ma pan dobre oczy... panie O'Hara?

- To ja. M贸j ojciec te偶 by艂 barmanem.

- Gdzie?

- W starym weso艂ym Dublinie. W uszach Eve zabrzmia艂a ta sama nuta, kt贸r膮 s艂ysza艂a nieraz w g艂osie Roarke'a: melodyjny irlandzki za艣piew.

- Kiedy przyjecha艂 pan tutaj?

- Mia艂em ze dwadzie艣cia lat. Szczeniak szukaj膮cy szcz臋艣cia. No i mo偶­na powiedzie膰, 偶e mi si臋 uda艂o.

- Na to wygl膮da.

- No, dobra. - Twarz O'Hary spowa偶nia艂a. - Przysz艂y艣cie pogada膰 o Lily. Je艣li mog臋 wam pom贸c z艂apa膰 skurwiela, kt贸ry zamordowa艂 nasz膮 kruszy­n臋, to nie musicie prosi膰. To samo tyczy si臋 wszystkich ludzi w tym barze. Michael, sta艅 na nalewaku. Usi膮dziemy sobie na chwil臋 - powiedzia艂 do Eve. - Mo偶e po kufelku?

- S艂u偶ba - mrukn臋艂a Peabody ponuro, a on u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Piwo zaczyna si臋 pi膰, jak tylko matka odstawi cz艂owieka od piersi. No, ale dobrze, przynios臋 wam co艣 bez procent贸w. Usi膮d藕cie sobie w tamtym boksie. Zaraz przyjd臋.

- Przyjemnie tutaj. - Delia usiad艂a na kanapie i rozejrza艂a si臋 dooko­艂a. - Wr贸c臋 tu z McNabem spr贸bowa膰 tego guinnessa. A nie robi膮 go mo偶e w wersji niskoalkoholowej?

- To by nie mia艂o 偶adnego sensu. O'Hara wr贸ci艂 z dwiema butelkami wody sodowej i p贸艂litrowym kuflem piwa. Postawi艂 to wszystko przed nimi, po czym wsun膮艂 swoje olbrzymie cielsko za stolik.

- No to za nasz膮 Lily. - Uni贸s艂 kufel. - Pok贸j jej duszy.

- O kt贸rej godzinie wysz艂a st膮d tamtej nocy? Barman poci膮gn膮艂 艂yczek piwa.

- Wiem, 偶e jeste艣cie gliny, ale na razie 偶adna z was si臋 nie przedstawi艂a.

- Przepraszam. - Eve wyci膮gn臋艂a odznak臋. - Porucznik Dallas, detek­tyw Peabody.

- Policjantka Roarke'a. Tak my艣la艂em.

- Zna go pan?

- Osobi艣cie nie. Jestem od niego kilka lat starszy, zreszt膮 obracali艣my si臋 w innych kr臋gach. M贸j ojciec go zna艂 - powiedzia艂 O'Hara z b艂yskiem w oku.

- Jasne.

- Nie藕le si臋 urz膮dzi艂, prawda?

- Mo偶na tak powiedzie膰. Panie O'Hara...

- Nie znam go osobi艣cie - przerwa艂 jej, pochylaj膮c si臋 i patrz膮c jej pro­sto w oczy przenikliwym wzrokiem - ale s艂ysza艂em o nim co nieco. Wiem na przyk艂ad, 偶e jest z tych, kt贸rzy zawsze chc膮 mie膰 wszystko, co najlepsze. Czy to stosuje si臋 tak偶e do jego policjantki?

- Panie O'Hara, dzisiaj jestem policjantk膮 Lily Napier. I zadbam o to, 偶eby ta biedna dziewczyna dosta艂a to, co najlepsze.

- No tak. - Wyprostowa艂 si臋 i uni贸s艂 kufel z powrotem do ust. - No tak, to by艂a dobra odpowied藕. Wysz艂a st膮d oko艂o wp贸艂 do pierwszej. Nie by艂o ruchu w interesie, wi臋c pu艣ci艂em j膮 par臋 minut wcze艣niej. Trzeba by艂o wys艂a膰 kogo艣, 偶eby odprowadzi艂 j膮 do domu. Po tym morderstwie w centrum powinienem o tym pomy艣le膰. Ale nie pomy艣la艂em.

- Ma pan dobre oczy. Czy zauwa偶y艂 pan tutaj kogo艣, kto si臋 panu nie podoba艂?

- Dziecino, nie ma tygodnia, 偶eby nie zjawi艂 si臋 tutaj kto艣, kto mi si臋 nie podoba. W ko艅cu chyba prowadz臋 pub. Ale wiem, o co wam chodzi. Nie widzia艂em nikogo takiego, 偶ebym zacz膮艂 si臋 martwi膰 o moje dziewczyny.

- M臋偶czyzna, kt贸rego szukamy, jest wysoki - wyja艣ni艂a Eve. - Pot臋偶nie zbudowany, wygl膮da na bardzo silnego. Stroni od ludzi, od towarzystwa, z nikim nie rozmawia. Mo偶liwe, 偶e nosi ciemne okulary. Nie usiad艂by przy barze, chyba 偶e nie mia艂by innego wyj艣cia. Rozgl膮da艂by si臋 raczej za stoli­kiem w tej cz臋艣ci sali, gdzie pracowa艂a Lily. By艂oby po nim wida膰 bardzo wyra藕nie, 偶e nie szuka znajomo艣ci.

- Takiego typa bym zapami臋ta艂. - O'Hara potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Nie. Nie widzia艂em nikogo w tym gu艣cie. Jestem tutaj prawie co wiecz贸r. Ale tylko prawie.

- Chcemy porozmawia膰 ze wszystkimi, kt贸rzy pracowali na tej samej zmianie co Lily.

- To b臋dzie Michael, ten, co teraz stoi za barem. Potem Rose Donnelly, Kevin i Maggie Lannigan... Aha, no i Pete, on w tej chwili zmywa gary w kuchni. Peter Maguire.

- Stali klienci?

- Hm. No tak, wiedzia艂em. Niech b臋dzie, zapisz臋 wam par臋 nazwisk, a mo偶e i adresy, gdzie si臋 da. Porozmawiajcie sobie teraz z Michaelem, to rozgarni臋ty ch艂opak, gadanie nie przeszkodzi mu w robocie.

- Dzi臋kujemy.

- Powiem wam jeszcze co艣 o Lily. To by艂a nie艣mia艂a dziewuszka, a my dokuczali艣my jej za to. Cicha, 偶yczliwa, umia艂a dobrze pracowa膰. Jak ju偶 kogo艣 pozna艂a i oswoi艂a si臋, mo偶na powiedzie膰, to robi艂a si臋 spokojniejsza. U艣miecha艂a si臋 do klienta, pami臋ta艂a, jak si臋 nazywa i co zamawia. To by艂a pouk艂adana, s艂odka dziewczyna, 偶adna tam gwiazda. Nie zapomnimy o niej.

- My te偶 nie.

14

Przes艂uchania pracownik贸w pubu trwa艂y do ko艅ca zmiany, a nawet troch臋 d艂u偶ej. Wreszcie Eve powiedzia艂a sobie, 偶e trzeba od艂o偶y膰 prac臋 na bok i wraca膰 - chyba 偶e celowo chce doprowadzi膰 swoje 偶ycie osobiste do ruiny.

- Mo偶emy jeszcze na sam koniec porozmawia膰 z Rose Donnelly - po­wiedzia艂a Peabody, pokazuj膮c r臋k膮 na zach贸d. - Mieszka niedaleko st膮d.

- Gdyby nie mia艂a dzi艣 wolnego, z艂apa艂yby艣my j膮 tutaj. Dobrze. Wpad­niemy do niej, potem podrzuc臋 ci臋 i... Czekaj, pami臋taj, o czym m贸wi艂am. - Wyci膮gn臋艂a z kieszeni bucz膮cy komunikator. - Dallas - rzuci艂a do mikro­fonu.

- Chcia艂abym z pani膮 porozmawia膰, je艣li to mo偶liwe. - Na ekranie uka­za艂a si臋 zm臋czona twarz Celiny Sanchez. - Mog臋 przyjecha膰.

- Co艣 nowego?

- Nie. Po prostu... Chcia艂am si臋 spotka膰.

- I tak jestem w 艣r贸dmie艣ciu. Zajrz臋 do pani za chwil臋.

- Dobrze. Dzi臋kuj臋.

- Ja pojad臋 do Sanchez - powiedzia艂a Eve po roz艂膮czeniu - a ty spr贸buj zdoby膰 zeznanie od Donnelly.

- Mo偶e by膰. Zobaczymy si臋 na kolacji. Przejd臋 si臋 teraz jeszcze dwie przecznice - Peabody zatar艂a r臋ce - a potem zjem wszystko, co nie b臋dzie przybite do sto艂u.

Eve wskoczy艂a do wozu i ruszy艂a w stron臋 SoHo. Po drodze zadzwoni艂a do Roarke'a.

- Cze艣膰. Praca mi si臋 troch臋 przeci膮ga...

- Ale mnie zaskoczy艂a艣...

- Co za dzie艅! Ka偶dy w nastroju do 偶art贸w. B臋d臋, nie b贸j si臋. Musz臋 tyl­ko jeszcze podskoczy膰 w jedno miejsce.

- Spokojnie. Je艣li praca przeci膮gnie ci si臋 troch臋 bardziej ni偶 troch臋, mo偶e wolisz przyjecha膰 prosto do Charlesa?

- Dam ci jeszcze zna膰, ale mam nadziej臋, 偶e do tego nie dojdzie. Chc臋 si臋 wyk膮pa膰. Powinnam wyrobi膰 si臋 w godzin臋. Mniej wi臋cej. Mo偶e.

- Mniej wi臋cej mo偶e by膰. Widzia艂em ci臋 w telewizji, na konferencji prasowej. Pu艣cili twoje wyst膮pienie w ca艂o艣ci, a teraz powtarzaj膮 co moc­niejsze kawa艂ki.

- To mi艂o.

- By艂em z ciebie bardzo dumny.

- No... Naprawd臋?

- I pomy艣la艂em sobie, 偶e gdyby ta kobieta o zimnych, zm臋czonych oczach szuka艂a mnie, to chyba trz膮s艂bym si臋 ze strachu.

- Ty by艣 nie drgn膮艂, nawet gdybym mierzy艂a ci z lasera prosto w gard艂o. Ale dzi臋ki. Jad臋 na to ostatnie spotkanie i wracam do domu.

- Ja te偶.

- Aha! - Eve rozchmurzy艂a si臋 nieco. - Jeste艣 jeszcze w pracy? My艣la­艂am, 偶e ju偶 wyszed艂e艣. To dobrze, bardzo dobrze. Nie tylko ja 艣cigam si臋 z czasem. Na razie.

Zaparkowa艂a pod domem Celiny Sanchez, bardzo zadowolona z takiego rozwoju sytuacji. Przesz艂a przez ulic臋, a kiedy tylko stan臋艂a pod drzwiami, z g艂o艣nika domofonu rozleg艂 si臋 g艂os jasnowidz膮cej:

- Zdj臋艂am blokady z zamk贸w. Prosz臋 wej艣膰. Sprawia艂a wra偶enie zaniepokojonej; tak przynajmniej wydawa艂o si臋 Eve. Wesz艂a do 艣rodka i wjecha艂a wind膮 na drugie pi臋tro, gdzie za krat膮 czeka艂a ju偶 Celina Sanchez.

- Dzi臋kuj臋, 偶e pani przysz艂a tak szybko.

- By艂am niedaleko st膮d. Co si臋 dzieje?

- Chcia艂abym... Napije si臋 pani czego艣? Herbaty? Mo偶e lampk臋 wina?

- Nie, dzi臋kuj臋. Jad臋 do domu. Jestem um贸wiona.

- Ach. - Celina Sanchez machinalnie przeczesa艂a w艂osy palcami. - Przepraszam w takim razie, 偶e 艣ci膮gn臋艂am pani膮 do siebie. Usi膮d藕my na chwil臋, prosz臋. Zaparzy艂am herbat臋. Musia艂am si臋 czym艣 zaj膮膰, kiedy czeka艂am na pani膮.

Na stoliku Eve zauwa偶y艂a dzbanek i fili偶anki, a do tego talerzyk z male艅kimi ciasteczkami i drugi z koreczkami serowymi. Wszystko by艂o przy­gotowane jakby na dziewczy艅sk膮 posiad贸wk臋, ale ona w tej chwili nie mia­艂a na to ani czasu, ani ch臋ci.

- M贸wi艂a pani, 偶e nie zdarzy艂o si臋 nic nowego - przypomnia艂a jasnowi­dz膮cej.

- Nie mia艂am 偶adnej nowej wizji. - Celina Sanchez usiad艂a i nala艂a sobie herbaty. - Odby艂am dzi艣 kilka um贸wionych spotka艅. Pomy艣la艂am, 偶e trzeba spr贸bowa膰. Ale po pierwszych dw贸ch odwo艂a艂am wszystkie nast臋p­ne. Nie potrafi臋 si臋 skoncentrowa膰.

- Czasem tak bywa, 偶e nic nie wychodzi.

- Mog臋 sobie pozwoli膰 na wolny dzie艅. Stali klienci rozumiej膮, o co chodzi, a nowi... - Eleganckim gestem wzruszy艂a ramionami. - Takie rzeczy tylko dodaj膮 medium tajemniczo艣ci. Ale nie o tym chcia艂am m贸wi膰.

- A o czym?

- Ju偶 do tego dochodz臋. - Jasnowidz膮ca przekrzywi艂a g艂ow臋. - Nie prze­pada pani za pogaduszkami, jak widz臋.

- C贸偶, ta lekcewa偶膮ca nazwa ma chyba jakie艣 uzasadnienie.

- Co racja to racja. Przejd臋 wi臋c do rzeczy. Od pocz膮tku: ogl膮da艂am konferencj臋 prasow膮 z pani udzia艂em. Nie mia艂am na to wielkiej ochoty, ale czu艂am, 偶e powinnam j膮 obejrze膰. - Podwin臋艂a nogi pod siebie. - Da艂o mi to do my艣lenia.

- I co pani wymy艣li艂a?

- 呕e za ma艂o si臋 udzielam. 呕e powinnam zrobi膰 co艣 wi臋cej. Moje wizje maj膮 przyczyn臋. Nie wiem konkretnie jak膮, ale na pewno czemu艣 s艂u偶膮. Oczekuje si臋 ode mnie, 偶e jako艣 je wykorzystam, a tymczasem moje dzia­艂anie w tej sprawie ogranicza si臋 do minimum. Mog臋 zrobi膰 wi臋cej. - Wypi艂a ma艂y 艂yk herbaty i odstawi艂a fili偶ank臋. - Rozwa偶am mo偶liwo艣膰 podda­nia si臋 hipnozie. To w艂a艣nie chcia艂am z pani膮 om贸wi膰.

Eve unios艂a brwi. Intryguj膮ce, pomy艣la艂a. Ju偶 si臋 wydawa艂o, 偶e nic cie­kawego si臋 nie wydarzy, a tu nagle taka niespodzianka.

- W czym to ma pom贸c? - zapyta艂a.

- Mam jak膮艣 blokad臋. - Celina dotkn臋艂a d艂o艅mi skroni, a potem z艂o偶y­艂a je na sercu. - Mo偶na to nazwa膰 mechanizmem obronnym. Jako艣 lepiej to brzmi ni偶 鈥炁沵ierdz膮ce tch贸rzostwo鈥. W g艂臋bi duszy nie chc臋 niczego wie­dzie膰, niczego widzie膰 ani pami臋ta膰, wi臋c wszystko zapominam.

- Blokuje to pani w ten sam spos贸b jak niepo偶膮dane... jak to pani na­zywa? sygna艂y odbierane od ludzi mimowolnie, bez ich zgody?

- Niezupe艂nie. Takie blokowanie jest w pe艂ni 艣wiadome, chocia偶 po ja­kim艣 czasie staje si臋 najzupe艂niej odruchowe, jak oddychanie. M贸wi臋 o dzia­艂aniu pod艣wiadomym. Umys艂 ludzki to pot臋偶ny i bardzo wydajny mechanizm. Nie wykorzystujemy w pe艂ni jego mo偶liwo艣ci. Moim zdaniem ze strachu. - Wzi臋艂a z talerzyka ma艂e ciasteczko z艂otego koloru, skubn臋艂a kawa艂ek. - Umie­my blokowa膰 doznania. Zdarza si臋 to cz臋sto u ludzi, kt贸rzy doznali uraz贸w psychicznych. Nie mog膮 albo nie chc膮 pami臋ta膰 tego, co si臋 sta艂o, konkret­nych moment贸w lub te偶 ca艂o艣ci. Wiedz膮, 偶e nie b臋d膮 umieli sobie poradzi膰 ze wspomnieniami. Z pewno艣ci膮 zetkn臋艂a si臋 pani z rym w swojej pracy.

W pracy i w 偶yciu, pomy艣la艂a Eve, licz膮c w my艣lach, przez ile lat wypie­ra艂a z pami臋ci wspomnienia tego, co sta艂o si臋 w pewnym ciemnym pokoju w mie艣cie Dallas.

- Owszem - odpar艂a.

- Pod hipnoz膮 blokad臋 mo偶na usun膮膰 albo os艂abi膰. By膰 mo偶e uda mi si臋 zobaczy膰 co艣 wi臋cej. Wiem, 偶e to mo偶liwe, i wiem, 偶e dam rad臋. Je艣li b臋dzie mi towarzyszy艂 dobry, do艣wiadczony hipnotyzer... Potrzebny b臋dzie... mu­si to by膰 - poprawi艂a si臋 - kto艣 o du偶ych zdolno艣ciach hipnotyzerskich, ale tak偶e wdro偶ony do pracy z jasnowidzami. Do tego chc臋, aby podczas sean­su by艂 obecny lekarz. My艣la艂am o doktor Mirze.

- O Mirze. - Eve skin臋艂a g艂ow膮.

- To pani poda艂a mi jej nazwisko. Sprawdzi艂am to i owo na jej temat. Doktor Mira ma bardzo wysokie kwalifikacje we wszystkich dziedzinach, kt贸re s膮 mi potrzebne, a do tego jest kryminologiem, wi臋c b臋dzie wiedzia­艂a, jakie pytania mi zadawa膰, dok膮d mnie prowadzi膰, kiedy b臋d臋 w transie. A pani jej ufa.

- Ca艂kowicie. Jasnowidz膮ca machn臋艂a w jej stron臋 ciasteczkiem trzymanym w d艂oni.

- Ja za艣 ufam pani. Nie oddam si臋 w r臋ce byle kogo, pani Dallas. Szczerze m贸wi膮c, boj臋 si臋 tego, ale o wiele bardziej boj臋 si臋 bezczynno艣ci. I wie pani, co jest jeszcze gorsze?

- Nie.

- Panicznie si臋 boj臋 tego, 偶e zosta艂am wci膮gni臋ta na nowy, nieznany ob­szar. 呕e z moim darem, z moim 偶yciem dzieje si臋 dok艂adnie to, czego za­wsze pragn臋艂am unikn膮膰. - Po艂o偶y艂a lew膮 d艂o艅 na prawym ramieniu, masu­j膮c je delikatnie, jakby chcia艂a rozetrze膰 nag艂y skurcz. - 呕e czekaj膮 mnie teraz wizje pe艂ne zbrodni i przemocy, 偶e b臋d臋 mie膰 kontakt z ofiarami mor­derc贸w. By艂o mi w 偶yciu bardzo dobrze i tym ci臋偶ej mi teraz, kiedy wiem 偶e mo偶e ju偶 nigdy nie b臋dzie tak jak kiedy艣.

- I mimo to chce pani, 偶ebym skontaktowa艂a si臋 z doktor Mir膮? Jej rozm贸wczyni skin臋艂a g艂ow膮.

- Im szybciej, tym lepiej. Ka偶da chwila zw艂oki grozi tym, 偶e strac臋 od­wag臋 i zmieni臋 zdanie.

- Dobrze. Jedn膮 chwileczk臋. - Eve wyci膮gn臋艂a sw贸j komunikator.

- Aha. No tak - powiedzia艂a Celina Sanchez i wsta艂a, zabieraj膮c ze sto­艂u tac臋 z herbat膮.

Zanios艂a j膮 do kuchni, gdzie powoli, jakby umy艣lnie si臋 nie spiesz膮c, odstawi艂a czyst膮 fili偶ank臋 i spodeczek z powrotem do szafki, a te, z kt贸rych sama pi艂a, w艂o偶y艂a do zlewozmywaka, po czym zakry艂a twarz d艂o艅mi, ucis­kaj膮c palcami zamkni臋te oczy. Pozosta艂o jej tylko mie膰 nadziej臋, 偶e jest gotowa na to, co ma si臋 wydarzy膰.

- Pani Sanchez...

- Tak. - Wzdrygn臋艂a si臋, opuszczaj膮c gwa艂townie r臋ce i odwr贸ci艂a si臋 do Eve stoj膮cej w drzwiach.

- Doktor Mira mo偶e spotka膰 si臋 z pani膮 jutro, o dziewi膮tej rano. Zanim wyda zgod臋 na hipnoterapi臋, b臋dzie musia艂a przeprowadzi膰 konsultacj臋 i zbada膰 pani膮.

- Tak, dobrze. - Celina Sanchez wyprostowa艂a ramiona, jakby bra艂a na nie jaki艣 ci臋偶ar lub przeciwnie - zrzuca艂a go z siebie. - To ma sens. Czy pa­ni b臋dzie przy tym obecna? Czy b臋dzie pani mog艂a?

- Je艣li tylko lekarz wyda zgod臋 na hipnoz臋, to tak. Mo偶e pani zmieni膰 zdanie do ostatniej chwili, dop贸ki nie wejdzie pani w trans.

Jasnowidz膮ca zacisn臋艂a palce na swoim naszyjniku z kryszta艂owymi wisiorkami i potrz膮sn臋艂a przecz膮co g艂ow膮.

- Nie. Zanim do pani zadzwoni艂am, przemy艣la艂am to sobie gruntownie, starannie i szczeg贸艂owo. Nie zmieni臋 zdania. Musimy i艣膰 naprz贸d. Mog臋 pa­ni obieca膰, 偶e teraz ju偶 nie zawr贸c臋.

Eve wpad艂a do domu jak burza, trzaskaj膮c drzwiami wej艣ciowymi.

- Tak, sp贸藕ni艂am si臋 - warkn臋艂a, zanim Summerset zd膮偶y艂 otworzy膰 usta - ale sp贸jrz na to z tej strony: ja sp贸藕niam si臋 tylko czasami, za to ty zawsze jeste艣 ponury jak noc. I kt贸re z nas naprawd臋 ma problem?

To pytanie pad艂o ju偶 na ostatnich stopniach schod贸w. Eve nie zatrzyma­艂a si臋, kiedy sko艅czy艂a m贸wi膰, wi臋c kamerdyner nie mia艂 szans rozz艂o艣ci膰 jej ewentualn膮 ripost膮.

Pchn臋艂a drzwi do sypialni i 艣ci膮gn臋艂a marynark臋, rozpi臋艂a szelki z ka­bur膮 i rzuci艂a bro艅 na kanap臋. Zdj臋艂a buty, skacz膮c najpierw na jednej, potem z drugiej nodze w kierunku 艂azienki i ju偶 zsuwa艂a z ramion koszul臋, kiedy dobieg艂 j膮 szum p艂yn膮cej wody.

Zakl臋艂a, w艣ciek艂a, 偶e Roarke zd膮偶y艂 wr贸ci膰 przed ni膮.

Rozebra艂a si臋 do ko艅ca.

- Pu艣膰 cieplejsz膮 wod臋 - poprosi艂a.

- Ju偶 jest cieplejsza. Wystarczy艂o, 偶e w sypialni rozleg艂 si臋 ulotny t臋tent twych r膮czych st贸p.

Wsun臋艂a r臋k臋 pod natrysk, wiedz膮c dobrze, 偶e w poczuciu humoru Ro­arke'a mie艣ci si臋 puszczenie lodowatej wody, aby potem m贸g艂 艣mia膰 si臋 do rozpuku z jej wrzask贸w.

- Pe艂ne zaufanie - skomentowa艂, chwytaj膮c j膮 za przegub i wci膮gaj膮c do kabiny. - Zosta艅my w domu i kochajmy si臋 na mokro pod prysznicem.

- Zapomnij. - Odepchn臋艂a go 艂okciem i nala艂a sobie myd艂a na d艂o艅. - Idziemy na proszon膮 kolacj臋. B臋dziemy siedzie膰 u kogo艣 w domu, gada膰 o g艂upotach i opycha膰 si臋 偶arciem, kt贸rego nie dadz膮 nam nawet wybra膰.

I ca艂y czas b臋dziemy przy tym udawa膰, 偶e wcale nas nie obchodzi, gdzie si臋 podziali McNab z Charlesem i czy mo偶e w艂a艣nie w tej chwili nie wodz膮 si臋 za 艂by w jakim艣 k膮cie.

- Nie mog臋 si臋 doczeka膰. - Roarke nabra艂 szamponu i zacz膮艂 my膰 jej w艂osy.

- Co robisz?

- Pomagam ci oszcz臋dzi膰 czas. Co sobie tutaj zrobi艂a艣? Zgarbi艂a si臋, wykr臋caj膮c g艂ow臋.

- Nic.

- Przecie偶 widz臋. Znowu sama podci臋艂a艣 w艂osy.

- Wpada艂y mi do oczu.

- W tym miejscu? - Poci膮gn膮艂 za jeden kosmyk. - Fascynuj膮ce. Czy w policji miasta Nowy Jork wiedz膮, 偶e pracuje u nich oficer, kt贸ry ma oczy z ty艂u g艂owy? I czy zg艂osili to do CIA?

- Sama sobie poradz臋. - Odsun臋艂a si臋 od niego i zacz臋艂a trze膰 energicz­nie g艂ow臋, rzucaj膮c mu przy tym w艣ciek艂e spojrzenia. - Tylko nie m贸w Trinie.

Roarke pos艂a艂 jej wilczy u艣miech.

- Ile jest dla ciebie warte moje milczenie?

- Mam ci namydli膰 w臋偶a na stojaka pod prysznicem?

- No tak. Zachowujesz si臋 wulgarnie, 偶eby mnie zrazi膰. - Lekko stukn膮艂 j膮 palcem w podbr贸dek. - W sumie dziwne, ale jako艣 to na mnie nie dzia艂a.

- Przed Trin膮 i tak nic si臋 nie ukryje - mrukn臋艂a Eve, wsuwaj膮c g艂ow臋 pod strumie艅 wody. - Zauwa偶y, kiedy tylko mnie zobaczy. I odpokutuj臋 za wszystko. Wysmaruje mnie od st贸p do g艂贸w jakim艣 obrzydlistwem, b臋dzie tru膰 kazania i nie wiem co jeszcze. Mo偶e pomaluje mi sutki na niebiesko.

- Musz臋 przyzna膰, 偶e potrafisz rozpali膰 wyobra藕ni臋.

- Nie wiem, dlaczego podci臋艂am te w艂osy. - Eve wyskoczy艂a spod prysz­nica i stan臋艂a pod suszark膮. - Nie mog艂am si臋 powstrzyma膰.

- Powiedz to s臋dziemu - poradzi艂 jej Roarke.

Nie sp贸藕nili艣my si臋 za bardzo, pomy艣la艂a Peabody. Ale przecie偶 w ko艅­cu nikt chyba si臋 nie spodziewa, 偶e dwoje policjant贸w - niedospanych przeci膮偶onych robot膮 gliniarzy - mo偶e zjawi膰 si臋 gdzie艣 na czas.

Poza tym celowo zwleka艂a z wyj艣ciem, poniewa偶 koniecznie chcia艂a zro­bi膰 si臋 na b贸stwo, a to zajmuje d艂u偶ej ni偶 pi臋膰 minut. Kiedy McNab j膮 zo­baczy艂, powiedzia艂 tylko: 鈥濳otku...鈥, wi臋c uzna艂a, 偶e chyba si臋 uda艂o.

On te偶 wygl膮da艂 niczego sobie. Zachwycaj膮co wr臋cz. G艂adko zaczesane w艂osy a偶 l艣ni艂y, a zgrabny ty艂eczek prezentowa艂 si臋 wprost prze艣licznie opi臋ty czarnymi spodniami z odblaskowym lampasem - 偶eby nie by艂o zbyt tradycyjnie.

Peabody nios艂a kwiaty dla pani domu: bukiecik 艣wie偶ych lilii tygrysich, kupiony od ulicznego sprzedawcy niedaleko stacji metra obok jej mieszka­nia. Po zdalnym otwarciu g艂贸wnych drzwi wej艣ciowych przeci臋li hol budyn­ku i stan臋li przed windami.

- B臋dziesz grzeczny, tak? - zapyta艂a.

- Jasne. - McNab przebieg艂 palcami po ko艂nierzyku swojej srebrnej ko­szuli, zastanawiaj膮c si臋, czy dobrze zrobi艂, rezygnuj膮c z krawata. Temu wyfiokowanemu Monroe nikt chyba nigdy nie pokaza艂, co to znaczy prawdzi­wa elegancja. - Dlaczego mia艂bym by膰 niegrzeczny?

Wywr贸ci艂a tylko oczami. Weszli do windy.

- To by艂o wtedy - odpar艂, zrozumiawszy ten niemy komentarz. - A teraz jest teraz. Wtedy on by艂 twoim kochankiem, a ja by艂em pijany i wkurzony. Teraz nie jestem i on te偶 nie jest. Pijany i wkurzony - u艣ci艣li艂.

Delia wybra艂a w艂a艣ciwe pi臋tro i poprawi艂a w艂osy, 偶a艂uj膮c, 偶e nie mia艂a czasu ich zakr臋ci膰, tak dla odmiany.

- Nigdy nie by艂 - powiedzia艂a.

- Pijany i wkurzony? Sk膮d wiesz, 偶e nigdy?

- Nie by艂 moim kochankiem. Na pewno nie wygl膮dam grubo w tych spodniach?

- Co?

- Sp贸jrz na m贸j ty艂ek. - Wykr臋ci艂a g艂ow臋, chc膮c zobaczy膰 wymieniony detal na w艂asne oczy. - Czuj臋 si臋 tak, jakbym mia艂a t艂usty ty艂ek.

- Jak to: nie by艂 twoim kochankiem? Aha, chcesz powiedzie膰, 偶e prze­sta艂a艣 z nim sypia膰, kiedy pozna艂 Louise?

- Chc臋 powiedzie膰, 偶e nigdy z nim nie sypia艂am. Tu powinno by膰 jakie艣 lustro, 偶ebym mog艂a obejrze膰 sw贸j t艂usty ty艂ek.

- Nie masz t艂ustego ty艂ka i w og贸le nie marud藕. Przecie偶 tyle czasu si臋 z nim spotyka艂a艣.

Peabody unios艂a bukiet do nosa i wci膮gn臋艂a aromat lilii.

- A ty chodzisz do 艂贸偶ka z ka偶d膮 kobiet膮, z kt贸r膮 si臋 spotykasz?

- Prawie. Zaraz, poczekaj chwil臋, do cholery.

- Sp贸藕nimy si臋 - przypomnia艂a mu, wychodz膮c z windy.

- To si臋 sp贸藕nimy. M贸wisz, 偶e nigdy nie spa艂a艣 z tym licencjonowanym fiutem? Ani razu?

- Charles by艂 i jest moim przyjacielem. Niczym wi臋cej. McNab chwyci艂 j膮 za rami臋, poci膮gn膮艂 krok do ty艂u.

- My艣la艂em, 偶e z nim sypiasz. Da艂a艣 mi to wyra藕nie do zrozumienia.

- Nie, to ty sam da艂e艣 to sobie do zrozumienia. - D藕gn臋艂a go palcem w pier艣. - I zrobi艂e艣 z siebie kretyna. Najpierw uwierzy艂e艣 w t臋 bzdur臋, a potem to by艂 ju偶 tylko jeden krok.

- Ty... A on... - McNab zacz膮艂 chodzi膰 po korytarzu, tam i z powrotem. - Dlaczego?

- Dlatego 偶e byli艣my przyjaci贸艂mi i dlatego 偶e sypia艂am wtedy z tob膮, ciemnoto.

- Ale przecie偶 rozstali艣my si臋, bo...

- Bo zamiast zapyta膰, co si臋 dzieje, ty mnie z miejsca os膮dzi艂e艣 i zacz膮­艂e艣 mi rozkazywa膰, a kretyn ju偶 tylko czeka艂, 偶eby艣 go z siebie zrobi艂.

- I teraz mi o tym m贸wisz, na progu jego domu? - Tak.

- Zimno rozegrane, Peabody.

- Owszem. - Poklepa艂a go po policzku. - Potrafi臋 czeka膰, 偶eby si臋 ode­gra膰. Przylaz艂e艣 tutaj napruty i jak ostatni cymba艂 sklepa艂e艣 mu mask臋, ale to mi si臋 akurat podoba艂o. I temu w艂a艣nie zawdzi臋czasz moj膮 wspania艂o­my艣lno艣膰. Bo wybaczy艂am ci, 偶e przespa艂e艣 si臋 z bli藕niaczkami.

- Nie przespa艂em si臋 z bli藕niaczkami. - McNab stukn膮艂 Deli臋 palcem po nosie. - I tu ci臋 mam.

- Nie?

- My艣la艂em o tym i mia艂em okazj臋, bo wszyscy byli艣my wtedy po zerwa­niu. Ale uzna艂em, 偶e nie chc臋.

- A tyle o tym gada艂e艣...

- Po co艣 chyba nosz臋 tego fiuta. Trzeba tak robi膰, 偶eby by膰 dumnym ze swojego.

- Sam jeste艣 fiutem - prychn臋艂a Peabody, ale na jej ustach pojawi艂 si臋 ju偶 s艂odki u艣mieszek. - W porz膮dku. Wybaczam ci, 偶e mog艂e艣 w og贸le po­my艣le膰, 偶e kr膮偶臋 sobie pomi臋dzy tob膮 a Charlesem jak jaka艣 seksturystka.

- Dla mnie jeste艣 ma艂膮 kochan膮 seksturystka, niuniu.

- Mmm... - Peabody zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋. S艂odki u艣mieszek za­mieni艂 si臋 w d艂ugi, s艂odki buziak.

W tym momencie drzwi windy otworzy艂y si臋 ponownie.

- Bo偶e! A nawet mia艂am apetyt na t臋 kolacj臋... - rozleg艂 si臋 czyj艣 g艂os.

- Dallas... - Peabody strzeli艂a rozmarzonym spojrzeniem znad ramie­nia McNaba. - W艂a艣nie si臋 godzimy.

- Nast臋pnym razem znajd藕cie sobie do tego godzenia jaki艣 ciemny po­k贸j zamykany na klucz. McNab, samymi r臋kami z艂ama艂e艣 kilka przepis贸w kodeksu cywilnego.

- O, przepraszam. - Winowajca u艣miechn膮艂 si臋 ze skruch膮, ale jeszcze zd膮偶y艂 艣cisn膮膰 lekko po艣ladek Peabody.

- Masz ju偶 nagrania z kamer w metrze? Zrobi艂e艣 z nimi co艣?

- Droga Eve. - Roarke po艂o偶y艂 jej d艂o艅 na ramieniu, kieruj膮c w stron臋 drzwi do mieszkania Charlesa. - Wstrzymaj si臋 z odpraw膮 dla detektyw贸w chocia偶 do momentu, gdy b臋dziemy ju偶 w przedpokoju. Peabody, wygl膮­dasz uroczo.

- Dzi臋ki. Czuj臋, 偶e b臋dzie fajnie. Gospodarze otworzyli drzwi razem: Charles Monroe, licencjonowany m臋偶czyzna do towarzystwa o wytwornych manierach, i Louise Dimatto, lekarka - arystokratka ca艂ym sercem oddana pracy na rzecz pokrzywdzonych przez 偶ycie. Pasowali do siebie, trzeba to by艂o przyzna膰: on przystojny jak gwiazda wideo, ona zachwycaj膮ca niczym kolia z polerowanego z艂ota.

Co nie zmienia艂o faktu, 偶e Eve uwa偶a艂a ich za jedn膮 z najdziwniejszych spo艣r贸d znanych sobie par. Chocia偶 mimo wszystko dobrze wygl膮dali razem.

- Wszyscy naraz - roze艣mia艂a si臋 Louise i chwyci艂a za rami臋 Eve, bo akurat ona sta艂a najbli偶ej. - Wchod藕cie. Mi艂o, 偶e wszyscy znale藕li艣my chwi­l臋 bez pracy.

Uca艂owa艂a j膮 w policzek, a potem zrobi艂a wielkie zamieszanie na widok kwiat贸w, kt贸re przynios艂a Delia.

- Porucznik Landrynka. - Charles u艣miechn膮艂 si臋 do Eve, r贸wnie偶 ca艂u­j膮c j膮 na dobry wiecz贸r, ale w usta. Z Peabody przywita艂 si臋 tak samo, strzelaj膮c okiem w stron臋 McNaba.

Wiecz贸r zdecydowanie zapowiada艂 si臋 osobliwie, pomy艣la艂a Eve.

Wino, kt贸re przyni贸s艂 Roarke, spotka艂o si臋 z aprobat膮, butelk臋 otwarto. Up艂yn臋艂o mo偶e dziesi臋膰 minut, kiedy do Eve dotar艂o, 偶e rozmowa nawet ca艂kiem si臋 klei i wcale nie jest wymuszona. Wszyscy byli, jak si臋 wydawa­艂o, w bardzo towarzyskim nastroju, co do 艣ledztwa za艣, wystarczy艂o przesu­n膮膰 je do innej cz臋艣ci m贸zgu i ju偶 mo偶na by艂o przestawi膰 si臋 na kilka go­dzin na program 鈥炁紋cie osobiste鈥.

Louise, szcz臋艣liwa i pi臋kna jak z obrazka, przysiad艂a obok Charlesa na por臋czy jego fotela. By艂a ubrana zwyczajnie, po domowemu, w ciemnor贸偶owy sweter i czarne spodnie. Stopy mia艂a bose, paznokcie pomalowane na r贸偶owo, a na jednym palcu, ku swojemu niebotycznemu zaskoczeniu, Eve dostrzeg艂a male艅ki z艂oty pier艣cionek.

Charles co chwila odruchowo dotyka艂 jej w ten poufa艂y spos贸b, w jaki m臋偶czyzna dotyka kobiety, kt贸r膮 wybra艂 sobie spomi臋dzy innych. Mu艣ni臋­cie ramienia. Pog艂adzenie po kolanie.

Czy ona kiedykolwiek my艣la艂a o kobietach, kt贸re p艂aci艂y mu za to, aby ich dotyka艂 i za t臋 ca艂膮 reszt臋, kt贸r膮 mia艂 w ofercie? S膮dz膮c po ma艣lanych spojrzeniach, kt贸rymi obrzucali si臋 co jakie艣 pi臋膰 minut, to chyba raczej nie, uzna艂a Eve.

Tymczasem McNab i Peabody czulili si臋 do siebie na przytulnej, obitej sk贸r膮 kanapce, roze艣miani, rozgadani, ani jednym s艂owem czy gestem nie zdradzaj膮c skr臋powania. Po prostu jedna wielka szcz臋艣liwa rodzinka.

Eve by艂a dobr膮, wyszkolon膮 obserwatork膮. Szybko dostrzeg艂a, 偶e jest jedyn膮, kt贸ra odstaje od towarzystwa.

W momencie kiedy ta my艣l przebieg艂a jej przez g艂ow臋, Roarke nachyli艂 si臋 do niej, zbli偶aj膮c usta do jej ucha.

- Rozlu藕nij si臋 troch臋 - szepn膮艂.

- Pracuj臋 nad tym - odmrukn臋艂a.

- Louise p贸艂 dnia dzisiaj wydziwia艂a - poinformowa艂 wszystkich Charles.

- To prawda. - Louise odgarn臋艂a z czo艂a grzyw臋 w艂os贸w. - Pierwszy raz przyjmujemy razem go艣ci, a ja lubi臋 sobie powydziwia膰.

Wydziwianie, wywnioskowa艂a Eve, oznacza艂o, 偶e gospodyni porozsta­wia艂a w strategicznych miejscach mieszkania dobrane kolorystycznie kom­pozycje kwiatowe w ma艂ych, przezroczystych wazonach, do kwiat贸w za艣 doda艂a mn贸stwo bia艂ych 艣wiec przer贸偶nych kszta艂t贸w i rozmiar贸w; tym spo­sobem rzucane przez nie 艣wiat艂o by艂o 艂agodne i z艂ote.

Muzyk臋, kt贸r膮 s艂ycha膰 by艂o w tle, prawdopodobnie r贸wnie偶 wybra艂a sa­ma. Przyciszony, stonowany blues idealnie wsp贸艂graj膮cy z o艣wietleniem. St贸艂 czeka艂 ju偶 nakryty, r贸wnie偶 przybrany mn贸stwem kwiat贸w i 艣wiec. I pob艂yskuj膮c膮 szklan膮 zastaw膮.

Wszystko to razem, w po艂膮czeniu z winem oraz przek膮skami, tworzy艂o przytuln膮, odpr臋偶aj膮c膮 atmosfer臋, w sam raz na kameralne przyjacielskie spotkanie.

Sk膮d ludzie wiedz膮, jak to si臋 robi? Eve nie mog艂a tego poj膮膰. Chodz膮 na specjalne kursy? Urz膮dzaj膮 wszystko na wyczucie, maj膮c nadziej臋, 偶e wyjdzie? Kupuj膮 dyski instrukta偶owe?

- Warto by艂o wydziwia膰 - pochwali艂a gospodyni臋 Peabody. - Pi臋knie to wygl膮da.

- Po prostu bardzo si臋 ciesz臋, 偶e zebrali艣my si臋 razem. - Louise rozej­rza艂a si臋 dooko艂a z u艣miechem na twarzy. - Nie by艂am pewna, czy dacie ra­d臋 przyj艣膰, zw艂aszcza ty, Dallas. Ogl膮dam przebieg 艣ledztwa w mediach.

- Wszyscy mi wci膮偶 powtarzaj膮, 偶e musz臋 mie膰 prawdziwe 偶ycie poza prac膮. - Eve wzruszy艂a ramionami. - I chyba rzeczywi艣cie, je艣li cz艂owiek na chwil臋 si臋 oderwie, to potem wraca 艣wie偶szy.

- Zdrowe podej艣cie. - Louise skin臋艂a g艂ow膮.

- Taka ju偶 jestem. - Eve si臋gn臋艂a po krakersa z kolorowym przybra­niem le偶膮cego na tacy. - Do wszystkiego mam zdrowe podej艣cie.

- Szczeg贸lnie, kiedy chce kogo艣 zdrowo objecha膰. - McNab wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu i wepchn膮艂 do ust male艅k膮 faszerowan膮 krewetk臋.

- Ciebie 艂atwiej obej艣膰, jeste艣 taki chudy.

- Chudy, bywasz czasami w Szkocji? - zagadn臋艂a Louise.

- Teraz ju偶 raczej nie. Tam si臋 urodzi艂em i kiedy by艂em jeszcze ma艂y, cz臋sto je藕dzi艂em tam i z powrotem. Moi rodzice mniej wi臋cej pi臋膰 lat temu postanowili wr贸ci膰 i osiedli na sta艂e pod Edynburgiem. Tak sobie my艣l臋, 偶e mo偶e jak b臋dziemy mogli wzi膮膰 z Peabody porz膮dny urlop, to wybierzemy si臋 tam i sprawdzimy, jak im si臋 偶yje.

- Do Szkocji? - Delia wyba艂uszy艂a na niego oczy. - Naprawd臋?

- Musz膮 przecie偶 w ko艅cu pozna膰 moj膮 ma艂膮. Jej policzki pokry艂y si臋 r贸偶owym rumie艅cem.

- Zawsze chcia艂am zobaczy膰 Europ臋. I wie艣, koniecznie wie艣. Pow艂贸czy膰 si臋 po polach, pogapi膰 na r贸偶ne ruiny.

Rozmowa zesz艂a na temat podr贸偶y.

- Dallas - rzuci艂a Louise na stronie - pomo偶esz mi w kuchni?

- W kuchni? Ja?

- To zajmie tylko chwilk臋.

- Aha. W porz膮dku. - Eve posz艂a za ni膮 do kuchni i rozejrza艂a si臋 do­oko艂a. - Ale nie b臋dziemy niczego gotowa膰?

- Czy ja wygl膮dam na g艂upi膮? Jedzenie mamy zam贸wione z przemi艂ej restauracji za rogiem. Trzeba tylko poda膰 wszystko na st贸艂. Zaraz si臋 tym zajm臋. - Louise napi艂a si臋 wina, patrz膮c na Eve badawczo sponad kielisz­ka. - Dbasz o siebie? - zapyta艂a w ko艅cu.

- Co takiego? Sk膮d to pytanie?

- Bo wygl膮dasz na zm臋czon膮.

- No wiesz, cholera jasna... Ca艂e pi臋膰 minut smarowa艂am sobie twarz tym kosmetycznym syfem. I po co mi to by艂o?

- Masz zm臋czone oczy. Jestem lekarzem, znam si臋 na tym. I zrozumia­艂abym, gdyby艣 dzisiaj nie przysz艂a.

- Wzi臋艂am to pod uwag臋, ale prawda jest taka, 偶e mia艂am ju偶 do艣膰 ro­boty na dzi艣. Mo偶e potrzebna mi by艂a chwila przerwy. Mo偶e musz臋 nauczy膰 si臋, jak odpoczywa膰 od pracy.

- Bardzo dobrze. Ale i tak sko艅czymy dzi艣 wcze艣nie.

- Zobaczymy, jak wiecz贸r si臋 rozwinie. A powiedz, jak tam z Charlesem...? Uk艂ada wam si臋?

- Tak. Jestem z nim strasznie szcz臋艣liwa. Przy nikim tak si臋 nie czu艂am ju偶 od d艂ugiego czasu.

- Wygl膮dasz na szcz臋艣liw膮. On zreszt膮 te偶.

- Zabawne, prawda? Cz艂owiek przestaje szuka膰 i w艂a艣nie wtedy kogo艣 znajduje.

- Nic o tym nie wiem. Nigdy nie szuka艂am.

- I to jest dopiero b贸l - za艣mia艂a si臋 Louise, oparta o blat kuchenny. - Nawet nie zada艂a艣 sobie trudu, 偶eby si臋 rozejrze膰, a trafi艂a艣 na takiego Roarke'a.

- Sam si臋 przypl膮ta艂. Nie mog艂am si臋 go pozby膰, wi臋c pomy艣la艂am, 偶e w sumie mog臋 go mie膰. - W tym momencie na Eve sp艂yn臋艂o ol艣nienie: kie­dy m贸wi si臋 do przyjaci贸艂ki, to ju偶 nie s膮 鈥瀙ogaduchy鈥, ale po prostu... roz­mowa.

- Planujemy wsp贸lny urlop, jaki艣 ma艂y wypad, mo偶e w przysz艂ym miesi膮­cu - zwierzy艂a si臋 jej Louise. - Pojedziemy sobie do Maine albo do Vermont, obejrzymy jesienny las i zatrzymamy si臋 w jakim艣 staro艣wieckim hoteliku.

- B臋dziecie ogl膮da膰 drzewa? Louise zn贸w si臋 roze艣mia艂a, odsuwaj膮c Eve na bok, 偶eby przygotowa膰 sa艂atki.

- Niekt贸rzy ludzie tak robi膮, Dallas.

- Jasne. - Eve unios艂a kieliszek do ust. - R贸偶ni s膮 ludzie.

Suki. Pieprzone szmaty.

Miota艂 si臋 po swoim mieszkaniu, p艂on膮c niepohamowan膮 furi膮. Monitor telewizora wy艣wietla艂 dwa programy, raz po raz, wci膮偶 od nowa: wywiad dw贸ch policjantek z wydzia艂u zab贸jstw dla Kana艂u 75 oraz konferencj臋 prasow膮 burmistrza i przedstawicieli policji miejskiej. To on sam zaprogra­mowa艂 go na odtwarzanie zap臋tlone.

Nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰.

Pos艂ali za nim kobiety! Kobiety wypowiada艂y si臋 na jego temat, anali­zowa艂y jego czyny, o艣miela艂y si臋 je pot臋pia膰. Chyba im si臋 nie wydaje, 偶e b臋dzie znosi艂 to spokojnie?

Patrzcie na nie. Udaj膮, 偶e s膮 dobre, czyste, szlachetne. Ale on ju偶 je zna. Widzia艂 swoje i wie. To tylko otoczka, pod kt贸r膮 kryje si臋 pod艂o艣膰 i nikczemno艣膰. S艂abo艣膰 i niegodziwo艣膰.

On by艂 silniejszy od nich. Sp贸jrzcie, na kogo wyr贸s艂. Tylko sp贸jrzcie.

Spojrza艂 sam, odwracaj膮c si臋 do jednej z lustrzanych 艣cian, kt贸re za­montowa艂 w domu. Czysta sprawno艣膰 i si艂a. Doskona艂o艣膰, w kt贸r膮 w艂o偶y艂 tyle ci臋偶kiej pracy. By艂 m臋偶czyzn膮. M臋偶czyzn膮.

- Widzisz? Widzisz, kim jestem?

Odwr贸ci艂 si臋 i uni贸s艂 r臋ce. Dwana艣cie par oczu odwzajemni艂o jego spoj­rzenie ze s艂oj贸w.

Teraz go widzia艂y. I ona te偶. Nie mia艂a ju偶 wyboru. Musia艂a patrze膰 na niego przez ca艂膮 wieczno艣膰.

- Jak ci si臋 wydaje, mamo? Kto teraz rz膮dzi?

Wszystkie te wpatrzone w niego oczy nale偶a艂y do niej. Ale jej tu nie by­艂o. Czai艂a si臋 gdzie艣 na niego, gotowa go os膮dzi膰 i wyda膰 wyrok, wymierzy膰 kar臋 r臋k膮 albo pasem tn膮cym jak ostry n贸偶. I zamkn膮膰 gdzie艣, gdzie jest ciemno, 偶eby nic nie m贸g艂 zobaczy膰. 呕eby niczego nie m贸g艂 si臋 dowiedzie膰.

Ale on ma na to spos贸b. O tak, ma. Ju偶 on j膮 urz膮dzi, kurewska szmat臋. Poka偶e, kto jest szefem. Wszystkim im poka偶e.

I zap艂ac膮. Syn tej matki odbierze od nich zap艂at臋, pomy艣la艂, wpatruj膮c si臋 w monitor. Poka偶e, do czego jest zdolny.

Ta tr贸jka, zgrzytn膮艂 z臋bami, przybli偶aj膮c twarz do ekranu, na kt贸rym widnia艂y Eve, Peabody i Nadine. Ta tr贸jka musi ponie艣膰 kar臋. Czasami trze­ba troch臋 odst膮pi膰 od ustalonego planu, tylko troch臋, nic wi臋cej. Tak wi臋c one musz膮 ponie艣膰 kar臋. Niegrzeczne dzieci si臋 karze. Grzeczne te偶.

A t臋 suk臋, ich przyw贸dczyni臋... J膮 zostawi si臋 na koniec. W艂a艣nie tak, u艣miechn膮艂 si臋 w艣ciekle do Eve na ekranie.

Najlepsze zostawia si臋 na sam koniec. M膮drzy ludzie zawsze tak robi膮.

To by艂a bardzo dobra kolacja w bardzo dobrym towarzystwie. Przez blisko dwie godziny my艣li Eve nie kr膮偶y艂y wok贸艂 morderstwa i 艣ledztwa. Najwi臋ksz膮 przyjemno艣膰 sprawi艂o jej obserwowanie, jak Roarke potrafi dogadywa膰 si臋 z lud藕mi. Jak bez najmniejszego wysi艂ku lawirowa艂 pomi臋­dzy Charlesem, wytwornym 艣wiatowcem, a przem膮drza艂ym cwaniacz­kiem McNabem. Jak czaruj膮co odnosi艂 si臋 do kobiet, obsypuj膮c je kom­plementami bez nadskakiwania, m贸wi艂 mi艂e rzeczy bez oble艣nego przy­stawiania si臋.

Bez 偶adnego trudu. Przynajmniej pozornie. Ale przecie偶 on te偶 na pew­no jest zaj臋ty mn贸stwem spraw. Ogromn膮 cz臋艣膰 jego 偶ycia wype艂nia艂y skomplikowane interesy z przer贸偶nymi szychami. Ka偶dego dnia kupowa艂 i sprzedawa艂 B贸g wie co, prowadzi艂 i nadzorowa艂 projekty, kt贸re jej nie po­mie艣ci艂yby si臋 w g艂owie. Odbywa艂 spotkania i podejmowa艂 decyzje, nie spuszczaj膮c z oka swojego imperium, podobnego do bezkresnej szachow­nicy.

A potem zasiada艂 ze znajomymi do kawy z ciasteczkami i opowiada艂 o jakiej艣 b贸jce w barze, w kt贸rej bra艂 udzia艂 jako m艂ody ch艂opak, a McNab s艂uchaj膮c, zwija艂 si臋 ze 艣miechu. I z tak膮 sam膮 艂atwo艣ci膮 dyskutowa艂 z Charlesem o wielkiej sztuce.

Kiedy siedzieli ju偶 w samochodzie, wracaj膮c do domu, Roarke pog艂adzi艂 Eve po d艂oni.

- To by艂 bardzo mi艂y wiecz贸r - powiedzia艂.

- Wcale nie by艂o beznadziejnie.

- W twoich ustach to prawdziwa pochwa艂a.

Roze艣mia艂a si臋 z w艂asnych s艂贸w i wyci膮gn臋艂a nogi przed siebie, przypo­minaj膮c sobie t臋 chwil臋, gdy uda艂o jej si臋 pos艂ucha膰 rady m臋偶a i rozlu藕ni膰. A rozlu藕niona zacz臋艂a si臋 naprawd臋 dobrze bawi膰.

- M贸wi臋 powa偶nie - zapewni艂a.

- Najdro偶sza, wiem o tym.

- Mam skomplikowan膮 natur臋, Roarke.

- 鈥濻komplikowana鈥 to 艂agodne okre艣lenie.

- Nie wiem dlaczego, ale otaczaj膮 mnie sami przem膮drzali faceci.

- Ci膮gnie sw贸j do swego.

- W ka偶dym razie - podj臋艂a po chwili milczenia - obserwowanie, z ja­k膮 swobod膮 bijesz pian臋, by艂o wielce pouczaj膮ce.

- Nie bi艂em piany. Tak si臋 robi na spotkaniach biznesowych albo oko艂obiznesowych. To by艂a rozmowa z bliskimi znajomymi na tematy osobiste.

- Ha. Sto lat 偶yjesz, sto lat si臋 uczysz. - Eve odchyli艂a g艂ow臋 na oparcie. By艂a zm臋czona, ale nagle dotar艂o do niej, 偶e nie jest przyt艂oczona znu偶e­niem. - Du偶o rozmawiali艣my, to prawda. I wcale mnie to nie dra偶ni艂o, nie nudzi艂am si臋 nawet przez chwil臋.

- M贸j Bo偶e... - Roarke wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i przycisn膮艂 palce do swoich ust, wje偶d偶aj膮c w bram臋 posiad艂o艣ci. - Uwielbiam ci臋.

- Uwielbiania si臋 te偶 by艂o dzisiaj sporo.

- Mi艂o jest sp臋dza膰 czas w towarzystwie dw贸ch par, kt贸re nie ukrywaj膮 swoich uczu膰.

- Nie spos贸b by艂o nie zauwa偶y膰 tych wszystkich uczu膰, ma艣lanych spoj­rze艅, g艂askania, klepni臋膰... W powietrzu a偶 skwiercza艂o od seksu. Nie za­stanawia艂e艣 si臋 nigdy, co by wysz艂o, gdyby zamieni膰 jedno z drugim?

- Skwiercz膮ce spojrzenia na ma艣lany seks? O niczym innym nie my艣l臋. Eve parskn臋艂a 艣miechem i zatrzasn臋艂a za sob膮 drzwi samochodu. Ruszyli razem do drzwi.

- Nie. Chodzi mi o ludzi. Co by by艂o, gdyby skojarzy膰 Peabody z Charlesem i McNaba z Louise. Moim zdaniem - totalna pora偶ka.

- Mo偶na by te偶 skojarzy膰 Peabody z Louise.

- Ty jeste艣 chory, wiesz? Chory na g艂ow臋.

- To ty wymy艣li艂a艣 t臋 zabaw臋 - przypomnia艂 Roarke, bior膮c j膮 za r臋k臋. Weszli na schody prowadz膮ce do sypialni. - Widz臋, 偶e troch臋 od偶y艂a艣, pani porucznik.

- Dzisiaj mia艂am taki dzie艅, 偶e schodzi艂am i od偶ywa艂am ze cztery razy. Ale faktycznie, czuj臋 si臋 ca艂kiem nie藕le. - Zamkn臋艂a nog膮 drzwi sypialni.

- Nakr臋ci艂am si臋 od tej nabuzowanej atmosfery. Co powiesz na odrobin臋 ma艣lanego seksu?

- Ju偶 my艣la艂em, 偶e nigdy nie zapytasz. Zarzuci艂a mu rami臋 na szyj臋 i podskoczy艂a lekko, a on wzi膮艂 j膮 na r臋ce.

Nagle, kiedy znalaz艂a si臋 w tej pozycji, zacz臋艂a kalkulowa膰. Por贸wna艂a swo­j膮 wag臋 z jego wag膮, zmru偶y艂a oczy.

- Jak d艂ugo mo偶esz mnie tak nie艣膰?

- Do 艂贸偶ka spokojnie dam rad臋.

- Nie o to mi chodzi. Jak daleko by艣 mnie doni贸s艂? Zw艂aszcza gdybym by艂a... - Zwis艂a mu na r臋kach, g艂owa i ramiona opad艂y jej bezw艂adnie. Po­czu艂a, jak napi膮艂 mi臋艣nie, przystosowuj膮c si臋 do zmienionej sytuacji. Nie potkn膮艂 si臋 jednak, nawet si臋 nie zachwia艂. - Teraz ci臋偶ej, co?

- Nadal uwa偶am, 偶e dotr臋 z tob膮 do 艂贸偶ka, a tam, mam nadziej臋, o偶ywisz si臋 nieco.

- Jeste艣 w dobrej formie, ale za艂o偶臋 si臋, 偶e gdyby艣 musia艂 mnie tak nie艣膰 dwadzie艣cia albo trzydzie艣ci metr贸w, zmacha艂by艣 si臋 jak nic.

- Nie b臋d臋 musia艂. Jeszcze ci臋 nie udusi艂em. Kiedy wszed艂 z ni膮 na podwy偶szenie, wr贸ci艂a do normalnej pozycji.

- Przepraszam. Morderstwa w sypialni dzi艣 nie b臋dzie. Po艂o偶y艂 j膮 na 艂贸偶ku, ale nie zdj臋艂a ramion z jego szyi.

- Dzia艂asz na mnie, wiesz? - szepn臋艂a. Rozbawi艂o go to. Ugryz艂 j膮 lekko w podbr贸dek; jego wspania艂e w艂osy sp艂yn臋艂y po jej policzku jak jedwab.

- Mam dzi艣 w planie dalsze dzia艂ania - odpar艂.

- Nie! - Eve roze艣mia艂a si臋 znowu, odpychaj膮c si臋 艂okciem od po艣cieli i wsuwaj膮c na niego. - Chodzi艂o mi o to, jak si臋 czuj臋 przy tobie, gdy jeste­艣my razem i co艣 robimy, kiedy nawet o tym nie my艣lisz. Podoba mi si臋 to. - Pochyli艂a si臋, musn臋艂a ustami jego wargi, po czym splot艂a palce z jego pal­cami i wyci膮gaj膮c r臋ce daleko przed siebie, u艂o偶y艂a mu d艂onie nad g艂ow膮.

- Tak te偶 mi si臋 podoba - doda艂a.

- 艢mia艂o - zach臋ci艂 j膮.

- Chyba trzeba si臋 b臋dzie streszcza膰, bo jeszcze padn臋 po raz pi膮ty. - Delikatnie zacisn臋艂a z臋by na jego szcz臋ce. Nast臋pnie, nie puszczaj膮c d艂o­ni Roarke'a, przesun臋艂a ustami po jego gardle, w g贸r臋, a偶 odnalaz艂a usta. Potem zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek jak kot i rozpi臋艂a mu koszul臋. - Tak... - Po艂o­偶y艂a d艂onie na piersi swojego m臋偶czyzny, g艂adz膮c jego sk贸r臋. - Jeste艣 w do­brej formie. - Za d艂o艅mi pod膮偶y艂y usta.

Jego t臋tno skoczy艂o nagle, czu艂a uderzenia serca pod palcami i pod war­gami. Pragn膮艂 jej. Niewiarygodne, pomy艣la艂a. On zawsze mnie pragnie.

Przebieg艂a j臋zykiem po jego brzuchu, wprawiaj膮c w dr偶enie wszystkie mi臋艣nie. Rzuci艂 si臋 gwa艂townie, kiedy wsun臋艂a palce pod pasek jego spodni. Rozsun臋艂a zamek b艂yskawiczny i uwolni艂a go, zadaj膮c najwi臋ksz膮 z tortur.

Potem wyprostowa艂a si臋 i nie odrywaj膮c od niego wzroku, zdj臋艂a koszu­le. Wzi臋艂a jego d艂onie i przycisn臋艂a do swoich piersi.

Odrzuci艂a g艂ow臋 w ty艂, mrucz膮c cicho z rozkoszy, kt贸r膮 dawa艂 dotyk tych r膮k, twardych, g艂adkich i wprawnych, sp艂ywaj膮cych w d艂ugich poci膮gni臋ciach z serca na brzuch i z brzucha ni偶ej, na uda.

- Teraz ja. Teraz... - Roarke poderwa艂 si臋 i przywar艂 ustami do jej sk贸ry, przemieniaj膮c cichy pomruk w nieopanowany szloch. Jego dotyk zacz膮艂 pali膰 j膮 偶ywym ogniem. I przyszed艂 czas na rozpaczliwy po艣piech. 艢liska, napi臋ta sk贸ra przywar艂a ca艂膮 moc膮 do sk贸ry tak samo 艣liskiej i napi臋tej, d艂onie i usta zach艂annie szuka艂y nasycenia, wci膮偶 wi臋cej i wi臋cej. Wsz臋dzie 艣lady ostrych z臋b贸w, pok膮sane do 偶ywego palce, j臋zyki rozpalone jak 偶elazo w ogniu.

Dr偶膮c na ca艂ym ciele, usiad艂a na nim, obejmuj膮c go udami. Jeszcze raz spotka艂y si臋 ich d艂onie i oczy. I nagle ju偶 go mia艂a, czu艂a go g艂臋boko w sobie. Krzykn臋艂a.

Z trudem 艂api膮c oddech, opu艣ci艂a g艂ow臋, dotkn臋艂a czo艂em jego czo艂a. 艢ci艣ni臋te gard艂o nie pozwala艂o zaczerpn膮膰 powietrza, rozszala艂e zmys艂y odbiera艂y jasno艣膰 umys艂u. O jedno i o drugie trzeba by艂o walczy膰.

- Zaczekaj - wykrztusi艂a z wysi艂kiem. - Za du偶o dla mnie. Zaczekaj chwil臋.

- Tego nie jest za du偶o. - Jego wargi dotkn臋艂y jej ust, pal膮c je 偶ywym ogniem. - Tego nigdy nie jest za du偶o.

I nigdy nie b臋dzie, pomy艣la艂a Eve, daj膮c si臋 porwa膰 szalonemu p臋dowi.

15

Podczas gdy Eve spa艂a zwini臋ta w k艂臋bek u boku Roarke'a, pogr膮偶ona w 艣nie bez sn贸w, pewna m艂oda kobieta, Annalisa Sommers, wysz艂a z re­stauracji, zap艂aciwszy swoj膮 cz臋艣膰 rachunku i po偶egnawszy si臋 z przyja­ci贸艂kami.

Ich nieformalny teatralny klub dyskusyjny zbiera艂 si臋 co miesi膮c. Dzi艣 spotkanie trwa艂o nieco d艂u偶ej ni偶 zwykle, poniewa偶 okaza艂o si臋, 偶e wszyst­kie maj膮 mn贸stwo do powiedzenia. Klub w zasadzie stanowi艂 dla Annalisy jedynie pretekst, aby zobaczy膰 si臋 z kilkoma kole偶ankami, co艣 zje艣膰, wypi膰 par臋 drink贸w i pogada膰 - o facetach, pracy. I jeszcze o facetach.

Ale opr贸cz tego by艂a to okazja, aby zebra膰 opinie na temat spektakli widzianych ostatnio przez jej znajome. Opinie, kt贸re wykorzystywa艂a, ra­zem z w艂asnymi, w cotygodniowej rubryce, kt贸r膮 redagowa艂a w magazynie 鈥濼eatr od Kulis鈥.

Fascynowa艂a si臋 teatrem od dziecka, odk膮d zagra艂a kartofelek w szkol­nym przedstawieniu na 艢wi臋to Dzi臋kczynienia. Poniewa偶 jednak nie umia­艂a gra膰 (chocia偶 kartofelek wyszed艂 jej na tyle dobrze, 偶e mama nawet si臋 troch臋 pop艂aka艂a) i nie posiada艂a talentu scenografa ani re偶ysera, pozosta­艂o jej tylko przekszta艂ci膰 hobby w karier臋 i publikowa膰 swoje spostrze偶e­nia. Bo nie by艂y to profesjonalne recenzje, a pod jej lup臋 trafia艂y przer贸偶­ne sztuki: broadwayowskie i niebroadwayowskie, tak偶e takie, kt贸re na Broadway nie mia艂y absolutnie 偶adnych widok贸w.

Zarabia艂a marnie, ale taka praca nios艂a ze sob膮 inne korzy艣ci, jak na przyk艂ad darmowe bilety do teatru oraz przepustki za kulisy; przyjemnie te偶 by艂o pomy艣le膰, 偶e mo偶na si臋 jako艣 utrzyma膰, robi膮c to, co si臋 lubi.

Zreszt膮 co si臋 tyczy pensji, to mia艂a przeczucie, 偶e czeka j膮 podwy偶ka, i to ju偶 nied艂ugo. Jej rubryka zacz臋艂a zyskiwa膰 na popularno艣ci, zreszt膮 do­k艂adnie z tych samych powod贸w, kt贸re sk艂oni艂y j膮 do przyj臋cia posady felietonistki w 鈥濼eatrze od Kulis鈥. Zwykli ludzie chc膮 wiedzie膰, co my艣l膮 o sztukach inni zwykli ludzie. Bo krytyk teatralny nie jest zwyk艂ym cz艂o­wiekiem. Krytyk - to krytyk.

Pisa艂a swoje artyku艂y ju偶 od dziesi臋ciu miesi臋cy i ludzie zaczynali roz­poznawa膰 j膮 na ulicy. Sprawia艂o jej du偶膮 frajd臋, gdy kto艣 spotkany przy­padkowo zagadn膮艂 j膮 i chcia艂 podyskutowa膰; niewa偶ne, czy mia艂 takie sa­mo zdanie jak ona, czy nie.

Jeszcze nigdy w 偶yciu nie by艂o jej tak dobrze jak teraz.

Wszystko uk艂ada艂o si臋 wr臋cz idealnie. I w pracy, i z Lucasem. Czu艂a si臋 w Nowym Jorku jak dziecko na ulubionym placu zabaw i za nic w 艣wiecie nie chcia­艂aby mieszka膰 gdzie indziej. Po 艣lubie - a wszystkie przyjaci贸艂ki zgodnie twier­dzi艂y, 偶e jej zwi膮zek z Lucasem nie mo偶e sko艅czy膰 si臋 inaczej ni偶 przed o艂ta­rzem - znalaz艂oby si臋 dla nich na West Side przyjemne mieszkanie, gdzie 偶yli­by razem, ob艂臋dnie szcz臋艣liwi, urz膮dzaj膮c co rusz jakie艣 odjechane imprezy.

Cholera jasna. Ju偶 teraz czu艂a si臋 ob艂臋dnie szcz臋艣liwa.

Odgarn臋艂a w艂osy i spojrza艂a z wahaniem na spowity mrokiem park Greenpeace. Zawsze skraca艂a sobie drog臋 przez ten park; mog艂a i艣膰 t臋dy z zawi膮zanymi oczami i trafi艂aby bezb艂臋dnie, jak z kuchni do sypialni w swoim w艂asnym mieszkaniu.

Jestem ju偶 o krok od podwy偶ki, pomy艣la艂a. Kiedy j膮 dostan臋, nie b臋d臋 musia艂a chodzi膰 piechot膮.

A jednak... W ci膮gu ostatniego tygodnia zgin臋艂y dwie kobiety, zamor­dowane w艂a艣nie w parkach. Przej艣cie na skr贸ty mog艂o mie膰 naprawd臋 przykre konsekwencje.

Ale偶 g艂upota, skarci艂a si臋 w my艣lach. Przecie偶 Greenpeace to w艂a艣ciwie moje podw贸rko. Pi臋膰 minut i jestem w domu, a zanim wybije druga, b臋d臋 le偶e膰 w 艂贸偶eczku i liczy膰 owce przed za艣ni臋ciem.

Jestem przecie偶 tutejsza, upomnia艂a si臋, zbaczaj膮c ze 艣cie偶ki i zag艂臋bia­j膮c si臋 w cie艅 podkre艣lany zarysami li艣ci. Urodzi艂am si臋 w Nowym Jorku. Umiem sobie radzi膰, a oczy mam otwarte. Chodzi艂am na kursy samoobro­ny i trzymam form臋. A przy sobie, w kieszeni, nosz臋 gaz na bandyt贸w i na­dajnik alarmowy.

Park Greenpeace zawsze bardzo jej si臋 podoba艂, za dnia i w nocy. Lubi艂a drzewa, male艅kie place zabaw dla dzieci, klomby i grz膮dki warzywne za艂o偶o­ne i piel臋gnowane przez wsp贸lnoty mieszkaniowe. W oczach Annalisy by艂a to ilustracja r贸偶norodno艣ci tego miasta. Beton i og贸rki, jedno tu偶 obok drugiego.

Beton i og贸rki. Rozbawi艂o j膮 to zestawienie. Roze艣mia艂a si臋, przyspie­szaj膮c kroku. Do domu by艂o ju偶 niedaleko.

Najpierw us艂ysza艂a pomiaukiwanie, a po chwili zobaczy艂a kota. W par­ku bezdomny kot, nawet zdzicza艂y, nie by艂 bynajmniej czym艣 niespotyka­nym. Kiedy jednak podesz艂a bli偶ej, zobaczy艂a, 偶e to nie kot, tylko ma艂e ko­ci臋, szary futrzasty k艂臋buszek popiskuj膮cy 偶a艂o艣nie na 艣rodku 艣cie偶ki.

- Biedactwo - rozczuli艂a si臋. - Gdzie twoja mama, malutki?

Przykucn臋艂a i podnios艂a zwierzaka z ziemi. Kiedy tylko go dotkn臋艂a, do­tar艂o do niej, 偶e to nie 偶ywy kot, tylko robot. Dziwne, pomy艣la艂a.

W tym momencie pad艂 na ni膮 cie艅. B艂yskawicznie zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi, si臋gaj膮c do kieszeni po gaz.

Ale cios, precyzyjnie wymierzony w ty艂 g艂owy, rozci膮gn膮艂 j膮 na ziemi.

Posypa艂 si臋 na ni膮 grad uderze艅, kt贸rym wt贸rowa艂y miauki i piski robokota.

Rano, o si贸dmej dwadzie艣cia, Eve stan臋艂a nad cia艂em Annalisy Sommers. W parku pachnia艂o zieleni膮. Zielono艣ci膮, poprawi艂a si臋 w my艣lach. To chyba lepsze s艂owo. Bli偶sze czemu艣, co 偶yje. I kie艂kuje.

Z ulicy i z powietrza dobiega艂y odg艂osy porannego ruchu, ale to miej­sce by艂o jak kawa艂ek wsi przeniesiony do serca miasta; nieopodal rozci膮­ga艂 si臋 zagonek, na kt贸rym ros艂y warzywa. Otacza艂 go ekran chroni膮cy przed owadami i chuliganami. Eve nie mia艂a zielonego poj臋cia, co tam po­sadzono. Pewnie troch臋 ro艣lin li艣ciastych i troch臋 pn膮czy, r贸偶ne takie rze­czy, kt贸rych pe艂no by艂o na niedalekich parkowych pag贸rkach.

Na zapach, kt贸ry okre艣li艂a mianem 鈥瀦apachu zielono艣ci鈥 sk艂ada艂a si臋 pewnie, przynajmniej cz臋艣ciowo, wo艅 nawozu - sztucznego albo mo偶e na­turalnego - czy te偶 innego preparatu, kt贸ry miesza si臋 z ziemi膮, 偶eby ros艂a na niej tak zwana naturalna 偶ywno艣膰.

W sumie, kiedy si臋 nad tym zastanowi膰, nie ma nic bardziej naturalne­go ni偶 g贸wno.

Opr贸cz krwi i 艣mierci.

Zagonek ko艅czy艂y dziwaczne tr贸jk膮tne rusztowania, po kt贸rych pi臋艂y si臋 p臋dy winoro艣li. Za nimi by艂 ju偶 tylko ekran chroni膮cy przed psami i lud藕mi z ulicy. A dalej sta艂 pomnik przedstawiaj膮cy m臋偶czyzn臋 i kobiet臋. Oboje mieli na g艂owach kapelusze. M臋偶czyzna dzier偶y艂 w d艂oniach co艣 w ro­dzaju motyki albo mo偶e grabi, kobieta d藕wiga艂a kosz pe艂en owoc贸w. W do­my艣le by艂y to owoce pracy tych dwojga. Plony.

Taki by艂 w艂a艣nie tytu艂 tej rze藕by: 鈥濸lony鈥. Nikt jej jednak tak nie na­zywa艂. Wszyscy m贸wili: Farmer i farmerka. Albo po prostu: Tata z mam膮.

U st贸p pary rolnik贸w le偶a艂a Annalisa Sommers, niczym ofiara dla b贸stw urodzaju. D艂onie mia艂a z艂o偶one pomi臋dzy nagimi piersiami, twarz zmasa­krowan膮 i zalan膮 krwi膮, a ca艂e cia艂o pokryte si艅cami.

- Niespecjalnie nam si臋 zacz膮艂 dzie艅 - mrukn臋艂a Peabody.

- Fakt. Ale ona i tak mia艂a gorzej. - Eve za艂o偶y艂a mikrookulary, wyj臋艂a zestaw do bada艅. - Zidentyfikuj j膮 - poleci艂a i zacz臋艂a recytowa膰 do mikro­fonu opis obrazu nagrywanego kamer膮: - Ofiara to bia艂a kobieta. 艢lady po­bicia na twarzy, tu艂owiu i ko艅czynach. Z艂amany obojczyk. Nie wida膰 obra­偶e艅 odniesionych w wyniku samoobrony. Na gardle zaci艣ni臋ta czerwona pr膮偶kowana wst膮偶ka, prawdopodobne narz臋dzie zbrodni. Ofiara zosta艂a uduszona. Na jej ciele wida膰 艣lady przemocy seksualnej. Si艅ce i skalecze­nia w okolicach ud i genitali贸w.

Ofiara nazywa si臋 Annalisa Sommers. Wiek: trzydzie艣ci dwa lata. Ad­res: ulica Trzydziesta Pierwsza Zachodnia, numer pi臋tna艣cie.

Zarejestrowano personalia. Oczy ofiary zosta艂y wypreparowane z oczo­do艂贸w w podobny spos贸b jak u poprzednich ofiar, Elisy Maplewood i Lily Napier. Miejsce i charakter napa艣ci, spos贸b u艣miercenia ofiary, okalecze­nie oraz u艂o偶enie zw艂ok zgodne z poprzednimi zab贸jstwami obj臋tymi 艣ledz­twem.

- Facet nie zmienia taktyki - zauwa偶y艂a Peabody.

- Zasadniczo nie. Bo i po co? Sprawdza si臋. Tutaj mamy troch臋 w艂os贸w. Przylepi艂y si臋 do zaschni臋tej krwi.

Peabody zebra艂a w艂osy p臋set膮 i w艂o偶y艂a je do torby na dowody. Wypro­stowa艂a si臋, przysiadaj膮c na pi臋tach.

- Co ona tutaj robi艂a, Dallas? Po co j膮 przynios艂o do parku w 艣rodku nocy? Konferencja prasowa by艂a dobrze nag艂o艣niona. Nie mog艂a nie wie­dzie膰, 偶e morderca napada na kobiety w parkach.

- Ale uzna艂a, 偶e jest bezpieczna. Ludzie zawsze my艣l膮, 偶e im nic nigdy nie mo偶e si臋 sta膰, a powinni my艣le膰 akurat odwrotnie: na kogo艣 musi pa艣膰, dlaczego nie na mnie? - Obejrza艂a uwa偶nie zw艂oki. - Mieszka艂a niedaleko st膮d. Mo偶liwe, 偶e regularnie chodzi艂a przez ten park. Na skr贸ty, kiedy wra­ca艂a do domu albo dok膮d艣 si臋 wybiera艂a. Mia艂a opracowan膮 drog臋. W艂osy si臋 nie zgadzaj膮 - mrukn臋艂a nagle.

- Troch臋 kr贸tsze ni偶 u tamtych i odrobin臋 ciemniejsze. Ale to ta sama bajka.

- W sumie racja.

- On przecie偶 musi by膰 elastyczny, czy nie tak?

- Jak wida膰.

Maj膮c utrwalone na nagraniu miejsce u艂o偶enia cia艂a wraz z oznaczon膮 dok艂adnie jego pozycj膮, Eve odwr贸ci艂a g艂ow臋 ofiary i unios艂a j膮 lekko.

- Dosta艂a w potylic臋. Mocno. M贸g艂 podkra艣膰 si臋 do niej od ty艂u. Przy艂o­偶y艂 jej czym艣 mocno w g艂ow臋, a ona upad艂a. Na kolanach ma troch臋 zadra­pa艅, w sk贸r臋 wbi艂y si臋 ziarenka piasku i drobinki trawy. Upad艂a na kolana - Unios艂a r臋k臋 ofiary. Na d艂oniach widoczne by艂y otarcia. - Potem zacz膮艂 j膮 bi膰. I kopa膰. Za ka偶dym razem jest coraz bardziej brutalny. Chce sprawi膰 coraz wi臋cej b贸lu, zanim zabije. Przestaje panowa膰 nad sob膮. Potem j膮 zgwa艂ci艂, przeni贸s艂 pod pomnik i doko艅czy艂 to, co zacz膮艂.

- A Celina tym razem milcza艂a.

- Zauwa偶y艂a艣? - Eve wsta艂a. - Porozmawiamy z ni膮 za kilka minut, rzu膰­my tylko okiem na miejsce morderstwa.

Tym razem nie trzeba by艂o daleko szuka膰. Do morderstwa dosz艂o zaraz na drugim ko艅cu ogrodzonego zagonu, gdzie ros艂y warzywa, tu偶 obok 艣cie偶ki. Na trawie i ziemi pozosta艂y 艣lady krwi - plamy, krople, rozmazane smugi.

Mia艂 艂atwiejsz膮 robot臋, pomy艣la艂a Eve. Ni贸s艂 cia艂o wszystkiego dwa i p贸艂 metra.

- Pani porucznik? - Cz艂onek ekipy szukaj膮cej 艣lad贸w podsun膮艂 jej to­rebk臋 do zabezpieczania dowod贸w. - Znale藕li艣my to tam, w miejscu ozna­czonym tr贸jk膮. To standardowy, kieszonkowy gaz na bandyt贸w. M贸g艂 nale­偶e膰 do ofiary. Raczej si臋 nie przyda艂.

- Sprawdzimy odciski palc贸w.

- Mamy te偶 troch臋 w艂os贸w. By艂y na 艣cie偶ce, pod jedynk膮. Szare, wi臋c nie nale偶膮 do niej. Na oko w og贸le nie s膮 ludzkie.

- Dzi臋ki.

- Pewnie zn贸w jaka艣 wiewi贸rka - powiedzia艂a Peabody.

- Mo偶e. Gdzie pracowa艂a ta kobieta?

- Prowadzi艂a rubryk臋 w czasopi艣mie 鈥濼eatr od Kulis鈥. Eve skin臋艂a g艂ow膮.

- A zatem wraca艂a do domu. Pieszo. Spektakle raczej nie ko艅cz膮 si臋 o pierwszej w nocy, wi臋c pewnie wst膮pi艂a gdzie艣 na drinka albo na kolacj臋. Mog艂a te偶 mie膰 randk臋. Wraca艂a na skr贸ty przez park. By艂a u siebie, to jej okolica. W razie czego mia艂a w kieszeni gaz, wi臋c spokojna g艂owa Przez park idzie si臋 raz - dwa i ju偶 jest si臋 praktycznie w domu. A on czeka艂 tutaj na ni膮. Miejsce mia艂 wybrane, wiedzia艂 dok艂adnie, kt贸r臋dy b臋dzie sz艂a. Z a - atakowa艂 od ty艂u. - Zmarszczy艂a brwi, zauwa偶aj膮c niewielkie zag艂臋bienie w murawie, oznaczone ju偶 przez ekip臋 do szukania 艣lad贸w. - Przeni贸s艂 j膮 pod 鈥濼at臋 z mam膮鈥. I doko艅czy艂, co zacz膮艂. - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Dowiedz si臋 o niej wszystkiego, co si臋 da. Najbli偶si krewni, wsp贸艂ma艂偶onek ewentu­alnie partner, z kt贸rym mieszka. Zanim do niej pojedziemy, porozmawiam z Celin膮 Sanchez.

Oddali艂a si臋 od miejsca morderstwa i od pomnika, wybra艂a numer. Nie­cierpliwie wcisn臋艂a woln膮 r臋k臋 do kieszeni. Celina odebra艂a, kiedy poczta g艂osowa zd膮偶y艂a ju偶 zadzia艂a膰.

- Wy艂膮czy膰 automatyczn膮 sekretark臋 - powiedzia艂a, odgarniaj膮c ko­smyki w艂os贸w. - Przepraszam, ale spa艂am. Ledwie us艂ysza艂am sygna艂. Dal­las? Cholera! Sp贸藕ni艂am si臋 na spotkanie?

- Spokojnie, ma pani czas. Jak si臋 spa艂o? Dobrze?

- Dobrze. Wzi臋艂am tyle 艣rodk贸w uspokajaj膮cych, 偶e musia艂o podzia艂a膰. - Patrzy艂a w obiektyw nieco zamglonym, otumanionym wzrokiem. - Wci膮偶 jestem troch臋 przymulona. Mo偶e pani poczeka膰, a偶 napij臋 si臋 kawy?

- Mamy nast臋pn膮.

- Jak膮 nast臋pn膮? Eve widzia艂a, jak w p贸艂przytomnych oczach jasnowidz膮cej powoli zaczyna 艣wita膰 zrozumienie.

- O Bo偶e. Nie...

- Chc臋 si臋 z pani膮 zobaczy膰. Spotkamy si臋 u Miry.

- B臋d臋 tam... Przyjad臋 jak najszybciej.

- Wystarczy o dziewi膮tej. Wcze艣niej i tak nie dam rady.

- Do zobaczenia. Bardzo 偶a艂uj臋, Dallas. Naprawd臋 bardzo.

- Ja te偶.

- Ma matk臋 i siostr臋, obie mieszkaj膮 tutaj - poinformowa艂a Peabody, kiedy Eve zako艅czy艂a po艂膮czenie. - Ojciec o偶eni艂 si臋 po raz drugi i prze­ni贸s艂 do Chicago. Nigdy nie mia艂a m臋偶a. Ani dzieci.

- Najpierw pojedziemy do jej mieszkania, potem do matki.

Mieszkanie by艂o niewielkie. Panowa艂 w nim dramatyczny nieporz膮dek, kt贸ry Eve widzia艂a ju偶 nieraz u samotnych kobiet. 艢ciany ozdobiono plaka­tami teatralnymi. Na li艣cie po艂膮cze艅 by艂o kilka d艂ugich rozm贸w w ci膮gu z a - ledwie ostatnich dwudziestu czterech godzin. Ostatniej doby 偶ycia Annalisy Sommers.

- Lubi艂a sobie pogada膰 - skomentowa艂a Eve. - Dzwoni艂a do matki, siostry, znajomych z pracy, przyjaci贸艂ek i jakiego艣 Lucasa. To pewnie jej sympatia. Z pogaduszek wynika, 偶e wczoraj wieczorem by艂a w teatrze Trinity, a potem na kolacji z przyjaci贸艂kami. Trzeba je sprawdzi膰, a tak偶e spr贸bo­wa膰 dotrze膰 do owego Lucasa.

- Obejd臋 s膮siad贸w, mo偶e czego艣 si臋 dowiem. Peabody wysz艂a, a Eve rozgl膮da艂a si臋 dalej. Ofiara mieszka艂a samotnie, ale od czasu do czasu bywali u niej m臋偶czy藕ni - albo m臋偶czyzna. W szufladach znalaz艂a si臋 zmys艂owa bielizna typu randkowego, a do tego par臋 stan­dardowych zabawek do uprawiania seksu. By艂o te偶 kilka fotografii i holo­grafii. Na dw贸ch z nich Eve rozpozna艂a ofiar臋 w towarzystwie jakiego艣 fa­ceta.

Sk贸ra koloru kawy z mlekiem, ciemne w艂osy, schludna kozia br贸dka szeroki u艣miech ukazuj膮cy mn贸stwo z臋b贸w. Sympatyczny go艣膰, pomy艣la艂a Eve. Za艂o偶y艂aby si臋 o ka偶de pieni膮dze, 偶e na imi臋 ma Lucas.

Zdj臋cia zabra艂a w charakterze materia艂u dowodowego. W razie gdyby nie uda艂o si臋 ustali膰 nazwiska tego cz艂owieka, zawsze mo偶na by艂o znale藕膰 go w systemie przy u偶yciu fotografii.

Towarzyska, bezpo艣rednia kobieta, mi艂o艣niczka teatru. Eve zamy艣li艂a si臋. Utrzymywa艂a dobre stosunki z matk膮 i z siostr膮, mia艂a kilka przyjaci贸­艂ek, a z rozm贸w ods艂uchanych na komunikatorze mo偶na by艂o wnioskowa膰, 偶e 艂膮czy艂 j膮 monogamiczny zwi膮zek z m臋偶czyzn膮 o imieniu Lucas.

I ta kobieta nie 偶yje. Nie 偶yje, poniewa偶 postanowi艂a wr贸ci膰 na skr贸ty do domu. Nie chcia艂o jej si臋 nadk艂ada膰 drogi; zawsze to ca艂e trzy przecznice.

Nie, upomnia艂a si臋 w my艣lach Eve. Nie dlatego umar艂a. Kto艣 j膮 sobie upatrzy艂, 艣ledzi艂, a w ko艅cu zamordowa艂. Gdyby nie posz艂a dzi艣 w nocy na skr贸ty przez park, morderca znalaz艂by kolejn膮 okazj臋, wymy艣li艂by co艣 in­nego.

Ta kobieta by艂a celem. Zadanie wykonane.

- Lucas Grande - oznajmi艂a Peabody, powracaj膮c do mieszkania. - Pi­sze piosenki i udziela si臋 jako muzyk sesyjny. Spotykali si臋 ju偶 od jakiego艣 czasu. S膮siadka m贸wi, 偶e od p贸艂 roku, mo偶e nawet troch臋 d艂u偶ej. Wczoraj widzia艂a, jak ofiara wychodzi艂a z domu, mniej wi臋cej oko艂o si贸dmej wie­cz贸r. Przywita艂y si臋 tylko w przelocie, ale s膮siadka przypomina sobie, 偶e z a - mordowana chyba mia艂a na sobie d偶insy, niebieski sweter i kr贸tk膮 czarn膮 kurtk臋.

- Dowiedz si臋, gdzie mieszka ten Grande. Pojedziemy do niego po wizycie u matki ofiary.

Eve sama ju偶 nie wiedzia艂a, co jest gorsze: powiedzie膰 matce, 偶e jej c贸r­ka nie 偶yje, i patrze膰 na jej rozpacz, czy poinformowa膰 m臋偶czyzn臋, 偶e jego kobiet臋 zamordowano, i zobaczy膰 艂zy w jego oczach.

Spa艂 jeszcze, kiedy zadzwoni艂y do drzwi. Otworzy艂 p贸艂przytomny, roz­czochrany, a nawet troch臋 z艂y.

- Bez przesady - wymamrota艂, nie pytaj膮c, w czym rzecz. - Przecie偶 艣ci­szy艂em muzyk臋. Po dziesi膮tej nigdy nie s艂ucham g艂o艣no. Nikt na tym pi臋­trze niczego do mnie nie ma. Nie wiem, mo偶e ten facet z g贸ry jest chory na 艂eb. Jak mu tak wszystko przeszkadza, to niech sobie wyciszy mieszkanie.

- Nikt si臋 na pana nie skar偶y, panie Grande. Prosz臋 nas wpu艣ci膰.

- No, cholera. - Muzyk cofn膮艂 si臋, gestem zaprosi艂 Eve i Peabody do 艣rodka. - Bird mia艂 przy sobie zoner, tak? Zatrzymali go? Ja nic do tego nie mam. Nagrywamy razem, ale nie jestem jego nia艅k膮.

- Chodzi o pani膮 Annalis臋 Sommers.

- O Annalis臋? - K膮ciki ust drgn臋艂y mu lekko. - A co, chlapn臋艂a sobie wczoraj z przyjaci贸艂kami i zrobi艂a co艣 g艂upiego? Mam j膮 wyci膮gn膮膰 z aresztu?

- Panie Grande, bardzo mi przykro, 偶e musz臋 panu przekaza膰 tak膮 wia­domo艣膰. Pani Sommers dzi艣 w nocy zosta艂a zamordowana.

Figlarny u艣miech znik艂 z jego twarzy.

- To wcale nie jest zabawne. Co was napad艂o?

- Rano w parku Greenpeace znaleziono cia艂o pani Sommers.

- Zaraz. Zaraz. - Cofn膮艂 si臋, unosz膮c d艂onie, jakby chcia艂 j膮 b艂aga膰, 偶e­by nie m贸wi艂a dalej.

- Usi膮d藕my, panie Grande.

- Annalisa? - Oczy muzyka nape艂ni艂y si臋 艂zami. - To na pewno ona? Mo­偶e kto艣 inny.

Kto艣 inny. Eve wiedzia艂a, 偶e tak w艂a艣nie my艣li teraz ten m臋偶czyzna. Kto­kolwiek inny, tylko nie moja Annalisa.

- Bardzo mi przykro, panie Grande. Nie ma mowy o pomy艂ce. Musimy zada膰 panu teraz kilka pyta艅.

- Przecie偶 widzieli艣my si臋 wczoraj. Wyskoczy艂em ze studia, 偶eby zje艣膰 z ni膮 obiad. Um贸wili艣my si臋, 偶e w sobot臋 dok膮d艣 si臋 wybierzemy. A ona nie 偶yje? Jak to?

- Prosz臋 usi膮艣膰. - Peabody uj臋艂a go pod r臋k臋 i posadzi艂a na krze艣le. Pok贸j by艂 pe艂en przer贸偶nych instrument贸w. Pod 艣cian膮 sta艂 syntezator, na stole komputer do robienia muzyki, obok kilka gitar i komplet g艂o艣ni­k贸w. Eve prze艣lizgn臋艂a si臋 pomi臋dzy nimi i usiad艂a naprzeciwko Lucasa Grande.

- Spotyka艂 si臋 pan z Annalisa Sommers.

- My艣la艂em, 偶e si臋 pobierzemy, zamierza艂em jej si臋 o艣wiadczy膰. Chcia­艂em poczeka膰 do 艣wi膮t, 偶eby by艂o inaczej, wyj膮tkowo. Co si臋 z ni膮 sta艂o?

- Prosz臋 nam powiedzie膰, gdzie by艂 pan wczoraj wieczorem. Muzyk zakry艂 twarz d艂o艅mi, pomi臋dzy palcami p艂yn臋艂y mu 艂zy.

- My艣li pani, 偶e to ja? 呕e mog艂em zrobi膰 jej krzywd臋? Przecie偶 ja j膮 ko­cham.

- Nie my艣l臋, ale musz臋 o to zapyta膰.

- Mia艂em wczoraj sesj臋, mniej wi臋cej do p贸艂nocy, mo偶e nawet d艂u偶ej. Potem siedzieli艣my jeszcze w studiu, wypili艣my kilka piw, zam贸wili艣my pizz臋, pograli艣my troch臋. Wr贸ci艂em do domu... Nie wiem, mo偶e o trzeciej. Jezu... Kto艣 j膮 napad艂?

- Tak.

Jego twarz, czerwona od p艂aczu, nagle zal艣ni艂a mokr膮 blado艣ci膮. - W parku. Powiedzia艂a pani, 偶e to si臋 sta艂o w parku. Jezu Chryste... W parku. Tak jak te kobiety, o kt贸rych m贸wili w telewizji. Annalisa... Tak samo jak one?

- Prosz臋 powiedzie膰, gdzie odby艂a si臋 pa艅ska sesja i kto z panem nagry­wa艂. Sko艅czmy ten temat.

- Studio Muza, na ulicy Prince. Bird... - zaj膮kn膮艂 si臋. - Bo偶e, Bo偶e... - Dr偶膮cymi d艂o艅mi przetar艂 twarz, przejecha艂 nimi po w艂osach. - John Bird i Katelee Poder. Nie mog臋 zebra膰 my艣li. A matka? Czy jej matka ju偶 wie?

- W艂a艣nie od niej wracamy.

- S膮 bardzo z偶yte ze sob膮. Trzymaj膮 si臋 razem. Widzia艂em j膮 wszystkie­go mo偶e z pi臋膰 razy i to kr贸tko. Ale ona jest w porz膮dku. Mo偶na si臋 z ni膮 dogada膰. Musz臋 do niej pojecha膰.

- Panie Grande, czy kto艣 naprzykrza艂 si臋 pani Sommers? Mo偶e co艣 pan zauwa偶y艂, mo偶e ona o kim艣 wspomina艂a?

- Nie. M贸wi艂a mi o wszystkim. Wiedzia艂em nawet, kiedy sw臋dzi j膮 nos Musz臋 jecha膰 do jej matki. Musz臋 by膰 przy nich, przy jej rodzinie. Razem pojedziemy zobaczy膰 Annalis臋. Musimy zrobi膰 to razem.

Siedem godzin zdrowego snu, my艣la艂a Eve, po dniu zako艅czonym prze­mi艂膮 kolacj膮 z przyjaci贸艂mi i bardzo udanym seksem. A g艂owa i tak p臋ka mi na kawa艂ki, zgrzytn臋艂a z臋bami, wchodz膮c do gabinetu, gdzie pracowa艂a doktor Mira.

Sekretarka poinformowa艂a j膮, o wiele bardziej 偶yczliwym tonem ni偶 z a - zwyczaj, 偶e pani doktor jest zaj臋ta.

- Trwa sesja z pani膮 Sanchez - powiedzia艂a - ale dam zna膰, 偶e pani ju偶 przysz艂a, porucznik Dallas.

- Niech sko艅cz膮 - zatrzyma艂a j膮 Eve. - I tak lepiej, 偶eby mnie przy tym nie by艂o. Mog臋 poczeka膰. Mam co robi膰.

Na pocz膮tek sprawdzi艂a wiadomo艣ci na komunikatorze. Jedna z nich by艂a od Dickiego Berenskiego, analityka z laboratorium, kt贸ry z niek艂ama­n膮 satysfakcj膮 w g艂osie oznajmi艂 jej, 偶e uda艂o mu si臋 zidentyfikowa膰 艣lad obuwia znaleziony na miejscu zbrodni.

- M贸j geniusz nie zna granic ni kordon贸w. Wzi膮艂em ten tw贸j po偶a艂owa­nia godny 艣lad zdj臋ty z trawnika, odprawi艂em swoje czary i zrekonstruowa­艂em wz贸r podeszwy, a nast臋pnie ustali艂em, co to by艂 za but. Ot贸偶 nasz yeti nosi numer czterdzie艣ci dziewi臋膰 i biega w traperach marki Mikon, model Avalanche. To jest zmodyfikowane obuwie turystyczne. Ta para by艂a ca艂­kiem nowa, ma艂o schodzona. Cena tych but贸w w detalu wynosi mniej wi臋­cej trzysta siedemdziesi膮t pi臋膰. W takim rozmiarze mo偶na je u nas dosta膰 w jedenastu sklepach. Wys艂a艂em ci list臋. Przy jakiej艣 okazji mo偶esz wpa艣膰 i podzi臋kowa膰. Czekam na s艂odkiego, mokrego buziaka.

- I pewnie si臋 doczekasz... Potrafi艂a jednak doceni膰 jego czary. Przejrza艂a do艂膮czon膮 list臋 sklep贸w i zaznaczy艂a na niej wszystkie te, kt贸re znajdowa艂y si臋 w wyznaczonym ob­szarze poszukiwa艅 albo na jego obrze偶ach. Potem zabra艂a si臋 do pisania wst臋pnego raportu i to zaj臋艂o jej reszt臋 czasu.

Unios艂a g艂ow臋, s艂ysz膮c d藕wi臋k otwieranych drzwi.

- Dallas. - Celina Sanchez podesz艂a do niej szybkim krokiem. Oczy mia艂a podpuchni臋te od p艂aczu; wida膰 by艂o, 偶e mocno prze偶y艂a sesj臋.

- Eve, wejd藕, prosz臋. - Mira zaprosi艂a j膮 gestem do 艣rodka. - Celino, ciebie te偶 poprosz臋 jeszcze na chwil臋.

- Zawiod艂am pani膮. - Przed samymi drzwiami gabinetu Miry Celina Sanchez zacisn臋艂a palce na ramieniu Eve. - I siebie te偶.

- Nieprawda.

Eve usiad艂a, czekaj膮c, a偶 zostanie pocz臋stowana jak膮艣 kwiatow膮 herba­t膮, ale nagle poci膮gn臋艂a nosem jak wy偶e艂; poczu艂a kaw臋.

- Wiem, czego by艣 chcia艂a. I chyba nawet naprawd臋 ci tego trzeba - po­wiedzia艂a Mira, podaj膮c jej fili偶ank臋. - S艂u偶bowa, ale prawdziwa.

- Dzi臋ki.

- Nie ogl膮da艂am dzi艣 rano wiadomo艣ci. Dzi臋kuj臋. - Celina Sanchez ski­n臋艂a g艂ow膮 Mirze, bior膮c od niej herbat臋. - Chcia艂am us艂ysze膰 o wszystkim od pani. Wyp艂aka艂am tu si臋 doktor Mirze na dywan i najgorsze mamy za so­b膮. Wi臋cej ju偶 si臋 nie za艂ami臋 tak jak wtedy. Ale przede wszystkim musz臋 pani powiedzie膰, 偶e nawet przez my艣l mi nie przesz艂o, 偶e on m贸g艂by... 偶e napadnie na kogo艣 dzi艣 w nocy. By艂am naprawd臋 cholernie zm臋czona i chcia艂am przespa膰 ca艂膮 noc, bo rano by艂y艣my um贸wione na t臋 sesj臋. Wzi臋­艂am 艣rodki uspokajaj膮ce, 偶eby odci膮膰 si臋 od wszystkiego.

- Takie substancje blokuj膮 wizje?

- Mog膮. - Celina Sanchez spojrza艂a na Mir臋, kt贸ra skin臋艂a g艂ow膮. - Le­ki tego rodzaju t艂umi膮 odbi贸r wra偶e艅. Mo偶liwe, 偶e co艣 do mnie dotar艂o, ale spa艂am tak g艂臋boko, 偶e nie by艂am tego 艣wiadoma. Dzi臋ki hipnozie by膰 mo­偶e zdo艂amy dotrze膰 do tych wspomnie艅, a tak偶e os艂abi膰 blokowanie innych wizji. Zobacz臋 wi臋cej szczeg贸艂贸w. Zaczn臋 widzie膰 rzeczy, kt贸rych nie do­puszcza艂am do siebie.

- To naprawd臋 ca艂kiem mo偶liwe - potwierdzi艂a doktor Mira. - 艢wiadek pod hipnoz膮 mo偶e si臋 te偶 cofn膮膰 do wydarzenia poprzedzaj膮cego to, kt贸re zobaczy艂 podczas wizji i pod kierunkiem hipnotyzera skoncentrowa膰 si臋 na nim, aby wydoby膰 jak najwi臋cej szczeg贸艂贸w. Takich, kt贸rych si臋 nie zauwa­偶a - u艣ci艣li艂a - i 艣wiadomie nie mo偶na sobie przypomnie膰.

- Rozumiem. - Eve kiwn臋艂a g艂ow膮. - Kiedy mo偶ecie si臋 do tego zabra膰?

- Nie zrobi艂y艣my jeszcze bada艅 lekarskich. Je艣li nie b臋dzie 偶adnych problem贸w, mo偶emy zacz膮膰 sesje jutro.

- Sesje? Jutro?

- Jestem niemal偶e na sto procent pewna, 偶e jeden trans nie wystarczy. Wola艂abym odczeka膰 dwadzie艣cia cztery godziny, aby mie膰 pewno艣膰, 偶e or­ganizm Celiny oczy艣ci艂 si臋 ju偶 ca艂kowicie z substancji, kt贸re za偶y艂a. Chc臋 te偶 umo偶liwi膰 jej odzyskanie r贸wnowagi emocjonalnej.

- Nie mo偶emy szybciej? - zapyta艂a jasnowidz膮ca. - Zastosuj臋 medyta­cj臋 i oczyszcz臋 organizm. Chcia艂abym zacz膮膰 jak najszybciej. Czuj臋 si臋...

- Odpowiedzialna - doko艅czy艂a za ni膮 Mira. - Odpowiedzialna za 艣mier膰 kobiety zamordowanej dzi艣 w nocy. Nie jeste艣 za to odpowie­dzialna.

- Powiedz mi - poprosi艂a Eve. - Je艣li pani Sanchez zrobi badania i po­medytuje, to czy mo偶ecie zacz膮膰 wcze艣niej?

Mira spojrza艂a na ni膮 i z ci臋偶kim westchnieniem wsta艂a zza biurka, 偶e­by sprawdzi膰 sw贸j kalendarz.

- Mo偶emy zacz膮膰 dzi艣 o szesnastej trzydzie艣ci. Ale mo偶esz nie zdoby膰 informacji, na kt贸re liczysz, Eve. Wszystko zale偶y od tego, czy ta metoda Podzia艂a na Celin臋, no i od tego, jak wiele zobaczy艂a w swojej wizji.

- B臋dzie pani z nami? - zapyta艂a jasnowidz膮ca.

Prosz臋 na mnie nie liczy膰, chcia艂a odpowiedzie膰 Eve. Prosz臋 mnie nie traktowa膰 jak swojego obro艅cy.

- Postaram si臋 - powiedzia艂a tylko. - Ca艂y czas prowadz臋 艣ledztwo, a te­raz, kiedy mamy now膮 ofiar臋, musz臋 si臋 zaj膮膰 rutynow膮 procedur膮. Jest tego sporo.

- Rozumiem. Postara si臋 pani.

- Masz dla mnie jakie艣 informacje? - Mira usiad艂a z powrotem za biur­kiem. - Szczeg贸艂y do portretu psychologicznego sprawcy?

- Wszystko odby艂o si臋 wed艂ug podobnego scenariusza. Ofiara, Annalisa Sommers, wraca艂a do domu na skr贸ty przez...

Urwa艂a w p贸艂 zdania, s艂ysz膮c nag艂y brz臋k. To fili偶anka Celiny Sanchez roztrzaska艂a si臋 na pod艂odze.

- Annalisa? - Jasnowidz膮ca opar艂a d艂onie na siedzeniu krzes艂a, jakby chcia艂a zerwa膰 si臋 z miejsca, ale w tej samej chwili opad艂a z powrotem. - Annalisa Sommers? Bo偶e kochany...

- Zna艂a j膮 pani?

- Mo偶e to tylko zbie偶no艣膰 nazwisk, mo偶e to kto艣 inny. Mo偶e... Nie, na pewno nie. Wi臋c to dlatego. To mnie 艂膮czy z ca艂膮 t膮 spraw膮. - Spojrza艂a na porcelanowe skorupy le偶膮ce na pod艂odze. - Przepraszam.

- Nie, nie, prosz臋, nie wstawaj. Nic si臋 nie sta艂o. - Mira przykucn臋艂a obok krzes艂a i najpierw, chc膮c uspokoi膰 roztrz臋sion膮 kobiet臋, po艂o偶y艂a jej d艂o艅 na kolanie, a potem pozbiera艂a szcz膮tki rozbitej fili偶anki. - To twoja przyjaci贸艂ka?

- Nie. To znaczy, chc臋 powiedzie膰, 偶e to nie by艂a przyja藕艅. - Celina przy­艂o偶y艂a d艂onie do skroni. - Zna艂am j膮 troch臋 i lubi艂am. Jej nie da艂o si臋 nie lubi膰, by艂a taka radosna, pe艂na 偶ycia. - Opu艣ci艂a r臋ce, a jej oczy pociem­nia艂y i zrobi艂y si臋 okr膮g艂e jak spodki. - Lucas. M贸j Bo偶e, Lucas. Na pewno szaleje z rozpaczy. Czy on ju偶 wie? - Chwyci艂a Eve za r臋k臋. - Czy on wie, co si臋 sta艂o?

- Rozmawia艂am z nim.

- My艣la艂am ju偶, 偶e gorzej by膰 nie mo偶e. A jednak. Kiedy zna si臋 ofiar臋, jest sto razy gorzej. Co ona robi艂a w parku? - Uderzy艂a pi臋艣ci膮 w kolano. - Dlaczego po tym wszystkim, co si臋 sta艂o, kobiety nie unikaj膮 park贸w po zmroku?

- Bo ludziom trudno zmieni膰 swoje nawyki. Sk膮d pani j膮 zna艂a? - spy­ta艂a Eve.

- Przez Lucasa. - Celina Sanchez przyj臋艂a chusteczk臋, kt贸r膮 poda艂a jej Mira, i zmierzy艂a je obie spojrzeniem szeroko rozwartych oczu, jakby nie­艣wiadoma 艂ez p艂yn膮cych po policzkach. - By艂am kiedy艣 z Lucasem. Przez d艂ugi czas mieszkali艣my razem.

- Rozumiem. - Eve skin臋艂a g艂ow膮. - To pani by艂y.

- By艂y kochanek, ale aktualny przyjaciel. Rozstali艣my si臋 w zgodzie. Po prostu ka偶de z nas pod膮偶y艂o w艂asn膮 drog膮. Wci膮偶 bardzo nam na sobie zale偶a艂o, ale nie byli艣my ju偶 zakochani. - Wreszcie wytar艂a chusteczk膮 oczy. - Nadal utrzymujemy kontakt. Widujemy si臋 nawet od czasu do czasu, cho­dzimy razem na obiad albo na drinka.

- A seks? Jasnowidz膮ca powoli opu艣ci艂a r臋ce.

- Nie. Domy艣lam si臋, 偶e musia艂a pani zada膰 to pytanie. Nie, bez 偶adnej intymno艣ci. Kilka miesi臋cy temu, nawet chyba prawie rok, Lucas zacz膮艂 spotyka膰 si臋 z Annalis膮. Wiem, 偶e to by艂o co艣 powa偶nego. Wiem, poniewa偶 widzia艂am, co si臋 dzia艂o, i poniewa偶 on sam mi o tym powiedzia艂. Byli ra­zem szcz臋艣liwi. Bardzo mnie to cieszy艂o.

- Widz臋, 偶e jest pani tolerancyjna.

- No nie... - Celina Sanchez urwa艂a, po艂ykaj膮c jak膮艣 ci臋t膮 odpowied藕 cisn膮c膮 si臋 jej na usta. Wzi臋艂a g艂臋boki oddech, 偶eby si臋 uspokoi膰. - Czy pa­ni nigdy w 偶yciu nie przesta艂a nikogo kocha膰? To znaczy, nie przesta艂a, tyl­ko zacz臋艂a kocha膰 inaczej?

- Nie.

Tamta za艣mia艂a si臋 przez 艂zy.

- A innym si臋 to zdarza, pani Dallas. Nie przestaje im zale偶e膰 na dawnych ukochanych. Lucas to dobry cz艂owiek. Na pewno jest teraz zdruzgotany.

- To prawda. Celina Sanchez zacisn臋艂a z ca艂ej si艂y powieki.

- Mo偶e wybior臋 si臋 do niego? Nie, teraz nie, jeszcze za wcze艣nie. To mo­偶e tylko pogorszy膰 spraw臋. Mam w tym przecie偶 w艂asny udzia艂. Czy mo偶e­my zacz膮膰 szybciej? - Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do Miry. - Zaraz po badaniach?

- Nie. Potrzebuje pani czasu, zw艂aszcza w obecnej sytuacji. Je艣li na­prawd臋 chce pani pom贸c, to musi pani poczeka膰.

- Chc臋 i pomog臋. - Celina zn贸w zacisn臋艂a pi臋艣ci. - Zobacz臋 jego twarz. Przysi臋gam. A kiedy j膮 zobacz臋... - Spojrza艂a na Eve p艂on膮cym wzrokiem. - Kiedy ju偶 go zobacz臋, pani go z艂apie. Powstrzyma go pani.

- Powstrzymam.

16

Zna艂a ofiar臋? - Na zdumionej twarzy Peabody rozla艂o si臋 g艂臋bokie wsp贸艂­czucie. - Lucas, Lucas Grande. Jej by艂y. Nie skojarzy艂am tego wcze艣niej. No, teraz dopiero b臋dzie jej ci臋偶ko. Czyli wiadomo ju偶, co powodowa艂o te wizje. Taka jest logika zjawisk paranormalnych.

- S艂贸w 鈥瀕ogika鈥 i 鈥瀙aranormalny鈥 nie mo偶na wymienia膰 jednym tchem - sprzeciwi艂a si臋 Eve.

- Ale偶 oczywi艣cie, 偶e tak, istoto uparta i kr贸tkowzroczna. Jedziemy szuka膰 but贸w, pomy艣la艂a Eve. W tym dostrzega艂a logik臋, i to jak najbardziej.

- Kiedy dasz mi poprowadzi膰 nowy w贸z? - chcia艂a wiedzie膰 Delia.

- Kiedy si臋 wreszcie nauczysz, 偶e 偶贸艂te 艣wiat艂o oznacza: gaz do dechy, bo zaraz b臋dzie czerwone, a nie: zacznij zwalnia膰 kilometr przed skrzy偶o­waniem.

- Na tak postawiony zarzut mog臋 tylko odpowiedzie膰, 偶e je藕dzisz jak pirat drogowy, ale nie taki szlachetny rozb贸jnik, tylko zwyczajny bandzior.

- Szczero艣膰 za szczero艣膰: ty je藕dzisz jak kryguj膮ca si臋 damulka, co to za skarby 艣wiata nie we藕mie ostatniego ciastka z talerza, bo na pewno kto艣 inny ma na nie ochot臋. Ale偶 nie, prosz臋, prosz臋! - pisn臋艂a cienkim, preten­sjonalnie uprzejmym g艂osikiem. - Prosz臋 si臋 cz臋stowa膰! A do cholery z tym. Jak mam ochot臋 na ciastko, to je bior臋 i ju偶. Dobra, przesta艅 si臋 d膮­sa膰. Musimy przemy艣le膰 jedn膮 rzecz.

- Po tym, jak w brutalny i niesprawiedliwy spos贸b zdyskwalifikowa艂a艣 mnie jako kierowc臋, nale偶y mi si臋 p贸艂 minuty na d膮sy. A poza tym nie­grzecznie jest zjada膰 ostatnie ciastko.

- I ko艅czy si臋 tak, 偶e ty i te twoje dobrze wychowane damulki zostawia­cie ciastko dla kelnera, kt贸ry zabierze pater臋 ze sto艂u i zanim dojdzie do kuchni, nie zostawi ani okruszka.

Peabody skrzy偶owa艂a r臋ce na piersi i nabzdyczy艂a si臋 jak kwoka; dotar­艂o do niej, 偶e Eve jest bardzo bliska prawdy. Wiele ciastek przesz艂o jej ko­艂o nosa, bo trzeba by艂o pami臋ta膰 o dobrych manierach.

- Co musimy przemy艣le膰? - zapyta艂a wreszcie.

- Powiedzmy, 偶e masz faceta i mieszkasz z nim. Delia natychmiast poja艣nia艂a.

- Mam. I mieszkam - oznajmi艂a dumnym g艂osem.

- Peabody.

- Dobra, dobra. Teoretycznie. - Nastroszy艂a si臋 jeszcze troch臋, kiedy Eve przemkn臋艂a przez skrzy偶owanie na 偶贸艂tym 艣wietle. - Czy ten facet jest kochany i do tego seksowny? Przynosi mi ciastka i zawsze pozwala zje艣膰 ostatnie, okazuj膮c w ten spos贸b mi艂o艣膰 i oddanie?

- Wszystko jedno. Nagle stwierdzacie, 偶e powinni艣cie si臋 rozsta膰.

- Uuu. To mi si臋 nie podoba.

- A komu si臋 podoba?

- Rozstajemy si臋, bo ty艂ek mi ur贸s艂 jak balon od tych wszystkich cia­stek?

- Peabody!

- No ju偶, ju偶, pani porucznik. Pr贸buj臋 zrozumie膰 motywy dzia艂ania bada­nych ludzi. Musz臋 wiedzie膰, kto zerwa艂 z kim, dlaczego i... No, niewa偶ne - do­ko艅czy艂a szybko, widz膮c, 偶e g贸rna warga Eve zaczyna niebezpiecznie drga膰.

- Rozstajecie si臋 i ka偶de z was idzie w艂asn膮 drog膮. Przyja藕nicie si臋 da­lej czy nie?

- Mo偶e. To zale偶y. Czekaj, nie rzucaj si臋 na mnie z z臋bami. To napraw­d臋 zale偶y od wielu czynnik贸w. Cho膰by od tego, jak si臋 rozstali艣my. Czy w powietrzu lata艂y niepochlebne epitety oraz drobne i 艂atwo t艂uk膮ce si臋 przedmioty, czy by艂a to jednomy艣lna wsp贸lna decyzja, trudna i smutna, lecz nakazana g艂osem rozs膮dku. Rozumiesz?

Eve nie rozumia艂a, ale nie da艂a si臋 zbi膰 z tropu.

- Nie rozumiem, ale powiedzmy, 偶e w tym wypadku by艂a to smutna, acz­kolwiek rozs膮dna decyzja. I potem ten facet znajduje sobie jak膮艣 inn膮 la­sk臋. Jak by艣 si臋 poczu艂a?

- To zn贸w zale偶y. Czy ja mam aktualnie faceta? Czy tamta laska jest ode mnie szczuplejsza, 艂adniejsza albo na przyk艂ad ma wi臋cej forsy? A mo­偶e lepsze cycki? Takie rzeczy si臋 licz膮.

- Cholera jasna, dlaczego to musi by膰 takie zawi艂e?

- Tak to ju偶 bywa w 偶yciu.

- Do艣膰 tego. Jeste艣 z facetem, zrywasz, a on kogo艣 sobie znajduje. B臋­dziesz odzywa膰 si臋 do niego czy nie?

- Dobrze, pomy艣lmy. Zanim przyjecha艂am do Nowego Jorku, by艂am strasznie napalona na takiego jednego. Nie mieszkali艣my razem, ale byli­艣my, mo偶na powiedzie膰, w bardzo bliskich stosunkach. I te stosunki trwa艂y prawie ca艂y rok. A potem uczucie wzi臋艂o i zgas艂o. Nie by艂am jako艣 specjal­nie za艂amana, chocia偶 przez jaki艣 czas chodzi艂am troch臋, 偶e tak powiem, zwi臋d艂a. A偶 w ko艅cu mi przesz艂o. Takie rzeczy przechodz膮. Pozostali艣my, jak to si臋 m贸wi, przyjaci贸艂mi. Widywa艂am si臋 z nim czasami.

- D艂ugo jeszcze b臋dziesz mi nudzi膰 o tym facecie? Mam wzi膮膰 pastylk臋 pobudzaj膮c膮, 偶eby dotrwa膰 do ko艅ca?

- To ty mnie zapyta艂a艣. Do rzeczy: m贸j by艂y znalaz艂 sobie chud膮 blon­dynk臋 z wielkim cycem. Inteligencja jak u kr贸lika, ale w ko艅cu, my艣l臋 so­bie, widzia艂y ga艂y, co bra艂y. Troch臋 mnie to wkurzy艂o, jednak te偶 po jakim艣 czasie przesz艂o. By膰 mo偶e gdzie艣 w mrocznych zakamarkach mojej duszy czai艂o si臋 ciche 偶yczenie, 偶eby dosta艂 na przyk艂ad syfa, ale 艂agodnego, nie od razu tak 偶eby ca艂y fiut mu odpad艂. A teraz, kiedy wybieramy si臋 z McNabem na zach贸d, w moje strony, mog臋 sobie nim szpanowa膰 do woli. Nim, to znaczy McNabem. I tyle. 呕adnych sensacji. - Umilk艂a na chwil臋, czekaj膮c. - Nie 艣pisz jeszcze?

- Zaraz zasn臋.

- Gdyby chodzi艂o ci po g艂owie, 偶e Celina pr贸bowa艂a zem艣ci膰 si臋 na tych dwojgu za pomoc膮 jakich艣 magicznych sztuczek, to powiem ci jedno: abso­lutnie tego nie widz臋. To tak nie dzia艂a.

- Co? Co tak nie dzia艂a? Sama przed chwil膮 powt贸rzy艂a艣 milion razy, 偶e wszystko 鈥瀦ale偶y鈥.

- Dar jasnowidzenia nie dzia艂a w ten spos贸b. To na pewno nie by艂o tak 偶e ona rzuci艂a urok na jakiego艣 faceta, 偶eby zacz膮艂 systematycznie mordo­wa膰 kobiety, i podsun臋艂a mu Annalis臋 Sommers jako jeden z cel贸w. Po dru­gie, sama si臋 do nas zg艂osi艂a. Po trzecie, wszystkie dowody wskazuj膮 na to, 偶e Sommers znalaz艂a si臋 w tym parku z w艂asnej, nieprzymuszonej woli. No i na koniec mamy psychologiczny portret mordercy - mizoginicznego sa­motnika z instynktem 艂owcy.

- Przyznaj臋 ci racj臋 w ca艂ej rozci膮g艂o艣ci. Po prostu chyba nie podoba mi si臋 ta paranormalna logika, kt贸r膮 na kilometr czu膰 przypadkowo艣ci膮.

- A ja my艣l臋, 偶e nie tylko o to ci chodzi. Eve przez d艂ug膮 chwil臋 milcza艂a.

- Niech ci b臋dzie - powiedzia艂a wreszcie. - To wszystko w og贸le mi si臋 nie podoba. Nie podoba mi si臋, 偶e musz臋 polega膰 na jasnowidzach, ich wi­zjach i transach hipnotycznych. I nie podoba mi si臋, 偶e ta Sanchez oczeku­je ode mnie, 偶e b臋d臋 siedzie膰 obok i trzyma膰 j膮 za r膮czk臋.

- W hotelu Dallas nie ma ju偶 miejsc dla nowych przyjaci贸艂?

- Komplet go艣ci. Mo偶e gdyby kt贸re艣 z was zamieszka艂o na innej plane­cie albo zgin臋艂o tragicznie, to zmie艣ci艂by si臋 jeszcze kto艣.

- Przesta艅. Przecie偶 j膮 lubisz.

- I co z tego? Od razu musimy si臋 kumplowa膰, tylko dlatego 偶e j膮 lubi臋? Mamy zacz膮膰 si臋 umawia膰? Mam oddawa膰 jej ostatnie ciastko z talerza, do cholery?

Peabody parskn臋艂a 艣miechem i poklepa艂a j膮 po ramieniu.

- No ju偶, ju偶. Poradzisz sobie i z tym. Widzia艂am, 偶e nie藕le si臋 wczoraj bawi艂a艣.

Teraz to Eve chcia艂a da膰 popis d膮s贸w, ale wykorzysta艂a energi臋 inaczej: skupi艂a si臋 na wypatrywaniu miejsca do zaparkowania.

- No tak. Tak. I sama te偶 wiem, co zrobi膰, 偶eby ludzie si臋 dobrze bawili. Musimy teraz zaprosi膰 was wszystkich do nas, a potem wy zaprosicie nas, a...

- Ju偶 si臋 zastanawiali艣my, kiedy urz膮dzi膰 parapet贸wk臋.

- Widzisz? Widzisz? - Eve z demonstracyjn膮 brawur膮 doda艂a gazu i po­mkn臋艂a jak strza艂a na drugi poziom parkingu; wiedzia艂a, 偶e jej partnerka po takiej sztuczce b臋dzie mia艂a serce w gardle. - I tak bez ko艅ca. Tylko ko­go艣 poznasz, i ju偶 nie ma ucieczki. Robi si臋 z tego normalnie jaka艣 karuze­la: ty i twoi znajomi kr臋cicie si臋 w k贸艂ko, a ca艂y czas kto艣 jeszcze pr贸buje si臋 dosi膮艣膰. I teraz musz臋 ci kupi膰 jaki艣 prezent, tylko dlatego 偶e przepro­wadzi艂a艣 si臋 na nowe 艣mieci.

- Przyda艂yby si臋 nam jakie艣 艂adne kieliszki do wina - za艣mia艂a si臋 De­lia, wysiadaj膮c z samochodu. - Wiesz co, Dallas, powiem ci, 偶e masz pod tym wzgl臋dem spore szcz臋艣cie. Twoi przyjaciele, do kt贸rych i ja si臋 zali­czam, s膮 inteligentni, weseli i wierni. I bardzo r贸偶norodni. Sama powiedz, czy mo偶na sobie wyobrazi膰 bardziej oddalone od siebie kobiety ni偶 Mavis i Mira? A jednak i jedna, i druga ci臋 kocha. I w razie gdyby co艣 zacz臋艂o si臋 藕le dzia膰, i jedna, i druga sprawdzi si臋 jako przyjaci贸艂ka.

- Z tym 偶e ka偶da z nich ma jeszcze w艂asne kumpele, a ja potem musz臋 si臋 u偶era膰 z tak膮 Trin膮. - Eve przesun臋艂a z niejakim za偶enowaniem po w艂o­sach z ty艂u g艂owy.

- Trina jest jedyna w swoim rodzaju - powiedzia艂a Peabody. Zesz艂y na poziom ulicy. - No, a przy takim facecie jak Roarke nigdy nie zabraknie ci ciastek na talerzu.

Eve odetchn臋艂a.

- Kieliszki do wina?

- Nie mamy takich 艂adnych, wiesz, dla go艣ci.

Eve bardziej na miejscu czu艂a si臋 w si艂owni Jima ni偶 tutaj, w tym ele­ganckim sklepie z odzie偶膮 dla wymagaj膮cego klienta niemieszcz膮cego si臋 w parametrach przemys艂u konfekcyjnego.

Sklep sk艂ada艂 si臋 z parteru, pi臋tra i poziomu dolnego. Dzia艂 z artyku艂a­mi obuwniczymi mie艣ci艂 si臋 na dole; Dallas 艂ama艂a sobie g艂ow臋, dlaczego nie mo偶na napisa膰 po prostu 鈥瀊uty i skarpetki鈥. Zesz艂y po schodach.

Szybko okaza艂o si臋, 偶e artyku艂y obuwnicze to nie tylko buty i skarpet­ki. Poj臋cie to obejmowa艂o tak偶e domowe papucie, trzewiki z cholewami oraz tak zwane rajstopy wyszczuplaj膮ce - w wariantach na same nogi jak r贸wnie偶 dodatkowo na brzuch. By艂y tam te偶 ochraniacze na buty, pude艂ka na buty, wk艂adki z grza艂kami, bi偶uteria na kostk臋 i palce u n贸g oraz olbrzy­mi wyb贸r innych produkt贸w do piel臋gnacji i ozdoby st贸p.

Kto by pomy艣la艂, 偶e do zajmowania si臋 m臋skimi nogami wymy艣lono a偶 tyle gad偶et贸w?

Sprzedawca, do kt贸rego si臋 zwr贸ci艂a, najpierw oczywi艣cie musia艂 si臋 namy艣li膰, a potem zostawi艂 j膮 i poszed艂 si臋 skonsultowa膰 z kierownikiem sklepu.

呕eby skr贸ci膰 sobie czas oczekiwania, Eve zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 mode­lowi but贸w, kt贸rych dotyczy艂o jej pytanie.

Mocne, uzna艂a. Du偶o wytrzymaj膮. Praktyczne i u偶yteczne, a tak偶e po­rz膮dnie uszyte - tak przynajmniej wygl膮da艂y. Sama ch臋tnie kupi艂aby sobie jedn膮 par臋.

- W czym mog臋 pom贸c, prosz臋 pani? - pad艂o nagle pytanie.

- Porucznik Dallas - poprawi艂a odruchowo i odwr贸ci艂a si臋, trzymaj膮c but w d艂oni. Ale 偶eby spojrze膰 swojemu rozm贸wcy w oczy, musia艂a si臋 cof­n膮膰 i mocno zadrze膰 g艂ow臋.

Mia艂 co najmniej dwa metry i dziesi臋膰 centymetr贸w wzrostu i by艂 chu­dy jak tyczki do pn膮cych ro艣lin, kt贸re widzia艂a rano w parku Greenpeace. W twarzy, ciemnej niczym druga strona ksi臋偶yca, z臋by i bia艂ka oczu l艣ni艂y lodowym blaskiem. Eve szybko obrzuci艂a wzrokiem wielkoluda, a ten zre­wan偶owa艂 si臋 jej u艣mieszkiem, kt贸ry m贸wi艂, 偶e Pan Tyczka przywyk艂 do te­go typu spojrze艅.

- A zatem, pani porucznik - poprawi艂 si臋 bez zaj膮knienia. - Nazywam si臋 Kurt Richards. Jestem kierownikiem tego sklepu.

- By艂 pan silnym skrzyd艂owym Knicks贸w, prawda?

- Owszem - odpowiedzia艂 z wyra藕nym zadowoleniem. - Swego czasu. Ludzie zazwyczaj odruchowo pytaj膮, czy gra艂em kiedy艣 w koszyk贸wk臋, ale rzadko komu艣 udaje si臋 zgadn膮膰, na jakiej pozycji.

- Nie mam czasu, 偶eby 艣ledzi膰 rozgrywki. Chyba ju偶 pan nie gra.

- Raczej nie. Sko艅czy艂em karier臋 prawie osiem lat temu. Koszyk贸wka to gra dla m艂odziak贸w, tak jak wi臋kszo艣膰 dyscyplin. - Wyj膮艂 jej z r臋ki but, kt贸­ry w jego szerokich d艂oniach o d艂ugich palcach momentalnie przesta艂 wy­gl膮da膰 jak kajak. - Interesuj膮 pani膮 mikony model Avalanche, porucznik Dallas?

- Raczej lista klient贸w, kt贸rzy kupili w pa艅skim sklepie takie buty nu­mer czterdzie艣ci dziewi臋膰.

- Jest pani z wydzia艂u zab贸jstw.

- Pan tak偶e potrafi odgadn膮膰, kto w co gra.

- Widzia艂em skr贸t wczorajszej konferencji prasowej, zak艂adam wi臋c, 偶e pani wizyta ma zwi膮zek z Parkowym Morderc膮?

- Tak o nim pisz膮?

- W gazetach. Wielkimi czerwonymi literami. - Olbrzym zacisn膮艂 wargi i obr贸ci艂 but w d艂oni, przygl膮daj膮c mu si臋 uwa偶nie. - A wi臋c szuka pani m臋偶czyzny, kt贸ry nosi ten konkretny typ obuwia w tym konkretnym roz­miarze?

- Przyda艂aby mi si臋 lista klient贸w, kt贸rzy nabyli u pana takie buty.

- Ch臋tnie pani pomog臋. - Od艂o偶y艂 but na stojak.

- Oraz nazwiska wszystkich pa艅skich pracownik贸w, kt贸rzy je kupili. To nieco ostudzi艂o jego zapa艂.

- No c贸偶. Zaczynam si臋 cieszy膰, 偶e sam nosz臋 pi臋膰dziesi膮t jeden. Zapra­szam do biura. Chyba 偶e wol膮 panie rozejrze膰 si臋 po sklepie?

- P贸jdziemy z panem. Peabody... - Eve umilk艂a gwa艂townie, dostrzeg艂­szy partnerk臋 trzymaj膮c膮 w d艂oni kilka par kolorowych skarpet. - Detek­tyw Peabody, na mi艂o艣膰 bosk膮! - zawo艂a艂a zgorszona.

- Przepraszam. Przepraszam. - Delia podesz艂a szybko. - Mam... brata i dziadka... Obaj maj膮 du偶膮 nog臋. Tak sobie pomy艣la艂am...

- 呕aden problem. - Richards skin膮艂 na ekspedienta. - Wszystko zapa­kujemy i przygotujemy rachunek. Odbierze pani przy wyj艣ciu, w kasie na parterze.

- Bo wiesz, 艣wi臋ta ju偶 w艂a艣ciwie ca艂kiem blisko. - Peabody drepta艂a za Eve, 艣ciskaj膮c w d艂oni swoje zakupy.

- Daj spok贸j...

- Powa偶nie. Czas ucieka. Kiedy zauwa偶ysz co艣 艂adnego, trzeba kupowa膰 od razu, bo potem tylko ganiasz po mie艣cie ze 艣wi膮tecznym ob艂臋dem w oku. Poza tym sklep to sklep, a te skarpetki s膮 naprawd臋 bardzo 艂adne. Dok膮d teraz? Samoch贸d jest...

- Idziemy na piechot臋. To sze艣膰 albo siedem przecznic st膮d. Ty艂ek ci tro­ch臋 spadnie.

- Wiedzia艂am! - Peabody zacisn臋艂a z臋by. - Wiedzia艂am, 偶e w tych spodniach mam wielki ty艂ek. - Ale po chwili przystan臋艂a i zmru偶y艂a oczy. - Powiedzia艂a艣 to specjalnie, 偶eby si臋 odgry藕膰 za te skarpetki, tak?

- Co艣 mi m贸wi, 偶e nigdy si臋 tego nie dowiesz. - Eve min臋艂a j膮, nie za­trzymuj膮c si臋. Wyj臋艂a z kieszeni komunikator, kt贸ry w艂a艣nie zacz膮艂 dzwo­ni膰. - Dallas.

- Mamy dla ciebie pierwsze osoby pasuj膮ce do profilu mordercy - wy­mamrota艂 niewyra藕nie Feeney z ustami pe艂nymi orzech贸w. - Zaczynamy drugi etap, czyli eliminacj臋 kobiet i rodzin.

- Prze艣lij mi te wst臋pne wyniki do gabinetu - poprosi艂a, lawiruj膮c po­mi臋dzy samochodami - na wypadek gdybym musia艂a co艣 sprawdzi膰. Dzi臋­ki za ekspresow膮 robot臋, Feeney.

- Moi ch艂opcy pracuj膮 pilnie.

- A te nagrania z metra?

- Wolno nam to idzie. Niczego nie mog臋 ci obieca膰.

- W porz膮dku. Laboratorium zidentyfikowa艂o 艣lad buta. Na razie mam list臋 klient贸w jednego sklepu, gdzie takie sprzedaj膮. Prze艣l臋 ci j膮. Je艣li kto艣 wam na niej podpasuje, musz臋 o tym natychmiast wiedzie膰.

- Wezm臋 si臋 do tego. Du偶o masz tych sklep贸w?

- Za du偶o. Ale b臋dzie mniej.

Eve zatrzyma艂a si臋 na skrzy偶owaniu, nie zwracaj膮c uwagi na strumie艅 pary unosz膮cy si臋 nad prze艂adowanym liofilizowan膮 cebul膮 w贸zkiem z je­dzeniem, na faceta stoj膮cego obok niej, kt贸ry mamrota艂 pod nosem co艣 o jakich艣 demonach z piek艂a, ani te偶 na dwie kobiety z ty艂u - s膮dz膮c po ak­cencie, rodowite mieszkanki Bronxu - trajkocz膮ce bez przerwy o nowym ciuchu, kt贸ry z jednej z nich mia艂 uczyni膰 bogini臋.

- Morderca mieszka w Nowym Jorku - powiedzia艂a Feeneyowi, wcho­dz膮c na pasy, podobnie jak reszta hordy pieszych st艂oczonej wzd艂u偶 kra­w臋偶nik贸w, na chwil臋 przed zmian膮 艣wiate艂. - I mam nadziej臋, 偶e to, czego mu potrzeba, tak偶e kupuje tutaj. Bo je艣li b臋dziemy musieli szuka膰 poza miastem, czyli na przedmie艣ciach, poza granicami stanu albo w sieci, zaj­mie nam to kilka dni albo nawet tygodni. A on zacz膮艂 nabiera膰 tempa.

- Tak te偶 s艂ysza艂em. Zabieramy si臋 do orki. Gdyby艣 potrzebowa艂a wi臋­cej ludzi do roboty w terenie, daj zna膰.

- Na pewno. Dzi臋ki.

Dopiero po wyj艣ciu z trzeciego sklepu Eve zlitowa艂a si臋 nad swoj膮 part­nerk膮 i kupi艂a sojowe hot dogi. Dzie艅 by艂 jakby stworzony do tego, aby zje艣膰 na 艣wie偶ym powietrzu, rozkoszuj膮c si臋 balsamicznymi powiewami 艂a­godnego wiatru.

Usiad艂y wi臋c w Central Parku, wprost na trawie. Eve zapatrzy艂a si臋 na Pa艂acyk.

To nie zacz臋艂o si臋 w tym miejscu, ale tutaj ona w艂膮czy艂a si臋 do gry.

Ogromny m臋偶czyzna. Wielki cz艂owiek, pan i w艂adca. A mo偶e to ju偶 by艂o lekkie naci膮ganie fakt贸w?

Drug膮 ze swoich ofiar u艂o偶y艂 na 艂awce, w pobli偶u pomnika ku czci boha­terskich ratownik贸w, w wi臋kszo艣ci m臋偶czyzn. Ludzi, kt贸rzy zrobili to, co na­le偶a艂o. M臋skich m臋偶czyzn. Tych, kt贸rych zapami臋tano za to, jak zachowali si臋 w obliczu makabrycznej grozy, jak post膮pili wobec 艣miertelnego zagro­偶enia.

Morderca lubi艂 symbole. W艂adca. Si艂a w obliczu katastrofy.

Trzeci膮 ofiar臋 u艂o偶y艂 tu偶 obok zagonu z warzywami, pod pomnikiem pa­ry farmer贸w.

S贸l ziemi? S贸l oczyszcza, ale te偶 dodaje smaku. Nie, to ju偶 bzdura do kwadratu.

Uprawa roli. Dawanie 偶ycia prac膮 w艂asnych r膮k, wysi艂kiem mi臋艣ni, wy­lanym potem. Dawanie 偶ycia. I odbieranie go.

Eve odetchn臋艂a ci臋偶ko. To by pasowa艂o do rob贸tek, kt贸rymi pasjonowa­艂y si臋 jego ofiary. To by naprawd臋 pasowa艂o. A zatem - samodzielno艣膰. Zr贸b to sam.

Parki te偶 musia艂y by膰 istotne. Co艣 dla niego znaczy艂y. Parki same w so­bie. W parku rozegra艂o si臋 wydarzenie, za kt贸re m艣ci艂 si臋 na ka偶dej ze swo­ich ofiar.

- Mo偶emy poszpera膰 w archiwach - mrukn臋艂a pod nosem. - Sprawdzi膰, gdzie i kiedy dosz艂o do napa艣ci seksualnej na m臋偶czyzn臋 w miejskim par­ku. Nie, zaraz, nie na m臋偶czyzn臋. Na ch艂opca. To jest klucz. On teraz jest ju偶 doros艂y i wie, 偶e nikt mu nie podskoczy. Ale jako dziecko by艂 bezbron­ny jak kobieta. Dziecko nie mo偶e si臋 obroni膰, wi臋c musi wyrobi膰 sobie si­艂臋, 偶eby ta okropna rzecz ju偶 nigdy si臋 nie powt贸rzy艂a. Bo woli umrze膰 ni偶 prze偶y膰 to jeszcze raz.

Peabody przez chwil臋 milcza艂a. Nie by艂a pewna, czy Eve m贸wi艂a do niej, czy do siebie.

- Mo偶liwe, 偶e kto艣 go pobi艂 albo upokorzy艂, ale niekoniecznie od razu zgwa艂ci艂. Poni偶y艂a go albo w inny spos贸b skrzywdzi艂a jaka艣 kobieta, domi­nuj膮ca kobieta.

- W艂a艣nie. - Eve w zamy艣leniu pomasowa艂a podstaw臋 czaszki, gdzie czu艂a t臋tni膮cy b贸l. - Najprawdopodobniej ta sama kobieta, kt贸r膮 on teraz symbolicznie zabija. A je艣li to by艂a jego matka, siostra albo kto艣 taki, to ra­czej nikt niczego nie zg艂osi艂. Ale i tak trzeba b臋dzie sprawdzi膰.

- Je艣li kobiet膮, kt贸ra mia艂a nad nim w艂adz臋, zn臋ca艂a si臋 nad nim fizycz­nie albo seksualnie, znaczy to, 偶e od dzieci艅stwa ulega艂 dewiacji, kt贸ra w pewnym momencie wprowadzi艂a go na 艣cie偶k臋 zemsty. Teraz odp艂aca tej kobiecie.

- Uwa偶asz, 偶e to go usprawiedliwia? Baty zebrane w dzieci艅stwie? Nag艂a zmiana tonu g艂osu Eve sprawi艂a, 偶e Peabody zacz臋艂a ostro偶nie wa偶y膰 s艂owa.

- Nie, pani porucznik. Uwa偶am, 偶e to jest przyczyna, motywacja jego dzia艂ania.

- Je偶eli nawet kto艣 ci臋 kiedy艣 zbi艂, to nie pow贸d, 偶eby mordowa膰 nie­winnych ludzi, p艂awi膰 si臋 w ich krwi. Niewa偶ne kto, kiedy ani w jaki spo­s贸b. Tak t艂umacz膮 przest臋pc贸w adwokaci i psychiatrzy, ale to nieprawda. Prawda jest taka, 偶e trzeba walczy膰. Je艣li nie walczysz, nie jeste艣 lepszy od tego, kto ci臋 bi艂, kto ci臋 z艂ama艂. Nie jeste艣 lepszy ni偶 najgorszy ze z艂ych. A ca艂e to gadanie, 偶e przemoc rodzi przemoc i 偶e oprawca jest poszkodo­wan膮 ofiar膮, mo偶na sobie... - Ugryz艂a si臋 w j臋zyk. W gardle czu艂a ostry smak zajad艂ej pasji. Przycisn臋艂a czo艂o do podci膮gni臋tych kolan. - Cholera - sykn臋艂a. - Przesadzi艂am.

- Je偶eli uwa偶asz, 偶e wsp贸艂czuj臋 temu cz艂owiekowi albo 偶e szukam dla niego usprawiedliwienia, to grubo si臋 mylisz.

- Nie uwa偶am tak. Naskoczy艂am na ciebie, bo mam nerwic臋. Trudno by艂o przepchn膮膰 te s艂owa przez gard艂o. Eve wiedzia艂a, 偶e moc­no to prze偶yje, ale nadszed艂 ju偶 czas. Unios艂a g艂ow臋.

- Oczekuj臋 od ciebie, 偶e bez wahania p贸jdziesz za mn膮 wsz臋dzie. I wiem, 偶e to zrobisz, bez zastanowienia. Spodziewam si臋, 偶e b臋dziesz sta膰 u mojego boku, babra膰 si臋 t膮 sam膮 krwi膮 i brudem co ja i 偶e w艂asne bez­piecze艅stwo i wygoda b臋d膮 u ciebie na drugim miejscu. Bo na pierwszym jest praca i zadanie, kt贸re mamy wykona膰. Wiem, 偶e tak b臋dzie, a wiem to nie tylko dlatego, 偶e taka w艂a艣nie jeste艣, ale te偶 dlatego, 偶e B贸g mi 艣wiad­kiem, sama ci臋 szkoli艂am.

Peabody milcza艂a.

- Kiedy by艂a艣 moj膮 asystentk膮 - m贸wi艂a dalej Eve - wszystko wygl膮da­艂o inaczej. Troch臋 inaczej. Ale partner ma prawo wiedzie膰 o pewnych rze­czach.

- Prze偶y艂a艣 kiedy艣 gwa艂t. Eve wytrzeszczy艂a oczy.

- A tobie sk膮d to przysz艂o do g艂owy?

- Wyci膮gn臋艂am wnioski. Na podstawie obserwacji, skojarzenia oraz lo­gicznej analizy danych. Chyba mam racj臋, ale nie musisz o tym m贸wi膰.

- Masz racj臋. Nie wiem, kiedy to si臋 zacz臋艂o. Nie wszystko potrafi臋 so­bie przypomnie膰.

- Kto艣 ci臋 notorycznie wykorzystywa艂?

- Wykorzystywa艂... To jest takie czyste s艂owo, Peabody. Bardzo 艂agodne. Z 艂atwo艣ci膮 przechodzi ci przez gard艂o... I wszystkim innym te偶. Wiele si臋 w nim mie艣ci. Ojciec bi艂 mnie, pi臋艣ci膮 albo czym popad艂o. Nie liczy艂am, ile razy mnie zgwa艂ci艂. Jeden raz to ju偶 i tak strasznie du偶o, wi臋c po co liczy膰 dalej?

- A matka?

- Ju偶 wtedy nie 偶y艂a. 膯pa艂a i puszcza艂a si臋. Prawie jej nie pami臋tam, ale z tego, co sobie przypominam, nie by艂a wcale lepsza od niego.

- Powiedzia艂abym... Chcia艂abym powiedzie膰, 偶e ci wsp贸艂czuj臋, ale lu­dziom te s艂owa te偶 przychodz膮 z 艂atwo艣ci膮 i niewiele w sobie zawieraj膮. Dallas, nie wiem, co powiedzie膰.

- Nie m贸wi臋 ci tego po to, 偶eby艣 mi wsp贸艂czu艂a.

- Wiem. Nie zrobi艂aby艣 czego艣 takiego.

- Kiedy mia艂am osiem lat... Tak przynajmniej mi powiedzieli, 偶e tyle mia艂am... By艂am zamkni臋ta w tym chlewie, w kt贸rym zamieszkali艣my. Zo­stawi艂 mnie na chwil臋 sam膮, a ja pr贸bowa艂am wzi膮膰 sobie co艣 do jedzenia. Odrobin臋 sera z lod贸wki. By艂o mi s艂abo z g艂odu, trz臋s艂am si臋 z zimna. Wy­dawa艂o mi si臋, 偶e zd膮偶臋 ukroi膰 sobie troch臋 tego sera, zanim on przyjdzie. Ale wr贸ci艂 szybko i nie by艂 bardzo pijany. Czasami, je艣li mocno sobie pod­pi艂, nic mi nie robi艂. Ale tym razem wypi艂 za ma艂o i zacz臋艂o si臋.

Musia艂a przerwa膰 na chwil臋, zebra膰 si艂y, aby doko艅czy膰 opowie艣膰.

- Uderzy艂 mnie, rzuci艂 na pod艂og臋. Mog艂am tylko si臋 modli膰, 偶eby na bi­ciu si臋 sko艅czy艂o. Tylko na biciu. Ale widzia艂am, 偶e tak nie b臋dzie. Nie p艂acz. Nie dam rady, je艣li si臋 rozp艂aczesz.

- Nie mog臋 nie p艂aka膰. Nie dam rady. - Ale wytar艂a twarz chusteczk膮, o wiele za ma艂膮 jak na to, do czego by艂a potrzebna.

- Po艂o偶y艂 si臋 na mnie. To mia艂a by膰 nauczka. Bola艂o. Po ka偶dym razie za­pomina si臋, jak strasznie to boli. Zapomina si臋 a偶 do nast臋pnego razu, kie­dy b贸l zn贸w jest tak samo nie do wyobra偶enia. I nie do zniesienia. Pr贸bo­wa艂am go powstrzyma膰. Musia艂am pr贸bowa膰, chocia偶 wtedy by艂o jeszcze gorzej. Nie mog艂am ju偶 tego wytrzyma膰 i zacz臋艂am si臋 z nim szarpa膰. A wtedy z艂ama艂 mi r臋k臋.

- Bo偶e... Jezu kochany... - szepn臋艂a Peabody, tak samo jak Eve przed chwil膮 przyciskaj膮c czo艂o do podci膮gni臋tych kolan, i zacz臋艂a p艂aka膰, stara­j膮c si臋 robi膰 to bezg艂o艣nie.

- Trzask! - Eve przebieg艂a wzrokiem po g艂adkiej tafli jeziorka i 艂o­dziach sun膮cych po spokojnej wodzie. - Cienka ko艣膰 dziecka wydaje tylko cichy trzask. Oszala艂am z b贸lu. I nagle w mojej d艂oni znalaz艂 si臋 n贸偶, ten, kt贸rym kroi艂am ser. Upu艣ci艂am go, le偶a艂 na pod艂odze i teraz wpad艂 mi do r臋ki.

Delia powoli unios艂a g艂ow臋. Twarz mia艂a ca艂kiem mokr膮.

- D藕gn臋艂a艣 go tym no偶em. - Otar艂a oczy i policzki wierzchami d艂oni. - Powiedz, 偶e pochlasta艂a艣 go na kawa艂ki. Bo偶e, chc臋 to us艂ysze膰.

- D藕gn臋艂am go. Mo偶na tak powiedzie膰. - Na powierzchni jeziora Eve za­uwa偶y艂a zmarszczki. Nie by艂o ju偶 tak spokojnie jak przed chwil膮 Zmarszcz­ki rozchodzi艂y si臋 szerzej. Coraz szerzej. - D藕ga艂am go raz za razem, a偶... By艂am zalana krwi膮 od st贸p do g艂贸w. Koniec. - Odetchn臋艂a urywanie, za­czerpn臋艂a powietrza. - Tego momentu nie pami臋ta艂am. Przypomnia艂am go sobie dopiero przed samym 艣lubem z Roarkiem.

- Policja...

Eve potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Tak mnie wy膰wiczy艂, 偶e ba艂am si臋 policjant贸w, opieki spo艂ecznej i w og贸le wszystkich, kt贸rzy mogliby interweniowa膰, co艣 dla mnie zrobi膰. Zostawi艂am go tam, w tym pokoju. Nie pami臋tam, co si臋 sta艂o, wiem tylko, 偶e by艂am w szoku. Umy艂am si臋 i wysz艂am. Dopiero dobrych kilka kilome­tr贸w dalej zawlok艂am si臋 do jakiej艣 uliczki i tam zemdla艂am. A potem mnie znale藕li. Ockn臋艂am si臋 w szpitalu. Gliniarze i doktorzy zadawali mi pytania. Niczego nie mog艂am sobie przypomnie膰, zreszt膮 nawet gdybym co艣 pami臋ta艂a, to ba艂abym si臋 pisn膮膰 chocia偶 s艂owo. Do tej pory nie wiem, czy chodzi艂o o luk臋 w pami臋ci czy o zwyk艂y strach. Nigdy jeszcze nie pobie­rano ode mnie danych do identyfikacji, wi臋c nie by艂o mnie w 偶adnej kar­totece. W og贸le nie istnia艂am, dop贸ki mnie nie znale藕li w tej uliczce. To by­艂o w Dallas. Dali mi wi臋c takie nazwisko.

- Dobrze ci s艂u偶y艂o.

- Je艣li uwa偶asz, 偶e to ma wp艂yw na moje podej艣cie do wykonywanych obowi膮zk贸w, mo偶esz mi to powiedzie膰.

- Oczywi艣cie, 偶e ma wp艂yw. Dzi臋ki temu jeste艣 lepsz膮 policjantk膮. Takie jest moje zdanie. Dzi臋ki temu mo偶esz zmierzy膰 si臋 z ka偶dym wyzwaniem. Ten facet, kt贸rego teraz 艣cigamy, m贸g艂 prze偶y膰 co艣 podobnego, a na­wet gorszego. Ale uczyni艂 z tego pretekst, aby m贸c mordowa膰 ludzi, pastwi膰 si臋 nad nimi. Ty w swoich przej艣ciach znalaz艂a艣 si艂臋 do walki o sprawiedli­wo艣膰 dla ludzi, kt贸rym j膮 odebrano.

- To moja praca, Peabody. Nie ma w niej 偶adnego bohaterstwa. Zwyk艂a praca, jak ka偶da inna.

- Zawsze to powtarzasz. Ciesz臋 si臋, 偶e powiedzia艂a艣 mi o tym wszyst­kim. To by艂 wyraz zaufania. Ufasz mi jako partnerce i jako przyjaci贸艂ce. Nie zawiedziesz si臋.

- Wiem. Dobrze. Do艣膰 ju偶 o tym. Wracamy do pracy. Eve wsta艂a i wyci膮gn臋艂a d艂o艅. Peabody chwyci艂a j膮 i przytrzyma艂a przez chwil臋, pozwalaj膮c pom贸c sobie wsta膰.

Eve wybra艂a si臋 po raz kolejny do prosektorium w dwojakim celu: po pierwsze, chcia艂a jeszcze raz przyjrze膰 si臋 Annalisie Sommers. Po drugie za艣 - przemaglowa膰 Morrisa.

Zasta艂a go przy wyjmowaniu m贸zgu z czaszki martwego m臋偶czyzny. Widok by艂 wysoce zniech臋caj膮cy, nawet bez sojowego hot doga zjedzonego na ulicy, ale zobaczywszy Eve, Morris u艣miechn膮艂 si臋 rado艣nie i zaprosi艂 j膮 do 艣rodka.

- Ten d偶entelmen umar艂 w samotno艣ci - oznajmi艂. - Jak膮 艣mierci膮: na­turaln膮 czy nienaturaln膮, pani porucznik?

Morris uwielbia艂 swoje zgadywanki, wi臋c Eve, chc膮c zrobi膰 mu przy­jemno艣膰, zbli偶y艂a si臋 do u艂o偶onych na stole zw艂ok i przyjrza艂a si臋 bli偶ej. Cia艂o zacz臋艂o ju偶 si臋 rozk艂ada膰, a zatem zgon musia艂 nast膮pi膰 dwadzie艣cia cztery do trzydziestu sze艣ciu godzin przed odnalezieniem zmar艂ego i zabra­niem go do kostnicy. Skutek by艂 taki, 偶e nieboszczyk nie pora偶a艂 urod膮. Eve oceni艂a jego wiek na prawie osiemdziesi膮t lat; wed艂ug statystyk demogra­ficznych mia艂 przed sob膮 jeszcze czterdzie艣ci albo pi臋膰dziesi膮t. I t臋 w艂a艣nie szans臋 mu odebrano.

Na lewym policzku widnia艂o niewielkie st艂uczenie, a bia艂ka oczu by艂y poszatkowane czerwon膮 siateczk膮 pop臋kanych naczynek krwiono艣nych. Czuj膮c rosn膮ce zaciekawienie, Eve obesz艂a st贸艂 dooko艂a, szukaj膮c innych 艣lad贸w.

- Co mia艂 na sobie? - zapyta艂a.

- Spodnie od pi偶amy i jeden kape膰.

- Gdzie by艂a g贸ra od pi偶amy?

Morris u艣miechn膮艂 si臋.

- Na 艂贸偶ku.

- Gdzie go znaleziono?

- W konserwatorium, razem z profesorem Plumem.

- Co? Morris zachichota艂, machn膮艂 d艂oni膮.

- 呕art. Le偶a艂 na pod艂odze, tu偶 obok 艂贸偶ka.

- Znaleziono 艣lady jakiego艣 zaj艣cia, napadu z w艂amaniem?

- 呕adnych.

- Mieszka sam?

- Owszem, mieszka艂 sam.

- Wygl膮da na to, 偶e dosta艂 udaru i m贸zg nie wytrzyma艂. Otw贸rz mu usta i odci膮gnij wargi - poprosi艂a, widz膮c, 偶e Morris ma zabezpieczone d艂onie. Lekarz pos艂ucha艂, odsuwaj膮c si臋 nieco w bok, aby mog艂a si臋 pochyli膰 nad zw艂okami. - Trzeba by porozmawia膰 z jego znajomymi i dowiedzie膰 si臋, kto poda艂 temu go艣ciowi kieliszek na sen. Bo alkohol by艂 czym艣 doprawiony i to od tego czego艣 m贸zg powiedzia艂 鈥瀞top鈥. Czerwonawe plamki na dzi膮­s艂ach i pod wargami wskazuj膮 na to, 偶e denat za偶y艂 i prawdopodobnie przedawkowa艂 jak膮艣 nielegaln膮 substancj臋. Moim zdaniem to by艂 booster albo kt贸ra艣 z jego pochodnych, ale to wyka偶e analiza toksykologiczna. Gdyby ten facet naprawd臋 zamierza艂 si臋 wyko艅czy膰, za艂o偶y艂by ca艂膮 pi偶am臋 i po艂o偶y艂 si臋 wygodnie do 艂贸偶eczka. A zatem 艣mier膰 nie by艂a naturalna. Gdzie jest Sommers?

- Ja ju偶 naprawd臋 nie wiem, po co mnie tutaj trzymaj膮 - burkn膮艂 Mor­ris, ale mimo to u艣miecha艂 si臋. Po艂o偶y艂 m贸zg na tacce, aby odes艂a膰 go do ba­dania. - Spodziewam si臋, 偶e analiza toksykologiczna wkr贸tce potwierdzi twoje i moje przypuszczenia. Z Annalis膮 Sommers ju偶 sko艅czyli艣my, le偶y w lod贸wce. Dzi艣 rano by艂a tutaj jej rodzina razem z partnerem. Chcieli z o - baczy膰 zw艂oki. Uda艂o mi si臋 do tego nie dopu艣ci膰, chocia偶 nie by艂o 艂atwo. Musia艂em zas艂oni膰 si臋 oficjalnymi zarz膮dzeniami.

- Na razie nie podajemy do wiadomo艣ci publicznej, 偶e morderca wyci­na ofiarom oczy, i niech tak zostanie. Nawet kochanek i najbli偶sza rodzina nie mog膮 o tym wiedzie膰. Oni te偶 mog膮 wygada膰 si臋 dziennikarzom, zw艂asz­cza je艣li s膮 pogr膮偶eni w rozpaczy albo po prostu wkurzeni. Poza osobami upowa偶nionymi nikt nie ma prawa zbli偶y膰 si臋 do 偶adnej z ofiar, kt贸rych do­tyczy to 艣ledztwo.

- Chcesz zobaczy膰 j膮 jeszcze raz? - Tak.

- Zaczekaj chwil臋, tylko si臋 oporz膮dz臋. Nasz przyjaciel jest d偶entelme­nem i wytrzyma troch臋.

Podszed艂 do umywalki i zacz膮艂 czy艣ci膰 d艂onie z krwi, kawa艂k贸w tkanek i bezbarwnej warstwy zabezpieczenia.

- To cia艂o by艂o bardziej pokiereszowane ni偶 poprzednie.

- Morderca robi si臋 coraz bardziej brutalny. Wiem.

- I podkr臋ca tempo. - Morris wytar艂 r臋ce, po czym zdj膮艂 kombinezon i wrzuci艂 go do pojemnika na brudne ubrania.

- Jeste艣my wci膮偶 na tropie. Nied艂ugo b臋dziemy go mieli.

- W to nie w膮tpi臋. No, dobrze. - Podszed艂, b艂yskaj膮c czerwieni膮 krawa­ta i nieskazitelnym b艂臋kitem koszuli, poda艂 jej rami臋. - Pozwoli pani?

Eve parskn臋艂a 艣miechem. Tylko jeden Morris potrafi艂 j膮 tak rozbawi膰 w towarzystwie nieboszczyk贸w.

- Jezu... - westchn臋艂a. - Ale z ciebie numer.

- A i owszem. - Zaprowadzi艂 j膮 do kostnicy, sprawdzi艂 co艣 w rejestrze i odblokowa艂 jedn膮 z kom贸r do przechowywania zw艂ok. Kiedy wysuwa艂 szu­flad臋, z otworu uni贸s艂 si臋 ch艂odny opar.

Nie zwracaj膮c uwagi na 艣lady pozosta艂e po pracy, kt贸r膮 wykona艂 Mor­ris, Eve uwa偶nie przyjrza艂a si臋 cia艂u.

- Tym razem bardzo cz臋sto bi艂 w twarz. W twarz i w korpus. Mo偶e usiad艂 na niej. - Chwyci艂a si臋 tej my艣li. - Bi艂, siedz膮c na niej okrakiem.

- Lily Napier mia艂a z艂aman膮 szcz臋k臋. Tutaj szcz臋ka ocala艂a, z艂amany jest za to nos i wybitych kilka z臋b贸w. Cios w ty艂 g艂owy nie by艂 艣miertelny. Nie wiadomo, czy odzyska艂a przytomno艣膰, kiedy zabra艂 si臋 do niej. Przy­puszczam, 偶e nie. I ca艂e szcz臋艣cie.

- Gwa艂t tym razem by艂 bardziej brutalny.

- To prawda, o ile w og贸le mo偶na dzieli膰 gwa艂ty na bardziej i mniej bru­talne. Wi臋cej otar膰, wi臋cej st艂ucze艅. Ta kobieta mia艂a w膮sk膮 pochw臋. W臋偶­sz膮 ni偶 dwie poprzednie ofiary. A naszemu mordercy natura nie po偶a艂owa­艂a sprz臋tu.

- A oczy? Ci臋cia by艂y pewniejsze ni偶 u pierwszej ofiary, ale nie tak czy­ste jak u drugiej.

- 艢wietnie ci to idzie. Zn贸w zaczynam si臋 martwi膰 o wyp艂at臋. Zgadza si臋. We wszystkich trzech przypadkach zna膰 wpraw臋, a w skali od jednego do trzech ten ma drugie miejsce.

- W porz膮dku. - Eve cofn臋艂a si臋, aby Morris m贸g艂 wsun膮膰 szuflad臋 z po­wrotem i zablokowa膰 drzwi komory.

- Powiedzia艂a艣, 偶e nied艂ugo b臋dziecie go mieli, Dallas. Co to znaczy: nied艂ugo? Te pi臋kne, m艂ode kobiety, kt贸re przywozicie do mojego kurortu, zaczynaj膮 dzia艂a膰 na mnie przygn臋biaj膮co.

- Nied艂ugo to i tak jest za d艂ugo - odpar艂a beznami臋tnym tonem. - On ju偶 dawno powinien siedzie膰.

17

Dickie Berenski siedzia艂 za d艂ugim bia艂ym sto艂em laboratoryjnym, wpa­trzony w ekran komputera. A zatem - kompilowa艂 albo analizowa艂 dane.

Kiedy Eve stan臋艂a mu za plecami, stwierdzi艂a, 偶e owe 鈥瀌ane鈥 wygl膮da­j膮 艂udz膮co podobnie do gry komputerowej, w kt贸rej stadko sk膮po odzia­nych i hojnie wyposa偶onych przez natur臋 kobiet walczy pomi臋dzy sob膮 na miecze.

- Robota idzie pe艂n膮 par膮, jak widz臋 - zauwa偶y艂a z przek膮sem. Zamiast odpowiedzie膰, Dickie machn膮艂 tylko d艂oni膮 w stron臋 monitora.

Wojownicze 艣licznotki z艂o偶y艂y bro艅 i sk艂oni艂y si臋, demonstruj膮c g艂臋bokie dekolty, po czym zawo艂a艂y ch贸rem: 鈥濲ak sobie 偶yczysz, szlachetny panie鈥.

- Berenski, ile ty masz lat? Dwana艣cie?

- No co? A mo偶e ten program to jest dow贸d z miejsca zbrodni?

- Jasne. Chyba takiej, 偶e kilku nastolatk贸w wyko艅czy艂o si臋 samogwa艂­tem. Nie dotrzyma艂e艣 terminu, jak widz臋. Ale ja jestem na czas.

- Zrobi艂em sobie dziesi臋膰 minut przerwy. A ten but? Zapomnia艂a艣? Eve nie zapomnia艂a. Powt贸rzy艂a to sobie w my艣lach jeszcze raz, aby odp臋­dzi膰 pokus臋 rozwalenia mu go艂ymi r臋kami tej jajowatej g艂owy na kawa艂ki.

- Annalisa Sommers - wyrecytowa艂a. - W艂osy. Badanie w艂os贸w.

- Praca, praca, praca. - Dickie zawirowa艂 na obrotowym sto艂ku. - Zleci­艂em to Harvo. To moja najlepsza fachmanka od w艂os贸w. Musz臋 przyzna膰, 偶e jest genialna, chocia偶 nigdy nie chce mi da膰.

- Ju偶 j膮 lubi臋. Gdzie ona jest?

D艂ugim, ko艣cistym palcem Berenski pokaza艂 na prawo.

- T臋dy prosto i na lewo. Rudzielec. Nie przys艂a艂a mi jeszcze raportu, czyli ca艂y czas nad tym pracuje.

- Sprawdz臋.

Peabody pu艣ci艂a Eve przodem i zagadn臋艂a, zni偶aj膮c g艂os:

- A mo偶na dosta膰 ten program w wersji z facetami?

- Pewnie. - Dickie wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu.

- Bomba.

Obie policjantki stan臋艂y w drzwiach jednego z przeszklonych pomiesz­cze艅 laboratoryjnych. Zobaczy艂y tam rudow艂os膮 kobiet臋.

- Harvo? - zapyta艂a Eve.

- To ja. - Analityczka unios艂a g艂ow臋, przerywaj膮c prac臋 i uwa偶nie przyjrza艂a si臋 im oczami koloru wiosennej trawy.

Dallas pomy艣la艂a, 偶e nigdy jeszcze nie zdarzy艂o jej si臋 widzie膰 tak jas­nej sk贸ry u 偶ywej bia艂ej kobiety. By艂 to kolor mleka w proszku, od kt贸rego jaskrawym kontrastem odbija艂y si臋 jasnozielone oczy i ostra jak brzytwa kreska ust umalowanych czerwon膮 szmink膮 w identycznie krzykliwym od­cieniu jak w艂osy.

Nosi艂a je zebrane w kitk臋 d艂ugo艣ci mo偶e siedmiu centymetr贸w, stercz膮­c膮 na samym czubku g艂owy. Zamiast fartucha laboratoryjnego mia艂a na so­bie workowaty czarny p艂aszcz.

- Dallas, zgadza si臋? - Jej paznokcie by艂y kr贸tko obci臋te i pomalowane w cienkie, uko艣ne paski, czerwone na przemian z czarnymi.

- Tak.

- Peabody. Detektyw Peabody - przedstawi艂a si臋 Delia. Harvo skin臋艂a im g艂ow膮, zapraszaj膮c, aby wesz艂y.

- Ursa Harvo. - Skin臋艂a g艂ow膮. - Cesarzowa Imperium W艂os贸w.

- Pi臋knie. Czym wasza wysoko艣膰 mnie uszcz臋艣liwi? Ursa zatrz臋s艂a si臋 od 艣miechu, a偶 zjecha艂a na kraw臋d藕 sto艂ka.

- Ze zw艂ok ofiary i z miejsca zbrodni pobrano w艂osopodobne drobiny - zacz臋艂a.

Na blacie roboczym le偶a艂 przejrzysty, hermetyczny dysk, w kt贸rym zamkni臋­to pr贸bk臋 materia艂u dowodowego. Harvo wsun臋艂a go do szczeliny w obudo­wie komputera. Na monitorze ukaza艂 si臋 powi臋kszony obraz.

- W艂osopodobne? - zapyta艂a Eve.

- Tak. Chodzi o to, 偶e to nie s膮 ani ludzkie w艂osy, ani sier艣膰 zwierz臋ca. Dickie podes艂a艂 mi je, bo na oko wydawa艂o mu si臋, 偶e to jakie艣 syntetycz­ne w艂贸kno. Niez艂y jest, trzeba mu przyzna膰. A偶 szkoda, 偶e to taki palant...

- Z przyzwoito艣ci g艂o艣no zaprzecz臋. Analityczka zn贸w zanios艂a si臋 zd艂awionym chichotem.

- Mam te偶 drugi etat. Jestem dziedziczk膮 latyfundium w艂贸kien. To, co tutaj widzicie... - obr贸ci艂a obraz, powi臋kszaj膮c skal臋 - ...to w stu procen­tach sztuczne w艂贸kno.

- Takie jak na dywanik? - zapyta艂a Eve, bior膮c w palce kosmyk w艂os贸w.

- Nie do ko艅ca. Czego艣 takiego nie u偶ywa si臋 do produkcji sztucznych w艂os贸w ani nie przeszczepia si臋 ludziom. To w艂a艣ciwie bardziej przypomi­na futerko. Takie jak u zabawek, robozwierzak贸w. Posiada specjaln膮 war­stw臋 ognioodporn膮, zgodnie z federalnymi przepisami przeciwpo偶arowymi i prawami ochrony bezpiecze艅stwa dzieci.

- Zabawka?

- Tak jest. Zbadali艣my sk艂ad tego w艂贸kna, barwniki, a potem... - Na monitorze zamigota艂y rz臋dy tekstu i kolorowe plamy ilustracji. Harvo zerk­n臋艂a na Eve. - Mam przedstawi膰 szczeg贸艂ow膮 analiz臋?

- Nie. Ale z pewno艣ci膮 jest fascynuj膮ca ponad wszelkie wyobra偶enie. Puentuj, bardzo prosz臋.

- Robi si臋. Poniewa偶 moce mojego umys艂u s膮 nieogarnione i niemal偶e niepoj臋te, uda艂o mi si臋 ustali膰, gdzie wyprodukowano to syntetyczne w艂贸k­no i do czego u偶ywa si臋 tej konkretnej szarej barwy. Ot贸偶 jest to sztuczna sier艣膰 robokota, kopii rasy pr臋gowanej. Producent nazywa si臋 Petco. Robi膮 koci臋ta, m艂ode koty, doros艂e koty, a nawet stare 艂owne kocury. Je艣li chce­cie, mog臋 dla was wyszpera膰 adresy sklep贸w, kt贸re bior膮 od nich towar.

- My ju偶 si臋 tym zajmiemy. Dzi臋ki za ekspresow膮 robot臋, Harvo.

- Jestem dodatkowo bogini膮 szybko艣ci i sprawno艣ci. Aha, Dallas, jesz­cze jedno. Te w艂贸kienka by艂y czyste. Ani 艣ladu wydzieliny gruczo艂贸w 艂ojo­wych, detergent贸w, brudnego piasku, nic. Moim zdaniem ten kot to by艂a n贸wka.

- O czym my艣licie, detektyw Peabody?

- O tym, w jaki spos贸b Harvo stawia sobie w艂osy. Niez艂y odjazd. Ale do­my艣lam si臋, 偶e pytasz o co innego.

- S艂usznie si臋 domy艣lasz.

- Tego robokota Sommers mog艂a od kogo艣 dosta膰. Musimy wypyta膰 znajome, z kt贸rymi by艂a na kolacji po przedstawieniu. Mo偶liwe te偶, 偶e komu艣 si臋 zgubi艂 w tym parku, a ona go zauwa偶y艂a i wzi臋艂a na r臋ce. To ju偶 b臋dzie trudniej ustali膰. Je艣li nie powiedzie nam si臋 ze znajomymi, zaczniemy chodzi膰 po sklepach, pyta膰, kto kupowa艂 robokoty i spraw­dza膰, czy nie ma tych nazwisk na li艣cie, kt贸r膮 komputerowcy ju偶 dla nas szykuj膮.

- Niez艂y plan. Zabieraj si臋 do tego - powiedzia艂a Eve. Ruszy艂y zdecydo­wanym krokiem w stron臋 gmachu komendy. - Ja musz臋 pogada膰 z Feene­yem i sprawdzi膰, jak im idzie praca, a potem spr贸buj臋 zd膮偶y膰 do Miry na seans pod tytu艂em 鈥濼woje powieki staj膮 si臋 coraz ci臋偶sze鈥.

- My艣lisz, 偶e on dzisiaj zn贸w kogo艣 zabije?

- My艣l臋, 偶e je艣li nie zaczniemy w ko艅cu uk艂ada膰 listy nazwisk, u Celi­ny Sanchez nie nast膮pi jaki艣 prze艂om, a kobiety dalej b臋d膮 艂azi膰 po par­kach w 艣rodku nocy, to Morris bardzo szybko doczeka si臋 nast臋pnej pensjonariuszki.

Po drodze do wydzia艂u Feeneya Eve zgarn臋艂a jakiego艣 urz臋dnika z jed­nostki do spraw walki z nielegalnymi substancjami i kaza艂a poda膰 sobie tu­b臋 pepsi z automatu. Nowa metoda sprawdza艂a si臋 z bardzo dobrym skut­kiem. Maszyny nie boczy艂y si臋 na ni膮 i nie musia艂a walczy膰 z pokus膮 roz­walenia ich na drobne kawa艂ki.

By艂 to obop贸lnie korzystny uk艂ad.

Po wej艣ciu do wydzia艂u spostrzeg艂a McNaba, kt贸ry wykonywa艂 w艂a艣nie standardowy taniec pracownika sekcji komputerowej, sk艂adaj膮cy si臋 z d艂u­gich krok贸w, podskok贸w i paplania. Zobaczywszy Eve, zbli偶y艂 si臋 w jej kie­runku.

- Program: pauza - powiedzia艂 i zdj膮艂 z g艂owy s艂uchawki z mikrofonem. - Cze艣膰, pani porucznik. Gdzie wasza pysznie kr膮g艂a partnerka?

- Je偶eli pytasz o detektyw Peabody, to pracuje. Wi臋kszo艣膰 z nas ma ten nawyk.

- Zastanawia艂em si臋, czy mo偶e nie planujecie urwa膰 si臋 pod koniec zmiany. Chcieli艣my dzisiaj doko艅czy膰 pakowania klamot贸w, 偶eby jutro m贸c zabra膰 si臋 do przewo偶enia tego wszystkiego.

By艂 taki rozpromieniony, 偶e Eve nie mog艂a wykrzesa膰 z siebie nawet odrobiny sarkazmu. Czeka艂a tylko, a偶 w ko艅cu zamiast s艂贸w polec膮 mu z ust male艅kie czerwone serduszka.

Mo偶e co艣 kr膮偶y w powietrzu? Peabody i McNab, Charles i Louise, Ma­vis i Leonardo. Epidemia migdalenia.

No tak, nawet mi臋dzy ni膮 i Roarkiem nie dosz艂o do 偶adnej k艂贸tni, sprzeczki ani scysji od... Niech b臋dzie, 偶e od dobrych kilku dni.

- Nie mam poj臋cia, kiedy sko艅czymy - odpowiedzia艂a szczerze. - Pra­cujemy w tej chwili nad kilkoma rzeczami, a jak pogadam z Feeneyem, dojdzie ich jeszcze kilka, wi臋c... No co?

Widzia艂a, 偶e si臋 skrzywi艂. To by艂 tylko jeden przelotny grymas, ale i tak nie umkn膮艂 jej uwagi.

- Nic. No, m贸wi臋, 偶e nic. Musz臋 wraca膰 do roboty, bo szef urwie mi du­p臋. Program: start.

Uciek艂 w pl膮sach.

- Cholera - mrukn臋艂a Eve do siebie i posz艂a prosto do gabinetu Feeneya.

Zasta艂a go ze s艂uchawkami na g艂owie, tak samo jak McNab obs艂uguj膮­cego dwa komputery jednocze艣nie; ciska艂 rozkazy, b臋bni艂 po klawiszach i monitorach dotykowych i gdyby tylko Eve rozumia艂a, o co w tym wszyst­kim chodzi, z ca艂膮 pewno艣ci膮 by艂aby pe艂na podziwu dla jego maestrii. Przy­pomina艂 jej dyrygenta prowadz膮cego wielk膮 orkiestr臋, skupionego do gra­nic mo偶liwo艣ci i lekko pomylonego.

Jego koszula mia艂a dzi艣 kolor syntetycznego jajka. Eve zauwa偶y艂a na niej jednak, ku swojej ogromnej uldze, kilka zagniece艅 i 艣lad po kawie wykwit艂y pomi臋dzy trzecim a czwartym guzikiem.

Gdy j膮 zobaczy艂, przez twarz przemkn膮艂 mu taki sam grymas, jaki za­uwa偶y艂a u McNaba.

- Cholera...! - zakl臋艂a.

- Wszystkie programy: pauza. - Feeney 艣ci膮gn膮艂 z g艂owy s艂uchawki. - Robi臋 jeszcze jeden przegl膮d, z uwzgl臋dnieniem kompletu danych, ale wy­niki ci臋 nie uciesz膮.

- Nikt nie spe艂nia wszystkich kryteri贸w? Jak to? - Gwa艂townym ru­chem otworzy艂a tub臋 z napojem.

- Kilka nazwisk pojawia si臋 na wi臋cej ni偶 jednej li艣cie. Mieszkaj膮 w granicach obszaru poszukiwa艅 i bywaj膮 w pasmanteriach albo chodz膮 do si艂owni. Ale ten kajakowaty but nie daje si臋 dopasowa膰. 呕adna z os贸b uwzgl臋dnionych na innych listach nie kupi艂a takiego obuwia.

Eve opad艂a na fotel i zab臋bni艂a palcami po por臋czy.

- A jakie inne kryteria da艂y si臋 po艂膮czy膰?

- Znale藕li艣my kilku m臋偶czyzn odpowiadaj膮cych wiekiem profilowi mordercy, kt贸rzy mieszkaj膮 w obr臋bie wyznaczonego obszaru i w ci膮gu ostatnich dwunastu miesi臋cy robili zakupy w wybranych pasmanteriach. Nie jestem w stanie w艂o偶y膰 im do r臋ki tamtej czerwonej wst膮偶ki, ale usta­li艂em, 偶e zagl膮dali do tych sklep贸w dosy膰 cz臋sto. Mam jeszcze kilku bywal­c贸w si艂owni, dawnych i obecnych. Nasz morderca to, zdaje si臋, nie jest frajer. 呕adne nazwisko nie powtarza si臋 na obu listach, no i na 偶adnej z nich nie ma os贸b, kt贸re kupi艂y wielkie buty.

- Wiem, 偶e to go 艂膮czy. Wst膮偶ka, buty, si艂ownia. Musi tak by膰.

- Ale to jeszcze nie znaczy, 偶e morderca zap艂aci艂 za narz臋dzie zbrodni i za te buty. Facet, kt贸ry gwa艂ci i dusi kobiety, a potem wycina im oczy, nie b臋dzie mia艂 opor贸w, 偶eby ukra艣膰 co艣 ze sklepu.

- Te偶 o tym my艣la艂am. Je艣li chodzi o wst膮偶k臋, to zgoda, ale z butami by­艂oby mu ju偶 trudniej. Wynie艣膰 ze sklepu par臋 but贸w d艂ugich jak deski sur­fingowe to nie jest bu艂ka z mas艂em. Ale zaraz... M贸g艂 je przecie偶 podpro­wadzi膰 z samochodu dostawczego. Mo偶e nawet sam je藕dzi i rozwozi towar do sklep贸w. Przy morderstwach Marjorie Kates i Breen Merriweather mu­sia艂 mie膰 jaki艣 w贸z. Wst膮偶k臋 m贸g艂 zdoby膰 w ten sam spos贸b.

- Mo偶emy zacz膮膰 sprawdza膰 firmy dostawcze i kierowc贸w, kt贸rzy tam pracuj膮.

- Trzeba b臋dzie. Zabior臋 si臋 do tego. Nie przesz艂a ci ochota na prac臋 w terenie?

- Chcesz mnie wyrwa膰 zza biurka? Nie ma sprawy. Eve zamy艣li艂a si臋 i poci膮gn臋艂a d艂ugi 艂yk napoju.

- Trzeba przyjrze膰 si臋 ludziom, kt贸rzy s膮 na kilku listach. Mo偶emy po­dzieli膰 si臋 nazwiskami, szybciej nam wtedy p贸jdzie.

- Za jakie艣 dwie godziny jestem do dyspozycji. Na razie musz臋 doko艅­czy膰 par臋 rzeczy.

- Dobrze. Peabody w tej chwili co艣 sprawdza. W razie gdyby trafi艂a na naszego cz艂owieka, przyda艂oby jej si臋 wsparcie kogo艣 z wi臋kszym do艣wiad­czeniem. Wie, jak sobie poradzi膰, ale wola艂abym, 偶eby mia艂a przy sobie ko­go艣, kto zaliczy艂 sporo godzin pracy w terenie. Pomo偶esz jej?

- Jasne. A ty?

- Ja id臋 na spotkanie z moj膮 osobist膮 bieg艂膮 konsultantk膮. Mam sesj臋 z jasnowidzk膮 i psychiatr膮. Je艣li dobrze p贸jdzie, zdob臋d臋 dodatkowe infor­macje. - Wsta艂a z fotela. - Feeney - zapyta艂a, zbieraj膮c si臋 do wyj艣cia - co ludzie widz膮 w mechanicznych kotach?

- Brak problem贸w z kuwet膮?

- No tak. Co艣 w tym jest.

- Troch臋 si臋 denerwuj臋.

Celina Sanchez le偶a艂a na odchylonym w ty艂 fotelu. 艢wiat艂a w pomiesz­czeniu przygaszono, a stonowana muzyka, kt贸r膮 by艂o s艂ycha膰 w tle, brzmia­艂a w uszach Eve jak szmer p艂yn膮cej wody.

Rozpuszczone w艂osy kobiety opada艂y w lokach. Dooko艂a szyi pob艂yskiwa艂 srebrny 艂a艅cuszek, a na nim kilka kryszta艂贸w o pod艂u偶nym kszta艂cie. Ubrana by艂a w d艂ug膮, prost膮 sukienk臋 w surowym czarnym kolorze, si臋ga­j膮c膮 prawie do samych kostek.

D艂onie mia艂a kurczowo zaci艣ni臋te na por臋czach fotela.

- Spr贸buj si臋 rozlu藕ni膰 - poradzi艂a doktor Mira, krz膮taj膮c si臋 dooko艂a Eve domy艣li艂a si臋, 偶e sprawdza odczyty funkcji 偶yciowych i fal m贸zgowych pacjentki.

- Pr贸buj臋. Naprawd臋.

- Ta sesja jest nagrywana. Rozumiesz to? - Tak.

- Dobrowolnie zgodzi艂a艣 si臋 na wprowadzenie w trans hipnotyczny. - Tak.

- I poprosi艂a艣, aby podczas seansu by艂a obecna porucznik Dallas.

- Tak. - Celina Sanchez u艣miechn臋艂a si臋 lekko. - Dzi臋kuj臋, 偶e znalaz艂a pani czas.

- Nie ma sprawy. - Eve robi艂a, co mog艂a, aby si臋 nie wierci膰. Nigdy jesz­cze nie uczestniczy艂a w seansie hipnotycznym, nawet jako obserwatorka, i wcale nie by艂a pewna, czy jej si臋 to spodoba.

- Wygodnie? - zapyta艂a Mira.

Celina Sanchez powoli nabra艂a powietrza i g艂o艣no odetchn臋艂a. Prze­sta艂a 艣ciska膰 kurczowo palcami por臋cze fotela i u艂o偶y艂a na nich ca艂e d艂onie.

- Wygodnie - odpar艂a. - A偶 dziwne.

- Oddychaj powoli i g艂臋boko. Wyobra藕 sobie, 偶e powietrze, kt贸re nabie­rasz w p艂uca, jest b艂臋kitne i lekkie, a to, kt贸re wydychasz - czyste i bia艂e.

Mira umie艣ci艂a przed oczami Celiny niewielki monitor. Widnia艂a na nim srebrna gwiazda na granatowym tle, pulsuj膮ca 艂agodnie niczym bez­g艂o艣ne bicie serca.

- Patrz na t臋 gwiazd臋. Ka偶dy tw贸j oddech z niej wychodzi i do niej po­wraca. To centrum twojego istnienia.

Eve oderwa艂a wzrok od ekranu, tkni臋ta nag艂ym niepokojem. Zmusi艂a si臋, aby my艣le膰 tylko o swoim 艣ledztwie, chc膮c zag艂uszy膰 koj膮cy g艂os hipnotyzerki.

Nie chcia艂o jej si臋 wierzy膰, 偶e mo偶na kogo艣 zahipnotyzowa膰 przypad­kiem, ale po co ryzykowa膰.

Czas p艂yn膮艂 powoli do wt贸ru rozko艂ysanej muzyki, cichego g艂osu Miry i g艂臋bokich oddech贸w Celiny Sanchez.

Kiedy Eve odwa偶y艂a si臋 zerkn膮膰 z powrotem na monitor, srebrna gwiaz­da wype艂ni艂a go ju偶 ca艂kowicie. Jasnowidz膮ca nie odrywa艂a od niej oczu.

- P艂yniesz teraz w kierunku gwiazdy - m贸wi艂a Mira. - Nie widzisz ni­czego poza ni膮, bo niczego poza ni膮 nie ma. Zamknij oczy i odszukaj gwiaz­d臋 w sobie. Pop艂y艅 tam, dok膮d ona p艂ynie. Jeste艣 odpr臋偶ona, lekka jak sa­mo powietrze. Jeste艣 ca艂kowicie bezpieczna. Mo偶esz teraz zasn膮膰, a we 艣nie us艂yszysz m贸j g艂os. B臋dziesz mog艂a m贸wi膰 i odpowiada膰. Gwiazda pozosta­nie w tobie i b臋dziesz wiedzia艂a, 偶e jeste艣 bezpieczna. Zaczn臋 teraz liczy膰, a kiedy dolicz臋 do dziesi臋ciu, za艣niesz.

Zacz臋艂a liczy膰. Odsun臋艂a monitor na bok i raz jeszcze sprawdzi艂a odczy­ty wska藕nik贸w.

- Powiedz, Celino, 艣pisz? - Tak.

- Wygodnie ci? - Tak.

- S艂yszysz mnie i mo偶esz odpowiada膰. Podnie艣 lew膮 r臋k臋, prosz臋. - Kiedy jasnowidz膮ca wykona艂a polecenie, Mira skin臋艂a Eve g艂ow膮. - Opu艣膰 j膮 teraz. Jeste艣 bezpieczna.

- Tak. Jestem bezpieczna.

- Powiedz mi, jak si臋 nazywasz.

- Celina Indiga Tereza Sanchez.

- Nic ci teraz nie grozi. Nawet kiedy cofniemy si臋 w czasie i poprosz臋 ci臋, aby艣 zobaczy艂a co艣, na co trudno patrze膰, aby艣 powiedzia艂a mi co艣 o czym trudno m贸wi膰, wiedz jedno: jeste艣 bezpieczna. Rozumiesz?

- Tak. Jestem bezpieczna.

- Wr贸膰 do parku, Celino. Do Central Parku. Jest noc, ch艂odna, ale przy­jemna. Co widzisz?

- Drzewa, traw臋 i cienie. 艢wiat艂o latarni przebija si臋 pomi臋dzy li艣膰mi.

- Co s艂yszysz?

- Samochody na ulicy. Muzyk臋, st艂umion膮 muzyk臋 z mijanego otwartego okna. To jest neopunk. Surowy i nieprzyjemny. Nie s艂ucham. S艂ysz臋 czyje艣 kroki. Kto艣 przechodzi przez ulic臋. Kobieta. Nie chc臋, 偶eby przysz艂a tutaj.

- Czy widzisz t臋 kobiet臋? T臋, kt贸ra zbli偶a si臋 do ciebie? Prowadzi na smyczy pieska.

- Tak. Tak, widz臋 j膮. Piesek jest bia艂y i zabawny, drepcze za ni膮, a ona 艣mieje si臋 z niego.

- Jak wygl膮da ta kobieta?

- Jest 艂adna. Taka swojska. Ma br膮zowe w艂osy. Jasnobr膮zowe, do ra­mion. Oczy... Jest tak ciemno, 偶e nie widz臋, jakiego s膮 koloru. By膰 mo偶e tak samo br膮zowe jak w艂osy, ale nie mog臋 ich dojrze膰. Kobieta ma bia艂膮 sk贸r臋, jest zdrowa i w dobrej kondycji. Tak przynajmniej wygl膮da. Spacer z pieskiem sprawia jej przyjemno艣膰. S艂ysz臋, jak m贸wi do niego: 鈥濪zisiaj nie b臋dziemy d艂ugo chodzi膰. B膮d藕 grzeczna鈥. - Nagle zach艂ysn臋艂a si臋, zni­偶aj膮c g艂os do szeptu. - Tam kto艣 jest. Kto艣 j膮 obserwuje.

- Spokojnie. On ci nic nie zrobi. Nie widzi ci臋 ani nie s艂yszy. A czy ty go widzisz?

- Ja... Jest ciemno. Wsz臋dzie tylko cienie. On trzyma si臋 cienia, obser­wuje j膮. S艂ysz臋 jego szybki oddech, ale ona nic nie s艂yszy. Nie wie, 偶e na ni膮 patrzy. Lepiej, 偶eby teraz wr贸ci艂a tam, gdzie jest 艣wiat艂o, gdzie nie ma mroku. Musi st膮d ucieka膰! Ale nie. Ona nie wie, kto tu jest, a on... Nie!

- On ci nic nie zrobi, Celino. S艂uchaj mojego g艂osu. Nic ci nie grozi. Je­ste艣 bezpieczna. Oddychaj. Wdech - b艂臋kit, wydech - biel.

Oddech jasnowidz膮cej uspokoi艂 si臋, ale jej g艂os nie przesta艂 dr偶e膰.

- On chce zrobi膰 jej krzywd臋. Rzuci艂 si臋 na ni膮 i uderzy艂 j膮, a piesek uciek艂, ci膮gn膮c za sob膮 smycz. Bije j膮, ok艂ada pi臋艣ciami. Ona si臋 broni. Jej oczy l艣ni膮, s膮 b艂臋kitne. Teraz je zobaczy艂am. Wida膰 w nich strach. Chce ucieka膰, ale to jest ogromny m臋偶czyzna. I bardzo szybki. Nie pozwala jej krzykn膮膰, k艂adzie si臋 na niej, przydusza do ziemi. Mia偶d偶y swoim ci臋偶arem.

- Celino, powiedz mi, czy go widzisz?

- Nie chc臋 go widzie膰. Nie chc臋, bo mnie zobaczy, a wtedy...

- On nie mo偶e ci臋 zobaczy膰. Ty kr膮偶ysz w przestrzeni, a on nie mo偶e ci臋 zobaczy膰. Jeste艣 bezpieczna, kr膮偶ysz w przestrzeni.

- On nie mo偶e mnie zobaczy膰.

- Nie mo偶e.

- A ja nie mog臋 nic zrobi膰. - Celina Sanchez rzuci艂a si臋 niespokojnie w fotelu. - Dlaczego musz臋 to widzie膰? Przecie偶 nie mog臋 jej pom贸c.

- Mo偶esz. Je艣li spojrzysz na niego i powiesz mi, co widzisz, to w ten spo­s贸b jej pomo偶esz. Sp贸jrz na niego, Celino.

- Jest bardzo du偶y. Ogromny. I silny. Za silny, 偶eby go odepchn膮膰, za sil­ny, 偶eby z nim walczy膰. A ona...

- Patrz na niego, Celino. Na razie tylko na niego.

- Jest czarny. Ubrany na czarno. Jak cienie. R臋ce... Czepiaj膮 si臋 jej ubrania, rw膮 je na strz臋py. S艂ysz臋, jak jej wymy艣la. 鈥濱 jak ci si臋 to teraz po­doba, kurwo?鈥. 鈥濸rzysz艂a twoja kolej, suko鈥.

- Twarz - mrukn臋艂a Eve do doktor Miry. - Chc臋 wiedzie膰, jak on wygl膮da.

- Sp贸jrz mu w twarz, Celino.

- Boj臋 si臋.

- On ci臋 nie widzi. Nie musisz si臋 go ba膰. Sp贸jrz mu w twarz. Co widzisz?

- Furi臋. Poskr臋can膮 mask臋 w艣ciek艂o艣ci. Widz臋 czarne oczy. Czarne i niewidz膮ce. Nie, to nie oczy. Oczu nie widz臋. Co艣 na nich ma. Okulary, no­si ciemne okulary, z paskiem dooko艂a g艂owy. Jego czaszka l艣ni. Jego twarz l艣ni. Potworno艣膰. Gwa艂ci tamt膮 kobiet臋. St臋ka ci臋偶ko i wbija si臋 w ni膮 raz za razem. Nie chc臋 tego widzie膰.

- Patrz tylko na twarz.

- On ma co艣 na twarzy. Mask臋? Co艣 l艣ni膮cego. Nie, to nie maska. Co艣 l艣ni膮cego i g艂adkiego. Nie jest bia艂y. Pod tym l艣ni膮cym czym艣 nie ma bia­艂ej sk贸ry. Jest br膮zowa. Albo opalona. Nie wiem.

Zacz臋艂a rzuca膰 g艂ow膮 z boku na bok, a jej oddech przyspieszy艂 i sta艂 si臋 p艂ytki.

- Twarz ma szerok膮, szerok膮 i kwadratow膮.

- Brwi - podsun臋艂a Eve.

- Czy widzisz jego brwi, Celino?

- Bardzo ciemne i bardzo grube. On j膮 zabija. Zaciska czerwon膮 wst膮偶­k臋, mocno, coraz mocniej. Dusi j膮. Dusi nas.

- Musz臋 j膮 wybudzi膰 - powiedzia艂a Mira, widz膮c, 偶e jasnowidz膮ca za­czyna ci臋偶ko dysze膰. - Celino, odwr贸膰 si臋. Odwr贸膰 si臋 od nich i sp贸jrz na swoj膮 gwiazd臋. Patrz na gwiazd臋. Widzisz j膮?

- Tak, ja...

- Nie widzisz nic poza ni膮. Jest tylko gwiazda. Pi臋kna i spokojna. Ona poka偶e ci drog臋 powrotn膮. Zaprowadzi ci臋 do domu. Zaczynasz opada膰, bardzo powoli. Czujesz si臋 zrelaksowana i pokrzepiona. Kiedy ci powiem, 偶eby艣 otworzy艂a oczy, obudzisz si臋 i b臋dziesz pami臋ta艂a wszystko, co widzia­艂a艣, wszystko, o czym m贸wi艂y艣my. Rozumiesz?

- Tak. Chc臋 si臋 obudzi膰.

- Zaczynasz si臋 budzi膰, unosisz si臋, przechodzisz przez kolejne warstwy snu. Otw贸rz oczy, Celino.

Jasnowidz膮ca mrugn臋艂a i otworzy艂a oczy.

- Doktor Mira - powiedzia艂a.

- To ja. Przez chwil臋 le偶 spokojnie. Przynios臋 ci co艣 do picia. 艢wietnie ci posz艂o.

- Widzia艂am go. - Celina Sanchez odwr贸ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na Eve.

- Widzia艂am go, Dallas. - Na jej dr偶膮cych ustach pojawi艂 si臋 u艣miech. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋.

Eve wsta艂a, a poniewa偶 tego w艂a艣nie chyba si臋 po niej spodziewano u艣cisn臋艂a kr贸tko d艂o艅 Celiny i odsun臋艂a si臋, przepuszczaj膮c Mir臋, kt贸ra wr臋czy艂a jej kubek.

- Rozpozna艂aby go pani? - zapyta艂a.

- Ta twarz... - Celina Sanchez potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i wypi艂a odrobin臋.

- B臋dzie mi trudno. Oczu nie by艂o wida膰 spod okular贸w, a tamta rzecz na twarzy nie pozwala艂a dok艂adnie przyjrze膰 si臋 rysom. Budowa cia艂a by艂a dok艂ad­nie taka, jak poprzednio opisa艂am. Dodatkowo teraz ju偶 wiem, 偶e ten cz艂owiek jest rasy mieszanej, opalony albo ma ciemn膮 karnacj臋. Znam kszta艂t je­go twarzy. No i wiem, 偶e jest 艂ysy. Ma zupe艂nie g艂adk膮 czaszk臋, jakby goli艂 albo usuwa艂 sobie w艂osy. Nie rozumiem, czym by艂a ta rzecz na twarzy.

- Najprawdopodobniej aerozol zabezpieczaj膮cy. Gruba warstwa. A g艂os? Mo偶e m贸wi艂 z jakim艣 akcentem?

- Raczej nie... Nie. G艂os brzmia艂 gard艂owo, ale pewnie dlatego, 偶e ten facet a偶 trz膮s艂 si臋 ze w艣ciek艂o艣ci. Ale mimo to ani razu nie krzykn膮艂, nawet kiedy... Ani razu nie podni贸s艂 g艂osu.

- Pier艣cionki, inna bi偶uteria, tatua偶e, blizny, znamiona?

- Niczego nie zauwa偶y艂am. Mo偶emy spr贸bowa膰 jeszcze raz, to wtedy...

- Wykluczone. - Mira rozja艣ni艂a o艣wietlenie w gabinecie. - Nie pozwalam. Nast臋pna sesja mo偶e odby膰 si臋 najwcze艣niej jutro wieczorem. Przy­kro mi, Eve. Z tym nie wolno si臋 spieszy膰.

- Ale ja czuj臋 si臋 ju偶 dobrze - zaprotestowa艂a Celina. - Lepiej, prawd臋 m贸wi膮c, ni偶 przed seansem.

- I tak ma by膰. Bo mo偶esz poczu膰 si臋 gorzej. Jed藕 do domu, odpocznij, zjedz co艣.

- A czy do jedzenia mog臋 wypi膰 lampk臋 wina? Nawet tak膮 spor膮?

- Oczywi艣cie. - Mira poklepa艂a j膮 po ramieniu. - Zr贸b wszystko, 偶eby przesta膰 o tym my艣le膰. Jutro si臋 spotkamy i zrobimy nast臋pny krok do przodu.

- Dzisiaj zrobi艂am pierwszy krok, czuj臋 to. Jutro b臋dzie 艂atwiej. Mog臋 dosta膰 jakie艣 zdj臋cia? - Celina Sanchez spojrza艂a pytaj膮co na Eve. - Przed jutrzejsz膮 sesj膮? Mo偶e go na kt贸rym艣 rozpoznam.

- Sprawdz臋. Mo偶e do jutra co艣 si臋 znajdzie.

- No dobrze. - Jasnowidz膮ca odstawi艂a kubek. - P贸jd臋 napi膰 si臋 tego wina.

- Odprowadz臋 pani膮.

Sekretarka Miry zamyka艂a ju偶 gabinet. Eve spojrza艂a na zegarek; bra­kowa艂o kilku minut do sz贸stej. Najwy偶szy czas si臋 zbiera膰, pomy艣la艂a.

- Kiedy ju偶 b臋dzie po wszystkim - zaproponowa艂a Celina Sanchez - mo偶e spotkamy si臋 gdzie艣 na lampce wina?

- Niez艂y pomys艂 - odpar艂a Eve, prowadz膮c j膮 w kierunku ruchomego chodnika. - Prosz臋 mi powiedzie膰... Czy zahipnotyzowany cz艂owiek czuje si臋 tak, jakby kto艣 dosypa艂 mu do kieliszka 艣rodek uspokajaj膮cy? Wie pa­ni... Jakby wysz艂o si臋 z siebie?

- Nie. No, mo偶e troch臋. Ale jest si臋 ca艂y czas na uwi臋zi... nie wiem, czy pani mnie rozumie. Ma si臋 poczucie, 偶e jest si臋 pod asekuracj膮 i 偶e b臋dzie mo偶na wr贸ci膰.

- Hmm.

- Czu艂am si臋 nieco dziwnie, ale nie by艂o mi nieprzyjemnie. M贸wi臋 o wprowadzaniu w trans, nie o tym, co zobaczy艂am p贸藕niej. Bo to, co musia­艂am przej艣膰, by艂o bardzo nieprzyjemne i nie pozosta艂o bez wp艂ywu na mo­je wra偶enia. Ale w gruncie rzeczy czu艂am si臋 podobnie jak wtedy, gdy mam wizje.

- A to ju偶 dla pani nie nowo艣膰.

- Chyba nie powinno by膰 inaczej. Mam nadziej臋, 偶e to ju偶 si臋 nie po­wt贸rzy, 偶e m贸j dar nie zostanie ponownie wykorzystany do czego艣 takiego. Ale gdyby tak si臋 nie sta艂o, nast臋pnym razem poradz臋 sobie lepiej.

- Dobrze sobie pani poradzi艂a. Trafi pani do wyj艣cia w tym labiryncie?

- Trafi臋.

- Ja musz臋 wraca膰. - Eve skin臋艂a r臋k膮 w stron臋, gdzie znajdowa艂 si臋 jej wydzia艂.

- Pani chyba od wczesnego rana jest na nogach?

- Taka praca.

- Nie zamieni艂abym si臋 z pani膮 - oznajmi艂a powa偶nie jasnowidz膮ca. - Zobaczymy si臋 jutro u doktor Miry? Prosz臋 da膰 mi zna膰, gdybym mia艂a wcze艣niej obejrze膰 jakie艣 zdj臋cia.

- Odezw臋 si臋 na pewno.

Po偶egna艂y si臋. Eve ruszy艂a z powrotem w kierunku wydzia艂u za­b贸jstw. Wybra艂a okr臋偶n膮 drog臋, wiod膮c膮 obok biurka Peabody. Przecho­dz膮c, hukn臋艂a w blat, po czym skin臋艂a r臋k膮, pokazuj膮c Delii drzwi swo­jego gabinetu.

- Mam og贸lny rysopis. W zestawieniu z naszym wychodzi na to, 偶e ma­my do czynienia z jakim艣 naprawd臋 ogromnym sukinsynem rasy mieszanej albo...

- Przedtem m贸wi艂a, 偶e by艂 bia艂y.

- Zmyli艂 j膮 aerozol zabezpieczaj膮cy na twarzy. Wygl膮da na to, 偶e zab贸j­ca pryska nim sobie facjat臋 na grubo, albo ten, kt贸rego u偶ywa, jest nie­przejrzysty. Rasa mieszana, sk贸ra br膮zowa albo opalona. 艁ysy, czaszka wy­golona na g艂adko. Twarz kwadratowa, ciemne, g臋ste brwi. Na razie nie uda­艂o jej si臋 zauwa偶y膰 偶adnych znak贸w charakterystycznych. Kiedy morduje, zak艂ada ciemne okulary.

- Jezu...

- Mo偶liwe, 偶e choruje na oczy, ale r贸wnie dobrze mo偶e to by膰 kolejny z jego symboli albo element skrzywienia psychicznego. W charakterystyce mordercy musimy uwzgl臋dni膰 ewentualn膮 chorob臋 lub nadwra偶liwo艣膰 oczu.

- Ludzie uzale偶nieni od funku s膮 nadwra偶liwi na 艣wiat艂o.

- On tego nie bierze. Co najwy偶ej sterydy, 偶eby doda膰 sobie si艂y. Zna­laz艂a艣 co艣?

- Znajome, z kt贸rymi Sommers sp臋dzi艂a wczorajszy wiecz贸r, nie da艂y jej ani robozwierzaka, ani 偶adnej przytulanki. Ani kota. Nie przypominaj膮 sobie, 偶eby kiedykolwiek mia艂a co艣 takiego. Zacz臋艂am sprawdza膰 sprze­dawc贸w robokot贸w, ale na razie na nic nie trafi艂am.

- Doko艅cz ich. Potem razem z Feeneyem pojedziecie w teren.

- Z Feeneyem?

- Podzielili艣my si臋 list膮 nazwisk, kt贸r膮 opracowa艂. Chc臋 jeszcze dzisiaj zrobi膰 jak najwi臋cej. B臋dziemy pracowa膰 parami: ty z Feeneyem, ja z Roarkiem. I tak ju偶 zna szczeg贸艂y 艣ledztwa, wi臋c nie musz臋 wprowadza膰 ko­go艣 od nas. - Zamilk艂a na chwil臋 i przysiad艂a na rogu biurka. - Pos艂uchaj. Je艣li wam si臋 poszcz臋艣ci i traficie dzi艣 na tego go艣cia, to musicie pami臋ta膰, 偶e on nie da si臋 wzi膮膰 bez walki.

- To ma by膰 ostrze偶enie? Mam na siebie uwa偶a膰?

- Masz uwa偶a膰, co robisz. Musisz by膰 przytomna. Jak go nakryjecie, a on was zaatakuje, to najpierw rzuci si臋 na ciebie.

- Bo jestem kobiet膮.

- Ot贸偶 to. I nie b臋dzie si臋 z tob膮 patyczkowa艂.

- Wi臋c mam nie da膰 zrobi膰 sobie kuku. Tak jest, pani porucznik. Tylko prosz臋 pami臋ta膰 o w艂asnej radzie.

- Przeka偶 Feeneyowi nowe detale rysopisu. I sama te偶 o nich nie zapo­mnij. Mo偶liwe, 偶e nosi peruk臋, wi臋c...

- Dallas, chrzest terenowy mam ju偶 za sob膮.

- Jasne. W porz膮dku, jasne. - Eve odepchn臋艂a si臋 od biurka. Podmino­wana, pomy艣la艂a o kawie, ale postanowi艂a, 偶e napije si臋 wody, t艂umacz膮c sobie, 偶e za du偶o kofeiny to niezdrowo. - Po prostu m臋czy mnie z艂e prze­czucie.

- Mam zadzwoni膰 i odmeldowa膰 si臋, jak ju偶 wr贸c臋 do domu, mamusiu?

- Spadaj.

- Spadam.

Eve rzuci艂a si臋 na fotel i zacz臋艂a pracowa膰: wci膮gn臋艂a zapis sesji z dok­tor Mir膮 do akt 艣ledztwa, a potem przejrza艂a swoje notatki i napisa艂a dzienny raport.

Roarke obieca艂 przyjecha膰 po ni膮 na komend臋 najp贸藕niej o si贸dmej trzydzie艣ci, wi臋c mia艂a czas. Troch臋 czasu. Zabra艂a si臋 do wyszukiwania przypadk贸w nadwra偶liwo艣ci oczu, ale w pewnym momencie wsta艂a zza biurka i podesz艂a do okna; komputer cicho szumia艂 w tle.

Z艂e przeczucie, pomy艣la艂a, spogl膮daj膮c na swoje miasto.

To nie mog艂o by膰 tak zwane postrzeganie pozazmys艂owe. Jej zdaniem to, co si臋 z ni膮 dzia艂o, co odczuwa艂a, stanowi艂o zupe艂ne przeciwie艅stwo zja­wiska paranormalnego. By艂a to pierwotna, w pewnym sensie wr臋cz prymi­tywna umiej臋tno艣膰; w identyczny spos贸b jaskiniowy przodek wsp贸艂czesne­go cz艂owieka wiedzia艂, kiedy mo偶e polowa膰, a kiedy lepiej nie wychyla膰 no­sa z kryj贸wki.

Nazwa艂aby to instynktem, gdyby nie fakt, 偶e to s艂owo zawsze brzmia艂o w jej uszach jako艣 pompatycznie. A praca policjanta nie ma w sobie ani krztyny pompy.

Jej przeczucie - z braku lepszego s艂owa - by艂o wi臋c po艂膮czeniem intui­cji, do艣wiadczenia i wiedzy, wiedzy, kt贸rej nie mia艂a najmniejszej ochoty roztrz膮sa膰.

Wiedzia艂a, 偶e morderca wybra艂 ju偶 sobie kolejny cel. I mog艂a co najwy­偶ej pr贸bowa膰 zgadn膮膰, kogo i gdzie zaatakuje dzisiejszej nocy.

18

Roarke zjawi艂 si臋 w eleganckim ciemnym garniturze, kt贸ry wk艂ada艂 na oficjalne okazje. Kiedy zeszli do gara偶u komendy i dotarli do miejsca parkingowego porucznik Dallas, obszed艂 nowy w贸z 偶ony dooko艂a.

- Nie mia艂em jeszcze okazji lepiej si臋 przyjrze膰 twojemu lepszemu 艣rodkowi transportu - powiedzia艂. - Dawno ci si臋 nale偶a艂.

- Dobrze si臋 spisuje.

- Miejmy nadziej臋, 偶e lepiej od swojego poprzednika. - Roarke pokle­pa艂 mask臋 wozu. - Otw贸rz.

- Po co?

- 呕ebym m贸g艂 obejrze膰 silnik.

- Po co? Je藕dzi. Co ci da ogl膮danie silnika? Czy to co艣 zmieni? Pos艂a艂 jej d艂ugie, pe艂ne wsp贸艂czucia spojrzenie.

- Najdro偶sza moja Eve, jeste艣 typow膮 kobiet膮. Zero zainteresowania mechanik膮. I absolutnie 偶adnych uzdolnie艅 w tym kierunku.

- No, uwa偶aj, kolego.

- Nie chcia艂aby艣 wiedzie膰, co jest w 艣rodku? - Poklepa艂 mask臋 jeszcze raz. - Co pracuje, kiedy ty jedziesz?

- Nie - uci臋艂a, chocia偶 mimo wszystko poczu艂a, jak budzi si臋 w niej co艣 na kszta艂t zaciekawienia. - Poza tym jest p贸藕no. Mia艂am plan, 偶eby zaczai膰 wcze艣niej. Jed藕my ju偶.

- No c贸偶, poprosz臋 o kody - powiedzia艂 Roarke i uni贸s艂 brew, widz膮c, jak Eve si臋 krzywi. - Skoro nie mog臋 si臋 nim pobawi膰, daj mi chocia偶 poprowadzi膰.

Po chwili namys艂u uzna艂a, 偶e to uczciwa wymiana za czas, kt贸ry jej po­艣wi臋c膮, do tego jeszcze pomagaj膮c w pracy. Poda艂a mu kart臋 z kodami, po­czym obesz艂a samoch贸d.

- W imieniu ca艂ej jednostki dzi臋kuj臋 ci za pomoc i wsp贸艂prac臋, co艣 tam, co艣 tam i tak dalej... - odklepa艂a dr臋tw膮 formu艂k臋, wsiadaj膮c od stro­ny pasa偶era.

- Ale偶 doprawdy, nie trzeba a偶 tak wylewnie.

Roarke usadowi艂 si臋 za kierownic膮, ustawi艂 sobie fotel, po czym obrzu­ci艂 wzrokiem desk臋 rozdzielcz膮. System 艂膮czno艣ci i poboru danych mia艂, na jego oko, 艣redni zasi臋g. Poczu艂 si臋 za偶enowany, maj膮c przed sob膮 naoczny dow贸d, jak to wydzia艂 zab贸jstw nowojorskiej policji 偶a艂uje pieni臋dzy na najnowsze urz膮dzenia do komunikacji bezprzewodowej.

W艂膮czy艂 silnik i z przyjemno艣ci膮 pos艂ucha艂, jak pracuje.

- Tym razem masz przynajmniej pod nog膮 troch臋 mocy. - U艣miechn膮艂 si臋 do 偶ony. - Przepraszam ci臋, ale nie mog艂em przyjecha膰 wcze艣niej.

- Nie ma sprawy, by艂o co robi膰. Zreszt膮 Feeney wyrwa艂 si臋 dopiero dwa­dzie艣cia minut temu, wi臋c oni z Peabody te偶 p贸藕no zacz臋li...

- W takim razie trzeba nadgoni膰 zaleg艂o艣ci - powiedzia艂 Roarke, ostro偶­nie wyje偶d偶aj膮c z miejsca parkingowego. Spacerowym tempem doprowa­dzi艂 w贸z do wyjazdu z gara偶u, rzuci艂 okiem na ulic臋.

I z miejsca da艂 gazu.

- Jezu, Roarke!

Pomkn臋li jak strza艂a, ocieraj膮c si臋 o samochody, taks贸wki i jednoosobowce. Skrzy偶owanie przeci臋li u艂amek sekundy przed tym, jak na sygnali­zatorze zap艂on臋艂o czerwone 艣wiat艂o.

- Nie藕le - oznajmi艂 Roarke.

- Je艣li skasuj臋 nowy w贸z par臋 dni po tym, jak go dosta艂am, to nigdy mi tego nie zapomn膮.

- Aha - mrukn膮艂, podrywaj膮c pojazd w g贸r臋 i wchodz膮c w zakr臋t. - Przy skr臋caniu m贸g艂by by膰 troch臋 bardziej elastyczny, ale w sumie nie藕le si臋 sprawuje.

- Je艣li zatrzyma ci臋 drog贸wka, nie licz na to, 偶e wyci膮gn臋 odznak臋 i b臋­d臋 ratowa膰 ci臋 przed mandatem.

- W p艂aszczy藕nie poziomej te偶 nie藕le chodzi - orzek艂 po pr贸bie manew­ru. - No dobrze, to dok膮d jedziemy?

Eve westchn臋艂a g艂臋boko. Pytanie Roarke'a mia艂o jednak taki pozytyw­ny skutek, 偶e zmobilizowa艂o j膮 do wprowadzenia pierwszego nazwiska i ad­resu do pami臋ci mapy drogowej.

- Wy艣wietli膰 tras臋 na szybie czy na tablicy rozdzielczej? - zapyta艂a.

- Wystarczy na tablicy.

- W艂膮czy膰 monitor - rzuci艂a komend臋. Kiedy ekran zab艂ysn膮艂, nie mog­艂a powstrzyma膰 si臋 od u艣miechu. - Zablokowa艂am mu g艂os - poinformowa­艂a m臋偶a. - Nie b臋dzie papla膰, chyba 偶e wydam mu specjalne polecenie. Szkoda, 偶e ludzie nie maj膮 takiej funkcji.

Byle jak nanios艂a zaplanowan膮 tras臋 na map臋.

- Jak by艂o na sesji z Celin膮 Sanchez? - zapyta艂 Roarke.

- Da艂a sobie rad臋. Do艂o偶y艂a nam kilka nowych szczeg贸艂贸w, ale nie jest 艂atwo. Mira powiedzia艂a, 偶e nie zgodzi si臋 na nast臋pn膮 sesj臋 przed up艂y­wem dwudziestu czterech godzin.

- Trzeba odczeka膰.

- No w艂a艣nie. A morderca nie b臋dzie czeka艂. Jemu nie chodzi po prostu o to, 偶eby zabija膰 kobiety. On wybiera sobie takie, kt贸re w jego przekona­niu maj膮 nad nim w艂adz臋.

- Symbolicznie.

- Mo偶e dostarczy艂am mu niew艂a艣ciwego bod藕ca? Wywiad u Nadine, po­tem ta konferencja... Zacz膮艂 si臋 rozkr臋ca膰.

- Bez wzgl臋du na bod藕ce z twojej strony, on nie przestanie zabija膰, do­p贸ki go nie z艂apiesz.

- Z艂api臋 go. I to ju偶 nied艂ugo.

Pod pierwszym adresem na zaplanowanej trasie mieszka艂 niejaki Ran­dall Beam, kt贸ry nie by艂 zachwycony, kiedy do jego drzwi zadzwoni艂a policja.

- S艂uchajcie, um贸wiony jestem. W艂a艣nie wypadam z chaty. Co si臋 uro­dzi艂o?

- Wpu艣膰 nas, Randall. Powiemy ci, co si臋 urodzi艂o, a potem mo偶e b臋­dziesz m贸g艂 sobie spokojnie wypa艣膰 z chaty.

- No, w mord臋! Zgarn膮 faceta par臋 razy, bo da艂 komu艣 w 艂eb i ju偶 si臋 po­tem nie op臋dzi od glin. Co to ma by膰?

- Masz racj臋. 艢wiat jest pe艂en zagadek.

Eve wesz艂a i rozejrza艂a si臋 po niewielkim pokoju, w kt贸rym panowa艂 ba­艂agan, typowo m臋ski, ale nie nat臋偶ony do obrzydliwo艣ci. W powietrzu snu艂 si臋 ledwie wyczuwalny zapaszek, kt贸ry m贸g艂 stanowi膰 podstaw臋, aby zorga­nizowa膰 gospodarzowi wizyt臋 ludzi z wydzia艂u do wa艂ki z nielegalnymi sub­stancjami, ale Eve postanowi艂a, 偶e nie b臋dzie si臋 tego czepia膰 - chyba 偶e trzeba b臋dzie przycisn膮膰 go艣cia.

W oknach wisia艂y zas艂ony, co by艂o pewnym zaskoczeniem, a w rogach zapadaj膮cej si臋 kanapy le偶a艂y wci艣ni臋te dwie 艂adne poduszki.

Beam nie odpowiada艂 ustalonemu rysopisowi. Mia艂 oko艂o stu osiem­dziesi臋ciu centymetr贸w wzrostu przy osiemdziesi臋ciu kilogramach 偶ywej wagi. By艂 mocno umi臋艣niony, solidnej budowy cia艂a, ale jego stopy, w po­r贸wnaniu z numerem czterdzie艣ci dziewi臋膰, wydawa艂y si臋 niemal偶e filigra­nowe. Sk贸r臋 mia艂 bia艂膮, wr臋cz blad膮 jak recydywista, a d艂ugie br膮zowe w艂o­sy nosi艂 zwi膮zane w kucyk.

Mimo to nale偶a艂o go przes艂ucha膰. M贸g艂 mie膰 kumpla, brata albo znajo­mego, kt贸ry by艂by ju偶 bli偶szy opisowi.

- Powiedz mi, gdzie by艂e艣 w nast臋puj膮ce dni. - Poda艂a mu daty wszyst­kich trzech morderstw. Spojrza艂 na ni膮 udr臋czonym i smutnym wzrokiem.

- A sk膮d mam wiedzie膰?

- Nie wiesz, gdzie by艂e艣 wczoraj w nocy?

- Wczoraj? Nie skojarzy艂em, 偶e chodzi o wczoraj. Znaczy wczoraj, po ro­bocie? Bo ja mam prac臋, i to dochodow膮.

- Gratuluj臋.

- No wi臋c po pracy wpadli艣my z ch艂opakami do Parowozowni. To taki bar na Czwartej. Troch臋 si臋 wypi艂o, co艣 tam si臋 przegryz艂o, par臋 partyjek w bilarda waln臋li艣my. Pracuje tam taka jedna dziewczynka, nazywa si臋 Loelle. By艂em przy forsie, to j膮 zabra艂em do osobnego pokoju, bo tam w Pa­rowozowni dwa takie maj膮. Pukn膮艂em j膮, potem jeszcze troch臋 popili艣my i do domu. Jak wr贸ci艂em, to by艂a, nie wiem, druga? A dzi艣 mam wolne.

- Loelle i twoi kumple potwierdz膮, 偶e tak w艂a艣nie by艂o?

- A jasne. Czemu nie? Loelle jest tam prawie co wiecz贸r. Chcecie, py­tajcie. I jeszcze Ike'a zapytajcie. Ike Steenburg. To m贸j kumpel z roboty. By艂 z nami wczoraj. Dowiem si臋 wreszcie, co si臋 urodzi艂o?

- Powiedz, gdzie by艂e艣 w pozosta艂e dni.

Nie potrafi艂 wyja艣ni膰, gdzie sp臋dzi艂 noc, kiedy zgin臋艂a Lily Napier, lecz w kwestii morderstwa Elisy Maplewood wykr臋ca艂 si臋, jak m贸g艂, 偶eby tylko nie zdradzi膰, gdzie by艂 tamtego wieczoru.

- By艂em w takim jednym miejscu. Mniej wi臋cej do jedenastej. Potem poszed艂em... znaczy si臋, poszli艣my... to znaczy ja i moi znajomi, na kaw臋. Wr贸ci艂em do domu, nie wiem, mo偶e o p贸艂nocy. Pu艣膰cie mnie, bo naprawd臋 musz臋 ju偶 i艣膰.

- Co to by艂o za miejsce, Randall? Zapytany przest膮pi艂 z nogi na nog臋, spojrza艂 na Eve i Roarke'a, a jego policzki zala艂 rumieniec.

- Musz臋 odpowiedzie膰? Dlaczego?

- Bo ja jestem glin膮, a ty jeste艣 notowany. Musz臋 to wiedzie膰. A je艣li b臋d臋 musia艂a jeszcze raz powt贸rzy膰 pytanie, zaczn臋 si臋 bardziej intereso­wa膰, co to zapaszek tutaj czu膰 i dlaczego jest to nielegalna substancja po­spolicie znana pod nazw膮 zoner.

- Chryste, co to za ludzie ci gliniarze. Zam臋cz膮 cz艂owieka.

- Zgadza si臋. My艣l o m臋czeniu ludzi pomaga mi co rano wsta膰 z 艂贸偶ka i u艣miechn膮膰 si臋 do 偶ycia.

Beam westchn膮艂 g艂臋boko.

- Nie chc臋, 偶eby ch艂opaki si臋 o tym dowiedzieli.

- Jestem uosobieniem dyskrecji.

Indagowany uni贸s艂 wzrok, spojrza艂 w twarz Eve, omi贸t艂 spojrzeniem Ro­arke'a. Zgarbi艂 si臋.

- Tylko 偶eby艣cie se niczego nie pomy艣leli. Nie jestem pedziem, nic z tych rzeczy. W og贸le mnie si臋 we 艂bie nie mie艣ci, 偶e facet woli popchn膮膰 faceta ni偶 lask臋. Ale, jak to si臋 m贸wi, 偶yj i pozw贸l 偶y膰.

- Twoja filozofia 偶yciowa chwyci艂a mnie za serce, Randall. Gadaj. Beam poci膮gn膮艂 si臋 za nos, przest膮pi艂 z nogi na nog臋.

- No bo tak... Jak ostatni raz mnie zwin臋li za pobicie, to dosta艂em przykaz, 偶e musz臋 co艣 ze sob膮 zrobi膰, nauczy膰 si臋 panowa膰 nad agresj膮. 呕e ni­by ja zaczynam i bij臋 ludzi. A dupa! Z tych, co dostali ode mnie 艂omot, ka偶den jeden sam si臋 prosi艂.

Eve pomy艣la艂a, 偶e co艣 musi by膰 z ni膮 nie tak. Bo ni st膮d, ni zow膮d ten facet wyda艂 jej si臋 sympatyczny.

- Wiem, jak to jest - przytakn臋艂a.

- I m贸wi膮 mi tak: 偶e mam si臋 wybra膰 na jakie艣 zaj臋cia, niby 偶e w ra­mach terapii. Mam co艣 robi膰, 偶eby si臋 zregenerowa膰 i wyciszy膰. Takie tam. To si臋 zapisa艂em na ten kurs... Tego, no... Szycia.

- Uczysz si臋 szy膰.

- Tylko sobie nie my艣lcie, 偶e jestem homo. - Beam wbi艂 w Roarke'a twardy wzrok, w kt贸rym b艂ysn臋艂a zaczepka.

- To pan uszy艂 te zas艂ony? - zapyta艂 Roarke uprzejmym tonem.

- Ja, bo co? - warkn膮艂, zaciskaj膮c opuszczone d艂onie w pi臋艣ci.

- Bardzo dobra robota. 艢wietny dob贸r, pozwol臋 sobie stwierdzi膰, tkani­ny i kolor贸w.

- No... - Beam zmierzy艂 go 偶yczliwszym spojrzeniem, odwr贸ci艂 g艂ow臋 i obrzuci艂 wzrokiem zas艂ony. - Wysz艂y w porz膮dku. Ma si臋 co艣 do roboty, trzeba przy tym ruszy膰 g艂ow膮 i do tego jeszcze to dobrze robi, wiecie, na nerwy. Wci膮gn膮艂em si臋, mo偶na powiedzie膰. Poduszki robi艂em w R臋kodzielni. Maj膮 tam kluby, instruktorki, ca艂y ten szajs. Tam by艂em w t臋 noc, co py­tali艣cie. S膮 na miejscu materia艂y i inne duperelki, mo偶na szy膰 na ich ma­szynach... Ciekawe to jest w sumie. Dzisiaj te偶 id臋 na zaj臋cia, z haftu. Jak si臋 wie jak, to mo偶na zrobi膰 wszystko, co si臋 chce.

- Czy twoja instruktorka i znajomi z zaj臋膰 mog膮 to potwierdzi膰?

- Jasne. Tylko 偶eby艣cie mi tam nie pole藕li i nie zacz臋li ich wypytywa膰! Jak si臋 dowiedz膮, 偶e by艂em karany, to mam przesrane. A jest tam par臋 la­sek, do kt贸rych si臋 przymierzam. U nich te偶 bym mia艂 przegibane.

- Zapomnia艂e艣, 偶e jestem uosobieniem dyskrecji, Randall. Czy kumple wiedz膮 o twoim hobby?

Twarz Beama zastyg艂a w wyrazie szczerego, os艂upia艂ego szoku.

- No chyba proste, 偶e nie, do diab艂a! Co wam si臋 wydaje? Mam powie­dzie膰 ch艂opakom, 偶e szyj臋 sobie zas艂onki i poduszki? Jakby zacz臋li si臋 ze mnie nabija膰, to w ko艅cu by艂o nie by艂o, musia艂bym kt贸remu艣 przypieprzy膰. I szlag by trafi艂 panowanie nad agresj膮.

- I tu si臋 z tob膮 zgodz臋 - przytakn臋艂a Eve.

- Wiedzia艂a艣 od samego pocz膮tku, 偶e to nie on - stwierdzi艂 Roarke, sia­daj膮c za kierownic膮. - Kiedy tylko otworzy艂 drzwi.

- Wiedzia艂am, ale zawsze trzeba dopyta膰 do ko艅ca. M贸wi艂, 偶e kumple o niczym nie wiedz膮, ale m贸g艂 znale藕膰 si臋 jeden taki, kt贸ry wie. Kumpel, znajomy z pracy, znajomy z knajpy, z kt贸rym gra! kiedy艣 w bilard. S膮siad. - Eve wzruszy艂a ramieniem. - Podprowadzi艂 Randallowi wst膮偶k臋 albo ku­pi艂 j膮 na jego nazwisko. Nie nale偶y lekcewa偶y膰 strza艂贸w w ciemno. Jedzie­my dalej.

Wykonywa艂a zaplanowane zadania krok po kroku, poniewa偶 taki by艂 jej obowi膮zek, ale nie zaprotestowa艂a ani s艂owem, kiedy Roarke zarz膮dzi艂 przerw臋 na jedzenie. Nie mia艂a te偶 偶adnych zastrze偶e艅 co do wybranego przez niego lokalu, francuskiej restauracji, gdzie na stolikach p艂on臋艂y 艣wiece, a kelnerzy jak jeden m膮偶 zadzierali nosy pod sam sufit.

Na nazwisko Roarke boks w rogu sali znalaz艂 si臋 w p贸艂 minuty, co do se­kundy, a obs艂uga p艂aszczy艂a si臋 przed nimi. Potrawy okaza艂y si臋 naprawd臋 wyborne.

Mimo to Eve, zamiast je艣膰, grzeba艂a tylko widelcem po talerzu, przesu­waj膮c jedzenie z brzegu na brzeg.

- Powiedz, co ci臋 gryzie. - Roarke po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej d艂oni. - Widz臋, 偶e nie chodzi tylko o to 艣ledztwo.

- My艣l臋 o wielu rzeczach naraz.

- Na przyk艂ad?

- Powiedzia艂am Peabody o... O moim dzieci艅stwie. Roarke zacisn膮艂 palce.

- Zastanawia艂em si臋, czy kiedy艣 si臋 na to zdob臋dziesz. Wiedzia艂em, 偶e dla was obu b臋dzie to trudne.

- Peabody to moja partnerka i vice versa. A do partnera trzeba mie膰 zaufanie. Jestem starsza stopniem. Oczekuj臋 od niej, 偶e wype艂ni ka偶dy m贸j rozkaz bez zastanowienia. Mam pewno艣膰, 偶e to zrobi, i to nie ze wzgl臋du na stopie艅.

- Ale to nie tylko dlatego zdecydowa艂a艣 si臋 jej zaufa膰.

- Nie. Nie tylko. - Eve spojrza艂a na niego przez p艂omie艅 stoj膮cej po­mi臋dzy nimi 艣wiecy. - Zawsze mocno prze偶ywam takie sprawy jak obecna. I mog臋 pope艂ni膰 jaki艣 b艂膮d, bo za bardzo si臋 staram. Albo w艂a艣nie co艣 zba­gatelizowa膰, bo nie zdo艂am si臋 zmusi膰, 偶eby si臋 postara膰.

- Ty nigdy niczego nie bagatelizujesz, Eve.

- A chcia艂abym. Czasami. I wiem, 偶e st膮d to ju偶 tylko jeden ma艂y kro­czek, 偶eby naprawd臋 wszystko ola膰. A Peabody jest ze mn膮 codziennie. To dobra policjantka. Zauwa偶y, 偶e zaczynam sobie odpuszcza膰, i ma prawo wiedzie膰, co si臋 dzieje.

- Zgadzam si臋. Ale i tak to nie by艂 dla ciebie jedyny pow贸d.

- To moja przyjaci贸艂ka. Chyba najbli偶sza, nie licz膮c Mavis. Mavis to co innego.

- Nie tylko pod tym wzgl臋dem. Eve roze艣mia艂a si臋, tak jak na to liczy艂.

- Mavis nie jest policjantk膮. Mavis to Mavis. Jej pierwszej zwierzy艂am si臋 z tego. Zanim j膮 pozna艂am, nie mia艂am nikogo, przed kim mog艂abym si臋 wygada膰. Powinnam by艂a powiedzie膰 Feeneyowi. Te偶 by艂 moim partnerem i nale偶a艂o mu si臋 to. Ale kiedy pracowali艣my razem, nie przypomnia艂am so­bie jeszcze prawie nic na ten temat, a poza tym...

- Feeney to m臋偶czyzna.

- Ty te偶. A tobie powiedzia艂am.

- Nie jestem twoim przyszywanym ojcem - odpar艂. Eve szybko si臋gn臋­艂a po szklank臋 z wod膮.

- No tak - mrukn臋艂a. - To znaczy: nie. Nie jeste艣, cholera. A Feeney... By膰 mo偶e. W pewnym sensie. Niewa偶ne - uci臋艂a. - Mira dowiedzia艂a si臋 o tym w艂a艣ciwie przypadkiem, zreszt膮 przecie偶 to lekarz. Opr贸cz ciebie, a teraz Peabody, nigdy nie wygada艂am si臋 nikomu tak ca艂kiem.

- Mam rozumie膰, 偶e powiedzia艂a艣 jej wszystko?

- 呕e go zabi艂am? Tak. A ona powiedzia艂a, 偶e chce us艂ysze膰, 偶e pochlasta艂am go na kawa艂ki. Zacz臋艂a p艂aka膰. Jezu... - Zakry艂a twarz d艂o艅mi.

- I to ci najbardziej przeszkadza? 呕e Peabody ci wsp贸艂czuje, ca艂ym ser­cem?

- Nie po to jej o wszystkim powiedzia艂am.

- Przyja藕艅, partnerstwo. Te sprawy nie opieraj膮 si臋 tylko na wzajem­nym zaufaniu, Eve. Tutaj w gr臋 wchodz膮 sympatia, zrozumienie. Nawet mi­艂o艣膰. Gdyby Peabody nie wsp贸艂czu艂a tej dziewczynce z Dallas, gdyby nie unios艂a si臋 s艂usznym gniewem, s艂ysz膮c o tym, co j膮 spotka艂o, nigdy by si臋 z tob膮 nie zaprzyja藕ni艂a.

- Chyba te偶 tak to widz臋. Opowiem ci jeszcze o jednej rzeczy, kt贸ra mnie gryzie, a potem ko艅czymy t臋 wyliczank臋. Dzi艣 by艂am przy tej ca艂ej hipnoterapii. Mira kiedy艣 mi wspomina艂a - tylko raz, nie pr贸bowa艂a nacis­ka膰 - 偶e mnie te偶 mo偶e pom贸c co艣 takiego. Wydoby膰 na powierzchni臋 ja­kie艣 zapomniane szczeg贸艂y, generalnie rozja艣ni膰 mi w g艂owie. By膰 mo偶e jest tak, 偶e im wi臋cej si臋 pami臋ta, tym lepiej panuje si臋 nad wspomnienia­mi. Sama nie wiem, ale nie czuj臋 si臋 na si艂ach, 偶eby przej艣膰 przez co艣 ta­kiego, Roarke. Nie wiem, czy da艂abym rad臋, nawet za cen臋 pozbycia si臋 koszmar贸w.

- Zastanawia艂a艣 si臋 nad tym?

- Nie wykluczam, 偶e mo偶e kiedy艣 spr贸buj臋. Nie wiem kiedy. Ale za bar­dzo mi to przypomina nasze testy. Kiedy funkcjonariusz zabije na s艂u偶bie cz艂owieka, musi przej艣膰 seri臋 test贸w, to standardowa procedura operacyj­na. Trzeba przez to przej艣膰, chocia偶 ma艂o jest bardziej upierdliwych rzeczy. To tak, jakby powiedzie膰: 鈥濸rosz臋 bardzo, mo偶ecie przepu艣ci膰 mnie przez wy偶ymaczk臋 i w og贸le ca艂kowicie ubezw艂asnowolni膰, bo mo偶e tak b臋dzie lepiej鈥.

- Eve, s膮 jeszcze inne sposoby, je艣li chcesz dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋­cej o sobie, a nie odpowiada ci hipnoza.

- Tobie uda艂o si臋 dotrze膰 do szczeg贸艂贸w dotycz膮cych mojej przesz艂o艣ci. - Ponownie wzi臋艂a do r臋ki szklank臋 z wod膮 - My艣la艂am o tym. I te偶 nie je­stem pewna, czy chc臋 to powtarza膰, ale jeszcze si臋 zastanowi臋. Bo jak so­bie przypomn臋, czego si臋 dowiedzieli艣my... 呕e m贸j ojciec by艂 pod obserwa­cj膮 tajnych agent贸w, 偶e wiedzieli o wszystkim, co robi艂 i jak si臋 ze mn膮 ob­chodzi艂, a mimo to nie kiwn臋li palcem, 偶eby im si臋 艣ledztwo nie sypn臋艂o...

Roarke w kilku szczeg贸lnie zjadliwych s艂owach podsumowa艂 pracowni­k贸w wszystkich tajnych s艂u偶b oraz wszystkie ich 艣ledztwa. S艂owa te, pomy­艣la艂a Eve w przyp艂ywie czarnego humoru, absolutnie nie pasowa艂y do wy­twornej francuskiej restauracji.

- No dobrze - powiedzia艂a. - Troch臋 mi to chodzi艂o po g艂owie, kiedy u艣wiadomi艂am sobie, 偶e inni wiedz膮 o tym, co mnie spotka艂o. I z tego wszystkiego zacz臋艂am si臋 zastanawia膰, czy mog艂abym po艣wi臋ci膰 cywila, 偶e­by kogo艣 aresztowa膰?

- Nie.

- Masz racj臋. Na pewno nie z rozmys艂em, nie z w艂asnej woli. Ale s膮 lu­dzie, kt贸rzy uwa偶aj膮 si臋 za porz膮dnych obywateli, a nie cofn臋liby si臋 przed czym艣 takim. I nie cofaj膮 si臋. Kiedy chc膮 co艣 zdoby膰 albo co艣 im jest po­trzebne, po艣wi臋caj膮 innych bez mrugni臋cia okiem. I to si臋 dzieje codzien­nie, na du偶膮 i na ma艂膮 skal臋. Dla dobra og贸lnego i czyjego艣 prywatnego. Al­bo kiedy komu艣 si臋 wydaje, 偶e wie, co jest dobre dla innych. W ka偶dej chwili kto艣 kogo艣 po艣wi臋ca, czynem lub zaniedbaniem. W ka偶dej chwili.

Poci膮g zatrzyma艂 si臋 na stacji metra. Peabody wysiad艂a i st艂umi艂a ziew­ni臋cie. By艂o jeszcze wcze艣nie, brakowa艂o kilku minut do jedenastej, a mi­mo to czu艂a si臋 zmordowana. Z zadowoleniem pomy艣la艂a, 偶e przynajmniej nie skr臋ca si臋 z g艂odu; w kwestii przerwy na posi艂ek Feeney wykaza艂 si臋 r贸wnie pozytywnym nastawieniem jak ona. Dzi臋ki temu by艂a teraz przy­jemnie syta po uczcie z艂o偶onej ze sma偶onego kurczaka. To znaczy, Peabody chcia艂a wierzy膰, 偶e to by艂 kurczak; tak napisali w jad艂ospisie, a ona nie mia艂a ochoty docieka膰 pochodzenia zapieczonego w cie艣cie mi臋sa.

By艂o smaczne, zw艂aszcza z tamtym jaskrawo偶贸艂tym sosem.

Rzecz jasna, reszta wieczoru okaza艂a si臋 totaln膮 pora偶k膮, lecz na tym ju偶 polega ryzyko zawodowe.

Ruszy艂a w g贸r臋 po schodach, wyci膮gaj膮c z kieszeni minikomunikator.

- No, odezwa艂a si臋 wreszcie. - Na monitorze ukaza艂a si臋 twarz McNaba, rozci臋ta na p贸艂 szerokim powitalnym u艣miechem. - Wracasz do domu?

- Ju偶 jestem bliziutko. Ale mia艂am dzie艅... Naganiali艣my si臋 i nic.

- Bywa.

- W艂a艣nie. Jak z pakowaniem? Zrobi艂e艣 co艣?

- Kotku, kiedy otworzysz drzwi, to z rado艣ci zaca艂ujesz mnie na 艣mier膰. Wszystko zrobione, mo偶emy st膮d ucieka膰.

- Naprawd臋? Naprawd臋? - Peabody odta艅czy艂a na chodniku radosny pl膮s z podskokami. - Przecie偶 tyle jeszcze zosta艂o... Musia艂e艣 pracowa膰 ca艂y wiecz贸r.

- No c贸偶, mia艂em w perspektywie zaca艂owanie na 艣mier膰. To dobra mo­tywacja.

- Nie wyrzuci艂e艣 chyba moich...

- Peabody, ja chc臋 偶y膰. Niczego nie wyrzuci艂em, nawet twojego wypcha­nego kr贸liczka.

- Mister Puszek to m贸j bardzo stary przyjaciel. B臋d臋 za pi臋膰 minut. Szykuj si臋 na zaca艂owanie.

- W tym wzgl臋dzie jestem jak skaut. Zawsze gotowy. Peabody za艣mia艂a si臋 i schowa艂a komunikator z powrotem do kieszeni.

呕ycie jest pi臋kne, pomy艣la艂a. Moje 偶ycie jest naprawd臋 pi臋kne. A w tym momencie - w艂a艣ciwie sko艅czenie wspania艂e. Nagle gdzie艣 znikn臋艂y obawy dotycz膮ce zamieszkania z McNabem, kt贸re do tej pory zwyk艂y dawa膰 zna膰 o sobie przy takich okazjach jak podpisanie umowy o wynajem czy te偶 my­艣lenie o wsp贸lnej przysz艂o艣ci, o spaniu w jednym 艂贸偶ku z jednym facetem przez... kto wie, mo偶e nawet ca艂e 偶ycie.

Wszystko by艂o na swoim miejscu. Czu艂a si臋 na pewnym gruncie.

I niewa偶ne, 偶e czasami McNab denerwowa艂 j膮 tak, 偶e a偶 trz臋s艂a si臋 ze z艂o艣ci. Rzecz w czym innym: rozumia艂a, 偶e tak musi by膰. Taki jest ich styl.

Peabody by艂a zakochana. I pracowa艂a w policji na stanowisku detekty­wa, a jej partnerk膮 by艂a najlepsza policjantka w mie艣cie, a przypuszczal­nie najlepsza w kraju i w og贸le. Do tego uda艂o jej si臋 zrzuci膰 p贸艂tora kilo. No dobrze, niech b臋dzie: kilogram, ale z kawa艂kiem.

Spojrza艂a w g贸r臋 i u艣miechn臋艂a si臋, widz膮c roz艣wietlone okno swojego mieszkania. Swojego starego mieszkania, poprawi艂a si臋 w my艣lach. Za chwil臋 w oknie pewnie uka偶e si臋 McNab, zobaczy j膮 i pomacha albo po艣le jej buziaka. U ka偶dego innego faceta podobny gest wygl膮da艂by idiotycz­nie, ale widz膮c to w jego wykonaniu, Peabody zawsze czu艂a fantastycznie przyjemny dreszczyk.

Czeka艂a na tego ca艂usa, 偶eby odpowiedzie膰 tym samym - bo wiedzia艂a, 偶e nie b臋dzie przy tym czu膰 si臋 jak idiotka.

Zwolni艂a kroku, odrobin臋, 偶eby McNab mia艂 czas podej艣膰 do okna i spe艂ni膰 jej marzenie.

Nie widzia艂a, jak tamten do niej podbiega.

Uchwyci艂a okiem tylko zamazany ruch. To by艂 olbrzymi facet, o wiele wi臋kszy, ni偶 go sobie wyobra偶a艂a. I bardzo szybki. Peabody zrozumia艂a w tym u艂amku sekundy, kiedy przed oczami mign臋艂a jej twarz przes艂oni臋, ta ciemnymi okularami, 偶e nie jest dobrze. 呕e jest bardzo kiepsko.

Instynktownie wykr臋ci艂a piruet, si臋gaj膮c po bro艅 do kabury na bio­drze.

A w nast臋pnej chwili jakby stratowa艂 j膮 szar偶uj膮cy byk. Targn膮艂 ni膮 b贸l szalony b贸l, uderzaj膮c w twarz, w klatk臋 piersiow膮. Uszy przeszy艂 ostry trzask; co艣 chyba si臋 z艂ama艂o. Z niezdrowym zdziwieniem Peabody u艣wia­domi艂a sobie, 偶e to co艣 znajduje si臋 w jej w艂asnym ciele.

Jej umys艂 przesta艂 dzia艂a膰. To, 偶e zacz臋艂a wierzga膰 nogami, zawdzi臋cza­艂a bardziej szkoleniu i treningom ni偶 trze藕wemu my艣leniu. Mierzy艂a w ol­brzymi cel, jakim by艂a pot臋偶na sylwetka napastnika, pr贸buj膮c odepchn膮膰 go od siebie i odtoczy膰 si臋 na bok.

Ale on nawet nie drgn膮艂.

- Ty kurwo - cisn膮艂 w ni膮 wyzwiskiem. Jego twarz zawis艂a nad Deli膮, za­tarta pod grub膮 warstw膮 aerozolu zabezpieczaj膮cego, zniekszta艂cona szero­kimi okularami przeciws艂onecznymi.

Czas jakby nagle zwolni艂, s膮cz膮c si臋 kroplami g臋stymi jak syrop. Pea­body zdawa艂o si臋, 偶e r臋ce i nogi ma z o艂owiu. Szarpn臋艂a si臋 jeszcze raz, w rozpaczliwie zwolnionym tempie, desperacko usi艂uj膮c nabra膰 powietrza do p艂uc p艂on膮cych 偶ywym ogniem. Zmusi艂a si臋, 偶eby patrze膰, zapami臋ta膰 jak najwi臋cej szczeg贸艂贸w.

- Suka z policji. Zaraz ci臋 tutaj urz膮dz臋.

Kopn膮艂 j膮 z ca艂ej si艂y. Peabody zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek, szukaj膮c na o艣lep upuszczonej broni. Czu艂a, 偶e r贸偶ne fragmenty jej cia艂a dr臋twiej膮 jak do­tkni臋te parali偶em, ale mimo to wci膮偶 szarpa艂 ni膮 b贸l, kiedy spada艂y na ni膮 ciosy i kopniaki. W nozdrza uderzy艂 j膮 zapach krwi, jej w艂asnej.

Poderwa艂 j膮 z ziemi, jakby wa偶y艂a nie wi臋cej ni偶 dzieci臋ca lalka. Tym razem us艂ysza艂a - i poczu艂a - jak co艣 si臋 rozdar艂o.

Kto艣 wrzasn膮艂. Nacisn臋艂a spust, osuwaj膮c si臋 w czarn膮 pustk臋.

McNab nastawi艂 muzyk臋. Pami臋taj膮c, 偶e Peabody mia艂a zm臋czony g艂os, kiedy przed chwil膮 dzwoni艂a, wybra艂 jedn膮 z jej p艂yt - jaki艣 ch艂am na flet, w stylu typowym dla Wolnego Wieku. Spakowa艂 w pud艂a dok艂adnie wszyst­ko, co by艂o w mieszkaniu, 艂膮cznie z po艣ciel膮, wi臋c do spania pozosta艂 im tyl­ko 艣piw贸r. By艂 pewien, 偶e to si臋 jej spodoba: ostatnia noc na starych 艣mie­ciach, w 艣piworze roz艂o偶onym na pod艂odze, jak para dzieciak贸w na biwaku.

Totalny odlot.

Nala艂 dla Peabody kieliszek wina. Lubi艂 to dla niej robi膰. Za ka偶dym ra­zem my艣la艂 o tym, jak Delia robi dla niego to samo, kiedy on wraca p贸藕no z pracy. Tak ludzie robi膮, kiedy mieszkaj膮 razem, pomy艣la艂. Chyba.

呕adne z nich jeszcze nigdy oficjalnie z nikim nie mieszka艂o. Nale偶a艂o da膰 sobie czas i uczy膰 si臋 siebie nawzajem.

Nagle wpad艂 na pomys艂: wyjrzy przez okno i po艣le jej g艂o艣nego ca艂usa. I wtedy us艂ysza艂 wrzask.

Wypad艂 p臋dem z kuchni, przeskakuj膮c pud艂a ze spakowanymi rzecza­mi, przebieg艂 przez pok贸j dzienny, run膮艂 do okna. Serce zamar艂o mu w piersi.

I ju偶 wybiega艂 z mieszkania, 艣ciskaj膮c w d艂oniach bro艅 i komunikator, chocia偶 nie pami臋ta艂, 偶eby w og贸le bra艂 jedno albo drugie do r臋ki.

- Funkcjonariusz potrzebuje wsparcia! - wo艂a艂 do mikrofonu. - Wzy­wam wszystkie jednostki! Funkcjonariusz prosi o natychmiastowe wspar­cie!

P臋dz膮c w d贸艂 po schodach, wykrzycza艂 jeszcze adres. I ani na chwil臋 nie przestawa艂 si臋 modli膰.

Le偶a艂a na wp贸艂 na chodniku, na wp贸艂 na ulicy, twarz膮 w d贸艂. Beton czer­wienia艂 od rozlanych plam krwi, jej krwi. Jaki艣 m臋偶czyzna i jaka艣 kobieta pochylali si臋 nad ni膮, a z daleka podbiega艂 kto艣 jeszcze, dysz膮c z wysi艂ku.

- Odsun膮膰 si臋! Odsun膮膰! - Popchn膮艂, nie patrz膮c, pierwsz膮 osob臋, kt贸­ra mu si臋 nawin臋艂a. - Jestem policjantem. Bo偶e - j臋kn膮艂. - Bo偶e, Dee.

Chcia艂 j膮 podnie艣膰 z ziemi, przygarn膮膰 do siebie, ale wiedzia艂, 偶e nie wolno mu tego zrobi膰. Przy艂o偶y艂 tylko dr偶膮ce palce do jej gard艂a, staraj膮c si臋 wyczu膰 puls. Serce skoczy艂o mu w piersi jak oszala艂e, kiedy pod sk贸r膮 odezwa艂o si臋 s艂abe bicie.

- Dobrze. Bo偶e, ju偶 dobrze. Ranny policjant! - warkn膮艂 do komunikato­ra. - Ci臋偶ko ranny policjant. Natychmiast wezwa膰 pomoc medyczn膮 na miejsce nadania meldunku. Piorunem, do jasnej cholery. Piorunem! - Do­tkn膮艂 d艂oni Peabody, walcz膮c ze sob膮, aby jej nie 艣ciska膰. M贸g艂 ju偶 oddy­cha膰 normalnie. - Wypatrywa膰 czarnej lub ciemnogranatowej furgonetki, jeden z nowszych modeli, oddalaj膮cej si臋 z du偶膮 szybko艣ci膮 z miejsca zaj­艣cia w kierunku po艂udniowym.

Nie widzia艂 tego pojazdu wyra藕nie. Widzia艂 tylko j膮. Zacz膮艂 rozpina膰 koszul臋, chc膮c okry膰 Peabody, ale jeden z m臋偶czyzn 艣ci膮gn膮艂 z siebie kurtk臋.

- Prosz臋, niech pan j膮 przykryje. Szli艣my po drugiej stronie ulicy, zoba­czyli艣my...

- Trzymaj si臋, Dee. Trzymaj si臋, Peabody, do ci臋偶kiej cholery! - McNab dopiero teraz zauwa偶y艂, 偶e w drugiej d艂oni, tej, kt贸rej nie 艣ciska艂, Delia trzyma bro艅. Uni贸s艂 g艂ow臋 i obrzuci艂 stoj膮cych dooko艂a ludzi spojrzeniem ch艂odnym i beznami臋tnym jak u rekina.

- Prosz臋 poda膰 nazwiska. Musz臋 wiedzie膰, co ka偶de z pa艅stwa widzia艂o.

Eve wypad艂a z windy i pomkn臋艂a niczym wicher szpitalnym koryta­rzem, czuj膮c, jak serce 艂omocze jej o 偶ebra.

- Peabody. - Rzuci艂a odznak臋 na blat biurka, za kt贸rym siedzia艂a piel臋g­niarka. - Delia Peabody, detektyw. W jakim jest stanie?

- Zabrano j膮 na operacj臋.

- Nie us艂ysza艂am, w jakim jest stanie.

- I nie us艂yszy pani o tym ode mnie, bo nie pracuj臋 na bloku operacyj­nym.

- Eve. - Roarke chwyci艂 j膮 za rami臋, widz膮c, 偶e jeszcze chwila, a Eve wskoczy za biurko i udusi piel臋gniark臋 na miejscu. - W poczekalni na pew­no znajdziemy McNaba. Najpierw chod藕my tam.

Eve z wysi艂kiem zaczerpn臋艂a powietrza, aby zapanowa膰 nad strachem i rozdra偶nieniem.

- Prosz臋 wys艂a膰 kogo艣 na chirurgi臋 i dowiedzie膰 si臋 o jej stan - rozka­za艂a piel臋gniarce. - Rozumie pani?

- Zrobi臋, co b臋d臋 mog艂a. Poczekalnia jest w g艂臋bi korytarza, drzwi po lewej.

- Spokojnie, kotku - mrukn膮艂 Roarke i obj膮艂 Eve w pasie, prowadz膮c j膮 we wskazanym kierunku. - Spr贸buj si臋 uspokoi膰.

- Uspokoj臋 si臋, kiedy ju偶 b臋d臋 wiedzia艂a, co tu si臋, do jasnej cholery, wyprawia. - Eve wesz艂a do poczekalni i stan臋艂a w drzwiach jak wryta.

By艂 sam. Nie spodziewa艂a si臋 zasta膰 go samego. Miejsca takie jak to za­zwyczaj pe艂ne s膮 udr臋czonych, nieszcz臋艣liwych ludzi. A teraz by艂 tam tylko McNab. Sta艂 i wygl膮da艂 przez okno.

- Detektywie McNab - powiedzia艂a.

Odwr贸ci艂 si臋 b艂yskawicznie i w jednej chwili z jego twarzy, jak zdmuch­ni臋ta, znikn臋艂a nadzieja, pozostawiaj膮c ju偶 tylko cierpienie.

- Pani porucznik - odpowiedzia艂 na powitanie. - Zabrali j膮. Zabrali na... Powiedzieli... Nie wiem.

- Ian. - Roarke podszed艂, obj膮艂 go za ramiona i zaci膮gn膮艂 w stron臋 krze­s艂a. - Usi膮d藕 sobie teraz. Posied藕 chwilk臋, a ja ci przynios臋 co艣 do picia. Ju偶 si臋 ni膮 zaj臋li, nied艂ugo tam p贸jd臋 i spr贸buj臋 si臋 czego艣 dowiedzie膰.

- Musisz mi powiedzie膰, co si臋 sta艂o. - Eve usiad艂a obok McNaba. Za­uwa偶y艂a, 偶e na obu kciukach mia艂 po jednej obr膮czce. A na d艂oniach krew. Krew Peabody.

- Czeka艂em na ni膮 w mieszkaniu. Mia艂em ju偶 wszystko spakowane. Przed chwil膮 sko艅czyli艣my rozmawia膰. Zadzwoni艂a do mnie, 偶eby powie­dzie膰, 偶e ju偶 jest bliziutko. By艂a tak blisko. Nale偶a艂o po ni膮 wyj艣膰. Tak po­winienem zrobi膰. Wyj艣膰 po ni膮, 偶eby nie musia艂a wraca膰 sama. W艂膮czy艂em muzyk臋 i gra艂o to g贸wno, a ja siedzia艂em w kuchni. Nie s艂ysza艂em niczego, dop贸ki nie zacz臋艂y si臋 wrzaski. To nie ona krzycza艂a. Nie mia艂a szansy, 偶e­by krzykn膮膰.

- McNab.

S艂ysz膮c ton jej g艂osu, Roarke odwr贸ci艂 si臋 od dystrybutora i ju偶 chcia艂 w艂膮czy膰 si臋 do rozmowy, by odci膮gn膮膰 偶on臋 od tego tematu, ale rozmy艣li艂 si臋, kiedy zobaczy艂 zmian臋, jaka nagle w niej zasz艂a.

Eve dotkn臋艂a zalanej krwi膮 d艂oni McNaba i zamkn臋艂a j膮 w swoich d艂o­niach.

- 艂an - powiedzia艂a - chc臋, 偶eby艣 z艂o偶y艂 mi meldunek. Wiem, 偶e to dla ciebie trudne, ale musz臋 dowiedzie膰 si臋 wszystkiego, co wiesz. Nikt nie przekaza艂 mi 偶adnych informacji.

- Daj mi chwil臋. Dobrze? Jedn膮 chwil臋.

- Jasne. Napij si臋... Nie wiem, co on ci tam przyni贸s艂...

- Herbat臋. - Roarke usiad艂 na stole przed McNabem. - Wypij troch臋, 艂an. Odetchnij. Popatrz na mnie. - Po艂o偶y艂 d艂o艅 na jego kolanie i trzyma艂 j膮 tak, dop贸ki McNab nie podni贸s艂 g艂owy i nie spojrza艂 mu w oczy. - Wiem, jak to jest, kiedy zrobi膮 krzywd臋 komu艣, kogo kochasz, tej jedynej kobie­cie, kt贸r膮 darzysz uczuciem. 呕o艂膮dek zaczyna wariowa膰, a na serce spada nagle ogromny ci臋偶ar i wydaje si臋, 偶e za chwil臋 wyrwie si臋 z piersi i zosta­nie po nim wielka dziura. Taki strach nie ma nazwy. I nie ma na niego ra­dy. Mo偶na go tylko przeczeka膰. I pozwoli膰 sobie pom贸c. Pozw贸l nam sobie pom贸c.

- Siedzia艂em w kuchni. - McNab mocno przetar艂 oczy d艂o艅mi. Potem wzi膮艂 do r臋ki kubek z herbat膮. - Dos艂ownie dwie albo trzy minuty wcze艣­niej Peabody dzwoni艂a do mnie. Powiedzia艂a, 偶e ju偶 jest blisko, pewnie do­piero co wysz艂a z metra. Nagle us艂ysza艂em krzyk, kobiecy krzyk, a potem jakie艣 wrzaski. Podbieg艂em do okna i zobaczy艂em... - Uni贸s艂 kubek do ust obiema d艂o艅mi i wypi艂 艂yk, jakby to by艂o lekarstwo. - Zobaczy艂em j膮. Le偶a­艂a na ulicy, na chodniku by艂y tylko g艂owa i ramiona. Bieg艂o do niej dw贸ch m臋偶czyzn i kobieta, od p贸艂nocnego zachodu. A potem mign膮艂 mi jaki艣 sa­moch贸d oddalaj膮cy si臋 z du偶膮 szybko艣ci膮 na po艂udnie. - Urwa艂, odchrz膮k­n膮艂. - Zbieg艂em na d贸艂. W jednej r臋ce mia艂em bro艅, w drugiej komunika­tor. Nie wiem, sk膮d si臋 wzi臋艂y, nie pami臋tam. Wezwa艂em pomoc, a kiedy do­tar艂em na miejsce, zobaczy艂em, 偶e Peabody jest nieprzytomna. Krwawi艂a z ran na twarzy i g艂owie. Ubranie te偶 mia艂a zakrwawione i podarte. - Zacis­n膮艂 z ca艂ych si艂 powieki. - Sprawdzi艂em jej puls. 呕y艂a. W prawej r臋ce trzy­ma艂a bro艅. Nie rozbroi艂 jej, ten skurwysyn. Nie da艂 rady jej rozbroi膰.

- Nie widzia艂e艣 go?

- Nie. Zapisa艂em nazwiska trojga 艣wiadk贸w i wzi膮艂em od nich wst臋pne zeznania, ale potem przyjecha艂o pogotowie. Musia艂em z ni膮 pojecha膰, Dal­las. Zostawi艂em 艣wiadk贸w z mundurowymi, kt贸rzy odpowiedzieli na moje wezwanie. Musia艂em z ni膮 by膰.

- Jasna sprawa. A samoch贸d? Jakie艣 szczeg贸艂y, cechy charakterystycz­ne? Numer rejestracyjny?

- To by艂a ciemna furgonetka. Nie potrafi臋 powiedzie膰, jaki dok艂adnie mia艂a kolor. Bardzo ciemna. Pewnie czarna albo granatowa. Numer贸w nie widzia艂em, nie by艂y pod艣wietlone. 艢wiadkowie te偶 nie mogli ich dojrze膰. Jeden z nich, niejaki Jacobs, powiedzia艂, 偶e samoch贸d wygl膮da艂 na nowy. Czysty, 偶e a偶 l艣ni艂. M贸g艂 to by膰 na przyk艂ad sidewinder albo slipstream.

- Czy 艣wiadkowie widzieli napastnika?

Oczy McNaba ponownie b艂ysn臋艂y ch艂odem, ich spojrzenie sta艂o si臋 nie­obecne.

- Widzieli. Ze szczeg贸艂ami. Wielki jak spychacz, napakowany, 艂ysy, w ciemnych okularach na 艂bie. Widzieli, jak j膮 kopie, jak po niej skacze, pieprzony bydlak. Le偶a艂a na ziemi, a on 艂adowa艂 jej z buta, ile wlezie, a po­tem j膮 podni贸s艂, jakby chcia艂 wrzuci膰 na ty艂 tej swojej furgonetki, tylko 偶e tamta kobieta zacz臋艂a krzycze膰, a faceci rzucili si臋 do niego. Wtedy cisn膮艂 j膮 na ulic臋. Tak powiedzieli: cisn膮艂. I wskoczy艂 do wozu, ale zd膮偶y艂a do nie­go strzeli膰. Zobaczyli, 偶e strzeli艂a, kiedy rzuca艂 j膮 na ziemi臋. Mo偶e go trafi­艂a. Mo偶e si臋 zatoczy艂. Nie widzieli dok艂adnie, a ja musia艂em jecha膰 z ni膮 i nie mog艂em ich dalej wypytywa膰.

- Dobrze si臋 spisa艂e艣. 艢wietna robota.

- Dallas...

Eve dostrzeg艂a, 偶e McNab walczy ze 艂zami, kt贸re cisn臋艂y mu si臋 do oczu. Wiedzia艂a, 偶e je艣li zobaczy jego 艂zy, to nie wytrzyma i sama te偶 si臋 rozp艂acze.

- Spokojnie - powiedzia艂a mi臋kko.

- Powiedzieli... To znaczy ci z pogotowia... 呕e nie jest dobrze. Opatry­wali j膮, kiedy jechali艣my do szpitala i m贸wili, 偶e 藕le z ni膮.

- Co艣 ci powiem, chocia偶 sam ju偶 o tym wiesz. Peabody to nie ciep艂e kluchy. Jest tward膮 glin膮. Wyjdzie z tego.

McNab pokiwa艂 g艂ow膮 i prze艂kn膮艂 z wysi艂kiem.

- Mia艂a bro艅 w r臋ce - powt贸rzy艂. - Nie odebra艂 jej broni.

- To si臋 nazywa: mie膰 kr臋gos艂up. Roarke, spr贸buj si臋 czego艣 dowie­dzie膰.

Roarke przytakn膮艂 milcz膮co i wyszed艂, pozostawiaj膮c Eve i McNaba w samotnym oczekiwaniu.

19

Kr膮偶y艂 tam i z powrotem po pokoju, d艂awi膮c si臋 zwierz臋cym zawodze­niem. I szlocha艂 jak dziecko, przechodz膮c raz po raz przed p贸艂k膮 ze s艂oja­mi, prowadzony nieustaj膮cym spojrzeniem zatopionych oczu.

Zrani艂a mnie, powtarza艂 w my艣lach. Ta suka zrobi艂a mi krzywd臋. Prze­cie偶 tak nie wolno. To ju偶 nie te czasy. Teraz nikt nie mo偶e mnie skrzyw­dzi膰. Ju偶 nigdy nikt mnie nie skrzywdzi. Sp贸jrzcie tylko na mnie; odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 lustrzanej 艣ciany, szukaj膮c koj膮cego potwierdzenia. Tylko sp贸jrzcie na to cia艂o.

Wyros艂em. Prze艣cign膮艂em wzrostem wszystkich ludzi, kt贸rych znam.

Ty chyba jeste艣 nienormalny! Wiesz, ile kosztuj膮 ubrania? Znajd藕 so­bie jak膮艣 robot臋, bo jak nie, to b臋dziesz lata艂 go艂y! Nic mnie to nie obcho­dzi! Jak ju偶 musz臋 zastawia膰 swoje rzeczy, to nie b臋d臋 wyrzuca膰 forsy na szmaty dla ciebie鈥.

- Przepraszam, mamo. Nic nie poradz臋, 偶e rosn臋.

Nie, nie! Nie b臋d臋 przeprasza艂. Ciesz臋 si臋, 偶e jestem wysoki. Nie jestem nienormalny.

I mam krzep臋. 膯wiczy艂em w pocie czo艂a. W艂o偶y艂em mn贸stwo pracy i wy­si艂ku, aby mie膰 silne cia艂o. Cia艂o, z kt贸rego mog臋 by膰 dumny. Kt贸re wymu­sza szacunek u ludzi. Kt贸rego boj膮 si臋 kobiety.

Jeste艣 mizerny, s艂aby cherlak. Jeste艣 zerem鈥.

- Teraz ju偶 nie, mamo. - Wyprostowa艂 si臋, pr臋偶膮c biceps zdrowego ra­mienia. - Teraz ju偶 nie.

Ale kiedy tak puszy艂 si臋 przed lustrem, upojony widokiem muskularnej sylwetki, kt贸r膮 rze藕bi艂 ca艂ymi latami, nagle jego pot臋偶ne odbicie zacz臋艂o w膮tle膰, male膰 mu w oczach, a偶 w ko艅cu za szyb膮 lustra stan膮艂 tyczkowaty ch艂opiec z wychudzon膮, 艣ci膮gni臋t膮 twarz膮 i niespokojnymi oczami zaszczu­tego szczeniaka.

Jego klatk臋 piersiow膮 pokrywa艂a siatka sinych pr臋g, 艣lad贸w pasa. Kro­cze by艂o otarte do krwi; zrobi艂a mu to g膮bk膮 i proszkiem, podczas mycia. W艂osy, brudne i wilgotne, si臋ga艂y ramion, bo nie pozwala艂a ich obcina膰.

- Znowu dostaniemy kar臋 - powiedzia艂 do niego ch艂opiec. - Zamknie nas z powrotem do ciemnego.

- Nie! Nie zamknie. - Gwa艂townym rzutem cia艂a oderwa艂 si臋 od lustra. - Nie zamknie. Wiem, co robi臋. - Przyciskaj膮c zranion膮 r臋k臋 do piersi i podtrzymuj膮c j膮 zdrow膮 d艂oni膮, zacz膮艂 chodzi膰 tam i z powrotem, 偶eby zag艂uszy膰 b贸l. - Teraz to ona dostanie kar臋. Mo偶esz si臋 za艂o偶y膰 o ka偶de pie­ni膮dze. Przypomnij sobie t臋 suk臋 z policji. Urz膮dzi艂em j膮, tak czy nie? Tak czy nie?

Zabi艂 j膮. By艂 absolutnie pewien, 偶e rozwali艂 j膮 na kawa艂eczki. Tak jest. Ale r臋ka! Ca艂a rozpalona, zdr臋twia艂a od ramienia a偶 po czubki palc贸w. Nie mia艂 w niej czucia, ale jednocze艣nie jakby kto艣 wbija艂 mu pod sk贸r臋 ostre ig艂y.

Przycisn膮艂 j膮 do piersi i j臋kn膮艂, schwytany w pu艂apk臋 pomi臋dzy ch艂opi臋ctwem a m臋sko艣ci膮.

Mamusia poca艂uje i ju偶 wszystko b臋dzie dobrze.

Mamusia zbije do nieprzytomno艣ci i zamknie do ciemnego.

- Jeszcze nie sko艅czyli艣my - us艂ysza艂 g艂os ch艂opca, smutnego, zdespero­wanego ch艂opca.

Nie, jeszcze nie sko艅czy艂em, pomy艣la艂. I dop贸ki nie sko艅cz臋, b臋d臋 do­stawa艂 kar臋. B臋d臋 zamykany w ciemno艣ci, w ciemno艣ci, kt贸ra o艣lepia. Ch艂o­stany i przypalany papierosami do wt贸ru jej g艂osu, ostrymi kolcami prze­k艂uwaj膮cego uszy.

殴le si臋 sta艂o, 偶e zostawi艂em t臋 glin臋 na ulicy, ale wszystko potoczy艂o si臋 bardzo szybko. Nagle rozleg艂y si臋 krzyki, zobaczy艂em, 偶e jacy艣 ludzie bieg­n膮 w moj膮 stron臋, a r臋ka zap艂on臋艂a nieopisanym b贸lem.

Musia艂em ucieka膰. Ch艂opiec powiedzia艂: uciekaj! Czy mia艂em jaki艣 wy­b贸r?

- Musia艂em. - Osun膮艂 si臋 na kolana, b艂agaj膮c spojrzeniem milcz膮ce oczy, oczy, kt贸rym obca by艂a lito艣膰. - Nast臋pnym razem b臋dzie lepiej. Tyl­ko poczekaj, sam zobaczysz. B臋dzie lepiej.

Kl臋cza艂 tak, w jasnym 艣wietle lamp, kt贸rych nigdy nie wy艂膮cza艂, ko艂y­sz膮c si臋 na kolanach i wylewaj膮c 艂zy.

Eve nie mog艂a usiedzie膰 na miejscu. Spaceruj膮c po poczekalni, zaw臋­drowa艂a do automatu z napojami. Zam贸wi艂a jeszcze jedn膮 kaw臋. Zanios艂a j膮 do okna. Wyjrza艂a przez nie, tak jak przedtem McNab. Bez przerwy ana­lizowa艂a wszystko, co do tej pory zrobi艂a, jak r贸wnie偶 to, co pozosta艂o do zrobienia, lecz mimo to jej my艣li wci膮偶 bieg艂y na sal臋 operacyjn膮. Wyobra­偶a艂a sobie st贸艂, na nim bezw艂adne cia艂o Peabody, a dooko艂a grup臋 anonimo­wych chirurg贸w bez twarzy, z d艂o艅mi we krwi a偶 po nadgarstki.

We krwi jej partnerki.

S艂ysz膮c zbli偶aj膮ce si臋 kroki, b艂yskawicznie odwr贸ci艂a si臋 na pi臋cie. Ale w drzwiach nie stan膮艂 ani Roarke, ani jeden z tych chirurg贸w bez twarzy, kt贸rych sobie wyobra偶a艂a. Do poczekalni wpad艂 Feeney. Jego elegancka koszula by艂a pomi臋ta po d艂ugim dniu pracy, a policzki p艂on臋艂y niepokojem.

Spojrza艂 na ni膮, ale Eve pokr臋ci艂a tylko g艂ow膮. Widz膮c to, podszed艂 pro­sto do McNaba i usiad艂 przed nim na stole, tak jak przedtem Roarke.

Zacz臋li rozmawia膰 szeptem. G艂os Feeneya by艂 niski i opanowany, McNaba s艂aby i urywany.

Eve kr膮偶y艂a dooko艂a nich, potem wysz艂a na korytarz. Musz臋 si臋 czego艣 dowiedzie膰, pomy艣la艂a ze z艂o艣ci膮. Musz臋 co艣 zrobi膰. Oboj臋tnie co.

Kiedy zobaczy艂a zbli偶aj膮cego si臋 Roarke'a, jego twarz zacz臋艂a si臋 trz膮艣膰 jak osika, a kolana pod ni膮 os艂ab艂y, jakby by艂y z waty.

- Czy Peabody nie...

- Nie. - Roarke wyj膮艂 kubek z jej d艂oni, bo zacz臋艂y dr偶e膰. - Operacja jeszcze trwa. Eve... - Urwa艂 i odstawi艂 kubek na stolik, 偶eby m贸c wzi膮膰 obie jej d艂onie w swoje.

- M贸w. Po prostu m贸w.

- Trzy z艂amane 偶ebra. W drodze do szpitala zapad艂o si臋 jedno p艂uco. Wyrwany bark, uszkodzone biodro. Powa偶ne obra偶enia wewn臋trzne. Ma st艂uczon膮 nerk臋, a 艣ledziona... Pr贸buj膮 co艣 zrobi膰, ale by膰 mo偶e trzeba j膮 b臋dzie usun膮膰.

Bo偶e, pomy艣la艂a Eve.

- Je艣li... W razie czego mo偶na to wymieni膰. Wszystko mo偶na wymieni膰. Co jeszcze?

- Roztrzaskana ko艣膰 policzkowa z przemieszczeniem 偶uchwy.

- To 藕le. To bardzo 藕le, ale oni jej to z艂o偶膮...

- I obra偶enia g艂owy. Powa偶ne. - Roarke patrzy艂 jej prosto w oczy, 艣cis­kaj膮c Eve za ramiona. - Niedobrze z ni膮.

Lekarz dy偶uruj膮cy na oddziale ratunkowym, kt贸rego uda艂o mu si臋 do­pa艣膰 i wypyta膰, powiedzia艂, 偶e Peabody wygl膮da艂a, jakby potr膮ci艂 j膮 maksibus.

- Powiedzieli... jakie ma szanse?

- Nie, nie chcieli o tym m贸wi膰. Wiem tylko, 偶e pracuje nad ni膮 pe艂­ny zesp贸艂 chirurg贸w, a je艣li b臋dzie trzeba sprowadzi膰 specjalist贸w spo­za szpitala, to ich wezwiemy. Peabody dostanie wszystko, czego b臋dzie trzeba.

Eve poczu艂a, 偶e w jej 艣ci艣ni臋tym gardle wzbiera fala, jakby spi臋trzona przez tam臋. Uda艂o jej si臋 tylko skin膮膰 g艂ow膮.

- Ile mam mu powiedzie膰? - zapyta艂 Roarke. - Co?

- McNab - przypomnia艂 jej, g艂adz膮c j膮 teraz po ramionach. Eve zamk­n臋艂a oczy, a on czeka艂 cierpliwie, a偶 si臋 pozbiera. - De mam mu powiedzie膰, jak uwa偶asz?

- Wszystko. Musi wiedzie膰 wszystko. McNab... - Urwa艂a nagle i na jed­n膮 chwil臋 przywar艂a kurczowo do Roarke'a, a on przygarn膮艂 j膮 do siebie. - Bo偶e. O, Bo偶e!

- Ona jest silna. M艂oda, silna i zdrowa. W tym jej szansa. Sama wiesz. Z艂amane. Roztrzaskane. Uszkodzone.

- Id藕 i powiedz McNabowi. Jest z nim Feeney. Powiedz im.

- Nie st贸j tutaj, usi膮d藕 w 艣rodku. - Poca艂owa艂 j膮 delikatnie w czo艂o, mus­n膮艂 wargami policzki. - Teraz trzeba czeka膰. Poczekamy razem.

- Za chwil臋. Nie, nic mi nie jest. - Wykr臋ci艂a si臋 z obj臋膰 m臋偶a, ale chwy­ci艂a go jeszcze za r臋ce i 艣cisn臋艂a mocno. - Musz臋 si臋 uspokoi膰 i... troch臋 podzwoni膰. Musz臋... co艣 zrobi膰, bo inaczej zwariuj臋.

Roarke przyci膮gn膮艂 j膮 z powrotem do siebie i unieruchomi艂 w u艣cisku.

- Nie damy jej umrze膰.

Min臋艂a godzina, sze艣膰dziesi膮t minut, z kt贸rych ka偶da trwa艂a ca艂膮 wiecz­no艣膰.

- Co艣 nowego? - zapyta艂 Feeney. Eve potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Przez ten czas albo chodzi艂a tam i z powrotem, albo tkwi艂a przy 艣cianie na korytarzu, a tymczasem poczekalnia zacz臋艂a si臋 zape艂nia膰 policjantami. Mundurowi, detektywi, nawet urz臋dnicy - cywile przyszli, 偶eby czego艣 si臋 dowiedzie膰 albo po prostu czeka膰.

- Jej rodzina...? - Feeney uni贸s艂 brwi.

- Uda艂o mi si臋 ich przekona膰, 偶eby na razie zostali w domu, przynaj­mniej dop贸ki czego艣 nie b臋dzie wiadomo. - Wypi艂a 艂yk kolejnej kawy z au­tomatu. - Dam im zna膰, kiedy tylko si臋 dowiemy, jaki jest stan Peabody. Na razie powiedzia艂am im, 偶e jest z ni膮 lepiej ni偶 naprawd臋. Mo偶e 藕le zrobi­艂am...

- Nie mog膮 w tej chwili jej pom贸c.

- Zgadza si臋. Je艣li b臋dzie trzeba, 偶eby tutaj przyjechali, Roarke za艂a­twi艂 ju偶 dla nich transport. Co z McNabem?

- Jako艣 si臋 trzyma, chocia偶 ci臋偶ko mu to idzie. Dobrze, 偶e przysz艂o tylu gliniarzy. - Feeney zmru偶y艂 oczy. - Ten skurwiel ma przesrane, Dallas. Pod­ni贸s艂 r臋k臋 na jednego z naszych. Ka偶dy policjant w mie艣cie b臋dzie praco­wa膰 po godzinach, 偶eby go przyskrzyni膰.

- Ma przesrane - przytakn臋艂a Eve. - Jest m贸j.

Nic wi臋cej ju偶 nie m贸wi艂a, sta艂a w milczeniu, opieraj膮c si臋 o 艣cian臋. Od­wr贸ci艂a g艂ow臋 dopiero wtedy, gdy na korytarzu rozleg艂 si臋 stukot but贸w na szpilkach. Spodziewa艂a si臋 tego.

Nadine sz艂a szybkim krokiem w jej kierunku, za ni膮 pod膮偶a艂o dw贸ch umundurowanych policjant贸w.

Eve pomy艣la艂a tylko: dobrze. By艂a wdzi臋czna za mo偶liwo艣膰 oderwania si臋 my艣lami od tego, co zasz艂o. Chcia艂a si臋 przej艣膰.

Ale Nadine zatrzyma艂a si臋 przed nimi i po艂o偶y艂a jedn膮 d艂o艅 na ramie­niu Feeneya, drug膮 na ramieniu Eve.

- Co z ni膮? - zapyta艂a. Eve zrozumia艂a: przyja藕艅 ma pierwsze艅stwo. Przyjaciel zawsze staje na najwy偶szym stopniu podium.

- Operacja jeszcze si臋 nie sko艅czy艂a. Trwa ju偶 prawie dwie godziny.

- Powiedzieli, kiedy... - Nadine ugryz艂a si臋 w j臋zyk. - Nie, przecie偶 ni­gdy nie m贸wi膮. Musimy pogada膰, Dallas.

- Pogada膰.

- W cztery oczy. Przepraszam ci臋, Feeney.

- Nie ma sprawy. - Kapitan znikn膮艂 za drzwiami poczekalni.

- Mo偶na tu gdzie艣 usi膮艣膰? - zapyta艂a Nadine.

- Jasne. - Eve opar艂a si臋 plecami o 艣cian臋 i zsun臋艂a po niej, a偶 dotkn臋­艂a po艣ladkami pod艂ogi. I spojrza艂a w g贸r臋, spokojnie s膮cz膮c kaw臋 z kubka.

Nadine posta艂a nad ni膮 chwil臋, przest臋puj膮c z nogi na nog臋, wreszcie wzruszy艂a ramionami i usiad艂a obok.

- W sprawie Peabody puszcz臋 na anten臋 tylko to, co ty b臋dziesz chcia­艂a. Robi臋 to dla niej.

- Doceniam.

- To jest te偶 moja przyjaci贸艂ka, Dallas.

- Wiem. - Eve poczu艂a pieczenie pod powiekami, wi臋c szybko zamkn臋艂a oczy. - Wiem o tym.

- Powiesz mi, co mam m贸wi膰, i tak b臋dzie. A teraz pogadamy sobie o tych dw贸ch gorylach, kt贸rych mi przys艂a艂a艣. Eve zerkn臋艂a na mundurowych, stwierdzaj膮c z zadowoleniem, 偶e zgod­nie z jej rozkazem s膮 odpowiednio postawni i wygl膮daj膮 na zaprawionych w bojach twardzieli.

- A o co chodzi? - zapyta艂a.

- Jak ja mam pracowa膰, kiedy b臋dzie za mn膮 艂azi膰 dw贸ch takich party­zant贸w?

- To ju偶 tw贸j problem.

- Nie chc臋...

- Napad艂 na Peabody, wi臋c mo偶e napa艣膰 i na ciebie. Widzia艂 nas wszyst­kie razem w telewizji. Chcia艂am go tylko lekko sprowokowa膰 - mrukn臋艂a pod nosem. - Lekko. Nie przewidzia艂am, 偶e porwie si臋 na Deli臋.

- Mia艂 dobra膰 si臋 do ciebie.

- To chyba sensowne, do cholery. Ja prowadz臋 艣ledztwo. Ja dowodz臋, a on atakuje moj膮 partnerk臋. W takim razie mo偶e napa艣膰 i na ciebie. Teraz to widz臋. Mam zobaczy膰, 偶e mo偶e sprz膮tn膮膰 mi kogo艣 pod samym nosem. Najpierw mi to poka偶e, a potem zabierze si臋 do mnie.

- Te偶 umiem czyta膰 mi臋dzy wierszami, Dallas, ale to nie wyja艣nia, w ja­ki spos贸b mam wykonywa膰 moj膮 prac臋, kt贸ra polega na zbieraniu i prezen­towaniu informacji, kiedy nagle si臋 rozmno偶y艂am i z jednej dziennikarki zrobi艂o si臋 trio. A do tego dwie trzecie tria jest z policji. Nikt nie b臋dzie chcia艂 ze mn膮 gada膰.

- Musisz sobie z tym poradzi膰 - uci臋艂a Eve. - I koniec, kropka. Nie pozwo­l臋 mu ju偶 ruszy膰 偶adnego z moich przyjaci贸艂. Nast臋pnej okazji nie dostanie.

Nadine w milczeniu patrzy艂a, jak w oczach Dallas rozpala si臋 lodowata furia. Opar艂a g艂ow臋 o 艣cian臋, wyj臋艂a z d艂oni Eve kubek i wypi艂a ma艂y 艂yk.

- Smakuje jak ciep艂e szczyny - uzna艂a, po czym wypi艂a jeszcze troch臋. - Chocia偶 w sumie nie. Ciep艂e szczyny smakuj膮 troch臋 lepiej.

- Po pierwszym litrze przestaje odrzuca膰.

- Wierz臋 ci na s艂owo. - Dziennikarka odda艂a jej kubek. - No wi臋c. Nie chc臋 wpa艣膰 temu szale艅cowi w 艂apy, ale nie b臋d臋 ci przypomina膰, 偶e wiem, jak zadba膰 o 艣rodki ostro偶no艣ci, szczeg贸lnie po tym, jak w zesz艂ym roku sa­ma mia艂am przyjemno艣膰 spotka膰 si臋 w parku z maniakalnym morderc膮.

I nie zapomn臋, kto mnie wyci膮gn膮艂 z tej kaba艂y. Jestem tak偶e wystarczaj膮­co inteligentna, nie m贸wi膮c ju偶 o pe艂nosprawnym instynkcie samozacho­wawczym, aby zrozumie膰, 偶e czasami trzeba pozwoli膰 komu艣 zadba膰 o swo­je interesy. Poradz臋 sobie z twoimi ch艂opcami, Dallas. - Zmieni艂a pozycj臋, pr贸buj膮c usadowi膰 si臋 wygodniej na twardej pod艂odze. - A wiesz, ten z le­wej jest ca艂kiem niez艂y...

- Mog臋 ci臋 prosi膰, 偶eby艣 nie ci膮ga艂a moich ludzi do 艂贸偶ka, kiedy s膮 na s艂u偶bie?

- B臋d臋 si臋 hamowa膰. P贸jd臋 teraz na chwil臋 do McNaba.

Skin臋艂a jej g艂ow膮 i wsta艂a. Eve zastanawia艂a si臋 przez chwil臋, co ma te­raz robi膰: zn贸w zacz膮膰 chodzi膰 tam i z powrotem czy po prostu zamkn膮膰 oczy i odp艂yn膮膰. Zanim zd膮偶y艂a si臋 zdecydowa膰, z poczekalni wyszed艂 Roarke. Przykucn膮艂 przed ni膮.

- Mo偶e by艣my zeszli na d贸艂 i kupili co艣 do jedzenia dla tej brygady, kt贸­ra si臋 zebra艂a? Co艣 lepszego ni偶 te pomyje z dystrybutora?

- Chcesz mi da膰 jakie艣 zaj臋cie?

- Sobie te偶.

- W porz膮dku. Roarke wyprostowa艂 si臋 i wzi膮艂 偶on臋 za r臋ce, 偶eby pom贸c jej wsta膰.

- Min臋艂o ju偶 tyle czasu, 偶e chyba powinno ju偶 by膰 co艣 wiadomo - mruk­n膮艂. - Wydaje mi si臋, 偶e...

Eve pod膮偶y艂a oczami za jego wzrokiem. W drzwiach windy ukazali si臋 Louise i Charles, spiesz膮cy w ich stron臋.

- Co nowego? - zapyta艂 Charles.

- Nic. Od ponad godziny ci膮gle nic.

- Skocz臋 na chirurgi臋. - Louise u艣cisn臋艂a rami臋 Charlesa. - Umyj臋 si臋 do operacji i sama si臋 rozejrz臋.

- Tak b臋dzie lepiej - powiedzia艂a Eve, patrz膮c za oddalaj膮c膮 si臋 lekar­k膮. - Dowiemy si臋 czego艣 wi臋cej. Tak b臋dzie lepiej.

- Co mog臋 zrobi膰? - Charles z艂apa艂 j膮 za r臋k臋. - Dajcie mi jak膮艣 robo­t臋. Cokolwiek.

Spojrza艂a mu w oczy. Ten uk艂ad z przyja藕ni膮, pomy艣la艂a, jest wielop艂asz­czyznowy, wielostopniowy.

- Chcieli艣my z Roarkiem przynie艣膰 dla wszystkich co艣 do 偶arcia.

- Ja si臋 tym zajm臋. Pozw贸lcie mi. Wpadn臋 tylko do McNaba, poka偶臋 mu si臋, a potem za艂atwi臋, co trzeba.

- To zatacza coraz szersze kr臋gi, prawda? - skomentowa艂 Roarke, odprowadzaj膮c Charlesa wzrokiem, kiedy przedziera艂 si臋 do McNaba pomi臋­dzy stoj膮cymi w grupkach policjantami. - Tylu ludzi, ich wzajemne zwi膮zki, relacje. Pani porucznik... - Uj膮艂 twarz Eve w d艂onie, poca艂owa艂 j膮 deli­katnie w czo艂o. - Nie zaszkodzi艂oby, gdyby艣 przyj臋艂a na chwil臋 pozycj臋 ho­ryzontaln膮 i zamkn臋艂a oczka.

- Nie dam rady.

- Tak te偶 my艣la艂em. Czeka艂a wi臋c dalej, czuj膮c si臋 jak wci膮gni臋ta we w艣ciek艂y wir: telefony od lub do Whitneya, Miry, krewnych Peabody. Policjanci wychodzili albo zostawali. Sekcja komputerowa i wydzia艂 zab贸jstw, mundurowi i oficero­wie.

- Zawo艂aj McNaba - szepn臋艂a do ucha Roarke'owi, widz膮c zbli偶aj膮c膮 si臋 Louise. - Tylko dyskretnie. Nie chc臋, 偶eby ca艂a komenda pods艂uchiwa­艂a, co Louise ma nam do powiedzenia.

Zebra艂a si臋 w sobie i wysz艂a lekarce naprzeciw.

- Zaczekaj - powiedzia艂a. - Roarke zaraz przyprowadzi McNaba, 偶eby艣 nie musia艂a powtarza膰.

- Dobrze - odparta Louise, przebrana w workowaty bladozielony str贸j chirurga. - Wr贸c臋 tam jeszcze i dowiem si臋 czego艣 wi臋cej, ale na razie chcia艂am wam powiedzie膰, co ju偶 wiem.

Z poczekalni wyszed艂 Roarke, a za nim McNab, Feeney i Charles. Pierwszy kr膮g, pomy艣la艂a Eve, pierwszy kr膮g ich wzajemnych zwi膮zk贸w i relacji.

- Sko艅czyli? - odezwa艂 si臋 szybko McNab. - Czy ona ju偶...?

- Wci膮偶 j膮 operuj膮. Wszystko idzie dobrze. Pracuje nad ni膮 porz膮dny zesp贸艂 chirurg贸w, 艂an, a ona trzyma si臋 dzielnie. - Louise wzi臋艂a go za r臋­ce. - To musi jeszcze troch臋 potrwa膰. Obra偶enia by艂y rozleg艂e. Tak napraw­d臋 to nie jest jedna operacja, tylko kilka jednocze艣nie. Ale parametry 偶yciowe s膮 dobre, a lekarze robi膮 wszystko, co mo偶na w takiej sytuacji zrobi膰.

- Jak d艂ugo to jeszcze potrwa? - zapyta艂a Eve.

- Dwie, trzy godziny. Na pewno przynajmniej tyle. Peabody si臋 trzyma, chocia偶 jej stan jest krytyczny. Powiem wam, co mo偶ecie zrobi膰. Id藕cie na d贸艂 i oddajcie krew. Zr贸bcie co艣 pozytywnego. Kiedy ju偶 sko艅cz膮, g艂贸wny operator udzieli wam ka偶dej informacji, zreszt膮 ja b臋d臋 was zawiadamia膰 na bie偶膮co.

- Mog臋 i艣膰 z tob膮? Te偶 si臋 umyj臋... - zapyta艂 McNab.

- Nie. - Louise zbli偶y艂a si臋 i poca艂owa艂a go w policzek. - Id藕 i oddaj krew. Zr贸b co艣 dobrego i my艣l o niej ca艂y czas. To bardzo wa偶ne, zapewniam ci臋.

- Dobrze. Id臋.

- Idziemy obaj - odezwa艂 si臋 Feeney, a potem wskaza艂 podbr贸dkiem po­czekalni臋. - B臋dziemy chodzi膰 wszyscy po kolei. Dostaniecie od gliniarzy tyle krwi, 偶e nie b臋dziecie wiedzieli, co z ni膮 zrobi膰.

Eve wr贸ci艂a do poczekalni lekko zamroczona, bo l偶ejsza o p贸艂 litra krwi. Wola艂aby straci膰 j膮 w walce ni偶 przez wk艂ucie do 偶y艂y. Siedzia艂a i b艂膮dzi艂a my艣lami nie wiadomo gdzie, a Roarke trzyma艂 j膮 za r臋ce.

Wr贸ci艂a pami臋ci膮 do swojego pierwszego spotkania z Peabody, wbitej w mundur, w kt贸rym wygl膮da艂a jak wcielenie kompetencji. Przypomnia艂a sobie, jak wyci膮gn臋艂a Deli臋 z drog贸wki i za艂atwi艂a przeniesienie do wydzia艂u zab贸jstw w charakterze swojej asystentki. I jak Peabody w ci膮gu pierwszej godziny niemal偶e przyprawi艂a j膮 o zawa艂, powtarzaj膮c co rusz: 鈥濼ak jest鈥.

Ale to ju偶 przesz艂o艣膰.

M膮drala zdemaskowa艂a si臋 szybko, 偶ywa inteligencja przebija艂a przez s艂u偶bowe formu艂ki od samego pocz膮tku.

Peabody potrafi艂a broni膰 w艂asnego zdania. Pomimo przepisowego sza­cunku dla oficer贸w wy偶szych stopniem zawsze mia艂a w艂asne zdanie. By艂a poj臋tna. My艣la艂a szybko, mia艂a bystre oko. Dobra policjantka.

Bo偶e, ile jeszcze mamy czeka膰?

Raz straci艂a g艂ow臋 dla jednego detektywa, kt贸ry nie by艂 tym w艂a艣ci­wym; odebra艂 jej pewno艣膰 siebie, zrani艂 j膮 mocno. Potem pojawi艂 si臋 McNab, a gdzie艣 dalej mign膮艂 Charles. Ale wbrew pozorom, z powodu kt贸­rych wygl膮da艂o to na jaki艣 dziwaczny tr贸jk膮t, McNab zawsze by艂 na pierw­szym miejscu.

Ich pierwsze zetkni臋cie przypomina艂o jazd臋 po wyboistej drodze i sko艅czy艂o si臋 tym, czym ko艅czy si臋 taka jazda dla niewprawnego kierowcy: krak­s膮, nerwami, przykrymi s艂owami. Kiedy spotkali si臋 przypadkiem, wystarczy­艂o dziesi臋膰 sekund - i ju偶 zaczynali warcze膰 na siebie, tocz膮c pian臋. Ale w ko艅cu zeszli si臋 z powrotem. Mo偶e tak to w艂a艣nie jest z lud藕mi: zawsze wracaj膮 tam, gdzie ich miejsce. I nie przeszkodz膮 im 偶adne wyboje, kraksy ani nerwy.

- Eve. Drgn臋艂a na d藕wi臋k g艂osu Roarke'a i unios艂a g艂ow臋, mrugaj膮c oczami.

Spojrza艂a tam, gdzie patrzy艂 on. W drzwiach sta艂a Louise.

- Operacja sko艅czona. Przewo偶膮 j膮 na sal臋 pooperacyjn膮. Zaraz przyj­d膮 do was chirurdzy, b臋dzie mo偶na z nimi porozmawia膰.

- Da艂a rad臋 - powiedzia艂 McNab, zachrypni臋ty ze znu偶enia i emocji. - Uda艂o jej si臋.

- Tak. Jej stan wci膮偶 jest krytyczny i na razie raczej na pewno umiesz­cz膮 j膮 na OIOM - ie. Nie odzyska艂a jeszcze przytomno艣ci. Jest w 艣pi膮czce.

- Bo偶e...

- To zupe艂nie normalne, 艂an. W ten spos贸b organizm odpoczywa i rege­neruje si臋. Wst臋pne badania kontrolne wysz艂y nie藕le, ale to jeszcze nie ko­niec. Przez kilka godzin trzeba b臋dzie nad ni膮 czuwa膰.

- Wyjdzie z tego.

- Wszystko na to wskazuje. Jest kilka niepokoj膮cych rzeczy, na przy­k艂ad ta nerka, ale operacja si臋 uda艂a. Peabody jest silna, znios艂a j膮 dobrze.

- Mog臋 do niej p贸j艣膰, prawda? Pozwol膮 mi j膮 zobaczy膰? - zapyta艂 McNab.

- Oczywi艣cie. Poczekaj tylko chwil臋.

- Dobrze. - To go najwyra藕niej uspokoi艂o. G艂os przesta艂 mu dr偶e膰. - P o - siedz臋 z ni膮, dop贸ki si臋 nie obudzi. Kto艣 musi przy niej by膰, kiedy otworzy oczy.

- Na pewno ci pozwol膮. W sali nie mog膮 by膰 wi臋cej ni偶 dwie osoby na­raz. 艢wiadomo艣膰, 偶e kto艣 przy niej jest, dobrze jej zrobi. B臋dzie o tym wie­dzie膰 - zapewni艂a ich Louise. - O to si臋 nie martwcie.

Eve poczeka艂a na swoj膮 kolej; wesz艂a do sali na OIOM - ie razem z Roarkiem, a McNab wyszed艂 na chwil臋, ale trzyma艂 si臋 blisko, tu偶 za drzwiami. My艣la艂a, 偶e jest przygotowana na to, co zobaczy. Myli艂a si臋.

Nic na 艣wiecie nie mog艂o jej przygotowa膰 na to pierwsze wra偶enie.

Peabody le偶a艂a na w膮skim 艂贸偶ku, zapl膮tana w paj臋czyn臋 rurek, kt贸rych by艂o tyle, 偶e Eve nie chcia艂o si臋 nawet liczy膰. Nieustaj膮cy szum i sygna艂y wydawane przez skomplikowan膮 aparatur臋 mia艂y by膰 mo偶e dodawa膰 otu­chy, ale j膮 akurat wyprowadza艂y z r贸wnowagi.

Mimo wszystko znios艂aby to. Setki razy przecie偶 odwiedza艂a w szpita­lach r贸偶nych poszkodowanych, koleg贸w z policji, podejrzanych i sprawc贸w przest臋pstw; wiedzia艂a, czego si臋 spodziewa膰.

Ale nigdy jeszcze na szpitalnym 艂贸偶ku nie widzia艂a swojej partnerki Pea­body, le偶膮cej bez najmniejszego ruchu, z twarz膮 posiniaczon膮 tak bardzo, 偶e trudno j膮 by艂o w og贸le rozpozna膰.

By艂a przykryta ko艂dr膮 po sam膮 szyj臋, ale Eve domy艣li艂a si臋, 偶e pod spodem, pod tym bia艂ym materia艂em, musz膮 by膰 kolejne si艅ce i krwiaki. Opaski, banda偶e, szwy i B贸g wie co jeszcze.

- St艂uczeniami zajm膮 si臋 p贸藕niej - odezwa艂 si臋 Roarke. - S膮 wa偶niejsze rzeczy.

- Pokiereszowa艂 jej twarz. 艁otr.

- Zap艂aci za to. Sp贸jrz na mnie, Eve. - Roarke odwr贸ci艂 j膮 do siebie i chwyci艂 mocno za ramiona. - Ona jest mi bliska prawie tak samo jak to­bie. Ta sprawa dotyczy mnie a偶 do samego ko艅ca. Te偶 chc臋 przy艂o偶y膰 r臋k臋 do z艂apania tego bydlaka.

- Nie mo偶na anga偶owa膰 si臋 osobi艣cie w prac臋. To pierwsza i najwa偶niej­sza zasada w ka偶dym 艣ledztwie. I nie ma wi臋kszej g艂upoty. - Odsun臋艂a si臋 od niego i podesz艂a do 艂贸偶ka. - To czysty idiotyzm, bo nie mo偶na nie trak­towa膰 tego osobi艣cie. Temu skurwielowi nie ujdzie to na sucho. Tak wi臋c masz racj臋. - Unios艂a g艂ow臋, spojrza艂a mu w oczy, a potem obrzuci艂a lodo­watym spojrzeniem nieruchom膮 Peabody. - Siedzimy w tym oboje, a偶 do samego ko艅ca. - Pochyli艂a si臋 nad swoj膮 partnerk膮. - Za to, co ci zrobi艂, ja sama dobior臋 si臋 do niego. Masz moje s艂owo. - Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, ale przy­trzyma艂a j膮 w powietrzu, niepewna, gdzie mo偶e dotkn膮膰. Wreszcie po艂o偶y艂a d艂o艅 na w艂osach Peabody. - Wr贸cimy tu jeszcze do ciebie.

Patrzy艂a, jak Roarke pochyla si臋 i ca艂uje najpierw posiniaczony poli­czek rannej, a potem jej zamkni臋te usta.

- Nie nat臋sknisz si臋 - doda艂. - Przyjdziemy raz - dwa. Wyszli z pokoju na korytarz, gdzie czekali na nich McNab i Feeney.

- Mocno jej dowali艂. - McNab mia艂 zapadni臋te g艂臋boko oczy. Wygl膮da艂y jak dwie groty, w kt贸rych czai艂y si臋 furia i cierpienie.

- Bardzo.

- Kiedy pojedziecie go aresztowa膰, chc臋 by膰 przy tym. Chc臋 przy tym by膰, pani porucznik, ale... nie mog臋 jej zostawi膰. Nie mog臋 st膮d odej艣膰, do­p贸ki... Dop贸ki nie odzyska przytomno艣ci.

- Jak dla mnie to jest teraz twoje g艂贸wne zadanie.

- Tutaj te偶 mog臋 co艣 robi膰. Mog臋 siedzie膰 przy niej i pracowa膰. Je艣li b臋­d臋 mia艂 sprz臋t, mog臋 robi膰 analizy albo szuka膰 danych, cokolwiek. Ca艂y czas pracujemy nad nagraniami z metra. Mog臋 si臋 tym zaj膮膰.

- Dam ci co艣 do roboty - obieca艂a mu Eve.

- A ja za艂atwi臋 ci sprz臋t. - Feeney po艂o偶y艂 mu d艂o艅 na ramieniu. - Id藕, synu, posied藕 sobie z ni膮. Przywioz臋 ci wszystko, co trzeba.

- Dzi臋ki. Wiecie, nie da艂bym dzisiaj rady, gdyby nie... dzi臋ki. Kiedy zostali ju偶 sami, Feeney odetchn膮艂 g艂臋boko, a oczy zap艂on臋艂y mu ostrym blaskiem.

- Po艣lemy skurczysyna na stos - powiedzia艂.

- Nie wywinie si臋 - z艂o偶y艂a mu obietnic臋 Eve.

Postanowi艂a, 偶e do pracy we藕mie si臋 ju偶 w domu; najpierw prysznic, 偶e­by lepiej zebra膰 my艣li i si艂y. Kiedy tylko zamkn臋li za sob膮 drzwi, obok jak spod ziemi wyr贸s艂 Summerset.

- Czy mog臋 zapyta膰 o pani膮 Peabody? To dziwne, pomy艣la艂a Eve, ale w tej chwili ten z艂o艣liwy sztywniak wygl膮da艂 tak, jakby zamiast spa膰, siedzia艂 i ca艂膮 noc si臋 zamartwia艂.

- Prze偶y艂a operacj臋. Jest pokiereszowana, jakby kto艣 wrzuci艂 j膮 pod po­ci膮g, ale prze偶y艂a - odpowiedzia艂 mu Roarke. - Le偶y na intensywnej opie­ce. Nie odzyska艂a jeszcze przytomno艣ci, ale lekarze s膮 dobrej my艣li. Jest u niej McNab.

- Gdybym m贸g艂 w czym艣 pom贸c, jestem do dyspozycji. Eve, kt贸ra by艂a ju偶 na schodach, nagle odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na ka­merdynera w zamy艣leniu.

- Umiesz obs艂ugiwa膰 niezarejestrowany system Roarke'a?

- Oczywi艣cie.

- On pojedzie teraz ze mn膮, a ty zostaniesz na dy偶urze przy kompute­rach. Wezm臋 prysznic, a potem powiem ci, czego masz szuka膰.

- Ja te偶 chc臋 wiedzie膰 - zagadn膮艂 j膮 Roarke, kiedy dotarli ju偶 do sypialni.

- Musz臋 to jeszcze przemy艣le膰.

- A nie mo偶esz my艣le膰 g艂o艣no, kiedy b臋dziemy pod prysznicem? Eve zebra艂a si臋 w sobie, szukaj膮c si艂, 偶eby zmru偶y膰 oczy i pos艂a膰 mu zna­cz膮ce spojrzenie. Uda艂o si臋.

- Prysznic s艂u偶y do odnowy biologicznej.

- Seks moim zdaniem te偶, ale dobrze. Nadrobimy zaleg艂o艣ci kiedy in­dziej.

Pod prysznicem opowiedzia艂a mu, co wymy艣li艂a; gor膮ca woda rozja艣ni­艂a jej w g艂owie. Potem po艂kn臋艂a jedn膮 pastylk臋 pobudzaj膮c膮 i w艂o偶y艂a kil­ka do kieszeni na p贸藕niej. Zrobi艂a to niech臋tnie, bo szczerze ich nie zno­si艂a; zawsze czu艂a si臋 po nich roztrz臋siona i poirytowana.

- Mo偶e to b艂臋dny trop - t艂umaczy艂a Roarke'owi - ale sprawdz臋 wszyst­ko, cho膰bym mia艂a stan膮膰 na g艂owie.

- Niewa偶ne - odpar艂. - Staniemy na g艂owie i sprawdzimy wszystko. A najpierw co艣 zjesz.

- Przegryziemy kilka batonik贸w dietetycznych po drodze.

- Nie. W tej kwestii b臋d臋 stanowczy. Potrzebujesz energii, a nie ma energii bez paliwa. Poza tym jest dopiero sz贸sta rano - przypomnia艂 jej, programuj膮c autokucharza. - Je艣li chcesz przes艂uchiwa膰 艣wiadk贸w, to chyba lepiej, 偶eby ju偶 nie spali.

Przyzna艂a mu w duchu racj臋; poza tym nie warto by艂o traci膰 jeszcze wi臋cej czasu na dyskusje. Usiad艂a wi臋c do sto艂u i sprz膮tn臋艂a wszystko, co m膮偶 przed ni膮 postawi艂.

- M贸wi艂e艣 McNabowi, 偶e wiesz, jak to jest, kiedy... kto艣 zrobi krzywd臋 komu艣, kogo kochasz. Kilka razy zafundowa艂am ci takie prze偶ycia. Mo偶e nie a偶 tak powa偶ne jak to, co si臋 teraz sta艂o, ale...

- Zbli偶one - odpar艂 Roarke.

- No w艂a艣nie. Powiedz... Jak ty to znosisz? - W tym pytaniu zabrzmia艂y echa strachu i niepokoju, dominuj膮cych uczu膰 minionej nocy. - Jak sobie z tym radzisz?

Zamiast co艣 powiedzie膰, wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i patrz膮c prosto w oczy, poca­艂owa艂 w d艂o艅. Zn贸w poczu艂a pieczenie pod powiekami, a 艣ci艣ni臋te nagle gard艂o zap艂on臋艂o 偶ywym ogniem. Odwr贸ci艂a wzrok.

- Nie mog臋 odpu艣ci膰, cho膰by troch臋. Mam wra偶enie, 偶e je艣li dam sobie nawet odrobin臋 luzu, to b臋dzie po mnie. A nie mog臋 przesta膰. Musz臋 i艣膰 da­lej, do przodu, musz臋 sobie wci膮偶 powtarza膰, 偶e za wszystko b臋dzie zap艂a­ta. Za wszelk膮 cen臋. Musi by膰. - Odsun臋艂a talerz, wsta艂a. - Powinnam po­wiedzie膰, 偶e b臋dzie sprawiedliwo艣膰. My艣le膰 w kategoriach sprawiedliwo­艣ci. Tylko 偶e nie wiem, czy sprawiedliwo艣膰 to nie za ma艂o. Powinnam si臋 zdystansowa膰 od mojej pracy. Je艣li nie wiem, czy to, co robi臋, wystarczy, trzeba si臋 zdystansowa膰, ale nie zrobi臋 tego. Nie umiem.

- Wi臋c dalej b臋dziesz wymaga膰 od siebie nadludzkich wysi艂k贸w? Eve podnios艂a ze sto艂u swoj膮 odznak臋. Przez d艂ug膮 chwil臋 wpatrywa艂a si臋 w ni膮, potem wsun臋艂a do kieszeni.

- B臋d臋. Bierzmy si臋 do roboty. Kr贸tko i rzeczowo poinstruowa艂a Summerseta, po czym wyszli przed dom, gdzie czeka艂 jej s艂u偶bowy w贸z.

- Nie chce mi si臋 wierzy膰, 偶e kaza艂am mu z艂ama膰 prawo.

- Nie pierwszy raz w 偶yciu je 艂amie.

- I do tego poprosi艂am go o pomoc w 艣ledztwie.

- A to ju偶 mo偶e dla niego by膰 pewna nowo艣膰.

- Ha. Nie, czekaj. Ja prowadz臋. Ta ca艂a chemia ostro mnie nakr臋ci艂a.

- Mi艂o mi to s艂ysze膰. Budzisz zaufanie.

- Musz臋 co艣 robi膰, bo si臋 spal臋. A ty co艣 bra艂e艣?

- Jeszcze nie. Eve usiad艂a za kierownic膮.

- I m贸wisz, 偶e nie wymagasz od siebie ponadludzkich wysi艂k贸w?

- To zwyk艂a przemiana materii, kochanie. Oko艂o po艂udnia prawdopo­dobnie b臋d臋 musia艂 co艣 wzi膮膰, je艣li do tego czasu nie sko艅czymy.

- Nie nastawiaj si臋 na szybki koniec. 艢wiadek mieszka w tym samym kwartale co Peabody. Podaj mi dok艂adny adres. - Spojrza艂a na niego, kie­dy wywo艂ywa艂 dane na monitorze. - Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a.

- Prosz臋 bardzo. Ale robi臋 to te偶 dla siebie.

- Wiem. - Nagle spragniona kontaktu, chwyci艂a go za r臋k臋. Min臋艂a bra­m臋 rezydencji, nie wypuszczaj膮c jej z d艂oni. - Dzi臋ki mimo wszystko.

20

Nie zawraca艂a sobie g艂owy szukaniem miejsca do parkowania; po prostu zastawi艂a bokiem jakie艣 rozklekotane autko nap臋dzane energi膮 s艂oneczn膮, kt贸re wygl膮da艂o tak, jakby sta艂o tam co najmniej od p贸艂 roku.

W艂膮czy艂a policyjnego koguta i wysiad艂a, puszczaj膮c mimo uszu g艂o艣ny okrzyk: 鈥濪o budy, psy!鈥. To krzycza艂 kierowca pordzewia艂ego samochodzi­ku, kt贸remu zajecha艂a drog臋, tak 偶e utkn膮艂 na dobre. Gdyby mia艂a lepszy humor, pewnie po艣wi臋ci艂aby kilka chwil, 偶eby uci膮膰 sobie z nim ma艂膮 pogaw臋dk臋.

Ale dzi艣 zamiast gaw臋dzi膰 z krewkimi kierowcami, przesz艂a na drug膮 stron臋 ulicy i dok艂adnie przyjrza艂a si臋 sczernia艂ym plamom krwi na chod­niku. Nie mog艂a si臋 powstrzyma膰.

- Zaczai艂 si臋 na ni膮. To w jego stylu. Mo偶e kiedy艣 szed艂 za ni膮 do domu? A ona nie zauwa偶y艂a, 偶e kto艣 j膮 艣ledzi? - Potrz膮sn臋艂a przecz膮co g艂ow膮, zanim jeszcze sko艅czy艂a m贸wi膰. - Adres policjanta to nie wpis w ksi膮偶ce te­lefonicznej. 呕eby go zdoby膰, trzeba si臋 mocno napracowa膰. Prywatne dane funkcjonariuszy s膮 chronione, istniej膮 blokady, kt贸re by膰 mo偶e da si臋 obej艣膰, ale nie jest to 艂atwe. Musia艂 j膮 艣ledzi膰. Albo odwali艂 porz膮dny ka­wa艂 hakerskiej roboty.

Przypomnia艂a sobie wywiad z Nadine i konferencj臋 prasow膮. Za ka偶dym razem sama wypycha艂a Peabody na pierwszy plan.

- Ile zaj臋艂oby przyzwoitemu hakerowi zdobycie chronionego adresu?

- To zale偶y od sprz臋tu i talentu... - odpowiedzia艂 Roarke, kt贸ry, tak jak ona, przygl膮da艂 si臋 plamom na chodniku i my艣la艂 o Peabody. O tym, 偶e przy ca艂ym swoim silnym charakterze by艂a wcieleniem s艂odyczy. - Najkr贸cej godzin臋, najd艂u偶ej kilka dni.

- Godzin臋? Jezu... To po co nam w og贸le te blokady?

- Przeciwko og贸艂owi spo艂ecze艅stwa. Kto w艂amuje si臋 do kartoteki poli­cyjnej, 偶eby szpera膰 w osobistych danych gliniarzy, automatycznie alarmu­je stra偶 elektroniczn膮. To spore ryzyko, chyba 偶e jest si臋 kompletnym strace艅cem albo umie si臋 艂ama膰 blokady i omija膰 zabezpieczenia. Dlaczego uwa偶asz, 偶e ten facet jest jako艣 szczeg贸lnie uzdolnionym hakerem?

- Zastanawiam si臋 tylko. Zna艂 dok艂adnie zwyczaje swoich ofiar, wie­dzia艂, kt贸r臋dy chodz膮, co robi膮 ka偶dego dnia. Gdzie mieszkaj膮. A wszystkie opr贸cz jednej by艂y samotne, nie mia艂y partner贸w.

- Elisa Maplewood mieszka艂a u rodziny.

- Tak, ale m臋ska cz臋艣膰 tej rodziny w liczbie jednego faceta wyjecha艂a w tym czasie za granic臋. Mo偶e o tym te偶 wiedzia艂, mo偶e skorzysta艂 z tej sy­tuacji? Musia艂 艣ledzi膰 swoje ofiary, zgadzam si臋. Na pewno to robi艂. Wiemy te偶, 偶e Merriweather zauwa偶y艂a w metrze jakiego艣 wielkiego, 艂ysego face­ta. Ale to nie wyklucza mo偶liwo艣ci, 偶e szuka艂 informacji w komputerze. Po­trzebowa艂 jak najwi臋cej danych. Rzecz jasna, podejmowa艂 ryzyko, i to du偶e. Ale nigdy nieskalkulowane. Trzeba te偶 pami臋ta膰, 偶e on nie da rady wtopi膰 si臋 w t艂um. Merriweather go zauwa偶y艂a. Uwa偶am wi臋c, 偶e ten facet raczej stara si臋 unika膰 pracy w terenie.

- Przygotowuje si臋 jak najdok艂adniej, nie wychodz膮c z domu.

- To mo偶liwe. A nawet prawdopodobne. Ale w wypadku Peabody za­dzia艂a艂 szybko. Moim zdaniem szybciej ni偶 zwykle. To by艂o co艣 wyj膮tkowe­go, dodatkowe zadanie. Chcia艂 co艣 pokaza膰, bo by艂 wkurzony. Albo si臋 prze­straszy艂. - Zatrzyma艂a si臋, unios艂a g艂ow臋 i przebieg艂a wzrokiem po oknach mieszka艅. - I wiesz co jeszcze?

- Nie dowiedzia艂 si臋 o niej zbyt wiele. Inaczej orientowa艂by si臋, 偶e kto艣 na ni膮 czeka w mieszkaniu i 偶e ten kto艣 to glina. Nie zna艂 te偶 zbyt dobrze okolicy, bo by艂by przygotowany na to, 偶e jaki艣 postronny przechodzie艅 mo­偶e przyj艣膰 z pomoc膮 napadni臋tej kobiecie.

- Nie wybada艂 terenu tak dobrze jak zwykle. By艂 w艣ciek艂y albo wystra­szony, za bardzo si臋 spieszy艂. - Eve opu艣ci艂a g艂ow臋 i z powrotem spojrza艂a na ulic臋. - Peabody najcz臋艣ciej je藕dzi metrem i wtedy nie przysz艂oby jej do g艂owy, 偶e kto艣 j膮 obserwuje. M贸g艂 chodzi膰 za ni膮 jak za tamtymi, ale gdyby nawet pr贸bowa艂 j膮 艣ledzi膰, to nic by mu z tego nie wysz艂o. Ona na pewno by si臋 po艂apa艂a. Jest bystra i ma dobry instynkt.

- W艂amanie do policyjnej bazy danych to by艂a dla niego oszcz臋dno艣膰 czasu i eliminacja ryzyka, 偶e kto艣 go zobaczy.

- No w艂a艣nie. A Peabody pracowa艂a wczoraj w nadgodzinach. Kiedy zle­ca si臋 podw艂adnemu nadgodziny, zawsze trzeba to rejestrowa膰 w systemie. Skoro m贸g艂 zdoby膰 jej adres, to musia艂 te偶 wiedzie膰, jak ona pracuje, bo wprowadzi艂am do systemu, 偶e wysy艂am j膮 z Feeneyem, a sama bior臋 ciebie do pomocy.

Roarke uj膮艂 偶on臋 za podbr贸dek i odwr贸ci艂 jej g艂ow臋, 偶eby spojrza艂a mu w oczy.

- Eve... - powiedzia艂.

- Spokojnie, o nic si臋 nie obwiniam. - A przynajmniej pr贸bowa艂a wal­czy膰 z sumieniem. - Jedynym winnym jest on. Ja tylko pr贸buj臋 sobie wy­obrazi膰, jak to by艂o. Najpierw zdoby艂 adres Peabody. Wiedzia艂, 偶e Delia wr贸ci p贸藕no. Skoro zdoby艂 takie informacje, to wiedzia艂 te偶, 偶e na jej na­zwisko nie jest zarejestrowany 偶aden prywatny pojazd. W takim razie wszystko wskazywa艂o na to, 偶e b臋dzie wraca膰 pieszo. Przyjecha艂 tutaj, za­parkowa艂 w贸z i czeka艂. Cierpliwy sukinsyn. Czeka艂, a偶 si臋 zjawi艂a.

- To i tak spore ryzyko. Ulica jest dobrze o艣wietlona, ofiara ma blisko do domu, a do tego to policjantka, sprawna i uzbrojona. Niezbyt sprytne posuni臋cie - stwierdzi艂 Roarke. - Do tej pory gra艂 inaczej.

- Racja. By艂 na ni膮 wkurzony. I na mnie. Tak jak m贸wi艂am, chcia艂 co艣 pokaza膰. Ale i tak nie spodziewa艂 si臋, 偶e Peabody zdo艂a co艣 mu zrobi膰, a ju偶 na pewno nie to, co zrobi艂a. To tylko kobieta, a on jest olbrzymim, silnym facetem. Plan by艂 prosty: uderzy膰, og艂uszy膰, wrzuci膰 do furgonetki i gaz do dechy. - Eve przykucn臋艂a na chodniku i po艂o偶y艂a d艂o艅 na plamie krwi. - Dok膮d chcia艂 j膮 zabra膰? Tam, dok膮d wozi艂 wszystkie swoje ofiary? Te kobiety, kt贸re znikn臋艂y bez 艣ladu i przypuszczalnie nie 偶yj膮?

- Peabody na pewno dobrze mu si臋 przyjrza艂a. B臋dzie potrafi艂a go opi­sa膰 z detalami, dok艂adniej nawet ni偶 Celina Sanchez.

Eve zerkn臋艂a w g贸r臋 na Roarke'a.

- O ile ich nie zapomni. Dozna艂a urazu g艂owy, mo偶e mie膰 problemy z pami臋ci膮. Ale je艣li nie, to go mamy. Peabody jest bystra i widzi du偶o szczeg贸­艂贸w. To ona go przyskrzyni, kiedy tylko odzyska przytomno艣膰. Je艣li b臋dzie co艣 pami臋ta膰. - Wsta艂a. - Idziemy do 艣wiadk贸w. Dowiemy si臋, co widzieli. Zaczynamy od tej kobiety.

- Essie Fort. Samotna, lat dwadzie艣cia siedem. Asystentka w kancela­rii prawniczej Driscoll, Manning i Fort. To doradcy w sprawach podatko­wych.

Dochodzili ju偶 do drzwi wej艣ciowych. Eve zdoby艂a si臋 na u艣miech.

- Przydatny z ciebie nabytek.

- Staram si臋, jak mog臋. - Roarke nacisn膮艂 klawisz podpisany nazwi­skiem Fort pod numerem 3A.

Kiedy czekali, a偶 kto艣 odpowie, Eve odwr贸ci艂a si臋, oceniaj膮c na oko odleg艂o艣膰 od drzwi do miejsca, gdzie upad艂a Peabody. Po chwili w g艂o艣niku domofonu odezwa艂 si臋 m臋ski g艂os:

- S艂ucham?

- Tu porucznik Dallas z policji. Chcieliby艣my porozmawia膰 z pani膮 Fort.

- Prosz臋 pokaza膰... aha, widz臋. - M臋偶czyzna nie doko艅czy艂, bo Eve pod­sun臋艂a odznak臋 pod obiektyw kamery. - Zapraszam na g贸r臋.

Wpu艣ci艂 ich i czeka艂 w otwartych drzwiach mieszkania, kiedy wysiedli z windy na trzecim pi臋trze.

- Essie jest w domu - poinformowa艂 ich. - Nazywam si臋 Mike. Mike Ja­cobs.

- Czy pan tak偶e widzia艂 wczorajsze zaj艣cie, panie Jacobs?

- No chyba. Wyszli艣my st膮d razem, Essie, Jib i ja. Mieli艣my jecha膰 po dziewczyn臋 Jiba. I nagle... Ale przepraszam pa艅stwa, prosz臋 wej艣膰. - Otworzy艂 drzwi szerzej. - Zosta艂em na noc u Essie. Nie chcia艂em, 偶eby by艂a sama. Mocno ni膮 to wstrz膮sn臋艂o. Zaraz przyjdzie, ubiera si臋. - Zerkn膮艂 w stro­n臋 zamkni臋tych drzwi do pokoju. - Ta pobita kobieta by艂a policjantk膮, prawda? Co z ni膮?

- Trzyma si臋.

- To dobrze. M贸wi臋 pani, ten facet t艂uk艂 j膮 jak worek bokserski. - Mike Jacobs odgarn膮艂 z czo艂a kr臋cone blond w艂osy. - W艂a艣nie mia艂em zrobi膰 sobie kaw臋. Napijecie si臋 pa艅stwo?

- Nie, dzi臋kujemy. Chcia艂abym, 偶eby艣cie pan i pani Fort z艂o偶yli zezna­nia. Mam do pa艅stwa kilka pyta艅.

- Nie ma sprawy. Rozmawiali艣my ju偶 wczoraj z jakimi艣 policjantami, ale wtedy to by艂 jeden wielki ba艂agan. Przynios臋 t臋 kaw臋, dobrze? Ma艂o dzi艣 spali艣my, potrzebuj臋 troch臋 kopa. Prosz臋 sobie usi膮艣膰, czy co tam... Spr贸buj臋 troch臋 pogoni膰 Essie.

Eve mia艂a 艣redni膮 ochot臋 siada膰, ale przycupn臋艂a na skraju fotela w ko­lorze 艣mia艂ej czerwieni. Aby nieco och艂on膮膰, rozejrza艂a si臋 po mieszkaniu. Ten, kto je urz膮dza艂, postawi艂 na mocne kolory. By艂o ich wiele. 艢ciany ozdo­biono osobliwymi geometrycznymi kompozycjami. Eve dostrzeg艂a r贸wnie偶 butelk臋 wina i dwa kieliszki, pozosta艂o艣ci minionej nocy.

Mike Jacobs mia艂 na sobie d偶insy i niezapi臋t膮 koszul臋. Prawdopodob­nie od wczoraj jeszcze si臋 nie przebra艂. Prawdopodobnie wcale nie plano­wa艂 nie wraca膰 na noc do domu.

Mo偶e by艂a to 艣wie偶a znajomo艣膰 dwojga ludzi, dla kt贸rych wsp贸lny wie­cz贸r nie musi zako艅czy膰 si臋 seksem.

Ale mimo wszystko - zosta艂 na noc. A McNab twierdzi艂, 偶e facet przy­bieg艂 na pomoc Peabody. Mo偶e by艂 z tych, kt贸rzy nie my艣l膮 o policji per 鈥瀙sy鈥.

W tej chwili otworzy艂y si臋 drzwi do sypialni i stan臋艂a w nich drobna ko­bieta o delikatnym wygl膮dzie. Jej kr贸tko obci臋te w艂osy by艂y kruczoczarne i l艣ni膮ce, a oczy, pomimo widocznego w nich zm臋czenia, ja艣nia艂y mocnym b艂臋kitem, dobrze pasuj膮cym do koncepcji kolorystycznej mieszkania.

- Przepraszam, 偶e tyle to trwa艂o - powiedzia艂a. - Mike przekaza艂 mi, 偶e pa艅stwo s膮 z policji. W艂a艣nie si臋 ubiera艂am.

- Jestem porucznik Dallas.

- Zna艂a pani t臋 pobit膮 kobiet臋? Wiem, 偶e to by艂a policjantka. Widywa­艂am j膮 czasami na ulicy. Kiedy艣 chodzi艂a w mundurze, ale teraz ju偶 prze­sta艂a.

- Bo teraz jest detektywem. To moja partnerka.

- Aha. - W b艂臋kitnych oczach b艂ysn臋艂y 艂zy. Eve nie umia艂a powiedzie膰, czy to ze wsp贸艂czucia, odniesionego szoku czy po prostu ze zm臋czenia. - Bardzo mi przykro. Naprawd臋. Czy nic jej nie b臋dzie?

- Na razie... - Eve urwa艂a, nie mog膮c wydoby膰 g艂osu z nagle zaci艣ni臋­tego gard艂a. W niewiadomy spos贸b 偶yczliwo艣膰 obcej osoby okaza艂a si臋 jesz­cze trudniejsza do zniesienia ni偶 troska przyjaci贸艂. - Nie wiem. Prosz臋 mi teraz dok艂adnie opowiedzie膰, co pani widzia艂a.

- W艂a艣nie wychodzi艂am z domu. Wychodzili艣my - poprawi艂a si臋, spogl膮­daj膮c na Mike'a id膮cego z kuchni z du偶ymi czerwonymi kubkami w obu d艂oniach. - Dzi臋ki - u艣miechn臋艂a si臋 do niego. - Mike, mo偶e ty wszystko opowiesz?

- Nie ma sprawy. Chod藕, usi膮dziemy sobie. - Posadzi艂 j膮 na fotelu, a sam przycupn膮艂 obok, na por臋czy. - Jak ju偶 pa艅stwu m贸wi艂em, szli艣my ra­zem. Ha艂asy us艂yszeli艣my od razu za drzwiami. Krzyki i inne odg艂osy, jak­by kto艣 kogo艣 bi艂. To by艂 naprawd臋 kawa艂 ch艂opa. Konkret. Kopa艂 j膮 i co艣 tam krzycza艂. Ona le偶a艂a na ziemi, a ten j膮 kopa艂. Troch臋 wierzga艂a, par臋 razy go trafi艂a. To wszystko dzia艂o si臋 bardzo szybko, a nas w og贸le na se­kund臋 czy dwie po prostu wry艂o w ziemi臋.

- To by艂a jedna chwila. - Essie potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Idziemy, 艣miejemy si臋, a tu nagle te ha艂asy, patrzymy... Tak zupe艂nie znienacka.

- Potem on j膮 z艂apa艂 i tak po prostu poderwa艂 z tego chodnika.

- A ja zacz臋艂am krzycze膰.

- I wtedy otrz膮sn臋li艣my si臋 z Jibem - podj膮艂 Mike. - Dotar艂o do nas, 偶e cholera, nie mo偶emy tak sta膰 jak ko艂ki. Co艣 tam chyba te偶 krzykn臋li艣my i dawaj na niego. On si臋 obejrza艂 i rzuci艂 j膮 na ziemi臋. Normalnie cisn膮艂 ni膮 o gleb臋, rozumie pani?

- Uderzy艂a w chodnik tak mocno - Essie wzdrygn臋艂a si臋 ca艂a - 偶e a偶 us艂ysza艂am g艂uchy 艂omot.

- Ale kiedy j膮 tylko wypu艣ci艂 z r膮k, zobaczyli艣my jaki艣 b艂ysk. Chyba zd膮偶y艂a jeszcze do niego strzeli膰. - Mike zerkn膮艂 z ukosa na Essie, a ona przytakn臋艂a skinieniem g艂owy. - Mo偶e go trafi艂a, nie wiem. Waln臋艂a o chod­nik i odtoczy艂a si臋 kawa艂ek, jakby chcia艂a strzeli膰 jeszcze raz albo wsta膰, albo...

- Ale nie da艂a rady - szepn臋艂a Essie.

- A on wskoczy艂 do tej swojej furgonetki. 艢mign膮艂 jak b艂yskawica, ale Jibowi wydawa艂o si臋, 偶e trzyma艂 si臋 za r臋k臋, jakby dosta艂. W ka偶dym razie ruszy艂 z kopyta i odjecha艂. Jib bieg艂 za nim kawa艂ek. Nie mam poj臋cia, co by zrobi艂, gdyby go dogoni艂. Zreszt膮 ta dziewczyna powa偶nie oberwa艂a i uznali艣my, 偶e to jest w tej chwili wa偶niejsze. Bali艣my si臋 j膮 ruszy膰, wi臋c zadzwoni艂em po pogotowie i wtedy przylecia艂 tamten facet, ten policjant.

Strzeli艂a do niego, pomy艣la艂a Eve. Pada艂a na ziemi臋, ale jeszcze w po­wietrzu zd膮偶y艂a do niego strzeli膰. A po upadku nie wypu艣ci艂a broni z r臋ki.

- Prosz臋 opisa膰 t臋 furgonetk臋.

- Czarna albo granatowa. Raczej czarna, jestem tego prawie pewien. By艂a nowa, nowa albo bardzo zadbana. Pani porucznik... Przepraszam, za­pomnia艂em nazwiska...

- Dallas.

- To dzia艂o si臋 naprawd臋 bardzo szybko. Raz - dwa - strzeli艂 palcami - i po wszystkim. A jak si臋 biegnie i krzyczy, to potem wszystko si臋 pl膮cze. Stara艂em si臋 zapami臋ta膰 numery, ale by艂o ciemno, nie mog艂em ich nawet odcyfrowa膰. Furgonetka mia艂a okna z boku i z ty艂u. Mog艂y by膰 przyciem­niane albo czym艣 zas艂oni臋te, nie umiem powiedzie膰. Ale na pewno by艂y okna.

- Ka偶dy szczeg贸艂 jest wa偶ny, panie Jacobs, nawet je艣li wszystko si臋 pa­nu pl膮cze. Prosz臋 opisa膰 napastnika. Czy widzia艂 pan jego twarz?

- Widzia艂em. Kiedy nas us艂ysza艂, odwr贸ci艂 si臋 i przyjrzeli艣my mu si臋 ca艂kiem dok艂adnie. W nocy siedzieli艣my z Essie i pr贸bowali艣my sobie jako艣 pouk艂ada膰 wszystkie szczeg贸艂y. Prosz臋 chwilk臋 poczeka膰.

- Wygl膮da艂 jak potw贸r - doda艂a Essie, kiedy Mike znikn膮艂 za drzwiami sypialni. - Nie mog艂am w nocy zasn膮膰, bo wci膮偶 mia艂am go przed oczami i s艂ysza艂am ten 艂omot, kiedy cisn膮艂 tamt膮 kobiet臋 na chodnik.

- To chyba nasze najlepsze osi膮gni臋cie. - Mike Jacobs wr贸ci艂 i wr臋czy艂 Eve kartk臋 z notatnika.

Serce szarpn臋艂o jej si臋 w piersi. Patrzy艂a na portret mordercy.

- Pan to szkicowa艂?

- Ucz臋 plastyki. - U艣miechn膮艂 si臋 lekko. - Widzieli艣my jego twarz naj­wy偶ej przez dwie sekundy, ale nie wydaje mi si臋, 偶eby艣my si臋 bardzo pomylili. - Panie Jacobs, czy m贸g艂by pan zg艂osi膰 si臋 na komend臋 i popracowa膰 z naszym rysownikiem nad portretem pami臋ciowym?

- Jasne. O dziewi膮tej mam zaj臋cia, ale mog臋 zadzwoni膰 i je odwo艂a膰. Mam tam jecha膰 od razu?

- To by nam bardzo pomog艂o. A najlepiej by艂oby, gdyby pani Fort i pan Jibson mogli przyjecha膰 razem z panem. Ten szkic mo偶na opracowa膰 w pro­gramie do identyfikowania podejrzanych, a z pa艅stwa pomoc膮 grafik zdo­艂a艂by uzyska膰 najwi臋ksze podobie艅stwo.

- Zaraz zadzwoni臋 do Jiba, um贸wi臋 si臋 z nim pod komend膮. Gdzie do­k艂adnie mamy si臋 zg艂osi膰?

- Zawioz臋 pa艅stwa. Prosz臋 powiedzie膰 swojemu znajomemu, 偶eby uda艂 si臋 na poziom trzeci, do sekcji B. Jest wezwany do identyfikacji podejrza­nego. Uprzedz臋 dy偶urnego, 偶e kto艣 ma go zaprowadzi膰 na miejsce.

- B臋dziemy gotowi za dziesi臋膰 minut. Eve wsta艂a z fotela.

- Panie Jacobs, pani Fort. Ca艂y wydzia艂, jak r贸wnie偶 ja osobi艣cie dzi臋­kujemy pa艅stwu za udzielon膮 wczoraj pomoc i za pa艅stwa dzisiejsz膮 dys­pozycyjno艣膰.

Mike wzruszy艂 ramionami.

- Ka偶dy by zrobi艂 to samo.

- Nie ka偶dy. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie ka偶dy.

Eve dosz艂a do wniosku, 偶e szcz臋艣cie zaczyna si臋 do niej u艣miecha膰. Uwierzy艂a w to, kiedy szuka艂a grafika do sporz膮dzenia portretu pami臋cio­wego i okaza艂o si臋, 偶e Yancy jest wolny. By艂o wielu innych fachowc贸w do­r贸wnuj膮cych mu sprawno艣ci膮, je艣li chodzi o szkicowanie albo obs艂ug臋 pro­gram贸w graficznych, ale tylko Yancy potrafi艂 porozumie膰 si臋 ze 艣wiadkiem, zagada膰 go w taki spos贸b, 偶e ten nagle przypomina艂 sobie mn贸stwo szcze­g贸艂贸w i nawet nie wiedzia艂, kiedy portret by艂 gotowy.

- Co nowego u Peabody? - zapyta艂, a Eve nawet ju偶 nie pr贸bowa艂a liczy膰, ile razy zadano jej to pytanie - tymi albo innymi s艂owami - odk膮d pokaza艂a si臋 w komendzie.

- Bez zmian - odpowiedzia艂a. Yancy przyjrza艂 si臋 szkicowi, kt贸ry mu wr臋czy艂a.

- Dorwiemy skurwysyna - obieca艂.

Unios艂a brwi, s艂ysz膮c takie s艂owa w ustach cz艂owieka, kt贸ry opr贸cz ta­lent贸w plastycznych znany by艂 r贸wnie偶 z 艂agodnego usposobienia.

- Na to licz臋 - przyzna艂a. - Zr贸b mi kopi臋 tego szkicu, najlepiej od razu.

- S艂u偶臋. - Yancy podszed艂 do komputera graficznego i wsun膮艂 kartk臋 do szczeliny.

- Ten facet mia艂 na twarzy kilka warstw zabezpieczenia, wi臋c jego rysy musia艂y by膰 troch臋 rozmyte. Uwzgl臋dnij to podczas pracy. Wiem, 偶e nie powinnam, ale zapytam: ile ci to zajmie?

- Nie umiem powiedzie膰, wybacz. - Poda艂 jej kopi臋 szkicu Mike'a. - Czy oni s膮 ch臋tni do pomocy, czy nie bardzo?

- Bardzo. Wr臋cz niebywale. Po rozmowie z nimi prawie przestawi艂am si臋 ze sceptycyzmu na optymizm.

- Je艣li tak, to na pewno p贸jdzie szybciej. - Zn贸w uwa偶nie przyjrza艂 si臋 szkicowi. - Niez艂y rysunek. Facet zna si臋 na rzeczy. To nam wiele u艂atwi. Wszystko inne odk艂adam na bok, Dallas, dop贸ki portret tego go艣cia nie b臋­dzie gotowy.

- Dzi臋ki.

Chcia艂a zosta膰, popatrze膰, jak b臋d膮 pracowa膰; mo偶e uda艂oby jej si臋 tro­ch臋 ich pogoni膰. Chcia艂a jecha膰 do szpitala, usi膮艣膰 obok 艂贸偶ka Peabody; mo偶e pomog艂aby jej odzyska膰 przytomno艣膰. Chcia艂a sama czuwa膰 nad wszystkim jednocze艣nie.

- Nie mo偶esz by膰 wsz臋dzie naraz, Eve. Odwr贸ci艂a g艂ow臋, spojrza艂a na Roarke'a.

- A偶 tak to wida膰? Bo ja mam wra偶enie, 偶e stoj臋 w miejscu. Cel w zasi臋gu wzroku, a ja nie mog臋 ruszy膰 palcem. Zadzwonisz do szpitala? Mo偶e tobie uda si臋 oczarowa膰 jak膮艣 piel臋gniark臋 i co艣 od niej wyci膮gn膮膰. Na mnie tylko warcz膮.

- Ludzie nie lubi膮, jak kto艣 im grozi 艂y偶eczkowaniem m贸zgu przez nos.

- A ju偶 my艣la艂am, 偶e kto艣 tam doceni moj膮 kreatywno艣膰. Jestem za bar­dzo nakr臋cona. - Eve wstrz膮sn臋艂a si臋. Skr臋cili w korytarz prowadz膮cy do wydzia艂u zab贸jstw. - To te cholerne pastylki. Zadzwo艅 do szpitala, a potem sprawd藕, jak idzie Summersetowi i skontaktuj si臋 sieciowo z Feeneyem. Ja zajm臋 si臋 reszt膮. Mam ci znale藕膰 miejsce do pracy?

- Poradz臋 sobie.

- Dallas! - rozleg艂 si臋 nagle czyj艣 okrzyk. Z 艂awki na korytarzu zerwa艂a si臋 Celina Sanchez. - Czeka艂am na pani膮. Powiedzieli mi, 偶e ju偶 pani tu idzie. Dzwoni艂am i nagra艂am si臋 na sekretark臋, a potem wys艂a艂am jeszcze mejl, ale bez odpowiedzi.

- By艂am zaj臋ta. Odpowiem nied艂ugo.

- Co z Peabody? - Jasnowidz膮ca zacisn臋艂a palce na ramieniu Eve.

- Trzyma si臋 jako艣. Prosz臋 pos艂ucha膰, mam naprawd臋 ma艂o czasu. Mo偶emy porozmawia膰 w moim gabinecie, ale dos艂ownie przez kilka minut. Je­ste艣 gotowy? - zapyta艂a Roarke'a.

- Jestem. B臋d臋 czeka艂 na ciebie tutaj.

- Przepraszam. - Celina Sanchez przeczesa艂a palcami swoje bujne w艂o­sy. - Strasznie si臋 martwi臋.

- Tak jak my wszyscy - odpowiedzia艂 jej Roarke. - To by艂a d艂uga, ci臋偶­ka noc.

- Wiem. Widzia艂am...

- Pogadajmy o tym w 艣rodku. - Eve wprowadzi艂a jasnowidz膮c膮 do swojego gabinetu i zamkn臋艂a drzwi. - Prosz臋 sobie usi膮艣膰. - Marzy艂a o kawie, chocia偶 zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e w tym momencie kofeina nie jest najkorzystniejsz膮 substancj膮 dla jej organizmu. Zadysponowa艂a dwa kubki. - No wi臋c co pani widzia艂a?

- Widzia艂am, jak ten cz艂owiek napad艂 na pani膮 Peabody. Bo偶e... By­艂am w wannie. Chcia艂am wzi膮膰 gor膮c膮 k膮piel przed snem, dla odpr臋偶e­nia po dzisiejszym dniu. Nagle j膮 zobaczy艂am. Widzia艂am chodnik, po kt贸rym sz艂a, i budynki dooko艂a. A on... wyskoczy艂 sk膮d艣 i po prostu rzu­ci艂 si臋 na ni膮. Mign臋艂o mi to przed oczami, potem pami臋tam ju偶 tylko, 偶e rzuca艂am si臋 w wannie jak ryba. Od razu pomy艣la艂am, 偶eby skontakto­wa膰 si臋 z pani膮.

- By艂am w drodze do szpitala. Wielu wiadomo艣ci nie odebra艂am.

- Przewr贸ci艂 j膮 i zacz膮艂 kopa膰. Pr贸bowa艂a si臋 broni膰, ale wiem, 偶e co艣 jej zrobi艂. To by艂o straszne. Ju偶 my艣la艂am, 偶e j膮 zabi艂, ale...

- Nie zabi艂. Prze偶y艂a i wci膮偶 si臋 trzyma. Celina Sanchez pokr臋ci艂a g艂ow膮, 艣ciskaj膮c sw贸j kubek kurczowo w obu d艂oniach.

- Ona jest zupe艂nie inna ni偶 tamte kobiety. Nie rozumiem tego.

- A ja tak. Prosz臋 mi opowiedzie膰, co pani widzia艂a. Ze szczeg贸艂ami.

- Nie pami臋tam ich wyra藕nie. To cholernie frustruj膮ce. - Z trzaskiem odstawi艂a kubek na biurko Eve. - Rozmawia艂am z doktor Mir膮, prosi艂am, 偶eby nast臋pn膮 sesj臋 zrobi膰 wcze艣niej, ale ona nie chce nawet o tym s艂ysze膰. Chcia艂am wej艣膰 w trans jak najszybciej. Wiem, jestem pewna, 偶e zobaczy­艂abym o wiele wi臋cej. A teraz widzia艂am... s艂ysza艂am... krzyki i wrzaski. Widzia艂am, jak cisn膮艂 Peabody na chodnik, a potem wskoczy艂 do... do fur­gonetki. To by艂a furgonetka, na pewno. Ciemnego koloru, chocia偶 tam w艂a­艣ciwie wszystko by艂o ciemne. By艂 ranny. Czu艂am b贸l.

- Uda艂o jej si臋 wyci膮gn膮膰 bro艅.

- Aha. To dobrze. To dobrze. On si臋 boi. Czuj臋... trudno to wyt艂uma­czy膰, ale czuj臋 strach. Jego strach. Nie chodzi tylko o to, 偶e kto艣 go zobaczy, ale jeszcze o co艣 innego. Wa偶niejszego. Boi si臋, 偶e nie sko艅czy tego, co za­cz膮艂? Chc臋 si臋 tego dowiedzie膰, chc臋 pom贸c. Mo偶e pani przekona doktor Mir臋?

- Je艣li nawet pani si臋 nie uda艂o, to ja nie mam szans. - Eve zab臋bni艂a palcami w kolano. - Gdybym zdoby艂a jaki艣 osobisty przedmiot nale偶膮cy do kogo艣, kto prawdopodobnie by艂 jego ofiar膮, to czy mog艂aby pani co艣 z tego odczyta膰?

- Bardzo mo偶liwe. - W oczach jasnowidz膮cej b艂ysn臋艂a ekscytacja. - To ju偶 bli偶ej mojej dzia艂ki. Ten rodzaj wi臋zi. Je艣li z艂api臋 kontakt, by膰 mo偶e uda mi si臋 co艣 zobaczy膰.

- Postaram si臋 dostarczy膰 pani tak膮 rzecz. Nie wiem, czy uda mi si臋 wpa艣膰 na dzisiejsz膮 sesj臋 z doktor Mir膮. Mamy szans臋 na szybkie zamkni臋­cie sprawy. Musz臋 j膮 wykorzysta膰. 艢wiadkowie pobicia Peabody przyjrzeli si臋 ca艂kiem dok艂adnie facetowi, kt贸ry j膮 napad艂.

- Dzi臋ki Bogu. Je艣li uda si臋 go zidentyfikowa膰, to b臋dzie po wszystkim. Dzi臋ki Bogu.

- Postaram si臋 jak najszybciej zdoby膰 dla pani to, co obieca艂am.

- Jestem do dyspozycji. O ka偶dej porze dnia i nocy. Przyjad臋, kiedy tylko b臋d臋 potrzebna. Jestem chora, jak pomy艣l臋 o pani Peabody. Prosz臋 mi wierzy膰, jestem po prostu chora.

Noc przy 艂贸偶ku Peabody wydawa艂a si臋 nie mie膰 ko艅ca, nic wi臋c dziwne­go, 偶e McNab w pewnym momencie usn膮艂 na krze艣le. Opu艣ci艂 sk艂adan膮 ba­rierk臋 na brzegu 艂贸偶ka, 偶eby mu nie przeszkadza艂a, a kiedy znu偶enie wresz­cie wzi臋艂o g贸r臋, z艂o偶y艂 g艂ow臋 tu偶 obok ramienia Delii, nie wypuszczaj膮c jej d艂oni, kt贸r膮 艣ciska艂 pod ko艂dr膮.

Nie wiedzia艂, co go obudzi艂o: sygna艂y, kt贸re wydawa艂a aparatura, szura­nie st贸p na korytarzu czy mo偶e 艣wiat艂o s膮cz膮ce si臋 przez okienn膮 szyb臋. W ka偶dym razie nagle poderwa艂 g艂ow臋 i skrzywi艂 si臋, czuj膮c b贸l w zesztywnia艂ym karku. Zabra艂 si臋 do rozmasowywania skurczu, uwa偶nie obserwuj膮c twarz Peabody.

Lekarze nie zaj臋li si臋 jeszcze si艅cami. Serce 艣ciska艂o mu si臋 w piersi, kiedy patrzy艂 na to, co jej zrobi艂 morderca. Przewraca艂o mu si臋 w 偶o艂膮dku, kiedy widzia艂, jak le偶a艂a absolutnie nieruchoma.

- Ju偶 rano. - Odchrz膮kn膮艂, aby jego zachrypni臋ty g艂os zabrzmia艂 cho­cia偶 troch臋 czy艣ciej. - Dzie艅 dobry, kochanie. S艂o艅ce 艣wieci, ale chyba za­nosi si臋 na ma艂y deszcz. By艂o... By艂o tu sporo ludzi. Pytali, co u ciebie. Je­艣li si臋 szybko nie obudzisz, to przegapisz wszystkie mi艂e wizyty. My艣la艂em, 偶eby przynie艣膰 ci kwiaty, ale nie chcia艂em ci臋 zostawia膰 samej na tak d艂u­go. Obud藕 si臋, to zaraz po nie p贸jd臋. Chcesz dosta膰 kwiaty? No ju偶, niuniu, pobudka!

Wyci膮gn膮艂 jej d艂o艅 spod ko艂dry i przycisn膮艂 do policzka. Na przedra­mieniu widnia艂y paskudne pod艂u偶ne otarcia - 艣lady po zetkni臋ciu z chod­nikiem.

- Hej, obud藕 si臋, wr贸膰 do mnie. Mamy mn贸stwo do zrobienia. Dzisiaj przeprowadzka.

Odwr贸ci艂 g艂ow臋, nie wypuszczaj膮c z r臋ki d艂oni Peabody. W drzwiach sta­艂a Mavis.

Nie powiedzia艂a ani s艂owa, podesz艂a tylko do niego i po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na g艂owie.

- Jak omin臋艂a艣 szpitalnych cerber贸w? - zapyta艂.

- Powiedzia艂am, 偶e jestem jej siostr膮. Zacisn膮艂 powieki.

- Kiedy nic nie m贸wisz, to faktycznie mo偶na was pomyli膰.

- Ona wie, 偶e tu jeste艣. Na pewno. - Mavis pochyli艂a si臋 nad nim i mus­n臋艂a go wargami w policzek. - Leonardo zosta艂 na dole. Kupuje dla niej kwiaty. B臋dzie jej mi艂o, kiedy si臋 obudzi.

- W艂a艣nie przed chwil膮 o tym rozmawiali艣my. Jezu Chryste... - McNab przycisn膮艂 czo艂o do biodra Mavis, walcz膮c ze wszystkich si艂, aby zapanowa膰 nad sob膮. Czeka艂a cierpliwie, g艂adz膮c go po g艂owie. W ko艅cu przesta艂 si臋 trz膮艣膰, odetchn膮艂 r贸wno i g艂臋boko.

- Posiedz臋 przy niej, gdyby艣 chcia艂 si臋 troch臋 przej艣膰, przewietrzy膰 - zaoferowa艂a si臋 Mavis.

- Nie mog臋.

- Jasne. McNab wyprostowa艂 si臋 i razem patrzyli, jak pier艣 Peabody miarowo unosi si臋 i opada.

- Louise by艂a u niej kilka razy. Wydaje mi si臋, 偶e zostali z Charlesem w szpitalu prawie do rana.

- Widzia艂am Charlesa w poczekalni. A Dallas?

- Posz艂a 艣ciga膰 tego skurwiela. Tropi bydl臋, kt贸re tak j膮 urz膮dzi艂o.

- I wytropi. - Mavis poklepa艂a go po ramieniu i rozejrza艂a si臋 za krze­s艂em.

- Zaczekaj. - McNab zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi. - Przepraszam. Nie d藕wigaj tego. To niewskazane w twoim stanie.

Sk艂adane krzese艂ko wa偶y艂o najwy偶ej dwa kilo, ale Mavis nie opono­wa艂a.

- Pos艂uchaj - zacz臋艂a, usiad艂szy. - My, to znaczy ja i Leonardo, wiemy, 偶e nie bardzo mo偶emy wam pom贸c. Ale je艣li chcecie, zajmiemy si臋 przepro­wadzk膮 i urz膮dzimy wam nowe mieszkanie.

- Mamy ton臋 rzeczy. Lepiej, 偶eby艣cie...

- 呕aden problem. Pozw贸l nam to zrobi膰. Kiedy Peabody poczuje si臋 ju偶 lepiej, zabierzesz j膮 prosto do domu i przeniesiesz przez pr贸g. Postanowio­ne. Ty musisz by膰 tutaj, razem z ni膮, ale my mo偶emy co艣 zrobi膰. Dla was obojga.

- Wiesz co... By艂oby super. Dzi臋ki, Mavis.

- Nie ma za co. W ko艅cu b臋dziemy s膮siadami.

- Tylko 偶eby艣 niczego nie d藕wiga艂a. Jeste艣 w ci膮偶y.

- Spokojna g艂owa. - Mavis pog艂adzi艂a si臋 po brzuchu. - Nie przed藕wigam si臋.

- Ca艂y czas mam wra偶enie, 偶e jeszcze chwila i nie wytrzymam. Ale chwila mija i ju偶 jest nast臋pna, a ja... - Nagle poderwa艂 g艂ow臋, usiad艂, wy­pr臋偶ony sztywno. - Poruszy艂a si臋! Widzia艂a艣?

- Nie, ale...

- Poruszy艂a palcami. - Obr贸ci艂 d艂o艅 Peabody, kt贸r膮 wci膮偶 艣ciska艂. - Czu­艂em wyra藕nie. No, dalej, Dee. Obud藕 si臋.

- Teraz widzia艂am. - Mavis chwyci艂a go za rami臋 i zacisn臋艂a palce. - Patrz, pr贸buje otworzy膰 oczy. Mam kogo艣 wezwa膰?

- Zaraz, poczekaj. - McNab wsta艂, pochyli艂 si臋 nad 艂贸偶kiem. - Otw贸rz oczy, Peabody. To ja, s艂yszysz mnie. Tylko mi teraz nie mdlej. No ju偶, bo po­ci膮g ci ucieknie.

Wyda艂a z siebie d藕wi臋k, kt贸ry brzmia艂 jak skrzy偶owanie chrz膮kni臋cia, j臋ku i westchnienia, a w uszach McNaba zabrzmia艂o to jak najpi臋kniejsza muzyka. Zatrzepota艂a powiekami i otworzy艂a opuchni臋te, obwiedzione czarnymi si艅cami oczy.

- No i jeste艣 - powiedzia艂 McNab, po艂ykaj膮c 艂zy. Prze艂kn膮艂 ostatni膮 i u艣miechn膮艂 si臋 do Delii.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a.

- Jeste艣 w szpitalu. Wszystko w porz膮dku.

- W szpitalu... Nie pami臋tam.

- W tej chwili to niewa偶ne. Co艣 ci臋 boli?

- Wszystko. Bo偶e, co si臋 ze mn膮 sta艂o?

- O nic si臋 nie martw. Mavis... - Spojrza艂 prosz膮co.

- Zaraz kogo艣 zawo艂am.

Mavis w jednej chwili znikn臋艂a za drzwiami, a McNab przycisn膮艂 usta do d艂oni Peabody.

- Wszystko b臋dzie dobrze, Dee. Obiecuj臋 ci, kotku.

- Wraca艂am... do domu.

- Wr贸cimy tam razem. Nied艂ugo.

- A mog臋 najpierw dosta膰 lekarstwo na b贸l? McNab roze艣mia艂 si臋, po policzkach pop艂yn臋艂y mu 艂zy.

Eve nagle przy艂apa艂a si臋 na tym, 偶e zagl膮da Yancy'emu przez rami臋. Szybko odwr贸ci艂a wzrok.

- Spoko - u艣miechn膮艂 si臋 grafik. - Jestem przyzwyczajony. Zaraz przej­dziemy do konkret贸w, ale najpierw musz臋 powiedzie膰, 偶e gdyby wszyscy przyprowadzali do mnie takich 艣wiadk贸w jak ci twoi, to mia艂bym o wiele 艂atwiejsz膮 prac臋. I nawet mo偶e odrobin臋 nudn膮. - Spojrza艂 na Roarke'a. - To jeden z pa艅skich program贸w. - Wskaza艂 g艂ow膮 monitor komputera.

- W艂a艣nie widz臋. Jest w czo艂贸wce edytor贸w graficznych obecnych aktu­alnie na rynku, ale ju偶 pracujemy nad nast臋pn膮 wersj膮. Jednak偶e miar膮 jego wydajno艣ci jest talent cz艂owieka, kt贸ry na nim pracuje.

- Chcia艂bym tak my艣le膰.

- Czy mog膮 panowie um贸wi膰 si臋 na k贸艂ko wzajemnej adoracji kiedy in­dziej? - zapyta艂a zniecierpliwiona Eve.

- No dobrze, sp贸jrzcie. To jest wyj艣ciowy szkic, dzie艂o twojego artysty. A to portret, kt贸ry opracowa艂em podczas sesji z nimi. Widzicie? Nieco bar­dziej szczeg贸艂owy, troch臋 poprawek, drobnych, ale u艂atwiaj膮cych prac臋 programowi identyfikuj膮cemu.

- Przesta艂 wygl膮da膰 jak potw贸r Frankensteina - zauwa偶y艂 Roarke.

- Zgadza si臋. Zachowanie widzianej osoby zazwyczaj wp艂ywa na to, jak 艣wiadek j膮 pami臋ta. Tamta tr贸jka zobaczy艂a mocno zbudowanego faceta kopi膮cego kobiet臋 i od razu zacz臋li go widzie膰 wi臋kszego ni偶 w rzeczywi­sto艣ci. Spotwornia艂 w ich oczach. Ale ten tw贸j cwaniak zapami臋ta艂 i utrwa­li艂 podstawowe rzeczy. Kwadratowa twarz, wysokie czo艂o, l艣ni膮ca glaca. Po­wiedzia艂a艣 mi, 偶e u偶ywa zabezpieczenia, wi臋c mog艂em wprowadzi膰 te dane do programu. Okulary utrudni膮 identyfikacj臋. Oczy to najbardziej charak­terystyczna cecha indywidualna. No. I teraz ten szkic wprowadzimy do komputera i opracujemy.

Uruchomi艂 program i zacz膮艂 wydawa膰 kolejne polecenia obr贸bki ry­sunku.

- Profil. Dopasuj wymiary i kszta艂t czaszki.

Eve patrzy艂a, jak Yancy z pomoc膮 palety styl贸w podsuwa programowi wskaz贸wki i nanosi je na szkic.

- Uszy, kontur szyi. Odwr贸膰, poka偶 widok od ty艂u. Drugi profil. En face. Rysunek ust, kszta艂t nosa, kontur 偶uchwy. Poka偶 kopi臋 tr贸jwymiarow膮, nanie艣 kolor sk贸ry. No i ju偶. - Odwr贸ci艂 si臋 do Eve i Roarke'a. - To jest naj­lepsze odwzorowanie bie偶膮cych danych. Dalej trzeba ju偶 dodawa膰 w艂asne domys艂y, weryfikowane na podstawie wiedzy komputera. Usu艅 okulary - poleci艂 programowi.

Eve wzdrygn臋艂a si臋, spojrzawszy w twarz bez oczu.

- Pasuje - stwierdzi艂 Roarke.

- Mo偶na powiedzie膰 - mrukn臋艂a.

- Niewykluczone, 偶e ten facet cierpi na jak膮艣 chorob臋 oczu albo ma uszkodzone ga艂ki. Do cel贸w identyfikacji damy mu oczy o wykroju najbar­dziej typowym dla tego kszta艂tu twarzy. Koloru nie mo偶na zgadywa膰, ale ja uwa偶am, 偶e s膮 raczej ciemne, s膮dz膮c po karnacji i brwiach. Tak wynika ze statystyk. A zatem, pod膮偶aj膮c tym tropem, wychodzi nam co艣 takiego...

Portret by艂 gotowy. Eve przyjrza艂a mu si臋 uwa偶nie. Kwadratowa twarz o twardych rysach, mi臋kkie usta, g臋ste brwi nad niedu偶ymi, ciemnymi oczami. Nos wydatny, lekko haczykowaty, uszy spore, powi臋kszone przez 艂ys膮 czaszk臋.

- Je艣li na fotografii nie b臋dzie podobny, to mo偶esz prze艂o偶y膰 mnie przez kolano - zadeklarowa艂 si臋 Yancy. - Prze艣l臋 ci to do gabinetu i nadru­kuj臋 kopii, ile tylko si臋 da. Sam b臋d臋 je rozwiesza艂. Mam podda膰 ten por­tret procedurze identyfikacyjnej?

- Lepiej wy艣lij go Feeneyowi do sekcji komputerowej. Nikt nie pracu­je szybciej. - Eve zerkn臋艂a na Roarke'a i zobaczy艂a, 偶e si臋 u艣miechn膮艂. - Z pewnymi wyj膮tkami. Odwali艂e艣 kawa艂 艣wietnej roboty, Yancy. Naprawd臋 艣wietna robota.

- Dosta艂em od ciebie 艣wiadk贸w na medal. - Grafik wr臋czy艂 jej plik wy­drukowanych portret贸w. - Powiedz Peabody, 偶e to dla niej tak zasuwamy.

- Masz to jak w banku. - Tr膮ci艂a go lekko pi臋艣ci膮 w rami臋; mia艂 to by膰 znak sympatii i uznania. Potem szybko wysz艂a. - Sama zrobi臋 identyfikacj臋 - powiedzia艂a m臋偶owi. - Feeney pewnie i tak b臋dzie pierwszy, ale przynaj­mniej zaczn臋. A jak ju偶... cholera, cholera. - Wyszarpn臋艂a z kieszeni piszcz膮­cy komunikator. Widz膮c na wy艣wietlaczu numer McNaba, stan臋艂a jak wry­ta i odruchowo chwyci艂a Roarke'a za r臋k臋. - Dallas - odebra艂a po艂膮czenie.

- Odzyska艂a przytomno艣膰.

- Ju偶 jad臋.

Eve gna艂a przed siebie szpitalnym korytarzem.

- Nawet nie pr贸buj - warkn臋艂a, widz膮c, 偶e macha na ni膮 dy偶urna piel臋g­niarka z OIOM - u.

Wpad艂a jak burza do pokoju, w kt贸rym le偶a艂a Peabody. I stan臋艂a na pro­gu jak s艂up soli.

Peabody siedzia艂a na 艂贸偶ku, podparta poduszkami. Po jej pokiereszowa­nej twarzy b艂膮ka艂 si臋 roztargniony u艣miech. Kr贸tka p贸艂ka pod jedynym w tej sali oknem zamieni艂a si臋 w ogr贸d; nastawiano na niej tyle kwiat贸w, 偶e ich aromat zag艂usza艂 nawet wo艅 szpitala.

Obok Delii sta艂 McNab i trzyma艂 j膮 za r臋k臋, jakby si臋 do niej przyklei艂. Po drugiej stronie 艂贸偶ka Eve zobaczy艂a Louise, a na jednym z krzese艂 przycupn臋艂a Mavis, kt贸ra we wzorzystej, fioletowozielonej sp贸dnicy tak偶e wy­dawa艂a si臋 kwitn膮膰 jak kwiaty na oknie.

- Sie masz, Dallas. - Peabody m贸wi艂a jakby troch臋 niewyra藕nie, ale jej g艂os brzmia艂 weso艂o i optymistycznie. - Sie masz, Roarke. Rany, ale z cie­bie przystojniaczek. No, co ja poradz臋? Jak mam o tym nie my艣le膰?

Louise zachichota艂a.

- Nikt nie mo偶e mie膰 ci tego za z艂e. Musisz jej wybaczy膰 - zwr贸ci艂a si臋 do Eve. - Dali jej 艣rodek przeciwb贸lowy.

- Taki naprawd臋 dobry - wyszczerzy艂a z臋by Peabody. - Totalnie odjechane dragi.

- Co z ni膮?

- W porz膮dku. - Louise poklepa艂a lekko pacjentk臋 po ramieniu. - Cze­ka j膮 jeszcze kilka zabieg贸w. Badania kontrolne, leczenie, takie medyczne zabawy. Jeszcze przez jaki艣 czas b臋dzie musia艂a pozosta膰 na obserwacji. Ale jej stan ustabilizowa艂 si臋 w ko艅cu, chocia偶 nie by艂o 艂atwo, a je艣li nic si臋 nie zmieni, to za kilka godzin po艂o偶ymy j膮 w zwyczajnej sali. S膮dz臋, 偶e do wieczora mo偶na b臋dzie ju偶 okre艣li膰 jej stan jako dobry.

- Widzieli艣cie, co mam na twarzy? Niez艂y szajs, co? Ale mnie urz膮dzi艂! Musieli mi... jak to by艂o... zrekonstruowa膰 ko艣膰 policzkow膮. Mogli od razu za艂atwi膰 obie, jak ju偶 mnie mieli na stole. Rozumiecie, w obu policzkach. I jeszcze szcz臋k臋 mi wybi艂, dlatego tak 艣miesznie m贸wi臋. Ale nie boli, nic a nic. Kocham dragi. Dostan臋 jeszcze?

- Mo偶esz j膮 na chwil臋 odstawi膰 od tych lek贸w? - zapyta艂a Eve, patrz膮c na Louise.

- Aaa... - j臋kn臋艂a Peabody, krzywi膮c si臋 i wysuwaj膮c doln膮 warg臋.

- Musz臋 z ni膮 porozmawia膰 - wyja艣ni艂a Eve. - Potrzebny mi jej meldu­nek. Sk艂adny i rzeczowy.

- Zobacz臋, co si臋 da zrobi膰. Ale b臋dziesz musia艂a si臋 streszcza膰.

- Bez tych 艣rodk贸w ona bardzo cierpi - wyja艣ni艂 McNab, kiedy Louise wysz艂a z sali.

- Wiem, 偶e na pewno by si臋 zgodzi艂a.

- Na pewno - westchn膮艂 i u艣miechn膮艂 si臋, widz膮c, jak Peabody przygl膮­da si臋 uwa偶nie swojej wolnej d艂oni, tej bez kropl贸wki. - Ale j膮 wzi臋艂o...

- Jak my艣licie, dlaczego ludzie nie maj膮 sze艣ciu palc贸w? Sze艣膰 palc贸w to by艂by niez艂y czad! Sie masz, Mavis!

- Sie masz, Peabody. - Mavis podesz艂a do Eve i obj臋艂a j膮 w talii. - M贸­wi do mnie 鈥瀞ie masz鈥 co pi臋膰 minut - szepn臋艂a jej do ucha. - To bardzo milutkie. Wychodz臋 teraz. Posiedz臋 z Leonardem i Charlesem, a ty r贸b swo­je. Mamy komu艣 przekaza膰 t臋 dobr膮 nowin臋?

- Pu艣cili艣my ju偶 wiadomo艣膰 w obieg. Ale dzi臋ki. Dzi臋ki, Mavis. W drzwiach Mavis min臋艂a si臋 z Louise.

- Przykr臋c臋 jej troch臋 kropl贸wk臋 - powiedzia艂a lekarka. - Masz najwy­偶ej dziesi臋膰 minut. W tej chwili ona nie mo偶e zmaga膰 si臋 z b贸lem.

- A mog臋 najpierw poca艂owa膰 Roarke'a? No, prosz臋, prosz臋, prosz臋! Roarke roze艣mia艂 si臋 i nie zwracaj膮c uwagi na wywracaj膮c膮 oczami Eve, podszed艂 do 艂贸偶ka rannej.

- A mo偶e to ja ciebie poca艂uj臋, 艣licznotko? - zaproponowa艂.

- Nie jestem chwilowo a偶 taka 艣liczna - u艣miechn臋艂a si臋 skromnie. Fa艂­szywie skromnie.

- Dla mnie jeste艣. Najpi臋kniejsza na 艣wiecie.

- No i prosz臋. Co ja mog臋 na to poradzi膰? Roarke pochyli艂 si臋 i lekko musn膮艂 ustami jej wargi.

- Mmm... - Poklepa艂a go po policzku, zanim si臋 wyprostowa艂. - To na­wet lepsze ni偶 te dragi.

- A o mnie zapomnia艂a艣? - odezwa艂 si臋 McNab.

- A nie. Pan Tyczka. M贸j ukochany. S艂odki jak cukiereczek. I ma 艣licz­ny ty艂eczek. M贸wi臋 wam, jak zdejmie majtki...

- Louise, zlituj si臋, przykr臋膰 t臋 kropl贸wk臋 - nie wytrzyma艂a Eve.

- Nie mog臋 tak od razu. To musi chwil臋 potrwa膰.

- Ca艂膮 noc przy mnie siedzia艂, kochany ch艂opak. Kocham mojego ko­chanego ch艂opaka. Czasem s艂ysza艂am, jak do mnie m贸wi艂. Ty te偶 mo偶esz mnie poca艂owa膰. Ka偶dy mo偶e mnie poca艂owa膰, bo... Oj!

- Odsu艅cie si臋 - poleci艂a Eve. - Peabody?

- Tak jest.

- Widzia艂a艣 go?

- Tak jest. - Delia niepewnie zaczerpn臋艂a powietrza. - Jezu, Dallas, ale mnie skatowa艂, co? Wyskoczy艂 spod ziemi jak szatan. Za ka偶dym ciosem czu艂am, 偶e co艣 mi 艂amie, 偶e co艣 we mnie p臋ka. Koszmar.

M贸wi膮c, bezwiednie chwyta艂a palcami ko艂dr臋, a kiedy b贸l si臋 nasili艂, wbi艂a je w bia艂y materia艂 jak szpony. Eve nakry艂a jej d艂o艅 swoj膮, poczeka­艂a, a偶 przestanie dr偶e膰.

- Ale uda艂o mi si臋 wyci膮gn膮膰 bro艅. I trafi艂am go. Na sto procent. W r臋­k臋 albo mo偶e w rami臋, ale na pewno dosta艂.

- Widzia艂a艣 jego samoch贸d?

- Nie. Przepraszam. Ja tylko...

- Niewa偶ne, zapomnij. M贸wi艂 co艣 do ciebie?

- Nazwa艂 mnie suk膮. Suk膮 z policji.

- Rozpoznasz jego g艂os?

- Spoko. Wydaje mi si臋 jeszcze, 偶e s艂ysza艂am... To zabrzmi dziwnie, ale chyba wo艂a艂 swoj膮 matk臋. A mo偶e powiedzia艂 tak do mnie? Chocia偶 r贸wnie dobrze to ja mog艂am wo艂a膰 鈥瀖amo!鈥, bo w tamtej chwili naprawd臋 bardzo chcia艂am, 偶eby by艂a przy mnie.

- W porz膮dku.

- Mog臋 go opisa膰. Ze szczeg贸艂ami.

- Poka偶臋 ci portret pami臋ciowy. Powiesz mi, czy to on. - Podsun臋艂a kart­k臋 do oczu Peabody, 偶eby ta mog艂a si臋 przyjrze膰, nie zmieniaj膮c pozycji.

- To on. Mia艂 twarz grubo pokryt膮 zabezpieczeniem, ale to on. Z艂apali­艣cie go?

- Jeszcze nie. Ale ju偶 nied艂ugo b臋dzie nasz. Nie mog臋 ci臋 zabra膰 ze so­b膮 na akcj臋, bo jeste艣 na haju, pami臋taj jednak, 偶e masz w tym sw贸j udzia艂.

- Dasz mi zna膰, jak ju偶 b臋dziecie go mieli?

- Pierwsza si臋 dowiesz. Eve wycofa艂a si臋 i skin臋艂a g艂ow膮 Louise.

- Gdyby艣 chcia艂a si臋 st膮d wyrwa膰 - doda艂a na zako艅czenie - to w ka偶­dej chwili mo偶esz wprowadzi膰 si臋 z powrotem do nas.

- Dzi臋ki. Doceniam to, naprawd臋... Heej! - Peabody roze艣mia艂a si臋 per­li艣cie, czuj膮c dzia艂anie zwi臋kszonej dawki lek贸w. - No, ju偶 lepiej.

- Nied艂ugo do ciebie wr贸cimy - obieca艂a jej Eve. McNab wyszed艂 ra­zem z nimi.

- Dallas, pos艂uchaj. Z tymi nagraniami z metra g贸wno nam wychodzi, wi臋c skoro masz ju偶 portret pami臋ciowy, to chyba nie musz臋 nad nimi d艂u­偶ej siedzie膰. Mam si臋 zaj膮膰 czym艣 innym?

- Id藕 i prze艣pij si臋 troch臋.

- Na razie nie ma mowy. Skin臋艂a g艂ow膮.

- Zosta艅 przy niej. Dam ci zna膰, gdyby co艣 si臋 dzia艂o. Zaraz wracam. Zostawi艂a go z Roarkiem i posz艂a prosto do toalety. Zamkn臋艂a za sob膮 drzwi, usiad艂a pod 艣cian膮, zakry艂a twarz d艂o艅mi i zacz臋艂a p艂aka膰.

Trz臋s艂a si臋 ca艂a tak bardzo, 偶e a偶 wszystko zacz臋艂o j膮 bole膰; wreszcie za­cz臋艂o z niej schodzi膰 napi臋cie. Gard艂o j膮 piek艂o, a w g艂owie hucza艂o; zala艂a j膮 gwa艂towna, wrz膮ca fala d艂ugo d艂awionych emocji.

A kiedy opad艂a, sko艅czy艂y si臋 te偶 艂zy.

Eve chcia艂a ju偶 wsta膰, ale nagle us艂ysza艂a d藕wi臋k otwieranych drzwi. Kiedy zobaczy艂a w nich Mavis, zosta艂a na miejscu.

Opu艣ci艂a uniesione r臋ce.

- Mavis, jasna cholera...

- Wiem. - Przyjaci贸艂ka usadowi艂a si臋 obok niej na pod艂odze. - Wszyscy mieli stracha. Ja ju偶 sobie rykn臋艂am. Nie kr臋puj si臋, mo偶esz sko艅czy膰 to, po co tu przysz艂a艣.

- Chyba ju偶 sko艅czy艂am. - Ale korzystaj膮c z okazji, Eve opar艂a na chwi­l臋 skro艅 o rami臋 Mavis. - Mo偶e jak Peabody ju偶 wydobrzeje, Trina troch臋 si臋 ni膮 zajmie? Jej pasuj膮 takie rzeczy. Potrafi by膰 jak prawdziwa dziew­czynka.

- Nie藕le kombinujesz. Urz膮dzimy sobie dziewczy艅sk膮 imprez臋.

- Nie o to mi... Zreszt膮 w porz膮dku. Wszystko jedno. Nie masz przypad­kiem ciemnych okular贸w?

- A ty masz przy sobie odznak臋? - odpowiedzia艂a Mavis ironicznym py­taniem. Zanurzy艂a palce w fioletowe fr臋dzelki, kt贸rymi by艂a obszyta jej bluzka i wyci膮gn臋艂a stamt膮d par臋 okular贸w o fioletowych oprawkach i zie­lonych szk艂ach.

- Mog膮 by膰. - Eve uzna艂a, 偶e pokazanie si臋 ludziom z czerwonymi, podpuchni臋tymi oczami by艂oby jednak odrobin臋 gorsze. Wsun臋艂a okulary na nos.

- Odlot! - u艣miechn臋艂a si臋 Mavis.

- Dzi臋kuj臋, pojad臋 samochodem. - Eve wsta艂a, pomog艂a jej podnie艣膰 si臋 z pod艂ogi. - Ale jeste艣 kochana, 偶e mi je po偶yczy艂a艣. Na razie. Id臋 z艂a­pa膰 tego sukinsyna.

21

Roarke nie powiedzia艂 ani s艂owa. Odezwa艂 si臋 dopiero, kiedy siedzieli ju偶 w samochodzie: on na miejscu pasa偶era, Eve za kierownic膮.

- Do tej pory preferowa艂a艣 dodatki w nieco innym stylu.

- S艂ucham? Stukn膮艂 palcem w oprawk臋 jej okular贸w.

- Aha - zrozumia艂a, o co mu chodzi. - To od Mavis. Po偶yczy艂a mi je, bo... - Reszta rozp艂yn臋艂a si臋 w g艂臋bokim westchnieniu.

- Przede mn膮 nie musisz tego ukrywa膰. - Roarke zsun膮艂 jej z nosa fio­letowe okulary i przechyli艂 si臋 na fotelu, 偶eby uca艂owa膰 po kolei powieki Eve.

- Mmm... - mrukn臋艂a. Na jej wargach zaigra艂 p贸艂u艣miech. - No i co ja na to poradz臋? - Zarzuci艂a m臋偶owi r臋ce na szyj臋, przytuli艂a si臋 do niego mocno. - Nie chcia艂am p臋kn膮膰 przy McNabie i rycze膰 mu w marynark臋. Wyp艂aka艂am si臋 w 艂azience, wi臋c ty nie musisz si臋 teraz ba膰 o swoje klapy.

- Nie mam takich zmartwie艅. Musia艂a艣 w ko艅cu p臋kn膮膰. Wybra艂a艣 so­bie w艂a艣ciwy moment: kiedy ju偶 wiadomo, 偶e z nasz膮 Peabody wszystko b臋­dzie dobrze.

- Chyba masz racj臋 - przytakn臋艂a. Dobrze przytula膰 i dobrze by膰 przy­tulan膮, pomy艣la艂a. - A teraz jedziemy za艂atwi膰 sprawy. - Wyprostowa艂a si臋 powoli. - Mam okropne oczy, co?

- Pi臋kne. Wzruszy艂a ramionami i prychn臋艂a.

- Ja nie jestem Peabody na haju.

- Kiedy dojedziemy na komend臋, nie b臋dzie ju偶 nic zna膰.

- W porz膮dku. - Ale mimo wszystko z powrotem za艂o偶y艂a okulary M a - vis. - Na wszelki wypadek - wyja艣ni艂a.

Nie zd膮偶yli jeszcze nawet wyjecha膰 z parkingu pod szpitalem, kiedy nag­le zabrz臋cza艂 komunikator Eve.

- Dallas - zg艂osi艂a si臋.

- Mamy go.

- Chryste, Feeney. Prze艣lij mi wszystko do wozu. Chc臋 go zobaczy膰. Je­dziemy ju偶 na komend臋. Przyjd藕 do mojego gabinetu, dobrze?

- Jasne. Masz, przyjrzyj mu si臋. Szybko zaprogramowa艂a tras臋 przejazdu do gara偶u komendy i w艂膮czy艂a autokierowc臋, 偶eby m贸c po艣wi臋ci膰 ca艂膮 uwag臋 przes艂anym materia艂om.

- Mam ci臋, sukinsynu. Blue, John Joseph. Wiek: trzydzie艣ci jeden lat. Niech to szlag...

Przypomniawszy sobie, 偶e automatycznemu kierowcy nie wolno 艂ama膰 ogranicze艅 pr臋dko艣ci ani przeje偶d偶a膰 na czerwonym, przesz艂a z powrotem na prowadzenie r臋czne i w艂膮czy艂a syren臋.

- Nie wybieraj trybu audio - poprosi艂a Roarke'a. - Nie musz臋 ods艂uchi­wa膰 wszystkiego. Przeczytaj mi najwa偶niejsze informacje.

- M臋偶czyzna, rasa mieszana. Mieszka sam, nie ma 偶ony ani zalegalizo­wanej partnerki. Brak zarejestrowanego potomstwa. Nienotowany.

- Musi co艣 mie膰. Za艂o偶臋 si臋, 偶e rozrabia艂 jako nieletni. P贸藕niej si臋 tym zajmiemy.

- Adres zamieszkania: Classon Avenue. Brooklyn.

- Brooklyn? - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, lawiruj膮c z piskiem opon pomi臋dzy samochodami. - Nie, to si臋 nie zgadza. Niemo偶liwe.

- Tak tu jest napisane. Jest tam zameldowany od o艣miu lat. W艂a艣ciciel i pracownik firmy o nazwie Comptrain, zarejestrowanej pod tym samym adresem. Chcesz us艂ysze膰 szczeg贸艂y na ten temat?

- Tak. - To wykluczone, 偶eby on mieszka艂 na Brooklynie, pomy艣la艂a.

- Moment... To ma艂a firma zajmuj膮ca si臋 analiz膮 danych. I tu si臋 kryje nasz haker, pani porucznik. Przygotowywa艂 si臋 do swojej roboty, nie wycho­dz膮c z domu. Mia艂 tam, nazwijmy to, zaplecze technologiczne.

- Sprawd藕, czy znajdziesz go na listach nazwisk ze sklep贸w i z si艂owni.

- Ju偶, zaraz... Ucz臋szcza na si艂owni臋, od dziesi臋ciu lat. U Jima, w 艣r贸d­mie艣ciu.

- I nie trafili艣my na niego, bo jest zameldowany na Brooklynie. Nie by艂 w pierwszej grupie prawdopodobnych podejrzanych, chocia偶 w ko艅cu i tak by艣my do niego dotarli. Ale nie kupuj臋, 偶e przyje偶d偶a do centrum z Brooklynu, 偶eby 艣ledzi膰 i mordowa膰 kobiety. No i na Brooklynie maj膮 chy­ba jakie艣 kluby sportowe, na mi艂o艣膰 bosk膮.

Wjecha艂a na pe艂nym gazie do s艂u偶bowego gara偶u, wbijaj膮c si臋 jak strza­艂a w swoje miejsce parkingowe i hamuj膮c prawie w ostatniej chwili. Roar­ke, zawodnik twardszy ni偶 Peabody, nawet si臋 nie skrzywi艂. Wysiad艂 i razem pop臋dzili w kierunku wind.

- W takim razie musi mie膰 drugie mieszkanie, w 艣r贸dmie艣ciu - my艣la­艂a g艂o艣no Eve. - Nie zg艂osi艂 go, wynajmuje albo kupi艂 pod przybranym na­zwiskiem.

Wyskoczy艂a z windy na pierwszym pi臋trze i pop臋dzi艂a do ruchomego chodnika, ale zamiast na nim stan膮膰, zacz臋艂a biec, rozpychaj膮c si臋 艂okciami. Puszczaj膮c mimo uszu pe艂ne oburzenia okrzyki, wskoczy艂a na nast臋pny.

- Natychmiast wysy艂am po niego ludzi. Dwie grupy, pierwsza na Brooklyn.

- A druga?

- Mam pewien pomys艂.

Dobieg艂a do ko艅ca drugiego ruchomego chodnika, zawirowa艂a na pi臋­cie, pchn臋艂a drzwi i rzuci艂a si臋 p臋dem pomi臋dzy biurkami, nie odpowiada­j膮c na 偶adne wo艂ania i pytania.

- Dawaj komplet informacji - rzuci艂a do Feeneya.

- Jest. A co ty masz na nosie?

- O, do diabla. - Zerwa艂a zielone szk艂a i cisn臋艂a je na biurko. - Matka. Ineza Blue, lat pi臋膰dziesi膮t trzy. Adres: Fulton Street. Trafiony zatopiony.

- Ineza Blue - odezwa艂 si臋 Roarke, pracuj膮c b艂yskawicznie na swoim kieszonkowym komputerze. - Emerytowana dziewczyna z agencji towarzy­skiej. Dzieci: jedno, syn.

- Znajd藕 mi zdj臋cie jego matki sprzed, powiedzmy, dwudziestu lat. Za­艂o偶臋 si臋, 偶e to b臋dzie bia艂a kobieta z d艂ugimi, jasnobr膮zowymi w艂osami.

- Eve klepn臋艂a Feeneya po plecach.

- Zobacz. - Roarke wyci膮gn膮艂 w jej stron臋 palmtop. - Znalaz艂em Inez臋 Blue na li艣cie klient贸w R臋kodzielni.

- Dowiedz si臋, co kupi艂a w ci膮gu ostatniego p贸艂rocza. Szukaj tej czer­wonej wst膮偶ki. - Odwr贸ci艂a si臋 z powrotem do Feeneya. - Zaczynajmy - po­wiedzia艂a kr贸tko.

Kwadrans p贸藕niej w du偶ej sali trwa艂a ju偶 odprawa obu grup bior膮cych udzia艂 w zatrzymaniu.

- Grupa numer jeden jedzie na Brooklyn - m贸wi艂a Eve. - Briscoll za­dzwoni do drzwi i b臋dzie udawa膰 kuriera z jak膮艣 przesy艂k膮, 偶eby ustali膰, czy podejrzany jest w domu. Macie mu odci膮膰 wszystkie drogi ucieczki. Szukamy tak偶e czarnej furgonetki, kt贸r膮 uda艂o si臋 ju偶 zidentyfikowa膰. Na­le偶y do matki podejrzanego. To sidewinder, model z zesz艂ego roku. Je艣li j膮 znajdziecie - unieruchomi膰. Baxter, dowodzisz t膮 grup膮. Grupa numer dwa pojedzie na Fulton Street. Taktyka identyczna, w roli kuriera wyst膮pi tym razem Ute. T膮 grup膮 dowodz臋 ja. Wszyscy macie dzia艂a膰 szybko i zdecydo­wanie. Nakazy ju偶 za艂atwiamy. Je艣li nie zastaniemy podejrzanego w domu, zaczekamy na niego. I nie ma mowy, 偶eby si臋 sukinsyn domy艣li艂, 偶e kt贸ry艣 z was jest policjantem. Kt贸ry si臋 zdemaskuje, tego udusz臋 na miejscu. Ma­my go z艂apa膰 dzi艣. Jak mi kto艣 nawali, pochrzani procedur臋, wypu艣ci z r臋­ki jaki艣 dow贸d... Niech mi kt贸ry艣 z was kichnie w z艂ym momencie, to oso­bi艣cie, tymi r臋kami, wkr臋c臋 mu 艂eb w wy偶ymaczk臋 i przytrzymam, dop贸ki nie wyjdzie z drugiej strony. Pytania?

- Jedno - odezwa艂 si臋 Baxter. - Podejrzany to silnie zbudowany i moc­no umi臋艣niony facet. Aby go zatrzyma膰, by膰 mo偶e b臋dzie trzeba u偶y膰 艣rod­k贸w ostatecznych. Chc臋 si臋 tylko upewni膰, 偶e moja grupa mo偶e ich u偶y膰.

Eve przekrzywi艂a g艂ow臋.

- Zatrzymany ma by膰 przytomny, bo chc臋 go przes艂ucha膰. Poza tym...

- Zawiesi艂a g艂os. - Tylko niech wam te 艣rodki nie przes艂oni膮 celu. Do zada艅. Feeney, zbierz grup臋 numer dwa.

Poleci艂a swoim ludziom w艂o偶y膰 kamizelki ochronne. Nie przewidywa艂a, 偶e mog膮 si臋 przyda膰, ale wola艂a nie ryzykowa膰. Nie u艣miecha艂o jej si臋 od­wiedzanie kolejnego policjanta w szpitalu.

Czekali, a偶 ludzie zajm膮 pozycje, ukryci w furgonetce do prowadzenia obserwacji.

- Matki raczej tam nie ma, jak s膮dzisz? - zapyta艂 Feeney.

- Nie. Pi臋膰 miesi臋cy temu pod ten adres dostarczono czerwon膮 wst膮偶­k臋, dwudziestometrowy motek. Moim zdaniem matka musia艂a mie膰 w艂asny zapas, wi臋c to nowe zam贸wienie zrobi艂 ju偶 syn. W dodatku to by艂a jej pierwsza i jedyna dostawa do domu. Zawsze robi艂a zakupy sama w pasman­terii. Uwa偶am, 偶e albo nie 偶yje, albo zosta艂a uwi臋ziona. - Eve zako艂ysa艂a si臋 na pi臋tach, przysiad艂a i wyprostowa艂a si臋, sprawdzaj膮c, czy kamizelka i reszta sprz臋tu nie kr臋puj膮 ruch贸w. - Je艣li j膮 za艂atwi艂, to by膰 mo偶e dostar­czy艂o mu to bod藕ca do kolejnych morderstw. Mo偶liwe te偶, 偶e sama umar艂a, i to by艂 dla niego prze艂om. Ale za艂o偶臋 si臋, 偶e nie oby艂o si臋 bez jego pomo­cy. - Odwr贸ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na Roarke'a. - Wchodzisz ze mn膮 w pierw­szej linii, kiedy tylko potwierdzi si臋, 偶e facet jest w domu. Kana艂y 艂膮czno­艣ci otwarte przez ca艂y czas. Wszyscy policjanci i nasz cywilny konsultant w ka偶dej chwili maj膮 wiedzie膰, gdzie jest reszta grupy. Spory dom - oceni­艂a, wygl膮daj膮c przez zaciemnione okno furgonetki. - Dwa pi臋tra z piwnic膮. Dw贸ch ludzi schodzi do piwnicy. Zaczynamy na m贸j sygna艂. Wszystkie drzwi i okna maj膮 by膰 obstawione. Ten facet jest twardy i nie po艂o偶y si臋 na pod艂odze z r臋kami na g艂owie na sam widok policjanta. B臋dzie chcia艂 uciec.

- Wszyscy na stanowiskach - zameldowa艂 Feeney. - Ute czeka na rozkaz.

- Niech zaczyna. Ponownie wyjrza艂a przez okno, 艣ledz膮c wzrokiem Ute'a, kt贸ry wyjecha艂 zza rogu ulicy na odrzutowym miniskuterze. Zatrzyma艂 si臋 obok kraw臋偶ni­ka, zeskoczy艂 z maszyny i stan膮艂 pod drzwiami, trzymaj膮c w r臋kach swoj膮 b艂臋dnie zaadresowan膮 przesy艂k臋. Nacisn膮艂 przycisk dzwonka i czeka艂, ki­waj膮c rytmicznie g艂ow膮, jakby s艂ucha艂 jakiej艣 muzyki z odtwarzacza.

A po chwili w furgonetce, czysto i wyra藕nie, rozleg艂 si臋 g艂os z g艂o艣nika domofonu:

- Czego?

- Przesy艂ka, kolego. Trzeba pokwitowa膰. O cholera, deszcz pada. Pierwsze male艅kie krople deszczu rozbryzn臋艂y si臋 na jezdni i chodni­kach. A drzwi uchyli艂y si臋.

- Pomyli艂 pan numery - powiedzia艂 Blue. - Tutaj jest osiemset trzy, a nie osiemset osiem.

- No patrz, a ja my艣la艂em, 偶e to tr贸jka. A czy... - urwa艂, kiedy drzwi z a - trzasn臋艂y mu si臋 przed samym nosem. Ute po艣wi臋ci艂 jeszcze kilka sekund na wypi臋cie si臋 na nie, pokazanie palcem poni偶ej plec贸w i g艂o艣ne cmokni臋­cie; potem wr贸ci艂 szybko do swojego skutera.

- Potwierdzam. Podejrzany w domu. O ile mog艂em zauwa偶y膰, nie jest uzbrojony.

Eve poderwa艂a g艂ow臋 i wysiad艂a z furgonetki bocznymi drzwiami, a ra­zem z ni膮 Roarke, d藕wigaj膮cy niewielki policyjny taran. Przykucn臋li za z a - parkowanym samochodem, a Feeney pojecha艂 dalej.

- Zmoczy nas - mrukn臋艂a Eve, chowaj膮c g艂ow臋 w ramiona i ko艂ysz膮c si臋 w prz贸d i w ty艂.

- Pozwol臋 sobie nadmieni膰, pani porucznik, 偶e potrafi臋 otworzy膰 drzwi niemal偶e r贸wnie szybko jak wywa偶y膰 je tym oto taranem. A jest to rozwi膮­zanie znacznie bardziej finezyjne i o wiele mniej ha艂a艣liwe.

- Finezja nam tu niepotrzebna. - Eve skin臋艂a g艂ow膮, s艂ysz膮c w s艂uchaw­ce g艂os Feeneya. - Wchodzimy! Ju偶!

Skulona przebieg艂a p臋dem na drug膮 stron臋 ulicy, k膮tem oka 艣ledz膮c ruchy reszty grupy. Dopad艂a po schodach do drzwi.

- Wywalaj! - rozkaza艂a.

Roarke wzi膮艂 zamach i dwukrotnie waln膮艂 taranem, a gdy drzwi z wiel­kim hukiem ust膮pi艂y, upu艣ci艂 go na ziemi臋. Wbiegli do 艣rodka z broni膮 w r臋kach.

Wszystkie 艣wiat艂a we wszystkich pokojach pali艂y si臋 pe艂n膮 moc膮. Gdzie艣 rozleg艂 si臋 szybki i ci臋偶ki tupot. Eve obr贸ci艂a si臋 b艂yskawicz­nie w prawo, sk膮d dobiega艂 贸w d藕wi臋k; na schodach mign臋艂a jej sylwetka Johna Blue gnaj膮cego co si艂 w nogach na pi臋tro domu.

- Policja! St贸j! - krzykn臋艂a, rzucaj膮c si臋 za nim. - Jeste艣 otoczony. Ni­gdzie nie uciekniesz. St贸j, bo strzelam.

Odwr贸ci艂 si臋, ko艂ysz膮c swoim ogromnym cia艂em. Twarz mia艂 czerwon膮 od wysi艂ku i, jak jej si臋 wydawa艂o, od ogarniaj膮cej go histerii. A ona ju偶 wiedzia艂a; chocia偶 nie mog艂a dostrzec jego oczu, domy艣li艂a si臋 po tym, jak nagle ca艂y zesztywnia艂, 偶e j膮 rozpozna艂.

I rzuci艂 si臋 na ni膮.

Strzeli艂a do niego pe艂nym strumieniem, mierz膮c w korpus. Trafi艂a, a wy­艂adowanie z broni Roarke'a trafi艂o tu偶 obok. Podw贸jne uderzenie zachwia艂o napastnikiem, odrzucaj膮c go trzy kroki w ty艂.

Ku jej niebotycznemu zaskoczeniu olbrzym otrz膮sn膮艂 si臋 tylko, jakby udawa艂 herosa. I zn贸w si臋 na ni膮 rzuci艂.

- Ty suko! - wrzasn膮艂. - To boli! Nie pr贸bowa艂a si臋 zastanawia膰, co jej kaza艂o zrobi膰 to, co zrobi艂a, nie docieka艂a motyw贸w ani potrzeb domagaj膮cych si臋 zaspokojenia. Zamiast strzeli膰 jeszcze raz, wzi臋艂a rozp臋d, odbi艂a si臋 i skoczy艂a, l膮duj膮c obiema stopami prosto na jego twarzy.

Krew trysn臋艂a mu z nosa i pociek艂a z ust, nie przewr贸ci艂 si臋 jednak. Kie­dy Eve opad艂a na pod艂og臋, on dalej sta艂 w tym samym miejscu.

- Nie strzela膰! - krzykn臋艂a do Roarke'a i ca艂ej reszty, kt贸ra wbiega艂a ju偶 z tupotem po schodach. - Kij ci! - mrukn臋艂a, widz膮c, 偶e Blue zn贸w szar­偶uje na ni膮. - Poka偶臋 ci twoj膮 w艂asn膮 sztuczk臋. Zobaczymy, czy ci si臋 spodoba.

B艂yskawicznie przykl臋k艂a, mocno, obur膮cz chwytaj膮c swoj膮 bro艅. I wy­r偶n臋艂a go z ca艂ej si艂y metalow膮 luf膮 prosto w krocze.

Odpowiedzi膮 by艂o cienkie wycie, od kt贸rego roz艣piewa艂a si臋 w niej du­sza. Wielkolud pad艂 na kolana, a potem osun膮艂 si臋 na ziemi臋.

- No i za艂atwione. Podejrzany uj臋ty! Kajdanki trzeba b臋dzie dla niego rozszerzy膰 - poleci艂a, przyk艂adaj膮c le偶膮cemu luf臋 do policzka. - Jeste艣 du­偶ym ch艂opczykiem, Blue. Du偶ym i silnym. Ale je艣li strzel臋 do ciebie z takiej odleg艂o艣ci, to wyrwie ci kawa艂 twarzy. Wed艂ug mnie b臋dzie to zmiana na korzy艣膰, ale nie jestem pewna, czy podzielasz moje zdanie.

- Daj, zobacz臋, czy pasuj膮. - Feeney stan膮艂 nad powalonym olbrzymem, szarpni臋ciem wykr臋ci艂 mu r臋ce do ty艂u i nie bez trudno艣ci zacisn膮艂 rozszerzone obr臋cze kajdanek na jego nadgarstkach. Wielki m臋偶czyzna rozp艂aka艂 si臋 jak dziecko. - Widzisz, ledwo si臋 zapinaj膮. No i pewnie troszeczk臋 boli, ale co poradzi膰?

- Zapuszkuj go i odczytaj mu jego prawa.

Zacz臋艂a podnosi膰 si臋 z pod艂ogi, ale nagle skrzywi艂a si臋 i przysiad艂a z po­wrotem.

- Pom贸c, pani porucznik?

- Dzi臋ki. - Chwyci艂a wyci膮gni臋t膮 d艂o艅 Roarke'a i rozprostowa艂a lew膮 nog臋. - Chyba sobie co艣 nadci膮gn臋艂am przy tym wyskoku. To by艂o jednak troch臋 za wysoko jak dla mnie.

- Ale trafi艂a艣 bez pud艂a, chocia偶 mnie bardziej si臋 podoba艂 ten drugi numer.

- To pierwsze by艂o za Peabody, a drugie...

- Wiem. Za og贸艂 pokrzywdzonych. - Chocia偶 dobrze wiedzia艂, 偶e to dla niej kr臋puj膮ce, pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 Eve. Nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰. - Jeste艣 moj膮 bohaterk膮.

- Spadaj.

- Pani porucznik! - rozleg艂 si臋 g艂os kt贸rego艣 z policjant贸w. - Musi pani to zobaczy膰. Prosz臋 zej艣膰 do piwnicy.

- Id臋.

Od razu wiedzia艂a, 偶e tego koszmaru nie zapomni nigdy. Niewa偶ne, ile wstrz膮saj膮cych rzeczy ogl膮da艂a w 偶yciu, niewa偶ne, ile jeszcze j膮 czeka艂o.

Piwnic臋 przebudowano, s膮dz膮c po wygl膮dzie, przed kilkoma laty, wydzielaj膮c w niej kilka pomieszcze艅 uk艂adaj膮cych si臋 w niewielki labirynt. By艂o to, uzna艂a Eve, g艂贸wne mieszkanie mordercy - po wprowadzeniu nie­dawnych modyfikacji.

Pracowni臋 urz膮dzono schludnie i bardzo ekonomicznie. Znajdowa艂y si臋 tam trzy kompletne zestawy do 艂y偶eczkowania, minilod贸wka i autokucharz, r贸wnie偶 w wersji mini. Jedn膮 艣cian臋 od pod艂ogi do sufitu zaj­mowa艂y p贸艂ki z dyskami. A 艣wiat艂a by艂y tak jasne, jakby mia艂y wypali膰 oczy.

Z pracowni przechodzi艂o si臋 do pokoju do 膰wicze艅. By艂y tam przyrz膮dy, lustra oraz sparingpartner, android dor贸wnuj膮cy niemal偶e gabarytami swojemu w艂a艣cicielowi. 艢wiat艂o bole艣nie rani艂o wzrok.

W trzecim pomieszczeniu lustra, pokrywaj膮ce wszystkie pionowe po­wierzchnie, odbija艂y jasne 艣wiat艂o lamp od 艣ciany do 艣ciany. By艂o st膮d wida膰 ca艂y sprz臋t do 膰wicze艅.

Tutaj sypia艂 - w ch艂opi臋cym pokoju, gdzie na p贸艂kach sta艂y zabawki, a na tapecie statki naje藕d藕c贸w z kosmosu mkn臋艂y ku Ziemi z odleg艂ych z a - k膮tk贸w wszech艣wiata. W膮skie 艂贸偶ko by艂o porz膮dnie po艣cielone i przykryte ko艂dr膮, na kt贸rej toczy艂a si臋 bitwa gwiezdnych wojownik贸w.

Sta艂o tam krzes艂o, ma艂e dzieci臋ce krzese艂ko. Do jego n贸g i por臋czy przymocowano paski z klamrami - do zapi臋cia na kostkach i nadgarst­kach. Jedna z por臋czy by艂a przewi膮zana kawa艂kiem jasnoczerwonego ma­teria艂u.

Zamyka艂a go w tej piwnicy, pomy艣la艂a Eve. I chocia偶 mia艂 zabawki, a ca­艂o艣膰 by艂a urz膮dzona jak pok贸j dla dziecka, czu艂 si臋 tu jak w wi臋zieniu.

I nie zmieni艂 tutaj nic.

Opr贸cz pewnego dodatku.

Na jednej ze 艣cian wisia艂a d艂uga p贸艂ka. Wygl膮da艂a na now膮; metalowe wsporniki by艂y czyste i l艣ni艂y srebrem.

Na p贸艂ce sta艂o pi臋tna艣cie czystych s艂oik贸w nape艂nionych bladob艂臋kitnym p艂ynem.

W ka偶dym z tych s艂oik贸w znajdowa艂a si臋 para oczu widocznych jak przez bladob艂臋kitn膮 mgie艂k臋.

- Pi臋tna艣cie - powiedzia艂a Eve, zmuszaj膮c si臋, aby nie odwr贸ci膰 wzro­ku od p贸艂ki i s艂oik贸w. - Pi臋tna艣cie.

Sta艂a z Roarkiem w pokoju do obserwacji. Za szyb膮, w sali przes艂ucha艅 A, siedzia艂 Blue, z r臋koma unieruchomionymi na blacie sto艂u i nogami przypi臋tymi do jego n贸g.

Gdy si艂膮 sadzali go w tej pozycji, wrzeszcza艂 jak op臋tany - jak chore psychicznie dziecko. Uspokoi艂 si臋 dopiero, kiedy przera偶onym g艂osem uda­艂o mu si臋 wymusi膰, aby wszystkie 艣wiat艂a w pomieszczeniu w艂膮czono na pe艂n膮 moc.

Eve przeczuwa艂a, 偶e je艣li doprowadzi si臋 go do ostateczno艣ci, mo偶e wy­rwa膰 ca艂y st贸艂 z pod艂ogi i narobi膰 niez艂ego bigosu.

- Nie wejdziesz tam sama - powiedzia艂 Roarke i to nie by艂o pytanie; w jego g艂osie brzmia艂o zdecydowanie i subtelny ton ostrze偶enia.

- Nie jestem g艂upia. Idziemy we czw贸rk臋: ja, Feeney i dw贸ch munduro­wych King Kong贸w. Na pewno chcesz to ogl膮da膰?

- Nie zrezygnowa艂abym z tego za 偶adne skarby 艣wiata.

- Peabody i McNab obejrz膮 ze szpitala. Po艂膮czyli艣my si臋 z nimi. Zamk­n膮 go pewnie w domu wariat贸w. Powiedz膮, 偶e jest niepoczytalny. C贸偶, ja bym go posadzi艂a gdzie indziej, ale dobre i to.

- Musisz od niego wyci膮gn膮膰, gdzie ukry艂 zw艂oki. Kiwn臋艂a g艂ow膮.

- Powie. Spojrza艂a ostatni raz przez szyb臋 i wysz艂a z pokoju do obserwacji, daj膮c sygna艂 Feeneyowi. Otworzy艂a drzwi i wesz艂a do 艣rodka, a za ni膮 kapitan i dwaj stra偶nicy.

- W艂膮czy膰 nagrywanie - poleci艂a, po czym wyrecytowa艂a do protoko艂u dane dotycz膮ce przes艂uchania. - Dzie艅 dobry, John - u艣miechn臋艂a si臋 do aresztanta.

- Wcale nie musz臋 z tob膮 gada膰, suko.

- Zgadza si臋, wcale nie musisz. - Usiad艂a przy stole i zarzuci艂a rami臋 na oparcie krzes艂a. - Ale dla ciebie jestem porucznik Suka. Je艣li nie zechcesz ze mn膮 pogaw臋dzi膰, ode艣lemy ci臋 z powrotem za kratki. Masz si臋 czym mar­twi膰, John. Ca艂a seria oskar偶e艅 o morderstwa. Gwa艂ty, pobicia, okalecze­nia. Mamy ci臋 w gar艣ci. Dobrze o tym wiesz, bo inteligencji ci nie brakuje. Jest z ciebie psychol jak ta lala, ale nie g艂upi.

- Nie nazywaj go tak, Dallas.

- Jasne. - Rzuci艂a Feeneyowi kpi膮cy u艣mieszek. - Pewnie zaraz nam tu opowie sto rzewnych bajeczek, jak to odni贸s艂 urazy psychiczne albo 偶e kto艣 go okaleczy艂 emocjonalnie na ca艂e 偶ycie. Niech si臋 psycholodzy tym bawi膮. Ja mam gdzie艣 ci臋偶kie przej艣cia tego gnoja. Czeka ci臋 wyrok, John. To wi臋­cej ni偶 pewne. Dowod贸w na ciebie mamy na p臋czki. Zostawi艂e艣 dla nas oczy. Dlaczego? O co ci chodzi艂o z tymi oczami, John?

- Pierdol si臋.

- Pierdolenie to co innego ni偶 gwa艂t. Mamusia ci臋 nie nauczy艂a? Podni贸s艂 g艂ow臋. Twarz wykrzywi艂 mu z艂y grymas.

- Zamknij si臋 i nie tykaj mojej matki. Tu ci臋 mam, pomy艣la艂a.

- Nie zamkn臋 si臋 i b臋d臋 tyka膰, kogo mi si臋 podoba. Bo widzisz, tak si臋 sk艂ada, 偶e to ja tu rz膮dz臋. Ja jestem szefem. Kobieta. To ode mnie, od ko­biety, dosta艂e艣 po jajach i to ja, kobieta, ci臋 zapud艂owa艂am. Napad艂e艣 i po­bi艂e艣 moj膮 partnerk臋, John, wi臋c teraz ja dam ci tak popali膰, 偶e zaczniesz kwicze膰 jak 艣winia. I dopiero wtedy si臋 zamkn臋.

Trzasn臋艂a d艂o艅mi o st贸艂 i poderwa艂a si臋 z krzes艂a, zbli偶aj膮c twarz do je­go twarzy.

- Gdzie s膮 cia艂a, John? Gdzie ukry艂e艣 reszt臋 swoich ofiar, kt贸rym wyci膮­艂e艣 oczy?

- Pierdol si臋, jebana suko.

- Nie podlizuj si臋. Nic ci to nie da.

- Daj spok贸j, Dallas. - Feeney klepn膮艂 Eve w rami臋. - Odpu艣膰 odrobi­n臋. A ty, John, pos艂uchaj. Daj sobie szans臋. Psychicznie jeste艣 nie藕le poha­ratany, widz臋 to.

Eve prychn臋艂a w艣ciekle.

- Widzieli艣my to krzes艂o z paskami, John - kontynuowa艂 Feeney.

- Wiemy, 偶e nie mia艂e艣 艂atwo, kiedy by艂e艣 ma艂y. Na pewno wiele przeszed­艂e艣, mo偶e nawet nie wiedzia艂e艣 tak naprawd臋, co robisz. Nie mog艂e艣 si臋 po­wstrzyma膰. Ale teraz musisz sobie pom贸c. Musisz nam pokaza膰, 偶e 偶a艂u­jesz tego, co zrobi艂e艣. Musisz nam powiedzie膰, gdzie jest reszta twoich ofiar. Zr贸b to sam, z w艂asnej woli, a prokurator na pewno we藕mie to pod uwag臋.

- Ona powiedzia艂a, 偶e za zabicie tych kilku dziwek trafi臋 za kratki. Mam uwierzy膰, 偶e je艣li cokolwiek wam powiem, to co艣 z tego b臋d臋 mia艂? W jaki spos贸b?

- Pos艂uchaj. Ta policjantka wyzdrowieje...

- Ona ma nazwisko - wtr膮ci艂a si臋 Eve. - Nazywa si臋 Delia Peabody. Jest detektywem. Postrzeli艂a ci臋. Co, John? Nie da艂a si臋 za艂atwi膰 bezbole艣nie.

- Unios艂a brwi, widz膮c, jak przycisn膮艂 jedn膮 r臋k臋 do piersi. - Parzy jak jas­na cholera, je艣li si臋 oberwie laserem.

- Gwi偶d偶臋 na to - odpar艂, szukaj膮c wzrokiem lustra. Kiedy tylko zoba­czy艂 swoje odbicie, momentalnie przesta艂 si臋 nerwowo garbi膰. - Sp贸jrz na mnie. Nie ma takiej rzeczy, kt贸rej bym nie zni贸s艂.

- Ale uciek艂e艣, tak czy nie? Wia艂e艣 jak zaj膮c, gdzie pieprz ro艣nie.

- Zamknij si臋, suko! Zrobi艂em to, co musia艂em zrobi膰.

- Proponuj臋 zachowa膰 spok贸j. - Feeney uni贸s艂 roz艂o偶one d艂onie, si臋ga­j膮c po wy膰wiczony ton dobrego str贸偶a prawa. - Dla ciebie, John, najwa偶­niejsze jest to, 偶e detektyw Peabody ma si臋 dobrze. To si臋 bardzo liczy. Gdyby jej stan by艂 ci臋偶ki, to zapewne nie mogliby艣my ci pom贸c, ale tak nie jest. Wiele mo偶emy dla ciebie zrobi膰, John. Je艣li b臋dziesz wsp贸艂pracowa艂, oka偶esz skruch臋, je艣li uzyskamy od ciebie informacje, dzi臋ki kt贸rym rodzi­ny ofiar dowiedz膮 si臋 wreszcie czego艣 konkretnego o swoich bliskich, to szepniemy za tob膮 s艂owo, komu trzeba.

- Zrobi艂em to, co musia艂em zrobi膰. Z jakiej racji zamykacie ludzi za to, 偶e robi膮 to, co musz膮?

Eve wyci膮gn臋艂a z kieszeni czerwon膮 wst膮偶k臋.

- Dlaczego u偶ywa艂e艣 w艂a艣nie tego? Nie doczeka艂a si臋 odpowiedzi; Blue tylko gapi艂 si臋 na ni膮. Owin臋艂a wi臋c wst膮偶k臋 wok贸艂 w艂asnej szyi, patrz膮c, jak jego oczy powoli staj膮 si臋 szkliste.

- 艁adnie mi w tej wst膮偶ce? - zapyta艂a. - Chcia艂by艣 za ni膮 poci膮gn膮膰?

- Szkoda, 偶e nie zabi艂em ci臋 od razu.

- S艂usznie 偶a艂ujesz. Nie spuszcza艂 oczu ze wst膮偶ki. Na jego twarz i 艂ys膮 czaszk臋 wyst膮pi艂y ci臋偶kie krople potu.

- Gdzie twoja matka, John?

- Zamknij si臋, powiedzia艂em, i nie tykaj mojej matki!

- Wiemy, 偶e lubi艂a szy膰. Mamy jej rachunki z R臋kodzielni. Ale wiesz co, podobno od wielu miesi臋cy nikt jej nie widzia艂. Ju偶 prawie od roku. J膮 za­bi艂e艣 pierwsz膮, prawda, John? Podebra艂e艣 jej troch臋 czerwonej wst膮偶ki, tej, kt贸r膮 znale藕li艣my u niej w domu, i zawi膮za艂e艣 jej na szyi? Zgwa艂ci艂e艣 w艂asn膮 matk臋, John? Czy zgwa艂ci艂e艣 i udusi艂e艣 w艂asn膮 matk臋? Wyci膮艂e艣 jej oczy?

- To by艂a dziwka.

- Co ona ci zrobi艂a, John?

- Zas艂u偶y艂a sobie. - Oddycha艂 p艂ytko, zn贸w szuka艂 wzrokiem lustra. Po­woli pokiwa艂 g艂ow膮. - Zas艂u偶y艂a. Za ka偶dym razem zas艂u偶y艂a.

- Co ci zrobi艂a? - Eve widzia艂a ju偶 teraz, 偶e z jego oczami jest wszystko w porz膮dku, by艂 zreszt膮 badany, a ona sprawdzi艂a wyniki. Przypomnia艂a so­bie o艣lepiaj膮ce 艣wiat艂a w tamtym domu. Ciemne okulary i jasne lampy. Oczy w szklanych s艂oikach.

- Troch臋 tu za jasno - rzuci艂a swobodnym tonem. - 艢wiat艂o, pi臋膰dzie­si膮t procent.

- Rozja艣nij! - Krople potu zacz臋艂y 艣cieka膰 po jego policzkach i czole. - Nie b臋d臋 z tob膮 gada艂 po ciemku.

- Nie powiedzia艂e艣 jeszcze nic, co by mnie interesowa艂o. 艢wiat艂o, trzy­dzie艣ci procent.

- W艂膮cz to 艣wiat艂o! Nie lubi臋 ciemnego. Nie zamykaj mnie do ciemne­go. Nie chcia艂em tego zobaczy膰...!

Jego g艂os sta艂 si臋 wysoki, piskliwy. Zacz膮艂 brzmie膰 jak b艂aganie panicz­nie przera偶onego ch艂opca. Do Eve nagle dotar艂o, 偶e ten g艂os potr膮ca w niej jak膮艣 czu艂膮 strun臋, ale mimo wszystko cisn臋艂a dalej.

- Czego nie chcia艂e艣 zobaczy膰? Powiedz mi, John. Powiedz, to w艂膮cz臋 z powrotem 艣wiat艂o.

- Dziwka, go艂a w 艂贸偶ku. Daje mu si臋 dotyka膰. Sama go dotyka. Nie chcia艂em ich zobaczy膰.

- Co ona ci zrobi艂a?

- Szmata na oczy. Zawi膮zana mocno. Ty ma艂y fiutku, czego mnie pod­gl膮dasz, jak pracuj臋? Zaraz znowu ci臋 zamkn臋. Do ciemnego. A nast臋pnym razem wyd艂ubi臋 ci oczy, 偶eby艣 nie widzia艂, czego ci nie wolno. - Szamota艂 si臋, zad藕wi臋cza艂y 艂a艅cuchy. - Nie chc臋 do ciemnego. Nie jestem s艂aby, nie jestem cherlak, nie jestem g艂upi.

- Dlaczego park? Co sta艂o si臋 w parku?

- Bawili艣my si臋. Nic wi臋cej. Bawi艂em si臋 z Shelley. Pozwoli艂em si臋 jej dotkn膮膰. I bola艂o, bardzo bola艂o, kiedy mama waln臋艂a mnie tam kijem. Pie­cze, mocno piecze, kiedy mama trze g膮bk膮 z proszkiem. Nast臋pnym razem oblej臋 ci to kwasem, zobaczysz, jak ci b臋dzie mi艂o. Jest ciemno, nic nie wi­dz臋, nie mog臋 wyj艣膰. - Rzuci艂 si臋 na st贸艂, szlochaj膮c g艂o艣no.

- Ale teraz jeste艣 silny, prawda, John? Jeste艣 silny i zap艂aci艂e艣 jej za to.

- Nie powinna tak do mnie m贸wi膰. Nie powinna mnie wy艣miewa膰 i wy­zywa膰. Nie jestem nienormalny. Nie jestem 艂obuz. Jestem m臋偶czyzn膮.

- I pokaza艂e艣 jej, 偶e jeste艣 m臋偶czyzn膮. M臋偶czyzn膮, kt贸ry kiedy zechce, mo偶e gwa艂ci膰 dziwki. Zmusi艂e艣 j膮, 偶eby si臋 zamkn臋艂a.

- Zamkn臋艂a si臋 raz na zawsze. - Blue podni贸s艂 g艂ow臋, a w jego oczach, za mokr膮 szyb膮 艂ez, zab艂ys艂o szale艅stwo. - I jak ci si臋 to teraz podoba? Te­raz ona widzi ju偶 tylko to, co ja jej ka偶臋 widzie膰. I koniec. Teraz ja rz膮dz臋. A kiedy zobacz臋 j膮 kolejny raz, zn贸w b臋d臋 wiedzia艂, co zrobi膰.

- Powiedz mi, gdzie ona jest, John. Gdzie j膮 chowa艂e艣 za ka偶dym razem.

- Ciemno. Za ciemno tu jest.

- Powiedz, to b臋d臋 mog艂a w艂膮czy膰 z powrotem 艣wiat艂o.

- Pochowana. Mia艂a przyzwoity pogrzeb, ale i tak ci膮gle wraca艂a! Pod ziemi膮 jest ciemno. Mo偶e jej si臋 tam nie podoba. Trzeba j膮 wyci膮gn膮膰, za­bra膰 do parku. 呕eby sobie przypomnia艂a. 呕eby po偶a艂owa艂a.

- Gdzie j膮 pochowa艂e艣?

- Na ma艂ej farmie. To by艂a farma babci. Jej zawsze si臋 tam podoba艂o. Mo偶e kiedy艣 tam zamieszka.

- Gdzie jest ta farma?

- Na p贸艂nocy stanu. To ju偶 nie jest farma, tylko zwyk艂y stary dom. Brzydki stary dom, na drzwiach zamki. Ciebie ona te偶 tam zamknie. I mo­偶e ci臋 zostawi szczurom na po偶arcie, jak nie b臋dziesz si臋 s艂ucha膰, jak nie b臋dziesz robi膰 tego, co ona ci ka偶e, g贸wniarzu. Babcia cz臋sto j膮 zamyka艂a. Dzieci trzeba uczy膰, 偶e musz膮 si臋 dobrze zachowywa膰.

Ci膮gn膮艂 ten monolog, nieustannie szarpi膮c za swoje 艂a艅cuchy i ko艂ysz膮c si臋 w prz贸d i w ty艂. L艣ni艂y jego wyszczerzone z臋by i oblana potem sk贸ra.

- Ale go nie sprzeda. Ta zach艂anna suka nie sprzeda domu, nie da mi mojej cz臋艣ci. Niczego mi nie da. Nie odda swoich ci臋偶ko zarobionych pie­ni臋dzy nienormalnemu ch艂opakowi. Wi臋c trzeba wzi膮膰 samemu. Ju偶 czas. Czas wzi膮膰 sobie wszystko. Ty suko.

- 艢wiat艂a, sto procent - poleci艂a Eve. Kiedy zab艂ys艂y lampy, Blue mrugn膮艂 oczami jak cz艂owiek, kt贸ry budzi si臋 z transu.

- Niczego nie musz臋 ci m贸wi膰 - oznajmi艂.

- Nie. Powiedzia艂e艣 ju偶 do艣膰.

22

Wys艂a艂a tam psy, androidy oraz ekip臋 poszukiwawcz膮 ze sprz臋tem po­trzebnym do lokalizacji, identyfikacji i wykopania zw艂ok.

Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e robota b臋dzie bardzo trudna i czasoch艂onna.

Za偶膮da艂a, aby Morris stawi艂 si臋 do tego zadania osobi艣cie i poprosi艂a go o skompletowanie dla siebie zespo艂u. Nie by艂a zaskoczona, kiedy Whitney i Tibbie oznajmili, 偶e wybieraj膮 si臋 razem z ekip膮; spodziewa艂a si臋 tego.

Istnia艂a szansa, 偶e przez jaki艣 czas - bardzo kr贸tki - media nie dowie­dz膮 si臋 o niczym, ale przeciek informacji by艂 nieunikniony, tak samo jak ujawnienie obrzydliwo艣ci.

Eve chcia艂a przygotowa膰 si臋 na to i porz膮dnie wszystko przemy艣le膰, z dala od t艂umu policjant贸w brz臋cz膮cych jej nad g艂ow膮 i bez nieustannych pyta艅 pod jej adresem. Polecia艂a wi臋c na p贸艂noc stanu jednym z odrzuto­wych helikopter贸w Roarke'a, kt贸ry wzi膮艂 te偶 na siebie obowi膮zki pilota.

Lecieli w nieustaj膮cym, pos臋pnym deszczu. Taka ju偶 jest ta matka na­tura, pomy艣la艂a Eve, zawsze musi dorzuci膰 swoje trzy grosze, 偶eby dodatko­wo zohydzi膰 cz艂owiekowi prac臋 wystarczaj膮co wstr臋tn膮 sam膮 w sobie. W pewnej chwili dostrzeg艂a niewielki zygzak b艂yskawicy na samym hory­zoncie, daleko na p贸艂nocy. Bardzo sobie 偶yczy艂a, 偶eby nie musia艂a ogl膮da膰 tego wszystkiego z bliska.

Roarke o nic nie pyta艂, przez ca艂y czas lotu nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. Dzi臋ki temu uda艂o jej si臋 uspokoi膰 i zebra膰 si艂y na to, co mia艂o nadej艣膰. Przy takich zadaniach nie by艂o mowy o rutynie. Nie spos贸b by艂o jej nabra膰.

- Ju偶 prawie jeste艣my na miejscu. - Zerkn膮艂 na elektroniczn膮 map臋 z wy艣wietlonym celem ich podr贸偶y i skin膮艂 g艂ow膮, pokazuj膮c co艣 za przed­ni膮 szyb膮 helikoptera. - Na godzinie drugiej.

Dom nie wygl膮da艂 imponuj膮co. Wida膰 to by艂o dobrze z powietrza, kiedy podchodzili do l膮dowania. Ma艂y, zaniedbany i na niezbyt wprawne oko Eve Dallas - 藕le utrzymany. Mia艂a te偶 wra偶enie, 偶e dach jest zapadni臋ty, czyli prawdopodobnie przecieka. Trawnik wychodz膮cy na w膮sk膮 drog臋, pn膮c膮 si臋 po spadzistej stromi藕nie, by艂 zachwaszczony i wala艂y si臋 po nim stosy 艣mieci.

Ale z przeciwnej strony, na ty艂ach domu, wznosi艂 si臋 wysoki p艂ot, a wzd艂u偶 niego ros艂y drzewa. Trawiasty teren by艂 tu nier贸wny, to wznosi艂 si臋, to opada艂.

W okolicy sta艂y te偶 inne domy - co oznacza艂o, 偶e wkr贸tce pojawi膮 si臋 ga­pie i ciekawscy s膮siedzi - a jednak by艂o to miejsce na tyle odosobnione, zw艂aszcza 贸w trawnik za p艂otem zaro艣ni臋tym drzewami, 偶e cz艂owiek odpo­wiednio zdeterminowany, kt贸ry wie, 偶e musi co艣 zrobi膰, m贸g艂 liczy膰 na wzgl臋dny spok贸j przy swojej pracy.

Mundurowi dostali polecenie, aby chodzi膰 po okolicznych domach i py­ta膰 o rodzin臋 Blue, czarn膮 furgonetk臋 i wszelkie podejrzane sprawy.

Helikopter dotkn膮艂 ziemi. Roarke wy艂膮czy艂 silniki.

- Wsp贸艂czujesz mu troch臋. Temu Blue. Eve wyjrza艂a przez szyb臋. Przebijaj膮c wzrokiem deszcz, zapatrzy艂a si臋 na dom, na brudne okna i ob艂a偶膮c膮 p艂atami farb臋, podobn膮 do strup贸w na zniszczonej, pomarszczonej sk贸rze.

- Wsp贸艂czuj臋 bezbronnemu dziecku, nad kt贸rym zn臋ca艂a si臋 w艂asna matka. Wiemy na pewno, 偶e by艂a dla niego brutalna i okrutna. My wiemy, jak to jest, Roarke. - Odwr贸ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na m臋偶a. - Wiemy, jak to potrafi skrzywi膰, okaleczy膰 cz艂owieka. Do czego potrafi go doprowadzi膰. I jeszcze co艣 mnie lekko k艂uje w sercu na my艣l, jak wymanewrowa艂am to dziecko na przes艂uchaniu. W艂a艣ciwie wcale nie jest mi lekko. Widzia艂e艣, jak mu da艂am popali膰.

- Widzia艂em, 偶e zrobi艂a艣 to, co trzeba by艂o zrobi膰, chocia偶 sama ci臋偶ko to znios艂a艣. Dla ciebie to by艂o r贸wnie bolesne jak dla niego. Mo偶e nawet bardziej.

- Trzeba by艂o - zgodzi艂a si臋, przyjmuj膮c to jako usprawiedliwienie. - Bo tych wszystkich kobiet nie zabi艂o dziecko. To nie dziecko je gwa艂ci艂o i masakrowa艂o, nie dziecko wycina艂o im oczy. I to nie dziecko pos艂a艂o Pea­body do szpitala. Tak wi臋c w ostatecznym rozrachunku nie mog臋 powie­dzie膰, 偶e wsp贸艂czuj臋 Johnowi Blue. Wycierpia艂am tyle samo co on.

- Wi臋cej.

- Mo偶e. - Wzi臋艂a g艂臋boki oddech. - Mo偶e wi臋cej. I tak jak on zabi艂am swojego dr臋czyciela.

- Nie tak jak on. Nie por贸wnuj si臋 do niego. - Czeka艂, 偶eby jej to po­wiedzie膰; to by艂o niezwykle wa偶ne. - Ty by艂a艣 dzieckiem. Ma艂膮, przera偶on膮, skrzywdzon膮 dziewczynk膮. To, co zrobi艂a艣, zrobi艂a艣 we w艂asnej obronie. Chcia艂a艣, 偶eby koszmar si臋 sko艅czy艂. A on by艂 doros艂ym m臋偶czyzn膮. Mia艂 wyb贸r. M贸g艂 odej艣膰 od matki. To prawda, 偶e okrutnie go okaleczy艂a, ale kie­dy mordowa艂, by艂 ju偶 doros艂y.

- Tamto dziecko nosi艂 w sobie. Wiem, 偶e to brzmi jak gadka psychiatry, ale taka jest prawda. Ja i ty tak samo nosimy w sobie to zagubione dziecko.

- I?

- I panujemy nad nim, nie pozwalamy, 偶eby wy偶ywa艂o si臋 na niewin­nych tylko z tej przyczyny, 偶e kiedy艣 kto艣 je skrzywdzi艂. Wiem o tym. Nie musisz mnie uspokaja膰. Wiem. Mnie i tobie to dziecko pomaga broni膰 nie­winnych. Ja broni臋 ich w pracy, ty za艂o偶y艂e艣 Dochas. Mogli艣my p贸j艣膰 inn膮 drog膮, ale nie poszli艣my.

- M贸w za siebie. Ja wiem, co to s膮 manowce. U艣miechn臋艂a si臋, dzi臋kuj膮c w my艣lach Bogu za tego cz艂owieka.

- A poza tym nie dotarli艣my jeszcze do kresu tej drogi. Roarke - do­tkn臋艂a jego d艂oni - nie masz poj臋cia, jak trudne jest to, co nas teraz czeka.

- Mam wyobra藕ni臋.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, momentalnie pochmurniej膮c.

- Wyobra藕nia tutaj nie wystarczy. Ja znam takie rzeczy z do艣wiadcze­nia. To przechodzi wyobra偶enie. Nie b臋d臋 ci臋 prosi膰, 偶eby艣 wr贸ci艂 do domu albo 偶eby艣 trzyma艂 si臋 z daleka, bo wiem, 偶e nie pos艂uchasz. Powiem ci tyl­ko tak: je艣li poczujesz, 偶e musisz zrobi膰 sobie chwil臋 przerwy, nie kr臋puj si臋. Odejd藕 na par臋 minut. Inni na pewno nie b臋d膮 si臋 kr臋powa膰. Nie ma si臋 czego wstydzi膰.

Ale ty, pomy艣la艂, na pewno nie pozwolisz sobie na chwil臋 przerwy.

- Powiedz mi tylko, co mam robi膰 - odpar艂.

Wyda艂a rozkaz, aby otoczy膰 ty艂y domu. Androidy i psy rozpocz臋艂y prze­szukiwanie terenu, a ekipa pod jej dow贸dztwem wesz艂a do 艣rodka. W po­wietrzu wisia艂a obrzydliwa wilgo膰, a wsz臋dzie panowa艂y egipskie ciemno­艣ci. Jednak kiedy Eve poda艂a komend臋, lampy rozb艂ys艂y jak drugie s艂o艅ce.

John Blue nie toleruje zamkni臋tych, ciemnych pomieszcze艅, pomy­艣la艂a.

Zabija艂 w mniejszym z dw贸ch pokoj贸w. Eve domy艣la艂a si臋, 偶e w dzieci艅­stwie tam w艂a艣nie mieszka艂, kiedy przyje偶d偶a艂 tutaj z wizyt膮. Na drzwiach, od zewn膮trz, zamontowano zamki. Wygl膮da艂y na stare; z ca艂膮 pewno艣ci膮 by­艂a to robota jego matki. Zamyka艂a go tutaj, w ciemnym pokoju, tak jak jej matka zamyka艂a j膮.

I dlatego w艂a艣nie zabi艂 j膮 tutaj, nag膮, na poplamionym materacu. I in­ne kobiety, w ten sam spos贸b, na jej podobie艅stwo.

- Wszystko ma by膰 zebrane, zabezpieczone i opisane - rozkaza艂a.

- Przeszuka膰 dok艂adnie. Mo偶ecie natrafi膰 na przedmioty osobiste nale偶膮­ce do ofiar, kt贸re umo偶liwi膮 ich identyfikacj臋. Kiedy ju偶 sko艅czycie, prosz臋 ustawi膰 tutaj przeno艣ne laboratorium, a technicy niech pobior膮 pr贸bki. Zidentyfikujemy ka偶d膮 ofiar臋, kt贸r膮 tutaj przywi贸z艂.

- Pani porucznik... - Podszed艂 do niej jeden z cz艂onk贸w ekipy. Mia艂 na sobie pe艂ny kombinezon ochronny, ale nie za艂o偶y艂 jeszcze maski z filtrem.

- Jest kilka cia艂.

- Ile?

- Psy znalaz艂y ju偶 si贸dme, a zdaje si臋, 偶e jeszcze nie sko艅czy艂y.

- Ju偶 tam id臋.

Feeney podszed艂 do niej szybkim krokiem. Garnitur, w kt贸ry wystroi艂a go 偶ona, by艂 wysmarowany jak siedem nieszcz臋艣膰 i oblepiony paj臋czynami.

- W piwnicy znale藕li艣my robokopark臋 - oznajmi艂. - Wygl膮da na ca艂­kiem now膮, ale by艂a w u偶yciu.

- Po co macha膰 szpadlem, kiedy s膮 maszyny, i to takie m臋skie zabawki, co porz膮dnie warcz膮? S膮siedzi mogli co艣 s艂ysze膰.

- Wy艣l臋 kilku mundurowych, niech pochodz膮 i popytaj膮.

- Zabieraj si臋 do roboty. - Eve wci膮gn臋艂a kombinezon i wysz艂a z domu, nios膮c mask臋 w d艂oni.

Siedem cia艂, pomy艣la艂a. Ale psy szukaj膮 dalej. Ona wiedzia艂a dok艂ad­nie, ile znajd膮.

Androidy uwija艂y si臋 wzd艂u偶 i wszerz trawiastej nier贸wno艣ci za domem. Nagle jeden z obw膮chuj膮cych ziemi臋 ps贸w szczekn膮艂, a jego ogon zacz膮艂 艣miga膰 tam i z powrotem. Na sygna艂 dany przez opiekuna zatrzyma艂 si臋 i usiad艂, czekaj膮c cierpliwie.

Zrobi艂 to, co do niego nale偶a艂o. A ludzie ustawili na ziemi znak z cyfr膮 osiem.

Eve podesz艂a do Whitneya, stoj膮cego pod roz艂o偶ystym czarnym paraso­lem.

- Czy mam zaczyna膰 ekshumacj臋, panie komendancie?

- Osiem - odpar艂, patrz膮c na poro艣ni臋ty traw膮 teren. Twarz mia艂 st臋偶a­艂膮, jak wykut膮 w granicie. - To wasza akcja, porucznik Dallas - doda艂.

- Je艣li rozkopiemy ziemi臋, psy mog膮 straci膰 orientacj臋. Ja wstrzyma艂a­bym si臋 z ekshumacj膮, dop贸ki nie b臋dziemy mieli pewno艣ci, 偶e zlokalizo­wano ju偶 wszystkie zw艂oki.

- Oczywi艣cie. Jest dziewi膮tka - mrukn膮艂 Whitney. W domu i na zewn膮trz trwa艂a wyt臋偶ona praca. Policjanci w szarych kombinezonach przemykali dooko艂a niczym duchy. S艂ycha膰 by艂o szczeka­nie ps贸w i sygna艂y wydawane przez androidy. Woko艂o stercza艂y wbite w zie­mi臋 oznaczenia.

- Do艣膰! - zawo艂a艂a Eve, kiedy min臋艂o p贸艂 godziny, a 偶aden z ps贸w ani ra­zu nie da艂 g艂osu. - Kopacze, do roboty. Dajcie 艣wiat艂o! - krzykn臋艂a, wcho­dz膮c na traw臋. Ziemia by艂a tu mi臋kka i g膮bczasta. - Rozdzieli膰 si臋 na dwie grupy, jedna zaczyna od zachodu, druga od wschodu. Morris!

- Jestem.

- Masz raz - dwa zidentyfikowa膰 zw艂oki. Albo jeszcze szybciej.

- Zebra艂em dwa komplety dokumentacji dentystycznej poszukiwanych kobiet: miejscowych i tych, kt贸re zagin臋艂y u nas, w mie艣cie. Tylko 偶e nawet na obu listach razem nie ma tylu os贸b. - Przyjrza艂 si臋 ekipom kopaczy roz­poczynaj膮cym prac臋. - Ale w przeno艣nym laboratorium mam sprz臋t, kt贸ry por贸wna to, co znajdziemy, z dokumentacj膮. Je艣li czego艣 si臋 nie uda zrobi膰 t膮 metod膮, identyfikacja potrwa troch臋 d艂u偶ej.

- Pod traw膮 jest sporo kamieni - zauwa偶y艂 Roarke. - A ziemia jest te­raz mokra i grz膮ska. Robokoparki b臋d膮 si臋 d艂ugo babra膰 w tym b艂ocie.

- Umiesz obs艂ugiwa膰 co艣 takiego?

- Umiem.

- Da膰 mu sprz臋t! - zawo艂a艂a Eve, po czym odwr贸ci艂a si臋 z powrotem do Roarke'a. - B臋dziesz si臋 posuwa膰 w kierunku po艂udniowym. Morris, przy­dziel mu jednego ze swoich. Do roboty.

Nasun臋艂a na twarz mask臋, w艂膮czy艂a filtr i podesz艂a do pierwszego znaku. Stan臋艂a przy nim, czekaj膮c cierpliwie, tak jak przedtem ten pies tropiciel.

- Zlokalizowa艂em zw艂oki - zameldowa艂 operator robokoparki. Maszyna zosta艂a wy艂膮czona. Dalej trzeba by艂o pracowa膰 r臋cznie, ostro偶nie kopa膰 do wt贸ru popiskiwania czujnik贸w, kt贸re pod cienk膮 warstw膮 ziemi widzia艂y ju偶 ludzkie w艂osy, mi臋艣nie, ko艣ci.

Najpierw ukaza艂y si臋 d艂onie ze splecionymi palcami - a w艂a艣ciwie to, co pozosta艂o z d艂oni. Filtr w masce dzia艂a艂 jak nale偶y, ale nie m贸g艂 poradzi膰 sobie do ko艅ca z efektami proces贸w, kt贸rym cia艂o podlega po 艣mierci. Mimo to Eve nie odwr贸ci艂a si臋; podesz艂a bli偶ej, pochylona, patrz膮c, jak spod zie­mi wy艂aniaj膮 si臋 szcz膮tki kobiety.

Mia艂a d艂ugie w艂osy. D艂u偶sze ni偶 w momencie 艣mierci, pomy艣la艂a poli­cjantka. Kiedy cz艂owiek 偶egna si臋 z 偶yciem, w艂osy zagadkowym sposobem rosn膮 nadal. Teraz by艂y one ciemne od b艂ota, ale domy艣la艂a si臋 ich koloru: jasnobr膮zowy.

Znale藕li艣my ci臋 wreszcie, szepn臋艂a w my艣lach. Odzyskasz swoj膮 to偶sa­mo艣膰. Aten, kt贸ry ci to zrobi艂, trafi艂 za kratki. To wszystko, co mog臋 zrobi膰.

- Jak d艂ugo tutaj le偶y? - zapyta艂a Morrisa.

- Kilka miesi臋cy. Powiedzia艂bym, 偶e mniej wi臋cej p贸艂 roku. Dok艂adniej b臋d臋 m贸g艂 stwierdzi膰, kiedy j膮 st膮d wyjmiemy.

- Zabierzcie j膮 - powiedzia艂a Eve. Wyprostowa艂a si臋 i przesz艂a do na­st臋pnego znaku.

Przyniesiony przez deszcz fa艂szywy mrok g臋stnia艂. Nadchodzi艂a noc. W powietrzu wisia艂y ch艂贸d, wilgo膰 oraz przygn臋biaj膮cy fetor 艣mierci. Ozna­czone cia艂a le偶a艂y w workach obok ziej膮cych w ziemi dziur, czekaj膮c na transport. Lu藕ne szcz膮tki zgromadzono na brezentowych p艂achtach pod rozbitymi namiotami, a zesp贸艂 Morrisa pracowa艂 nad ich identyfikacj膮.

Wygl膮da艂o to jak masowy gr贸b.

W powietrzu kr膮偶y艂y helikoptery z prasy i telewizji, omiataj膮c ca艂y te­ren 艣wiat艂ami reflektor贸w. Podobno dziennikarze biwakowali te偶 na traw­nikach s膮siaduj膮cych posesji. Nie potrzebowali zbyt wiele czasu, 偶eby tu dotrze膰. Miejsce, gdzie rozegra艂y si臋 przera偶aj膮ce ludzkie tragedie, praw­dopodobnie by艂o w tym momencie na ekranach telewizor贸w w ca艂ym sta­nie. W ca艂ym kraju. Na ca艂ym cholernym 艣wiecie.

A ludzie siedzieli w domach i ogl膮dali. I cieszyli si臋, 偶e jest im ciep艂o i nie pada na g艂ow臋. Cieszyli si臋 偶yciem.

Kto艣 przyni贸s艂 kaw臋 i Eve wypi艂a j膮 machinalnie, nie czuj膮c smaku. Z艂apa艂a drugi, pe艂ny kubek i posz艂a tam, gdzie pracowa艂 Roarke.

- To ju偶 moje trzecie. - Otar艂 d艂oni膮 mokr膮 od deszczu twarz, patrz膮c przed siebie nieobecnym wzrokiem. Wy艂膮czy艂 robokopark臋 i odstawi艂 j膮 na bok, 偶eby ludzie mogli zacz膮膰 prac臋. - Mia艂a艣 racj臋. To przechodzi wszelkie wyobra偶enie.

- Zr贸b sobie przerw臋. - Poda艂a mu kaw臋.

Roarke cofn膮艂 si臋 o kilka krok贸w. Uni贸s艂 mask臋, zsuwaj膮c j膮 na czo艂o; zreszt膮 i tak by艂a praktycznie nieprzydatna. Ukaza艂a si臋 spod niej twarz, blada, mokra od potu i pos臋pna jak ciemna mogi艂a.

- Kiedy przyjdzie na mnie czas umiera膰, nie dam si臋 po艂o偶y膰 do ziemi - powiedzia艂 cicho. - Niech b臋dzie, 偶e z prochu powsta艂e艣, w proch si臋 ob­r贸cisz, ale ja nie b臋d臋 si臋 tapla膰 w b艂ocie i w mule. Wol臋 ogie艅. Szybko i czysto.

- Przekupisz Boga i b臋dziesz 偶y艂 wiecznie. Masz wi臋cej pieni臋dzy ni偶 on.

Zmusi艂 si臋 do bladego u艣miechu, 偶eby sprawi膰 jej przyjemno艣膰.

- Zawsze warto spr贸bowa膰. - Wypi艂 swoj膮 kaw臋 i rozejrza艂 si臋 dooko艂a; nie mo偶na by艂o nie patrze膰 na ten potworny widok. - Jezu Chryste, Eve...

- Wiem. To jego prywatny cmentarzyk.

- Prywatna hekatomba, powiedzia艂bym raczej. Przez chwil臋 sta艂a razem z nim w milczeniu, przys艂uchuj膮c si臋, jak deszcz b臋bni ponuro o czarne plastikowe worki.

- Morris zidentyfikowa艂 ju偶 kilka ofiar za pomoc膮 dokumentacji den­tystycznej. S膮 tutaj Marjorie Kates i Breen Merriweather. Z miejscowych - Lena Greenspan, lat trzydzie艣ci jeden, matka dw贸jki dzieci, mieszka艂a pi臋膰 kilometr贸w st膮d. I Sarie Parker, lat dwadzie艣cia osiem, nauczycielka dla doros艂ych, pracowa艂a w lokalnej szkole. W niekt贸rych przypadkach pewnie oka偶e si臋, 偶e porywa艂 bezdomne kobiety albo dziewczyny do towa­rzystwa. Ale zidentyfikujemy wszystkie. Czas nie gra roli. Dowiemy si臋, kim by艂a ka偶da z nich.

- To bardzo wa偶ne, kim by艂y, sk膮d pochodzi艂y, kto je kocha艂. Musisz uczyni膰 z tego priorytet, bo inaczej oka偶e si臋, 偶e w tych grobach nie le偶膮 ludzie, tylko gnij膮ce cia艂a i ko艣ci. To on odebra艂 im to偶samo艣膰, sprawi艂, 偶e tym w艂a艣nie si臋 sta艂y. Mam racj臋?

- Tak - odpar艂a, patrz膮c, jak kopacze wk艂adaj膮 do worka kolejne zw艂o­ki. - A to nieprawda. To prawdziwi ludzie.

Gdy by艂o po wszystkim, kiedy nie pozosta艂o ju偶 nic do zrobienia, przy­najmniej na miejscu, Eve zdj臋艂a kombinezon i rzuci艂a go na stos brudnych ubra艅 roboczych, kt贸re mia艂y zosta膰 zdezynfekowane i wyrzucone. Marzy­艂a o gor膮cym prysznicu, o d艂ugich godzinach pod ukropem, a potem - o jeszcze d艂u偶szym kamiennym 艣nie.

Ale to jeszcze nie by艂 koniec.

Si臋gn臋艂a do kieszeni, wyci膮gn臋艂a schowan膮 pastylk臋 pobudzaj膮c膮, kt贸­r膮 po艂kn臋艂a na sucho, id膮c w kierunku helikoptera, gdzie czeka艂 na ni膮 Ro­arke.

- B臋d臋 mia艂 do ciebie jedn膮 pro艣b臋... - zacz膮艂.

- Tym, co dzisiaj zrobi艂e艣, zas艂u偶y艂e艣 sobie na znacznie wi臋cej, Roarke. Znacznie wi臋cej.

- Mam na ten temat akurat inne zdanie, ale chcia艂bym ci臋 poprosi膰 o jedn膮 rzecz. Kiedy ju偶 zamkniesz spraw臋, chc臋, 偶eby艣 po艣wi臋ci艂a mi dwa dni. Oderwijmy si臋 od tego wszystkiego na dwa dni. Mo偶emy je sp臋dzi膰 w domu, mo偶emy pojecha膰, gdzie tylko sobie za偶yczysz, ale chc臋, 偶eby艣my ofiarowali sobie ten czas. Jest potrzebny nam obojgu. Powiedzia艂bym, 偶e musimy sobie to wszystko pouk艂ada膰, ale wiem, 偶e to niemo偶liwe. Tak na­prawd臋 tego si臋 nie da pouk艂ada膰. - Roarke zdj膮艂 sk贸rzany pasek, kt贸rym zwi膮zywa艂 w艂osy. - Powiem wi臋c tak: potrzebny nam ten czas, aby odzyska膰 r贸wnowag臋 psychiczn膮.

- To jeszcze troch臋 potrwa. Dop贸ki Peabody nie wstanie z 艂贸偶ka, musz臋 by膰 w pobli偶u.

- To oczywiste.

- No w艂a艣nie. - I mia艂a pewno艣膰, 偶e to dla niego naprawd臋 oczywiste.

Przesz艂a na drug膮 stron臋 helikoptera, pokazuj膮c gestem Roarke'owi, 偶eby poszed艂 za ni膮. By膰 mo偶e to by艂o g艂upie, 偶eby chowa膰 si臋 w takim miejscu, ale na miejscu zbrodni zosta艂o sporo policjant贸w, a chocia偶 Eve z艂o偶y艂a ju偶 oficjalne o艣wiadczenie mediom, kilku dziennikarzy nadal kr臋ci艂o si臋 w po­bli偶u, licz膮c na co艣 jeszcze.

Ze strony porucznik Dallas nie mieli ju偶 na co liczy膰. I nie zamierza艂a po艣wi臋ca膰 im swojej prywatno艣ci.

Oplot艂a m臋偶a ramionami w pasie, przytuli艂a policzek do jego policzka.

- Post贸jmy tak sobie przez chwil臋, dobrze?

- Bardzo ch臋tnie.

- Strasznie to prze偶ywam. Na co艣 takiego nigdy nie mo偶na si臋 przygo­towa膰. Nie ma sposobu. I do tego jeszcze wiadomo, 偶e sprawca nie ponie­sie zas艂u偶onej kary, bo za tak膮 zbrodni臋 偶adna kara nie jest odpowiednia. Niedobrze mi. Wszystko si臋 we mnie przewraca.

Odwr贸ci艂a g艂ow臋, opar艂a j膮 o rami臋 m臋偶a.

- Dlatego zgadzam si臋. Dostaniesz te dwa dni. Dla siebie i dla mnie. Po­jed藕my gdzie艣 daleko, Roarke. Tak daleko, 偶eby艣my byli sami. Pole膰my na wysp臋. - Obj臋艂a go mocniej, pr贸buj膮c wyobrazi膰 sobie piasek l艣ni膮cy jak krystaliczny cukier i b艂臋kitn膮 wod臋 zamiast czarnego b艂ota i work贸w na zw艂oki. - Nie musimy nawet bra膰 偶adnych ubra艅.

Roarke westchn膮艂 cicho i opar艂 podbr贸dek na jej g艂owie.

- Nic lepszego nie potrafi艂bym sobie nawet wymarzy膰.

- Musz臋 dzi艣 doko艅czy膰 to, co zosta艂o do zrobienia. Ca艂o艣膰 zajmie jesz­cze chyba kilka dni. A potem wyrywamy st膮d jak rakieta.

Roarke podsadzi艂 j膮 do kabiny helikoptera.

- Na pewno dasz rad臋 za艂atwi膰 t臋 ostatni膮 rzecz jeszcze dzi艣? Pami臋taj, 偶e jedziesz na dopalaczach.

- Kiedy doprowadz臋 wszystko do ko艅ca, b臋d臋 lepiej spa膰. - Zapi臋艂a pas bezpiecze艅stwa i wyj臋艂a komunikator, 偶eby po艂膮czy膰 si臋 z Peabody. 艢mig艂o­wiec wystartowa艂, siek膮c 艂opatami deszcz.

Celina Sanchez otworzy艂a krat臋 od windy, wpuszczaj膮c ich do swojego mieszkania.

- Witam, pani Dallas. Dobry wiecz贸r, panie Roarke. Wygl膮dacie pa艅­stwo na bardzo zm臋czonych.

- Pozory w tym wypadku nie myl膮 - odpar艂a Eve. - Wiem, 偶e ju偶 p贸藕no. Przepraszam za to naj艣cie.

- To 偶aden problem. Prosz臋 siada膰. - Gestem zaprosi艂a ich do 艣rodka. - Zaraz co艣 podam. Jeste艣cie pa艅stwo mo偶e g艂odni?

- O jedzeniu przypomn臋 sobie dopiero za jaki艣 czas. Ale z ch臋ci膮 usi膮d臋.

- I napij臋 si臋 herbaty? - zaproponowa艂a jasnowidz膮ca.

- Herbata dobrze jej zrobi - powiedzia艂 Roarke, uprzedzaj膮c Eve. - Jak zreszt膮 nam obojgu.

- Prosz臋 poczeka膰. To potrwa tylko chwilk臋. - Celina Sanchez oddali艂a si臋 szybkim krokiem. Po艂y eleganckiego peniuaru muska艂y jej bose stopy. - Co z Peabody? - zapyta艂a z kuchni.

- Ca艂kiem nie藕le, zwa偶ywszy na okoliczno艣ci. Przeniesiono j膮 ju偶 na zwyk艂膮 sal臋, ale to i tak zwyk艂a sala w szpitalu, kt贸ry jest 贸smym cudem 艣wiata. Roarke to wszystko za艂atwi艂. W najlepszym razie pole偶y tam jesz­cze kilka dni, a potem mo偶e pozwol膮 jej kurowa膰 si臋 w domu. Musi odzy­ska膰 pe艂n膮 sprawno艣膰.

- Bardzo si臋 ciesz臋. Nie wiem, czy rozmawia艂a ju偶 pani z doktor Mir膮, ale dzi艣 zrobi艂y艣my spore post臋py. My艣l臋, 偶e jutro mog臋 przyj艣膰 na sesj臋 z grafikiem. - Wysz艂a z kuchni, nios膮c tac臋. Kiedy zobaczy艂a wyraz twarzy Eve, stan臋艂a w miejscu. - Co si臋 sta艂o?

- Dzi艣 po po艂udniu zidentyfikowali艣my morderc臋. Jest ju偶 zatrzymany.

- M贸j Bo偶e... - Jasnowidz膮ca z brz臋kiem postawi艂a tac臋 na stoliku.

- Jeste艣cie pewni, 偶e to on? Nie mog臋 uwierzy膰.

- Jeste艣my pewni. Dlatego mi臋dzy innymi zdecydowa艂am si臋 wpa艣膰 do pani jeszcze dzi艣. Rozumiem, 偶e nie ogl膮da艂a pani wiadomo艣ci.

- Nie. Chcia艂am oczy艣ci膰 umys艂. Jak to si臋 sta艂o? Kiedy?

- Przykro mi, 偶e troch臋 pani膮 zaniedba艂am, ale kiedy ju偶 si臋 zacz臋艂o, wszystko naprawd臋 ruszy艂o z kopyta.

- Ale偶 nie ma nawet o czym m贸wi膰. Zamkn臋li艣cie go? A wi臋c to koniec.

- Celina Sanchez odetchn臋艂a powoli, si臋gn臋艂a po dzbanek z herbat膮. - Nie potrafi臋 jeszcze o tym my艣le膰. Co za ulga. Jak go znale藕li艣cie?

- 艢wiadkowie napadu na Peabody przyjrzeli mu si臋 dok艂adnie, widzieli te偶 jego samoch贸d. To by艂 dla nas punkt wyj艣cia. Zgarn臋li艣my go. Na prze­s艂uchaniu da艂 si臋 z艂ama膰 w nieca艂膮 godzin臋.

- Pomimo ca艂ego zm臋czenia musi pani by膰 bardzo zadowolona. - Go­spodyni poda艂a Eve i Roarke'owi nape艂nione fili偶anki. - Mo偶na wi臋c po­wiedzie膰, 偶e spraw臋 doprowadzono do ko艅ca metodami czysto policyjnymi.

- Mieli艣my te偶 nieco szcz臋艣cia.

- A moja pomoc w sumie nie na wiele si臋 przyda艂a.

- To nieprawda. Ma si臋 pani czym pochwali膰.

- Posiada pani dar - doda艂 Roarke. - Dar, kt贸rego nie zawaha艂a si臋 pa­ni u偶y膰.

- To nie zale偶y ode mnie. Nie mam w tej kwestii 偶adnego wyboru.

- O, nie zgadzam si臋. - Eve wypi艂a ma艂y 艂yk herbaty. - Morderstwo Annalisy Sommers by艂o dla pani w艂a艣nie kwesti膮 wyboru.

- S艂ucham? - Fili偶anka Celiny Sanchez zagrzechota艂a o spodeczek. - Co pani powiedzia艂a?

- Obserwowa艂a pani Johna Blue zapewne ju偶 od wielu miesi臋cy. 艢ledzi­艂a go pani my艣lami. Widzia艂a pani, jak zabi艂 swoj膮 matk臋? Czy mo偶e zacz臋­艂a pani go obserwowa膰 ju偶 p贸藕niej? Czy to w艂a艣nie wtedy narodzi艂 si臋 plan pozbycia si臋 konkurentki?

Jasnowidz膮ca patrzy艂a na ni膮 szeroko otwartymi oczami, a jej twarz zbiela艂a jak kreda.

- To okropne - odezwa艂a si臋 w ko艅cu. - Odra偶aj膮ce i obrzydliwe. Oskar­偶a mnie pani o morderstwo? To ja wed艂ug pani zabi艂am biedn膮 Annalis臋? Przecie偶 ten, kto to zrobi艂, siedzi u was pod kluczem. Jakim prawem oskar­偶a pani mnie?

- Cz艂owiek, kt贸ry siedzi u nas pod kluczem, zamordowa艂 pi臋tna艣cie ko­biet. Pi臋tna艣cie, pani Sanchez. Mia艂 u siebie p贸艂k臋, a na niej wystawione s艂oiki z oczami swoich ofiar. Przez ostatnie kilka godzin ekshumowali艣my ich zw艂oki. Zakopywa艂 je na 艂膮ce za domem swojej matki, w p贸艂nocnej cz臋­艣ci stanu. Z pewno艣ci膮 zna pani to miejsce. Znale藕li艣my tam trzyna艣cie cia艂. Trzyna艣cie, 艂膮cznie z matk膮, kt贸r膮 ju偶 zidentyfikowano. Trzyna艣cie ko­biet, kt贸re zakatowa艂. - Eve nie zblad艂a. Twarz mia艂a tward膮 jak kamie艅, a spojrzenie zimne, chocia偶 w oczach b艂yska艂a ju偶 zapowied藕 wielkiego gniewu. - Widzia艂a pani, jak je zabija艂? Razem z Elis膮 Maplewood i Lily Napier mamy pi臋tna艣cie ofiar.

Jasnowidz膮ca zamacha艂a r臋kami, po czym splot艂a je na piersi.

- Nie wierz臋 w艂asnym uszom - powiedzia艂a. - To chyba ta praca tak na pani膮 dzia艂a. Zaczynaj膮 pani puszcza膰 nerwy.

- Jeszcze si臋 trzymam. Gdyby naprawd臋 pu艣ci艂y mi nerwy, to na dzie艅 dobry dosta艂aby pani taki sam 艂omot, jaki Blue zafundowa艂 mojej partnerce.

- Przecie偶 do was przysz艂am, chcia艂am pom贸c, a pani mnie oskar偶a - i to dlaczego? Bo nie mo偶e si臋 pani doliczy膰 ofiar swojego mordercy? Na mi艂o艣膰 bosk膮, do艣膰 tego. Prosz臋 opu艣ci膰 m贸j dom. Prosz臋 natychmiast...

Chcia艂a wsta膰, ale Roarke po prostu si臋gn膮艂 r臋k膮 i posadzi艂 j膮 z powro­tem.

- Siedzimy i nic nie m贸wimy, pani Sanchez. - Jego g艂os by艂 艣miertelnie cichy. - Ja i Eve wracamy z bardzo przygn臋biaj膮cego miejsca, gdzie przez kilka godzin robili艣my bardzo stresuj膮ce rzeczy. Mo偶emy nie zdoby膰 si臋 na uprzejmo艣膰, do kt贸rej pani przywyk艂a z naszej strony, wi臋c na pani miej­scu siedzia艂bym cicho.

- A teraz jeszcze gro藕by. Dzwoni臋 do mojego adwokata.

- Adwokat nie przyjedzie, bo nie odczyta艂am pani jeszcze praw. Odczy­tam je wkr贸tce i b臋dzie pani mog艂a po niego zadzwoni膰, ale na razie sobie porozmawiamy.

- Nie podoba mi si臋 ton tej rozmowy.

- A wie pani, co mnie si臋 nie podoba? Nie podoba mi si臋, kiedy kto艣 pr贸buje si臋 mn膮 pos艂u偶y膰, kiedy jaka艣 zimna suka przypadkowo obdarzo­na przez natur臋 sz贸stym zmys艂em robi mnie w konia, bo planuje zamordo­wa膰 now膮 ukochan膮 swojego by艂ego.

- Niech pani sama pos艂ucha, co pani wygaduje! By艂am wtedy w domu, ca艂膮 noc, wzi臋艂am 艣rodki uspokajaj膮ce. Nie rusza艂am si臋 st膮d ani na krok.

- Nieprawda - wtr膮ci艂 Roarke. - Tak, tak, wiem, nagrania z kamer ochrony mog膮 wykaza膰, 偶e nie wysz艂a pani g艂贸wnym wyj艣ciem i 偶e nie je­cha艂a pani wind膮. Tymczasem, co znamienne, pod pani膮 nikt nie mieszka. Ju偶 od kilku miesi臋cy nie ma pani lokator贸w.

Summerset, pomy艣la艂a Eve. Ta informacja to jego ma艂a cegie艂ka.

- A tym, kt贸rzy tam mieszkali, nie przed艂u偶y艂a pani umowy najmu.

- Mam chyba prawo o tym decydowa膰...

- I w ten spos贸b wszystko sta艂o si臋 proste - kontynuowa艂 Roarke. - Wy­sz艂a pani od siebie, wy艂膮czywszy uprzednio kamery i zesz艂a po schodach do mieszkania 1 - A, sk膮d wydosta艂a si臋 pani wyj艣ciem ewakuacyjnym. Sam to sprawdzi艂em. Nie pomy艣la艂a pani o tym, 偶eby zabezpieczy膰 r臋ce. Znale藕li­艣my odciski palc贸w nale偶膮ce do pani na drzwiach, oknie i mechanizmie schod贸w ewakuacyjnych.

- Ten dom nale偶y do mnie - odpar艂a hardo, ale jej rozedrgane r臋ce nie mog艂y ule偶e膰 na kolanach; co rusz dotyka艂a palcami gard艂a albo przyg艂a­dza艂a sobie w艂osy. - Moje odciski palc贸w mog膮 by膰 wsz臋dzie.

- Annalisa nie pasowa艂a w pe艂ni do typu, kt贸rego szuka艂 morderca - za­stanowi艂a si臋 g艂o艣no Eve. - By艂a mniej wi臋cej podobna, ale r贸偶ni艂a si臋 nie­co od wizji, jak膮 nosi艂 w sobie Blue. W艂osy za ciemne i zbyt kr贸tkie. No i ten kotek. On nigdy nie u偶ywa艂 偶adnych rekwizyt贸w. Ale pani musia艂a na chwil臋 odwr贸ci膰 uwag臋 ofiary. Nie jest pani m臋偶czyzn膮, kt贸ry ma sto dwa­dzie艣cia kilo 偶ywej wagi. Trzeba by艂o co艣 podsun膮膰 ofierze, 偶eby da艂a si臋 podej艣膰 i nie mia艂a czasu na stawienie oporu.

- Bo偶e mi艂osierny! Przecie偶 on j膮 zgwa艂ci艂. Da艂a pani dow贸d 偶ywej wy­obra藕ni, wykaza艂a, 偶e potrafi wymy艣la膰 motywy zbrodni, ale nawet pani nie oskar偶y mnie chyba o to, 偶e zgwa艂ci艂am kobiet臋.

- Nie twierdz臋, 偶e sprawi艂o to pani wielk膮 przyjemno艣膰. U偶y艂a pani sztucznego cz艂onka. Ciekawe jakiej firmy. Sklepy oferuj膮 szeroki wachlarz ofert. Niekt贸re takie gad偶ety s膮 wprost nie do odr贸偶nienia od pierwowzor贸w.

- Eve, prosz臋 ci臋... - mrukn膮艂 Roarke.

- Przepraszam. - Poklepa艂a go po kolanie.

- Nigdy nie uda si臋 pani tego udowodni膰.

- Ale偶 myli si臋 pani, droga Celino. - Eve pochyli艂a si臋, aby jasnowidz膮­ca mog艂a spojrze膰 jej prosto w oczy. - Dobrze pani wie, 偶e mi si臋 uda. Tak samo musia艂a pani zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e nawet bez nieocenionej pomo­cy jasnowidza dorw臋 Johna Blue. Chcia艂a pani zreszt膮, 偶eby mi si臋 uda艂o, ale najpierw musia艂a zgin膮膰 Annalisa. Ma pani prawo zachowa膰 milcze­nie... - zacz臋艂a.

- To czysty ob艂臋d - powiedzia艂a Celina Sanchez, kiedy Eve sko艅czy艂a recytowa膰 poprawion膮 wersj臋 formu艂ki o prawach przys艂uguj膮cych osobie zatrzymanej. - Przecie偶 sama do pani przysz艂am i chcia艂am pom贸c. Po co mia艂abym to robi膰?

- Zawsze lepiej by膰 bli偶ej 藕r贸d艂a informacji. To by艂o sprytne z pani strony, nawiasem m贸wi膮c.

- Dzwoni臋 po mojego adwokata.

- 艢mia艂o - zach臋ci艂a j膮 Eve, wskazuj膮c komunikator. - Prosz臋 to zrobi膰, a do艂o偶臋 wszelkich stara艅, 偶eby dosta艂a pani jak najsurowszy wyrok. Zro­bi臋 z tego swoj膮 prywatn膮 misj臋 dziejow膮. Jestem zm臋czona i chc臋 zamk­n膮膰 t臋 spraw臋. Ale jednocze艣nie poniewa偶 jestem tak zm臋czona, nie od­m贸wi臋, je艣li wyrazi pani ch臋膰 wsp贸艂pracy. Mo偶emy spr贸bowa膰 doj艣膰 do porozumienia.

Na twarzy jasnowidz膮cej przez jedn膮 chwil臋 odbi艂a si臋 przebieg艂o艣膰.

- Blue nie ma powodu, 偶eby k艂ama膰 - doda艂a Eve. - Wie dok艂adnie, ile kobiet zabi艂 i co zrobi艂 ka偶dej z nich. By艂o ich pi臋tna艣cie, a tej nocy, kiedy zamordowano Annalis臋 Sommers, nie m贸g艂 si臋 znajdowa膰 w parku Green­peace. Ma alibi.

- W takim razie to na pewno...

- Kto艣 inny? - podpowiedzia艂a Eve. - Owszem. To by艂 kto艣 inny. Kto艣, kto zna艂 szczeg贸艂y 艣ledztwa, i to takie, kt贸rych nie ujawniono mediom. Kto艣, kto potrafi艂 zdoby膰 i wykorzysta膰 t臋 wiedz臋. Ale ten kto艣 inny to nie by艂 m臋偶czyzna. Tamtej nocy w parku nie by艂o 偶adnego m臋偶czyzny. By艂a tam tylko pani. I kobieta, dla kt贸rej Lucas Grande rozsta艂 si臋 z pani膮.

- Decyzj臋 o rozstaniu podj臋li艣my wsp贸lnie, a Lucas nie spotyka艂 si臋 z ni膮, kiedy byli艣my razem.

- To prawda. Porz膮dny facet. Uczciwy. Nie zdradza艂 pani. Ale pozna艂 Annalis臋 Sommers, zanim si臋 rozstali艣cie. Nawiasem m贸wi膮c, sam to po­twierdzi艂. Pozna艂 j膮 i co艣 zaiskrzy艂o. I za艂o偶臋 si臋, 偶e pani o tym wiedzia艂a, by膰 mo偶e nawet jeszcze zanim on si臋 po艂apa艂 w swoich uczuciach. Za艂o偶臋 si臋, 偶e czyta艂a pani w jego my艣lach, kiedy tylko si臋 da艂o.

- M贸wi艂am ju偶, 偶e nie robi臋 tego na si艂臋.

- To k艂amstwo. Do tej pory traktowa艂a pani sw贸j dar jak zabawk臋. Cie­kawa, pasjonuj膮ca rozrywka, do tego lukratywna. Powiedzia艂a mi pani kie­dy艣, 偶e jest osob膮 p艂ytk膮. To szczera prawda, jak si臋 okaza艂o. Lucas przesta艂 pani膮 kocha膰, chcia艂 odej艣膰. Aby wi臋c ocali膰 swoj膮 dum臋, musia艂a pani stworzy膰 pozory 偶yczliwego rozstania. A teraz, prosz臋 bardzo, jego nowa to­warzyszka ginie straszliw膮 艣mierci膮, a pani ju偶 czeka z otwartymi ramiona­mi, gotowa utuli膰 go w rozpaczy. Nie uroni艂a pani mo偶e kilku 艂ez, kiedy dzi艣 po po艂udniu wybra艂a si臋 do Lucasa, aby go pocieszy膰?

- Mam prawo spotyka膰 si臋 z Lucasem. To zwyk艂a przyzwoito艣膰...

- Jaka przyzwoito艣膰?! - nie wytrzyma艂a Eve, a jasnowidz膮ca poderwa­艂a g艂ow臋, sp艂oszona jej ostrym tonem. - Zna艂a pani Johna Blue i jego zbrod­nie, wiedzia艂a, gdzie on mieszka, na d艂ugo przed tym, jak zjawi艂a si臋 pani w moim gabinecie. Patrzy艂a pani, jak zabija, raz po raz, wci膮偶 na nowo. I po­s艂u偶y艂a si臋 pani nim i jego ofiarami. I mn膮. A sprzedawczyni z pasmanterii na przedmie艣ciu zapami臋ta艂a pani膮. To by艂o sprytne, 偶eby i艣膰 do sklepu z dala od centrum, ale jest pani kobiet膮, kt贸ra rzuca si臋 w oczy. Wiemy od tej sprzedawczyni, 偶e by艂a pani w jej sklepie cztery miesi膮ce temu. Cztery miesi膮ce. I kupi艂a pani trzy metry czerwonej pr膮偶kowanej wst膮偶ki.

Blade policzki Celiny Sanchez zmieni艂y kolor. Poszarza艂y.

- To jeszcze... 偶aden dow贸d...

- Mo偶na by powiedzie膰, 偶e to tylko moje przypuszczenia albo zwyczaj­ny zbieg okoliczno艣ci. Ale wszystko tak 艂adnie do siebie pasuje. Narz臋dzie zbrodni, motyw, sposobno艣膰 dokonania morderstwa. - Eve wyprostowa艂a po kolei trzy palce. - Zna艂a pani ofiar臋, wiedzia艂a ze szczeg贸艂ami, jak wy­gl膮da艂y poprzednie morderstwa, mia艂a pani na podor臋dziu narz臋dzie zbrodni. Potrafimy udowodni膰, 偶e wst膮偶ka, kt贸r膮 uduszono Annalis臋 Som­mers, zosta艂a zakupiona w tamtym sklepie na przedmie艣ciu. Zajmie to tro­ch臋 czasu, ale da si臋 zrobi膰. A wtedy poczuje j膮 pani na w艂asnej szyi. - Od­czeka艂a chwil臋, aby ta informacja dotar艂a i zrobi艂a swoje. - Nikt inny nie m贸g艂 jej zabi膰. Tylko pani. Czeka pani膮 odsiadka. Trzeba si臋 z tym pogo­dzi膰. Jest pani w ko艅cu siln膮 kobiet膮.

- Jestem. - Celina Sanchez wzi臋艂a do r臋ki fili偶ank臋, zmarszczy艂a z niesmakiem nos. - Wola艂abym napi膰 si臋 brandy. Czy mog臋 pana prosi膰? Jest na p贸艂ce obok drzwi do kuchni. Podw贸jn膮, je艣li mo偶na.

Roarke spe艂ni艂 jej 偶yczenie i oddali艂 si臋 na drug膮 stron臋 pokoju.

- Bardzo go pani kocha. - Jasnowidz膮ca spojrza艂a na Eve. - Mo偶na by powiedzie膰, 偶e to a偶 oburzaj膮ce, jak bardzo.

- Mo偶e pani m贸wi膰, co si臋 pani podoba.

- A co by pani zrobi艂a, jak by pani to znios艂a, gdyby on nagle przesta艂 pani膮 kocha膰? Gdyby pani zrozumia艂a, 偶e z jego strony zamiast mi艂o艣ci jest ju偶 tylko poczucie obowi膮zku, obowi膮zku, kt贸rego ch臋tnie by si臋 zrzek艂, ale nie wie jak, bo jest porz膮dnym cz艂owiekiem i nie chce pani krzywdzi膰? Krzywdzi膰! Czy umia艂aby pani to znie艣膰?

- Nie wiem.

- Nie zatrzymywa艂am go przy sobie. - Celina Sanchez zamkn臋艂a na chwil臋 oczy, a kiedy je otworzy艂a, jej wzrok by艂 ju偶 jasny i czysty. Spokoj­ny. - I pr贸bowa艂am zapomnie膰 o nim, pos艂ucha膰 g艂osu rozs膮dku, zachowa膰 klas臋. Ale ten b贸l... By艂 nie do zniesienia. Nawet kiedy pozna艂 tamt膮 i za­kocha艂 si臋 w niej, nie bola艂o tak bardzo. Wiedzia艂am, 偶e on ju偶 nigdy do mnie nie wr贸ci, 偶e dop贸ki kocha Annalis臋, to nie ma ani cienia szansy, aby pokocha艂 mnie z powrotem.

Roarke przyni贸s艂 jej kieliszek brandy.

- M臋偶czy藕ni czyni膮 z nas swoje niewolnice. Zawsze, nawet kiedy tego nie chc膮. Pierwsza wizja... D膮偶y艂am do niej. By艂am zrozpaczona i sama j膮 wyszuka艂am. Nie wiem, co chcia艂am zrobi膰, ale czu艂am si臋 taka nieszcz臋艣li­wa, taka z艂a i zagubiona, 偶e po prostu si臋 otworzy艂am. I zobaczy艂am go tak wyra藕nie, jak teraz pa艅stwa. To by艂 John Blue. Widzia艂am, co zrobi艂.

Zako艂ysa艂a alkoholem w kieliszku, wypi艂a niewielki 艂yk.

- To nie by艂a jego matka. To nie by艂a pierwsza ofiara tego cz艂owieka. Nie wiem kt贸ra, ile zabi艂 wcze艣niej. To by艂a Breen Merriweather. Nie wi­dzia艂am, jak porwa艂 j膮 z miasta. Zobaczy艂am ich dopiero wtedy, gdy wyci膮­ga艂 j膮 z furgonetki. By艂o ciemno. Bardzo ciemno. Mia艂a zwi膮zane r臋ce i no­gi, a w ustach knebel. Widzia艂am, 偶e bardzo si臋 boi. Wni贸s艂 j膮 do domu i nag­le rozb艂ys艂y lampy, dziesi膮tki lamp. W ich 艣wietle zobaczy艂am wszystko, co z ni膮 robi w tym ohydnym pokoiku i jak potem wynosi j膮 na dw贸r i zako­puje na ty艂ach domu.

- I tak narodzi艂 si臋 pani plan.

- Nie wiem. Przysi臋gam. Nie wiedzia艂am, co mam robi膰 w takiej sytua­cji. Ma艂o brakowa艂o, a pojecha艂abym na policj臋. To by艂a moja pierwsza in­stynktowna my艣l, zaklinam si臋. Ale w ko艅cu nie pojecha艂am. By艂am cieka­wa, kto to jest i jak to mo偶liwe, 偶e dopuszcza si臋 takich czyn贸w.

- Wi臋c zacz臋艂a go pani obserwowa膰 - doko艅czy艂 Roarke. - 呕eby si臋 przekona膰.

- Tak. Fascynowa艂 mnie i jednocze艣nie odpycha艂. Zacz臋艂am go... zg艂臋­bia膰. I wreszcie przysz艂o mi do g艂owy: a gdyby tak zabi艂 Annalis臋? Gdyby to zrobi艂, wszystko by艂oby tak jak dawniej. Przysz艂o mi do g艂owy, 偶eby mu to zleci膰, zap艂aci膰, ale to by艂o zbyt du偶e ryzyko. On jest szalony, m贸g艂by zro­bi膰 mi krzywd臋. I nagle u艣wiadomi艂am sobie, 偶e mo偶e mnie samej by si臋 uda艂o. W艂a艣nie wtedy zamordowa艂 Elis臋 Maplewood. Na miejscu, w mie­艣cie. Wiedzia艂am ju偶, jak trzeba to zrobi膰. - Odrzuci艂a g艂ow臋 w ty艂. - Nie przysz艂am do pani tylko i wy艂膮cznie po informacje. Musia艂am si臋 dowie­dzie膰, jak poprowadzi pani 艣ledztwo, jak szybko go pani wytropi, co sobie pani o mnie pomy艣li. I gdzie艣 w g艂臋bi serca, przysi臋gam pani, mia艂am na­dziej臋, 偶e dopadnie go pani od razu, zanim ja... Ale tak si臋 nie sta艂o. Prze­kazywa艂am pani informacje, marz膮c w g艂臋bi duszy, 偶eby go pani znalaz艂a i zatrzyma艂a, zanim...

- Jednym s艂owem: za 艣mier膰 Annalisy Sommers winne s膮 powolne po­st臋py w 艣ledztwie. Czyli ja.

- By膰 mo偶e. Zgodzi艂am si臋 na hipnoz臋 jeszcze przed Annalis膮 - przypo­mnia艂a Celina. - Sama to zaproponowa艂am. Prosi艂am doktor Mir臋, 偶eby艣my zacz臋艂y, nie zwlekaj膮c, ale ona by艂a bardzo ostro偶na.

- Czyli jest winna, tak samo jak ja.

- Na pewno to mia艂o znaczenie. Gdyby cokolwiek u艂o偶y艂o si臋 inaczej, ca艂a sprawa mog艂aby przyj膮膰 zupe艂nie inny obr贸t. T艂umaczy艂am to sobie tak: je艣li informacje, kt贸re pani przekaza艂am, doprowadz膮 was do niego szybko, to widocznie tak mia艂o by膰. Je艣li Annalis膮 nie b臋dzie wraca艂a tej nocy przez park, zrezygnuj臋. Gdyby nie posz艂a na skr贸ty, da艂abym jej spo­k贸j. To by znaczy艂o, 偶e tak ma by膰. Opowiedzia艂abym wtedy pani o wszyst­kim, co widzia艂am. Ale ona posz艂a przez park, wi臋c wydawa艂o mi si臋, 偶e w艂a艣nie tak ma by膰. Spr贸bowa艂am sta膰 si臋 nim, 偶ebym nie musia艂a my艣le膰 o tym, co robi臋. Sta膰 si臋 nim, 偶ebym mog艂a patrze膰 na to z boku i czu膰 t臋 groz臋. A potem by艂o ju偶 za p贸藕no, 偶eby si臋 wycofa膰. - Wzdrygn臋艂a si臋, wy­pi艂a kolejny 艂yk brandy. - Zobaczy艂a mnie, przez jedn膮 kr贸tk膮 chwil臋. I by­艂a ca艂kiem zdezorientowana. Ale ju偶 by艂o za p贸藕no, 偶eby si臋 cofn膮膰. Nie mog­艂am si臋 powstrzyma膰. C贸偶... - odetchn臋艂a. - Kiedy si臋 pani domy艣li艂a?

- Kiedy dowiedzia艂am si臋, co j膮 艂膮czy艂o z Lucasem Grande.

- Och, prosz臋. - Celina Sanchez zby艂a j膮 machni臋ciem d艂oni. - Jest pa­ni bardzo inteligentna, ale wtedy jeszcze nawet nie zacz臋艂a mnie pani po­dejrzewa膰. Czyta艂am w pani my艣lach w gabinecie doktor Miry, a potem drugi raz, po napa艣ci na Peabody. Musia艂am si臋 jako艣 zabezpieczy膰.

- Nie jest pani jedyn膮 osob膮 na 艣wiecie, kt贸ra potrafi si臋 blokowa膰. - Eve przekrzywi艂a g艂ow臋. - M贸wi艂am pani, 偶e c贸rka Miry wyznaje religi臋 wicca i posiada talent jasnowidzenia. To ona udzieli艂a mi kilku wskaz贸wek.

- Wystawi艂a mnie pani.

- Zgadza si臋. Ale ten pomys艂 by艂 sp贸藕niony, a moja partnerka wyl膮do­wa艂a przez to w szpitalu.

- Nie spodziewa艂am si臋, 偶e on mo偶e na ni膮 napa艣膰. Kiedy zorientowa­艂am si臋, co planuje, by艂o ju偶 za p贸藕no. Pr贸bowa艂am si臋 z pani膮 skontakto­wa膰. Lubi臋 detektyw Peabody.

- Ja te偶. Wzgl臋dem innych kobiet, kt贸re zmasakrowa艂, nie 偶ywi pani, jak widz臋, podobnych sentyment贸w.

Celina Sanchez wzruszy艂a ramionami, lekko i z wahaniem.

- Nie zna艂am ich.

- A ja je znam.

- Zrobi艂am to z mi艂o艣ci. To wszystko by艂o z mi艂o艣ci.

- Bzdura. To by艂o dla siebie i tylko dla siebie. Z egoistycznej ch臋ci zdo­bycia w艂adzy nad drugim cz艂owiekiem. Ludzie nie zabijaj膮 z mi艂o艣ci, pani Sanchez, ale ch臋tnie zas艂aniaj膮 wielkimi s艂owami swoje fatalne pomy艂ki. - Eve podnios艂a si臋 z fotela. - Prosz臋 wsta膰.

- 艁awa przysi臋g艂ych mnie zrozumie. Postaram si臋 o to. To by艂o chwilo­we szale艅stwo, nic wi臋cej. Ogarn臋艂o mnie tym 艂atwiej, 偶e posiadam dar. Sta艂am si臋 taka jak morderca i dlatego zabi艂am Annalis臋.

- Nie zabraniam pani w to wierzy膰. Jest pani aresztowana. Mam wyli­czy膰 zarzuty, jakie postawi pani prokurator? - Eve skin臋艂a g艂ow膮 Roarke'owi, kt贸ry poszed艂 w kierunku windy. - Napa艣膰 na tle seksualnym pierwszego stopnia, morderstwo z premedytacj膮 oraz okaleczenie zw艂ok cz艂owieka, Annalisy Sommers. Jest pani te偶 wsp贸艂winna napa艣ci na tle sek­sualnym, morderstwa oraz okaleczenia, zar贸wno przed jak i po zgonie, pi臋tnastu innych kobiet.

- Pi臋tnastu...? Przecie偶 nie mog臋 odpowiada膰 za to, co on zrobi艂. - Ce­lina Sanchez szarpn臋艂a si臋, chc膮c uwolni膰 r臋ce, na kt贸rych Eve zapina艂a kajdanki.

- Ot贸偶 w艂a艣nie mo偶e pani. A my postaramy si臋, 偶eby przysi臋gli zrozu­mieli, dlaczego powinna pani za to odpowiedzie膰. - Eve spojrza艂a na McNaba i Feeneya, wychodz膮cych z windy. - Dodatkowe zarzuty: wsp贸艂udzia艂 w napadzie z pobiciem i w usi艂owaniu zab贸jstwa policjanta. - Panie detek­tywie, prosz臋 wyprowadzi膰 i osadzi膰 aresztowan膮.

McNab chwyci艂 Celin臋 Sanchez za rami臋.

- Z przyjemno艣ci膮.

- W protokole prosz臋 uj膮膰, 偶e zatrzymania dokona艂a detektyw Peabo­dy, a my dzia艂ali艣my w jej zast臋pstwie.

McNab otworzy艂 usta, a potem zamkn膮艂 je i odchrz膮kn膮艂.

- Dzi臋kuj臋, pani porucznik.

- Jed藕 do domu, ma艂a - powiedzia艂 Feeney do Eve, bior膮c Celin臋 San­chez pod drugie rami臋. - My ju偶 si臋 pani膮 zajmiemy.

Eve pochyli艂a g艂ow臋, ws艂uchuj膮c si臋 w cichn膮cy d藕wi臋k windy, kt贸ra sa­moczynnie zjecha艂a na parter.

- Powinnam jeszcze dzi艣 wezwa膰 tu ekip臋. Pewnie by znale藕li kilka do­datkowych gwo藕dzi do trumny pani jasnowidzki. - Przetar艂a zm臋czone oczy. - A niech tam. Zapiecz臋tujemy drzwi. Do jutra nic nam nie ucieknie.

- Cudownie to brzmi. - Roarke przywo艂a艂 wind臋 z powrotem. - To by艂 艣wietny pomys艂, pani porucznik. Mam na my艣li wpisanie Peabody jako po­licjantki dokonuj膮cej zatrzymania.

- Zas艂u偶y艂a na to. Kurcz臋, wci膮偶 jeszcze mnie nosi. - Eve przeci膮gn臋­艂a si臋 i wesz艂a do windy. - Oczy mi si臋 zamykaj膮, ale cia艂o rzuca si臋 jak g艂upie.

- Co艣 na to poradzimy. Na razie mo偶esz ju偶 zamkn膮膰 oczy. - Roarke po­chyli艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮, mocno i zapami臋tale. - A w domu ja rzuc臋 si臋 na twoje cia艂o.

- Umowa stoi.

Wyszli na zewn膮trz. Eve za艂o偶y艂a na drzwi wej艣ciowe policyjn膮 piecz臋膰.

- Przesta艂o pada膰 - zauwa偶y艂a.

- Ale jeszcze jest troch臋 mglisto.

- Podoba mi si臋.

- Lubi艂a艣 j膮 - stwierdzi艂 Roarke.

- Tak. - Przystan臋艂a przed drzwiami, rozgl膮daj膮c si臋 po ulicy. W艂a艣nie przemkn臋艂a ekspresowa taks贸wka, wzbijaj膮c fontanny wody z ka艂u偶. - Lu­bi艂am j膮 i w pewien spos贸b nadal j膮 lubi臋. Nawet pomimo tego, 偶e wiem, jaka jest i co zrobi艂a.

Roarke obj膮艂 j膮 za ramiona, ona otoczy艂a go r臋k膮 w pasie.

- My艣lisz, 偶e ona go kocha? Tego swojego Lucasa?

- Nie. - Eve wiedzia艂a ju偶, co to znaczy kocha膰. - Ale wydaje jej si臋, 偶e tak.

Tym razem nie pcha艂a si臋 za kierownic臋. Rozsiad艂a si臋 na fotelu pasa­偶era, ziewaj膮c z lubo艣ci膮. Ufnie zamkn臋艂a oczy, maj膮c pewno艣膰, 偶e z Roarkiem wr贸ci prosto do domu.

Tak. Wiedzia艂a, co to znaczy kocha膰.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
12 ROBB J D SREBRNY B艁YSK 艢MIERCI
12 J D Robb Srebrny b艂ysk 艣miercii
20 Robb J D O w艂os od 艣mierci
17 Robb J D Powtorka ze smierci
Robb J D In?ath# 艢mier膰 o tobie pami臋ta
18 Robb J D Roz艂膮czy ich 艣mier膰
J D Robb Roz艂膮czy ich 艣mier膰
J D Robb Randka ze 艣mierci膮
Robb J D In?ath" Naznaczone 艣mierci膮
Robb J D In?ath Srebrny b艂ysk 艣mierci
21 Robb J D Naznaczone 艣mierci膮
Robb J D In?ath! O w艂os od 艣mierci
Robb J D In?ath Powt贸rka ze 艣mierci
7 Randka ze smiercia j d robb
艢mier膰 i ryzyko Robb J D
艢MIER膯 I JEJ OZNAKI