Antologia Rakietowe dzieci

Antologia SF



Rakietowe dzieci



Spis treści

Ray Bradbury Mały morderca (The Smali Assassin) przełożył Piotr W. Cholewa 4

Mark Clinton Na wstędze Möbiusa (Star Bright) przełożył Arkadiusz Nakoniecznik 19

Fritz Leiber Wiadro powietrza (A Pail of Air) przełożyła Stefania Szczurkowska 40

Jerome Bixby To wspaniałe życie (It’s a Good Life) przełożyła Anna Gwarek 53

Poul Anderson Koniec poszukiwań (Terminal Quest) przełożyła Hanna Kobus 71

Theodore Sturgeon Odrzutowiec Miaua (Mewhu’s Jet) przełożyła Ewa Komorowska 89

Frederik Pohl Człowiek, który zjadł świat (The Man Who Ate the World) przełożył Jacek Manioki 125

Gardner Dozois Łańcuchy morza (Chains of the Sea) przełożył Arkadiusz Nakoniecznik 153





Ray Bradbury
Mały morderca
(The Small Assassin)
przełożył Piotr W. Cholewa


Nie potrafiła powiedzieć, kiedy dokładnie przyszło jej na myśl, że jest zabijana. Były jakieś subtelne oznaki, jakieś podejrzenia ostatnich miesięcy, jakieś sprawy głębokie niby przypływ morza. Było tak, jakby patrzyła na absolutnie spokojny pas błękitnych wód, jakby chciała się w nich zanurzyć i dostrzegała, właśnie w chwili, gdy fala unosiła jej ciało, że tuż pod powierzchnią żyją potwory, stwory niewidoczne, opasłe, o chwytnych mackach i ostrych płetwach, groźne, przed którymi nie ma ucieczki.

Pokój falował wokół niej w oparach histerii. Widziała zawieszone nad sobą ostre narzędzia. Słyszała głosy ludzi w sterylnych białych maskach.

Nazwisko, pomyślała. Jak ja się nazywam?

Alice Leiber, nadpłynęła myśl. Żona Davida Leibera. Lecz nie przyniosło jej to spokoju. Była samotna wśród tych szepczących cicho białych fartuchów, samotna ze swym bólem, mdłościami i strachem przed śmiercią.

Jestem mordowana na ich oczach. Ci lekarze, te pielęgniarki nie zdają sobie sprawy. David nie wie. Nikt nie wie oprócz mnie i... i zabójcy, małego mordercy.

Umieram i nie mogę im powiedzieć jak. Śmialiby się i mówili, że majaczę. Zobaczą mordercę, będą go tulić, polubią i nie pomyślą, że jest odpowiedzialny za moją śmierć. Oto stoję przed Bogiem i człowiekiem, umierająca - i nie ma nikogo, kto by mi uwierzył. Wszyscy będą wątpić, uspokajać mnie kłamstwami, zasypywać ignorancją, opłakiwać mnie i ratować mojego zabójcę.

Gdzie jest David, zastanowiła się; czeka na zewnątrz, paląc jednego papierosa po drugim i wsłuchując się w rzadkie łyknięcia bardzo powolnego zegara?

Pot trysnął z całego jej ciała jednocześnie, a wraz z nim krzyk i cierpienie. Teraz. Teraz! Spróbuj mnie zabić, krzyczała. Spróbuj, spróbuj, ale ja nie umrę! Nie!

W jej wnętrzu była pustka. Próżnia. Nagle nie czuła bólu. Zmęczenie. Ciemność. Po wszystkim. Było już po wszystkim. O Boże! Runęła w dół, w czarną nicość ustępującą miejsca nicości i kolejnej nicości i następnej i jeszcze jednej...

Kroki. Delikatne, zbliżające się kroki. Głosy ludzi starających się mówić cicho.

- Śpi - odezwał się daleki głos. - Proszę jej nie niepokoić. Zapach tweedu, fajki, znajomego płynu po goleniu. Wiedziała, że stoi przy niej David. A obok nieskazitelny zapach doktora Jeffersa. Nie otwierała oczu.

- Nie śpię - powiedziała cicho. To było zaskoczenie, ulga - że mogła mówić, że nie była martwa.

- Alice - powiedział ktoś i wiedziała, że to David znajduje się za jej zamkniętymi powiekami, że to jego ręce ściskają jej zmęczoną dłoń.

Chciałbyś zobaczyć mordercę, Davidzie, pomyślała. Po to tu przyszedłeś, prawda?

David pochylał się nad nią. Otworzyła oczy. Spojrzała na pokój. Osłabłą dłonią odsunęła kołdrę.

Morderca patrzył na Davida Leibera spokojnymi błękitnymi oczami w czerwonej twarzy. Oczami, które skrzyły się gdzieś w głębi.

- O rany! - zawołał wesoło David Leiber. - Jaki śliczny chłopak!

Dr Jeffers czekał na Leibera, gdy ten zjawił się w szpitalu, żeby zabrać do domu żonę i nowo narodzone dziecko. Wskazał mu fotel w swoim gabinecie, podał cygaro. Sam także zapalił, usiadł na krawędzi biurka i z ponurą miną wypuszczał dym. Potem odchrząknął, Spojrzał Davidowi prosto w oczy i oświadczył:

- Twoja żona nie lubi tego dziecka, Dave.

- Co!?

- To było dla niej ciężkie przeżycie, ten poród. Przez najbliższy rok będzie potrzebowała więcej uczucia. Nie mówiłem ci o tym, ale na izbie porodowej wpadła w histerię. Mówiła dziwne rzeczy. No cóż, być może całą sprawę wyjaśnią dwa pytania - zaciągnął się cygarem. - Czy chcieliście tego dziecka, Dave?

- Tak. Planowaliśmy je. Razem. Alice była taka szczęśliwa, kiedy w zeszłym roku...

- Mmm... Więc to trudniejszy problem. Ponieważ gdybyście nie planowali tego dziecka, mógłby to być prosty przypadek matki, która nienawidzi samego macierzyństwa. Ale to nie pasuje do Alice. - Dr Jeffers wyjął cygaro z ust i potarł dłonią policzek. - A zatem to coś innego. Być może jakieś utajone wspomnienie z dzieciństwa, które teraz się ujawniło. Może po prostu chwilowe zwątpienie i nieufność matki, która przeżyła wielki ból i przeczucie bliskiej śmierci. Jeśli tak, to czas powinien wkrótce wyleczyć te rany. Ale jeżeli sprawy nie wrócą do normy, to wpadnijcie do mnie we trójkę. Zawsze chętnie widzę starych przyjaciół, prawda? Proszę, weź sobie jeszcze cygaro dla... hm... dla dziecka.

Było jasne wiosenne popołudnie. Wóz sunął pot szerokich, obramowanych drzewami alejach. Błękitne niebo, kwiaty, ciepły wiatr. David mówił bez przerwy, zapalił cygaro i mówił dalej. Alice odpowiadała krótko, cichym głosem, trochę uspokojona podróżą. Lecz nie przytulała dziecka na tyle mocno ani na tyle po matczynemu, by ukoić dziwny ból w duszy Davida. Mogło się zdawać, że trzyma porcelanową figurkę.

Spróbował serdeczności.

- Jak mu damy na imię? - zapytał.

Alice Leiber spoglądała na migające za oknami drzewa.

- Nie decydujmy na razie - odparła. - Wolałabym zaczekać, aż znajdziemy mu jakieś wyjątkowe imię. Nie dmuchaj na niego dymem.

Jej zdania płynęły monotonnie, bez żadnej różnicy w tonie. Ostatnia uwaga nie zawierała niepokoju ani wyrzutu zatroskanej matki. Po prostu została wypowiedziana.

Zaniepokojony David wyrzucił cygaro przez okno.

- Przepraszam.

Dziecko leżało w zgięciu matczynego ramienia, a cienie słońca i drzew raz po raz zmieniały jego twarz. Błękitne oczy otwierały się jak dwa świeże wiosenne kwiaty. Z jego ruchliwych, różowych warg dobiegały ciche mlaśnięcia.

Alice spojrzała na dziecko i David poczuł, że drży wsparta o jego ramię.

- Zimno? - zapytał.

- Chłodno. Lepiej podnieś szybę, Dave.

To było coś więcej niż chłód. Zamyślony zamknął okno.


Kolacja.

David Leiber przyniósł malca z dziecinnego pokoju i usadowił go w niezwykłej pozycji, wspartego o stos poduszek, w świeżo kupionym dziecinnym krzesełku.

Alice w skupieniu obserwowała ruchy swego noża i widelca.

- Jest jeszcze za mały na krzesełko - zauważyła.

- Ale to tak przyjemnie, jak tu siedzi - odparł radośnie Leiber. - Wszystko jest przyjemne. W biurze tak samo. Mam zamówień po same uszy. Jeśli nie będę uważał, to zarobię w tym roku następne piętnaście tysięcy. Oj, popatrz na Juniora! Zapluł się cały!

Wyciągnął rękę, by wytrzeć dziecku brodę. Kątem oka zauważył, że Alice nawet nie spojrzała. Powoli odłożył serwetkę.

- Cóż, nie było to pewnie szczególnie ciekawe - stwierdził wróciwszy do swego talerza. Był lekko zirytowany i to tłumiło inne argumenty. - Ale można by oczekiwać, że matka zainteresuje się własnym dzieckiem.

Alice gwałtownie uniosła głowę.

- Nie mów tak. Nie przy nim. Później, jeśli już musisz.

- Później? - krzyknął. - Przy nim czy nie, co za różnica? - uspokoił się nagle, zastanowił, zrobiło mu się przykro. - Już dobrze. W porządku. Wiem, jak to jest.

Po kolacji pozwoliła mu zanieść dziecko na górę. Nie powiedziała, żeby zaniósł; pozwoliła mu.

Kiedy wrócił, stała obok radia. Słuchała muzyki, lecz nie słyszała jej. Miała zamknięte oczy, jakby się zastanawiała, wsłuchiwała w siebie.

I nagle była przy nim, szybko i cicho; ta sama. Nic się nie zmieniło. Jej wargi odnalazły go, zatrzymały. Był oszołomiony. Nagle roześmiał się głośno. Teraz, kiedy dziecko było na górze poza tym pokojem, znowu zaczęła oddychać, znów żyła. Była wolna. Szeptała do niego, pospiesznie, bez końca.

- Dziękuję, dziękuję, kochanie. Za to, że jesteś sobą. Zawsze. Niezawodny, tak bardzo niezawodny! Musiał się roześmiać.

- Ojciec powiedział mi: „Synu, musisz dbać o swoją rodzinę”.

Zmęczonym gestem złożyła na jego szyi swe ciemne, lśniące włosy.

- Przedobrzyłeś. Czasami chciałabym, żeby znów było tak jak wtedy, kiedy się pobraliśmy. Żadnej odpowiedzialności, nic prócz nas samych. Żadnych... żadnych dzieci.

Zbyt gwałtownie chwyciła go za rękę. Nienaturalnie skupiona twarz zapłonęła odmiennością.

- Pojawił się trzeci element. Przedtem byłaś tylko ty i ja. Chroniliśmy siebie nawzajem. Teraz chronimy dziecko, lecz od niego nie zyskujemy ochrony. Rozumiesz? Kiedy leżałam w szpitalu miałam czas na myślenie o różnych sprawach. Świat jest zły...

- Tak sądzisz? - przerwał.

- Tak. Ale bronią nas przed nim prawa. A tam, gdzie nie ma praw, chroni nas miłość. Moja miłość osłania cię przed krzywdą, jaką mogłabym ci wyrządzić. Jesteś podatny na moje ciosy, przede wszystkim na moje, lecz miłość to twoja tarcza. Nie czuję lęku przed tobą, gdyż miłość tłumi twoje irytacje, nienaturalne instynkty, nienawiści i niedojrzałe odruchy. Ale... ale co z dzieckiem? Jest za małe, by znać miłość albo prawa miłości, wiedzieć cokolwiek... póki go nie nauczymy. A do tego czasu jesteśmy wobec niego bezbronni.

- Bezbronni? Wobec dziecka? - odsunął ją od siebie i zaśmiał się cicho.

- Czy dziecko zna różnicę między złem i dobrem? - spytała.

- Nie. Ale nauczy się.

- Ale dziecko jest tak niedoświadczone, amoralne, pozbawione sumienia... - argumentowała. Potem przerwała nagle i wypuściła go z objęć. - Ten hałas! Co to było?

Leiber rozejrzał się.

- Nic nie słyszałem.

- To stamtąd - powiedziała powoli, wpatrzona w drzwi do biblioteki.

Leiber przeszedł przez pokój, otworzył drzwi, zapalił i zgasił światło.

- Nic nie ma - stwierdził wracając do żony. - Jesteś zmęczona. Marsz do łóżka, ale już!

Zgasili światło i w milczeniu ruszyli schodami w górę. Na piętrze zatrzymała się.

- Mówiłam głupstwa, skarbie. Wybacz. Jestem przemęczona. Rozumiał i powiedział jej to.

Na chwilę zatrzymała się z wahaniem przy drzwiach pokoju dziecinnego. Potem gwałtownie szarpnęła mosiężną klamkę i weszła do środka. Patrzył, jak podchodzi do łóżeczka - niezbyt ostrożnie; jak pochyla się i sztywnieje, jakby ktoś uderzył ją w twarz.

- David!

Leiber podszedł do łóżeczka.

Twarz dziecka była jaskrawo czerwona i silnie spocona. Małe różowe wargi poruszały się. Jasnoniebieskie oczy wyglądały, jakby ktoś wyciskał je na zewnątrz. Chłopczyk machał drobnymi czerwonymi rączkami.

- Och, płakał przed chwilą - stwierdził Leiber.

- Tak sądzisz? - Alice, osłabła nagle, chwyciła mocno poręcz łóżeczka. - Nic nie słyszałam.

- Drzwi były zamknięte.

- Czy to dlatego tak ciężko oddycha i ma zaczerwienioną twarz?

- Oczywiście. Biedny maluch. Płakał, zupełnie sam po ciemku. Lepiej niech dzisiaj śpi w naszym pokoju. Może się znowu rozpłakać.

- Rozpuszczasz go - stwierdziła.

Leiber wiedział, że Alice przygląda się mu, jak przetacza łóżeczko do ich sypialni. Rozebrał się bez słowa i usiadł na brzegu łóżka. Nagle uniósł głowę, zaklął pod nosem i pstryknął palcami.

- Niech to diabli. Zapomniałem ci powiedzieć. W piątek muszę lecieć do Chicago.

- Och, Davidzie - wyglądała jak mała, zagubiona dziewczynka. - Tak szybko?

- Odkładałem ten wyjazd przez dwa miesiące i teraz sytuacja jest taka, że muszę lecieć.

- Boję się zostać sama.

- Do piątku będziemy mieli nową kucharkę. Będzie z tobą przez cały czas. W razie czego wystarczy zawołać. Wyjadę tylko na parę dni.

- Jednak się boję. Nie wiem czego. Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedziała. Chyba tracę rozum.

Leżał już. Zgasiła światło; słyszał, jak obchodzi łóżko dookoła, jak odsuwa kołdrę i wślizguje się do środka. Poczuł obok siebie ciepły, kobiecy zapach.

- Jeżeli chcesz, żebym został jeszcze przez kilka dni, to może mógłbym...

- Nie - odparła bez przekonania. - Jedi. Wiem, że to ważne. Ja po prostu cały czas myślę o tym, co ci mówiłam. Prawo, miłość i ochrona. Miłość chroni cię przede mną. Ale dziecko... - odetchnęła głęboko. - Co chroni cię przed nim, Davidzie?

Zanim zdążył odpowiedzieć, zanim zdążył ją zapewnić, jak niemądre są jej obawy, włączyła nocną lampkę.

- Popatrz - wskazała palcem.

Dziecko leżało całkiem rozbudzone w swoim łóżeczku i wpatrywało się w niego uważnie i badawczo swoimi błękitnymi oczami. Światło zgasło. Czuł, jak drży przytulona do niego.

- To niezbyt ładnie bać się czegoś, co urodziłam - ściszyła głos, mówiła gwałtownie, szorstko i szybko. - Ale on próbował mnie zabić! Leży tam, słucha naszej rozmowy i czeka, aż wyjedziesz, żeby mógł znowu spróbować! Przysięgam!

Zaczęła szlochać.

- Proszę cię - powtarzał starając się jakoś ją uspokoić. - Przestań. Proszę.

Długo płakała w ciemności i uspokoiła się bardzo późno. Drżała jeszcze, lecz jej oddech stał się spokojny, ciepły, regularny. Drgnęła raz jeszcze i zasnęła.

On drzemał.

I na moment przed tym, jak zaciążyły mu powieki, nim zatonął w głębokiej fali snu, dosłyszał osobliwy cichy dźwięk czuwania i świadomości.

Głos małych, wilgotnych, różowo elastycznych warg.

Dziecko.

A potem - sen.

Rankiem świeciło słońce. Alice uśmiechała się., David Leiber kołysał Swoim zegarkiem nad łóżeczkiem.

- Patrz, maluchu. Coś błyszczącego. Coś ładnego. Tak, tak. Ślicznie błyszczy.

Alice uśmiechnęła się. Kazała mu ruszać, lecieć do Chicago, postara się być dzielną dziewczynką, nie ma się o co martwić.

Samolot odleciał na wschód z Leiberem na pokładzie. Było dużo nieba, dużo słońca, dużo chmur, a potem Chicago wyskoczyło zza horyzontu. Leiber wpadł w gorączkę zamówień, planowania, przyjęć, wizyt, telefonów, kłótni na konferencjach. W przerwach pospiesznie przełykał kawę, ale codziennie pisał listy i wysyłał telegramy mówiące Alice i dziecku krótkie, miłe, proste słowa. Wieczorem szóstego dnia wezwano go do telefonu. Los Angeles.

- Alice?

- Nie, Dave. Tu Jeffers.

- Doktorze!

- Nie denerwuj się, synu. Alice zachorowała. Najlepiej wracaj pierwszym samolotem do domu. To zapalenie płuc. Zrobię, co będę mógł, chłopcze. Niedobrze, że to tak krótko po porodzie. Potrzebuje teraz dużo siły.

Leiber upuścił słuchawkę na widełki. Hotelowy pokój rozpływał się i rozpadał.

- Alice - powiedział nieprzytomnie i ruszył do drzwi.

Samolot leciał na zachód, pojawiła się Kalifornia i dla Leibera, już w domu, nagle zmaterializowała się leżąca w łóżku Alice. Dr Jeffers stał koło okna, a Leiber czuł swoje stopy, jak przesuwają się wolno, coraz bardziej i bardziej materialne, a kiedy stanął przy jej łóżku, wszystko znów było całe, trwałe, rzeczywiste.

Nikt się nie odzywał. Alice uśmiechała się blado. Jeffers zaczął coś mówić, lecz niewiele z tego docierało do Davida.

- Twoja żona jest zbyt dobrą matką, synu. Bardziej martwiła się o dziecko niż o siebie.

Policzek Alice drgnął, a potem...

Zaczęła mówić. Nareszcie mówiła tak jak matka. Ale... czy naprawdę? Czy to nie cień gniewu, strachu, odrazy brzmiał w jej głosie?

- Mały nie chciał spać - mówiła Alice. - Myślałam, że jest chory. Leżał w swoim łóżeczku i patrzył. A późno w nocy płakał. Głośno. Całą noc, do rana. Nie mogłam go uspokoić. Nie mogłam spać.

- Była tak zmęczona, że wpadła w zapalenie płuc - pokiwał głową Jeffers. - Ale teraz jest napchana po uszy sulfonamidami i nic jej nie grozi.

Leiber poczuł, że słabnie.

- A dziecko? Co z chłopcem?

- Zdrów jak ryba.

- Dziękuję, doktorze.

Jeffers pożegnał się, cicho otworzył drzwi i odszedł. Leiber przysłuchiwał się jego krokom.

- David!

Obejrzał się1 słysząc jej szept.

- To znowu dziecko - powiedziała. - Próbowałam się przekonywać, jaka jestem głupia. Ale on wiedział, że jestem osłabiona po szpitalu. Więc krzyczał całymi nocami. A kiedy nie krzyczał, był zbyt spokojny. Gdy zapalałam światło, leżał i patrzył.

Leiber zadrżał. Pamiętał, że sam widział dziecko czuwające w ciemności. Czuwające późno w nocy, kiedy dzieci powinny spać. Odepchnął od siebie tę myśl. To było szaleństwo.

Alice mówiła dalej.

- Chciałam go zabić. Tak, chciałam. Godzinę po tym, jak wyjechałeś, poszłam do jego pokoju i chwyciłam go za szyję. Stałam tak bardzo długo i myślałam. Bałam się. Potem przykryłam mu twarz poduszką, odwróciłam na brzuszek, przycisnęłam i wybiegłam.

Próbował jej przerwać.

- Nie, pozwól mi skończyć - powiedziała szorstko, wpatrzona w ścianę. - Kiedy wyszłam z pokoju, pomyślałam: to takie proste. Dzieci codziennie umierają od zaduszenia. Nikt się nigdy nie dowie. Ale kiedy wróciłam, żeby zobaczyć go martwego, on żył! Tak, Davidzie, żył; odwrócił się na plecy, żył, uśmiechał się i oddychał. Potem nie potrafiłam już go dotknąć. Może kucharka się nim zajmowała, nie wiem. Wiem tylko, że jego krzyk nie pozwalał mi zasnąć; zastanawiałam się ‘po całych nocach, chodziłam po pokojach, a teraz jestem’ chora - kończyła już. - To dziecko leży tam teraz i obmyśla sposób zabicia mnie.

To było wszystko, na co wystarczyło jej sił. Zamknęła oczy i po chwili już spała. David Leiber stał nad nią jeszcze przez długi czas, Mózg zastygł w jego głowie. Nie drgnęła nawet jedna komórka.

Następnego ranka mógł zrobić tylko jedno. Wkroczył do biura doktora Jeffersa, opowiedział mu wszystko i słuchał pełnych wyrozumiałości tłumaczeń lekarza.

- Rozważmy wszystko spokojnie, synu. To całkiem naturalne, że czasem matki nienawidzą swoich dzieci. Jest na to specjalny termin: ambiwalencja. Zdolność do nienawidzenia kogoś, kogo się kocha. Kochankowie często czują do siebie nienawiść, podobnie jak dzieci do matek.

- Ja nie nienawidziłem swojej matki - przerwał Leiber.

- Nie przyznasz się do tego, to oczywiste. Ludzie nie chcą przyznawać się do nienawiści do swoich najbliższych.

- A więc Alice nienawidzi swojego dziecka.

- Najlepiej ująć to tak: ma obsesję. Poszła o krok dalej niż zwykła, normalna ambiwalencja. Wini dziecko za ciężki poród i za chorobę. Dokonuje projekcji swoich problemów przerzucając odpowiedzialność na pierwszy z brzegu obiekt, którego może użyć. Wszyscy to robimy. Potykamy się o krzesło i klniemy na meble, nie na własną niezgrabność. Nie trafiamy w piłkę golfową i obwiniamy murawę albo kij. Mogę ci tylko powtórzyć to, co już raz mówiłem. Poszukaj sposobów okazania jej swojego uczucia. Postaraj się udowodnić, jak nieszkodliwe i niewinne jest dziecko. Po jakimś czasie Alice uspokoi się i pokocha je. Jeśli nie przyjdzie do siebie w ciągu mniej więcej miesiąca, to wpadnij. Polecę ci jakiegoś dobrego psychiatrę. A teraz leć już i przestań być taki ponury., Nadeszło lato i sprawy stały się łatwiejsze i bardziej normalne. Leiber nigdy nie zapominał być opiekuńczym wobec żony. Ona z kolei chodziła na długie spacery i wracała do sił. Rzadko zdarzały się jej wybuchy emocji.

Aż pewnego razu o północy, kiedy nagły letni wiatr szalał wokół domu wstrząsając drzewami niby lśniącymi tamburynami, Alice obudziła się drżąca i wsunęła w ramiona męża.

- Coś jest w pokoju - powiedziała. - Patrzy na nas. Zapalił światło.

- Przyśniło ci się - stwierdził. - Ale i tak jest coraz lepiej. Już dawno się nie bałaś.

Westchnęła, a on zgasił lampkę. Wciąż trzymał ją w ramionach myśląc, jakim jest niezwykłym i słodkim stworzeniem.

Aż usłyszał, że drzwi sypialni otwierają się na kilkanaście centymetrów.

Nikogo przy nich nie było. Otworzyły się bez powodu. Wiatr ucichł.

Czekał. Zdawało mu się, że leży tak w ciemności przez godzinę.

Potem, jakby z jękiem małego meteoru ginącego w olbrzymiej, atramentowoczarnej otchłani kosmosu, w pokoju dziecinnym zapłakało dziecko.

To był delikatny, samotny dźwięk, gdzieś pomiędzy ciemnością, oddechem kobiety w jego ramionach i wiatrem, znów zaczynającym poruszać koronami drzew.

Leiber policzył do pięćdziesięciu. Płacz trwał nadal. Wreszcie, ostrożnie wysunąwszy się z objęć Alice, wstał z łóżka, włożył pantofle i na palcach wyszedł z pokoju. Zejdzie na dół, myślał zmęczony, podgrzeje trochę mleka i... Ciemność usunęła się spod niego. Jego stopa ześliznęła się i odskoczyła. Odskoczyła w pustkę...

Wyciągnął przed siebie ręce i rozpaczliwie uchwycił się poręczy. Jego ciało przestało padać. Zaklął.

Potknął się o coś miękkiego. To coś zaszurało, spadło o kilka stopni w dół i zatrzymało się. W uszach mu dzwoniło, serce tłukło się gdzieś pod krtanią, dusząco i boleśnie.

Dlaczego ludzie zostawiają różne rzeczy porozrzucane po całym domu? Macał ręką w poszukiwaniu przedmiotu, przez który nieomal zleciał na głowę ze schodów.

Jego ręka zamarła w zaskoczeniu. Głośno wciągnął powietrze. To co trzymał, było zabawką. Dużą, niezgrabną szmacianą lalą, którą kupił dla... Dla dziecka.

Następnego dnia Alice odwiozła go do pracy. W połowie drogi zwolniła, zjechała na krawężnik i zatrzymała się. Potem spojrzała na męża.

- Chcę pojechać na wakacje. Nie wiem, czy dasz teraz radę, kochanie, ale jeśli nie, to proszę, pozwól mi jechać samej. Na pewno znajdziemy kogoś, kto zajmie się dzieckiem. Po prostu muszę wyjechać. Myślałam, że wyrastam z tego... tego uczucia. Ale nie. Nie mogę wytrzymać z nim w jednym pokoju. A on patrzy na mnie, jakby też mnie nienawidził. Muszę wyjechać, zanim coś się stanie.

Wysiadł, obszedł samochód dookoła, kiwnął ręką, by się prze-siadła, i otworzył drzwi.

- Najlepiej będzie, jak zobaczysz się z dobrym psychiatrą. Jeżeli on zaleci wakacje, dobrze. Ale to nie może tak dłużej trwać. Żołądek skręca mi się od tego. - Siadł za kierownicą i włączył silnik. - Ja poprowadzę.

Opuściła głowę; z wysiłkiem powstrzymywała łzy. Spojrzała na niego, kiedy hamował koło biura.

- Dobrze. Zamów mi wizytę. Porozmawiam, z kim tylko będziesz chciał, Davidzie. Stał na krawężniku i patrzył, jak odjeżdża, a wiatr rozwiewał jej długie, lśniące włosy. W chwilę później zadzwonił z biura do Jeffersa i załatwił wizytę u godnego zaufania psychiatry. To było to.

Praca nie szła mu zbyt dobrze. Wszystkie sprawy plątały się i przez cały czas widział Alice we wszystkim, na co popatrzył. Tak wiele swoich lęków zdołała mu przekazać. Właściwie przekonała go, że dziecko jest jakieś nienaturalne. Pod koniec dnia odczuwał już tylko zmęczenie, pulsujący ból głowy i przemożne pragnienie powrotu do domu.

Co by się stało, gdybym powiedział Alice o tej lalce, o którą potknąłem się na schodach, zastanawiał się w windzie. Boże, to doprowadziłoby ją do histerii. Nie, nigdy jej nie powiem. W końcu to tylko przypadek.

Był jeszcze jasny dzień, gdy wracał taksówką. Przed swoim domem w Brentwood zapłacił kierowcy i wolno ruszył betonowym chodnikiem ciesząc się wciąż padającym z nieba światłem dnia. Biała kolonialna fasada domu robiła wrażenie dziwnie cichej i opuszczonej. Przypomniał sobie, że to czwartek, kucharka ma wychodne i Alice musiała upichcić coś sama albo zjeść gdzieś na mieście.

Odetchnął głęboko. Słyszał samochody jadące aleją, dwie przecznice dalej. Przekręcił klucz w zamku.

Wszedł, odłożył kapelusz i neseser na krzesło, zaczął zdejmować płaszcz i rozejrzał się.

Gasnące światło dnia spływało po klatce schodowej z okna w dachu. Tam gdzie padało, nabierało jaskrawych barw szmacianej lalki leżącej w dziwacznej pozycji u stóp schodów.

Nie zwracał jednak uwagi na szmacianą lalkę.

Mógł tylko patrzeć, nie ruszać się i znów patrzeć na Alice.

Leżała blada, z rękami wyciągniętymi w groteskowym, przerwanym geście. Leżała u stóp schodów.

Nie żyła.

W domu słychać było jedynie uderzenia jego serca.

Alice nie żyła.

Uniósł jej głowę, dotknął palców. Podniósł ciało. Ale ona nie żyła. Wypowiedział jej imię, głośno, wiele razy, i znowu próbował tuląc ją do siebie oddać jej trochę ciepła, które utraciła. Nie pomagało.

Wstał. Musiał gdzieś dzwonić; nie pamiętał. Nagle był na górze. Otworzył drzwi pokoju dziecinnego, wszedł do środka i pustym wzrokiem popatrzył na łóżeczko. Coś gniotło go w żołądku. Widział niezbyt wyraźnie.

Dziecko miało zamknięte oczy, lecz jego twarz była czerwona i mokra od potu, jakby płakało długo i głośno.

- Ona nie żyje - powiedział Leiber do dziecka. - Nie żyje. Zaczął się śmiać. Ciągle jeszcze się śmiał, gdy wszedł doktor Jeffers i mocno uderzył go w twarz.

- Przestań! Weź się ”w garść, synu.

- Spadła ze schodów, doktorze. Potknęła się o szmacianą lalkę i spadła. Ja sam potknąłem się o nią poprzedniej nocy. A teraz... Lekarz chwycił go za ramiona i potrząsnął.

- Doktorze, doktorze - powiedział niezbyt przytomnie Leiber. - To zabawne. Zabawne. Wymyśliłem wreszcie imię dla dziecka.

Jeffers nie odpowiedział.

Leiber podparł głowę drżącymi dłońmi i oświadczył:

- Mam zamiar ochrzcić go w przyszłą niedzielę. Wie pan, jak mu dam na imię? Będę... będę go nazywał... Lucyfer!

Była jedenasta w nocy. Przez dom przewinęło się mnóstwo dziwnych ludzi, którzy zabrali ze sobą najważniejsze: Alice.

David Leiber usiadł w bibliotece naprzeciwko doktora.

- Alice nie była szalona - powiedział wolno, - Miała powody, żeby bać się dziecka. Jeffers westchnął.

- Teraz sam wpadasz w ten wzorzec. Ona obwiniała dziecko o swoją chorobę, a teraz ty obwiniasz je o jej śmierć. Alice potknęła się o zabawkę, pamiętaj. Nie możesz mieć pretensji do dziecka.

- Do Lucyfera?

- Przestań nazywać go Lucyferem!

Leiber pokręcił głową.

- Alice słyszała jakieś hałasy w nocy. Jakby ktoś nas szpiegował. Chcesz wiedzieć co to było? Powiem ci. To było dziecko! Tak, mój syn! Czteromiesięczny, pełzający nocą ciemnym korytarzem, słuchający naszych rozmów. Słyszący każde słowo! - Złapał za poręcze fotela. - A kiedy zapalałem światło... Dziecko jest małe. Może się doskonale schować za jakiś mebel, za drzwi, pod ścianą, poniżej poziomu wzroku.

- Przestań! - zażądał Jeffers.

- Pozwól mi powiedzieć, co myślę, bo zwariuję. Kiedy wyjechałem do Chicago, kto nie pozwalał Alice zasnąć, zmęczył ją i osłabił tak, że dostała zapalenia płuc? Dziecko! A kiedy nie umarła, próbował zabić mnie. To było proste: zostawić lalkę na schodach, a potem krzyczeć tak długo, aż ojciec mając dość tego płaczu wstanie, żeby zejść na dół i podgrzać mleko, i potknie się. Prymitywna sztuczka, ale skuteczna. Mnie się udało. Lecz Alice nie żyje.

David Leiber przerwał na chwilę, na tyle długą, by zapalić papierosa.

- Powinienem się zorientować. Zapalałem światło w środku nocy, wiele razy, a on leżał z otwartymi oczami. Większość dzieci śpi prawie cały czas, bez przerwy. Ale nie to. To czuwa i... myśli.

- Niemowlęta nie myślą - przerwał Jeffers.

- Więc czuwa i robi to, co może zrobić ze swoim mózgiem. Do diabła, co właściwie wiemy o mózgu niemowlaka? Miał powody, żeby nienawidzić Alice; podejrzewała, że jest tym, czym jest - na pewno nie zwyczajnym człowiekiem.

Leiber pochylił się w stronę doktora.

- To wszystko się wiąże. Przypuśćmy, że kilkoro dzieci z tych wszystkich milionów rodzi się takich, że natychmiast potrafią poruszać się, widzieć, słyszeć, myśleć. Wiele owadów jest samowystarczalnych od momentu narodzin. W ciągu kilku dni przystosowuje się większość ssaków i ptaków. Małym ludziom potrzeba lat, zanim nauczą się mówić i poruszać na niepewnych nogach. Ale przypuśćmy, że jedno dziecko na milion jest... dziwne. Urodzone z pełnią świadomości, instynktownie zdolne do myślenia. Czy nie byłby to doskonały kamuflaż, znakomite maskowanie tego, co chciałoby zrobić? Mogłoby udawać zwykłego, słabego, płaczącego, nic niewidzącego malucha. Zużywając tylko trochę energii potrafiłoby raczkować po ciemnym domu i słuchać. I jak łatwo by mu było podkładać pułapki na schodach. Jak łatwo płakać po całych nocach, żeby zamęczyć matkę. Jak łatwo, podczas porodu, być tak blisko niej, że kilka zręcznych działań spowoduje zapalenie otrzewnej!

- Na miłość boską! - Jeffers zerwał się na nogi. - To co mówisz, jest odrażające!

- To, o czym mówię, jest odrażające. Ile matek zmarło przy porodzie? Ile wykarmiło niezwykłe małe niesamowitości, w ten czy inny sposób przynoszące śmierć? Dziwne, czerwone stworzonka z mózgami, które działają w szkarłatnej ciemności, jakiej nie możemy się nawet domyślać? Pierwotne małe mózgi, przepełnione pamięcią gatunku, nienawiścią i okrucieństwem. Pytam cię, doktorze, co jest na świecie bardziej samolubnego niż dziecko? Nic! Nie istnieje nic tak egoistycznego, aspołecznego, samolubnego - nic!

Jeffers zmarszczył brwi i bezradnie pokręcił głową.

Leiber odłożył papierosa.

- Nie przypisuję dziecku dużej siły. Tyle tylko, by słuchać przez cały czas. By płakać po nocach. To dosyć, nawet więcej niż dosyć.

Jeffers spróbował żartu.

- Więc to morderstwo. A morderstwo musi mieć motyw. Wymyśl jakiś motyw dla dziecka. Leiber miał już gotową odpowiedź.

- Czy jest coś bardziej spokojnego, bardziej sennie szczęśliwego, zadowolonego, wypoczętego, nakarmionego, zaspokojonego, nieznającego kłopotów niż nienarodzone dziecko? Nie. Unosi się w sennym mrocznym wirze bezczasowego cudu, ciepłego pożywienia i ciszy. Senne marzenie - spowija jego świat, I nagle jest skłaniane do opuszczenia legowiska, zmuszane do wyjścia, wypychane w hałaśliwy, nieczuły, egoistyczny, nerwowy i bezlitosny świat, gdzie musi polować i żywić się tym, co upoluje, poszukiwać ginącej miłości, która była kiedyś jego niezaprzeczalnym prawem, spotykać zamieszanie zamiast wewnętrznej ciszy i zachowawczej drzemki. I noworodek odrzuca to. Odrzuca wszystkimi miękkimi, delikatnymi włóknami swego maleńkiego ciała. Nienawidzi ostrego, zimnego powietrza, ogromnych przestrzeni, nagłego odejścia znanych rzeczy. A kto odpowiada za to rozczarowanie, to okrutne zdjęcia zaklęcia? Matka. I tak dziecko ma kogoś, kogo może nienawidzieć i nienawidzi całą mocą swego małego umysłu. Matka odepchnęła go, odrzuciła. A ojciec nie jest lepszy. Jego też zabić! Na swój sposób też jest winien!

- Gdyby to, co mówisz, miało być prawdą - przerwał mu Jeffers - to każda kobieta na świecie musiałaby patrzeć na swoje nowo narodzone dziecko jak na coś przerażającego, coś przyprawiającego o dreszcze.

- A dlaczego nie? Czy dziecko nie ma doskonałego alibi? Chronią go tysiące lat uznanych wierzeń medycznych. Ze wszystkich obserwacji wynika, że jest bezradne, za nic nie odpowiada. Dziecko rodzi się nienawidząc. I z biegiem czasu sprawy pogarszają się zamiast polepszać. Niemowlęciu poświęca się z początku sporo uwagi i troski. Ale czas mija i to się zmienia. Zaraz po urodzeniu dziecko dysponuje wielką siłą. Siłą zmuszającą rodziców do robienia różnych głupstw, kiedy się rozpłacze albo zakaszle, do podskakiwania, kiedy krzyknie. Ale w miarę jak mijają miesiące, dziecko czuje, że nawet ta siła wymyka mu się szybko, na zawsze, by nigdy już nie powrócić. Dlaczego nie ma się starać jej utrzymać? Dlaczego nie ma walczyć o pozycję wtedy, kiedy przemawiają za tym wszystkie okoliczności? W przyszłych latach będzie za późno, by wyrazić swoją nienawiść. Trzeba uderzyć teraz. Głoś Leibera był bardzo cichy, bardzo miękki.

- Mój mały chłopczyk, leżący nocą w swoim łóżeczku, ze spoconą, czerwoną twarzą, niemogący złapać tchu. Od płaczu? Nie. Od upartego, boleśnie powolnego wychodzenia z łóżeczka, od czołgania się po długich, ciemnych korytarzach. Mój mały synek. Chcę go zabić.

Jeffers podał mu szklankę wody i kilka tabletek.

- Nikogo nie będziesz zabijał. Prześpisz się dwadzieścia cztery godziny, to może zmienisz zdanie. Zażyj to.

Leiber popił tabletki i pozwolił zaprowadzić się na górę do sypialni. Płakał, kiedy doktor układał go w łóżku.

Następnego ranka Jeffers podjechał pod dom Leibera. To był ładny ranek i doktor przybył tu, by zalecić pacjentowi odpoczynek na wsi. Tamten pewnie będzie jeszcze spał. Dostał dość środków nasennych, żeby nie obudzić się przez co najmniej piętnaście godzin.

Jeffers przycisnął dzwonek. Żadnej odpowiedzi. Służąca jeszcze nie wróciła, za wcześnie. Popchnął frontowe drzwi, stwierdził, że są otwarte, i wszedł do środka. Odłożył walizeczkę na najbliższe krzesło.

Coś białego usunęło się z pola widzenia - coś jakby wrażenie ruchu na szczycie schodów. Jeffers nie zwrócił na to uwagi.

W domu śmierdziało gazem, Jeffers pognał na górę i wpadł do sypialni Leibera.

Mężczyzna leżał nieruchomo na łóżku, a w pokoju aż gęsto było od gazu uciekającego z sykiem z otwartego palnika pod ścianą koło drzwi. Jeffers zakręcił go, poodsuwał wszystkie okna i biegiem wrócił do ciała.

Było zimne. Leiber nie żył od kilku godzin.

Kaszląc gwałtownie, z załzawionymi oczami doktor wybiegł z pokoju. Leiber nie odkręcił gazu sam. Nie mógł. Te proszki go powaliły, nie obudziłby się do południa. To nie było samobójstwo. A może jednak, może istniała choć minimalna możliwość?

Przez pięć minut Jeffers stał nieruchomo w hallu. Potem podszedł do drzwi pokoju dziecinnego. Otworzył je, wszedł do środka i pochylił się nad łóżeczkiem.

Było puste.

Przez pół minuty stał przy nim kołysząc się lekko, po czym powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego:

- Te drzwi się zatrzasnęły. Nie mogłeś wrócić do łóżeczka, gdzie byłbyś bezpieczny. Nie uwzględniłeś zatrzaśnięcia drzwi. Taki drobiazg jak drzwi może zniszczyć najlepszy nawet plan. Znajdę cię gdzieś w domu. Będziesz się krył udając, że jesteś czymś innym, niż jesteś.

Był oszołomiony. Położył dłoń na czole i uśmiechnął się blado.

- Zaczynam mówić jak Alice i David. Ale nie mogę ryzykować. Niczego nie jestem pewien, ale nie mogę ryzykować.

Zszedł na dół, otworzył swoją lekarską walizeczkę, wyjął z niej coś i ukrył w dłoniach.

Coś zaszeleściło w głębi hallu. Coś bardzo małego i bardzo cichego. Jeffers odwrócił się gwałtownie i zrobił kilka pewnych, szybkich kroków przed siebie.

- Musiałem operować, by sprowadzić cię na świat. A teraz mogę chyba operować, by...



Mark Clinton
Na wstędze Möbiusa
(Star Bright)
przełożył Arkadiusz Nakoniecznik


Piątek, 11 czerwca

Trzyletnia dziewczynka nie powinna być na tyle inteligentna, żeby wyciąć z papieru i skleić wstęgę Möbiusa.

A nawet gdyby jej to się udało przypadkiem, to w żadnym razie nie powinna mieć takich zdolności skojarzeniowych, by wziąć kredkę i starannie narysować ciągłą linię, udowadniając w ten sposób, że wstęga ma tylko jedną stronę.

Jeśli zaś nawet za sprawą tajemniczego zbiegu okoliczności tak by się stało, to jak mam wytłumaczyć fakt, że moja zazwyczaj niespokojna córka - wiem, co mówię, używając słowa „niespokojna” - siedzi przez bite pół godziny z brodą opartą na ręku, zapatrzona przed siebie i rozmyślająca nad czymś tak intensywnie, że obserwowanie jej sprawia niemal fizyczny ból?

Siedziałem w fotelu zajęty jakąś pracą. Star zaś na podłodze, w zasięgu światła lampy, z dziecinnymi nożyczkami w rączce i rozrzuconymi dokoła niej skrawkami papieru.

Zdziwiony panującą od dłuższego czasu ciszą spojrzałem w dół, w samą porę, by zobaczyć, jak skleja dwa końce papierowego paska. Sądziłem wówczas, że tylko przypadkiem przekręciła jeden z nich o pół obrotu.

- Dziecko odkrywa tajemnicę stuleci - uśmiechnąłem się do siebie, gdy wzięła swoje dzieło w pulchne paluszki. Zamiast jednak cisnąć je byle gdzie czy podrzeć na kawałki, jak to zwykle czynią dzieci, przyglądała mu się ze wszystkich stron.

A potem chwyciła kredkę i zaczęła rysować ciągłą linię. Wyglądało to tak, jakby chciała potwierdzić słuszność wniosku, do którego doszła!

Było to gorzkie potwierdzenie moich obaw; do tej pory bałem się jasno i wyraźnie je sformułować, ale teraz nie mogłem już mieć żadnych wątpliwości.

Star miała bardzo wysoki iloraz inteligencji.

Przez pół godziny obserwowałem, jak siedzi bez ruchu na podłodze z podgiętą jedną nogą i brodą opartą na ręce. Jej szeroko otwarte, zadziwione oczy wpatrywały się w potencjalne możliwości zjawiska, które właśnie odkryła.

Opieka nad nią po śmierci mojej żony stanowiła nielichy problem. A teraz jeszcze to. Gdybyż była normalnie tępa, jak inne dzieci!

Przyglądając się jej zdecydowałem, co mam robić. Jeśli już dziecko jest tym dotknięte, to trudno, trzeba się z tym pogodzić. Moim zadaniem było ułatwić jej życie. Musi być przygotowana na wszystkie te przykrości, które stały się moim udziałem. Przynajmniej będzie wcześniej wiedziała, jak sobie z nimi radzić.

Mogę przecież wykorzystać istniejące metody badań, określić jej poziom inteligencji i w ten sposób ustalić przynajmniej ogólne rozmiary problemu, z jakim przyjdzie się borykać. Dwudziesto-punktowa różnica w ilorazie inteligencji przenosi całą sprawę w obszar zupełnie innych zagadnień. Dziecko z IQ 100 nie ma nawet najmniejszego wyobrażenia o świecie, w którym żyje dziecko z IQ 140, natomiast dziecko o ilorazie równym 120 może mieć o nim tylko bardzo mętne pojęcie. Różnicę między 140 a 160 można porównać do myszy polnej i unoszącego się nad nią sokoła. Nie wolno mi popełnić błędu i zaliczyć ją nie do tej kategorii, do której w rzeczywistości należy. Muszę wiedzieć dokładnie. A tymczasem powinienem traktować ją tak, jakby nic się nie stało.

- To się nazywa wstęga Mobiusa - przerwałem jej rozmyślania.

Ocknęła się niczym z głębokiego snu. Nie podobało mi się to, jak jej oczy odszukały moje - jakby przyłapano ją na gorącym uczynku.

- Ktoś już zrobił? - zapytała z rozczarowaniem. A więc wiedziała, co odkryła! Coś we mnie zamarło, schwycone jednocześnie w szpony smutku i przerażenia.

Starałem się usilnie, by mój głos brzmiał możliwie najzwyczajniej.

- Tak, pewien człowiek nazwiskiem Möbius. Bardzo dawno temu. Opowiem ci kiedyś o nim, kiedy będziesz starsza.

- Teraz. Kiedy jestem mała - zażądała, marszcząc czoło. - I nie mów. Czytaj.

Co chciała przez to powiedzieć? Och, zapewne powtarzała tylko to, co słyszała nieraz z moich ust, gdy chciałem usłyszeć od kogoś same fakty, a nie mało znaczące ogólniki. Tak, to na pewno to.

- W porządku, młoda damo. - Uniosłem brew i spojrzałem na córkę z udawaną srogością, co zwykle wywoływało u niej atak radosnego śmiechu. - Zaraz trochę zwolnisz tempo!

Tym razem nawet się nie uśmiechnęła.

Posłużyłem się podręcznikiem fizyki. Z pewnością nie jest napisany prostym językiem, ja zaś w dodatku czytałem najszybciej, jak potrafiłem. Chciałem zmusić ją do tego, by przyznała, że nic nie rozumie, i wtedy mógłbym powtórzyć jej to prostszymi słowami.

A jej reakcja?

- Czytasz za wolno, tatusiu - poskarżyła się z dziecinną irytacją w głosie. - Mówisz słowo. Ja potem długo myślę i ty mówisz drugie słowo.

Wiedziałem, o co jej chodzi. Sam pamiętam, że w dzieciństwie moje myśli śmigały dokoła słów cedzonych powoli przez dorosłych. Przerwy między nimi były wystarczająco długie, by mogły pojawić się i zniknąć całe, nieznane nikomu wszechświaty.. - Więc? - zapytałem.

- Więc - powtórzyła mała naśladując brzmienie mego głosu - naucz mnie czytać. Wtedy mogę czytać tak szybkie, jak chcę.

- Szybko - poprawiłem ją niezbyt pewnym tonem. - Przysłówek, a nie przymiotnik.

Popatrzyła na mnie ze zniecierpliwieniem, jakby dając mi do zrozumienia, że przejrzała te sztuczki dorosłych mające na celu wykazanie ignorancji dzieci. Zrobiło mi się głupio.

1 września

Wiele zdarzyło się przez ostatnich kilka miesięcy. Kilkakrotnie próbowałem pokierować rozmową ze Star w ten sposób, by poruszyć kwestię jej „przypadłości”, ale ona wykazuje niezwykłą zdolność zmieniania tematu, zupełnie jakby z góry wiedziała, o czym chcę z nią mówić, i nie przejawiała tym żadnego zainteresowania. Być może pomimo swojej nadzwyczajnej bystrości jest jeszcze zbyt młoda, by zdać sobie sprawę z tego, jak wrogo odnosi się świat do inteligencji wykraczającej poza normy przeciętności.

Odwiedzających nas sąsiadów bawił widok Star wyciągniętej na podłodze z encyklopedią niemal równie dużą, jak ona sama, przewracającej kartki jedna za drugą. Tylko Star i ja wiemy o tym, że czyta przerzucając strony. Sąsiadom starczyło wyjaśnienie, że lubi - oglądać obrazki.

Rozmawiają z nią jak z dzieckiem, a ona odpowiada jak dziecko. Skąd wie, że tak właśnie powinna postępować?

Przez te miesiące próbowałem ustalić jej iloraz inteligencji: szybkość kojarzenia, reakcji, wszystko ujęte w tabele przeznaczone do mierzenia czegoś, o czym nie mamy pojęcia.

Albo tabele są do kitu, albo Star przekroczyła ich możliwości pomiarowe.

No więc, Pete Holmes, w jaki sposób masz zamiar podejść do problemów, na które może napotkać twoja córka, i pomóc jej je rozwiązywać, skoro nie masz najmniejszego pojęcia o tym, jak one mogą wyglądać? A przecież muszę wiedzieć. Muszę spróbować zrozumieć chociaż część tego, co może stać się jej udziałem. Przecież nie mogę przyglądać się i nic nie robić.

Tylko spokojnie. Nikt lepiej od ciebie nie zdaje sobie sprawy z bezcelowości walki w wadze dużo wyższej niż twoja. Ilu studentów, podwładnych i przełożonych próbowało z tobą współzawodniczyć? Obserwowałeś ich i było ci ich żal, przypominali bowiem osły usiłujące wygrać gonitwę z końmi czystej krwi.

Jak się czujesz, znalazłszy się dla odmiany w skórze osła? Zawsze dziwiłeś się im, dlaczego sami nie potrafią dostrzec tego, że nie mają żadnych szans.

Ale to jest moja córka! Ja muszę wiedzieć!

1 października

Star ma już cztery lata i według prawa osiągnęła już taki stopień rozwoju, który pozwala jej uczęszczać do przedszkola. Po raz kolejny próbowałem przygotować ją na to, co ją może spotkać. Wysłuchała około dwóch zdań i natychmiast zmieniła temat. Sam już nie wiem, co o tym myśleć. Czyżby znała już wszystkie odpowiedzi? A może nawet nie zdaje sobie sprawy z istnienia samego problemu?.

Diabelnie się bałem prowadząc ją wczoraj rano po raz pierwszy do przedszkola. Wieczorem siedziałem w fotelu i czytałem. W pewnej chwili Star odłożyła zabawki, podeszła do półki z książkami i wyjęła tom bajek.

To jej kolejna niezwykła cecha. Przyswaja wszystko nieprawdopodobnie szybko, a jednocześnie jej reakcje są normalnymi reakcjami czteroletniej dziewczynki. Uwielbia lalki, książki z bajkami i zabawę w dorosłych. Nie, w żadnym wypadku nie jest potworem.

Przytaszczyła książkę do fotela.

- Tatusiu, przeczytaj mi bajkę - poprosiła zupełnie serio. Spojrzałem na nią ze zdziwieniem.

- A to co nowego? Sama sobie przeczytaj.

Uniosła brew imitując charakterystyczny dla mnie grymas.

- Dzieci w moim wieku nie potrafią czytać - wyjaśniła poważnie. - Nauczę się czytać, jak będę w pierwszej klasie. To bardzo trudne, a ja jestem jeszcze za mała.

Znalazła radę na czekające na nią problemy: konformizm! Nauczyła się ukrywać swoją inteligencję. Wielu z nas drogo kosztowało zdobycie tej umiejętności.

Ale nie musisz tego robić dla mnie. Star! Nie dla mnie!

Och, właściwie mogę udać, że się na to nabrałem, jeśli tak bardzo jej na tym zależało.

- Podobało ci się, w przedszkolu? - zadałem klasyczne pytanie.

- Tak! - zawołała z entuzjazmem. - Było fajowo!

- A czego się dzisiaj nauczyłaś?

Grała ostro. - Niedużo. Próbowałam wycinać lalki z papieru, ale nożyczki mi się ślizgały.

Czy tylko mi się zdawało, czy w jej poważnych oczach igrały diabelskie ogniki?

- Tylko bez przesady, kochanie - ostrzegłem ją. - To tak samo niebezpieczne, jak zbytnia bystrość. Cały dowcip polega na tym, żeby każdy mieścił się w średniej. Tylko to możemy tolerować. Czteroletnia dziewczynka powinna wiedzieć, jak się wycina papierowe laleczki.

- Tak? - zmarszczyła brwi z zastanowieniem. - To jest chyba właśnie najtrudniejsze, prawda, tato? Wiedzieć, ile można wiedzieć.

- Tak, to bardzo trudne - przyznałem jej rację.

- Wszystko w porządku - pocieszyła mnie. - Jedna z Głupaków pokazała mi, jak się to robi, i teraz mnie lubi. Zaopiekowała się mną i powiedziała innym dzieciom, żeby też mnie lubiły, więc mnie lubią, bo ona jest najważniejsza. Więc chyba zrobiłam dobrze.

Och, nie”, jęknąłem w duchu. Nauczyła się już manipulować ludźmi. Zaraz jednak moją uwagę zwróciło co innego: po raz pierwszy nazwała normalnych ludzi „Głupakami”, ale powiedziana to tak naturalnie, że nie miałem wątpliwości, iż myślała tak o nich od dłuższego czasu. A potem moje goniące jedna za drugą myśli natrafiły na jeszcze jeden aspekt tej sprawy:

- Tak, chyba dobrze zrobiłaś - powiedziałem. - To znaczy, jeżeli chodzi o tę dziewczynkę. Ale nie zapominaj, że cały czas obserwuje cię dorosła wychowawczyni. A ona jest mądrzejsza.

- Chciałeś powiedzieć, że jest starsza, tatusiu - poprawiła mnie Star.

- A może i mądrzejsza. Nigdy nie wiadomo.

- Wiadomo - westchnęła. - Jest tylko starsza. To chyba ogarniający mnie powoli strach sprawił, że przeszedłem do defensywy.

- To dobrze - rzekłem stanowczo. - To bardzo dobrze. Możesz więc od niej dużo się nauczyć. Trzeba dużo się uczyć, by wiedzieć, jak być głupim, Przyszło mi na myśl własne, pełne kłopotów życie i dodałem w myśli: „Czasem mam wrażenie, że ja nigdy się tego nie nauczę”.

Mogę przysiąc, że nie powiedziałem tego na głos, ale Star poklepała mnie pocieszająco po kolanie i powiedziała, jakby odpowiadając na moje słowa:

- To dlatego, tatusiu, że jesteś tylko trochę bystry. Jesteś Średniakiem, a to dużo trudniej niż kiedy się jest naprawdę bystrym.

- Średniakiem? Co to jest ten Średniak? - wybełkotałem starając się ukryć zmieszanie.

- No właśnie, sam widzisz - westchnęła z rozdrażnieniem. - Wolno kojarzysz. Średniak, na pewno. Inni ludzie to Głupaki, ja jestem Bystrzak, a ty Średniak. Wymyśliłam te nazwy, jak byłam mała.

Dobry Boże! Oprócz tego, że jest nadzwyczaj inteligentna, ma również zmysł telepatyczny!

W porządku, Pete, doigrałeś się. Gdyby chodziło o sam intelekt, miałbyś jeszcze jakąś szansę, ale telepatia...

- Star? - zapytałem tknięty nagłym impulsem - czy potrafisz czytać w myślach ludzi?

- Oczywiście, tatusiu - odpowiedziała tak, jakbym zadał najoczywistsze z możliwych pytań.

- Możesz mnie nauczyć?

Popatrzyła na mnie z figlarnym uśmiechem.

- Już się tego uczysz. Ale tak wolno! Widzisz, nawet nie wiedziałeś, że już zacząłeś się uczyć. W jej głosie pojawiła się żałosna nuta, wyraz samotności.

- Chciałabym... - zaczęła, ale natychmiast przerwała.

- Czego byś chciała?

- Rozumiesz już, tatusiu? Starasz się, ale idzie ci bardzo powoli.

Mimo to domyśliłem się, co chciała powiedzieć. Tęskniła’ za kimś, kto mógłby być dla niej prawdziwym partnerem.

Każdy ojciec jest przygotowany na to, że kiedyś straci córkę, ale nie tak szybko. Star...

Nie tak szybko...

Znowu czerwiec

Mamy nowych sąsiadów. Star mówi, że nazywają się Howellowie. Bill i Ruth Howellowie. Mają syna, Roberta, wyglądającego na może o rok starszego od Star; wkrótce skończy pięć lat.

Star bardzo szybko się z nim dogadała. Jest dobrze wychowanym chłopcem i stanowi dla niej doskonałe towarzystwo.

A jednak się boję. Star musiała mieć coś wspólnego z ich sprowadzeniem się do sąsiedztwa. Jestem tego pewien. Jestem również pewien, chociaż nie miałem jeszcze okazji lepiej go poznać, że Robert jest Bystrzakiem i telepatą.

Czyżby Star, nie mogąc liczyć na to, że jej szybko dorównam, sięgała coraz dalej i dalej, aż wreszcie nawiązała kontakt z innym telepatycznym umysłem?

Nie, to zbyt fantastyczny pomysł. Nawet gdyby tak było, to jak mogłaby wpłynąć na bieg wydarzeń w taki sposób, żeby sprowadzić rodzinę Roberta do naszego sąsiedztwa? Howellowie przyjechali z innego miasta. Przypadek sprawił, że akurat w tym samym czasie nasi dotychczasowi sąsiedzi wyprowadzili się i dom został wystawiony na sprzedaż.

Przypadek? Jak wielu jest takich Bystrzaków? Jakie są szansę, by jeden z, nich „przypadkowo” zamieszkał koło drugiego?

Wiem, że jest telepatą, ponieważ pisząc te słowa mam świadomość, że on je jednocześnie czyta.

Nawet go słyszę. „Och, przepraszam, panie Holmes. Naprawdę nie chciałem.”

Czy mi się wydaje, czy Star udało się zaszczepić we mnie zalążki swej umiejętności?

- To niezbyt ładnie zaglądać bez zaproszenia do czyjegoś umysłu, Robercie - pomyślałem surowo. Był to tylko eksperyment.

- Wiem o tym, proszę pana, i bardzo przepraszam. - Leży w łóżku w swoim domu po drugiej stronie podjazdu.

- Tak, tatusiu, on naprawdę nie chciał - odzywa się Star ze swojego pokoju.

Nie potrafię opisać, co czuję. Są takie chwile, kiedy słowa wydają się tylko pustymi łupinami. Dręczy mnie palący niepokój, a jednocześnie jestem wdzięczny za to, że uczyniono ze mnie co prawda nieporadnego i jąkającego się, ale jednak telepatę.

Sobota, 11 sierpnia

Wymyśliłem kawał. Nie widziałem Jima Pietre’a już od miesiąca, czyli dokładnie od chwili, kiedy zaczął te swoje badania w muzeum. Byłoby dobrze wyciągnąć go z tej nory, a ten reklamowy drobiazg, który zgubiła Star, powinien się do tego znakomicie nadać.

Trzeba przyznać, że wygląda toto dosyć dziwnie. Niezwykle Tajny Talizman Podziemnej Organizacji Młodych Wywiadowców albo coś w tym rodzaju. Niezwykłe jest tę, że nie ma żadnych napisów reklamowych. Po prostu dziwna moneta z brązu, nawet niezbyt dokładnie okrągła. Dosyć toporna robota. Muszą tłuc je milionami nie zmieniając matrycy.

Ale tym bardziej nadaje się do tego, by posłać ją Jimowi i napsuć mu trochę krwi. Zawsze potrafił docenić dobry dowcip. Ciekawe, jak by zareagował na wiadomość, że jest tylko Średniakiem.

Poniedziałek, 13 sierpnia

Siedzę od godziny przy biurku i gapię się przed siebie. Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć.

Około południa do biura zadzwonił Jim Pietre.

- Słucha) no, Pete - zaczął od razu - co za kawały się ciebie trzymają?

Zachichotałem w duchu i postanowiłem jeszcze bardziej go rozjuszyć.

- O czym ty mówisz? - zapytałem. - Kawały? Jakie kawały? Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.

- O monetę. Monetę - powtórzył niecierpliwie. - Pamiętasz, wysłałeś mi pocztą monetę.

- Ach, rzeczywiście - udałem, że dopiero teraz sobie przypominam. - Słuchaj, jesteś znakomitym specjalistą od metali, tak cholernie znakomitym, że przestajesz odzywać się do swoich starych przyjaciół, więc pomyślałem, że może w ten sposób uda mi się zwrócić na siebie twoją uwagę.

- W porządku, wygrałeś - powiedział cicho. - Skąd wziąłeś tę monetę?

Mówił zupełnie serio.

- Daj spokój, Jim. Uczysz się nadymać? Przyznaję się, że to kawał. Star zgubiła ją parę dni temu. Jakaś dziecięca reklamówka czy coś w tym rodzaju.

- Ja mówię zupełnie poważnie, Pete. To nie jest żadna reklamówka.

- To znaczy?

Na studiach Jim potrafił odwrócić ostrze dowcipu i przyłożyć nim sześć razy mocniej.

- Nie wiem, co to znaczy. Skąd ją wzięła Star? - zapytał szorstko.

- Nie mam pojęcia. - Przestawało to mi się podobać. Dowcip nie rozwijał się tak, jak planowałem. - Nie pytałem jej. Sam wiesz, że dzieciaki znoszą najprzeróżniejsze rzeczy. Żaden ojciec nie jest w stanie zliczyć tych śmieci, które dostają oddawszy w sklepie trzy wierzchy pudełek i dziesiątkę.

- Z całą pewnością nie dostała tego w sklepie za trzy wierzchy pudełek i dziesiątkę - powiedział starannie wymawiając słowa. - Nie mogła tego nigdzie dostać, za żadną cenę. W gruncie rzeczy, jeśli chcieć zachować logikę, to ta moneta w ogóle nie istnieje.

Roześmiałem się na głos. Tak, to był jednak stary, dobry Jim.

- W porządku, odgryzłeś się. Jeden - jeden. Może byś tak przyszedł któregoś wieczoru na kolację?

- Przyjdę. I to nawet dzisiaj - odparł, wciąż ponuro. - Jak tylko wrócisz do domu. To naprawdę nie dowcip, zakuta pało, rozumiesz? Mówisz, że masz to od Star, i ja ci oczywiście wierzę. Ale to nie śmieć, nie zabawka. To coś prawdziwego. - Przerwał, a po chwili z bezradnym zdziwieniem dodał: - Tylko że to nie może istnieć.

Powoli zaczął mnie ogarniać strach. Kiedy Jim mówił, że nie żartuje, to zawsze należało mu wierzyć.

- No, dobrze. Może tak byś mi powiedział, o co właściwie’ chodzi.

- Teraz już lepiej, Pete. Oto, co udało się nam dowiedzieć o tej monecie: pochodzi z Egiptu, najprawdopodobniej z epoki faraonów. Jest ręcznie robiona. Wykonano ją z nieznanego obecnie stopu brązu. Jej wiek oceniamy na jakieś cztery tysiące lat.

- Nie musi być w tym nic tajemniczego - zaoponowałem. - Najprawdopodobniej jakiś zbieracz rwie sobie teraz włosy z głowy, usiłując ją odnaleźć. Zgubił, a Star ją znalazła. W muzeach i prywatnych kolekcjach musi być cała masa takich monet.

Mówiłem to raczej na swój użytek niż Jima. On wiedział o tym wszystkim bez mojego przypominania. Poczekał, aż skończę.

- Punkt drugi - podjął swój wywód. - Mamy w muzeum jednego z czołowych ekspertów numizmatycznych na świecie. Kiedy tylko zobaczyłem, z jakiego metalu jest wykonana, zaniosłem ją do niego. A teraz usiądź wygodniej, Pete. Ów ekspert twierdzi, że takiej monety nie ma w żadnym muzeum i żadnej kolekcji na świecie.

- Wy, chłopcy z muzeum przechodzicie czasem samych siebie. Zejdź na Ziemię, Jim. Gdzieś, kiedyś, jakiś kolekcjoner włączył ją do swoich zbiorów i siedział cicho - nie muszę ci mówić, jacy są niektórzy z nich. Przesiadują całymi dniami w zaciemnionych pokojach i przeglądają swoje zbiory, o których nie wie nikt poza...

- Dobrze, mądralo - przerwał. - Punkt trzeci. Ta moneta ma co najmniej cztery tysiące lat i jednocześnie jest zupełnie nowa! Ciekawe, jak to wyjaśnisz?

- Nowa? - zapytałem słabym głosem. - Nie rozumiem.

- Po starych monetach widać zużycie. Ostre brzegi zaokrąglają się. Powierzchnia się utlenia. Zmienia się struktura molekularna, tworzą się kryształy. Na tej monecie nie ma żadnych zaokrągleń, nie wytworzyły się żadne tlenki, nie nastąpiły żadne zmiany w strukturze molekularnej. Tak jakby została wybita wczoraj. Skąd wzięła ją Star?

- Zaczekaj chwilę - poprosiłem.

Sięgnąłem pamięcią wstecz. Sobota rano. Star i Robert bawili się. Jeśli się nad tym zastanowić, była to szczególna zabawa. Bardzo szczególna.

Star wbiegała do domu i zatrzymywała się przed regałem, na którym stoi encyklopedia. Robert liczył na głos przy drzewie na podwórzu, a Star przez dłuższą chwilę wpatrywała się w encyklopedię.

W pewnej chwili usłyszałem, jak mruknęła: - O, to dobre miejsce.

A może tylko tak sobie pomyślała, a ja akurat to usłyszałem? Ostatnio często mi się to zdarza.

Potem wybiegała na zewnątrz. W chwilę później pojawiał się Robert i przystawał przed tym samym regałem, by zaraz również uciec. Przez następnych kilka minut panowała zupełna cisza, przerywana wreszcie głośnymi śmiechami i pokrzykiwaniami, po czym przed regałem znowu pojawiała się Star.

Jak on mnie znajduje?”, usłyszałem kiedyś jej myśli. „Nie mogę ani się domyślić, ani wyczytać”.

Właśnie podczas tych kilku minut ciszy Ruth zawołała raz przez płot:

- Hej, Pete! Nie wiesz, gdzie podziały się dzieci? Pora na mleko i ciasteczka.

Howellowie są bardzo dobrzy dla Star, niech im Bóg błogosławi. Wstałem zza biurka i podszedłem do okna.

- Nie mam pojęcia, Ruth -; odkrzyknąłem. - Kręciły się tu jeszcze kilka minut temu.

- Wcale się nie niepokoję - dodała wyjaśniającym tonem, stając na schodach u drzwi kuchennych. - Dobrze wiedzą, że nie wolno im samym przechodzić przez jezdnię. Są jeszcze za mali. Pewnie poszli do Marily. Jak wrócą, powiedz im o mleku ‘i ciasteczkach.

- W porządku, Ruth.

Zniknęła w kuchni, a ja wróciłem do pracy.

Wkrótce potem dzieciaki wpadły pędem do domu. Udało mi się przytrzymać je na tyle, by powiedzieć im o czekających na nie smakołykach.

- Będę pierwszy! - krzyknął Robert.

Nie zwlekając pobiegły na wyścigi do drzwi frontowych. To właśnie wtedy Star zgubiła monetę, a ja podniosłem ją i posłałem Jimowi.

- Hallo, Jim? Jesteś tam jeszcze?

- Jestem i czekam na odpowiedź.

- Wiesz, Jim, chyba będzie najlepiej, jeśli zaraz przyjedziesz. Wyjdę z biura i spotkamy się u mnie. Możesz?

- Czy mogę? - wykrzyknął. - Szef kazał mi wszystko zostawić i zająć się tylko tą monetą. Będę za kwadrans.

Odłożył słuchawkę. W zamyśleniu zrobiłem to samo, i zszedłem do samochodu. Skręcając w naszą uliczkę zauważyłem Jima nadjeżdżającego z przeciwnej strony. Zatrzymałem wóz przy krawężniku i poczekałem na niego. Nigdzie nie widziałem dzieci.

Gdy Jim wysiadł z samochodu, na jego twarzy dostrzegłem taki wyraz niecierpliwości i oczekiwania, jakiego u nikogo jeszcze nie widziałem. Nie myślałem, że widać po mnie wszystkie moje obawy, ale kiedy Jim na mnie spojrzał, od razu spoważniał.

- Co się dzieje, Pete? Co się dzieje? - zapytał niemal szeptem.

- Nie wiem. A w każdym razie nie jestem pewien. Wejdźmy do środka.

Zaprowadziłem Jima do gabinetu. Duże okno wychodzi tu na ogród z tyłu domu; widzieliśmy wszystko jak na dłoni.

Z początku wszystko wyglądało bardzo niewinnie - po prostu troje małych dzieci bawiących się w chowanego. Marily, córeczka sąsiadów z drugiej strony, stała przy drzewie.

- A teraz słuchajcie - powiedziała. - Chowajcie się tak, żebym mogła was znaleźć, albo nie będę się bawić.

- Nigdzie daleko się nie chowamy - spierał się Robert. Jak większość chłopców w tym wieku używa przy rozmowie całej pojemności płuc. - Tylko garaż, drzewa i te krzaki. Musisz dobrze szukać.

- Jeszcze inne domy i drzewa, i krzaki! - zawołała z podnieceniem Star. - Tam też musisz szukać.

- Właśnie! - podjął Robert. - Cała masa domów i drzew. Szczególnie drzew. Musisz dobrze szukać. Marily potrząsnęła głową z rozdrażnieniem.

- Nie wiem, o czym mówicie, i nic mnie to nie obchodzi. Macie chować się tak, żebym mogła was znaleźć.

Odwróciła się twarzą do pnia i zaczęła głośno liczyć. Gdybym był sam, z całą pewnością byłbym przekonany, że coś stało mi się z oczami albo że mam halucynacje. Ale obok mnie stał Jim, który widział to samo.

Kiedy Marily zaczęła liczyć, pozostała dwójka bynajmniej nie rzuciła się do ucieczki. Wzięli się za ręce stojąc bez ruchu, a potem jakby zamigotali... i zniknęli!

Marily skończyła liczenie i szybko sprawdziła nieliczne zakątki podwórka nadające się na kryjówki. Nie znalazłszy nikogo rozbeczała się i ruszyła w stronę domu Howellów.

- Znowu mi uciekli! - poskarżyła się Ruth, która robiła coś w kuchni.

Jim i ja ciągle staliśmy przy oknie. Spojrzałem na niego; był blady jak trup, ale i tak chyba nie wyglądał gorzej ode mnie.

Znowu coś zamigotało. Star, a w chwilę później Robert zmaterializowali się z powietrza i pobiegli do drzewa krzycząc:

- Raz, dwa, trzy, zamawiam!

Marily rozbeczała się jeszcze głośniej i uciekła do domu. Zawołałem Star i Roberta. Przyszli, ciągle trzymając się za ręce, trochę zawstydzeni, a trochę buntowniczy.

Od czego mam zacząć? Co, u diabła, mam im powiedzieć?

- To trochę nieuczciwe - strzeliłem w ciemno. - Marily przecież nie może was tam znaleźć.

Star zbladła na tyle, że na jej nosku uwidoczniły się piegi skryte zwykle pod opalenizną, Robert zaś poczerwieniał i odwrócił się do niej gwałtownie.

- Mówiłem ci. Star! Mówiłem, że to niesportowo! - powiedział oskarżycielskim tonem, po czym zwrócił się do mnie.

- Marily i tak nie potrafi się dobrze bawić w chowanego. Ona jest tylko Głupakiem.

- Zostawmy to na chwilę. Star, gdzie właściwie byliście? - zapytałem.

- Och, to nic takiego, tatusiu - odparła niepewnie, starając się zbagatelizować całą sprawę. - Kiedy bawimy się z nią, odchodzimy tylko troszkę. Powinna nas tam znaleźć.

- Nie odpowiedziałaś mi na pytanie. Gdzie odchodzicie? I jak? Jim pokazał jej brązową monetę, którą mu przysłałem.

- Widzisz, Star - powiedział zadziwiająco spokojnie - znaleźliśmy to.

- Nie powinnam wam tego mówić. - Z trudem powstrzymywała się od płaczu. - Jesteście tylko Średniakami. Nie zrozumiecie. - Potem, jakby ze skruchą w głosie, zwróciła się do mnie: - Tatusiu, próbowałam ci to przekazać. Naprawdę. Ale ty właściwie nic nie potrafisz odczytać. - Pogłaskała Roberta po ramieniu. - Robert robi to bardzo dobrze - powiedziała, takim tonem, jakby chwaliła go za to, że umie posługiwać się nożem i widelcem. - Nawet lepiej ode mnie, bo nie wiem, w jaki sposób potrafi mnie zawsze tak szybko odnaleźć.

- Mogę ci powiedzieć. Star! - wykrzyknął z zapałem Robert. Teraz kiedy został przyłapany, starał się pokryć zmieszanie potokiem słów. - Po prostu nie masz wyobraźni. Nigdy nie widziałem kogoś, kto by miał tak mało wyobraźni!

- Właśnie, że mam! - zaprotestowała głośno. - Przecież to ja wymyśliłam całą zabawę. To ja ci pokazałem, jak to się robi, może nie?

- Dobra, dobra! - odkrzyknął. - Ale musisz patrzeć na książkę, żeby wiedzieć, co w niej jest, więc zostawiasz za sobą ślad. Ja tylko sprawdzam, dokąd prowadzi; przenoszę się w to miejsce, a ty tam jesteś. To proste.

Star otworzyła usta ze zdumienia.

- Nigdy o tym nie pomyślałam - przyznała. Jim i ja przysłuchiwaliśmy się ich rozmowie. Znaczenie tego, co mówili, przenikało z wolna do naszych otępiałych umysłów.

- Tak czy tak, nie masz w ogóle wyobraźni - zakończył dyskusję Robert i usiadł po turecku na podłodze. - Nie potrafisz teleportować się do miejsca, którego nie ma.

Star usiadła przy nim.

- Właśnie, że potrafię! A Księżycowi Ludzie? Przecież ich nie ma, bo dopiero będą. Robert spojrzał na nią z dziecinnym obrzydzeniem.

- Przecież dobrze wiesz, że już byli. - Rozłożył ręce niczym sędzia baseballowy. - To znaczy, dla twojego taty jeszcze ich nie było, ale na przykład dla tych istot z Arktura już byli.

- Ty też nie teleportowałeś się do miejsca, którego nie ma - odparowała Star. - A widzisz?

Wskazałem Jimowi fotel, a sam opadłem na drugi. Nareszcie miałem kontakt z czymś zwyczajnym i namacalnym.

- A teraz, dzieciaki - przerwałem ich próby uników - zaczynamy od początku. O ile dobrze zrozumiałem, potraficie przenosić się w przeszłość i przyszłość?

- Oczywiście, tatusiu - odparła Star z nonszalanckim wzruszeniem ramion. - Po prostu teleportujemy się tam, gdzie chcemy. To bardzo bezpieczne.

I to były dzieci za małe na to;, by samodzielnie przechodzić przez jezdnię!

Parę razy w życiu doznawałem już szoku. Teraz miałem to samo uczucie - byłem zbyt otępiały, by na cokolwiek reagować. Wszystko wydawało mi się niemal normalne.

- Dobrze, dobrze - powiedziałem, z zaskoczeniem konstatując, że użyłem tego samego tonu, jak podczas kłótni o to, komu przypadnie największy kawałek tortu. - Jeszcze nie wiem, czy to bezpieczne, czy nie. Muszę o tym pomyśleć. A tymczasem powiedzcie mi, jak to robicie.

- Byłoby znacznie prościej, gdybyś mógł to odczytać - stwierdziła z powątpiewaniem Star.

- Więc przyjmijmy, że jestem Głupakiem i musicie powiedzieć to słowami.

- Pamiętasz tę wstęgę Mobiusa? - zapytała, zaczynając od tego, co pierwsze i podstawowe, zupełnie jakby tłumaczyła coś dziecku.

Tak, pamiętałem. Pamiętałem również, kiedy to było: ponad rok temu. Więc jej niespokojny, genialny umysł pracował cały czas nad tym problemem. A ja myślałem, że już dawno o tym zapomniała!

- To ten pasek papieru, którego jeden koniec przekręca się o sto osiemdziesiąt, stopni i łączy z drugim - dodała, jakby ponaglając moją pracującą na zwolnionych obrotach pamięć.

- Tak, wiem. Wszyscy wiemy, co to jest wstęga Mobiusa. Jim sprawiał wrażenie lekko zdumionego. Nigdy mu o tym nie wspominałem.

- A potem jest arkusz, który skręca się o pół obrotu i skleja brzegi...

- Butelka Kleina - wtrącił Jim.

Star spojrzała na niego z ulgą. - To dobrze, że o tym wiecie - powiedziała. - Będzie łatwiej. A teraz następny krok: bierzemy sześcian... - Przez jej twarz przemknął cień wątpliwości. - Nie można zrobić tego rękami. Można to zrobić tylko w myśli, bo to zresztą i tak jest wymyślony sześcian.

Popatrzyła na nas pytająco. Dałem jej znak, żeby mówiła dalej.

- A potem robi się z nim to samo, co z butelką Kleina. Jeśli zrobić to z bardzo dużym sześcianem, w którym można się zmieścić, to można się teleportować, gdzie się chce. I to właściwie wszystko - zakończyła pośpiesznie.

- Gdzie byliście? - zapytałem, nie podnosząc głosu. Trzeba będzie jeszcze pomyśleć nad techniką, z jakiej korzystali. Moje wiadomości z fizyki były wystarczające, bym wiedział, że właśnie w taki sposób rozrastały się wymiary; linia, płaszczyzna, sześcian - geometria euklidesowa; wstęga Mobiusa, butelka Kleina, nienazwany jeszcze, przekręcony sześcian - fizyka einsteinowska. Tak, to brzmiało prawdopodobnie.

- Och, tu i tam - odpowiedziała niepewnie Star. - W Rzymie, Egipcie... W takich różnych miejscach.

- Czy w jednym z tych miast znaleźliście tę monetę? - zapytał Jim.

Robił, co mógł, by jego głos brzmiał możliwie naturalnie, i muszę przyznać, że nieźle mu to się udawało. Zdawałem sobie sprawę’ z podniecenia, jakie musi odczuwać widząc otwierającą się przed nim niewyczerpaną skarbnicę wiedzy.

- To ja ją znalazłam, tatusiu - odpowiedziała Star. Łzy napłynęły jej do oczu. - Leżała na ziemi i Robert już mnie prawie znalazł, a ja zapomniałam o niej, tak szybko stamtąd uciekłam. - Spojrzała na mnie błagalnie. - Nie chciałam jej ukraść, tatusiu. Nigdy nic nie ukradłam. Chciałam ją zostawić tam, gdzie leżała, naprawdę, ale zgubiłam ją, a potem odczytałam, że ty ją znalazłeś. Chyba bardzo brzydko zrobiłam.

Potarłem dłonią czoło.

- Zostawmy oceny na później - powiedziałem, czując coś w rodzaju zawrotów głowy. - A co z tym przenoszeniem się w przyszłość?

Tym razem odezwał się Robert.

- Nie ma żadnej przyszłości, proszę pana. Ciągle powtarzam to Star, ale ona nie rozumie, przecież jest tylko dziewczyną. To wszystko przeszłość. Wszystko jest przeszłością.

Jim wyglądał tak, jakby trafił w niego piorun. Otworzył już usta chcąc, zaprotestować, ale potrząsnąłem ostrzegawczo głową.

- Może to jakoś wyjaśnisz, Robercie? - poprosiłem.

- No, to nie takie proste - powiedział marszcząc brwi. - Nawet Star tego nie rozumie, a przecież jest Bystrzakiem. Ale ja jestem starszy. - Spojrzał na nią z wyższością, lecz zaraz wystąpił w jej obronie: - Kiedy będzie miała tyle lat, co ja, na pewno zrozumie.

Poklepał ją pocieszająco po ramieniu. Miał już przecież sześć lat.

- Wraca się w przeszłość. Dalej, niż Egipt i Atlantyda. To jeszcze bardzo niedawno - dorzucił mimochodem. - Dalej, jeszcze dalej i jeszcze dalej. I nagle jest się w przyszłości.

- Ja wcale tak nie robiłam - pokręciła głową Star. - Ja wymyślałam przyszłość. Wymyślałam, jak będzie wyglądać, przenosiłam się tam, tam wymyślałam następną i tak dalej. Ja też potrafię myśleć.

- To ta sama przyszłość - stwierdził Robert tonem niedopuszczającym sprzeciwu. - Musi tak być, bo to już się wydarzyło. Nie mogłaś znaleźć raju dlatego, że nigdy nie było Adama i Ewy - to było do Star. A do mnie: - To wcale nie znaczy, że człowiek pochodzi od małpy. Człowiek zapoczątkował samego siebie.

Jim znajdował się na granicy apopleksji. Pochylił się naprzód z nabiegłą krwią twarzą i wybałuszonymi oczami.

- Jak? - wykrztusił z trudem.

Robert zapatrzył się gdzieś daleko przed siebie.

- W odległej przyszłości - wiecie, mówię o takiej przyszłości, jak by ją rozumieli Głupaki - ludzie mieli kłopoty. Bardzo duże kłopoty. Byli wśród nich tacy, którzy odkryli ten sam sposób podróżowania, co Star i ja. Więc kiedy świat miał wybuchnąć i utworzyć nową gwiazdę, cała ich masa teleportowała się do czasów, kiedy Ziemia była młoda, żeby zacząć wszystko od początku.

Jim gapił się na niego, niezdolny wydusić z siebie ani słowa.

- Nie rozumiem - powiedziałem.

- Nie wszyscy mogli to zrobić - wyjaśniał cierpliwie Robert. - Tylko kilku Bystrzaków. Ale zabrali ze sobą dużo innych ludzi i wszyscy się przenieśli. - Zawahał się. - Myślę, że później Bystrzaki przestali interesować się Głupakami, czy coś w tym rodzaju. W każdym razie Głupaki robili się coraz głupsi, aż w końcu prawie nie różnili się od zwierząt. - Zatkał na moment nos. - Brzydko pachnieli. Uważali Bystrzaków za bogów.

Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.

- Nie wiem dokładnie, co się stało. Byłem tam tylko kilka razy.

To niezbyt interesujące. Zresztą - zakończył - Bystrzaki ostatecznie zniknęli.

- Chciałabym wiedzieć, dokąd poszli - westchnęła Star. Było, to bardzo smutne westchnienie. Pogładziłem ją bezsilnie po rączce i z powrotem zająłem się Robertem.

- Ciągle niezbyt to rozumiem - powiedziałem. Chwycił nożyczki, kawałek przylepca i kartkę papieru. Szybko wyciął wąski pasek i skleił z niego wstęgę Mobiusa, po czym zaczął na niej szybko pisać: „ludzie jaskiniowi, ludzie ci, ludzie tamci, ludzie z Mu, ludzie z Atlantydy, Egipcjanie, ludzie historyczni, my, ludzie atomowi, ludzie księżycowi, ludzie planet, ludzie gwiazd...”

- O, właśnie - powiedział. - Cała wstęga pełna. Teraz widać wyraźnie: po ludziach gwiazd są od razu ludzie jaskiniowi. Wszystko jest ze sobą połączone. To nie jest ani przeszłość, ani przyszłość. To po prostu jest. Rozumiecie?

- Ciekawe, jak Bystrzaki spadli ze wstęgi - mruknęła Star. Dotarłem do kresu odporności.

- Dzieci - jęknąłem błagalnie - nie wiem, czy ta zabawa jest bezpieczna, czy nie. Przecież możecie trafić prosto do paszczy lwa, czy ja wiem gdzie...

- Ależ skąd, tatusiu! - pisnęła radośnie Star. - Od razu byśmy się stamtąd teleportowali.

- I to szybko - zgodził się Robert.

- Tak czy tak, muszę to przemyśleć - upierałem się. - Co prawda jestem tylko Średniakiem, ale oprócz tego jestem też twoim tatą. Star, więc musisz się mnie słuchać.

- Zawsze się ciebie słucham - odparła energicznie.

- Czyżby? A co z obietnicą, że nie będziesz wychodzić poza podwórko? Odwiedziny u Greków i ludzi gwiazd nie bardzo do tego pasują, nie uważasz?

- Ależ tatusiu, powiedziałeś tylko, żebyśmy nie przechodzili przez jezdnię, więc nie przechodziłam. Prawda, Robert?

- Nigdy nie przechodziliśmy przez żadną jezdnię - potwierdził Robert.

- Mój Boże! - jęknął Jim, bezskutecznie usiłując zapalić papierosa.

- Dobrze, już dobrze! W takim razie zakazuję wam opuszczania tego czasu!

- Zaczekaj! - krzyknął Jim. Złamał gwałtownie papierosa i cisnął go do popielniczki. - Pete, muzeum... - zaczął błagalnym tonem. - Pomyśl, co to może oznaczać. Zdjęcia, okazy, nagrania... I to nie tylko z przeszłości, ale i z przyszłości. Ludzie gwiazd, Pete! Ludzie gwiazd! Czy nie mogłyby odwiedzić chociaż tych miejsc, o których wiedzielibyśmy na pewno, że są zupełnie bezpieczne? Oczywiście nie ma mowy, żeby podejmowały jakieś ryzyko, ale...

- Nie, Jim - powiedziałem stanowczo’. - To twoje muzeum, ale moja córka.

- Jasne - westchnął. - Chyba tak samo bym postąpił.

- Star, Robert - zwróciłem się z powrotem do dzieci. - Chcę byście mi obiecali, że bez mojego zezwolenia nie opuścicie naszego czasu. Nie będę was mógł ukarać, jeśli złamiecie przyrzeczenie, bo nie potrafię robić tego, co wy. Ale chcę mieć wasze słowo honoru, że tego nie zrobicie.

- Obiecujemy - powiedzieli obydwoje unosząc prawe dłonie, jakby składali przysięgę w sądzie. - Nie opuścimy tego czasu.

Pozwoliłem im wyjść na podwórko. Przez dłuższą chwilę Jim i ja patrzyliśmy na siebie bez słowa; oddychaliśmy szybko, jak po dłuższej gonitwie.

- Przepraszam - powiedziałem wreszcie.

- I ja też - odparł. - Nie mam do ciebie pretensji. Po prostu przez chwilę zapomniałem, ile może znaczyć dziecko dla ojca. - Ale po chwili, z ironicznym uśmiechem na ustach, dodał: - Już widzę, jak opowiadam o tym wszystkim w muzeum.

- Chyba nie masz takiego zamiaru? - zapytałem z niepokojem.

- Zęby mnie wyśmiali? Nie jestem aż tak głupi.

10 września.

Czyżbym się powoli tego uczył? Miałem coś w rodzaju przebłysku, kiedy myślałem bardzo intensywnie o triumfalnym wkroczeniu Cezara do Rzymu. Przez króciutką chwilę naprawdę to widziałem! Stałem przy drodze, obserwując wszystko, co się działo, ale to „wszystko” było nieruchome; tylko ja miałem swobodę poruszania. Trwało to tylko mgnienie oka.

Czy miałem do czynienia wyłącznie z halucynacją, wywołaną maksymalną koncentracją i gorącym pragnieniem ujrzenia tego obrazu?

.Zastanówmy się jeszcze raz. Należy wyobrazić sobie sześcian. Potem obraca się go w myśli o sto osiemdziesiąt stopni i... Zaraz, wtedy ma tylko jedną powierzchnię... Więc tę powierzchnię łączy się dokoła siebie...

Czasem wydaje mi się, że już wiem, na czym to polega. Kiedy indziej pogrążam się w rozpaczy. Gdybym tak był Bystrzakiem, a nie tylko Średniakiem!

23 października ‘-

Nie wiem, co widziałem trudnego w tej teleportacji; okazało się, że jest to najprostsza rzecz na świecie. Nawet dziecko dałoby sobie radę. Brzmi to jak kiepski dowcip, zważywszy, że to właśnie dwoje dzieci pokazało mi, na czym cała sprawa polega, ale chcę powiedzieć, że właściwie każde, najzwyklejsze nawet dziecko umiałoby to powtórzyć. Jedyny problem polega na zrozumieniu kolejnych etapów... nie, nie na zrozumieniu, bo nie mogę powiedzieć, żebym sam je rozumiał; raczej na ich starannym i uważnym powtarzaniu.

Nie wiąże się to z żadnym niebezpieczeństwem. Nic dziwnego, że z początku nasunęło mi się skojarzenie z nieruchomym obrazem, gdyż prędkość jest ogromna. Na przykład ta kula - mogłem iść równo z nią, wcale nie pozostając z tyłu. Jeżeli nawet ci pojedynkujący się mężczyźni spostrzegli mnie, to tylko jako rozmazaną, błyskawicznie poruszającą się plamę.

To dlatego dzieci się śmiały, gdy ostrzegałem je przed niebezpieczeństwami. Nawet gdyby zmaterializowały się w samym centrum atomowego wybuchu, wszystko wokół nich działoby się w tak ślimaczym tempie, że zdążyłyby się teleportować, nim stałaby się im jakakolwiek krzywda. Wybuch nie może rozprzestrzeniać się szybciej niż światło, natomiast nie istnieje żadne ograniczenie szybkości myśli.

Jednak mimo wszystko nie pozwoliłem im jeszcze na teleportowanie się poza nasz czas; chcę najpierw przyjrzeć się uważnie jeśli nie wszystkim, to przynajmniej większości epok. Nie chcę ryzykować, chociaż szczerze mówiąc nie mam pojęcia, w jaki sposób mogliby wpętać się w jakąkolwiek kabałę. Jednak Robert twierdzi, że Bystrzaki teleportowali się z przyszłości w przeszłość, a to oznacza, że mogą ciągle kręcić się po czasie i jest całkiem prawdopodobne, że na któregoś z nich wreszcie się natkniemy. Nikt nie może zaręczyć, że ten będzie akurat przyjaźnie usposobiony...

Czuję się trochę jak świnia, nie zabierając ze sobą kamer, pudełek na okazy i magnetofonów, które podsuwa mi Jim, ale na to przyjdzie jeszcze czas. Najpierw muszę się trochę otrzaskać z historią, a kilkanaście kilogramów sprzętu wcale by mi w tym nie pomogło.

A jeśli już o historii mowa - zadziwiające, ile zdołali namącić ci wszyscy historycy! Na przykład:

Jerzy III nie był ani wariatem, ani debilem. Nie był też może zbyt sympatyczny, muszę to przyznać - kto by zresztą był, otoczony takim mrowiem pochlebców! Stał się po prostu ofiarą ekspansji imperialnej i rewolucji przemysłowej. Tak samo zresztą wszyscy inni europejscy władcy tego okresu. I tak powiodło mu się znacznie lepiej, niż Ludwikowi; przynajmniej zachował swój zawód i głowę na karku.

Natomiast John Wilkes Booth był zdecydowanie niezrównoważony psychicznie. Mogliby go wyleczyć, gdyby znali nasze metody psychoterapii, i wtedy, rzecz jasna, nie doszłoby do zabójstwa Lincolna. I tak bardzo mnie kusiło, żeby temu zapobiec, ale się nie odważyłem... Kto wie, jak by to wpłynęło na dalszy bieg historii. Co ciekawe, osobą najmniej zaskoczoną zamachem był sam Lincoln i chociaż było po nim widać, że cierpi zarówno fizycznie, jak i duchowo, to cały czas sprawiał wrażenie, jakby się tego spodziewał.

Cheops bardzo przejmował się tym, że podczas budowy piramidy giną niewolnicy. Dostarczanie nowych nie było sprawą łatwą. W najgorętszej porze dnia mieli cztery godziny wypoczynku i nie wydaje mi się, żeby niewolnicy w jakimkolwiek innym kraju byli lepiej karmieni i mieli lepsze warunki bytowania.

Nigdy nie udało mi się natrafić na żadne ślady Atlantydy lub Lemurii; słyszałem tylko opowieści o jakichś bardzo odległych krajach (nie należy zapominać, że w tamtych czasach nawet kilkaset mil stanowiło już nie lada szmat drogi), które zginęły pod falami morza. Skłonni do przesady starożytni lada większą wyspę byli skłonni uznać za kontynent. Niektóre z tych wysp rzeczywiście się zapadały, wraz z kilku tysiącami wieśniaków i pasterzy. Stąd z pewnością wzięły się legendy.

Kolumb był uparty jak osioł. Myślał już, żeby zawrócić, kiedy zbuntowali się marynarze, więc na złość im postanowił popłynąć dalej. Ciągle nie rozumiem, co gryzło Dżyngis Chana i Aleksandra Macedońskiego. Z pewnością bardzo by mi pomogła znajomość języków, ponieważ ich wielkie kampanie zaczynały się z reguły jak leniwe wycieczki turystyczne. Helena Trojańska była nawet stosunkowo ładna, ale jej osoba, rzecz jasna, stanowiła tylko pretekst do walki.

Indianie amerykańscy próbowali się kilkakrotnie zjednoczyć jeszcze przed nadejściem białego człowieka, ale za każdym razem zwyciężała żądza posiadania większej ilości żon i jeńców, i cały wysiłek szedł na marne. Sądzę jednak, że gdyby się zjednoczyli i wiedzieli, o jaką stawkę idzie gra, udałoby się im utrzymać Amerykę. Mogliby drogą wymiany zdobyć broń i narzędzia i uprzemysłowić swój kraj tak, jak to później zrobili Japończycy. Są to, oczywiście, tylko spekulacje, ale gdyby im się udało, to nasz świat z pewnością wyglądałby zupełnie inaczej.

Pewnego dnia spiszę to wszystko w postaci poprawionej historii ludzkości, bogato ilustrowanej fotografiami, i będę się przyglądał, jak tak zwani „eksperci” dyskutują nad nią, wypruwając z siebie flaki.

Nie zapuszczałem Się zbyt daleko w przyszłość. Nie zbliżyłem się nawet do czasów ludzi gwiazd, a już tym bardziej do ich powrotu w przeszłość. Trzeba by sporo pogłówkować nad kierunkiem, w którym należało się udać, a ja przecież nie jestem Bystrzakiem. Kiedy (i jeśli) się tam wybiorę, wezmę za przewodników Star i Roberta.

To co udało mi się dostrzec z przyszłości, nie było niczym wspaniałym, ale też niczym szczególnie okropnym. Te „kłopoty” pojawiły się pewnie dopiero wraz z nastaniem ludzi gwiazd, o ile Robert ma rację, a przypuszczam, że ma. Nie mam pojęcia, na czym mogą one polegać, ale musi to być coś rzeczywiście strasznego, skoro nie poradzili sobie nawet mając do dyspozycji tak nieprawdopodobnie rozwiniętą technikę. A może właśnie dlatego? Przecież coś takiego już teraz staje się naszym udziałem.

Piątek, 14 listopada

Howellowie wyjechali na weekend, zostawiając Roberta pod moją opieką. Nie mam z nim żadnych kłopotów. On i Star dotrzymali swojej obietnicy, ale zdaje się, że kombinują coś nowego. Domyślam się i znów dręczy mnie przeczucie, że coś się stanie.

Dzieci robią się coraz bardziej tajemnicze. Nieraz przyłapuję je, jak koncentrują się z wysiłkiem, by po chwili bez żadnego widocznego powodu wybuchnąć radosnym chichotem.

- Nie zapominajcie, co mi obiecaliście - zwróciłem uwagę Star.

- Dotrzymamy tego tatusiu - odparła poważnym tonem.

- Nie opuścimy naszego czasu - powiedzieli chórem.

I natychmiast wybuchnęli śmiechem!

Muszę mieć ich na oku. Nie wiem, czy to coś pomoże; najwyraźniej do czegoś się przygotowują, ale jak mam je powstrzymać? Pozamykać w pokojach? Spuścić im lanie?

Ciekawe, co na moim miejscu zrobiłby ktoś inny.

Dzieci zniknęły!

Czekam na nie już od godziny. Wiem, że gdyby mogły, z pewnością już by wróciły. Musiały na coś trafić. Są bardzo mądre, ale nie zmienia to faktu, że jednak są jeszcze tylko dziećmi.

Mam pewne podejrzenia. Obiecały, że nie opuszczą tego czasu. Mimo swojej psotności Star nigdy jeszcze nie złamała danego mi słowa - to znaczy, interpretując je tak, jak mógł to uczynić jej typowo kobiecy umysł. Stąd wiem na pewno, że są w naszym czasie.

Star nieraz zastanawiała się, gdzie podziali się Bystrzacy, którzy zniknęli; jak udało im się zejść ze wstęgi Mobiusa.

Otóż to: jak można zejść ze wstęgi Mobiusa, a mimo to pozostać w teraźniejszości?

Sześcian nic tu nie pomoże. Z jego pomocą można tylko przemieszczać się po powierzchni wstęgi. Mamy linie, mamy płaszczyznę, mamy sześcian, mamy wreszcie supersześcian-teserakt - tak nakazuje logika matematyczna. Bystrzaki musieli rozumować właśnie w taki sposób.

Teraz ja będąc tylko Średniakiem, muszę uczynić to samo. Mimo wszystko nie jest to zadanie tak beznadziejne, jak próba średnio inteligentnej osoby stworzenia dzieła na miarę geniusza. (Geniusza w naszym rozumieniu, rzecz jasna, czyli kogoś, kogo Star i Robert określiliby mianem Średniaka). Każdy, kto dysponuje średnio wysokim IQ i odpowiednim wykształceniem, może odtworzyć tok rozumowania geniusza, pod warunkiem, że zna kolejne etapy, jakie.. musi przebyć, a szczególnie jeśli widzi praktyczne zastosowanie odtwarzanej przez niego teorii. Jedyne, czego z pewnością nie potrafi, to zainicjowanie i zakończenie całego procesu myślowego. Ja tego też nie będę musiał robić - uczynili to już za mnie Star i Robert. Ja „tylko” będę musiał odkryć, jak w praktyce zastosować ich odkrycie.

Spróbujmy więc.

Redukując przeszłość, teraźniejszość i przyszłość człowieka do postaci wstęgi Mobiusa pozbyliśmy się jednego wymiaru. Wstęga posiada tylko dwa wymiary, ponieważ nie ma głębokości. (Jest to niemożliwe, gdyż wstęga Mobiusa ma tylko jedną powierzchnię.)

Redukcja do dwóch wymiarów pozwala na nieograniczone niczym podróżowanie poprzez trzeci wymiar. Trzeci wymiar to również wnętrze sześcianu skręconego o 180 stopni.

Pójdźmy krok naprzód, dodając jeszcze jeden wymiar. Otrzymujemy teserakt. Aby uzyskać odpowiednik wstęgi Mobiusa, ale z głębokością, trzeba udać się w czwarty wymiar, co też, jak mi się wydaje, jest jedynym sposobem, w jaki Bystrzacy mogli opuścić zamknięty krąg przeszłości/teraźniejszości/przyszłości. Wydedukowali, że nie potrzeba nic więcej. Star i Robert bez wątpienia powtórzyli tę linię rozumowania; nie chcieli łamać przyrzeczenia, więc zeszli ze wstęgi Mobiusa pojawiając się w innej, ale ciągle teraźniejszej, rzeczywistości.

Przekazuję ci to wszystko, Jim, bo po pierwsze wiem, że również jesteś Średniakiem, a po drugie, dużo myślałeś nad tym wszystkim, co się stało po otrzymaniu monety zgubionej przez Star. Mam nadzieję, że uda ci się to jakoś wytłumaczyć Howellom, a przynajmniej pomóc im zrozumieć prawdę o ich synu i Star, i o tym, gdzie zniknął Robert.

Pozostawiam te notatki w takim miejscu, żebyś się na nie natknął, gdy będziecie z Billem i Ruth przetrząsać dom w poszukiwaniu mnie i dzieci. Jeżeli będziesz miał okazję je przeczytać, będzie to znaczyło, że nie udało mi się odnaleźć dzieci. Istnieje również możliwość, że jednak je znajdę, ale nie będziemy mogli wejść z powrotem na tę wstęgę Möbiusa. Być może czas wygląda tam zupełnie inaczej, a może w ogóle nie istnieje... kto wie, jak to jest poza wstęgą.

Bill, Ruth: chciałbym obiecać, że przyprowadzę wam syna, ale nie mogę tego uczynić. Pozostawmy więc to tylko w sferze życzeń.

Próbuję teraz wyobrazić sobie sześć sześcianów i pozakładać je jeden na drugi w taki sposób, żeby każdy kąt wewnątrz tej figury był kątem prostym.

Nie jest to wcale łatwe, ale bardzo się staram, k9rzystając z umiejętności koncentracji, której nauczyłem się od dzieci. W porządku, już mam.

A teraz obracam w myśli teserakt o sto osiemdziesiąt stopni i



Fritz Leiber
Wiadro powietrza
(A Pail of Air)
przełożyła Stefania Szczurkowska


Tata posłał mnie po dodatkowe wiadro powietrza. Kiedy naładowałem już prawie do pełna, a z palców odpłynęło niemal całe ciepło, zobaczyłem to.

Z początku myślałem, że to młoda dziewczyna. Tak, promieniejąca w ciemności twarz pięknej” młodej dziewczyny, spoglądającej na mnie z czwartego piętra mieszkania naprzeciwko, a w tych stronach czwarte piętro jest tuż ponad białą powłoką zmrożonego powietrza. Nigdy przedtem nie widziałem żywej młodej dziewczyny, chyba że w starych czasopismach (siostra to dzieciak, a mama jest bardzo chora i nieszczęśliwa) i tak to mną wstrząsnęło, że upuściłem wiadro. Każdy by upuścił, gdyby wiedział, że oprócz taty, mamy, siostry, no i mnie, nikt na Ziemi nie został żywy.

Mimo to nie wiem, dlaczego mnie to tak zaskoczyło. Od czasu do czasu wszyscy patrzymy na różne rzeczy. Mamie zdarza się chyba oglądać jakieś bardzo niemiłe, sądząc po tym, jak dziwnie wybałusza oczy i tylko krzyczy i krzyczy, a potem kuli się wsparta o rozpięte wokół Gniazda koce. Tata mówi, że takie reakcje co pewien czas są naturalne.

Kiedy podniosłem wiadro i znów spojrzałem na mieszkanie naprzeciwko, pojąłem, co w takich chwilach czuła Mama, ponieważ spostrzegłem, że to wcale nie była młoda dziewczyna, lecz po prostu światło - malutki ognik przesuwający się ukradkiem z okna do okna, jak gdyby jakaś okrutna mała gwiazda spadła z pozbawionego powietrza nieba, żeby zbadać, dlaczego Ziemia uciekła od Słońca, albo po to, by znaleźć coś, nad czym można się poznęcać, co można przestraszyć, teraz kiedy Ziemi nie chroni już Słońce.

Na samą myśl ścierpła mi skóra. Stałem tam trzęsąc się i prawie odmroziłem stopy. Hełm miałem tak oszroniony od środka, że nie byłbym w stanie dostrzec światła, nawet gdyby wydostało się z któregoś okna, by mnie dosięgnąć. Z drugiej strony miałem na tyle rozumu, by ruszyć w drogę powrotną.

Wkrótce wymacywałem znaną mi drogę przez około trzydzieści koców i dywanów, które tata porozwieszał naokoło, żeby zmniejszyć odpływ powietrza z Gniazda. Teraz nie byłem już tak bardzo wystraszony. Zacząłem słyszeć tykanie zegarów w Gnieździe i wiedziałem już, że wracam tam, gdzie jest powietrze, ponieważ na zewnątrz, w próżni, nie ma oczywiście żadnych dźwięków. Jednak moje myśli przeszywał dreszcz niepokoju, kiedy przeciskałem się przez ostatnie koce (tata obłożył je folią aluminiową, aby zatrzymać ciepło) i wchodziłem do Gniazda.

Opowiem wam teraz o Gnieździe. Jest niskie i przytulne, mieści tylko nas czworo i nasze rzeczy. Podłogę przykrywają grube wełniane dywany. Trzy ściany są z koców, podobnie jak sufit dotykający głowy taty. Tata mówi, że Gniazdo jest w środku o wiele większego pomieszczenia, ale ja nigdy nie widziałem prawdziwych ścian ani prawdziwego sufitu.

Pod jedną ścianą z koców stoi duży regał z narzędziami, książkami i różnymi rupieciami oraz z całym rzędem zegarów na górze. Tata bardzo pilnuje, żeby były wciąż nakręcone. Mówi, że nie wolno nam nigdy zapomnieć, która godzina, a bez Słońca i Księżyca łatwo mogłoby się tak stać.

Czwarta ściana cała pokryta jest kocami, z wyjątkiem miejsca wokół paleniska, gdzie płonie ogień, który nigdy nie może zgasnąć. Chroni on nas przed zamarznięciem, a poza tym spełnia mnóstwo innych funkcji. Jedno z nas musi go wciąż pilnować. Niektóre zegary to budziki przypominające nam o tym. Z początku tylko mama zmieniała tatę przy ogniu (myślę o tym, kiedy ona staje się taka przykra), ale teraz ja jestem do pomocy, no i siostra.

Głównym strażnikiem ognia jest jednak tata. Zawsze myślę o nim tak: wysoki mężczyzna siedzący po turecku, z troską wpatrzony w ogień, w którego świetle złoci się jego pobrużdżona zmarszczkami twarz, zawsze z tą samą ostrożnością dokłada do ognia kawałek węgla z leżącej obok dużej sterty. Tata mówi, że kiedyś bardzo dawno temu były strażniczki ognia - westalki, jak je nazywa, chociaż wszędzie wokół powietrze nie było wtedy zmrożone i tak naprawdę nie potrzebowano ich.

Teraz siedział właśnie tak, chociaż szybko wstał, by wziąć ode mnie wiadro i nakrzyczeć za marudzenie po drodze; od razu zauważył mój oszroniony hełm. Mama ożywiła się i też zaczęła mnie ganić. Ona zawsze usiłuje się wyładować, tłumaczy tata; bardzo szybko kazał jej być cicho. Siostra też wydała z siebie trochę głupich pisków.

Tata trzymał wiadro przez zwiniętą szmatę. Teraz gdy było ono już w środku, w Gnieździe, naprawdę czuło się jego chłód. Zdawało się, że wysysa ciepło ze wszystkiego. Nawet płomienie się odsuwały, kiedy tata postawił wiadro obok ognia.

A jednak ta właśnie błyszcząca biała substancja podtrzymuje nam życie. Topi się powoli, paruje, odświeżając Gniazdo i podsycając ogień. Koce nie pozwalają jej ulotnić się zbyt szybko. Tata chciałby uszczelnić tu wszystko, ale nie może - dom jest zbyt naruszony przez wstrząsy, a poza tym palenisko musi być otwarte z powodu dymu.

Tata mówi, że powietrze składa się z malutkich cząsteczek, które odlatują błyskawicznie, jeśli się ich nie zatrzyma. Musimy mieć się na baczności, by nie dopuścić do wyczerpania się powietrza. Tata zawsze przechowuje dużą rezerwę w wiadrach ustawionych za pierwszą warstwą koców, razem z zapasem węgla, puszkami żywności i innymi rzeczami, takimi jak kubły ze śniegiem do stopienia na wodę. Po to wszystko musimy schodzić aż na dolny poziom, co jest trudną wyprawą, i przedostać się z tym przez drzwi zewnętrzne.

Kiedy Ziemia się oziębiła, najpierw zamarzła cała woda w powietrzu, tworząc warstwę grubości około trzech metrów. Potem na tę powierzchnię spadły kryształki zamrożonego powietrza, tworząc następną warstwę grubości około piętnastu czy dwudziestu metrów.

Oczywiście nie wszystkie składniki powietrza zamarzły i zmieniły się w śnieg jednocześnie.

Pierwszy opadł dwutlenek węgla - kiedy nabiera się śnieg na wodę, trzeba sprawdzić, czy nie dotarło się zbyt głęboko, aż do dwutlenku, ponieważ zadziałałby on usypiająco, może i na zawsze, a ogień by wygasł. Następny jest azot, całkiem obojętny, zajmujący największą część powłoki. Na wierzchu, co dla nas korzystne, znajduje się łatwo dostępny tlen, utrzymujący nas przy życiu. Tata mówi, ze żyjemy lepiej, niż kiedykolwiek żyli królowie, bo oddychamy czystym tlenem, ale przyzwyczailiśmy się i nie odczuwamy tego. Wreszcie na samym wierzchu jest gładka warstwa ciekłego helu, który jest zabawną substancją. Wszystkie te gazy nie mają domieszek i występują w oddzielnych warstwach. Jak kajmak, żartuje tata, choć ja nie wiem, co to takiego.

Nie mogłem już wytrzymać, tak chciałem wreszcie opowiedzieć im wszystko, co zobaczyłem. Dlatego jak tylko uwolniłem się od hełmu, wyplątując się jeszcze z kombinezonu, puściłem. Mama natychmiast się zdenerwowała i zaczęła zerkać w stronę szpary wejściowej między kocami, zaciskając dłonie (tak jak zwykle: dłoń, u której straciła trzy palce wskutek odmrożenia, zacisnęła w tej zdrowej). Tatę zirytowało, że ją przestraszyłem, i chciał szybko wszystko załagodzić, choć przecież wiedział, że nie zmyślam.

- I mówisz, że obserwowałeś to światło przez pewien czas, synu? - spytał, kiedy skończyłem.

Nic nie powiedziałem, że z początku myślałem, że to była twarz młodej dziewczyny. Jakoś wprawiało mnie to w zakłopotanie.

- Tak długo, aż przemknęło przez pięć okien i przeleciało na następne piętro.

- Nie wyglądało ani jak prąd błądzący, ani jak pełzająca ciecz, ani jak światło gwiazd zogniskowane w tworzących się kryształach, ani cokolwiek podobnego?

Wcale nie zmyślał. W świecie, w którym jest tak zimno, że już bardziej nie można, zdarzają się dziwne rzeczy. Kiedy wydaje się, że materia powinna zamarznąć, ona przybiera nową, osobliwą formę życia. Śluzowata materia, pełzając, zbliża się do Gniazda jak zwierzę węszące ciepło - to ciekły hel. Kiedyś, jak byłem mały, świetlisty piorun - nawet Tata nie miał pojęcia, skąd on się wziął - trafił w pobliską wieżę i całymi tygodniami pełzał tam i z powrotem, aż wreszcie ogień zgasł.

- Nigdy czegoś podobnego nie widziałem, tato. Stał przez moment, marszcząc brwi.

- Wyjdę z tobą i pokażesz mi to - powiedział po namyśle. Mama podniosła wrzask na myśl, że zostanie sama, a siostra jej wtórowała. Jednak tata uciszył obie. Zaczęliśmy wbijać się w stroje do przebywania na zewnątrz - mój grzał się przy ogniu. To tata zrobił te kombinezony wraz z plastykowymi hełmami, które przedtem były dużymi przezroczystymi pojemnikami na żywność. Zatrzymują one ciepło i powietrze. Powietrza wystarcza w nich na krótko, na wyprawy po wodę, węgiel, żywność i tak dalej. Mama znów zaczęła jęczeć.

- Zawsze wiedziałam, że tam na zewnątrz jest coś, co czyha, żeby nas dostać - mówiła. - Czuję to od lat: coś, co pochodzi z tego zimna, nienawidzi wszystkiego co ciepłe i chce zniszczyć Gniazdo. Przez cały ten czas nas obserwowało, a teraz się zbliża. Najpierw dopadnie was, a potem przyjdzie po mnie. Nie idź, Harry! - prosiła.

Tata miał już na sobie wszystko z wyjątkiem hełmu. Klęknął przy palenisku, wsadził do środka rękę, potrząsnął długim metalowym prętem prowadzącym do komina, strącając lód zatykający przewód. Raz na tydzień tata wchodzi na dach, żeby sprawdzić, czy wszystko działa prawidłowo. To nasza najtrudniejsza wyprawa i tata nie pozwoliłby mi jej odbyć samotnie.

- Córeczko - powiedział tata łagodnie - chodź pilnować ognia. Uważaj także na powietrze. Jeżeli zacznie się wyczerpywać albo nie będzie kipieć dostatecznie szybko, idź za koc po następne wiadro. Uważaj tylko na ręce. Podnoś wiadro przez szmatę.

- Siostra, która jeszcze przed chwilą wtórowała mamie, przestała się bać. Przyszła i zrobiła, co jej kazano. Mama nadspodziewanie szybko opanowała się, chociaż wzrok miała jeszcze błędny, kiedy patrzyła na tatę szczelnie dopasowującego hełm i podnoszącego wiadro, a potem i na nas, gdy wychodziliśmy.

Tata prowadził, a ja chwyciłem go za pasek. To zabawne, że nie boję się chodzić sam, ale kiedy tata jest obok, zawsze wolę się go trzymać. Sądzę, że to z przyzwyczajenia, jednak nie można zaprzeczyć, że tym razem trochę się bałem.

Bo to jest tak - wiemy, że wszystko wokół jest martwe. Tata słyszał przed laty, jak zanikały ostatnie dźwięki radia, widział też, jak umierali ostatni ludzie, którzy albo nie mieli tyle szczęścia, albo tak dobrego schronienia jak my. Wiedzieliśmy więc, że jeśli coś się tu gdzieś porusza, nie może to być ani istota ludzka, ani przyjazna.

Poza tym jest takie uczucie, które powstaje zawsze nocą, zimną nocą. Tata mówi, że pojawiało się ono już dawno temu, potem jednak zawsze każdego ranka wstawało Słońce i odpędzało je. Muszę wierzyć mu na słowo, bo nie pamiętam tego, jak Słońce było kiedyś czymś więcej niż dużą gwiazdą. No cóż, jeszcze nie było mnie na świecie, kiedy ta ciemna gwiazda oderwała nas od Słońca, a teraz zawlokła aż poza orbitę Plutona, mówi tata, i przez cały czas ciągnie nas dalej i dalej.

Właściwie to zastanawiałem się nad tym, czy przypadkiem na tej ciemnej gwieździe nie było czegoś, co nas potrzebowało, i czy to nie dlatego Ziemia została porwana. Wtedy jednak doszliśmy do końca korytarza i wyszedłem za tatą na balkon.

Nie wiem, jak wyglądało miasto w dawnych czasach, ale teraz jest piękne. Światło gwiazd sprawia, że widać je dosyć dobrze - te nieruchome punkciki, którymi upstrzona jest ciemność tam w górze, dają nawet sporo światła (tata mówi, że dawniej gwiazdy migotały, bo było powietrze). Stoimy na wzgórzu, a lśniąca dolina oddala się od nas i staje coraz bardziej płaska, pocięta korytami dawnych ulic na zgrabne kwadraty. Czasami robię coś podobnego z kartofli, zanim poleję je sosem.

Kilka wyższych budynków sterczy nad zasypaną puchem równiną. Nakryte są okrągłymi czapkami z kryształków powietrza, podobnymi do futrzanego kaptura mamy, tyle że bielszymi. W domach tych widać ciemniejsze kwadraty okien, obramowane na biało kryształkami powietrza. Niektóre domy są pochylone, wiele z nich okropnie powykrzywiało się od wstrząsów i wszystkiego tego» co się stało, kiedy ta ciemna gwiazda zawładnęła Ziemią.

Wszędzie wiszą sople, te wodne z pierwszych dni zimna i te że zmrożonego powietrza, które topiło się na dachach, ściekało kroplami, a potem znów zamarzało. Czasem jakiś sopel łapał światło gwiazdy i odbijał je tak roziskrzone, że wydawało się, iż gwiazda spadła w sam środek miasta. O czymś takim myślał tata, kiedy opowiedziałem mu o świetle, ale ja wcześniej zastanawiałem się nad tym i wiem, że to nie było to.

Tata przysunął swój hełm do mojego, abyśmy mogli łatwiej rozmawiać, i poprosił mnie, żebym pokazał mu tamte okna. Żadne jednak światło nie ruszało się teraz ani tam wewnątrz, ani gdzie indziej. Ku mojemu zdziwieniu tata nie skrzyczał mnie ani nie powiedział, że mi się przywidziało. Po napełnieniu wiadra rozglądał się przez chwilę w milczeniu, a gdy wchodziliśmy już do środka, nagle się odwrócił, jak gdyby chciał zmylić czujność jakiegoś podglądacza.

Ja też go czułem. Dawny spokój prysnął. Tam na zewnątrz coś się czaiło, obserwowało, czatowało, szykowało się.

- Jeżeli zobaczysz jeszcze coś podobnego, synu, nie mów nikomu - powiedział tata, kiedy byliśmy już w środku i stykaliśmy się hełmami. - Mama jest ostatnio taka nerwowa i powinniśmy jej zapewnić poczucie pełnego bezpieczeństwa. Kiedyś - to było wtedy, jak urodziła się twoja siostra - chciałem się poddać i umrzeć, ale matka podtrzymywała mnie na duchu. Innym razem sama podsycała ogień przez tydzień, kiedy byłem chory. Pielęgnowała mnie i opiekowała się wami.

Pamiętasz tę zabawę w podrzucanie piłki, gdy siadamy w czworoboku w Gnieździe? Odwaga jest jak piłka, synu. Można ją zatrzymać tylko przez jakiś czas, a potem trzeba odrzucić komuś innemu. Kiedy piłka leci w twoją stronę, musisz ją złapać i mocno trzymać, mając jednak nadzieję, że będziesz mógł ją komuś odrzucić, gdy poczujesz się zmęczony odwagą.

Kiedy mówił do mnie w ten sposób, czułem się dorosły, lepszy. Jednak nie zapomniałem całkiem o istnieniu tego czegoś tam na zewnątrz, ani o tym, że tata potraktował sprawę poważnie.

Trudno jest ukryć własne odczucia w podobnej kwestii. Kiedy znaleźliśmy się z powrotem w Gnieździe i zdjęli kombinezony, tata śmiał się z tego wszystkiego, mówił, że nic tam nie było, żartował z mojej wyobraźni, ale jego słowa brzmiały sztucznie. Nie przekonał ani mamy, ani siostry, ani tym bardziej mnie. Przez chwilę wyglądało na to, że wszyscy bawimy się piłeczką odwagi. Trzeba było coś zrobić i kiedy prawie już wiedziałem, co należy powiedzieć, usłyszałem własny głos, jak proszę tatę, by opowiedział nam o dawnych czasach i o tym, jak to się wszystko stało.

Czasami tata chętnie opowiada tę historię, a siostra i ja z całą pewnością lubimy jej słuchać. Tym razem podchwycił moją myśl. Wszyscy szybko siedliśmy wokół ognia, mama wydostała kilka puszek, by odmrozić je na kolację, a tata zaczął. Jednak wcześniej zauważyłem, że niedbałym ruchem zdejmuje z półki młotek i kładzie go przy sobie.

Była to ta sama stara opowieść co zawsze - chyba mógłbym przez sen wyrecytować jej główny wątek - chociaż tata zawsze dodaje jakiś nowy szczegół albo i dwa, a także upiększa ją miejscami.

Opowiedział nam, jak Ziemia kręciła się wokół Słońca tak zawsze niezawodnego i gorącego, a ludzie zajmowali się robieniem pieniędzy i prowadzeniem wojen, zabawą i zdobywaniem władzy; traktowali się nawzajem dobrze albo źle, kiedy nagle wypadła z Kosmosu ta martwa gwiazda, to wypalone słońce, i wszystko popsuła.

Trudno mi sobie wyobrazić, co czuli wtedy tamci ludzie, a tym bardziej trudno mi sobie wyobrazić te nieprzeliczone tłumy. Wyobrazić sobie ludzi szykujących się do jakiejś okropnej wojny, którą sami sobie gotowali. Nawet jej pożądających, a przynajmniej pragnących jej końca, aby odzyskać spokój. Tak jakby wszyscy nie mogli trzymać się razem i dzielić każdą odrobiną ciepła, by móc dalej żyć. Jak mogli mieć większą nadzieję, że niebezpieczeństwo zostanie zażegnane, niż my, że skończy się zimno?

Czasami myślę, że tata przesadza i przedstawia wszystko w zbyt czarnych barwach. Od czasu do czasu gniewa się na nas. Prawdopodobnie pogniewał się też i na wszystkich tamtych ludzi. Jednak pewne sprawy, o których czytałem w starych czasopismach, wydają się fantastyczne. Tata może mieć rację.

Ciemna gwiazda, jak opowiadał dalej tata, zjawiła się nagle i nie było wiele czasu na przygotowania. Początkowo starano się zachować to w tajemnicy przed większością ludzi, ale potem prawda wyszła na jaw, przez te trzęsienia ziemi i powodzie - wyobraźcie sobie oceany pełne niezamarzniętej wody! - no i przez to, że ludzie widzieli podczas bezchmurnych nocy gwiazdy zasłonięte przez coś. Najpierw pomyśleli, że to coś uderzy w Słońce, potem sądzili, że w Ziemię. Rozpoczął się nawet dziki pęd w kierunku miejsca zwanego Chinami, ponieważ ludzie myśleli, że gwiazda uderzy z drugiej strony. Potem stwierdzili, że nie uderzy z żadnej strony, lecz doleci w pobliże Ziemi.

Większość planet znajdowała się z drugiej strony Słońca i ich to nie dotyczyło. Słońce i przybysz walczyli krótką chwilę o Ziemię - przeciągając ją w różnych kierunkach jak dwa warczące psy w walce o kość, tak opisywał to tata - a potem przybysz zwyciężył i porwał nas. Słońce dostało jednak nagrodę pocieszenia. W ostatniej chwili udało mu się przytrzymać Księżyc.

Zaczęły się potworne trzęsienia ziemi i powodzie - dwadzieścia razy gorsze niż wszystko, co było przedtem. Potem nadeszła pora Wielkiego Wstrząsu, jak go tata nazywa, kiedy nagle targnęło całą Ziemią, właśnie tak, jak to zrobił ze mną tata raz albo ze dwa razy, chwytając mnie za kołnierz, kiedy siedziałem zbyt daleko od ognia.

Ciemna gwiazda leciała przez przestrzeń szybciej niż Słońce i w przeciwnym kierunku, musiała więc gwałtownie szarpnąć naszą planetą, aby ją ze sobą zabrać.

Wielki Wstrząs nie trwał długo. Skończył się, jak tylko Ziemia weszła na swą nową orbitę wokół ciemnej gwiazdy. Jednak póki trwał, był okropny. Tata mówi, że oberwały się wszystkie kamienne ściany i runęły domy, rozlały się oceany, bagna i pustynie piaszczyste rozkołysały się wielkimi falami, które pochłaniały okoliczne tereny. Ziemia została niemal wyszarpnięta ze swej atmosferycznej powłoki, a miejscami powietrze zrobiło się tak rzadkie, że ludzie przewracali się i mdleli. Jednocześnie zwalał ich z nóg Wielki Wstrząs; prawdopodobnie trzaskały im kości i pękały czaszki.

Często pytaliśmy tatę, jak zachowywali się wtedy ludzie: czy się bali, czy byli odważni, ogarnięci szaleństwem, czy oszołomieni, a może wszystko razem. Tata jednak bywa w tej sprawie powściągliwy i nie inaczej stało się i tego wieczoru. Na ogół mówi, że był wtedy zbyt zajęty, żeby coś zauważyć.

Tata wraz z kilkorgiem przyjaciół naukowców wyobrazili sobie to, co nastąpi; wiedzieli, że zostaniemy porwani i że nasza atmosfera zamarznie. Pracowali jak szaleni nad przygotowaniem miejsca z hermetycznymi ścianami i drzwiami, izolacją od zimna i dużymi zapasami żywności, paliwa, wody i powietrza. Ale schronienie to zostało zniszczone podczas ostatnich wstrząsów. Wtedy również, a także w czasie Wielkiego Wstrząsu wszyscy przyjaciele taty zginęli. Dlatego musiał zacząć od zera i zbudować Gniazdo szybko i bez żadnych udogodnień, wykorzystując to, co wpadło mu w ręce.

Myślę, że to prawda, że nie miał, jak mówi, ani chwili, żeby przyjrzeć się zachowaniu ludzi ani przed, ani w czasie Wielkiego Zamarzania. Nastąpiło ono później, ale bardzo gwałtownie, zarówno dlatego, że ciemna gwiazda odciągała nas z ogromną szybkością, jak i dlatego, że ruch obrotowy Ziemi uległ zwolnieniu w tej zażartej walce. W związku z tym noce były dziesięciokrotnie dłuższe niż poprzednie.

Mam jednak pewne pojęcie, co się wydarzyło, bo oglądałem zamarzniętych ludzi; kilkoro widziałem w pomieszczeniach - naszego domu, innych - zebranych wokół pieców w piwnicach, do których chodzi się po węgiel.

W jakimś pokoju stary człowiek siedzi zesztywniały na krześle, z unieruchomioną za pomocą szyn ręką i nogą. W innym mężczyzna i kobieta leżą w łóżku przytuleni do siebie i przykryci całą masą różnych koców i kołder. Wystają im tylko głowy, jedna przy drugiej. Gdzie indziej piękna młoda dziewczyna siedzi zamotana w całe mnóstwo chust i patrzy z nadzieją w stronę drzwi, jak gdyby czekała na kogoś, kto nigdy już nie wróci i nie przyniesie ani ciepła, ani jedzenia. Wszyscy są martwi i sztywni niczym posągi, choć wyglądają jak żywi.

Tata pokazał mi ich kiedyś w krótkich błyskach latarki, kiedy miał jeszcze spory zapas baterii i mógł sobie pozwolić na zużycie odrobiny światła. Widok tych ludzi, a zwłaszcza tej młodej dziewczyny, tak bardzo mnie wystraszył, że aż waliło mi serce.

Teraz kiedy tata nie wiadomo który już raz snuł swoją opowieść, aby odegnać od nas strach, znów zacząłem rozmyślać o zamarzniętych ludziach. Nagle przyszło mi do głowy coś, czego przestraszyłem się bardziej niż czegokolwiek przedtem: Właśnie przypomniałem sobie - twarz, którą, jak mi się wydawało, widziałem w oknie. Zapomniałem o tym naumyślnie, starając się ukryć to przed innymi.

A może zamarznięci ludzie wracają do życia? Co się stanie, jeśli oni są jak ciekły hel, który ożył nagle i pełznie w kierunku ciepła, gdy już się myślało, że cząsteczki powinny być zamarznięte na zawsze? Albo jak prąd ciągle się przenoszący, nawet wtedy, kiedy jest tak strasznie zimno? Co będzie, jeśli coraz gorsze zimno, gdy temperatura spada prawie do bezwzględnego zera, pobudziło w tajemniczy sposób zamarzniętych ludzi do życia - nie do życia ciepłokrwistego, lecz do jakiegoś lodowatego i strasznego?

Ta myśl była jeszcze gorsza niż tamta o czymś spadającym na nas z ciemnej gwiazdy.

A może obie naraz mogły być prawdziwe. Coś, co spadło z ciemnej gwiazdy, kazało ludziom ożyć, aby wykonali pewne zadanie. To by pasowało do tego, co widziałem - i do pięknej młodej dziewczyny, i do poruszającego się światła podobnego do gwiazdy.

Zamarznięci ludzie o umysłach pochodzących z ciemnej gwiazdy, ukrytych za nieruchomymi oczami, pełzający, skradający się, węchem wyczuwający drogę, idący za ciepłem w kierunku Gniazda.

Myśl ta, ogromnie mną wstrząsnęła i strasznie chciałem opowiedzieć o moim przerażeniu, lecz pamiętałem słowa taty, więc zacisnąłem zęby i milczałem.

Wszyscy siedzieliśmy bardzo cicho. Nawet ogień palił się bezgłośnie. Słychać było tylko głos taty i dźwięk zegarów.

A potem wydawało mi się, że zza koców usłyszałem jakiś cichutki szmer. Skóra mi ścierpła.

Tata opowiadał o pierwszych latach w Gnieździe i doszedł właśnie do miejsca, gdzie zwykle filozofuje.

- Zadałem sobie wtedy pytanie, jaki jest sens trwania - powiedział. - Po co przeciągać to jeszcze przez kilka lat? Po co przedłużać skazaną na zagładę egzystencję, pełną ciężkiej pracy, zimna i samotności? Rasa ludzka jest już skończona. Ziemia jest zgubiona. Dlaczego się nie poddać? Pytałem sam siebie, aż nagle uzyskałem odpowiedź.

Znów usłyszałem szmer, tym razem głośniejszy, jakby stąpanie - niepewne, powłóczyste i coraz bliższe. Zaparło mi dech.

- Życie zawsze składało się z ciężkiej pracy i walki z zimnem - mówił tata. - Ziemia zawsze była osamotniona, odległa o miliony kilometrów od następnej planety. I nieważne, jak długo miałaby żyć ludzkość, którejś nocy nadszedłby koniec. Te sprawy nie mają znaczenia. Liczy się to, ze dobrze jest żyć. Życie ma cudowną strukturę jak jakaś wspaniała tkanina albo futro, albo płatki kwiatów - widzieliście je na obrazkach, ale nie potrafię opisać, jak pachną - albo jak płonący ogień. Dzięki temu wszystko staje się cenne. I jest jednakowo ważne zarówno dla ostatniego człowieka, jak i dla pierwszego.

A kroki wciąż się zbliżały. Zdawało mi się, że wewnętrzny koc zadrżał i trochę się wydął. Nie przestawałem widzieć owych przenikliwych, zamarzniętych oczu, jakby się wdarły do mojej wyobraźni.

- Dlatego z miejsca, natychmiast powiedziałem sobie - ciągnął tata i wiedziałem już, że on też słyszy kroki; mówił teraz głośniej, może dlatego, żebyśmy my ich nie słyszeli - że będę trwał, i tak jakbyśmy mieli przed sobą całą wieczność. Będę miał dzieci i nauczę je wszystkiego, czego tylko będę mógł. Będą czytały książki. Będę myślał o przyszłości, starał się powiększyć i uszczelnić Gniazdo. Zrobię, co w mojej mocy, aby wszystko się rozwijało, i było piękne. Zachowam wciąż żywą własną ciekawość nawet wobec zimnych, ciemnych i odległych gwiazd.

Teraz koc naprawdę się poruszył i uniósł. Gdzieś za nim widać było jasne światło. Tata zamilkł i spojrzał w kierunku rozszerzającej się szpary. Jednocześnie wyciągnął rękę, by sięgnąć młotka i mocno chwycić za trzonek.

Do środka weszła piękna młoda dziewczyna. Stała patrząc na nas w przedziwny sposób. W ręku trzymała coś jasnego, ale niemigoczącego. Ponad jej ramionami pojawiły się jeszcze dwie twarze - twarze mężczyzn, białe i wpatrzone w nas.

Serce mi zamarło na czas jakichś czterech lub pięciu uderzeń, nie dłużej, nim uświadomiłem sobie, że dziewczyna ubrana jest w kombinezon i hełm podobne do tych, jakie zrobił w domu tata, tyle że bardziej wymyślne. To samo dotyczyło mężczyzn, a przecież zamarznięci ludzie nie byliby z pewnością tak ubrani. Zauważyłem również, że ten świecący przedmiot, który miała w ręku dziewczyna, był latarką.

Trwała cisza, podczas której z trudem zdołałem kilka razy przełknąć. Potem rozpętała się paplanina i zamieszanie.

To byli zwyczajni ludzie. Nie my jedni przeżyliśmy; tylko tak myśleliśmy, mając ku temu wszelkie powody. Przeżyło również tych troje ludzi, a oprócz nich jeszcze pewna liczba. Kiedy dowiedzieliśmy się, jak to zrobili, tata wydał z siebie potężny okrzyk radości.

Byli z Los Alamos. Ciepło i elektryczność otrzymywali z energii atomowej. Wykorzystywali uran i pluton przeznaczone na bomby, więc mieli dostateczny ich zapas, by przetrwać przez tysiące lat. Zbudowali sobie normalne, choć niewielkie hermetyczne miasto, wyposażone w śluzy powietrzne i inne urządzenia. Oświetlali je nawet elektrycznością, ‘dzięki czemu mogli uprawiać rośliny i hodować zwierzęta (w tym momencie tata wydał z siebie drugi okrzyk, wyrywając mamę z omdlenia).

Jeżeli ich widok nas zdumiewał, oni zdumieni byli naszym podwójnie.

- To przecież niemożliwe - mówił jeden z mężczyzn. - Nie da się utrzymać zapasu powietrza bez hermetycznego zamknięcia. To po prostu niemożliwe.

Mówił to, kiedy zdjął już hełm i oddychał naszym powietrzem. Młoda dziewczyna nip przestawała się nam przyglądać z uwielbieniem i mówiła, że dokonaliśmy rzeczy niezwykłej. Nagle nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem.

Wszędzie szukali ludzi, którzy przeżyli, ale nigdy nie przypuszczali, że znajdą kogoś w takim miejscu jak to. W Los Alamos mieli pojazdy rakietowe i mnóstwo paliwa chemicznego. Jeśli chodzi o ciekły tlen, to wystarczyło tylko wyjść na zewnątrz i nabrać go z górnej warstwy powłoki. Kiedy już wszystko urządzili w Los Alamos, co zajęło im parę lat, postanowili wybrać się do takich miejsc, w których mogli przeżyć ludzie. Oczywiście na nic zdały się próby z sygnałami radiowymi na falach długich, skoro nie było atmosfery przenoszącej je wokół Ziemi.

Odkryli jeszcze inne kolonie w Argonne, w Brookhaven i po drugiej stronie świata, w Harwell i Tanna Tuva. A teraz oglądali nasze miasto, nie przypuszczając wcale, że coś znajdą. Mieli jednak ze sobą przyrząd, który wykrywał najsłabsze nawet fale cieplne; ten wskazał, że gdzieś tu jest ich źródło, wobec tego wylądowali, by to zbadać. Oczywiście nie słyszeliśmy, jak lądowali, ponieważ nie ma atmosfery przenoszącej dźwięki. Na dodatek musieli przecież jakiś czas badać wokół teren, zanim nas znaleźli. Przyrządy skierowały ich w inną stronę i stracili trochę czasu w domu naprzeciwko.

Teraz cała piątka dorosłych mówiła za sześćdziesięciu. Tata pokazywał mężczyznom, jak zrobił palenisko, jak pozbywał się lodu z komina i tak dalej. Mama wspaniale się ożywiła, pokazywała młodej dziewczynie swoje naczynia do gotowania i przybory do szycia, a nawet pytała, jak ubierają się kobiety w Los Alamos. Ci obcy wszystko’ podziwiali i wychwalali pod niebiosa. Z tego, jak marszczyli nosy, mogłem wywnioskować, że Gniazdo było dla nich trochę cuchnące. Nigdy jednak o tym nie wspomnieli, zadawali tylko masę pytań.

Panował doprawdy taki gwar i podniecenie, że tata o wszystkim zapomniał. Dopiero kiedy wszystkim zaczęło kręcić się w głowie, rozejrzał się i zobaczył, że całe powietrze w wiadrze wykipiało. Szybko wyciągnął zza koców następny kubeł powietrza. Wtedy wszyscy zaczęli się śmiać i na powrót trajkotać. Przybysze nawet trochę się upili tlenem, bo nie byli przyzwyczajeni do takich jego ilości.

To dziwne, ale ja mówiłem niewiele. Siostra przez cały czas trzymała się mamy i kryła twarz, kiedy ktoś na nią patrzył. Ja czułem pewien niepokój i zażenowanie z powodu tej młodej dziewczyny. Gdy zobaczyłem ją przelotnie tam na zewnątrz, przychodziły mi do głowy przeróżne bzdurne myśli, a teraz byłem po prostu zakłopotany i bałem się jej, chociaż ona starała się być dla mnie niezwykle miła.

Jakoś tak pragnąłem, żeby oni przestali się już kotłować w Gnieździe, tylko zostawili nas samych i dali nam dojść do siebie.

Kiedy przybysze zaczęli mówić, abyśmy wszyscy polecieli do Los Alamos, tak jakby to już było z góry ustalone, dostrzegłem, że tata i mama też czuli coś podobnego. Tata nagle zamilkł, a mama wciąż tłumaczyła coś młodej dziewczynie.

- Nie wiedziałabym, jak się tam zachować, a poza tym nie mam się w co ubrać - mówiła.

Przybyłych ogromnie to najpierw zaskoczyło, potem jednak, słysząc słowa taty, zrozumieli.

- Nie byłoby dobrze, gdyby wygasł ten ogień - powiedział tata.

Przybysze wprawdzie już odlecieli, ale mają zamiar wrócić. Jeszcze nie zostało postanowione, co będzie w przyszłości. Może Gniazdo zostanie zachowane jako coś, co jeden z tych obcych nazwał „szkołą przetrwania”. Albo przyłączymy się, być może, do pionierów, którzy chcą spróbować założyć nową kolonię przy kopalniach uranu nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym lub w Kongo.

Teraz kiedy goście już odlecieli, dużo myślałem o Los Alamos i o innych wielkich koloniach. Bardzo pragnąłbym zobaczyć je na własne oczy.

Zresztą nie tylko ja, tata też chce je obejrzeć. Pogrążał się w coraz większej zadumie, kiedy obserwował ożywienie mamy i siostry.

- To zupełnie co innego, kiedy się wie, że są inni - tłumaczy mi. - Twoja matka nie jest już taka zrozpaczona. Ani tym bardziej ja, ponieważ nie muszę już ”ponosić całej odpowiedzialności za to, aby rasa ludzka przetrwała. Każdy by się bał.

Spojrzałem na ściany z koców, na ogień, na wiadra kipiącego powietrza, na mamę i siostrę śpiące w cieple i-na migoczące światło.

- Niełatwo przyjdzie opuścić Gniazdo - powiedziałem; właściwie chciało mi się płakać. - Jest takie małe i mieszka w nim tylko nas czworo. Strach mnie ogarnia na myśl o dużych miastach i tylu obcych ludziach.

Tata skinął głową i dołożył jeszcze kawałek węgla do ognia. Potem spojrzał na małą stertę opału, roześmiał się nagle i dorzucił jeszcze kilka pełnych garści, jak gdyby to były czyjeś urodziny albo Boże Narodzenie.

- Szybko pozbędziesz się tego uczucia, synu - powiedział. - Cały kłopot polega na tym, że świat ten stawał się coraz mniejszy, aż skurczył się do wielkości Gniazda. Teraz byłoby dobrze znów mieć prawdziwy wielki świat, tak jak na początku.

Chyba tata ma rację. Jak myślicie, czy ta piękna młoda dziewczyna zaczeka na mnie, aż dorosnę? Już za dziesięć lat będę miał dwadzieścia.



Jerome Bixby
To wspaniałe życie
(It’s a Good Life)
przełożyła Anna Gwarek


Ciotka Amy siedziała na frontowej werandzie w fotelu z wysokim oparciem; bujała się w przód i w tył, i wachlowała, gdy Bill Soames podjechał na rowerze i zatrzymał się przed domem.

Pocąc się w promieniach popołudniowego „słońca” Bill wyjął pudło z żywnością z dużego kosza nad przednim kołem roweru i zbliżał się główną alejką.

Mały Tony siedział na trawniku i bawił się szczurem. Złapał go w piwnicy: zmusił go do wyobrażenia sobie, że czuje zapach sera, woń najtłustszego i najpyszniejszego sera, jaka mogłaby kiedykolwiek pozostawić ślad w szczurzej świadomości, i w ten sposób wywabił go z norki. Teraz Tony mocą swych myśli utrzymywał go w ryzach i zmuszał do robienia sztuczek.

Widząc nadchodzącego Billa Soamesa zwierzę próbowało uciec, lecz myśl Tony’ego go dosięgła i szczur wywinął kozła na trawie; leżał drżąc, a jego czarne oczka błyszczały lękiem.

Mrucząc pod nosem Bill Soames przeszedł pospiesznie obok Tony’ego i znalazł się na frontowych schodach. Zawsze mamrotał do siebie, ilekroć przybywał do domu Fremontów, mijał go, czy nawet jedynie o nim myślał. Wszyscy tak robili. Myśleli o jakichś głupstwach bez znaczenia, typu dwa-i-dwa-to-cztery-cztery-razy-dwa-to-osiem i tak dalej; starali się wprowadzić zamęt w swoje myśli, przyprawić je o nieustanną gonitwę, tak by Tony nie mógł w nich czytać. Mamrotanie pomagało. Jeśli bowiem Tony’emu udałoby się pochwycić coś wyrazistego z czyichś myśli, mógłby wpaść na pomysł zajęcia się tym bliżej: nabrałby chęci, na przykład, do uleczenia twojej żony z migreny, a dziecka ze świnki, do zapewnienia ponownego regularnego przychówku twej starej krowie albo do naprawy ustępu. Zakładając nawet, że Tony nie miałby na myśli nic złego, trudno było oczekiwać po nim dobrego rozeznania, co jest właściwe w takich wypadkach, a co nie.

Jeśli cię lubił, to przypuszczalnie starałby ci się pomóc na swój sposób, a to mogło się okazać bardzo niemiłe.

Jeśli zaś cię nie lubił... hm, wtedy wydarzenia przybrałyby prawdopodobnie znacznie gorszy obrót.

Bill Soames ustawił pudło z żywnością na balustradzie werandy i powstrzymał się od mamrotania na tyle tylko, by wykrztusić;

- Wszyściutko, co pani chciała, panno Amy.

- Ach, to świetnie, Williamie - powiedziała lekko Amy Fremont. - Uf, cóż za okropny upał dzisiaj, prawda?

Bill Soames bez mała zapadł się w sobie. Jego oczy patrzyły błagalnie. Zaprzeczył gwałtownie ruchem głowy i ponownie przerwał swoje pomruki, choć niewątpliwie nie miał na to chęci:

- Och, proszę tak nie mówić, panno Amy... jest pięknie, po prostu pięknie. Naprawdę wspaniały dzień!

Amy Fremont powstała z bujaka i podeszła do brzegu werandy. Była wysoka i szczupła, a jej oczy miały wyraz pogodnego roztargnienia. Mniej więcej rok temu przyprawiła Tony’ego o atak gniewu, kiedy zwróciła mu uwagę, że nie powinien przemieniać kota w dywanik z kociej sierści, i choć zawsze był jej posłuszny bardziej niż kiedykolwiek innemu, to znaczy - prawie wcale, tym razem warknął na nią. Warknął i dopadł jakąś zajadłą myślą. I tak nastał koniec promiennych oczu Amy Fremont i samej Amy, takiej, jaką wszyscy dotąd znali. I w ten sposób okazało się, gdy wieść się rozeszła po Peaksville (zamieszkanym przez czterdzieści sześć osób), że nawet członkowie rodziny Tony’ego nie są bezpieczni. Po tym zdarzeniu wszyscy stali się dwakroć ostrożniejsi.

Kiedyś w przyszłości, gdy Tony podrośnie i gdy zrobi mu się być może przykro, zapewne zechce naprawić krzywdę, jaką wyrządził ciotce Amy. Taką nadzieję mieli jego rodzice. O ile to będzie jeszcze możliwe, bo ciotka Amy bardzo się zmieniła, a poza tym Tony nie usłuchałby teraz nikogo.

- Uspokój się, Williamie - powiedziała ciotka Amy. - Nie musisz wcale tak mruczeć. Tony nic ci nie zrobi. Mój ”Boże, przecież on cię lubi! - Podniosła głos i krzyknęła do Tony’ego, który znudził się już szczurem i zmuszał go teraz do pożerania samego siebie.

- Czyż nie, kochanie? Czyż nie lubisz pana Soamesa? Jasne, wilgotne, szkarłatne spojrzenie Tony’ego przebiegło nad trawnikiem i zatrzymało się na sklepikarzu. Chłopiec nie odpowiedział. Bill Soames próbował się do niego uśmiechnąć. Po upływie sekundy Tony ponownie skoncentrował swą uwagę na szczurze, który zdołał już pochłonąć, a przynajmniej pogryźć sobie ogon; chłopiec bowiem zmusił go do żucia szybciej, niż szczur mógłby połykać, więc zielona trawa wokół zwierzątka była usiana drobnymi różowymi i czerwonymi kłaczkami sierści. Szczur właśnie usiłował dosięgnąć swego zadu.

Mrucząc cichutko i myśląc jak najusilniej o niczym szczególnym, Bill Soames odszedł alejką powłócząc zesztywniałymi nogami, po czym wsiadł na rower i odjechał.

- Do wieczora, Williamie! - krzyknęła za nim ciotka Amy.

Naciskając z mocą pedały Bill Soames pragnął w głębi ducha kręcić nimi dwa razy szybciej, by jeszcze prędzej znaleźć się z dala od Tony’ego i od ciotki Amy, która czasami po prostu zapominała, jak należało być Ostrożnym. Niedobrze jednak, że mu to przyszło do głowy, gdyż Tony wszystko dosłyszał. Uchwycił pragnienie oddalenia się od domu Fremontów, jakby był czymś złym, i jego szkarłatne spojrzenie się rozjarzyło. W ślad za Billem Soamesem posłał maleńką, ciętą myśl, taką zupełnie drobną, ponieważ dopisywał mu dzisiaj dobry nastrój, a poza tym lubił przecież Billa Soamesa, to znaczy, nie był mu on niemiły, przynajmniej dzisiaj. Bill Soames pragnął się oddalić, a więc dotknięty Tony dopomógł mu w tym.

Pedałując z nadludzką prędkością - czy też raczej stwarzając takie wrażenie, gdyż w rzeczywistości to pedały obracały stopami rowerzysty - Bill Soames zniknął w tumanie kurzu na drodze, a z dali dobiegł jego piskliwy, wystraszony jęk, przeszywając upał pozornego lata.

Tony spojrzał na szczura. Stworzenie pochłonęło już połowę swego brzuszka i skonało z bólu. Myślą przeniósł je do grobu, hen, w głębi pola kukurydzy (ojciec powiedział mu kiedyś z uśmiechem, że mógłby to robić ze wszystkim, co zabijał) i ruszył wokół domu, rzucając swój dziwaczny cień w padającym z góry, gorącym świetle o barwie mosiądzu.

W kuchni ciotka Amy rozpakowywała żywność. Ustawiała na półkach produkty w słoikach Wecka, mięso i mleko włożyła do lodówki, a mąkę razową i cukier do dużych puszek pod zlewem. Tekturowe pudło postawiła w kącie przy drzwiach, by pan Soames mógł je zabrać, gdy przyjedzie następnym razem. Poplamione, poobijane, naddarte i wystrzępione od zużycia, było jednym z paru nielicznych pozostałych w Peaksville. Wypłowiałe czerwone litery składały się na napis „Zupa Campbella”. Ostatnie puszki zupy, a także czegokolwiek innego, zostały zjedzone już dawno temu, wyjąwszy nieduże wspólne zasoby, do których mieszkańcy wioski sięgali z racji specjalnych okazji, ale pudło przetrwało niczym trumna, a kiedy już go nie będzie, podobnie jak pozostałych, mężczyźni będą musieli zrobić nowe z drewna.

Ciotka Amy poszła na tyły domu, gdzie mama Tony’ego - siostra ciotki Amy - siedziała w cieniu budynku i łuskała groch. Ilekroć mama przesunęła palcami wzdłuż strączka, ziarna spadały pęc, pęc do miski na jej kolanach.

- William przywiózł żywność - powiedziała ciotka Amy. Usiadła ciężko obok mamy w fotelu z prostym oparciem i znów zaczęła się wachlować. W rzeczywistości nie była stara, lecz od czasu, gdy dosięgła jej myśl Tony’ego, wydawało się, że coś jest nie w porządku z jej ciałem i umysłem, i stale była zmęczona.

- To wspaniale - powiedziała mama. Pęc, pęc wpadały pękate groszki do miski.

Wszyscy w Peaksville mówili zawsze „Ach, to świetnie” lub „wspaniale”, bądź „Ależ - to kapitalna sprawa”, kiedy cokolwiek się działo, czy wspominało się o czymś, nawet jeśli to były takie nieszczęśliwe wydarzenia jak wypadki czy śmierć. Niezmiennie mówiono „wspaniale” i usiłowano skrywać prawdziwe uczucia w obawie przed odkryciem ich przez umysł Tony’ego, czego skutków nie można byłoby przewidzieć. Jak wtedy, gdy Sam, mąż pani Kent, powrócił z cmentarza, gdyż do Tony’ego, który lubił panią Kent, dotarła jej żałoba.

Pęc, pęc.

- Mamy dziś wieczór przy telewizorze - powiedziała ciotka Amy. - Cieszę się z tego. Tak bardzo go wyczekuję co tydzień. Ciekawe, co dziś zobaczymy?

- Czy Bill przywiózł mięso? - zapytała mama.

- Tak - ciotka Amy wachlowała się, spoglądając na jednostajny, mosiężny blask nieba. - Mój Boże, co za skwar! Tak bym chciała, żeby Tony dał nam odrobinę chłodu...

- Amy!

- Och! - Ostry ton mamy poskutkował tam, gdzie zawiódł męczeński wyraz twarzy Billa Soamesa. Ciotka Amy położyła sobie wychudłą dłoń na ustach w przesadnym lęku. - Oooch... strasznie mi przykro, kochanie. - Spojrzenie bladoniebieskich oczu przesunęło się na prawo, potem na lewo, by sprawdzić, czy Tony znajduje się w zasięgu wzroku. Nie stanowiło żadnej różnicy, czy był blisko, czy daleko; nie musiał wcale znajdować się przy kimś, żeby znać jego myśli. Zazwyczaj jednak, dopóki nie skupił uwagi na kimś konkretnym, bywał pochłonięty własnymi sprawami.

Niemniej pewne rzeczy przykuwały jego uwagę; sęk w tym, że nie można było nigdy mieć pewności, co to będzie.

- Ta pogoda jest po prostu przepiękna - powiedziała mama. Pęc, pęc

- O, tak - odrzekła ciotka Amy. - Cudowny dzień. Za skarby świata nie chciałabym go w niczym zmienić. Pęc, pęc. Pęc, pęc.

- Która godzina? - zapytała mamusia.

Ciocia Amy siedziała w miejscu, z którego przez kuchenne okno mogła dostrzec budzik stojący na półce nad kuchenką. - Wpół do piątej - odpowiedziała.

Pęc, pęc.

- Chciałabym, żeby dzisiejszy wieczór był wyjątkowy - powiedziała mama. - Czy Bill przyniósł świeże i chude mięso na pieczeń?

- Świeże i chude, kochanie, z dzisiejszego bicia. I przysłano nam najładniejszy kawałek.

- Don Hollis tak się zdziwi, kiedy odkryje, że dzisiejszy wieczór przy telewizji jest także jego przyjęciem urodzinowym.

- Och, wyobrażam to sobie! Jesteś pewna, że nikt mu o tym nie powiedział?

- Wszyscy się zaklinali, że nie pisną słówka.

- To będzie naprawdę miłe - skinęła głową ciotka Amy, patrząc gdzieś w dal za polem kukurydzy. - Przyjęcie urodzinowe.

- No, dobrze... - Mama postawiła obok siebie miskę z groszkiem, wstała i otrzepała fartuch. - Muszę teraz wstawić pieczeń, a potem będziemy mogły nakryć do stołu. - Podniosła miskę.

Tony wyszedł zza węgła. Nie spojrzał na mamę i ciotkę, lecz szedł dalej przez wypielęgnowany ogród - wszystkie ogrody w Peaksville były starannie, wręcz niezwykle starannie utrzymane - minął bezużyteczny zardzewiały wrak, który był kiedyś samochodem rodziny Fremontów, zgrabnie pokonał płot i szedł dalej, aż na pole kukurydzy.

- Śliczny dzień, prawda? - rzuciła mama dość głośno, gdy obie szły w stronę drzwi kuchennych...

Ciotka Amy znów się powachlowała. - Cudowny, kochanie. Po prostu przepiękny!

Na polu Tony kroczył pomiędzy wysokimi, szeleszczącymi rzędami zielonych łodyg. Lubił zapach kukurydzy. Tej rosnącej nad głową i tej starej, zwiędłej, pod nogami, Żyzna ziemia Ohio, gęsta od chwastów i butwiejących kolb kukurydzianych, przy każdym stąpnięciu wciskała się miękko między palce jego bosych stóp. Wczorajszej nocy sprowadził deszcz, tak więc wszystko było miłe w dotyku i przyjemnie pachniało.

Przeszedł na sam skraj pola i jeszcze dalej, do miejsca, gdzie zagajnik cieniście zielonych drzew pokrywał chłodną, wilgotną, ciemną ziemię, bogactwo liściastego podszycia, omszałe, bezładnie spiętrzone głazy oraz źródełko rozlewające się w przejrzystą, czystą sadzawkę. Tony lubił tu odpoczywać i przypatrywać się ptakom, owadom i małym zwierzątkom, które wokół niego szeleściły, biegały i podskakiwały. Lubił kłaść się na wznak na chłodnej ziemi, spoglądając w górę poprzez kołyszącą się nad głową zieloność, i obserwować owady migające w przyćmionych, łagodnych promieniach słońca rozciągniętych między ziemią a wierzchołkami drzew jak ukośne, rozjarzone pręty. Z jakichś powodów wolał myśli małych stworzonek tego zakątka od innych, z zewnątrz, i chociaż te, które chwytał, nie były ani zbyt wyraziste, ani zbyt zrozumiałe, potrafił wyczytać z nich wystarczająco dużo, by wiedzieć, co małe stworzonka lubią i czego pragną, toteż spędził dużo czasu kształtując zagajnik wedle ich życzeń. Z początku nie było tu źródełka, lecz kiedyś, gdy odkrył pragnienie w jednym maleńkim mózgu, skierował wody podziemne na powierzchnię przejrzystym, chłodnym strumieniem i mrugając oczami patrzył na pijące zwierzątko, dzielił jego przyjemność. Potem uformował sadzawkę, gdy odkrył w myślach jakiegoś maleństwa chęć kąpieli.

Utworzył skały i groty, drzewa i krzewy, fu plamy słoneczne, a tam cienie, ponieważ odkrył w maleńkiej świadomości otaczających go stworzeń pragnienie czy też instynktowną potrzebę posiadania tego rodzaju zakątka do wypoczynku, do godów, do zabaw i do założenia gniazda.

Zdawało się, że stworzenia ze wszystkich pól i pastwisk otaczających zagajnik wiedziały jakoś, że to miłe miejsce, gdyż przybywało ich całe mnóstwo; za każdym razem, gdy Tony tu przychodził, było ich więcej, niż poprzednio, a także więcej potrzeb i pragnień, które należało zaspokoić. Zawsze pojawiało się jakieś zwierzątko nowego rodzaju, jakiego jeszcze dotąd nie widział, przenikał więc jego myśli, a gdy znał już jego potrzeby, dawał mu to, czego chciało.

Lubił im pomagać i lubił odczuwać ich prostą radość.

Dziś, odpoczywając pod gęstym wiązem, zwrócił swe szkarłatne oczy na czerwono-czarnego ptaka, który właśnie przyleciał do zagajnika. Poćwierkał na gałęzi nad jego głową, małymi skokami poruszał się tam i z powrotem, przez maleńką głowę przebiegały mu maleńkie myśli, a gdy Tony sporządził dla niego obszerne, miękkie gniazdo, wskoczył do niego bez namysłu.

Z sadzawki piło wodę smukłe zwierzę o gładkim, brunatnym, błyszczącym futerku. Tony zwrócił teraz uwagę na jego zamiary. Zwierzę myślało o mniejszym stworzeniu po drugiej stronie sadzawki, które biegło drobnymi kroczkami i ryło ziemię w poszukiwaniu owadów. Małe zwierzątko nie miało świadomości niebezpieczeństwa. Długie, brunatne stworzenie zaprzestało picia i sprężyło łapy do skoku, i wtedy Tony przeniósł je myślami do grobu na polu kukurydzy.

Nie lubił takich myśli. Przypominały mu inne - te poza zagajnikiem. Dawno temu pewni ludzie tam, na zewnątrz, myśleli o nim w ten sposób. Któregoś wieczoru ukryli się i czekali na niego, gdy będzie wracał z zagajnika, a on przeniósł ich wszystkich na pole kukurydzy. Od tego czasu pozostali ludzie już tak nie myśleli, a przynajmniej niezbyt wyraziście. Ich myśli dotyczące Tony’ego czy jego otoczenia były zupełnie pogmatwane i mylące, więc nie zwracał na nie większej uwagi.

Czasami lubił także pomagać ludziom, ale nie było to ani proste» ani zbyt przyjemne. W ich myślach nigdy nie było wdzięczności, gdy im pomógł, lecz po prostu istny zamęt. Toteż spędzał więcej czasu tutaj.

Jeszcze przez chwilę obserwował wszystkie ptaki, owady i zwierzęta, a potem zaczął zabawę z ptakiem, każąc mu dotąd wzlatywać w górę, pikować w dół i okrążać z zawrotną szybkością pnie drzew, póki przypadkiem nie nakierował go na skałę, w chwili gdy przelotnie go zainteresował jakiś inny ptak. Rozdrażniony, umieścił myślą skałę w grobie na polu, lecz nie mógł już nic zrobić z samym ptakiem. Nie dlatego, że ptak już nie żył - choć tak rzeczywiście było - lecz ze względu na złamane skrzydło. Tony wrócił więc do domu. Nie miał chęci na ponowny spacer przez pole kukurydzy, więc po prostu znalazł się w domu, od razu w piwnicy.

Tu, na dole, było przyjemnie. Miło, ciemno i wilgotno; czuło się też pewną woń, bo kiedyś mama stawiała konfitury na półkę ciągnącą się wzdłuż najodleglejszej ściany, lecz potem przestała schodzić na dół, odkąd Tony zaczął tu spędzać czas, a konfitury zepsuły się, wyciekły i rozlały na klepisku. Tony lubił ten zapach.

Schwytał następnego szczura wywołując woń sera, a po zabawie odprawił go myślą do grobu i pogrzebał tuż obok dużego zwierzęcia, które wcześniej uśmiercił w zagajniku. Ciotka Amy nie cierpiała szczurów, więc dużo ich zabijał, ze względu na to, że ją właśnie lubił najbardziej spośród wszystkich i czasami robił dla niej to, czego pragnęła. Jej myśli miały najwięcej wspólnego z myślami zwierzątek, które przychodziły do zagajnika. Od dłuższego czasu ani razu nie myślała o nim źle.

Po zabawie ze szczurem zajął się dużym czarnym pająkiem w rogu pod schodami, którego zmusił do biegu tam i z powrotem, aż pajęczyna drżała i połyskiwała w świetle płynącym z okienka, niczym odbicie w srebrzystej wodzie. Później wpędzał w nią muszki, aż pająk zaczął biegać jak oszalały, próbujące wszystkie omotać. Udało mu się, gdyż przepadał za muchami, a jego myśli były bardziej wyraziste niż ich. W tym, że tak lubił muchy, kryło się coś niedobrego, lecz było to mało wyraźne, a poza tym ciocia Amy także ich nie cierpiała.

Usłyszał kroki nad głową - to mama krzątała się po kuchni. Mrugnął szkarłatnym wzrokiem i już prawie się zdecydował, by ją unieruchomić i uciszyć, lecz ostatecznie przeniósł się na poddasze rzuciwszy okiem przez okrągłe okienko na frontowy trawnik, przykrytą pyłem drogę i dalej, na falujące pole pszenicy Hendersona, zwinął się w nieprawdopodobny wręcz kształt i niemal zasnął.

Usłyszał myśl mamy, że ludzie wkrótce zaczną się schodzić na telewizję.

Głębiej zapadł w sen. Cieszyły go wieczory przy telewizorze. Ciotka Amy zawsze uwielbiała telewizję, dlatego kiedyś trochę ją wymyślił dla jej przyjemności. Było wówczas w domu parę osób i ciocia poczuła się zawiedziona, gdy goście zapragnęli wyjść. Tony zrobił im coś za to i teraz przychodzili już wszyscy.

Tony lubił być wtedy ośrodkiem zainteresowania zebranych.

Zmęczony, brudny i pokryty krwią ojciec Tony’ego wrócił do domu około wpół do siódmej. Był wraz z innymi aż na pastwisku Dunna; pomagał w wyborze krowy, która miała pójść na rzeź tego miesiąca, sam dokonał dzieła, po czym poćwiartował mięso i zasolił je w chłodni Soamesa. Nie było to zajęcie, o które by zabiegał, ale kolej przychodziła na każdego z mężczyzn. Wczoraj pomagał skosić pszenicę starego Mclntyre’a, jutro zaś zaczną młockę. Ręcznie. Wszystko w Peaksville trzeba było robić ręcznie.

Pocałował żonę w policzek i usiadł przy kuchennym stole. Uśmiechnął się i zapytał: - Gdzie Tony?

- Gdzieś w pobliżu - odpowiedziała mama. Ciotka Amy stała nad płytą kuchenną, pod którą płonęły drwa; mieszała groszek w dużym garnku. Mama podeszła do piekarnika, otworzyła go i podlała pieczeń sosem.

- To był wspaniały dzień - powiedział tata. Zupełnie machinalnie. Potem spojrzał na dużą miskę i stolnicę, i z lubością wciągnął w nozdrza zapach surowego ciasta.

- Mniam, mniam, jestem tak głodny, że sam mógłbym zjeść cały bochenek - powiedział.

- Czy nikt nie mówił Danowi Hollisowi o jego przyjęciu urodzinowym? - zapytała go żona.

- Skądże znowu, nie puściliśmy pary z ust.

- Mamy dla niego wspaniałą niespodziankę!

- Tak? Jaką?

- No więc... wiesz przecież, jak Dan ogromnie lubi muzykę. A w zeszłym tygodniu Thelma Dunn znalazła na poddaszu płytkę!

- Niemożliwe!

- Ależ tak! I poprosiłyśmy Ethel, żeby wybadała, rozumiesz, nie wprost, czy on ma już tę płytę. Powiedział, że nie. Czy to nie cudowna niespodzianka?

- O, tak, na pewno. Co to za płyta?

- To Perry Como; śpiewa „Promyk słońca”.

- O, do licha. Zawsze lubiłem tę melodię. - Na stole leżało kilka surowych marchewek. Tata wziął do ręki jedną, niedużą, potarł o pierś i odgryzł kawałek.

- Jak Thelmie udało się na nią trafić?

- No, wiesz przecież... gdy się rozglądała za nowymi rzeczami.

- Mmm - tata żuł marchewkę. - Słuchaj, kto ma ten obraz, który niedawno znaleźliśmy? Ten stary kliper pod żaglami...

- Jest u Smithów. W następnym tygodniu dostaną go Sępichowie i przekażą Smithem pozytywkę starego Mclntyre’a, a my damy Sipichom... - i mama zaczęła wyliczać porządek, w jakim rzeczy miały przejść z rąk do rąk za pośrednictwem kobiet mających się spotkać w kościele w najbliższą niedzielę.

Skinął głową. - Wygląda na to, że chyba za prędko do nas nie dotrze. Słuchaj, kochanie, mogłabyś spróbować wziąć z powrotem ten kryminał od Reillych? Miałem cały tydzień zajęty, gdyśmy go dostali, i nie zdołałem doczytać paru opowiadań.

- Spróbuję - odpowiedziała jego żona z powątpiewaniem. - Ale doszły mnie słuchy, że van Husenowie mają stereoskop, który odkryli w piwnicy. - W jej głosie pojawiła się nuta oskarżycielska. - I pomyśleć, że trzymali go całe dwa miesiące, zanim komukolwiek o nim wspomnieli...

- Coś takiego - powiedział tatuś wyglądając na zainteresowanego. - To też byłoby ciekawe. Dużo mają zdjęć?

- Tak sądzę. Dowiem się w niedzielę. Chciałabym go dostać, ale ciągle jesteśmy dłużni van Husenom za ich kanarka. Nie mam pojęcia, dlaczego ten ptak musiał wybrać akurat nasz dom, żeby zdechnąć... pewnie był już chory, kiedy go dostaliśmy. A teraz Betty van Husen nie daje się zadowolić byle czym - napomknęła nawet, że chciałaby na trochę nasze pianino, wyobraź to sobie!

- No dobrze, kochanie, postaraj się o ten stereoskop, albo o coś innego, jeśli uznasz, że to nam się spodoba. - W końcu udało mu się przełknąć marchewkę. Była odrobinę niedojrzała i twarda. Kaprysy pogodowe Tony’ego sprawiały, że ludzie nigdy nie wiedzieli, co obrodzi, a co nie, ani jaki kształt przybiorą plony, jeśli będzie urodzaj. Mogli tylko jak najwięcej siać i sadzić, i zawsze wystarczająco dużo czegoś zdołało obrodzić w każdej porze roku, by można się było tym wyżywić. Tylko raz się zdarzyła nadprodukcja zboża. Ściągano je całymi tonami na skraj Peaksville i zrzucano w nicość.

W przeciwnym wypadku nie byłoby czym oddychać, gdyby zaczęło się psuć.

- Widzisz - kontynuował tata - miło przecież mieć wokół siebie parę nowych rzeczy i wyobrażać sobie przy tym, że są ich jeszcze prawdopodobnie całe krocie, nieodkryte przez nikogo w piwnicach, na poddaszach i w szopach, i gdzieś głęboko, za czymś innym. To nam jakoś pomaga, jeśli cokolwiek może nam pomóc...

- Ciii...! - Mama rozejrzała się nerwowo.

- Och] - powiedział tatuś, Uśmiechając się pospiesznie. - Wszystko w porządku! Nowe rzeczy są wspaniałe! Tak miło jest mieć u siebie coś, czego się nigdy dotąd nie widziało, i zdawać sobie sprawę, że przedmiot ofiarowany komuś innemu sprawia mu ogromną radość - to naprawdę wspaniałe.

- Wspaniałe - powtórzyła jak echo jego żona.

- Już wkrótce - wtrąciła ciotka Amy od strony kuchenki - nie będzie żadnych nowych rzeczy. Odkryjemy wszystko, co jest do odnalezienia. Mój Boże, to będzie straszne...

- Ależ, Amy!

- Taaak... - jej wyblakłe, płytkie oczy utkwiły w jednym punkcie, co stanowiło oznakę nawracającego roztargnienia. - Jaka szkoda - nic nowego...

- Nie wolno ci mówić w ten sposób - powiedziała mama drżąc cała. - Przestań, Amy!

- To wspaniałe - powiedział tatuś dobrze znanym, donośnym głosem - do usłyszenia. - To wspaniale tak mówić. Wszystko gra, kochanie, nie widzisz? To dla swojego dobra Amy może mówić, jak chce. To dla niej dobrze, jeśli kiepsko się czuje. Wszystko jest w porządku. Wszystko musi być w porządku.

Matka Tony’ego była blada. Zbladła też i ciotka Amy - niebezpieczeństwo tej chwili nagle dotarło do jej zamglonej świadomości. Niekiedy trudno było tak pokierować słowami, by nie wywołały katastrofy. Po prostu nigdy nic nie było wiadomo. O tylu sprawach było rozsądniej nic nie mówić ani nawet myśleć, ale protest z powodu mówienia, czy myślenia o nich też mógł przynieść fatalny skutek, jeśli Tony go dosłyszał i zdecydował coś z tym zrobić. Nigdy nie można było przewidzieć, co Tony wymyśli.

Wszystko musiało być wspaniałe. Musiało być znakomite takie, jakie było, jeśli nawet nie było. I to zawsze. Każda zmiana mogłaby wywołać złe skutki. Wręcz ogromnie niebezpieczne.

- Ach, mój Boże, ale oczywiście, że to dobrze - powiedziała mama. - Możesz mówić, jak chcesz, Amy, i wszystko będzie świetnie. Oczywiście, musisz pamiętać, że ten czy inny sposób wypowiadania się może być lepszy od reszty...

Ciotka Amy mieszała groszek, a w jej bladych oczach krył się lęk.

- Tak, tak - powiedziała. - Ale nie jestem teraz w nastroju do rozmowy. T... to wspaniale, że nie chce mi się teraz nic mówić.

Ze znużeniem w głosie i z uśmiechem na twarzy tata oznajmił:

- Idę się umyć.

Goście zaczęli się schodzić koło ósmej. Do tego czasu duży stół w jadalni był już nakryty, podobnie jak i dwa inne stojące z boku. Paliły się świece, krzesła stały na swoich miejscach, a tata rozpalił duży ogień w kominku.

Pierwsi zjawili się John i Mary Sipichowie. John włożył swój odświętny garnitur; po dniu pracy na pastwisku Mclntyre’a był już wyszorowany i zaróżowiony na twarzy. Garnitur miał gładko wyprasowany, lecz przetarty na łokciach i mankietach. Stary Mcintyre pracował nad warsztatem tkackim, budując go według podręczników szkolnych, ale jak dotąd-sprawa posuwała się wolno. I choć znał się na stolarce, warsztat był jednak trudną rzeczą, gdy się nie miało metalowych części. Z początku Mcintyre zaliczał się do tych, którzy pragnęli nakłonić Tony’ego do dostarczania niezbędnych im produktów, takich jak ubrania, konserwy, lekarstwa i benzyna. Od tamtej pory uważał, że to, co przydarzyło się całej rodzinie Terrance’ów i Joe Kinneyowi, nastąpiło z jego winy i pracował usilnie nad tym, by jakoś wynagrodzić tę krzywdę pozostałym. Odtąd już nikt nie usiłował namawiać Tony’ego do zrobienia czegokolwiek.

Mary Sipich była drobną i pogodną kobietą, ubraną w niewyszukaną sukienkę. Natychmiast zabrała się do pomocy mamie i ciotce Amy w końcowych przygotowaniach do kolacji.

Następnie przybyli Smithowie i Dunnowie, którzy sąsiadowali ze sobą w dole drogi, tylko o parę metrów od nicości. Przyjechali wozem Smithów zaprzęgniętym w ich starego konia.

Za nimi zjawili się Reilly’owie, którzy nadeszli przez pogrążone w ciemności pola pszenicy, i dopiero wtedy wieczór zaczął się na dobre. Pat Reilly zasiadł przy dużym pianinie i zaczął grać popularne melodie z nut na luźnych kartach. Grał miękko, z największą ekspresją, na jaką go było stać, i... nikt nie śpiewał. Tony ogromnie lubił dźwięk pianina, ale bez śpiewu; często zdarzało mu się przyjść z piwnicy czy zejść z poddasza, czy też po prostu się pojawić, siąść na wierzchu pianina i kiwać głową, podczas gdy Pat grał „Ukochaną”, czy „Bulwar rozwianych marzeń”, czy „Noc i dzień”. Wydawało się, że gustował w balladach, piosenkach o słodkim brzmieniu, lecz gdy raz ktoś podchwycił melodię. Tony spojrzał w dół ze szczytu pianina i zrobił coś takiego, co odtąd odstraszało wszystkich od śpiewu. Później ustalono, że Tony usłyszał najpierw pianino, nim jeszcze ktokolwiek próbował wtórować, więc potem wszystko inne dodane do tego wrażenia nie brzmiało właściwie i odbierało mu całą przyjemność.

Tak więc każdego wieczoru przy telewizji Pat grywał na pianinie i to był wstęp do spotkania. I niezależnie od tego, gdzie Tony wtedy przebywał, muzyka wprawiała go w dobry nastrój i wiedział, że wszyscy zbierają się na telewizję i czekają na niego.

Do wpół do dziewiątej dotarli już wszyscy, z wyjątkiem siedemnaściorga dzieci i pani Soames, która sprawowała nad nimi pieczę w budynku szkoły na drugim końcu wsi. Dzieciom z Peaksville było absolutnie wzbronione zbliżać się do domu Fremontów, odkąd mały Fred Smith próbował mocować się z Tonym. Młodszym dzieciom w ogóle nawet nie wspomniano o Tonym. Inne albo w większości o nim zapomniały, albo też powiedziano im, że to miły i sympatyczny gnom, ale pod żadnym pozorem nie wolno się do niego zbliżać.

Dan i Ethel Hollisowie przyszli spóźnieni, a sam Dan wmaszerował do pokoju, zupełnie nie podejrzewając, co się święci. Pat Reilly grał na pianinie, dopóki nie rozbolały go ręce - w końcu nieźle się już tego dnia napracowały - a potem wszyscy zebrali się wokół, by życzyć Danowi wszystkiego najlepszego.

- O, do licha - Dan wyszczerzył zęby w uśmiechu - co za niespodzianka, nic a nic nie podejrzewałem...; A to ci dopiero... pierwsza klasa!

Wszyscy wręczali mu prezenty urodzinowe, w większości wypadków wykonane ręcznie, choć znalazło się i parę takich, które przedtem stanowiły czyjąś własność, a teraz zmieniły właściciela. John Sipich dał mu wisiorek do zegarka wycięty ręcznie z kawałka hikory. Zegarek Dana odmówił mu posłuszeństwa rok czy dwa temu, a w osadzie nie było nikogo, kto podjąłby się naprawy. Niemniej Dan nadal go nosił, ponieważ zegarek należał niegdyś do jego dziadka i był pięknym, masywnym antykiem ze złota i srebra. A teraz przyczepił wisiorek do łańcuszka, podczas gdy wszyscy się śmiali i mówili, że John nieźle sobie poradził ze snycerką. Później Mary Sipich dała mu krawat zrobiony na drutach, a Dan zaraz go włożył, zdejmując ten, w którym przyszedł.

Reilly’awie podarowali mu własnej roboty pudełko na rozmaite rzeczy. Nie wyjaśniali, jakie rzeczy mieli na myśli, lecz Dan powiedział, że będzie w nim trzymał swe osobiste kosztowności. Reilly’owie przerobili w tym celu pudełko od cygar; z wielką ostrożnością usunęli wewnętrzną warstwę papieru i wysłali wnętrze aksamitem. Zewnętrzna część została wypolerowana i wyrzeźbiona z dużą starannością, choć niezbyt wprawnie, przez Pata, ale jego pracę też pochwalono. Dan Hollis otrzymał dużo innych prezentów - fajkę, sznurowadła, szpilkę do krawata, parę skarpetek zrobionych na drutach, cukierki oraz podwiązki przerobione ze starych szelek.

Z ogromną przyjemnością odwijał każdy z tych prezentów i nosił ich na sobie tyle na raz, ile mógł, nawet podwiązki. Zapalił fajkę i oznajmił, że jeszcze nigdy dotąd fajka mu aż tak bardzo nie smakowała, co było niezupełnie zgodne z prawdą, ponieważ fajki jeszcze odpowiednio nie wypalono. Leżała u Pete’a Mannersa, odkąd ten otrzymał ją w podarunku od jakiegoś krewnego spoza osady, który nie wiedział o tym, że Pete przestał palić.

Dan pieczołowicie nabił fajkę tytoniem. Tytoń był drogocenny. Tak się szczęśliwie złożyło, że Pat Reilly spróbował jego uprawy na podwórku za domem niedługo przedtem, zanim z Peaksville zdarzyło się to, co się zdarzyło. Tytoń nie rósł dobrze, a poza tym trzeba go było suszyć, rozdrabniać i tym podobne, więc była to po prostu rzecz drogocenna. Wszyscy mieszkańcy wioski używali drewnianych cygarniczek wyrabianych przez starego Mclntyre’a, żeby nie marnować niedopałków.

Thelma Dunn, jako ostatnia, podarowała Danowi Hollisowi znalezioną płytę.

Oczy Dana powlekła mgiełka, zanim jeszcze otworzył pakunek. Zorientował się, że to płyta.

- Boziu - powiedział cicho. - Co to za nagranie? Aż boję się spojrzeć...

- Nie masz jej, kochanie - powiedziała Ethel Hollis z uśmiechem. - Już nie pamiętasz, że pytałam cię o „Promyk słońca”?

- O Boże - powiedział znowu Dan. Ostrożnie zdjął opakowanie i stał tak pieszcząc płytę, przesuwając swymi dłońmi po zużytych rowkach, pociętych maluteńkimi, poprzecznymi ryskami. Spojrzał dokoła, oczy mu błyszczały, a wszyscy odpowiedzieli mu uśmiechem, zdając sobie sprawę, jak bardzo jest uradowany.

- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, kochanie - powiedziała Ethel zarzucając mu ramiona na szyję i całując.

Trzymał kurczowo płytę obiema rękami odsuwając ją trochę dalej na bok, gdy Ethel przytuliła się do niego mocniej. - Hej! - rzucił ze śmiechem, odchylając głowę do tyłu. - Uważaj, trzymam bezcenny przedmiot! - Spojrzał ponownie dokoła, ponad ramionami żony, które nadal oplatały mu szyję. W jego oczach tliło się pożądanie. - Słuchaj... czy nie wydaje ci się, że moglibyśmy jej posłuchać? O Boże, co bym dał za to, żeby usłyszeć trochę nowej muzyki... tylko pierwszą część, w wykonaniu orkiestry, zanim włączy się Como?

Twarze spoważniały. Po jakiejś minucie John Sipich powiedział:

- Nie wydaje mi się, żeby to było właściwe, Dan. Mimo wszystko nie wiemy, kiedy wchodzi głos - byłoby to zbytnie ryzyko. Będzie lepiej, jeśli zaczekasz z tym do powrotu do domu.

Dan Hollis odłożył niechętnie płytę na blat kredensu obok wszystkich pozostałych prezentów. - To wspaniale - powiedział automatycznie, lecz z zawodem w głosie - że nie mogę jej tu posłuchać.

- O, tak - odpowiedział Sipich. - To dobrze. - I by zrównoważyć rozczarowanie w głosie Dana, powtórzył: - To wspaniale.

Jedli kolację przy blasku świec padającym na ich uśmiechnięte twarze, aż zjedli wszystko, do ostatniej kropelki wybornego sosu. Obsypali pochwałami mamę i ciotkę Amy za pieczeń wołową, marchewkę z groszkiem i delikatną kukurydzę. Nie pochodziła ona naturalnie z pola Fremontów - wszyscy wiedzieli, co się tam znajdowało, i pole zarastało chwastami.

Później spałaszowali deser - ciasteczka i lody domowej roboty.

Następnie rozsiedli się wygodnie i gawędzili sobie w migotliwym świetle świec, czekając na telewizję.

I nigdy nie bywało zbyt wiele mamrotania w trakcie wieczorów przy telewizorze - wszyscy przychodzili do Fremontów, zasiadali do dobrej kolacji i to było miłe, a później następowała telewizja, ale nikt nie miał o niej specjalnie wygórowanej opinii - po prostu należało ją cierpliwie znieść. Tak więc bywały to dość sympatyczne spotkania, pomijając fakt, że tak samo należało zwracać baczną uwagę na to, co się mówiło, jak gdziekolwiek indziej. Jeśli przyszła ci do głowy jakaś niebezpieczna myśl, zaczynałeś mruczeć, nawet w samym środku zdania. W tym czasie pozostali nie zwracali po prostu na ciebie uwagi, do momentu gdy znów nie poczułeś się szczęśliwszy i nie zaprzestałeś mamrotać.

Tony lubił wieczory przy telewizorze. W ciągu całego ostatniego roku zdarzyło mu się zrobić coś okropnego tylko dwa lub trzy razy podczas takich wieczorów.

Mama postawiła na stole butelkę brandy i każdy wypił po malutkim kieliszeczku. Alkohol był jeszcze cenniejszy od tytoniu. Mieszkańcy Peaksville mogli wprawdzie robić wino, ale winogrona nie były odpowiednie, a już z pewnością nie metody, więc efekt był mierny. We wsi znajdowało się jedynie parę butelek prawdziwego alkoholu - cztery butelki żytniówki» trzy - szkockiej, trzy - brandy, dziewięć - prawdziwego wina, oraz przeznaczone wyłącznie na okazje weselne pół butelki Drambuie należące do starego Mclntyre’a. Gdy się je opróżni, nie zostanie nic.

Później każdy żałował, że ta butelka w ogóle się pojawiła. A to dlatego, że Dan Hollis wypił więcej brandy, niż powinien, i zmieszał ją z ogromną ilością wina domowej roboty. Nikt wówczas nie zwrócił na to uwagi, gdyż Dan nic specjalnie po sobie nie pokazywał, a poza tym było to jego przyjęcie urodzinowe, i to bardzo udane, Tony zaś lubił takie zgromadzenia i nie powinien znaleźć żadnego powodu, by coś zrobić, nawet jeśli cokolwiek usłyszał.

Lecz Dan się wstawił i postąpił jak głupiec. Gdyby w porę zauważono, na co się zanosi, wyprowadzono by go na mały spacer.

Najpierw wszyscy zdali sobie sprawę z tego, że Dan przestał się śmiać w samym środku opowiadania o tym, jak Thelma Dunn znalazła płytę Perry’ego Como i upuściła ją, a płyta nie pękła, gdyż Thelma rzuciła się tak szybko, jak nigdy przedtem, i błyskawicznie pochwyciła ją w locie. Dan znów tulił do siebie płytę i patrzył tęsknie na gramofon Fremontów znajdujący się w rogu pokoju. Nagle śmiech się urwał, twarz Dana stała się najpierw zuchwała, a potem nieprzyjemna, gdy powiedział: - A niech to szlag!

W pokoju natychmiast zapadło martwe milczenie. Stało się tak cicho, że można było usłyszeć dochodzące z holu cykanie stojącego zegara. Pat Reilly, grający delikatnie na pianinie, przerwał, a jego dłonie zawisły nad pożółkłymi klawiszami.

Świece na stole w jadalni zamrugały w chłodnym powiewie, który przeniknął przez firanki.

- Graj dalej. Pat - powiedział przytłumionym głosem ojciec Tony’ego.

Pat zaczął od nowa. Grał „Noc i dzień”, ale zerkał na Dana stojącego z boku i gubił nuty.

Dan stał pośrodku pokoju, trzymając płytę. W drugiej ręce ściskał kieliszek brandy tak mocno, że ręka mu drżała.

Wszyscy patrzyli na niego.

- A niech to szlag! - powtórzył w taki sposób, że brzmiało to jak brzydkie słowo.

Pastor Younger, który rozmawiał z mamą i ciotką Amy przy drzwiach jadalni, zaczął się modlić. Dłonie złożył razem, a oczy miał zamknięte.

John Sipich wysunął się do przodu. - Słuchaj, Dan, to dobrze, że tak mówisz. Ale przecież nie musisz za wiele mówić, chyba rozumiesz, prawda?

Dan strząsnął z ramienia rękę Sipicha.

- Nie mogę sobie nawet puścić własnej płyty - powiedział donośnie. Spojrzał z góry na płytę, a następnie na twarze dokoła. - A niech to szła g...

Rzucił o ścianę kieliszkiem pełnym brandy. Płyn rozprysnął się i spłynął strużkami po tapecie.

Kilka kobiet gwałtownie złapało oddech.

- Dan - wyszeptał Sipich. - Dan, uspokój się... Pat Reilly grał „Noc i dzień” coraz głośniej, usiłując przytłumić dźwięki rozmowy. Jednak gdyby Tony słuchał, w niczym by to nie pomogło.

Dan Hollis podszedł do pianina i stanął przy ramieniu Pata, chwiejąc się lekko.

- Pat - powiedział. - Nie graj tego. Zagraj to. I zaczął śpiewać cicho, chrapliwie, żałośnie: - „Sto lat... sto lat... niech żyje... żyje nam...”.

- Dan! - krzyknęła Ethel Hollis. Usiłowała przebiec przez pokój, by znaleźć się przy mężu. Mary Sipich schwyciła ją za ramię i powstrzymała. - Dan! - krzyknęła ponownie Ethel. - Przes...

- Ciiicho bądź! - syknęła Mary Sipich i popchnęła ją w kierunku któregoś z mężczyzn, który powstrzymał Ethel i położył jej dłoń na ustach.

- „Niech żyje Danny nam” - śpiewał Dan. - „Niech żyje nam!” - Urwał i spojrzał w dół na Reilly’ego. - Zagraj to. Pat. Zagraj, żebym mógł dobrze zaśpiewać. Wiesz, że jeśli ktoś mi nie zagra, to nie umiem pociągnąć melodii!

Pat Reilly położył dłonie na klawiaturze i rozpoczął „Ukochaną” w powolnym rytmie walca, jak to lubił Tony. Twarz mu zbielała, ręce poruszały się niepewnie.

Dan Hollis wpatrywał się w odległe drzwi jadalni. Stała w nich matka, a za moment dołączył do niej ojciec Tony’ego.

- To wy daliście mu życie - powiedział. Łzy migotały mu na policzkach, gdy padało na nie światło świec. - Musieliście go począć i wydać na świat.

Zamknął oczy, co wycisnęło z nich łzy, jak krople soku. Zaśpiewał głośno: - „Ma ukochana... promyku słońca... szczęściem wzbogacasz... me szare dnie...”

Do pokoju wszedł Tony.

Pat urwał. Zastygł bez ruchu. Wszyscy trwali nieporuszeni. Powiew wiatru szeleścił firankami. Ethel Hollis nie była w stanie nawet wydać z - siebie głosu. Zemdlała.

- „Proszę zostań... ocal szczęście... me...” - drżący głos Dana zamarł całkowicie. Oczy mu się rozszerzyły. Obie ręce wyciągnął przed siebie. W. jednej tkwił pusty kieliszek, w drugiej - płyta. Czknął i powiedział: - Nie...

- Zły człowiek - powiedział Tony i myślą zmienił Dana w coś, czemu nikt by nie dał wiary, a potem przeniósł go do grobu, hen, głęboko na polu kukurydzy.

Kieliszek i płyta z głuchym hukiem spadły na dywanik. Żadne się nie rozbiło.

Szkarłatne spojrzenie Tony’ego okrążyło pokój:

Niektóre osoby zaczęły mamrotać. Wszyscy usiłowali się uśmiechać. Odgłos mamrotania wypełniał pokój i zabrzmiał jak echo aprobaty. Ponad ogólny pomruk wybił się jeden, czy dwa dźwięczne głosy:

- To wspaniałe - powiedział John Sipich.

- Doskonałe - powiedział z uśmiechem ojciec Tony’ego. Miał większą wprawę w uśmiechaniu się niż inni. - Cudowne.

- Na medal... po prostu na medal... - powiedział Pat Reilly. Łzy kapały mu z nosa i oczu; znów zaczął cicho grać na pianinie, a jego drżące dłonie wyszukiwały melodię „Nocy i dnia”.

Tony wspiął się na szczyt pianina i Pat grał jeszcze przez dwie godziny.

Później oglądali telewizję. Wszyscy przeszli do frontowego pokoju, zapalili tylko kilka świeczek, przyciągnęli krzesła i fotele bliżej telewizora. Aparat miał mały ekran i nie każdy mógł siedzieć tak blisko, żeby dobrze widzieć, ale to nie było mało istotne. Nawet go nie włączali. I tak by nie działał, bo Peaksville było pozbawione elektryczności.

Siedzieli więc tylko w ciszy i wpatrywali się w splatające się, wijące, migotliwe kształty na ekranie, i słuchali dźwięków płynących z głośnika, przy czym żadne z nich nie miało pojęcia, o co chodzi. Nigdy nie znajdowali w tym sensu. I zawsze było tak samo.

- To naprawdę miłe - powiedziała kiedyś ciocia Amy, z bladymi oczami utkwionymi w bezsensowne błyski i cienie. - Ale chyba wolałam mieć jednak miasta naokoło, bo wtedy mogła do nas dotrzeć prawdziwa...

- Ależ, Amy! - powiedziała mama. - To dobrze, że tak mówisz. Bardzo dobrze. Ale jak możesz w ten sposób myśleć? Przecież taka telewizja jest o wiele lepsza od tego wszystkiego, co zwykle odbieraliśmy!

- Tak - zawtórował John Sipich. - To znakomite. To był najlepszy program, jaki dotąd widzieliśmy!

Siedział na sofie i wraz z dwoma innymi mężczyznami przyciskał Ethel Hollis do poduszek, przytrzymując ją za nogi i ramiona i trzymając dłonie na jej ustach, tak by nie zaczęła znowu krzyczeć.

- Naprawdę wspaniały! - powtórzył. Mama wyjrzała przez frontowe okno na ciemną drogę i dalej - na ciemne pole pszenicy Hendersona, a potem ku rozległej, bezkresnej, szarej nicości, w której Peaksville - maleńka osada - unosiła się jak duch; ku nicości, co ujawniała się z większą mocą w nocy, gdy dobiegł już końca mosiężnej barwy dzień Tony’ego.

I nie miało sensu się zastanawiać, gdzie się wszyscy znajdują... absolutnie nie miało sensu. Peaksville było gdzieś. Gdzieś z dala od świata. Było tam, gdzie znalazło się owego dnia trzy lata temu, kiedy Tony wypełzł z jej łona, a stary doktor Bates - niech odpoczywa w spokoju - krzyknął, upuścił go i próbował uśmiercić; wtedy Tony zakwilił i... stało się. Przeniósł gdzieś wioskę - albo też zniszczył resztę świata, a pozostawił jedynie wioskę - tego już nikt nie umiał rozstrzygnąć.

Rozważania na ten temat nie wychodziły na dobre. Absolutnie nic nie wychodziło im na dobre, z wyjątkiem takiego życia, na jakie są i będą zawsze skazani, jeśli Tony na to przystanie.

Przemknęło jej przez głowę, że takie myśli są niebezpieczne.

Zaczęła mruczeć do siebie. Inni również zaczęli mamrotać. Było oczywiste, że wszyscy mieli podobne myśli.

Mężczyźni na kanapie szeptali i szeptali coś do Ethel Hollis, a gdy cofnęli ręce, Ethel także zaczęła mruczeć pod nosem.

I póki Tony siedział na telewizorze i pokazywał im telewizję, wszyscy siedzieli wokół, mamrotali do siebie i wpatrywali się w bezsensowne, migotliwe kształty do późnej nocy.

Następnego dnia spadł śnieg i wymroził połowę zbiorów, ale - był to wspaniały dzień.



Poul Anderson
Koniec poszukiwań
(Terminal Quest)
przełożyła Hanna Kobus


Rugona zbudziło słońce.

Drgnął niespokojnie, gdy poczuł długie snopy światła padające ukośnie na ziemię. Stłumione wiecowanie ptaków przeobraziło się w kaskadę dźwięku, a z podmuchów słabego wiatru doleciały go zagadywania liści. Wstawaj, Rugo, wstawaj, wstawaj, nowy dzień ożywia wzgórza, więc szkoda spać i wylegiwać się. Wstawaj.

Pod powieki wdarło się światło i zmąciło ciemność snów. Mrucząc Rugo zwinął się w kłębek jeszcze mocniej, szczelnie otulił się snem niby peleryną, zapadł w ciemność i niebyt, mając przed oczyma twarz matki.

Jej śmiech niósł się po długich szlakach nocy, wołając go, przyzywając, więc próbował iść za nią, lecz w tym przeszkadzało mu słońce.

- Mamo - załkał - mamo, proszę cię, wróć, mamo.

Kiedyś, bardzo dawno temu, matka odeszła i zostawiła go. Rugo był wtedy mały, natomiast jaskinia duża, ponura i zimna; z każdego kąta coś wyglądało, coś tam szurało, a jego ogarniał strach. Matka powiedziała, że idzie po jedzenie, ucałowała go i zeszła ku urwistej dolinie tonącej w księżycowej poświacie. W dole pewnie natknęła się na Obcych, nigdy bowiem już nie wróciła. Nie powróciła, chociaż Rugo długo płakał i wołał jej imię.

Było to już tak dawno temu, że Rugo nie potrafił zliczyć lat. Jednak teraz, kiedy się zestarzał, matka chyba sobie o nim przypomniała i żałuje, że odeszła, bo ostatnio często przychodzi w nocy.

Rosa wyziębiała mu skórę i Rugo poczuł w całym ciele odrętwienie, ból mięśni i kości oraz otępienie nerwów, więc zmusił się, by wstać. Jeżeli wykona jeden gwałtowny ruch i przeciągnie się tak, by nie wyć z bólu, to może zdoła pozbyć się wilgoci, zimna, ziemi; będzie mógł otworzyć oczy i spojrzeć na nowy dzień.

Zanosiło się na upał. Rugonowi wzrok już nie dopisywał, więc słońce, nisko nad niewyraźnym horyzontem, jawiło mu się tylko jako ognisty blask, który poprzez zasłonę mgły snującej się w dolinach nabrał rdzawej barwy. Wiadomo było jednak, że zrobi się gorąco jeszcze przed nadejściem południa.

Rugo uniósł się powoli, opierając się na wszystkich czterech łapach; potem uchwycił się niskiej gałęzi i stanął wyprostowany. Głód dawał o sobie znać tępym bólem. Rugo powiódł osowiałym wzrokiem po zaroślach, po karłowatych drzewach zagajnika porastających wzgórze do połowy. Te krzaki i drzewa tworzyły soczystą letnią zieleń, która nieco później upodobni się do metalu. Pod stopami szeleściły opadłe liście, wciąż wilgotne od rosy przechodzącej w białe opary. Ptaki świergotały aż pod samo słońce, ale nigdzie nie było żywności, nigdzie nic do jedzenia.

- Mamo, powiedziałaś, że przyniesiesz coś do zjedzenia. Odpędzając resztki snów Rugo potrząsnął wielką, pokrytą łuskami głową. Dziś będzie musiał zejść do doliny. Zjadł już ostatnie jagody na wzgórzu i czeka tu od tak wielu dni, że osłabienie rozpełzło się z brzucha na całe ciało; teraz więc będzie musiał zejść do Obcych.

Powoli wyszedł z zarośli i ruszył zboczem w dół. Pod jego stopami chrzęściła trawa, ziemia zaś drżała pod całym olbrzymim ciężarem jego cielska. Wzgórze ukosem wznosiło się ku niebu i opadało ku zamglonym dolinom, a on był sam na sam z porankiem.

Tutaj rosła jedynie trawa i drobne kwiaty. Dawnymi czasy wzgórza były wysoko porośnięte lasem; Rugo pamiętał chłodne, cieniste głębie i korony drzew szumiące w podmuchach wiatru, a także plamy słońca rozsiane na ziemi; latem rozlewał się tu upajający, słodki aromat żywicy, a zimą oślepiający blask światła załamującego się w miliardach śniegowych kryształów. Obcy jednak wyrąbali las i teraz zostały po nim jedynie próchniejące pnie oraz niewyraźne wspomnienia Rugona. Wyłącznie jego, ponieważ ludzie, którzy zwalili las, wymarli, a ich synowie wcale go nie znali, więc gdy zabraknie Rugona, kto pomyśli o tym choćby jeden raz? Czy zostanie ktoś, kto się o to zatroszczy?

Rugo doszedł do potoku toczącego się po zboczu, wypływającego ze źródła położonego wyżej i dążącego do połączenia się z Rzeką Grzmotów. Woda była zimna i czysta, więc Rugo napił się chciwie, czerpiąc z obu rąk i merdając ogonem z ukontentowania. Pozostało mu przynajmniej tyle, chociaż obecnie, po zniszczeniu działu wodnego, źródło mocno się skurczyło. Jest to jednak bez większego znaczenia, bo nim potok wyschnie, jego już nie stanie.

Przeszedł w bród na drugą stronę, a zimna woda wywołała mrowienie i kłucie w chorej nodze. Dalej za potokiem odszukał dawny szlak wyrębu i poszedł tą drogą. Odwlekając to, co nieuniknione, posuwał się wolno i próbował obmyślić jakiś plan.

Obcy dawali mu niekiedy jedzenie z litości lub w zamian za pracę. Kiedyś przez prawie cały rok pracował dla człowieka, który dał mu legowisko oraz jedzenia do syta; był to mężczyzna o cichym głosie i łagodnych oczach, dla którego dobrze się pracowało, bo nie miał w sobie pośpiechu, wrodzonego chyba całej jego rasie. Potem jednak mężczyzna ten przyprowadził kobietę, ona zaś bała się Rugona, więc musiał odejść.

Kilka też razy przychodzili do niego ludzie bezpośrednio z Ziemi, na rozmowy. Zasypywali go pytaniami dotyczącymi jego współbraci. Jak żyli, jakim słowem określali to albo owo, czy pamięta jakieś tańce lub muzykę. Rugo nie mógł im wiele powiedzieć, ponieważ jego lud tępiono już wtedy, gdy on przyszedł na świat, i sam na własne oczy widział, jak lecąca broń przeszyła jego ojca na wylot, a potem matka wyszła po żywność i nie wróciła. Szczerze mówiąc, to ludzie z Ziemi powiedzieli mu więcej, niż on sam umiał im przekazać; opowiadali o miastach, książkach i bogach, jakich kiedyś posiadało jego plemię, a gdyby tylko pragnął dowiadywać się o tych sprawach od Obcych, powiedzieliby mu znacznie więcej. Także i ci ludzie płacili mu co nieco, więc przez jakiś czas żywił się dobrze.

Jestem teraz stary i niezbyt silny, myślał Rugo. Nigdy nie byłem krzepki w porównaniu z siłą, jaką oni mają. Jeden z nas mógł gnać przed sobą pięćdziesięciu takich jak oni, ale jeden z nich, usadowiony przy kierownicy czegoś zrobionego z metalu i ognia, mógł skosić tysiąc naszych. Ja zaś wywołuję strach u ich kobiet, dzieci i zwierząt. Trudno więc będzie znaleźć pracę i może przyjdzie mi żebrać o trochę chleba za to jedynie, żeby się oddalić. A przecież ziarno, którym mnie nakarmią, wyrosło z gleby tego świata; moc swą czerpało z kości mego ojca, a jędrność z ciała mej matki. Ale jeść trzeba.

Gdy Rugo doszedł do doliny, od razu poczuł żar słońca, po mgłach zaś zostały jedynie poszarpane smugi. Ścieżka dotarła do drogi, więc Rugo skręcił na pomoc ku ludzkim osadom. Jak okiem sięgnąć, nikogo jeszcze nie było widać i panowała cisza. Kroki Rugona odbijały się głośnym echem na chodniku tak twardym, że każde stąpnięcie wywoływało w nogach ból, szarpiący jakby ostrymi szpilkami. Rozejrzał się naokoło, usiłując zapomnieć o bólu.

Obcy tak zaciekle wycinali drzewa, orali grunt i zasiewali ziarno z Ziemi, że teraz dolina leżała pod otwartym niebem. Miedziane słońce lata i przeraźliwe wichury zimy szalały nad głębokimi, wąskimi dolinami, jakie pamiętał, a jedyne drzewa rosły w schludnych sadach i rodziły nietutejsze owoce. Wyglądało to tak, jakby Obcy bali się ciemności, jakby tyle strachu napędzały im cienie, pół-światła i szumiące, niewidoczne dale, że musieli wszystko zniszczyć jednym przewaleniem się pożogi i pioruna, po czym zapanowała połyskliwa, nieugięta stal ich świata, górująca nad równinami pokrytymi kurzem.

Jedynie strach mógł zrodzić takie okrucieństwo i tak samo strach doprowadził przodków Rugona, ogromnych, łuskowatych, czarnych, do tego, że wypadli z gór, by rozwalać domy, palić uprawne pola i niszczyć maszyny. Ten sam strach wywołał odwet Obcych, czego skutkiem były stosy cuchnących ciał w rozsypujących się ruinach miast, których Rugo nigdy nie oglądał. Tyle tylko, że Obcy byli potężniejsi i ich strach zwyciężył.

Rugo usłyszał, że z tyłu, rycząc i łomocząc na drodze, nadjeżdża jakaś maszyna z wizgiem rozpruwanego powietrza, trzepoczącego w ślad za nią. Nagle zabrakło mu tchu, bo przypomniał sobie, że chodzenie środkiem jezdni jest zabronione. Wgramolił się na pobocze, ale była to niewłaściwa strona jezdni, akurat ta, którą jeżdżono, więc ciężarówka z piskiem dymiących opon zatoczyła się wokół Rugona i zatrzymała na krawędzi drogi.

Wysiadł Obcy, który aż się zataczał z wściekłości. Stek jego przekleństw płynął tak wartko, że Rugo nie wszystko rozumiał. Wyłowił kilka słów: - Cholerny dziwoląg... Mógł mnie zabić... Zastrzelić by takiego... Do sądu z takim...

Rugo stał i patrzył. Dwukrotnie przewyższał tego różowego chudzielca, podrygującego przed nim i złorzeczącego, ciało zaś miał czterokrotnie większe; a choć był już stary, jedno machnięcie ręką wgniotłoby czaszkę Obcego i rozbryzgało mózg na przegrzany, twardy beton. Tylko że za tym stworem stała cała potęga Obcych, pożoga, ruina i latająca stal, a on jest przecież ostatnim ze swego ludu i niekiedy matka przychodzi w nocy, aby się z nim zobaczyć. Toteż stał spokojnie, łudząc się, że człowiek zmęczy się i odjedzie.

Nagle poczuł, jak obuta stopa wyrżnęła go w goleń, więc krzyknął z bólu i podniósł jedno ramię, tak jak to robił w dzieciństwie, kiedy wokół niego leciały bomby i spadał grad metalu.

Człowiek odskoczył.

- Ani mi się waż, ty! - rzucił szybko. - Tylko bez sztuczek. Tknij mnie tylko, a zaraz cię capną.

- Odejdź - rzekł Rugo, łamiąc sobie język i męcząc krtań na obcych sylabach, które znał lepiej niż niejasno pamiętany język własnego ludu. - Odejdź, proszę.

- Jesteś tu tylko tak długo, jak się będziesz dobrze sprawować. Ty se nie pozwalaj, no. Cholerne paskudztwo. Pilnuj się.

Człowiek wsiadł do ciężarówki i ruszył, a na Rugona posypał się grad żwiru spod pędzących kół.

Rugo bezradnie opuścił ramiona i stał wpatrzony w maszynę, aż odjechała poza zasięg jego starzejącego się wzroku. Gdy znów podjął wędrówkę, pilnował się, by zostać na prawidłowym skraju szosy.

Niebawem zza wzgórza wyłoniło się gospodarstwo, odsunięte nieco od szosy. Był to schludny biały dom usadowiony sztywno wśród drzew; za nim stłoczyły się budynki gospodarcze, a jeszcze dalej ciągnęły się rozległe, żółknące pola uprawne. Słońce stało teraz wysoko na niebie, mgła i rosa wyparowały, wiatr się uspokoił. Było cicho i gorąco. Szosa była tak twarda, że Rugo czuł w stopach rwący ból.

Stanął przed furtką namyślając się, czy ma wchodzić. Było to zamożne miejsce, więc mają tu maszyny, czyli nic im po jego pracy;

Kiedy poprzednim razem tędy przechodził, gospodarz ostro pognał go dalej. Może jednak odżałują kawałek chleba i dzban wody, choćby po to tylko, żeby się go pozbyć lub może utrzymać przy życiu. Wiedział, że jako ostatni tubylec jest w okolicy jedną z osobliwości. Przyjezdni często wspinali się na jego wzgórze aby go zobaczyć, rzucali mu pod nogi kilka miedziaków, a kiedy zbierał, robili zdjęcia.

Rugo przesylabizował nazwisko na skrzynce pocztowej. „Elias Whately”. Spróbuje szczęścia u Eliasa Whately’ego.

Ledwo zdążył wejść na podjazd, już wyskoczył pies i zaczął ujadać tak przeraźliwie, że aż świdrowało w uszach. Bestia doskakiwała ze wszystkich stron, kłapała zębami z wściekłością podszytą strachem. Żadne zwierzę z Ziemi nie mogło ścierpieć widoku i zapachu Rugona; wszystkie czuły, że on nie należy do ich świata, i wywoływał u nich pierwotny strach. On zaś miał jeszcze w pamięci ból, jaki zadają kły wpijające się w zreumatyzowane nogi. Kiedyś zabił psa, który go ugryzł, odruchowo machnąwszy ogonem; właściciel psa wypalił do niego wtedy z dubeltówki. Większość śrucin odbiła się od łusek, ale niektóre wciąż jeszcze głęboko tkwiły w ciele i gdy było zimno, dawały się we znaki.

- Proszę - zwrócił się do psa.

Jego bas zadudnił w rozgrzanym, martwym powietrzu, a pies zaczął ujadać jeszcze zacieklej.

- Proszę, ja nie skrzywdzę, nie gryź, proszę.

- 0-och!

Kobieta stojąca na podwórzu narobiła wrzasku i uciekając przed Rugonem po schodach wpadła za drzwi, które zatrzasnęła mu przed nosem. Rugo westchnął i nagle poczuł się zmęczony. Kobieta bała się. Oni wszyscy się boją. Jego ludowi dali miano trolli, co w ich starych baśniach są uosobieniem zła. Rugo pamiętał, że jego dziad, tuż przed śmiercią w czasie bezdomnej zimy, nazwał ludzi torrogami, które według niego były bladymi, kościstymi stworami żywiącymi się trupami, więc Rugo uśmiechnął się krzywo i poczuł gorycz na ustach.

Tu nie ma czego szukać. Odwrócił się, aby odejść.

- Ty!

Obrócił się i stanął oko w oko z człowiekiem przy drzwiach. Mężczyzna trzymał strzelbę i miał pociągłą, mocno zaciętą twarz. Zza niego wyglądał rudowłosy chłopak, może trzynastoletni szczeniak o oczach tak samo wąskich jak u ojca.

- A ty czego tu przychodzisz? - mężczyzna odezwał się głodem przypominającym-zgrzyt żelaza.

- Jestem głodny, proszę pana - odrzekł Rugo. - Myślałem, że mógłbym trochę popracować, albo że ma pan jakieś resztki...

- Tym razem żebranie, hę? - rzucił Whately. - Nie wiesz, że to niezgodne z prawem? Można by cię wsadzić do więzienia. Jak mi Bóg miły, tam twoje miejsce. Zakała społeczna, oto, czym jesteś.

- Ja tylko szukałem pracy - rzekł Rugo.

- Więc przyłazisz i straszysz moją żonę? Wiesz, że tu nie ma nic dla takiego dzikusa jak ty. Umiesz prowadzić traktor? Potrafisz naprawić prądnicę? Czy przynajmniej umiesz jeść bez chlapania na wszystkie strony? - Whately splunął. - Jesteś przybłędą na cudzym gruncie i dobrze o tym wiesz. Gdybym to ja był tam właścicielem, wyleciałbyś na zbity pysk tak szybko, że ani byś się nie obejrzał.

Ciesz się, że żyjesz! Kiedy pomyślę o tym, co czterdzieści lat temu zrobiły te mordercze, oślizłe bestie... Przez czterdzieści lat ludzie stłoczeni w cuchnących statkach kosmicznych zrywali więzy z Ziemią i całą rasą ludzką, umierali nie widząc lądu, przebojem zdobywali każdy metr lat świetlnych po to, by dotrzeć do Tau Ceti, a wtedy wy oświadczyliście, że Ziemianie nie mogą tu zostać. Potem przyszliście i spaliliście im domy, wymordowaliście kobiety i dzieci! Dobrze, że planetę od was uwolniono, od tych wszystkich mętów, i aż dziw bierze, że nikt nie weźmie broni i nie sprzątnie ostatniego śmiecia!

Podniósł nieco strzelbę.

Rugo pomyślał, że nie ma sensu tłumaczyć. Może istotnie, jak utrzymywał dziadek, zaszło kiedyś nieporozumienie, może rada starszych Sądziła, że pierwsi badacze pytają jedynie o to, czy im podobni mogą przyjechać, i kiedy dawano zezwolenie, nie spodziewano się osadników - a może też, przeczuwając, że Obcy będą zbyt silni, postanowiono złamać słowo i walczyć o zachowanie własnej planety.

A teraz, co ma sens? Obcy wygrali wojnę karabinami, bombami i wirusem zarazy, która skosiła tubylców; znalazło się kilku odpornych, ale tych wytropiono niby zwierzęta i teraz on jeden został na całym świecie, więc jest zbyt późno na wyjaśnienia.

- Bierz go, Shep - wrzasnął chłopiec. - Bierz go! Huzia na niego!

Pies zaszczekał nieco bliżej, podbiegł i wycofał się, czekając, aż tchórzostwo przerodzi się we wściekłość.

- Zamknij się. Sam - warknął Whately najpierw do syna, a potem do Rugona: - Wynocha!

- Odejdę - rzekł Rugo.

Usiłował opanować drżenie, które nim wstrząsnęło, ów szarpiący nerwy strach przed tym, co może wypluć strzelba. Pomyślał z goryczą, że nie boi się umierać, że gdy nadejdzie ciemność, przyjmie ją z ulgą, ale życie było w nim zakorzenione tak głęboko, że nawet gdy kule podziurawią go jak sito, on jeszcze żyć będzie długo, długo. Konanie trwać może godzinami.

- Pójdę dalej, panie - powiedział.

- Nie, nie pójdziesz - warknął Whately. - Nie dam ci zejść do wioski, żebyś tam straszył małe dzieci. Marsz z powrotem tam, skąd przyszedłeś.

- Ależ, panie, proszę...

- Jazda!

Broń mierzyła w niego; Rugo spojrzał w głąb lufy, odwrócił się i wyszedł przez furtkę. Whately machnął ręką w lewo, na drogę powrotną.

Pies przypuścił atak i zatopił kły w kostce, tam gdzie odpadły już łuski. Rugo zawył z bólu i rzucił się do ucieczki, powoli i niezdarnie, zataczając się po drodze. Mały Sam Whately roześmiał się i ruszył za nim.

- A kysz, trollu, szpetny i stary, właź z powrotem do pieczary!

Niebawem z sąsiednich gospodarstw wypadła gromada dzieci, z tą odwieczną mieszaniną bieganiny, zadyszanych płuc, walącego serca i wyjącego, dudniącego wrzasku. Psy ujadały, dzieci ścigały Rugona i rzucały kamienie, które odpadały z łoskotem, ale gdzie uderzyły, cięły niby miecze.

- A kysz, trollu, szpetny i stary, właź z powrotem do pieczary!

- Proszę - wyszeptał Rugo. - Proszę...

Kiedy dobrnął do starego szlaku, właściwie nic już nie widział. Droga wirowała w oślepiającym migotaniu żaru i kurzu, świat naokoło chwiał się i obracał, a huk w uszach przytłumił wycie dzieciarni. Dzieci podrygiwały wokół Rugona pewne swej bezkarności, świadome bólu, słabości i osamotnienia, które jemu ściskały gardło, psy zaś skowyczały, rzucały się na niego i wpijały kły w ogon oraz nabrzmiałe nogi.

Wkrótce Rugo nie mógł już iść dalej. Wzgórze było zbyt strome i wyczerpała się cała siła woli wprawiająca mięśnie w ruch. Usiadł więc, podkurczył nogi i ogon, głowę schował w ramiona i w skwarnej, ryczącej, wirującej ciemności stracił świadomość tego, że dzieci obrzucają go kamieniami, okładają pięściami i wydzierają się nad nim.

Noc, deszcz i zachodni wiatr zawodzący w wysokich drzewach, chłodna, wilgotna puszystość trawy i migocące niewielkie ognisko, poważne oczy ojca i umiłowana, utracona twarz matki... Spoza zasłony nocy i wiatru z deszczem oraz lasu, który wyrąbano, spoza lat i zacierających się wspomnień oraz cienistej krainy snów, przyjdź do mnie, mamo, przyjdź do mnie, weź mnie w ramiona i zanieś do domu.

Po jakimś czasie dzieciom znudziło się i odeszły, jedne z powrotem, inne wyżej w góry, na poszukiwanie jagód. Rugo siedział nie-poruszony, zatopiony w sobie, powoli odzyskując siły i świadomość bólu. Był rozgorączkowany i rozdygotany, kolczaste szpile bólu szarpały mu nerwy, gardło wyschło mu tak, że nie mógł przełknąć, a głód jak dzikie zwierzę grasował mu w głębi brzucha.

Upłynęło jeszcze sporo czasu, nim otworzył oczy. Powieki miał jak otwarte rany pełne piasku, wszystko, co widział, chwiało się tak, jakby migotanie żaru wdarło się do mózgu. Przed nim stał jakiś człowiek i przyglądał mu się.

Rugo skulił się zasłaniając twarz ręką. Mężczyzna stał jednak spokojnie, pykając ze sfatygowanej, starej fajki. Był nędznie ubrany, a na plecach miał zwinięty tłumok.

- Nieźle ci się dostało, co, stary? - zagadnął. Głos miał łagodny.

- Masz! - Pochylił swe wymizerowane ciało nad przycupniętym Rugonem. - Masz, parę łyków dobrze ci zrobi.

Rugo podniósł menażkę do ust i wypił do dna. Człowiek obejrzał go ze wszystkich stron.

- Nie jesteś zbyt mocno poturbowany - stwierdził. - Tylko zadrapania i otarcia skóry; wy, trolle, zawsze byliście twardą rasą. Dam ci jednak trochę aneuryny.

Wyciągnął z kieszeni tubkę żółtej maści i posmarował nią rany. Ból zelżał, przeszedł w ciepłe mrowienie i Rugo westchnął.

- Jest pan bardzo dobry, proszę pana - rzekł niepewnie.

- E, tam. I tak chciałem cię poznać. Jak się teraz czujesz? Lepiej?

Rugo powoli skinął głową usiłując opanować dreszcze, które wciąż nim wstrząsały.

- Czuję się dobrze, szanowny panie - odparł.

- Nie mów do mnie „szanowny panie”. Słysząc coś takiego niejeden by się uśmiał do łez. Co się właściwie zdarzyło?

- Ja... ja chciałem jeść, szanowny panie... przepraszam. Ja chciałem jeść. Lecz oni... on... kazał mi wracać. Potem nadbiegły psy, a za nimi dzieci.

- Czasami dzieciaki potrafią być okrutnymi bestiami, to fakt. Czy możesz iść, stary? Chcę poszukać cienia.

Rugo podźwignął się na nogi, nie myślał, że pójdzie mu tak łatwo.

- Proszę, jeśli pan pozwoli, ja znam zadrzewione miejsce... Mężczyzna zaklął, cicho i siarczyście.

- To już do tego doszło. Nie dość im było, że zniszczyli całą rasę; musieli jeszcze stłamsić ostatniego, który został. Słuchaj no ty, jestem Manuel Jones i będziesz rozmawiał ze mną jak jeden wolny wyrzutek z drugim albo wcale. A teraz poszukajmy tych twoich drzew.

Wspinając się dróżką prawie się do siebie nie odzywali, ale mężczyzna gwizdał pod nosem rubaszną piosenkę. Przeszli przez strumień, dotarli do zarośli i kiedy Rugo legł w cieniu nakrapianym słońcem, poczuł się jak nowo narodzony. Westchnął, rozluźnił całe ciało, wtapiając się w ziemię i czerpiąc z niej dawną moc.

Człowiek rozniecił ognisko, otworzył kilka puszek wyjętych z węzełka i wrzucił zawartość do kociołka. Rugo obserwował go wygłodniałym wzrokiem, z nadzieją, że też trochę dostanie, ale jednocześnie ogarnięty wstydem i złością na samego siebie za to, że tak mu burczy w brzuchu. Manuel Jones przykucnął pod drzewem, zsunął kapelusz z czoła i znów zapalił fajkę.

Niebieskie oczy w ogorzałej twarzy spoglądały na Rugona bez mrugnięcia, bez nienawiści czy strachu.

- Nie mogłem doczekać się spotkania z tobą - rzekł Manuel. - Chciałem poznać ostatniego przedstawiciela rasy, która potrafiła wznieść Świątynię Otheii.

- Co to takiego? - spytał Rugo.

- Nie wiesz?

- Nie, proszę pana, to znaczy, wybaczy pan, nie, panie Jones.

- Manuel. I żebyś mi o tym pamiętał.

- Nie wiem, bo urodziłem się, kiedy Obcy dobijali ostatnich z nas... Manuelu. Stale uciekaliśmy. Miałem zaledwie kilka lat, kiedy zabito mają matkę. A w wieku niespełna dwudziestu spotkałem innego z ostatnich Gunnurów - z mojego plemienia. Było to niemal dwieście lat temu i od tego czasu jestem ostatni.

- Boże - szepnął Manuel. - Boże, ale z nas nieokiełznany diabelski pomiot!

- Byliście silniejsi - ciągnął Rugo. - A zresztą to już tak dawno temu. Ci, co to zrobili, wymarli. Niektórzy ludzie byli dla mnie dobrzy. Jeden z nich ocalił mi życie; wymusił na drugich, aby pozwolili mi żyć. Kilku innych było dla mnie łaskawych.

- Osobliwy rodzaj łaskawości, można powiedzieć - Manuel wzruszył ramionami. - Ale masz rację, Rugonie, jest już za późno. Głęboko zaciągnął się fajką.

- A jednak posiadaliście wspaniałą cywilizację. Nie była ukierunkowana technicznie, tak jak nasza, nie była ludzka ani też w pełni dla ludzi zrozumiała, ale miała swą wielkość. Och, ta masakra wam zgotowana to koszmarna zbrodnia i kiedyś przyjdzie nam za nią zapłacić.

- Jestem stary - stwierdził Rugo. - Jestem za stary, żeby nienawidzić.

- Lecz nie za stary, by czuć samotność, co? Manuel uśmiechnął się krzywo. Pogrążył się w milczeniu i tylko wydmuchiwał sine obłoczki dymu w oślepiający blask powietrza. Niebawem, wciąż głęboko zamyślony, podjął rozmowę.

- Niewątpliwie można zrozumieć ludzi. Byli to biedacy, wydziedziczeni z naszej przeludnionej Ziemi. Przepełnieni nadzieją podróżowali przez czterdzieści lat w pustce Kosmosu, składając swoje życie w ofierze rakietom po to, żeby ich dzieci mogły wylądować - a wtedy wasza starszyzna im tego zabroniła. Powrotu nie mieli, a w krańcowej sytuacji człowiek nigdy nie zastanawiał się nad sposobem działania. Oni byli osamotnieni i przerażeni, a wasz straszny, zwalisty wygląd pogarszał sytuację. Rzucili się więc do walki. Nie powinni byli jednak robić tego tak bezwzględnie. Przecież zgotowali wam istne piekło.

- Nieważne - rzekł Rugo. - To było dawno temu. Czekając na posiłek siedzieli chwilę bez słów i kulili się w cieniu przed białym płomieniem słonecznego blasku.

- No - Manuel z ulgą sięgnął po naczynia - za dobre to to nie jest, fasola i coś tam jeszcze, no i nie mam drugiego talerza. Mógłbyś sięgać prosto z kociołka?

- Ja... ja... to nie jest konieczne - wymamrotał Rugo, nagle znowu onieśmielony.

- Diabła tam, niekonieczne. Częstuj się, stary, jest dość dla nas obu. Rugo nozdrzami wciągnął zapach jedzenia, poczuł zbierającą się w ustach ślinę i żołądek upominający się o swe prawa. A Obcy chyba naprawdę mówił poważnie, więc Rugo powoli zanurzył ręce w naczyniu, wyciągnął pełne garście i pożywiał się niezdarnym sposobem swego ludu.

Potem się położyli, wyciągając ciała z westchnieniem ulgi, poddając się podmuchom słabego wiatru. Dla kogoś o posturze Rugo-na posiłek nie był obfity; opróżnił wszakże kociołek i nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tak się najadł.

- Chyba ten posiłek pochłonął wszystkie twoje zapasy - odezwał się niezręcznie.

- Nieważne - Manuel ziewnął. - I tak miałem już potąd fasoli Chciałem dziś wieczorem buchnąć kurczaka.

- Nie jesteś z tych stron - stwierdził Rugo. Coś w nim stajało. Oto ktoś, kto nie spodziewa się niczego poza przyjaźnią. Można sobie leżeć koło niego w cieniu, spoglądać na pojedynczy strzęp obloką, który sunie po rozżarzonym, błękitnym niebie, można rozluźnić wszystkie mięśnie i nerwy. Obaj czuli wypełniony żołądek, rozwalili się na trawie, wymieniali błahe uwagi; było to właściwie wszystko, ale tyle im starczyło.

- Nie jesteś zwykłym włóczęgą - rzekł Rugo z namysłem.

- Może i nie - odparł Manuel. - Przed wielu laty uczyłem w szkole w Cetusport. Tam wpakowałem się w drobne tarapaty, więc musiałem ruszyć na włóczęgę i tak mi się to spodobało, że od tego czasu nigdzie nie zagrzałem miejsca. Byłem robotnikiem sezonowym, myśliwym, wędrowcem wszędzie tam, gdzie było ciekawie - ten świat jest duży i wystarczy go na całe życie. Rugonie, ja chcę poznać tę planetę. Nową Ziemię. Nie żebym miał zamiar napisać książkę czy coś równie bzdurnego. Po prostu chcę ją poznać.

Wsparł się na łokciu.

- Dlatego przyszedłem spotkać się z tobą - ciągnął. - Jesteś częścią starego świata, ostatnią, jeśli nie liczyć pustych ruin i kilku podartych stronic w muzeach. Coś mi jednak mówi, że duch waszej rasy zawsze będzie nas nawiedzać i niezależnie od tego, jak długo człowiek tu zostanie, coś z was weń przeniknie.

Jego chuda twarz przybrała na wpół mistyczny wyraz. W tej chwili Manuel nie był zakurzonym włóczęgą, ale czymś więcej, czego Rugo nie umiał określić.

- Przed naszym przybyciem planeta należała do was - mówił Manuel - ona ukształtowała was, a wy ją; teraz wasze tereny staną się częścią nas i na swe własne niespieszne, subtelne sposoby nas odmienia. Sądzę, że na-Nowej Ziemi, pośród ogromnych wzgórz, gdzie w koronach drzew słychać szepty nocy, otóż tam właśnie biwakujący samotnie człowiek zawsze będzie oddawał się wspomnieniom. Zawsze tuż za ogniskiem będzie jakiś cień, jakiś głos w wietrze i rzekach, a w glebie coś, co przeniknie do chleba, który człowiek zje, i do wody, którą wypije. Tym czymś będzie umarła rasa, która była twoją.

-. Może to i nastąpi - wtrącił Rugo bez przekonania. - Jednakże my wszyscy już wyginęliśmy i nie pozostało nic z tego, co do nas należało.

- Nadejdzie taki dzień - rzekł Manuel - kiedy twoje osamotnienie stanie się udziałem ostatniego człowieka. Także i my nie będziemy trwać wiecznie. Prędzej czy później dopadną nas lata, wrogowie, nasza własna głupota lub ciemności ogarniające wszechświat. Mam nadzieję, że ostatni człowiek zdoła udźwignąć brzemię życia tak dzielnie jak ty.

- Nie byłem odważny - rzekł Rugo. - Często się bałem. Czasami mnie bito i wtedy uciekałem.

- Byłeś mężny w sposób, który się liczy - stwierdził Manuel. Rozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym mężczyzna wstał.

- Muszę już iść, Rugonie - powiedział. - Jeżeli mam tu zostać przez pewien czas, to muszę iść do wioski w poszukiwaniu jakiejś pracy. Czy jutro mogę znowu cię odwiedzić?

Rugo wstał razem z Manuelem i nagość swą okrył godnością gospodarza.

- Będę zaszczycony - rzekł z całą powagą.

Stał patrząc w ślad za człowiekiem, aż ten zginął mu z oczu za zakrętem szlaku. Potem westchnął cicho. Tak, Manuel jest dobry, to od stu lat pierwszy człowiek, który ani go nie nienawidzi, ani się nie obawia; nie jest też zanadto ugrzeczniony czy skruszony, ale po prostu pogadał sobie z nim jak jedna wolna istota z drugą.

Jakie były jego słowa? „Jak jeden wolny wyrzutek z drugim”. Tak, Manuel jest dobrym wyrzutkiem.

Rugo był pewien, że następnego dnia Manuel przyniesie jedzenie i że tym razem powiedzą sobie więcej, zbratanie będzie całkiem łatwe, a oczy najzupełniej szczere. Bolało go to, że sam nie może dać nic w zamian.

Zaraz, zaraz, chyba nie jest tak źle. Te bardziej odległe wzgórza były obsypane jagodami i nawet o tej porze roku jeszcze trochę pewnie tam zostało. Niemożliwe, żeby wszystko wyzbierały ptaki, zwierzęta i ludzie, a on przecież umie patrzeć. Tak, może przynieść sporo jagód, które będą świetnym uzupełnieniem posiłku.

Oznaczało to jednak długą wyprawę i nogi buntowały się już na samą myśl o niej. Rugo stęknął i wyruszył, powolutku. Słońce toczyło się już ku horyzontowi, ale do zapadnięcia zmroku było jeszcze kilka godzin.

Rugo pokonał szczyt wzgórza i zszedł po drugiej stronie. Było gorąco i cicho, powietrze dookoła skrzyło się, na nielicznych pozostałych drzewach trzymały się przywiędłe liście. Trawa wypalona słońcem lata szurała chropawo pod nogami, głazy leciały na boki i z cichym stukotem toczyły się po długim zboczu. W oddali pasmo wzgórz przechodziło w siną mgłę. Panowała tu pustka, lecz Rugo przywykł do niej i ją polubił.

Jagody - no tak, całe mnóstwo rosło wokół Wodospadu Grzmotów, gdzie zawsze był chłód oraz wilgoć. Niewątpliwie inni zbieracze wiedzieli o tym miejscu równie dobrze, jak Rugo, ale nie znali wszystkich najmniejszych zakątków, pochylonych skał, wilgotnych szczelin i kryjówek pod osłoną krzewów. Będzie więc mógł przynieść ze sobą tyle, że starczy na niezły posiłek.

Zszedł zygzakiem po jednym stoku i wspiął się na drugi, gęściej porośnięty drzewami. W zbawczym cieniu ruszył trochę szybciej. Czy nie powinien całkiem stąd się wynieść? Może lepiej by mu się wiodło w okolicach rzadziej zasiedlonych, gdzie mógłby spotkać więcej osób podobnych do Manuela. Ludzie są mu potrzebni, jest zbyt stary, by mieszkać na pustkowiu, a przy granicy codzienne kontakty z mieszkańcami mogą być łatwiejsze.

Taką złą rasą to oni znów nie są, ci Obcy. Wojnę prowadzili z całą zaciekłością, jaka ich przepełniała, a zagrożenie usunęli z niepotrzebnym bestialstwem; nadal niszczą, oszukują i gnębią jedni drugich, są głupi i okrutni, wycinają lasy, rozkopują ziemię, a rzeki pozbawiają wody. Lecz pośród nich znalazło się kilku takich jak Manuel, a Rugo zastanowił się, czy liczba podobnych osobników, którymi jego plemię mogłoby się poszczycić, byłaby większa niż u Obcych.

Niebawem wszedł na stok najwyższego wzgórza w okolicy i zaczął się wspinać w kierunku Wodospadu Grzmotów. Jego uszu dobiegł odległy huk katarakty, na wpół zagłuszony przez dudniącą krew, gdy mozolnie wlókł swe starzejące się cielsko po skalistym zboczu. Stanął w rozedrganym świetle słonecznym, by odsapnąć i upewnić się, że niedaleko znajdzie cień, mgiełkę i chłód od wartkiej wody. Później, gdy będzie wracać, zapadnie już noc, by towarzyszyć mu w drodze do domu.

Rycząca kaskada zagłuszyła głosy dzieci, których zresztą Rugo się nie spodziewał, skoro wiedział, że zabroniono im odwiedzać ten niebezpieczny zakątek bez opieki dorosłych. Minął skalisty grzbiet i przystanął, by spojrzeć w dół jaru, a kiedy trochę niżej od siebie ujrzał dzieci, serce załomotało mu aż do bólu.

Była tam cała banda, którą rudowłosy Sam Whately wiódł na poszukiwanie jagód w górę i dół stoków urwistych skał i po kamienistej plaży. Rugo stał na urwisku ponad nimi, ukradkiem wyglądając spoza chłodnej zasłony kropelek wody, i próbował zmusić swe zasapane ciało do odwrotu i ucieczki, nim go zauważą. Niebawem było już za późno, dostrzegli jego ciemne kontury i ruszyli całą gromadą, wspinając się na urwisko przy wtórze złowieszczych wybuchów śmiechu.

Poprzez ryk i huk wodospadu do Rugona ledwo dotarł głos Sama:

- Patrzcie go! Patrzcie, kto tam jest! To stary Czarnuch! Rugo dostał kamieniem w żebra; zrobił pół obrotu, żeby odejść, ale niejasno czuł, że nie zdoła prześcignąć dzieci. W porę jednak przypomniał sobie, że przyszedł po jagody dla Manuela Jonesa, który nazwał go odważnym, i zaświtała mu pewna myśl.

- Przestańcie! - ryknął basem, który zagrzmiał wśród skał.

- Słuchajcie no, co on mówi, ha, ha, ha!

- Jak mnie nie zostawicie - krzyknął Rugo - to powiem waszym rodzicom, że byliście tutaj.

Wtedy wszyscy przystanęli, tuż tuż koło niego i przez chwilę słychać było tylko ujadanie psów. Po czym Sam rzucił szyderczo:

- Te, kto cię tam będzie słuchał, stary trollu!

- Myślę, że mi uwierzą - odparł Rugo. - Jeśli uważacie inaczej, spróbujcie się przekonać.

Dzieci zawahały się przez chwilę, niepewne, gapiąc się jedne na drugie. Potem Sam zawołał:

- Dobra, stary skarżypyto, dobra. Ale się do nas nie wtrącaj, zgoda?

- Niech tak będzie - rzekł Rugo, a z trudem wstrzymywany oddech wyrwał mu się głębokim westchnieniem. Uświadomił sobie, że serce wali mu aż do bólu, a nogi ma jak z waty.

Naburmuszone dzieci powróciły do zbierania jagód, a Rugo poczłapał w dół urwiska i poszedł w przeciwnym kierunku.

Dzieci przywołały psy i wkrótce nikogo już nie było widać.

Po obu stronach wodospadu ściany wąwozu wznosiły się wysoko i stromo. Tutaj rzeka płynęła wartko, niby zielonobiała kipiel, zimna i hałaśliwa tam, gdzie w welonie tęczowej mgiełki przeskakiwała przez próg. Jej szum wypełniał powietrze, dźwięczał wśród nawisłych skał i niósł się echem po wydrążonych przez wodę jaskiniach. Ziemia nieustannie drżała od wibracji wywoływanych przez przewalający się strumień. Było tu chłodno i mokro, a w całym wąwozie zawsze igrał wiatr. Wodospad nie był wysoki, miał zaledwie pięć metrów, lecz rzeka waliła w dół z gniewnym impetem, a poniżej katarakty było głęboko; prąd rwał szybko, mnóstwo było skał i wirów.

Cała roślinność - krzaczki i kilka smukłych drzew - rozproszyła się pomiędzy głazami. Rugo znalazł parę dużych liści tsuga, skręcił je razem robiąc sporych rozmiarów torbę, tak jak nauczyła go matka, i zaczął zbieranie. Jagody rosły na niskich, okrągłolistnych krzaczkach, które wyrastały kępkami spod skał i wyższych roślin, wszędzie tam, gdzie mogły znaleźć schronienie. Znalezienie ich było dość trudną sztuką, ale Rugo miał za sobą wiele dziesiątek lat praktyki.

Zajęcie było kojące;. Rugo czuł, jak przycichają płuca i serce, jak spływa na niego zadowolenie i uspokojenie. Tak samo chodził z matką, bardzo często w okresie, który widzi wyraźniej niż wszystkie pozostałe, zlewające się w jedno lata. Czuł się tak, jakby matka szła teraz obok niego, pokazywała, gdzie szukać, i uśmiechała się, gdy przeginał krzak i znajdował niebieskie kuleczki. Rugo zbierał jedzenie dla przyjaciela i to właśnie było dobre.

Po pewnym czasie dotarło do jego świadomości, że dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka, opuściło całą grupę i idzie za nim, zachowując dyskretną odległość i milczenie. Rugo odwrócił się i wlepił w nie wzrok zastanawiając się, czy mimo wszystko chcą go zaatakować, a one zakłopotane spojrzały w bok.;

W końcu chłopiec odezwał się nieśmiało:

- Nazbierał pan bardzo dużo jagód, panie trollu.

- Rosną przecież tutaj - mruknął Rugo niepewnie.

- Przepraszam, że dzieci były dla pana takie niedobre - powiedziała dziewczynka. - Nas tam nie było; my byśmy na to nie pozwolili.

Rugo nie mógł sobie przypomnieć, czy rano tych dwoje było z całą zgrają. Nieważne. Zachowują się grzecznie tylko dlatego, że mają nadzieję, iż pokaże im, gdzie rosną jagody.

A przecież dawniej nawet sporo dzieci Obcych darzyło go sympatią, głównie te, które były za duże, żeby wrzeszczeć z przerażenia na jego widok, albo za małe, żeby przejąć od innych uprzedzenie do niego. On ze swej strony też je lubił. Tych dwoje, niezależnie od pobudek, odzywało się grzecznie.

- Mój tata powiedział niedawno, że może będzie miał dla pana pracę - powiedział chłopiec. - Dobrze panu zapłaci.

- Kto jest twoim ojcem? - spytał Rugo bez entuzjazmu.

- To pan Jack Stackman.

No tak, Stackman był zawsze wyjątkowo miły, choć ze skrępowaniem i nieudolnie, jak zwykle ludzie. Niektórych gnębiło poczucie winy za wszystko, co zrobili ich pradziadowie, jakby można było cokolwiek zmienić. Dobre jednak i to. Ludzie w większości byli dość przyzwoici; ich główna przywara polegała na tym, że wtedy, gdy ich pobratymcy szerzą zło, oni się nie wtrącają, stoją z boku, w milczeniu, ogarnięci zakłopotaniem.

- Pan Whately nie da mi tam dojść - stwierdził Rugo.

- Och, ten. Mój tata zajmie się tym mąciwodą Whately - rzucił chłopiec z wyszukaną pogardą.

- A ja nie lubię Sama Whately - wtrąciła dziewczynka. - Jest tak samo podły jak jego stary.

- No więc dlaczego robicie wszystko, o wam każe? Chłopcu zrobiło się głupio.

- Jest większy od nas wszystkich - mruknął. Tak, ludzie postępują akurat w ten sposób i właściwie nie można ich winić za to, że tacy jak Manuel Jones są wśród nich rzadkością.

- Tu jest dorodny krzak jagód - rzekł Rugo. - Możecie zrywać, jeśli chcecie.

On sam usiadł na omszałym brzegu, przyglądał się, jak dzieci zajadają, i pomyślał, że tego dnia chyba dużo uległo zmianie. Może mimo wszystko nie będzie musiał się stąd wynosić.

Dziewczynka podeszła i usiadła obok niego.

- Czy może mi pan opowiedzieć bajkę, panie trollu? - zagadnęła.

- Co? - mruknął Rugo, niespodziewanie wyrwany z zadumy.

- Mój tatuś mówi, że ktoś tak stary jak pan musi dużo wiedzieć - dodała.

Czemu nie, pomyślał Rugo, rzeczywiście dużo wie, ale nie są to takie opowieści, które można przekazać dzieciom. One nie wiedzą, co to głód, osamotnienie, zimowy chłód przeszywający dreszczem, słabość i ból oraz powolne wykruszanie się nadziei, a on przecież wcale nie chce, żeby to kiedykolwiek poznały. No, ale przecież oprócz tego pamięta coś jeszcze. Ojciec opowiadał mu baśnie o tym, co bywało dawniej.

Duch waszej rasy zawsze będzie nas nawiedzać i niezależnie od tego, jak długo człowiek tu zostanie, coś z was weń przeniknie. Zawsze tuż za ogniskiem będzie jakiś cień, jakiś głos w wietrze i rzekach, a w glebie coś, co przeniknie do chleba, który człowiek zje, i do wody, którą wypije. Tym czymś będzie umarła rasa, która była twoją”.

- Czemu nie - rzekł powoli. - Zgoda.

Chłopiec też podszedł i usiadł obok dziewczynki. Oboje wlepili w Rugona wielkie oczy, a on wsparł się grzbietem o brzeg i zaczął szukać w pamięci.

- Dawno, dawno temu, zanim na Nową Ziemię przybyli ludzie, żyły tu trolle podobne do mnie. Budowaliśmy domy i gospodarstwa, mieliśmy własne pieśni i własne legendy, tak jak i wy. Mogę więc o tym trochę opowiedzieć, a może kiedyś, gdy dorośniecie i będziecie mieć własne dzieci, zdołacie im to przekazać.

- No pewnie - wtrącił chłopiec.

- Otóż - ciągnął Rugo - był sobie kiedyś król trolli zwany Utorri, który żył w Zachodnich Dolinach, prawie nad samym morzem. Mieszkał w olbrzymim zamku o wieżach wznoszących się tak wysoko, że nieomal dotykały gwiazd, a wokół wież bezustannie hulał wiatr i podzwaniał dzwonami. Nawet we śnie trolle słyszały drżenie dzwonów. Zamek miał nieprzebrane bogactwa, jego podwoje stały otworem dla wędrowców i co wieczór odbywały’ się uczty, na których spotykały się wszystkie olbrzymie trolle, płynęła muzyka, a herosi opowiadali o swych wyprawach...

- Hej, patrzcie!

Dzieci odwróciły głowy, a Rugo powiódł wokoło rozdrażnionym wzrokiem. Słońce stało teraz nisko, jego promienie były długie i ukośne i włosom Sama Whately’ego, tak jak stał, przydawały ognistego blasku. Urwis wszedł na najwyższą skałę nad wodospadem i roześmiany balansował na wąskim występie. W wieczornym powietrzu, ponad dudnieniem wód, jego śmiech niósł się czysty, choć słaby.

- Ojej, tak nią można - powiedziała dziewczynka.

- Jestem królem gór.

- Głupi malec - mruknął Rugo.

- Jestem królem gór!

- Sam, schodź - dziecinny głosik prawie zaginął w grzmocie wodospadu.

Sam Whately roześmiał się jeszcze raz i szukając drogi powrotnej, zaczął macać rękoma po szorstkim kamieniu. Rugo zmartwiał, gdy uprzytomnił sobie, jakie śliskie są skały i jak żarłoczna jest rzeka.

Chłopak zaczął schodzić, stracił równowagę i runął w dół.

Przez moment Rugo dojrzał rudą głowę, gdy wznosiła się ponad spienioną zieleń. Potem, kiedy rzeka wessała ją w głąb, głowa zniknęła niczym zdmuchnięta pochodnia.

Z okrzykiem Rugo porwał się na nogi, pomny, że nawet teraz ma siłę wielu ludzi i że jeden człowiek nazwał go odważnym. W głębi świadomości coś mu podszeptywało, by zaczekał, stanął i się zastanowił, ale on pognał na brzeg opętany myślą, że jeśli rozsądnie rozpatrzy sprawę, to nie zrobi nic.

Woda, która go otoczyła, była tak zimna, że przeszyła całe ciało szpilami chłodu i Rugo aż zawył z bólu.

Głowa Sama, kołując wraz z prądem, pojawiła się na sekundę u podnóża wodospadu. Rugo nie sięgał już dna, więc zaczął płynąć czując, jak prąd go poniósł i oderwał od brzegu.

Popłynął mocując się z prądem, otrząsnął wodę zalewającą oczy, nabrał powietrza i rozgorączkowanym wzrokiem omiótł wodę. Trochę dalej unosił się Sam, płynąc bezwolnie, nieświadomie.

Drobne ciało chłopca uderzyło Rugona w bark. Niewiele brakowało, aby rzeka wzięła górę, jednak Rugo dosięgną! ręki Sama i płynął sterując ogonem, wolną ręką i nogami.

Wirowali obaj, znoszeni prądem strumienia, aż Rugo ogłuchł i oślepł, a siły upływały z niego jak krew z otwartej rany.

Przed nimi wyrosła skała, którą Rugo dojrzał niewyraźnie w bezlitosnym blasku słońca. Był to szeroki, płaski głaz wznoszący się ponad spienioną kipiel. Rugo rzucił się w tym kierunku, pruł wodę na oślep, ze świstem wciągał powietrze w puste płuca, a gdy wpadł na skałę, wstrząs rozsadził mu wszystkie kości.

Rozpaczliwie uchwycił się gładkiej powierzchni, po omacku szukając punktu zaczepienia. Jednym ramieniem uniósł ledwo żywe ciało Sama Whately’ego i z wysiłkiem cisnął je na skałę, po czym rzeka znów go porwała.

W ostatnim przebłysku świadomości, nim ciemność ogarnęła mózg, Rugo pomyślał, że chłopiec nie opił się za dużo wody i będzie mógł leżeć na skale do czasu, gdy latająca stal zabierze go do wioski. „Tylko dlaczego ja go uratowałem? Po co go ocaliłem? To on obrzucał mnie kamieniami, a teraz już nigdy nie będę mógł dać Manuelowi jagód. Nigdy nie dokończę opowieści o królu Utorri i jego herosach.”

Gdy Rugo tonął, otaczająca go woda była chłodna i zielona, a on zastanawiał się, czy matka po niego przyjdzie.

Kilka kilometrów dalej rzeka cicho przepływa szerokim korytem między łagodnymi brzegami. Rosną tam drzewa, a ostatnie promienie słońca prześwitują przez listowie i lśnią na powierzchni wody. Tak jest w dolinie, gdzie pobudowano ludzkie siedziby.



Theodore Sturgeon
Odrzutowiec Miaua (Mewhu’s Jet)
przełożyła Ewa Komorowska


- „Przerywamy nadawanie programu, aby podać...”

- Jack! Nie zrywaj się tak nagle! Na dodatek rozsypałeś popiół po całym swoim...

- Och, Ins, skarbie, daj mi posłuchać...

- „...obiekt, początkowo zidentyfikowany jako kometa, ciągle zmienia kurs i lecąc w stratosferze opada co jakiś czas tak nisko...”

- Denerwujesz mnie, Jack! Jesteś jak przykuty do tego radia. Żebyś mnie choć raz poświęcił tyle uwagi.

- Kochanie, porozmawiamy na ten temat, poświęcę ci nawet więcej uwagi albo zrobię, co zechcesz, jak tylko wysłucham tego komunikatu, ale proszę, proszę, DAJ MI POSŁUCHAĆ!

- „...ńców wschodniego wybrzeża ostrzega się, by uważali na zbliżający się o...”

- Ins, nie! Pstryk.

- Ze wszystkich najbardziej samolubnych, bezmyślnych i nieuprzejmych...

- Dosyć tego, panie Jacku Garry. Radio jest tak samo moje jak i twoje i mam prawo je wyłączyć, kiedy chcę! - A czy mógłbym zapytać, dlaczego musisz je wyłączyć właśnie w tej chwili?

- Bo wiem, że jeśli komunikat jest ważny, zostanie odczytany jeszcze dziesiątki razy i przy każdym następnym powtórzeniu każesz mi siedzieć cicho. A także dlatego, że nie interesują mnie podobne sprawy i nie rozumiem, dlaczego mam się dać nimi zanudzić. Oraz dlatego, że jedyne, czego słuchasz, to informacje, które w żaden sposób nie mogą dotyczyć nas. Ale przede wszystkim dlatego, że wrzasnąłeś na mnie!

- Nie wrzeszczałem!

- Owszem! I nadal to robisz!

- Mamo! Tato!

- Och, Molly, kochanie, obudziliśmy cię!

- Biedne dziecko. Zaraz, zaraz, a gdzie twoje kapcie?

- Nie jest dziś zimno, tatusiu. O czym mówili w radiu?

- Coś się kręci po niebie, kochanie. Nie słyszałem wszystkiego.

- Statek kosmiczny, mogę się założyć.

- No widzisz? Wszystko przez ciebie i tę twoją science fiction!

- Nazwij nas science frakcją. Ta mała ma więcej oleju w głowie niż ty.

- Wychodzi na to, że sam masz go tylko tyle co siedmioletnie dziecko. A p-poza tym, nastawiasz ją p-przeciwko mnie!

- Och, mamo, na miłość boską, nie płacz!

W tym właśnie momencie coś, niczym pięść olbrzyma, zmiotło dwupokojowe górne piętro domku i rozrzuciło po plaży. Światła zgasły, a cały brzeg rozjarzał się, oślepiającym niebieskim blaskiem.

- Jack, kochanie, nic ci nie jest?

- Mamo, krew mu leci!

- Jack, kochany, powiedz coś. Proszę.

- Uff! - posłusznie odezwał się Jack siadając, a spadające z niego kawałki deszczułek i tynku cicho stukały o podłogę. Delikatnie przyłożył ręce do’ skroni i gwizdnął. - Coś uderzyło w dom!

Jego rudowłosa żona zaśmiała się na wpół histerycznie. - Nie tylko, skarbie. - Objęła go, strząsnęła mu z włosów trochę kurzu i pogładziła po szyi.

- Boję się, Jack.

- Ty mi to mówisz! - Rozejrzał się niepewnie w przyćmionym świetle księżyca. Wzrok jego przykuła jasność napływająca z nieznanego miejsca. Schwycił kurczowo Ins za ramię. - Piętro... Nie ma go! - wychrypiał usiłując wstać. - Pokój Molly... Molly...

- Tu jestem, tatusiu. Uważaj, przygniatasz mnie!

- Szczęśliwa mała rodzinka - rzekła Ins drżącym głosem - spędzająca wakacje w małym cichym domku nad morzem, żeby tatuś mógł pisać techniczne artykuły, a mamusia nabrać ponownie sił - bez telefonu czy kina w promieniu wielu kilometrów, rodzinka mieszkająca w domku, z którego nagle zlatuje dach. Jack - co w nas uderzyło?

- Coś, o czym mówiłaś - odrzekł z przekąsem. - Coś, czym nie masz zamiaru się interesować, i co w żaden sposób nie może nas dotyczyć. Pamiętasz?

- To, o czym mówili w radiu?

- Wcale bym się nie zdziwił. Lepiej się stąd wynośmy. Dom może się na nas zawalić, spłonąć albo coś podobnego.

- I wszystkich by zabiło - jęknęła Molly.

- Cicho bądź, Molly! Iris, pójdę się rozejrzeć. Lepiej wyjdź na dwór i znajdź miejsce na rozbicie namiotu - jeśli zdołam go odszukać.

- Namiot? - z niedowierzaniem spytała Iris.

- O rany! - wykrzyknęła Molly.

- Panie Jacku Garry, nie mam zamiaru spać w namiocie. Czy zdajesz sobie sprawę, że lada chwila to miejsce będzie pełne ludzi?

- Dobrze, już dobrze. Wyjdź tylko spod tego, co zostało z domu. Pójdź popływać. Idź na spacer albo nawet połóż się spać w pokoju Molly, jeśli go znajdziesz. Naprawdę wspaniale wybrałaś czas na kłótnię!

- Nigdzie nie pójdę sama!

Jack westchnął. - Trzeba było cię poprosić, żebyś się nigdzie stąd nie ruszała - mruknął. - Jeśli nie jesteś najbardziej krnąbrną kobietą, jaką kiedykolwiek... Molly, bądź cicho!

- Nic nie mówiłam. Miauuuuuu!

- To nie ty się drzesz jak marcowy kot?

- Nie, tatusiu, słowo.

- Gdyby nie fakt, że koty są mądre i żaden na pewno nigdy by się nie zbliżył do tego domu - stwierdziła Iris - pomyślałabym, że jakiś nieszczęśnik zaplątał się w rumowisku.

AAAAAAAA! Miauuuuuu!

- Co za okropny głos!

- Jack, to nie kot!

- Przestańże się trząść jak ten przysłowiowy liść osiki.

- Tatuś i tak się trzęsie, tyle że bez osiki - zauważyła Molly.

- Molly! Jesteś za smarkata, żeby sobie pozwalać na takie żarty.

- Pszam, tatusiu. Zapomniałam się. MMMMMMMMMMiau. MMMMMMMM.

- Cokolwiek to jest - stwierdził Jack - nie może być na tyle duże, by się go bać, skoro wydaje z siebie taki cichy zabawny dźwięk.

Ścisnął ramię Iris i idąc ostrożnie przez rumowisko zaczął się rozglądać dokoła. Molly gramoliła się obok niego. Właśnie miał ją poprosić, żeby tak nie hałasowała, ale zmienił zdanie. Trochę więcej łoskotu - jakie to może mieć znaczenie?

Dźwięk się nie powtórzył, a pięciominutowe poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Pan Garry wrócił do żony, która szperała w pozostałościach pokoju gościnnego i zupełnie niepotrzebnie ustawiała poprzewracane krzesła i stoliki do kawy.

- Nie znalazłem ni...

- HURRA!

- Co się stało, Molly?

Dziewczynka była na dworze, przy krzakach. - Ojej, tatusiu, chodź szybko i zobacz sam!

Zdopingowany naglącym tonem jej głosu z trzaskiem wybiegł z domu. Molly stała nieruchomo, usiłując wepchnąć do ust obie dłonie jednocześnie. U jej stóp zaś znajdował się człowiek o srebrzystoszarej skórze, ze złamaną ręką, który miauczał.

- „... Gwardia Narodowa i marynarka odwołują ostrzeżenie. Pilot samolotu transportowego linii Pan American zameldował, że obiekt zniknął w zenicie. Ostatni raz widziano go trzydzieści kilometrów na wschód od Normandy Beach w stanie New Jersey. Doniesienia z pobliskich rejonów mówią o tym, że poruszał się bardzo wolno wydając syczący dźwięk. Chociaż wielokrotnie opadał na odległość zaledwie kilku metrów od Ziemi, jak dotąd nie doniesiono o żadnych zniszczeniach. Docho...”

- Słyszałeś? - spytała Iris, wyłączając trzyzakresowe prze-’ nośne radyjko. - Żadnych zniszczeń.

- Taaak. No a jeśli nikt nie widział, jak uderzył, to nikt tu nie przyjedzie zbadać sprawy. Możesz więc udać się na swoje puchowe posłanie w namiocie bez obawy, że ktoś zechce przeprowadzić z tobą wywiad.

- Mam iść spać? Oszalałeś? Spać w twoim namiocie stojącym na słowo honoru, kiedy ten potwór leży obok?

- Rany, mamciu, on jest chory! Nikomu nie zrobi krzywdy. Siedzieli wokół wesoło trzaskającego ogniska, podsycanego deskami z dachu. Jack postawił namiot bez żadnych trudności. Srebrzystoszary człowiek leżał wyciągnięty w cieniu i spał spokojnie pojękując od czasu do czasu. Jack uśmiechnął się do Iris. - Wiesz, kochanie, uwielbiam tę twoją paplaninę. Z przyjemnością patrzyłem, jak zabrałaś się do składania jego ręki. Nie myślałaś o nim jako o potworze, gdy ją opatrywałaś.

- Naprawdę? Może faktycznie słowo „potwór” nie było właściwe. Ale Jack, on ma tylko jedną kość w przedramieniu!

- Co takiego? Głupstwa opowiadasz, skarbie! To nie naukowe. Musiałby mieć w przegubie staw kulkowy.

- Taki właśnie ma.

- Muszę się sam przekonać - mruknął Jack. Wziął latarkę i podszedł do wyciągniętej na ziemi postaci.

Srebrne oczy zamrugały. Było w nich coś dziwnego. Przybliżył promień latarki; w jej świetle źrenice miały kolor nie czarny, ale ciemnozielony. I zamykały się - z boków, jak u kota. Jack wypuścił powietrze z przeciągłym gwizdem. Przesunął krąg światła z latarki po całym ciele człowieka. Okryte było czymś, co przypominało jaskrawoniebieski obszerny płaszcz kąpielowy z żółtym paskiem. Pasek miał zapięcie, które wyraźnie składało się z dwóch kawałków metalu złożonych razem, ale nie widać było niczego, co by je spinało. Po prostu trzymały się same. Kiedy znaleźli zemdlonego, Jack musiał użyć prawie całej swojej siły, by je rozłączyć.

- Iris.

Wstała i podeszła do Jacka. - Pozwól spać temu biedakowi.

- Iris... jakiego koloru był jego strój?

- Czerwony z... ale teraz jest niebieski!

- No właśnie. Ins, któż to jest, u Boga Ojca?

- Nie wiem, sama nie wiem. Jakiś biedak, który uciekł z zakładu dla... dla...

- Dla kogo?

- A skąd ja mam to wiedzieć - zirytowała się. - Musi być jakieś miejsce, gdzie wysyła się stworzenia, które takie się rodzą.

- Stworzenia nie rodzą się takie. Iris, jego ciało nie jest zdeformowane. On jest po prostu inny.

- Rozumiem. Nie wiem, dlaczego rozumiem, ale coś ci powiem. - Zatrzymała się i milczała tak długo, że zdziwiony odwrócił się ku niej. Wolno powiedziała: - Powinnam się go bać, bo jest dziwny i brzydki, ale... nie boję się wcale.

- Ja też nie.

- Molly, wracaj do łóżka!

- On jest koboldem.

- Może i tak. Biegnij teraz spać, kochanie, a rano zapytasz go, gdzie trzyma swoje ukryte skarby.

- Aha. - Odeszła trochę, przystanęła na jednej nodze, a drugą narysowała małe kółko na piasku. - Tatusiu...

- Tak, Molly, skarbie?

- Czy mogę jutro spać w namiocie?

- Jeśli będziesz grzeczna.

- Tatuś chciał zapewne przez to powiedzieć - dorzuciła lodowato Iris - że jeśli nie będziesz grzeczna, to do wieczora położy dach.

- Będę grzeczna. - Zniknęła w namiocie.

- Dzieciom - powiedział z podziwem Jack - przyszłość zawsze wydaje się różowa.

Szary człowiek zamiauczał.

- No, staruszku, o co chodzi?

Nieznajomy wyciągnął zdrową rękę i zaczął coś gmerać przy opatrzonym ramieniu.

- Boli go - stwierdziła Iris. Uklękła obok i biorąc przegub jego zdrowej ręki, odsunęła ją od łubki, którą szarpał. Nie oponował, leżał tylko i patrzył na nią przymrużonymi, pełnymi bólu oczyma.

- Ma sześć palców - stwierdził Jack. - Widzisz? - Uklęknął obok żony i delikatnie wziął przybysza za przegub. Gwizdnął. - To faktycznie przegub kulkowy.

- Daj mu aspirynę.

- Dobra m... zaraz, zaraz. - Jack w zamyśleniu pociągnął palcami wargę. - Sądzisz, że powinniśmy mu dać?

- Dlaczego nie?

- Nie wiemy, skąd pochodzi. Nie wiemy nic o przemianach chemicznych zachodzących w jego organizmie ani też, co jakieś nasze lekarstwo może spowodować.

- On... co to znaczy, że nie wiemy, skąd pochodzi?

- Iris, zechciej choć trochę rozsądnie pomyśleć. Czy wobec dowodu rzeczowego, jaki mamy przed sobą, będziesz nadal próbowała utrzymywać, że ten nieznajomy pochodzi z jakiegoś miejsca na Ziemi? - zirytował się Jack. - Znasz swoją budowę. Nie powiesz mi, żeś kiedykolwiek widziała ziemskiego odmieńca o takich kościach i skórze! To zapięcie paska, materiał, z którego jest ubranie... dajże już spokój. Zostaw te swoje uprzedzenia i daj szansę szarym komórkom, dobrze?

- Sugerujesz coś, co się po prostu nie zdarza!

- To samo powiedział zwykły człowiek w... Hiroszimie. A także niegdysiejszy aeronauta zawieszony w gondoli balonu, gdy mu powiedziano o latających maszynach cięższych od powietrza. Te same słowa...

- No, dobrze już dobrze, Jack! Znam ciąg dalszy. Jeśli wolisz zajmować się dialektyką zamiast tym, co nam jeszcze zostało ze snu dzisiejszej nocy, to chciałabym tylko zauważyć, że wszystko, co wymieniłeś, odnosiło się do ludzkich poczynań. Pokaż mi jakikolwiek nowy rodzaj plastyku, nowy metal czy nowy rodzaj maszyny, to zaakceptuję je, bo pochodzi od człowieka, chociaż nawet nie spróbuję zgłębić sposobu ich powstania. Ale ten... ten człowiek czy cokolwiek to jest...

- Wiem - powiedział łagodniej już Jack. - Jest przerażający, bo dziwny, a w głębi podświadomości czujemy, że wszystko co dziwne, musi być niebezpieczne. Dlatego właśnie z najwyższą kurtuazją odnosimy się do nieznajomych, a nie przyjaciół - ale w dalszym ciągu nie jestem przekonany, czy powinniśmy dać temu osobnikowi aspirynę.

- Zdaje się, że oddycha tym samym powietrzem co my. Poci się, mówi... Chyba mówi.

- Masz rację. Cóż, jeśli to w ogóle pomoże, warto spróbować. Daj mu, ale tylko jedną.

Iris poszła do pompy ze składanym kubkiem z zestawu pierwszej pomocy i napełniła naczynie. Klęknąwszy przy srebrzystoskórym człowieku uniosła mu głowę, delikatnie wsunęła aspirynę między wargi i przytknęła kubek do ust. Łapczywie wsysał wodę, a następnie opadł całkowicie bezwładny.

- Och, tego się właśnie obawiałem. Iris położyła rękę na sercu obcego.

- Czy on... co się stało, Iris?

- Nie umarł, jeśli o to chodzi. Ale połóż tu rękę, dobrze? Jack zrobił to, o co prosiła. Serce uderzało powoli i mocno około ośmiu razy na minutę. Pod nim zaś, całkowicie niezgodnie z rytmem głównego uderzenia, wyczuwało się jeszcze jeden, szybki, rwany rytm, który zdawał się uderzać z częstotliwością około trzystu razy na minutę.

- Jakby jakaś palpitacja - zauważył Jack.: - I to w dwóch sercach jednocześnie!

Nagle przybysz podniósł głowę i wydał z siebie serię modulowanych wrzasków i wyć. Szeroko otworzył oczy, a w poprzek nich drgała przezroczysta błona. Leżał całkowicie nieruchomo, z otwartymi ustami, wrzeszcząc i gulgocząc. Nagle, błyskawicznym ruchem przyłożył sobie rękę Jacka do ust. Spiczasty język, jaskrawo pomarańczowy i o dziesięć centymetrów dłuższy, niż można by przypuszczać, wysunął się i polizał dłoń mężczyzny. Następnie dziwne oczy zamknęły się, wrzaski przeszły w ciche skomlenie, które też wkrótce ustało i przybysz rozluźnił mięśnie.

- Śpi - oznajmiła Ins. - Chyba mu nie zaszkodziliśmy.

- Coś jednak zrobiliśmy. Mam tylko nadzieję, że to nic poważnego. W każdym razie ramię już mu nie dokucza. O to przecież nam chodziło przede wszystkim.

Iris podłożyła poduszkę pod głowę dziwnego kształtu, dotknęła nadmuchiwanego materaca, na którym leżał, by sprawdzić, czy jest mu wygodnie. - Ma piękne wąsy - stwierdziła. - Zupełnie srebrne. Wygląda na bardzo starego i mądrego, prawda?

- Sowa też tak wygląda. No, chodźmy spać.

Jack obudził się wcześnie. Śniło mu się, że wyskoczył z latającego motocykla z parasolem w ręku, a ten w czasie spadania zmienił się w cukrową laskę. Jack wylądował w samym środku spiczastych, poszarpanych skał, które ugięły się pod nim jak gąbka. Natychmiast otoczyły go podobne do Iris syreny o dłoniach kształtu zębatek. Wcale się jednak nie przestraszył. Obudził się uśmiechnięty, niezwykle rozradowany.

Iris spała jeszcze. Gdzieś na dworze usłyszał delikatny śmiech córki. Usiadł i spojrzał na składane łóżko dziewczynki. Było puste.

Zachowując się cicho, by nie zbudzić żony, wsunął; stopy do butów i wyszedł.

Molly klęczała obok dziwnego gościa, który przykucnął i...

Grali w łapki.

- Molly!!

- Słucham, tatusiu.

- Co wy najlepszego wyprawiacie? Nie wiesz, że nasz gość ma złamaną rękę?

- Ojej, przepraszam. Zrobiłam mu coś złego?

- Nie wiem, ale to bardzo możliwe - powiedział oschle Jack. Podszedł do przybysza i wziął go za zdrową rękę.

Człowiek spojrzał na niego i uśmiechnął się. Miał wyjątkowo osobliwy uśmiech: zęby spiczaste ze sporymi przerwami między jednym a drugim. - liii-ju mou mudibu Miau - powiedział.

- To jego imię - oznajmiła podniecona dziewczynka. Pochyliła się do przodu i szarpnęła nieznajomego za rękaw. - Miau, hej, Miau! - i wskazała palcem na siebie.

- Muły - rzekł Miau. - Muły Giry.

- Widzisz, tatusiu? - wykrzyknęła entuzjastycznie. - Widzisz? - Wskazała palcem na ojca. - Tato. Ta-to.

- Tito - rzekł Miau.

- Nie» głuptasie! Tato.

- Tuto.

- Ta-to!

Jack, ogromnie przejęty, wskazał na siebie i powiedział: - Jack.

- Jick.

- Całkiem nieźle. Molly, ten człowiek nie potrafi wymówić „A”. Może powiedzieć „U” albo „I” ale nie „A”. To wystarczy.

Jack przyjrzał się łubkom. Iris sprawnie wykonała swoje zadanie. Kiedy stwierdziła, że zamiast kości promieniowej występującej u człowieka Miau nie ma w tym miejscu nic, nastawiła rękę i ujęła ją w dwóch łubkach zamiast jednego. Jack uśmiechnął się. Iris nie chciała przyjąć do wiadomości istnienia Miaua nawet tylko teoretycznie, ale jako pielęgniarka nie dość, za zaakceptowała jego budowę ciała, to nawet umiejętnie zrekompensowała jej odmienności.

- Chyba chce być uprzejmy - powiedział Jack skruszonej dziewczynce - i skoro proponujesz mu grę w łapki, oczywiście na to przystaje, nawet jeśli to bardzo boli. Nie wykorzystuj go, kruszynko.

- Nie będę.

Jack rozpalił ognisko i kiedy Iris wreszcie się pojawiła, woda już wrzała na zbudowanym z zielonych gałęzi trójnogu. - Musiał się wydarzyć jakiś kataklizm, skoro zabrałeś się do śniadania - gderała uśmiechając się jednocześnie z zadowoleniem. - Kiedy to byłeś harcerzem?

- No, kiedyś tam byłem - odrzekł. - Czy Madame zechce teraz przejąć pałeczkę?

- Madame zechce. Jak chory?

- Kwitnie. Z samego rana stoczył z Molly prawdziwy turniej gry w łapki. Nawiasem mówiąc, jego ubranie jest znowu czerwone.

- Jack... skąd on jest?

- Jeszcze go o to nie pytałem. Może się dowiemy, kiedy ja nauczę się wydzierać jak kot marcowy albo on mówić. Molly już wydobyła z niego informację, że ma na imię Miau - uśmiechnął się Jack Garry - a mnie nazywa „Jick”.

- Nie potrafi wymówić „a”, co?

- Owszem. No, dosyć gadaniny. Zabierz się za śniadanie. Iris zakrzątnęła się przy posiłku, a jej mąż poszedł przyjrzeć się domowi. Nie wyglądało to tak źle, jak się spodziewał - a wszystko dzięki marnemu wykonawstwu. Najwidoczniej dwa górne pokoje były niedawnym dodatkiem i zostały po prostu nasadzone na starszą, o stosunkowo płaskim sklepieniu, dolną część. Rama łóżka dziewczynki była tak wygięta, że nie nadawała się do naprawy, ale stelaż ze sprężynami i materac były nietknięte. Stary dach wydawał się stosunkowo solidny, przynajmniej tam, gdzie został odsłonięty przez ubytek tandetnie wykonanego małego pięterka. Pokój gościnny pomieści jego i Iris, a łóżko córki można postawić w dawnym gabinecie. W garażu znajdowały się narzędzia oraz drewno, pogoda była ciepła i słoneczna, i sama myśl o perspektywie, ciężkiej pracy, za którą nie dostanie żadnego honorarium, bardzo pociągała Jacka Garry’ego, jak zresztą każdego innego pisarza, ponieważ odsuwała odeń konieczność pisania. Kiedy Iris zawołała go na śniadanie, sprzątnął już z dachu większość śmieci i miał opracowany plan działania. Trzeba tylko przykryć dziurę, gdzie znajdował się wylot schodów, i obejrzeć dach pod kątem możliwych przecieków. Przyszło mu do głowy, że solidny deszcz szybko mu je znajdzie.

- A Miau? - spytała Iris wręczając mężowi pachnący talerz jajek na boczku. - Czy nie dostanie kolejnego ataku, jeśli mu to damy do zjedzenia?

Jack spojrzał na gościa siedzącego blisko Molly po przeciwnej stronie ogniska i wytrzeszczonymi oczyma przyglądającego się ich śniadaniu.

- Nie wiem. Ale trochę możemy mu chyba dać. Miau zjadł swoją porcyjkę i zapiszczał o jeszcze. Uporał się z dokładką, a kiedy Iris odmówiła smażenia dalszych jajek, rzucił się na tosty z dżemem. Przy każdej nowej rzeczy najpierw zjadał malutki kąsek, potem mrugał dwa razy oczyma, a następnie resztę pożerał błyskawicznie. Jedynym wyjątkiem była kawa. Tu wystarczył pierwszy łyk. Postawił filiżankę na ziemi i bardzo ostrożnie i delikatnie wylał zawartość.

- Potrafisz się z nim porozumieć? - spytała nagle Iris.

- On potrafi rozmawiać ze mną - oznajmiła dziewczynka.

- Słyszałem, jak to robi - stwierdził jej ojciec.

- O, nie, nie to mam na myśli - gorąco zaprzeczyła Molly. - Z tego nic nie potrafię zrozumieć.

- Więc o czym mówisz?

- Ja... nie wiem, mamusiu. On po prostu... mówi do mnie i tyle.

Jack i Iris spojrzeli po sobie. - To musi być jakaś zabawa - orzekła Iris. Jack potrząsnął głową przyglądając się uważnie córce, jakby jej nigdy dotąd nie widział. Ponieważ nie umiał nic powiedzieć, wstał.

- Myślisz, że dom da się naprawić?

- O, z pewnością - zaśmiał się. - Mała strata, bo i tak nigdy nie podobał ci się kolor ścian w pokojach na górze.

- Nie wiem, co mi się stało - zamyśliła się Iris. - Normalnie wierzgałabym jak osioł, gdyby mi się przytrafiła choć jedna z tych rzeczy. Spakowałabym manatki i pojechałabym do domu, gdyby, powiedzmy, zawaliła się ściana na górze, gdyby była dziura w dachu albo gdyby ten... ten androidalny stwór nagle się pojawił. Ale kiedy wszystko zdarza się równocześnie - potrafię to znieść!

- Kwestia punktu widzenia.” Pokaż mi jakąś gderającą kobietę, a ja pokażę ci inną, która nie ma dość powodów do zmartwień.

- Jeśli natychmiast nie zejdziesz mi z oczu, to walnę cię patelnią w rozgadaną mózgownicę - wycedziła Iris. Jack zszedł.

Molly i Miau pociągnęli za Garrym, jak wracał do domu, i stali ‘obok siebie wytrzeszczając oczy, gdy właził na drabinę.

- Co robisz, tatusiu?

- Zaznaczam krawędzie dziury, gdzie schody dotykają miejsca, w którym dach już się nie znajduje, tak bym mógł wyrównać brzegi piłą.

- Aha.

Jack z grubsza oznaczył przestrzeń kawałkiem węgla, przyciął siekierką mniejsze drzazgi, a następnie rozejrzał się w poszukiwaniu piły. Była jeszcze w garażu. Zszedł, wziął ją, wspiął się z powrotem, i zaczął piłować. Po dwudziestu minutach pot lał mu się strumieniami po twarzy. Przerwał, zszedł na dół, zmoczył głowę przy pompie, zapalił papierosa i znowu wszedł na dach.

- Dlaczego nie skaczesz w dół i do góry?

Praca na dachu zdawała się poważniejsza, a dzień o wiele gorętszy niż naprawdę. Entuzjazm Jacka był odwrotnie proporcjonalny do tych czynników.

- Nie wygłupiaj się, Molly.

- Dobrze, ale Miau chce wiedzieć.

- Ach, tak? Poproś, żeby sam spróbował to zrobić. Znowu wziął się do pracy. W jakiś czas później, kiedy przerwał, żeby złapać oddech, nie dostrzegł nigdzie ani Miaua, ani córki. Pomyślał, że są przy namiocie, gdzie załażą za skórę Iris, i dalej piłował.

- Tatusiu!

Nieprzywykłe do pracy ramię i ręka tatusia już wołały gromkim głosem o pomoc. Suche miękkie drewno to wyginało piłę, to ją zatrzymywało i dlatego zbaczała z wytyczonej linii. Zniecierpliwiony odrzekł: - No, co tam?

- Miau prosi, żebyś przyszedł. Chce ci coś pokazać.

- Co mi pokazać? Nie mam teraz czasu na zabawy, Molly. Zajmę się nim, jak znowu będziemy mieli dach nad głową.

- Ale to jest dla ciebie!

- Co jest dla mnie?

- Ta rzecz na drzewie.

- No, dobrze - powodowany bardziej lenistwem niż ciekawością Jack zlazł z drabiny. Molly czekała. Miaua nigdzie nie było widać.

- Gdzie on jest?

- Przy drzewie - powiedziała przesadnie cierpliwie. Wzięła ojca za rękę. - Chodź. To niedaleko.

Poprowadziła go za dom i przez wertepy nazywane niesłusznie drogą. Po drugiej stronie stało drzewo. Spojrzał ku domowi i zauważył, że na tej samej linii było więcej drzew o ściętych wierzchołkach, znacząc szlak tego czegoś, co spadło z nieba, a zbliżając się ku ziemi dokonało spustoszenia w drzewostanie, zmiotło górne piętro i uniosło się ku - ku czemu?

Przez dziesięć minut zagłębiali się w las, obchodząc co jakiś czas zwaloną gałąź czy ścięty wierzchołek drzewa, aż dotarli do Miaua opartego o młody klon... Uśmiechnął się, wskazał na górę, na ramię, na ziemię. Jack przyglądał mu się nie rozumiejąc.

- Spadł z drzewa i złamał rękę - powiedziała dziewczynka.

- Skąd wiesz?

- No, tak po prostu było, tatusiu.

- Miło wiedzieć. Czy teraz mogę już wrócić do roboty?

- Chce, żebyś zdjął tę rzecz!

Jack spojrzał do góry. Na dwóch trzecich wysokości drzewa zawieszony w widełkach gałęzi pobłyskiwał jakiś pręt o długości metra z czymś o opływowych kształtach na obu końcach. To „coś” przypominało zbiorniki paliwa na końcach skrzydeł samolotu P-80. - Cóż to, u licha?

- Nie wiem. Nie potrafię... powiedział mi, ale nie wiem. W każdym razie to dla ciebie, żebyś nie... żebyś nie... - przez chwilę patrzyła na Miaua, a srebrne wąsy przybysza jakby się lekko wydłużyły - żebyś nie musiał tak dużo łazić po drabinie.

- Skąd wiesz, Molly?

- Powiedział mi i tyk. Rany, tatusiu, nie wściekaj się. Słowo daję, że nie wiem jak, po prostu mi powiedział.

- Nie rozumiem - wymamrotał Jack. - W każdym razie o co chodzi z tą rzeczą na drzewie? Ja też mam złamać rękę?

- Nie jest przecież ciemno.

- Co to ma do rzeczy?

Dziewczynka wzruszyła ramionami. - Spytaj jego.

- Chyba już rozumiem. Spadł z drzewa, bo było ciemno. Sądzi, że mogę wleźć na górę i dostać to coś bez zrobienia sobie krzywdy, bo widzę, co robię. Pochlebia mi także. Czy aby jednak na pewno? Jak blisko małp człekokształtnych nas umieszcza?

- O czym ty mówisz, tatusiu?

- Nic, nic... no więc dlaczego mam przynieść tę rzecz?

- Hmm... no po to, żebyś mógł skakać z dachu.

- Głupie gadanie. Chcę jednak rzucić okiem na toto. Skoro jego statek odleciał, przedmiot ten jest chyba jedynym poza ubraniem artefaktem, który ze sobą zabrał.

- Co to znaczy „artefakt”?

- Daleki kuzyn antraktu. No, zabieramy się do roboty. I wspiął się na drzewo. Od lat już tego nie robił i kiedy ostrożnie stawiał każdy następny krok, myślał, że są pewnie bardziej efektywne sposoby pokonywania wysokości. Na przykład winda. Dlaczego windy nie rosną na drzewach?

Klon zaczął się kołysać i drżeć pod jego ciężarem. Raz tylko spojrzał w dół i natychmiast postanowił nigdy więcej tego nie robić. Popatrzył w górę i ucieszył się widząc, jak blisko jest celu. Podciągnął się jeszcze z metr i ze zgrozą zobaczył, jak cel jest daleko, bo im wyżej, tym gałązki były drobniejsze. Z trudem posunął się jeszcze bardziej do góry i sięgnął - palce tylko musnęły koniec przedmiotu. Zauważył, że są tam dwa pierścienie, po jednym z każdej strony, na tyle duże, by przesadzić przez nie ramię. Jeden z tych pierścieni zahaczał o gałąź. Podciągnął się jeszcze, a potem, kiedy jego nieprzyzwyczajone mięśnie już nie wytrzymywały, puścił się jedną ręką i sięgnął.

To forsowanie jednej ręki nie wyszło mu na zdrowie. Ramiona nie dały rady. Pierścień zerwał się z gałązki pod wpływem ciężaru ciała. Natychmiast wokół rozległ się entuzjastyczny, trzask łamanych gałęzi. Jack podwinął język i zacisnął zęby. Jak już raz chwycił artefakt Miaua, to go trzymał... nawet kiedy przedmiot nie był o nic zahaczony. Zaczął spadać i stężał cały przewidując impet, Z jakim runie na dół i połamie sobie kości.

Uderzenia nie było.

Najpierw spadał całkiem szybko, ale potem trzymany pręt zaczął go unosić. Pomyślał, że jakimś cudem zahaczył o inną gałąź - ale nic podobnego! Opadał w dół jak niesione wiatrem nasienie ostu, zwisając z prętu, który w jakiś niepojęty całkiem sposób utrzymywał się w powietrzu. Z dwu opływowych kształtów na końcach dobiegł go ostry, syczący dźwięk. Spojrzał w dół, mrugnąwszy oczyma przetarł pot z oczu, jeszcze raz spojrzał. Miau uśmiechał się od ucha do ucha, a dziewczynka zaskoczona rozdziawiła buzię.

Im bliżej ziemi, tym wolniej opadał. Kiedy po upływie niemal całej wieczności poczuł błogosławiony opór gruntu pod stopami, musiał stanąć i pociągnąć pręt ku dołowi. Urządzenie poddało się wolno, jak balon. Pod końcówkami zatańczyły i zawirowały zeschłe liście.

- Rany, tatusiu! To było wspaniałe!

Dwukrotnie przełknął ślinę, żeby zwilżyć wysuszone gardło; rozluźnił się po ogromnym wysiłku. - Tak, ale frajda - powiedział słabym głosem.

Miau podszedł, wyjął mu pręt z ręki i upuścił. Przedmiot utrzymywał się w pozycji poziomej, powoli opadając na ziemię. Miau wskazał palcem na urządzenie, na drzewo, i uśmiechnął się szeroko.

- Zupełnie jak spadochron. Ojej, tatusiu!

- Trzymaj się od tego z daleka - rzekł Jack widząc, co się święci. - Kto wie, co to jest. Może wypalić albo co gorszego.

Spojrzał nieufnie na przedmiot. Pręt leżał spokojnie, a syczenie z końcówek ustało. Miau schylił się nagle, podniósł przedmiot i umieścił sobie nad głową. Następnie spokojnie uniósł nogi i zawisnął na nim. Pręt delikatnie go opuścił na dół, aż Miau usiadł w powodzi zeschłych liści, kiedy bowiem przybysz uniósł przedmiot do góry, opływowe nasadki przy końcach znowu zaczęły działać.

- Czegoś tak głupiego jeszcze w życiu nie widziałem. Niech no się przyjrzę. - Pręt unosił się w powietrzu na wysokości pasa. Jack pochylił się nad jedną z nasadek, zakończoną delikatną okrągłą kratką. Wyciągnął rękę. Miau chwycił go za przegub i pokręcił głową. Najwidoczniej niebezpiecznie było zbliżać się do owych końcówek. Nagle Jack pojął dlaczego. Były to jakieś maleńkie, bardzo potężne silniki odrzutowe. Jeśli silnik taki ma dość mocy, by utrzymać człowieka w powietrzu, to ssanie musi być ogromne - prawdopodobnie na tyle potężne, by wyrwać dziurę w dłoni ludzkiej, zupełnie jak gigantyczna dziurkarka do biletów.

Co nim sterowało? W jaki sposób siła ciągu silników dostosowywała się do ciężaru unoszonego przez urządzenie na określoną wysokość? Przypomniał sobie, i to wcale bez przyjemności, że spadał z czubka drzewa całkiem szybko, a w miarę przybliżania się do ziemi - coraz wolniej. A jednak, kiedy Miau uniósł urządzenie nad głowę, został natychmiast podniesiony do góry, a następnie bardzo powoli opuszczony na dół. A poza tym jak to się działo, że pręt był tak stabilny? Dlaczego nie obracał się do góry nogami i nie gnał wraz z pasażerami ku ziemi?

Spojrzał na Miaua z rosnącym podziwem. Przybysz najwidoczniej pochodził z jakiegoś miejsca, gdzie nauka poczyniła ogromne postępy. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zdoła wydobyć z gościa pewne wiadomości natury technicznej - i czy ewentualnie potrafi je zrozumieć. Naturalnie, mała będzie w stanie zrozumieć...

- Chce, żebyś zabrał urządzenie ze sobą i wypróbował na dachu - powiedziała Molly.

- Jak może mi pomóc postać z książki Kuttnera?

Miau natychmiast chwycił pręt, podniósł go, wsunął się podeń, po czym wślizgnął ręce w dwa pierścienie, tak że pręt ułożył się na jego ramionach jak nosidła do wiader. Rozejrzawszy się dokoła stanął twarzą ku polanie i na ich oczach skoczył dziesięć metrów w górę, poszybował wielkim łukiem, a następnie łagodnie stanął pięć metrów dalej.

Dziewczynka podskakiwała i biła brawo, oniemiała z przejęcia. Jack natomiast zdołał jedynie wykrztusić z siebie kilka razy: - No, nie!

Miau stał nieruchomo, uśmiechając się rozbrajająco i czekając. Ruszyli ku niemu, a kiedy podeszli bliżej, ponownie skoczył i pomknął ku drodze.

- Co z tym fantem zrobić? - westchnął Jack. - Do kogo się zwrócić, no i co powiedzieć?

- Zatrzymajmy go, tatusiu.

Jack wziął córkę za rękę i ruszyli w ślad za skaczącym, szybującym wysoko srebrnym człowiekiem. Zostawić go z nimi! Przedstawiciel nieznanej rasy, z jakiejś nieprawdopodobnej cywilizacji - i do tego najwyraźniej wysoko wykwalifikowany osobnik - nie odbyłby takiej podróży dla jakiegoś zwykłego obywatela. Co się za tym kryje? Czy jest forpocztą? Czy też... jedynym pozostałym przy życiu reprezentantem jakiegoś ludu? Z jak daleka przybył? Z Marsa? Z Wenus?

Dogonili go koło domu. Stał przy drabinie, a dziwny pręt spokojnie spoczywał na ziemi. Zafascynowany gość bawił się jo-jo należącym do Molly. Zobaczywszy ich rzucił zabawkę, podniósł swoje urządzenie, wsunął je na ramiona, skoczył do góry i miękko wylądował na dachu. - li-ju! - krzyknął dobitnie i zeskoczył na dół. Pręt był tak stabilny, że kiedy opadał, długie ciało przybysza bujało się w powietrzu.

- Bardzo ładnie - pochwalił Jack. - I robi wrażenie. Ale ja muszę wracać do roboty. - Podszedł do drabiny., Miau skoczył ku niemu i złapał za ramię skamląc i gwiżdżąc w swoim dziwnym języku. Wziął pręt i podał go Jackowi.

- Chce, żebyś go użył - stwierdziła dziewczynka.

- Nie, dziękuję - odparł Jack przeczuwając zbliżający się zawrót głowy, którego doznał podczas wspinaczki. - Wolę drabinę - i wyciągnął ku niej rękę.

Miau, podskakując niezadowolony, sięgnął ręką za plecami Jacka i przewrócił drabinę. Padając przekoziołkowała przez jakieś pudło i boleśnie uderzyła Garry’ego w goleń.

- Lepiej użyj jednak latającego pasa, tatusiu.

Jack spojrzał na Miaua. Srebrny człowiek wyglądał tak miło, jak na to pozwalała jego fizjonomia; z drugiej strony może warto byłoby sprawić mu trochę przyjemności. Jack stwierdził, że skoro już stoi bezpiecznie na ziemi, to nie ma znaczenia, czy ów fantastyczny przedmiot będzie funkcjonował na jego ramionach, czy też nie. A gdyby zawiódł nad samym dachem, no cóż, dom w końcu nie jest aż taki wysoki.

Niechętnie wsunął ramiona w pierścienie. Miau wskazał na dach, na Jacka, i udał, że skacze. Garry nabrał dużo powietrza, ostrożnie wycelował i mając nadzieję, że urządzenie nie zadziała - skoczył.

Wystrzelił w górę blisko domu - prawdę mówiąc, zbyt blisko. Okap z hakiem grzmotnął go dokładnie w to samo miejsce, w które przed chwilą uderzyła drabina. Jack wcale się jednak nie zatrzymał, Łagodnie poleciał na dach, szybował przez zapierającą dech w piersiach chwilkę, a potem zaczął opadać. Sądził, że dyndającymi nogami uda mu się zatrzymać na dalekim skraju dachu. O włos jednak go minął. Zdołał jedynie uderzyć się potężnie tą samą golenią w to samo miejsce, ale o przeciwległy okap. Ciągnąc za sobą stek przekleństw wylądował - w koszu z praniem wieszanym właśnie przez Ins. Żona, odwróciwszy się od sznura na bieliznę, stanęła naprzeciw niego.

- Jack! Cóż ty u diabła.-.. wynoś mi się stąd! Stoisz na moim praniu brudnymi... Och!

- Och! Och! - zadrwił i zrobiwszy krok do tyłu wyszedł z kosza. Stopą trafił na należący do córki wagon pociągu pośpiesznego, którego Iris używała do przewożenia ciężkiego kosza. Chcąc utrzymać równowagę skoczył - i natychmiast uniósł się w powietrze. Tym razem miał więcej szczęścia. Poszybował bez problemu nad kuchennym skrzydłem domu i wylądował, w pobliżu Molly i Miaua.

- Tatusiu, leciałeś zupełnie jak ptak!

- Zaraz będę wyglądał zupełnie jak nieboszczyk, sądząc po wyrazie twarzy twojej matki. - Zrzucił z siebie „latający pas” i dał nura do domu, kiedy zza rogu wyszła Iris. Usłyszał rozradowaną córkę mówiącą „poszedł tam”, gdy przedzierał się przez ruinę pokoju gościnnego i wychodził frontowymi drzwiami. Obchodził dom, gdy strzeliły drzwi od kuchni. Podbiegi do gościa, wyrwał mu urządzenie, wślizgnął się w nie i skoczył. Tym razem wymierzył bezbłędnie. Z łatwością pokonał wysokość domu, chociaż o mało nie wylądował okrakiem na sznurach. Kiedy Iris, wściekła i zdyszana, wypadła z domu jak burza, zajęty był wieszaniem pościeli.

- Co ty sobie wyobrażasz? - wrzasnęła rozgniewana.

- Nic takiego, po prostu pomagam ci wieszać pranie, skarbie - odrzekł.

- Co to jest... ten przedmiot, który masz na plecach?

- Jeszcze jeden dowód na wszechobecność przyrządów z zakresu science fiction - odparł spokojnie. - Jest to wielostronny trójwymiarowy regulator masy, albo skokochron. Z jego pomocą mogę latać jak mewa, unikając trosk ziemskich i zalotów pięknych rudowłosych w tych momentach, kiedy ich względy są mi niemiłe.

- Kiedyś, i to w niezbyt odległej przyszłości, chuderlawa tyczko, wyciągnę język z twojej obłąkanej głowy i zawiążę na nim kokardę. - Zaśmiała się.

Westchnął z ulgą, podszedł i pocałował żonę. - Przepraszam bardzo, kochanie. Zgłupiałem ze strachu zwisając z tego czegoś. Nie widziałem kosza na bieliznę, a nawet gdybym go wcześniej zauważył, nie wiem, jak mógłbym go ominąć.

- Co to jest, Jack? Jak to działa?

- Pojęcia nie mam. Na końcach są urządzenia odrzutowe. Mają wielką siłę odrzutu, kiedy duży ciężar przyciąga je ku ziemi. Większą moc przy ziemi niż wysoko w górze. Kiedy ciężar się zmniejsza, odrzut maleje. Dlaczego tak się dzieje i skąd czerpią energię - nie potrafię powiedzieć. O ile mogłem się zorientować, zasysają powietrze na górze i wydmuchują przez silniki. Aha, i jeszcze jedno - bez względu na to, w którą stronę zwrócony jest pręt, odrzut kieruje się ku ziemi.

- Skąd to masz?

- Z drzewa. Należy do Miaua. Najwyraźniej używał tego urządzenia jako spadochronu. Kiedy opadał, w jeden z pierścieni wślizgnęła się gałąź. Miau wysunął się z maszyny, spadł i złamał sobie rękę.

- Co z nim zrobimy, Jack?

- Sam się tym zamartwiam od jakiegoś czasu. Nie możemy go przecież sprzedać do cyrku. - Przerwał, zamyślony. - Niewątpliwie zna wiele rzeczy, które mogłyby się okazać cenne dla ludzkości.

Ot, choćby ten jeden przedmiot zmieniłby oblicze ziemi! Posłuchaj tylko - ważę osiemdziesiąt kilo. Padłem na to urządzenie niespodziewanie, kiedy straciłem oparcie w drzewie, i natychmiast zostałem uniesiony. Sądząc po budowie, Miau waży więcej ode mnie. Przedmiot uniósł go, kiedy trzymając go nad głową po prostu oderwał nogi od ziemi. Jeśli pręt może dokonać czegoś podobnego, to on sam albo jego większa wersja mogłyby nie tylko napędzać, ale także unosić pojazd powietrzny. Gdyby zaś z jakiegoś powodu było to niemożliwe, moc owych silników odrzutowych z pewnością zdołałaby napędzać turbinę.

- Czy upierze mi bieliznę? - Iris była skwaszona.

- Dokładnie to miałem na myśli! Lekkie, przenośne i o większej mocy, niż można by sądzić - oczywiście, że zrobi pranie. Może też napędzać prądnice, samochody i... Ins, co się robi, kiedy ktoś ma w rękawie taką sensację?

- Dzwoni się do gazety.

- Tak, i zaraz zleci się sto tysięcy osób węszących i wtykających wszędzie swoje wścibskie nosy, rozpocznie się dochodzenie z ramienia Kongresu i co tam jeszcze chcesz! Nie... no, nie!

- Dlaczego nie zwrócisz się do Harry’ego Zinssera?

- Harry? Myślałem, że go nie lubisz.

- Nigdy tego nie powiedziałam. Chodzi tylko o to, że zaszywacie się gdzieś w ciemnym kącie i gadacie o amputacji multyplikacyjnej czy też zwyrodnieniu reaktancji i podobnych sprawach, a ja mam siedzieć cicho i grzecznie, i dopiero czymś szokującym mogę zwrócić na siebie uwagę, tak jesteście zajęci. Poza tym nie mam nic do Harry’ego.

- Masz rację! Oczywiście, kochanie! Harry będzie wiedział, co zrobić. Już do niego jadę.

- Mowy nie ma! A dziura w dachu? Mówiłeś chyba, że przynajmniej załatasz ją na noc. Jeśli pojedziesz, nie wrócisz przed zmrokiem.

Perspektywa piłowania dziury wyszarpanej w dachu nagle stała się najmniej pociągającą rzeczą na świecie. Ale w uwadze żony była logika, a poza tym wyczuwalna groźba „... bo jak nie, to...” Westchnął i ruszył do pracy, mamrocząc coś o największej zaliczce w dziejach ludzkości, która przechodzi mu koło nosa z powodu humorów kobiety. Zapomniał, że ma na sobie naramienny wysokościolot, i tylko dwa pierwsze kroki zrobił po ziemi. Iris wybuchnęła śmiechem na widok jego niezdarnego chodzenia w powietrzu. Kiedy dotknął ziemi, zacisnął szczęki i lekko skoczył na dach.

- Złap mnie teraz na tych twoich słupowatych nogach - wesoło dokuczał żonie, robiąc unik przed lancopodobnym drągiem do podtrzymywania sznurów na bieliznę, jakim w niego cisnęła, po czym zabrał się do pracy.

Kiedy zajęty był piłowaniem, usłyszał na dole jakiś hałas.

-. Ta-tuś! Mruuu-iliu...

Westchnął i odłożył piłę. - O co chodzi?

- Miau chce swój latający pas!

Jack popatrzył na dach, na niższą nieco komórkę, i uznał, że jego stare kości zniosą konieczność zejścia na dół bez pomocy drabiny. Wziął pręt i zrzucił go na dół. Aparat utrzymywał się w pozycji idealnie poziomej, opadając z dokładnie tą samą prędkością, co wtedy, gdy sam z niego korzystał. Miau złapał pręt, zręcznie wsunął weń złamaną dłoń - Jack podziwiał, z jaką ostrożnością przybysz posługiwał się chorym ramieniem, a jednocześnie jak mało mu ono przeszkadzało - potem drugie ramię i podskoczył, by przyłączyć się do znajdującego się na dachu Jacka.

- Co powiesz, bracie?

- Woopen ju weep.

- Wiem, co czujesz. - Widział, że srebrzysty człowiek chce coś powiedzieć, ale nie potrafił go zrozumieć. Uśmiechnął się i chwycił za piłkę. Miau wyjął mu ją z dłoni i zrzucił z dachu, starając się nie trafić Molly, która podskakując oddaliła się nieco, by mieć dogodny punkt obserwacji.

- O co chodzi?

- Dellihiu hidden - oznajmił Miau. - Pento dei njuminiu hel - i wskazał na latający pas i dziurę w dachu.

- Chcesz powiedzieć, że chętniej bym odleciał tym czymś, niż pracował? Oczywiście, bracie. Ale niestety muszę...

Miau zatoczył ręką wokół dziury w dachu i ponownie wskazał na skokochron, pokazując jeden z silników odrzutowych.

- Nie pojmuję - rzekł Jack.

Miau najwidoczniej zrozumiał, bo po jego wyrazistej twarzy przemknął cień zdumienia. Klęknąwszy, zdrową ręką otoczył jeden z silników, nacisnął dwa maleńkie przyciski i pokrywa się otworzyła. Wewnątrz znajdowało się płaskie, szczelnie zamknięte i prosto wyglądające urządzenie, najwidoczniej rdzeń silnika. Zdawało się, że nie ma ono żadnego innego zamocowania. Miau wyjął je i podał Jackowi. Przypominało rozmiarem i kształtem elektryczną maszynkę do golenia. Z boku znajdował się przycisk. Miau wskazał go, nacisnął z góry, a następnie przesunął dłoń Jacka, tak by urządzenie skierowane było w przeciwnym kierunku. Jack, spodziewając się wszystkiego, począwszy od niczego aż po „oślepiający błysk palącej żywej energii”, tak drogi literaturze science fiction, nacisnął guzik.

Urządzenie zasyczało i łagodnie wsunęło się z powrotem do jego dłoni.

- Wszystko świetnie - rzekł Jack - ale co mam z tym zrobić? Miau pokazał palcem na miejsce cięcia piłą, a następnie na przyrząd.

- Aha! - zrozumiał Jack. Pochylił się nisko, skierował przedmiot na koniec cięcia i przycisnął guzik. Ponownie syk, a następnie lekkie, równomierne odbicie i w drzewie ukazała się cienka szparka. Było to czyste i równe cięcie, blisko o połowę cieńsze od wykonanego piłą, i - jak długo trzymał rękę nieruchomo - idealnie proste. Delikatny obłoczek sproszkowanego drewna wypłynął unoszony wirem powietrza przez dziurę w dachu.

Jack eksperymentował trzymając silnik blisko drewna i z dala od niego. Zauważył, że im bliżej powierzchni znajduje się urządzenie, tym cięcie jest węższe. W miarę oddalania szczelina stawała się coraz szersza, a jej wycięcie pochłaniało więcej czasu, aż w końcu z odległości około pół metra przyrząd przestawał działać. Jack, zachwycony, szybko przyciął i wyrównał dziurę. Miau obserwował to z zadowoleniem. Garry uśmiechnął się do niego, wiedząc, jak sam by się czuł, gdyby pokazał piłę jakiemuś prymitywnemu człowiekowi, który starał się obrabiać drewno za pomocą maczety.

Kiedy skończył, zwrócił srebrnemu człowiekowi jego silnik i klepnął go po ramieniu. - Stokrotne dzięki, Miau.

- Jiick - odparł przybysz i sięgnął ku szyi mężczyzny. Jeden kciuk położył mu na obojczyku, drugi z tyłu, nad łopatką. Potem przycisnął te miejsca dwukrotnie.

- Tak się tam u was ściska dłoń? - uśmiechnął się Jack. Pomyślał, że to całkiem możliwe. Każda cywilizowana rasa ma prawdopodobnie jakieś pozdrowienie wyrażane za pomocą rąk. Uścisk dłoni wykształcił się z jej podniesienia na dowód, że pozdrawiający jest nieuzbrojony. Całkiem możliwe, że gest Miaua jest trochę inną formą tego samego znaku. Pokazywanie sobie nawzajem gardeł może przecież również być wyrazem przyjaznych zamiarów.

Trzema zręcznymi ruchami Miau wsunął maleńki silnik na powrót do obudowy i trzymając pręt jedną ręką zszedł z dachu pozwalając się w ten zadziwiający sposób opuścić na ziemię, niczym ziarnko ostu. Gdy już się znalazł na ziemi, odrzucił pręt z powrotem na górę. Jack ze zdziwieniem patrzył, jak urządzenie mknie ku niemu niczym dowolny ziemski przedmiot. Wyciągnął rękę, ale chybił. Pręt doleciał do szczytu swojej trajektorii, a kiedy zaczął opadać, włączyły się silniki i łagodnie opuściły go ku mężczyźnie. Jack założył urządzenie i spłynął w dół, w kierunku Miaua.

Srebrny człowiek poszedł za nim do składziku, gdzie znajdowało się kilkanaście kawałków obrobionego drewna. Jack wybrał parę calowych desek sosnowych i wyciągnął na zewnątrz; chciał je odpowiednio wymierzyć i poznaczyć, a następnie zbić w prostą klapę zasłaniającą bezużyteczną klatkę schodową. Wszystkiemu temu Miau przypatrywał się z nieukrywaną ciekawością.

Jack podniósł latający pas i usiłował otworzyć opływową pokrywę, aby wyjąć przecinarkę. Poniósł całkowitą klęskę,. Naciskał, wykręcał, pociągał. Uzyskał tylko tyle, że delikatnie syczało, kiedy przybliżył urządzenie do podłogi. - lik, Jiick - rzekł Miau. Wziął silnik od Jacka i nacisnął. Mężczyzna uważnie obserwował. Następnie wziął przecinarkę.

Błyskawicznie przykroił drewno, kpiąco popatrując na piłę zawieszoną na ścianie. Następnie trzema listwami ułożonymi w literę „Z” zbił całą klapę, obciął pozostałe nierówności i cofnął się, by nacieszyć oko. Natychmiast zdał sobie sprawę, że klapa jest zbyt ciężka, aby sam ją mógł choćby podnieść, a co dopiero wciągnąć na dach. Gdyby Miau miał teraz obie ręce zdrowe albo gdyby... - Podrapał się w głowę.

- Przenieś ją za pomocą latającego pasa, tatusiu.

- Molly! Skąd ci to przyszło do głowy?

- Miau powie... To znaczy, jakoś tak zrozu...

- Wyjaśnijmy sobie raz na zawsze. Jak on z tobą rozmawia?

- Nie wiem, tatusiu. To jest tak, jakbym pamiętała, co powiedział, ale nie... same słowa. Ja po prostu... po prostu... - zawahała się, a potem powiedziała gwałtownie: - Nie wiem. Naprawdę nie wiem, tatusiu!

- Co powiedział tym razem?

Spojrzała na Miaua. Jack ponownie zauważył to dziwne nabrzmienie srebrnych wąsów przybysza. Córka odrzekła: - Połóż klapę, którą właśnie zrobiłeś, na latającym pasie i podnieś go. Pas sprawi, że klapa będzie wolno opadać, a ty ją wtedy popchniesz w wybranym kierunku...

Jack przyjrzał się klapie, urządzeniu odrzutowemu, i pojął, na czym rzecz polega. Kiedy wsunął pręt odrzutowy pod klapę, Miau pchnął ją ku górze. Uniosła się, a wtedy przybysz, zatrzymując jej ruch, przeciągnął ją daleko poza składzik, nim osiadła na ziemi. Jeszcze jedno pchnięcie, łatwe przeciąganie i zrobili następnych dziesięć metrów. W ten sposób pokonali odległość dzielącą ich od domu. Z tyłu za nimi Molly skakała i śmiała się, prosząc o przejażdżkę i wychwalając pod same niebiosa zadowolonego z siebie Miaua.

Kiedy już dotarli do domu, Jack zapytał: - No, Einsteinie juniorze, jak to wniesiemy na dach?

Miau podniósł jo-jo należące do dziewczynki i zręcznie zaczął się nim bawić. Całkowicie pochłonięty zabawką zniknął za rogiem, domu.

- Halo!

- On nie wie, tatusiu. Musisz sam coś wykombinować.

- To znaczy, że potrafił wymyślić tę sprytną sztuczkę z przeniesieniem klapy aż tutaj, a teraz szare komórki go zawiodły?

- Na to wygląda, tatusiu.

Jack Garry popatrzył za oddalającą się postacią srebrnego człowieka i pokręcił głową. Już się przyzwyczaił oczekiwać, że Miau potrafi myśleć sprawniej niż istota ludzka, nawet jeśli było to rozumowanie nieco odmienne. Nie potrafił tego pogodzić z odrzuceniem przez przybysza zagadnienia z zakresu podstaw logiki. Człowiek o jego zdolnościach z pewnością nie wymyśliłby tak nieszablonowej metody przeniesienia klapy aż tu, nie zdając sobie sprawy z faktu, że to dopiero połowa roboty.

Wzruszywszy ramionami poszedł do składziku i przyniósł mały blok oraz wielokrążek. Musiał wkręcić w okap duży hak, drugi zaś w klapę, i kiedy już pracowicie podciągnął ją tak, że wielokrążek został zablokowany, wystarczyło tylko trochę mozolnej pracy, aby przepchnąć klapę przez krawędź i przeciągnąć na właściwe miejsce. Miau wyraźnie stracił zupełnie zainteresowanie. Dopiero dwie godziny później, kiedy Jack nakładał ostatnią śrubkę na zasuwie klapy i ogłaszał koniec roboty, usłyszał ponowne wrzaski Miaua. Rzucił narzędzia, wsunął się do odrzutowego prętu i spłynął z dachu.

- Iris! Ins! Co się stało?

- Nie wiem, Jack. On... on...

Jack pobiegł przed fronton domu. Miau leżał na ziemi targany gwałtownymi konwulsjami. Plecy wygiął w wysoki łuk, a pięty wbił w ziemię; głowę odrzucił do tyłu pod zupełnie nieprawdopodobnym kątem, tak że ciężar ciała opierał się jedynie na piętach i głowie. Zdrową ręką grzmocił ziemię, natomiast chore ramię spoczywało bezwładnie. Wargi wykrzywiły się i wydawały serię trudnych do zniesienia ostrych, zdyszanych skowytów. Zdawało się, że potrafi krzyczeć równie głośno przy wdechu jak i wydechu.

Molly stała obok, wpatrując się jak zahipnotyzowana. Uśmiechała się. Jack uklęknął przy wijącej się postaci i usiłował opanować atak. - Molly, przestań szczerzyć zęby do tego biedaka!

- Ale... on jest szczęśliwy, tatusiu.

- On... co?

- Nie widzisz, głuptasie? Czuje się... świetnie i to wszystko. Śmieje się.

- Co mu się stało, Iris? Wiesz?

- Znowu się dobrał do aspiryny, to wszystko, co mogę powiedzieć.

- Zjadł cztery - dodała Molly. - Uwielbia je., - Co tu można zrobić, Jack?

- Nie wiem, kochanie - odparł zatroskany. - Lepiej niech sam to zwalczy. Każdy środek uspokajający czy wymiotny mógłby mu zaszkodzić.

Atak niespodziewanie osłabł i wkrótce się skończył, Miau zaś leżał zupełnie bezwładny. Trzymając ponownie rękę nad klatką piersiową przybysza, Jack poczuł podwójne bicie.

- Stracił przytomność - orzekł.

- Nie tatusiu - odezwała się Molly dziwnie cichym głosem. - Ogląda sny.

- Sny?

- Jakieś miejsce o pomarańczowym niebie - powiedziała dziewczynka. Szybko spojrzał na córkę. Miała zamknięte oczy. - Bardzo wielu Miaów. Całe setki - dużych. Takich jak pan Thomdyke (znajomy wydawca z miasteczka, który miał ponad dwa metry wzrostu). Okrągłe domy i duże samoloty z... patykami zamiast skrzydeł...

- Dziecko, opowiadasz bzdury! - zatroskała się Ins..

- Mów dalej - uciszył ją Jack.

- Jakieś miejsce, pokój. To jest... Jest tam Miau i jeszcze kilkunastu innych. Są w szeregach. Nie, w rzędach. Taki jeden duży w żółtym kapeluszu. On... utrzymuje ich w rzędach. A tu jest Miau. Występuje z szeregu. Wyskakuje oknem na latającym pasie. - Zapanowała długa cisza. Miau jęknął.

- Co dalej?

- Nic, tatusiu... poczekaj! Wszystko... jest... zamazane. O, teraz jest coś, jakby łódź podwodna. Tylko że na ziemi, nie w wodzie. Drzwi są otwarte. Miau znajduje się... w środku. Gałki i zegary. Pociągnij gałkę. Pchnij... Ojej! Oj! Boli! - Przyłożyła pięści do skroni.

- Molly!

Dziewczynka otworzyła oczy i oznajmiła całkiem spokojnie: - Mnie się nic nie stało, mamusiu. To we śnie zabolało, ale nie mnie. Jakby kula ognia i... i uczucie senności, tyle, że przemożne. I to bolało.

- Jack, on jej zrobi krzywdę?

- Wątpię - odparł.

- Ja też - rzekła zdziwiona, a następnie dodała niemal niesłyszanie: - Ale dlaczego to powiedziałam?

- Miau śpi - oświadczyła nagle Molly.

- Żadnych więcej snów?

- Żadnych. Jejku - to było... zabawne.

- Chodźcie na obiad - rzekła Iris. Głos drżał jej trochę. Weszli do domu. Jack spojrzał na przybysza spokojnie uśmiechającego się przez sen. Przez chwilę chciał położyć to dziwne stworzenie do łóżka, ale dzień był ciepły, a trawa miękka i bujna. Pokręcił głową i wszedł do domu.

- Siadaj i zjedz coś - zaproponowała żona. Rozejrzał się dokoła. - Dokonałaś cudów! - powiedział. Kawałki desek i tynku zniknęły, a triumfalne narzuty na meblach zakwitały na nich kwiatami. Dygnęła. - Dziękuję, mój panie.

Siedzieli wokół stolika do gry w karty i siali spustoszenie wśród kanapek. - Jack...

- Co takiego?

- Co to było? - Telepatia?

- Tak sądzę. Albo coś podobnego. Poczekajcie tylko, jak powiem Zinsserowi! Nigdy nie uwierzy.

- Jedziesz po południu na lotnisko?

- Oczywiście. Chyba zabiorę ze sobą Miaua.

- Może być z nim trochę kłopotów ze względu na ludzi. Miau nie wygląda specjalnie na, powiedzmy, twojego kuzyna Juliusa, prawda?

- Oj, wszystko będzie dobrze. Mógłby siedzieć z Molly na tylnym siedzeniu, a ja w tym czasie namówię Zinssera, żeby wyszedł i przyjrzał mu się.

- Dlaczego nie ściągniesz Zirissera tutaj?

- Wiesz, że to głupi pomysł. Kiedy spotykamy go w mieście, ma zawsze wolne. Ale tu, na lotnisku, jest zajęty na okrągło.

- Jack... sądzisz, że Molly jest bezpieczna z tym stworzeniem?

- Oczywiście! Martwisz się?

- Tak... Tak, Jack. Ale nie o Miaua. O siebie. Martwię się, bo chyba powinnam być bardziej zaniepokojona, niż jestem, rozumiesz, o co mi chodzi?

Jack pochylił się i pocałował ją. - Stary dobry instynkt macierzyński daje o sobie znać - zaśmiał się. - Miau jest nowy i dziwny, i mógłby być niebezpieczny. Jednocześnie zaś jest bezradny i nieszkodliwy, i coś nakazuje ci jemu też matkować.

- Dotknąłeś sedna sprawy - zamyśliła się Iris. - Jest równie duży i brzydki jak ty, a bezwzględnie bardziej inteligentny. Jednak tobie nie matkuję.

Jack uśmiechnął się. - Ty nie żartujesz. - Szybko wypił kawę i wstał. - Zjedz wszystko, Molly, a potem umyj ręce i buzię. Ja rzucę okiem na Miaua.

- Zatem jedziesz na lotnisko? - spytała Iris.

- Jeśli tylko Miau temu podoła. Jest zbyt wiele tego, co chcę wiedzieć, zbyt wiele, czego nie potrafię zrozumieć. Nie spodziewam się uzyskać od Zinssera wszystkich odpowiedzi, ale wspólnymi siłami zdołamy ustalić, co z tym fantem począć. To sensacja, Iris!

Rozpierany wspaniałymi, ale cokolwiek przesadnymi spekulacjami wyszedł na trawnik przed domem. Miau siedział, radośnie wpatrując się w gąsienicę.

- Miau..

- Diu?

- Chciałbyś się przejechać?

- Hubili gris. Jick?

- Nie rozumiesz chyba, o co mi chodzi. Idziemy - powiedział Jack wskazując garaż. Miau bardzo ostrożnie położył gąsienicę na źdźble trawy i wstał; wtedy właśnie doleciał ich z garażu przeraźliwy łomot i huk. Przez chwilę nikt się nie ruszył, a zaraz potem rozległ się opętańczy wrzask Molly. Instynktownie zupełnie Jack pognał co sił ku garażowi.

- Co się stało, Molly?

Na dźwięk jego głosu córka zamilkła, zupełnie jakby została wyłączona.

- Molly!

- Tu jestem, tatusiu - odezwała się ledwo słyszalnym głosem. Stała przy samochodzie, całym swoim jestestwem skoncentrowana na wysuniętej, drżącej lekko dolnej wardze. Samochód przebił na wylot tylną ścianę garażu.

- Nie chciałam tego zrobić, tatusiu, chciałam ci tylko pomóc wyprowadzić samochód. Dasz mi w skórę? Proszę cię, tatusiu, nie...

- Milcz.

Ucichła momentalnie. - Molly, skąd u diabła przyszło ci do głowy, żeby zrobić coś takiego? Wiesz, że nie wolno dotykać rozrusznika!

- Tatusiu, udawałam, że jest to łódź podwodna, która umie latać, tak jak robił to Miau.

Jack z trudem się przedarł przez ten labirynt składniowy. - Chodź tu - powiedział surowo. Podeszła ciągnąc za sobą stopy i stawiając kroki o połowę mniejsze od normalnych. Ręce trzymała z tyłu za sobą, tam gdzie wyobraźnia podpowiadała jej, że się najbardziej przydadzą. - Wiesz, że powinienem spuścić ci lanie.

- Tak - odparła drżącym głosikiem. - Chyba powinieneś. Ale tylko parę klapsów, dobrze, tatusiu?

Jack przygryzł wargi, żeby się opanować, ale bez skutku. Uśmiechnął się. Ty mała spryciaro, pomyślał.

- Coś ci powiem - rzekł szorstko, patrząc na samochód. Na szczęście garaż zbudowany był z lekkich materiałów, więc tych parę nowych wgięć na masce i błotnikach zlało się ze starymi uszkodzeniami. - Zarobiłaś trzy solidne klapsy. Doliczę je do następnego lania.

- Tak, tatusiu - powiedziała Molly, zdziwiona, ale uspokojona. Wdrapała się na tylne siedzenie i usadowiła, mała i wyprostowana, tak by zejść z oczu. Jack usunął powstałe rumowisko, wszedł do samochodu, zapalił tego starego rzęcha i ostrożnie wyjechał z garażu.

Miau trzymał się z daleka, przyglądając się zaskoczonymi srebrnymi oczyma pojękującemu automobilowi. - Wsiadaj - rzekł Jack kiwając nań ręką. Miau się cofnął.

- Miau - zawołała dziewczynka wystawiając głowę przez tylne drzwi. - Tek - odparł przybysz i natychmiast podszedł. Mała otworzyła drzwi i gość wsiadł. Nakrzyczała na niego ze śmiechem, kiedy przykucnął na podłodze, i kazała mu usiąść na siedzeniu. Jack objechał dom, zatrzymał się, zabrał odrzutowy pręt Miaua, przesłał Iris ręką pocałunek i ruszyli.

Czterdzieści minut później dotarli do lotniska po wzniosłej podróży, w czasie której Molly cały czas zasypywała gościa opisem uroków ziemskiej wsi. Miau wybałuszał i wytrzeszczał oczy w niebywale odpowiedni sposób, jak zaczarowany przysłuchując się małej - czasami Jack byłby przysiągł, że srebrny człowiek rozumie wszystko, co mu dziewczynka mówi - wydając z siebie ciche wrzaski, miauknięcia pełne zachwytu i pytające piski.

- Jesteśmy - oznajmił Jack zaparkowawszy samochód na granicy lotniska. - Wy dwoje zostaniecie przez chwilę w samochodzie. Ja porozmawiam z panem Zinsserem i zobaczę, czy zechce przyjść i poznać Miaua. Molly, chyba potrafisz dać mu do zrozumienia, że ma zostać w samochodzie i nie rzucać się w oczy? Widzisz, jeśli zobaczą go ludzie, zaczną zadawać setki głupich pytań, a nie chcielibyśmy, żeby się czuł zakłopotany, prawda?

- Oczywiście, że nie. Miau będzie grzeczny - powiedziała zwracając się do srebrnego człowieka. Spojrzała mu głęboko w oczy. Wąsy nabrzmiały, zafalowały. - Będziesz grzeczny i się schowasz, co?

- Jiick - odparł Miau. - Jiick mon jef.

- Mówi, że ty tu rządzisz.

Jack zaśmiał się wysiadając. - Naprawdę tak mówi? - Czy mała rzeczywiście to wie, czy ”też się tylko bawi? - No więc, zachowujcie się porządnie. Zaraz wracam. - Niosąc ze sobą odrzutowy pręt wszedł do budynku.

Zinsser był jak zwykle zajęty. Lotnisko co prawda było niewielkie, ale jako odpowiedzialny za ruch powietrzny Zinsser miał pełne ręce roboty z prywatnymi samolotami. Jedną ze swych kluskowa-tych, giętkich dłoni owinął wokół słuchawki, do której mówił. - Cześć, Garry! Jakie nowiny? - zagadał pogodnie. - Siadaj, zaraz będę wolny. - Mówił coś z zadowoleniem do telefonu, uśmiechając się przez cały czas do Jacka. Ten zaś oparł się na tyle wygodnie, na ile pozwalała mu jego cierpliwość, i czekał, aż Zinsser skończy.

- No, co tam - rzekł Zinsser, ale znowu zadzwonił telefon. Jack, zniecierpliwiony zamknął otwarte już usta. Zinsser skończył i wtedy zadzwonił kolejny aparat. Kontroler podniósł słuchawkę telefonu polowego z haczyka na boku biurka. - Zinsser, tak...

- Dość tego dobrego - mruknął do siebie Jack. Podszedł do drzwi i zamknął je tak, że był sam na sam z szefem lotniska. Wziął pręt odrzutowy i ku zdumieniu Zinssera stanął mu na biurku, podniósł urządzenie nad głowę i zszedł z mebla. Silniki zawyły jak huragan. Jack, trzymając się rękoma prętu, opadał powoli ku ziemi. Spojrzał na twarz Zinssera. Wyglądała jak czerwony księżyc podczas śnieżycy, bo dokoła niej latały wszystkie pisma, jakie napłynęły do biura przez ostatnie dwa tygodnie.

W każdym razie pierwszą rzeczą, jaką Zinsser zrobił, kiedy tylko przyszedł do siebie, było odłożenie słuchawki.

- Pomyślałem, że to wystarczy - rzekł uśmiechając się Jack.

- Ty... ty... co to u licha jest?

- Polaryzator dialektyczny - oznajmił Jack lądując. - Co oznacza, że umożliwia rozmowy z zarządcami lotnisk, którzy nie mogą oderwać się od telefonu.

Zinsser zerwał się z krzesła i błyskawicznie obszedł biurko, czyniąc to z zadziwiającą jak na jego tuszę lekkością.

- Niech no się przyjrzę. Jack wręczył mu urządzenie.

- Miau, patrz! Nadlatuje samolot! Razem obserwowali, jak maszyna typu Cub ślizgiem podchodzi do lądowania, i oboje pisnęli na widok niewielkich kłębów kurzu wzbitych przez opony i odrzuconych do tyłu przez ciąg powietrza z pracującego śmigła.

- Leci następny. Zaraz będzie startował! - Mały niebieski samolot dwuosobowy o nisko zawieszonych skrzydłach kołował po lotnisku, przyhamował jednym kołem, obrócił się na swój pas i ruszył hucząc ku nim, unosząc się z wyciem ku niebu wysoko nad głowami. - liiiiju - zawyła Molly naśladując dźwięk motoru, kiedy samolot przelatywał nad nimi.

- Suiiii - syknął Miau, dokładnie powtarzając jęk łopatek pracującego śmigła.

Molly klaskała i krzyczała z uciechy. Kolejny samolot zaczął kołować po lotnisku. Oglądali go z wielkim zainteresowaniem.

- Wyjdź stąd i chodź mu się przyjrzeć - zaproponował Jack. Zinsser spojrzał na zegarek. - Nie mogę. Żarty żartami, ale muszę być pod telefonem jeszcze co najmniej pół godziny. Chyba może poczekać. Nikogo nie ma w pobliżu..

- Właściwie tak. Siedzi z nim Molly, a mówiłem ci już, że doskonale się rozumieją. To właśnie jedna z tych rzeczy, którą chciałbym zbadać: ta telepatia. - Zaśmiał - się nagle. - Ach, Molly... wiesz, co zrobiła dziś po południu? -.Opowiedział Zinsserowi o tym, jak wyprowadziła’ samochód z garażu przez tylną ścianę.

- A to mała łobuziara - zaśmiał się Zinsser. - Wszystkie dzieciaki muszą coś w swoim życiu zmajstrować, niech je Bóg zachowa. Mam wrażenie, że w pewnym momencie życia każdy malec włazi do czegoś, o czym nie ma zielonego pojęcia, i puszcza w ruch akurat nie tak, jak należy. Dzieciak mojego brata kilka dni temu zabrał się za ścinanie trawy przed domem za pomocą mamusinego odkurzacza. - Zaśmiał się. - Ale Wracając do... no, jakże mu tam... Miaua i jego zabawki. Jack, nie możemy tego wypuścić z rąk. Czy wiesz, że on sam, jego ubranie i ta rzecz to jedyne wskazówki, jakie posiadamy na temat jego i jego pochodzenia?

- Pewnie, że wiem. Ale słuchaj - jest bardzo inteligentny. Na pewno bardzo dużo nam powie.

- Naturalnie, że jest inteligentny - odparł Zinsser - na swojej planecie prawdopodobnie wykracza ponad przeciętność. Nie wysłaliby przecież w taką podróż pierwszego lepszego, Jack, jaka szkoda, że nie mamy jego statku!

- Może jeszcze wróci. Jak myślisz, skąd pochodzi?

- Może z Marsa.

- Nie, bądźmy rozsądni. Wiadomo, że Mars posiada atmosferę, ale bardzo rzadką. Aby żyć, organizm taki jak Miaua musiałby mieć Olbrzymie płuca. Nie, nie, nasz gość jest przyzwyczajony do atmosfery zbliżonej do ziemskiej.

- To by wykluczało Wenus.

- Tu, na ziemi, jego ubranie zdaje egzamin. Planeta, skąd pochodzi, musi zatem mieć nie tylko podobną atmosferę, ale i klimat. Wygląda na to, że może jeść większość naszych produktów, chociaż na niektóre patrzy z obrzydzeniem, a aspiryna na przykład wprawia go w stan ekstazy. Po zażyciu zachowuje się tak, jakby doznał zamroczenia śmiechowego.

- Coś takiego! Zastanówmy się chwilę: nie może to być Jowisz, bo budowa ciała przybysza nie zniosłaby siły przyciągania. Planety zewnętrzne są zbyt zimne, Merkury zaś zbyt gorący. - Zinsser oparł się na krześle i z roztargnieniem kiwał głową. - Jack, ten facet nie pochodzi nawet z Układu Słonecznego!

- O rany! Chyba masz rację. Harry, rozgryzłeś już, jak działa ta odrzutowa zabawka?

- Sądząc po tym, co opowiadałeś, że tnie drewno... nawiasem mówiąc, mogę ją zobaczyć?

- Pewnie - Garry chwycił odrzutowiec. Znalazł właściwe guziki, które przycisnął jednocześnie. Oprawa płynnie się otworzyła. Wyjął aktywny rdzeń urządzenia i obchodząc się z nim niesłychanie ostrożnie, odciął mały kawałek biurka Zinssera.

- To najdziwniejsza rzecz, jaką widziałem - rzekł Zinsser. - Mogę zobaczyć?

Wziął przedmiot i obrócił w rękach. - Nie widzę tu żadnego zbiornika paliwa - zamyślił się.

- Chyba używa powietrza - podsunął Jack.

- Ale co popycha to powietrze?

- Ono samo - odparł Jack. - Nie, wcale nie żartuję. Myślę, że w jakiś sposób dokonuje rozkładu części powietrza i używa wyzwolonej w ten sposób energii do napędzania małego silnika odrzutowego. Gdyby wokół tego silnika znajdowała się osłona z otworem ssącym powietrze z jednej strony i z rurą wydechową z drugiej, działałoby to jak pompa wysokopróżniowa, zasysając jeszcze więcej powietrza.

- Albo pracowałoby jako silnik strumieniowy - stwierdził Zinsser. Kiedy spróbował zajrzeć do wylotu silnika, Garry zamarł.

- Na miłość boską, nie naciśnij tylko tego guzika!

- Oczywiście, że nie. Chwileczkę - chyba masz rację. Rurka jest koncentryczna. Jak u licha urządzenie poddające coś rozkładowi może być tak małe i lekkie?

- Rozmyślałem nad tym przez cały dzień - odparł Jack Garry.

- Znalazłem pewną odpowiedź. Ale czy przyjmiesz do wiadomości coś, co brzmi naprawdę niewiarygodnie, a jest mimo to logiczne?

- Znasz mnie - uśmiechnął się Zinsser wskazując ręką na długą półkę zapełnioną magazynami science fiction. - Wal śmiało!

- Więc tak - ostrożnie zaczął Jack. - Wiesz, co to jest energia wiążąca. To co trzyma jądro atomu. Jeśli moja powierzchowna bardzo znajomość teorii jądrowej mnie nie zawodzi, wydaje mi się możliwe wytworzenie kuli energii wiążącej, która byłaby stabilna.

- Kuli? A co w środku?

- Energia wiążąca... albo może nic... przestrzeń. W każdym razie, gdyby otoczyć taką kulę inną kulą, tym razem polem siłowym, które byłoby zdolne przeniknąć do kuli wewnętrznej albo pozwoliłoby materii doń przeniknąć, to wydaje mi się, że cokolwiek naruszyłoby tę równowagę sił, uległoby rozpadowi. Wybuchowe ciśnienie zostałoby uwięzione wewnątrz pierwszej kuli. Jeśli teraz doprowadzić do zetknięcia się kuli energii wiążącej z polem przenikającym, ciśnienie zamknięte dotąd w środku wydostanie się wybuchowo na zewnątrz. Zamknij teraz cały ten interes w urządzeniu kontrolującym ilość materii wchodzącej do środka z jednej strony kuli oraz wielkość wylotu pozwalającego na wydostanie się energii, a poza tym zamknij całość w osłonie zewnętrznej, dającej ci strumień powietrza gwałtownie przez nieprzeprowadzony - tak jak w pompie próżniowej, o której wspomniałeś - a będziesz miał dokładnie to. - I postukał w mały motorek odrzutowy.

- Wyjątkowo oryginalne - rzekł Zinsser kręcąc głową. - Nawet jeśli się mylisz, jest to bardzo oryginalna teoria. Z twoich słów wynikałoby więc, że aby wykonać kopię tego urządzenia, trzeba tylko odkryć naturę energii wiążącej, a następnie znaleźć jakiś sposób, by pozostała stabilna w formie sferycznej. Potem poznać jedynie charakter pola, które zdolne jest przeniknąć energię wiążącą, i pozwolić jakiejś materii, by uczyniła podobnie - ale tylko w jednym kierunku. - Rozłożył ręce. - To wszystko. Tylko nauczyć się używać rzeczy, o których nasi spece nie zaczęli jeszcze nawet teoretyzować, i jesteśmy urządzeni.

- Bzdura - powiedział Garry. - Miau da nam wszystkie informacje.

- Mam nadzieję. Jack, to może zrewolucjonizować cały świat przemysłu!

- Zaczynasz rozumieć - uśmiechnął się Jack. Zabrzęczał telefon. Zinsser ponownie spojrzał na zegarek. - To rozmowa, na którą czekałem. - Usiadł, odebrał telefon i w czasie kiedy usilnie starał się wytłumaczyć jakiejś wysoko postawionej szyszce po drugiej stronie słuchawki zasady fakturowania, szczegóły usług przewozowych oraz międzystanowych ograniczeń handlowych, Jack oparł się wygodnie o przykrojony róg biurka i marzył. Miau’- wybitny przedstawiciel wyższej rasy przybywa na Ziemię, aby wyprowadzić walczącą o lepsze jutro ludzkość na prostszą, bardziej ekonomiczną drogę. Zastanawiał się, jaki był Miau u siebie, jako przedstawiciel tej osobliwej rasy. Młody, ale dojrzały, stwierdził Jack, i wszechstronnie utalentowany - duma narodu, godny zostać ambasadorem wobec nowej i dynamicznej cywilizacji, takiej jak ziemska. A co ze statkiem? Czy zrzuciwszy Miaua statek i jego pilot powrócili do owego tajemniczego zakątka Wszechświata, z którego przybyli? Czy też krążą i gdzieś w przestrzeni wyglądają wiadomości od swego lubiącego przygody ambasadora?

Zinsser odłożył słuchawkę na widełki i wstał westchnąwszy. - Doceń moją siłę woli - rzekł. - To najwspanialsza rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła, a jednak wytrwałem przy wszystkich obowiązkach. Czuję się jak dzieciak przed Gwiazdką. Chodźmy na niego popatrzeć.

- Uijuuuou! - wrzasnął Miau, kiedy następny startujący samolot przemknął nad głowami. Molly wesoło podskakiwała na siedzeniu, bo jej towarzysz okazał się doskonałym komikiem.

Srebrny człowiek zwinnie prześlizgnął się przez oparcie na siedzenie kierowcy, żeby mieć lepszy widok na to, co się dzieje za rogiem pobliskiego hangaru. Wkołowała tam właśnie jedna z awionetek i stała niedaleko, z obracającym się śmigłem.

Molly oparła się łokciami o brzeg siedzenia i wyciągnęła krótką szyję, żeby także lepiej widzieć. Miau otarł się o jej głowę i zrzucił kapelusz. Schylił się, żeby go podnieść, uderzył głową w deskę rozdzielczą, w wyniku czego otworzyła się w niej przegródka. Jego dziwne źrenice zwęziły się, a błony na oczach rozbłysły, gdy sięgał do środka. Zanim dziewczynka zorientowała się, co się dzieje, jej towarzysz już się wydostał z samochodu i biegł przez parking, wysoko podskakując w powietrzu, wydając z siebie przedziwne dźwięki i zatrzymując się co kilka skoków, aby poturlać się po ziemi waląc w nią zdrową ręką.

Przerażona Molly wyskoczyła z samochodu i ruszyła za nim. - Miau! - zawołała. - Miau, wracaj!

Obrócił się ku niej z rozpostartymi ramionami. - Urou! - krzyknął przebiegając obok. Opuścił trochę jedno ramię i uniósł drugie, jak to robi przechylający się samolot, przebiegł po szerokim łuku, przeskoczył nieduży murek i ruszył ku hangarom.

Molly, dysząc i popłakując, zatrzymała się i tupnęła nogą. - Miau! - zaskrzeczała bezradnie. - Tatuś kazał...

Dwóch mechaników stojących koło awionetki obejrzało się na odgłos dźwięku, który przypomniał cywetę naśladującą okrzyk wojenny Indian Onondaga. Ujrzeli długonogą, szarosrebrzystą zjawę o srebrzystobiałych wąsach i oczach jak szparki, ubraną w szkarłatny strój, którego kolor zmienił się na niebieski. Bez słowa, jakby na komendę, rzucili się do ucieczki. A Miau, wydawszy ostatni przeraźliwy okrzyk radości, wskoczył do samolotu i zniknął w kabinie.

Dziewczynka przyłożyła ręce do ust i wytrzeszczyła oczy. - Och, Miau - westchnęła - coś ty narobił? - Usłyszała tupot nóg i odwróciła się. Gnał ku niej ojciec, a zaraz za nim pan Zinsser.

- Molly, gdzie Miau?

Bez słów wskazała na awionetkę i jakby ten ruch okazał się sygnałem, mały samolot dodał gazu i zaczął powoli odjeżdżać od hangarów.

- Hej! Poczekaj! Czekaj! - niepotrzebnie już krzyknął Jack Garry ruszając w pogoń za maszyną. Usiłował przeskoczyć mur, ale biegnąc szybko źle ocenił swoje możliwości. Zahaczył palcem u nogi o jego szczyt i wyłożył się jak długi na żużlową płytę lotniska. Zinsser i dziewczynka podbiegli i pomogli mu wstać. Nos Jacka krwawił. Wyciągnął chusteczkę i popatrzył za oddalającym się samolotem. - Miau! - krzyknął.

Awionetka niezdarnie przejechała w poprzek płyty lotniska i nagle zawył silnik. Ogon podniósł się do góry i samolot popędził przed siebie - pod wiatr i w poprzek pasa. Jack odwrócił się, chcąc coś powiedzieć Zinsserowi, i zobaczył, że grubas wpatruje się w maszynę jak rażony piorunem. Podążył za wzrokiem Zinssera i dostrzegł inny, sześcioosobowy samolot zbliżający się do Miaua.

Nigdy jeszcze w życiu nie czuł się tak bezradny. Samoloty z pewnością się zderzą. Nic już nie można zrobić. Obserwował je jakby z dystansu, z szeroko otwartymi oczyma. Mknęły ku sobie, a zdawało się, że pełzną, bo chwila ta trwała całą wieczność. Raptem, na wysokości około pięciu metrów Miau zredukował moc silnika i skręcił. Awionetka zwolniła, poddała się wiatrowi i przeleciała bocznym ślizgiem tak blisko podbrzusza nadlatującej maszyny, że jeszcze jedna warstwa farby na którymkolwiek z samolotów oznaczałaby katastrofę.

Jack nie wiedział, na jak długo wstrzymał powietrze w płucach, ale wydech był dlań udręką.

- W każdym razie latać potrafi - westchnął Zinsser.

- Oczywiście, że potrafi - warknął Jack. - Coś równie prehistorycznego jak samolot jest dla niego dziecinną igraszką. Dziecinną igraszką.

- Tatusiu, boję się.

- Ja nie - odrzekł głucho.

- Ani ja - dorzucił Zinsser uśmiechając się bez przekonania. - Samolot jest ubezpieczony.

Maszyna jak strzała pomknęła do góry. Z przerażeniem patrzyli, jak na wysokości trzydziestu metrów samolot silnie zarzuciwszy wspiął się wyżej biorąc jednocześnie zakręt, stanął pionowo, a następnie runął z jazgotem ku nim. Miau przeleciał tak blisko, że Zinsser padł na twarz. Jack i Molly po prostu stali jak wmurowani. Olbrzymia chmura kurzu zasłoniła wszystko na dziewięćdziesiąt długich sekund. Kiedy nareszcie ponownie ujrzeli samolot, ten leciał kołysząc się szaleńczo na wysokości pięćdziesięciu metrów.

Nagle Molly przeraźliwie krzyknęła i zakryła twarz rękami.

- Dziecko, co ci jest?

Zarzuciła ojcu ręce na szyję i tak gwałtownie zaczęła płakać, że wiedział, jak musi ją od tego boleć gardło. - Przestań! - krzyknął, a potem zapytał bardzo delikatnie: - Co się stało, kochanie?

- On się boi. Miau strasznie, strasznie się boi - powiedziała załamującym się głosem.

Jack spojrzał do góry na samolot. Skręcił, przechylił się na skrzydło.

Zinsser wołał skrzekliwie: - Gazu! Gazu! Dodaj gazu, ty durniu!

Miau zmniejszył obroty.

Maszyna, jak kawałek suchego badyla, wzniosła się ku górze, a następnie runęła na ziemię. Uderzenie roztrzaskało samolot.

Dziewczynka całkiem już spokojnie oznajmiła: - Wszystkie obrazki Miaua zniknęły - i nieprzytomna osunęła się na ziemię.

Zawieźli go do szpitala. To było okropne - wszystko; podnoszenie, niesienie do karetki...

Jack gorączkowo pragnął, żeby córka nie widziała tego wszystkiego, ale ona siedziała i płakała, kiedy nieśli go obok. Przechadzając się wraz z Zinsserem tam i z powrotem po poczekalni z troską myślał o tym, jak wiele będzie miał kłopotów z córką, kiedy już się to wszystko skończy.

Wszedł lekarz wycierając ręce. Był to nieduży mężczyzna o nosie przypominającym orzech włoski. - Kto przywiózł tego z wypadku samolotowego - pan?

- My dwaj - odrzekł Zinsser.

- Kto... kto to jest?

- Znajomy. Czy on... czy będzie żył?

- Skąd mam wiedzieć? - niecierpliwie warknął lekarz. - W czasie całej mojej praktyki... - sapnął. - Ten człowiek ma dwa układy krążenia. Dwa zamknięte układy krążenia, każdy z własnym sercem. Cała krew tętnicza wygląda jak żylna - jest purpurowa. Jak doszło do wypadku?

- Zjadł pół pudełka aspiryny z mojego samochodu - rzekł Jack. - Aspiryna go odurza. Gwizdnął samolot i rozwalił go.

- Aspiryna go... - lekarz przyjrzał się uważnie każdemu z nich. - Nie spytam, czy mnie nabieracie. Wystarczy zobaczyć to... to coś tam w środku, żeby nabrać każdego lekarza. Jak długo ma łubki na ręce?

Zinsser spojrzał na towarzysza, a ten odrzekł: - Około osiemnastu godzin.

- Osiemnaście godzin? - Lekarz pokręcił głową. - Tak ładnie się zrasta, że powiedziałbym: osiemnaście dni. - Zanim Jack zdołał cokolwiek wtrącić, dodał: - Potrzebna mu transfuzja..

- Ale nie może pan? To znaczy... chciałem powiedzieć, że jego krew...

- Wiem. Wziąłem próbkę do analizy. Dwóch laborantów pracuje nad zmieszaniem składników chemicznych w plazmę, tak by osiągnąć coś możliwie zbliżonego do jego krwi. Obydwaj nazwali mnie kłamcą. Ale on musi mieć transfuzję. Zresztą dam wam znać.

- Wyszedł z pokoju.

- Oto i zdumiony medyk.

- Jest w porządku - rzekł Zinsser. - Dobrze go znam. Masz mu za złe?

- Że tak mówi? Oczywiście, że nie. Harry, nie wiem, co zrobię, jeśli Miau się stąd odmelduje.

- Tak go lubisz?

- Nie tylko o to chodzi. Ale być tak blisko ‘spotkania nowej kultury, a potem żeby ci się ot, po prostu wyślizgnęła - to naprawdę za dużo.;

- Ten silnik odrzutowy... Jack, bez Miaua, który mógłby wytłumaczyć, nie sądzę żeby jakikolwiek uczony potrafił zbudować duplikat. To byłoby mniej więcej tak jakby dać płatnerzowi z Damaszku trochę wolframu i kazać zrobić z niego włókna. Zostałby nam tylko pręt odrzutowy, syczący, kiedy go pchnąć ku ziemi, szydzący z człowieka.

- I ta telepatia - czegóż by nie dał Rhine, żeby to zbadać!

- Właśnie! A jego pochodzenie? - spytał poruszony Zinsser.

- Nie z naszego Układu Słonecznego. Znaczy to, że musiał użyć jakiegoś napędu międzygwiezdnego albo nawet owego skrzywienia czasoprzestrzeni, o którym piszą fantaści.

- Musi żyć - rzekł Jack. - Musi, albo nie ma sprawiedliwości. Jest zbyt wiele rzeczy, których musimy się dowiedzieć, Harry! Słuchaj - jest tutaj. To znaczy, że któregoś dnia przybędzie więcej jego rodaków.

- Tak, ale dlaczego nie przybyli dotychczas?

- Może i przybyli. Charles Fort...

- A, przestań - rzekł Zinsser. - To już idzie trochę za daleko. Wrócił lekarz. - Chyba się wygrzebie.

- Naprawdę?.

- Żadne naprawdę. Nie ma w tym typie niczego prawdziwego. Ale rokowania są dobre. Szybko reaguje na terapię. Co jada?

- Chyba mniej więcej to co my.

- Chyba. Wygląda na to, że nie wie pan o nim zbyt dużo.

- Fakt. Dopiero tu przybył. Nie - proszę mnie tylko nie pytać skąd - zastrzegł się Jack. - Musi mu pan sam zadać to pytanie.

Lekarz podrapał się w głowę. - On nie jest z tego świata. O tym mogę was zapewnić. Niewątpliwie dorosły, ale wszystkie złamania poza jednym są urazami typu dziecięcego, jakie spotyka się u trzylatków. Przezroczyste membrany na... z czego się pan śmieje? - zapytał nagle.

Jack zaczął cicho, od chichotu, ale śmiech wyrwał mu się spod kontroli. Teraz już ryczał.

- Jack! - zawołał Zinsser. - Uspokój się. To jest szpi... Jack machnął ręką. - Nie... nie mogę! - odparł bezradnie i dostał następnego ataku.

- Nie możesz czego?

- Przestać się śmiać - odparł Jack łapiąc powietrze. Potem otrzeźwiał, nawet więcej niż otrzeźwiał. - To po prostu musi być zabawne. Nie zgodzę się na nic innego.

- O czym, u diabła, mówisz?

- Posłuchaj, Harry. Zakładaliśmy wiele rzeczy na temat Miaua, jego kultury, pochodzenia... nigdy niczego się nie dowiemy!

- Ale dlaczego? Sądzisz, że nigdy nam nie powie...

- Oczywiście, że nie. Nie, nie mam racji. Powie nam bardzo dużo. Ale to wszystko na nic. Zaraz ci wytłumaczę. Ponieważ jest naszych rozmiarów, ponieważ bez wątpienia przyleciał statkiem kosmicznym i przywiózł ze sobą jakieś przedmioty, które w oczywisty sposób są wytworem wysoko rozwiniętej cywilizacji, uważamy, że to on stworzył tę cywilizację, że jest wybitnym przedstawicielem swej rasy.

- No tak musi chyba być.

- Musi? Harry, czy Molly wynalazła samochód?

- Nie, ale...

- Ale wyjechała nim przez ścianę garażu.

Na pełnej twarzy Zinssera zaczęło malować się zrozumienie.

- Chcesz powiedzieć...

- Wszystko się zgadza! Przypominasz sobie, jak Miau wymyślił, żeby przenieść tę ciężką klapę na pręcie odrzutowym, a następnie zostawił sprawę w połowie tylko zakończoną? A jego fascynacja jo-jo Molly? A co zrobisz ze szczególnym porozumieniem między nim a Molly, nikim więcej? Czy nie wygląda to na rozsądne rozumowanie? No, a przyjrzyj się reakcji Iris - prawie macierzyńska, choć sama nie wie dlaczego.

- Biedny mały ludzik - westchnął Zinsser. - Ciekawe, czy myślał, że jest w domu, kiedy wylądował?

- Biedny mały ludzik, pewnie - rzekł Jack i znowu zaczął się śmiać. - Czy Molly potrafi wyjaśnić, jak działa silnik spalinowy? Czy potrafi objaśnić zjawisko prądu warstwowego na płacie nośnym? - Pokręcił głową. - Sam się przekonasz. Miau będzie w stanie powiedzieć nam coś na kształt zdania Molly: „Jechałam samochodem z tatusiem z szybkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę”.

- Ale jak on się tu dostał?

- A jak Molly przedostała się przez ścianę garażu? Lekarz bezradnie wzruszył ramionami. - Tego to ja nie wiem. Ale jego reakcje biologiczne faktycznie przypominają dziecko - a jeśli jest nim istotnie, to stopień odnawiania się tkanek będzie wysoki i gwarantuję, że wyzdrowieje.

- Nie na wiele się to zda jemu ani nam - mruknął Zinsser. - Z właściwą dzieciom wiarą w każdego dorosłego prawdopodobnie przez cały czas był przekonany, że w jakiś sposób zawieziemy go do domu. Cóż - nie mamy właściwych środków lokomocji i długo jeszcze, bardzo długo, mieć nie będziemy. Nie wiemy nawet tyle, żeby odtworzyć jego odrzutowiec - a w jego świecie była to przecież ledwie zabawka dla małych dzieci.

- Tatusiu!

- Molly! Myślałem, że mama...

- Tatusiu, chciałam tylko, żebyś to zaniósł Miauowi. - Wyciągnęła swoje stare jo-jo o powycieranych brzegach. - Powiedz mu, że czekam. I że będę się z nim bawić, jak tylko się lepiej poczuje.

Jack Garry wziął zabawkę. - Powiem mu, kochanie.



Frederik Pohl
Człowiek, który zjadł świat
(The Man Who Ate the World)
przełożył Jacek Manioki


I

Miał imię, ale w domu wołano nań „Synku”, a z domu prawie nie wychodził. Nienawidził domu. Inni chłopcy w jego wieku chodzili do szkoły. Synek oddałby wszystko, żeby chodzić do szkoły, ale jego rodzinie, oględnie mówiąc, nie powodziło się najlepiej. To nie była wina Synka, że jego ojcu pokazowe nic się nie udawało. Ale konsekwencje tego stanu rzeczy dotykały go bezpośrednio - żadnej szkoły, żadnych rówieśników, z którymi można by się pobawić. Wszystkie dzieciństwa są tragiczne (o czym zapominają dorośli), ale dzieciństwo Synka stanowiło jedno pasmo udręki.

Najgorzej bywało w nocy, kiedy młodsza siostrzyczka już spała, a rodzice w ponurych nastrojach jedli, czytali, tańczyli i pili, dopóki niemal nie padli z nóg. A ze wszystkich złych nocy Synka najgorszą była chyba ta przed jego dwunastymi urodzinami. Był już na tyle duży, że wiedział, jak wygląda przyjęcie urodzinowe. Będzie ciasto i cukierki, gry i zabawy; będą prezenty, prezenty, prezenty. Będzie to straszny, niemający końca dzień.

Wyłączył kolorowy stereowizor, taśmę z nagraniami pieśni marynarskich i jak gdyby nigdy nic ruszył do drzwi bawialni.

Davey Crockett siedzący do tej pory obok makiety kosmodromu wstał i powiedział:

- Zaczekaj, Synku. Przejdę się z tobą. - Twarz Davey’a była pogodna i krzepka jak turnia z Tennessee; wsunął pod pachę długą myśliwską strzelbę, a drugą ręką otoczył ramiona Synka. - Dokąd idziemy?

Synek strząsnął z ramienia rękę Daveya Crocketta. - Spływaj - burknął z rozdrażnieniem. - Prosił cię tu kto?

Z szafy, kuśtykając na swej drewnianej nodze i wspierając się na sękatym kosturze, wyszedł Długi John Silver. - Och, paniczu - odezwał się głosem pełnym wyrzutu, - nie powinieneś się tak zwracać do starego Daveya! Davey to twój dobry druh. Niejeden znojny dzień Davey i ja dotrzymywaliśmy ci kompanii. Pytam cię, paniczu: czy to w porządku i czy tak się godzi, żebyś mu teraz kazał spływać? Czy to w porządku, paniczu? Czy tak się godzi?

Synek wpatrywał się uparcie w podłogę i nie odpowiadał. Do licha, co za sens odpowiadać takim kukłom? Stał nieruchomo, milcząc zawzięcie, dopóki nie poczuł, że chce coś powiedzieć. A wtedy rzucił do nich:

- Właźcie obaj do szafy. Nie chcę się z wami bawić. Pobawię się moimi pociągami.

- O, tak, to bardzo dobra myśl! - podchwycił skwapliwie Długi John. - Setnie się ubawisz swoimi pociągami, paniczu, a tymczasem Davey i ja...

- Wynocha! - krzyknął Synek. Dopóty tupał nogą, dopóki nie zniknęli mu z oczu.

Pośrodku pokoju stał samochód strażacki; chciał go kopnąć, ale samochód odjechał szybko poza zasięg jego nóg i wślizgnął do swego małego garażu pod akwarium z tropikalnymi rybkami. Powłócząc nogami Synek podszedł do makiety kolejki i wlepił w nią wzrok. Gdy był już blisko, z tunelu, sypiąc iskrami z komina, wypadła lokomotywa TCL. Przemknęła przez most, zagwizdała na przejeździe kolejowym i buchając parą wtoczyła się na peron Union Station. Dach stacji rozjarzył się i nagle stał przeźroczysty. Synek ujrzał kłębiące się pod nim tłumy bagażowych i podróżnych... - Nie chcę tego - powiedział. - Casey, rozwal jeszcze raz ten stary Numer Dziewięćdziesiąt Dziewięć.

Makieta zafalowała posłusznie i przesunęła się o pół obrotu. Z kabiny parowozu S.P. wychylił się stary Casey Jones wysokości czterech centymetrów i pomachał Synkowi na pożegnanie. Parowóz zagwizdał przeraźliwie dwa razy i zaczął nabierać szybkości...

To była niezła kraksa. Małe ciałko poczciwego Caseya wyrzucone siłą bezwładności z kabiny pokryte było prawdziwymi bąblami od gorącej pary i toczyło prawdziwą krew. Ale Synek odwrócił się do tego plecami. Ta katastrofa podobała mu się przez dłuższy czas - dłużej niż każda inna zabawka, jaką posiadał. Ale’ już mu się znudziła.

Rozejrzał się po pokoju.

Tarzan, Król Małp, opierający się do tej pory o gruby na pól metra pień drzewa i dzierżący w ręku koniec liany podniósł głowę i spojrzał na niego. Ale Tarzana, wykalkulował sobie sprytnie Synek, dzieli od niego cała szerokość pokoju. Reszta siedzi w szafie...

Synek wypadł jak burza z bawialni i zatrzasnął za sobą drzwi. Kątem oka dostrzegł jeszcze, jak Tarzan rzuca się za nim w pogoń, ale zanim Synek przekroczył próg pokoju, tamten zrezygnował z pościgu i zastygł w bezruchu.

To do niczego, pomyślał ze złością Synek. Do niczego! Nawet go nie ścigaj ą; gdyby go gonili, miałby przynajmniej cień szansy, żeby się im urwać. Porozumiewają się po prostu przez te swoje małe radyjka i po chwili któreś z opiekunów albo opiekunek, albo ktokolwiek inny, kto znajdzie się akurat w pobliżu, dostaje jego namiary. I teraz też tak się to skończy.

Ale chociaż przez moment był wolny.

Zwolnił przed wejściem do Wielkiej Sali i skierował się w stronę pokoju siostrzyczki. Zaledwie wkroczył do sali rozpluskały się fontanny, rozdzwoniły melodyjnie pokrywające ściany mozaiki, iskrząc przy tym wszystkimi barwami tęczy.

- Chwileczkę, dziecinko, a dokąd to!

Odwrócił się, ale i tak wiedział, że to Mamuśka. Człapała ku niemu ociężale na swoich wielkich, płaskich stopach unosząc na wysokość ramion ręce o różowych dłoniach. Jej twarz skryta pod czerwoną chustką była nachmurzona. Błyskała złotym zębem zrzędząc: - Dziecinko, ty nas wpędzisz do grobu! Jak mamy się tobą dobrze opiekować, jeśli ty wciąż tak uciekasz? Wrócisz teraz z Mamuśka do swojego ślicznego pokoiku i zobaczymy, czy w telewizji nie nadają jakiegoś ładnego programu.

Synek zatrzymał się i czekał na nią, ale nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Człap-człap, zbliżały się kaczym chodem wielkie stopy; ale nie miał złudzeń. Wielkie kacze stopy, sto kilo wagi, ale Mamuśka potrafiłaby go dognać na odcinku dwudziestu metrów, gdyby nawet miał nad nią dziesięć przewagi. Każde z nich to potrafiło.

- Szedłem właśnie spojrzeć na moją siostrzyczkę - odezwał się najbardziej lodowato obruszonym tonem, na jaki było go stać.

Chwila milczenia. - Naprawdę? - Na pulchnej, czarnej twarzy malowała się podejrzliwość.

- Tak, naprawdę. Doris jest moją siostrzyczką i bardzo ją kocham.

Chwila milczenia - długa chwila milczenia. - To ładnie - powiedziała Mamuśka, ale w jej głosie nadal pobrzmiewało niedowierzanie. - Chyba lepiej będzie, jak pójdę z tobą. Nie chciałbyś przecież obudzić swojej małej siostrzyczki. Pójdę z tobą i pomogę ci zachowywać się cicho.

Synek strącił jej dłoń z ramienia - zawrze kładli na nim swoje łapy! - Nie chcę, żebyś ze mną szła, Mamuśko!

- Och, słoneczko! Wiesz przecież, że Mamuśka nic ci nie będzie przeszkadzać.

Synek odwrócił się na pięcie i ruszył z ponurą miną w kierunku pokoju siostry. Żeby chociaż raz zostawili go samego! Ale nigdy się tego nie doczeka. Tak było zawsze, wciąż jakiś zakichany stary robot - tak, robot, pomyślał z wściekłością rozkoszując się tym nieprzyzwoitym słowem. Zawsze jeden zakichany robot za drugim. Dlaczego Tatuś nie może być taki, jak inni tatusiowie, żeby mogli mieszkać w przyzwoitym domu i pozbyć się tych zakichanych robotów - żeby mógł chodzić do prawdziwej szkoły i być w klasie z innymi chłopcami, a nie uczyć się w domu pod kierunkiem panny Brooks, pana Chipsa i całej tej bandy robotów?

Wszystko psuli. I teraz też popsują to, co chciał zrobić. Ale i tak to zrobi, bo w pokoju Doris jest coś, co on bardzo chce mieć.

Była to chyba jedyna namacalna rzecz na świecie, której pragnął.

Gdy mijali imitację skalnego zwaliska zwanego Jaskinią Niedźwiedzią. Mama Niedźwiedź wytknęła z niej łeb i ryknęła;

- Cześć, Synku! Czy to już czasem nie pora, żebyś powędrował do łóżka? W naszym niedźwiedzim legowisku jest przyjemnie i ciepło. Synku.

Nawet na nią nie spojrzał. Był okres, że takie rzeczy też lubił, ale nie miał już czterech lat, jak Doris. Mimo wszystko istniało jednak coś, co czterolatek...

Zatrzymał się przed drzwiami jej pokoju. - Doris? - szepnął.

- Oj, dziecko - skarciła go Mamuśka - przecież wiesz, że maleństwo już śpi! Czemu chcesz ją obudzić?

- Wcale nie chcę jej obudzić. - Synek był jak najdalszy od zamiaru obudzenia siostrzyczki. Wszedł na palcach do pokoju i przystanął przy łóżeczku dziewczynki. Szczęśliwy bachor! pomyślał z zazdrością. Mając cztery lata mogła mieszkać w małym pokoiku i spać w małym łóżeczku, gdy-tymczasem on. Synek, musiał pętać się po piętnastometrowej sypialni i kotłować w łożu długim na trzy metry.

Zadumany, patrzył na siostrę z góry. Stojąca za nim Mamuśka cmoknęła z aprobatą.

- Jak to miło, kiedy dzieci kochają się tak, jak ty i ta malutka - szepnęła.

Doris spała posapując i tuląc do siebie pluszowego misia. Miś poruszył się lekko i otworzywszy jedno oczko spojrzał na Synka, ale nic nie powiedział.

Synek wstrzymał oddech, pochylił się nad łóżeczkiem i delikatnie uniósł pluszowego misia.

Miś wił się rozpaczliwie, usiłując mu się wyrwać. Stojąca z tyłu Mamuśka wyszeptała karcąco: - Synku! W tej chwili zostaw tego starego misia, słyszysz?

- Nic takiego nie robię - szepnął Synek. - Odczepisz ty się wreszcie?

- Synku!

Desperacko ściskał w pasie małego pluszowego robota. Okładały go miękkie łapki, futrzaste stopki drapały po rękach. Niedźwiadek porykiwał piskliwym rykiem misia-zabawki, skowyczał i nagle na ręce Synka zaczęły kapać jego prawdziwe, słone łzy.

- Synku! Przestań w tej chwili, złotko, przecież wiesz, że to zabawka Doris. Och, dziecko!

- On jest mój - odburknął. Miś wcale nie był jego. Jego misia już dawno nie było. Zabrano mu go, kiedy miał sześć lat, bo był stary, a on miał już sześć lat, a sześciolatki muszą mieć większe, bardziej skomplikowane roboty-towarzyszy. Ten tutaj nie był nawet tego samego koloru, co tamten - brązowy, a jego był czarno-biały. Ale był miły w dotyku i przyjemnie ciepły; Synek kiedyś słyszał, jak szepcze Doris do ucha zmyślone historyjki. I bardzo chciał go mieć.

Kroki w hallu. Niski, błagamy głos od drzwi: - Synku, nie możesz zabierać zabawek Doris. Porządek musi być.

Stał ze spuszczoną głową ściskając pluszowego misia.

- Niech pan stąd idzie, panie Chips!

- Mówię do ciebie. Synku! To nie jest odpowiednie zachowanie. Proszę oddać zabawkę.

- Nie oddam! - krzyknął Synek.

Mamuśka pochyliła się nad nim w ciemnym pokoju z błagalnym wyrazem twarzy starając się odebrać mu misia. - Och, dziecko, teraz wiesz, że to nie...

- Odczep się! - krzyknął znowu Synek. Z łóżeczka dobiegło westchnienie i cichy okrzyk. Doris usiadła i zaczęła szlochać.

Tak, wiedziały, co do nich należy. W sypialni dziewczynki zaroiło się nagle od robotów - i nie tylko od robotów, bo po chwili zjawił się robot-szef służby domowej o twarzy srogiej i zatroskanej wiodąc ze sobą prawdziwych, z krwi i kości, matkę i ojca Synka. Synek urządził straszliwą scenę. Płakał i przeklinał ich po dziecinnemu, że są niewydarzonymi gamoniami; a oni też omal nie wy-buchnęli płaczem, bo zdawali sobie sprawę, że swym brakiem pozycji wyrządzają dzieciom krzywdę.

Ale nie pozwolili mu wziąć misia.

Odebrali mu go i doprowadzili z powrotem do pokoju, gdzie ojciec przeprowadził z nim poważną rozmowę, matka zaś została W sypialni Doris, żeby popatrzeć, jak Mamuśka uspokaja dziewczynkę. Ojciec powiedział: - Synku, jesteś już dużym chłopcem. Nie powodzi się nam tak dobrze, jak innym ludziom, ale musisz nam pomóc. Czy tego nie rozumiesz. Synku? Wszyscy musimy wywiązywać się z nałożonych na nas obowiązków. Twoja matka i ja konsumując nie zaśniemy teraz do północy, bo przerwałeś nam swoim wybrykiem. Nie możesz przynajmniej spróbować skonsumować coś większego niż pluszowy miś? On jest w sam raz dla Doris, bo ona jest mała, ale taki duży chłopiec, jak ty...

- Nienawidzę cię! - wrzasnął Synek i odwrócił się twarzą do ściany.

Ukarali go, naturalnie. Pierwszą karą było urządzenie mu w tydzień później dodatkowego przyjęcia urodzinowego.

Druga kara była jeszcze gorsza.

II

W jakiś czas potem - długo, długo potem, po blisko dwudziestu latach - do pokoju hotelowego na wyspie zwanej Fisherman’s Island wszedł mężczyzna nazwiskiem Roger Garrick.

Światło nie zapaliło się.

- Bardzo nam przykro, proszę pana - przeprosił grzecznie chłopiec hotelowy. - Każemy to, w miarę możliwości, naprawić.

-. W miarę możliwości? - Brwi Garricka powędrowały w górę. Wedle słów chłopca zainstalowanie nowej świetlówki stanowiło przedsięwzięcie techniczne na wielką skalę. - Dobrze. - Machnięciem ręki odprawił boya. Chłopak zgiął się w ukłonie i zamknął za sobą drzwi.

Garrick rozejrzał się dookoła marszcząc czoło. Jedna świetlówka więcej czy mniej nie robiła znowu takiej różnicy; mimo wszystko światło dawały jeszcze kinkiety, lampy do czytania przy fotelach i kanapie oraz fototapeta pokrywająca dłuższą ścianę pokoju - nie wspominając już o tym, że na zewnątrz panował jasny, gorący dzień i światło wlewało się również przez okna. Było to jednak coś nowego - stać w pokoju, w którym nie działa górne światło. Nie podobało mu się to. To przyprawiało... o gęsią skórkę.

Pukanie do drzwi. Stanęła w nich dziewczyna - młoda, atrakcyjna, raczej niewysoka. Ale dojrzała kobieta, nie ulegało wątpliwości.

- Pan Garrick? Pan Roosenburg oczekuje pana na tarasie słonecznym.

- Już idę - Garrick grzebał w stosie bagaży szukając teczki. Nawet ich nie posortowano! Boy hotelowy zwalił po prostu wszystko na kupę i poszedł sobie.

- Czy tego pan szuka? - zapytała dziewczyna. Spojrzał tam, gdzie wskazywała; była to jego teczka schowana za inną torbę. - Przywyknie pan do tego, co się tutaj wyprawia. Nic nie jest na swoim miejscu; nic nie działa. Wszyscy się do tego przyzwyczailiśmy.

My. Popatrzył na nią przenikliwie, ale nie była robotem; w jej oczach płonęło życie, nie blask elektrycznych lampek.

- Aż tak?

Wzruszyła ramionami. - Chodźmy do pana Roosenburga. A przy okazji, nazywam się Kathryn Pender. Jestem jego osobistą statystyczką.

- Statystyczką? - Wyszedł za nią na korytarz. Odwróciła się i uśmiechnęła - wymuszony, ponury uśmiech świadczący o irytacji.

- Zgadza się. Pana to dziwi?

- No, cóż - mruknął Garrick - to zajęcie raczej dla robota. Oczywiście nie znam tej dziedziny wiedzy od strony praktycznej...

- Pozna pan - ucięła krótko. - Nie, nie pojedziemy windą. Panu Roosenburgowi pilno się z panem spotkać.

- Ale...

Odwróciła się i spojrzała nań dziwnie. - Czy pan nic ni& rozumie? Przedwczoraj jechałam windą i utknęłam między piętrami na półtorej godziny. Coś się wydarzyło na North Guardian i to coś pochłonęło całą energię z sieci. A jeśli to samo wydarzy się i dzisiaj? Nie wiem, ale proszę mi wierzyć, że półtorej godziny tkwienia w windzie to bardzo długo. - Odwróciła się na pięcie i poprowadziła go do schodów pożarowych. Po drodze rzuciła jeszcze przez ramię: - Niech pan sobie raz na zawsze zapamięta, panie Garrick. Znalazł się pan w rejonie ogarniętym kataklizmem... A zresztą to tylko dziesięć pięter.

Dziesięć pięter.

Nikt już nie wspinał się dziesięć pięter schodami! Nim dotarli do połowy, Garrick sapał i dyszał, ale dziewczyna biegła przed siebie lekko jak gazela. Spódnicę miała rozciętą do połowy drogi między biodrami a kolanami i Garrick często mógł zauważyć, że jej nogi są podniecająco opalone. Ale mimo to nie potrafił się powstrzymać od rozglądania się wkoło. Oglądał hotel oczami robota, widział obnażoną maszynerię obsługującą wymuskane apartamenty i hole, po których przechadzali się ludzie. Garrick wiedział, tak tak podświadomie wiedział każdy, że wszędzie za kulisami kryją się takie jak to miejsca. W podziemiach pracowały roboty; roboty krzątały się wokół swoich spraw za ścianami i tam realizowały przydzielone im zadania. Ale człowiek tam nie zaglądał. Dziwne były te zgięcia stawów kolanowych dziewczyny; bledsze od reszty nogi...

Garrick zmusił się do dalszej obserwacji otoczenia. Weźmy na przykład tę poręcz schodów. Cienka jak drut i sprawiająca niezbyt solidne wrażenie. Potrafiła bez wątpienia wytrzymać każdy ciężar, jaki musiała, ale dlaczego nie mogła na to wyglądać? Odpowiedzią było oczywiście to, że roboty nie mają wbudowanego ludzkiego pojęcia o tym, jak solidnie powinna wyglądać poręcz schodów, zanim ludzie uwierzą, że jest ona naprawdę solidna. Gdyby w robocie zrodziły się jakiekolwiek wątpliwości - a jakież to mało prawdopodobne, żeby robot mógł w coś wątpić! - wyciągnąłby może swoją sztuczną rękę i sprawdził tę barierkę. Tylko jeden raz. Potem już by pamiętał i nigdy więcej nie zwątpił; idąc po schodach nie przysuwałby się wciąż bliżej ściany, byle dalej od pajęczej nitki rozciągniętej między nim a przepastną studnią...

Przez resztę wspinaczki Garrick trzymał się skrupulatnie środka schodów.

Wprowadzało to oczywiście jeszcze jeden czynnik rozpraszający, a on naprawdę miał parę spraw do przemyślenia. Ale było to całkiem przyjemne rozpraszanie uwagi. I kiedy wreszcie dotarli na górę, problem miał już rozwiązany; jaśniejsze miejsca w zgięciach stawów kolanowych panny Pender wzięły się stąd, że opalała się czynnie - chodząc w słońcu, być może pracując w słońcu, przez co zginające się kolana zasłaniały promieniom słonecznym drogę do tych miejsc usytuowanych z tyłu nóg - a nie tak, jak opalałby się każdy inny: leżąc pod zwykłą, zdrową lampą kwarcową trzymaną przez robota-masażystę.

- Nie sądzi pani, że jesteśmy już na górze? - wysapał z trudem.

- Jesteśmy na górze -.potwierdziła i obrzuciła go badawczym spojrzeniem. - No, niech się pan o mnie oprze, jeśli się pan zmęczył.

- Nie, dziękuję! - Zatoczył się pod drzwi, które otwarły się jak trzeba, kiedy się do nich zbliżał, i wkroczył na skąpany w słońcu taras, aby spotkać się z panem Roosenburgiem.

Garrick nie był doktorem medycyny, ale ze swej przedspecjalizacji zapamiętał wystarczająco dużo, aby się zorientować, że w tym musującym, złocistym napoju coś było. Smakował wprost wspaniale-w sam raz schłodzony, w sam raz musujący, nie za słodki. I po dwóch małych łyczkach Garrick kipiał energią i dobrym samopoczuciem.

Odstawił szklankę i powiedział:

- Nie wiem, co to było, ale dziękuję. Teraz porozmawiajmy.

- Z przyjemnością, z przyjemnością! - huknął pan Roosenburg. - Kathryn, akta!

Garrick wodził za nią wzrokiem potrząsając głową. Jest więc nie tylko statystyczką, co powszechnie uznawano za zajęcie dla robota, lecz także archiwistką - a to już nie było zajęcie nawet dla robota; takim czymś w przyzwoicie prowadzonym sektorze zajmował się półświadomy sortownik kart perforowanych.

- Zatkało pana, co? - zauważył uszczypliwie Roosenburg. - Ale dlatego właśnie pan tu jest. - Był to wątły, filigranowy człowieczek ze złocistą, równo przystrzyżoną bródką.

Garrick pociągnął kolejny łyk musującego napoju. Dobry był; nie oszałamiał, a orzeźwiał. - Cieszę się, że wreszcie wiem, po co mnie tu wezwano - powiedział.

- Kontrola Rejonowa przysłała pana do nas nie informując, że to obszar objęty kataklizmem? - żachnął się złotobrody Roosenburg.

Garrick odstawił szklankę, - Jestem psychikiem. W Kontroli Rejonowej powiedziano mi, że potrzebny wam psychik. Z tego, co tu ujrzałem, wnioskuję, że chodzi raczej o problem z zaopatrzeniem, ale...

- Ma pan te akta - powiedziała Kathryn Pender i stanęła obok przyglądając się badawczo Garrickowi.

Roosenburg wziął od niej szpule z taśmami i rzucił je sobie na kolana. - Ile pan ma lat, Roger? - spytał obcesowo.

- Jestem kwalifikowanym psychikiem! - U Garricka wyczuwało się zdenerwowanie. - Tak się złożyło, że przydzielono mnie do Kontroli Rejonowej i...

- Ile pan ma lat?

- Dwadzieścia cztery - wybąkał Garrick spoglądając spode łba na Roosenburga.

- Hmmm - Roosenburg pokiwał głową. - To niewiele - zauważył. - Może pan już nie pamiętać, jak dawniej bywało.

- Wszystkie potrzebne mi informacje znajdują się na tych taśmach - powiedział Garrick z groźbą w głosie. - Nie potrzebuję pańskich wykładów.

Roosenburg zagryzł usta i wstał. - Niech pan tu na chwilę podejdzie, dobrze?

Zbliżył się do barierki okalającej taras słoneczny i wyciągnął rękę. - Widzi pan te obiekty tam, w dole?

Garrick spojrzał. Dwadzieścia pięter niżej, nad brzegiem morza przycupnęła wioska widoczna stąd jako plątanina pastelowych prostokącików i wieżyczek. Po drugiej stronie zatoki majaczyły w lekkiej mgiełce wzgórza lądu stałego; na wodach zatoki unosiły się płaskie białe pływaki receptorów słonecznych.

- To elektrownia. O nią panu chodzi?

- Elektrownia - zagrzmiał Roosenburg. - Cała energia potrzebna światu pochodzi z tej tutaj i innych rozrzuconych po całym świecie instalacji. - Wychylił się przez barierkę, wpatrzony w kołyszące się na falach pływaki chłonące energię słoneczną. - A ludzie chcieli je zniszczyć - dodał po chwili.

- Może mam tylko dwadzieścia cztery lata, panie Roosenburg - powiedział sztywno Garrick - ale ukończyłem szkołę.

- Och, tak. Och, oczywiście, że pan ukończył, Roger. Ale być może chodzenie do szkoły to nie to samo, co życie w tamtych czasach. Dorastałem w Erze Obfitości, kiedy prawem było: Konsumować. Moi rodzice byli biedni i wciąż jeszcze pamiętam cierpienia, jakie przychodziło mi znosić w dzieciństwie. Jeść i konsumować, zużywać i używać. Nigdy nie zaznałem chwili odpoczynku, Roger! Dla człowieka bardzo biednego był to kierat; należało konsumować tyle, że nigdy nie mogliśmy przerwać, a im więcej konsumowaliśmy, tym więcej wmuszała w nas Rada Reglamentacji...

- To stare dzieje, panie Roosenburg - przerwał mu Garrick.

- Morey Fry uwolnił nas od tego koszmaru.

- Nie wszystkich - wtrąciła cicho dziewczyna.

Człowiek ze złotą brodą pokiwał głową. - Nie wszystkich. O czym, jako psychik, powinien pan wiedzieć, Roger.

Garrick poprawił się na krześle, a Roosenburg mówił dalej; - Fry uświadomił nam, że roboty mogą być użyteczne pod dwoma względami - jako producenci i jako konsumenci! Ale dla niektórych z nas odsiecz ta przyszła trochę za późno. Przyzwyczajenia z dzieciństwa - te przyzwyczajenia pokutują.

Kathryn Pender nachyliła się do Garricka. - On chce przez to powiedzieć, panie Garrick, że mamy tu do czynienia z patologicznym konsumentem.

III

Wyspa North Guardian - odległość: trzynaście kilometrów. Szerokość nieco ponad kilometr, długość: niewiele więcej. Jest jednak miasto, są nadmorskie kąpieliska, parki i teatry. Biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców, jest to chyba... najgęściej zaludniona wyspa na świecie.

Przewodniczący rady wyspy zwołał posiedzenie w wielkiej sali o bogatym wystroju. Wokół lśniącego, mahoniowego stołu zasiadło dziewiętnastu radców. Nad ramieniem przewodniczącego zebrani mogli obserwować mapę sytuacyjną wyspy North Guardian wraz z przyległościami. Wyspa świeciła na niebiesko łagodnym, nieskazitelnym blaskiem. Morze było mglisto zielone; pobliski kontynent, Fisherman’s Island, South Guardian i cała reszta małego archipelagu jarzyły się gorącą, wrogą czerwienią.

Malutkie, ruchliwe macki czerwieni atakowały błękit. Błysk - i czerwonawy płomyczek pochłonął róg plaży; błysk - i czerwona iskierka zapłonęła w centrum miasta, rosła, rozkwitała, po czym zgasła. Każdy mały czerwony rozbłysk oznaczał punkt, w którym przerwane zostały linie obronne wyspy; ale wciąż i wciąż wokół plamek czerwieni rozbłyskał łagodny błękit i zalewał je.

Przewodniczący był wysoki, przygarbiony i stary. Nosił okulary, chociaż jego robocie oczy widziały dosyć dobrze i bez nich. Odezwał się teraz głosem, który pulsował pewnością siebie i dumą. „- Pierwszą pozycją porządku dziennego będzie raport sekretarza obrony.

Sekretarz obrony podniósł się z miejsca, wetknął kciuk w kieszonkę kamizelki i odchrząknął. - Panie przewodniczący...

- Przepraszam pana - rozległ się szept młodej blondyneczki o słodkiej buzi, stenografującej przebieg posiedzenia. - Pan Trumie opuścił właśnie Bowling Green i kieruje się na północ.

Przewodniczący skinął sztywno głową, niczym kiwająca Koroną stara sekwoja. - Może pan kontynuować, panie sekretarzu - powiedział po chwili milczenia.

- Nasza flota inwazyjna - zagaił sekretarz wysokim, czystym głosem - jest gotowa do odbicia przy pierwszym nadarzającym się przypływie. Niektóre jednostki zostały, eee; unieruchomione za, eee, sprawą pana Trumiego, ale na wszystkich tych jednostkach szkody zostały usunięte i za kilka godzin znajdą się one w gotowości bojowej. - Pociągła, przystojna twarz sekretarza nabrała uroczystego wyrazu. - Przykro mi jednak poinformować pana, że odnotowaliśmy wzrost swego rodzaju nacisku na dowództwo sił powietrznych, spowodowanego, co powinienem podkreślić, szansami, jakie niesie podjęcie pewnego skalkulowanego ryzyka...

- Pytanie, pytanie! - To był komisarz bezpieczeństwa publicznego - niski, śniady, ognistooki, rozjuszony.

- Panie komisarzu - zaczął przewodniczący, ale przerwał mu znowu dyskretny szept stenografistki nasłuchującej pilnie przez słuchawki wieści z zewnątrz.

- Panie przewodniczący - wyszeptała - pan Trumie minął już bazę marynarki wojennej. - Roboty odwróciły głowy, żeby spojrzeć na mapę sytuacyjną. Bowling Green, chociaż w paru miejscach jeszcze dymiło, przybrało już w większości barwę błękitu. Ale postrzępiony prostokąt bazy buchał czerwienią i jasnością. W powietrzu rozległ się cichutki elektroniczny poszum, niemal westchnienie.

Roboty odwróciły się od mapy, żeby popatrzeć po sobie.

- Panie przewodniczący! Żądam, aby sekretarz obrony wyjaśnił nam sprawę utraty Grafa Zeppelina oraz 456 eskadry bombowców!

Sekretarz obrony skłonił lekko głowę zwracając się do komisarza bezpieczeństwa publicznego. - Pan Trumie je wyrzucił - oznajmił ze smutkiem.

Zebrane w sali roboty wydały znowu to ciche, elektroniczne brzęczenie.

Rada przystąpiła skwapliwie do przerzucania papierów, a tymczasem wisząca na ścianie mapa sytuacyjna rozbłyskiwała i przygasała, rozbłyskiwała i przygasała. Sekretarz obrony znowu odchrząknął.”„

- Panie przewodniczący, nie ulega wątpliwości, że, eee, brak sprawnego lotnictwa poważnie zaszkodzi, o ile nie zagrozi naszym widokom na pomyślne lądowanie. Niemniej jednak - twierdzę to, panie przewodniczący, z pełną świadomością wniosków, jakie mogę - nie, jakie powinienem! - wyciągnąć z przedstawionego nam, oświadczenia - niemniej jednak, panie przewodniczący, zapewniam, że nasze siły desantowe pomyślnie przeprowadzą lądowanie zaczepne...

- Panie przewodniczący! - rozległ się znowu podniecony szept blond stenografistki. - Panie przewodniczący, pan Trumie jest już w budynku!

Na wiszącej za nią mapie sytuacyjnej Pentagon - budynek, w którym się znajdowali - jarzył się czerwienią.

Prokurator generalny, siedzący najbliżej drzwi, zerwał się z krzesła.

- Panie przewodniczący, słyszę go!

I teraz wszyscy usłyszeli. Z daleka, z głębi korytarza dobiegł jakiś łomot. Cicha detonacja i następny łomot przemieszany z rozwścieczonymi, kłótliwymi, podniesionymi głosami. Potem bliższy już łomot i przeciągły, głośny odgłos miażdżenia.

Dębowe drzwi otworzyły się z impetem sypiąc naokoło drzazgami.

Przez wyważone drzwi wkroczyła do sali wysoka postać ogorzałego mężczyzny w szarej skórzanej kurtce, z pistoletami rakietowymi w dyndających u pasa olstrach, i zatrzymała się w progu wodząc wzrokiem po radzie. Dłonie intruza wisiały tuż nad kolbami pistoletów.

- Pan Anderson Trumie! - wycedził przez zęby przybysz. Odsunął się na bok. Do sali weszła druga męska postać - niższa, jeszcze bardziej ogorzała, kuśtykająca na szczudle z nierdzewnej stali skrywającym laserowe żądło, nosząca taką samą szarą, skórzaną kurtkę i takie same olstra z pistoletami rakietowymi - przystanęła na chwilę w drzwiach, po czym zajęła stanowisko po drugiej ich stronie.

Środkiem do sali posiedzeń wtoczył się ociężale pan Anderson Trumie, żeby odwiedzić swoją radę.

Synek Trumie osiągnął wiek dojrzały.

Mierzył sobie niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, ale wagą zbliżał się do dwustu kilo. Stał tak w drzwiach oparty o pokiereszowaną dębową framugę, tłuste policzki zlewały mu się z szyją, oczy niemal tonęły w tłuszczu oblepiającym jego czaszkę, grube, usiłujące podtrzymać go nogi drżały.

- Wszyscy jesteście aresztowani! - zapiszczał. - Zdrajcy! Zdrajcy!

Wpatrywał się w nich dysząc wściekle. Stali z pospuszczanymi głowami. Mapa sytuacyjna za plecami wianuszka radców pozbywała się z wolna plam czerwieni; to roboty naprawcze, uwijając się gorączkowo, usuwały szkody wyrządzone przez Synka Trumiego.

- Panie Crockett! - wrzasnął piskliwie Synek. - Rozwalić mi tych zdrajców!

Wzzzit-wziiit i dwa pistolety wyskoczyły ze świstem z olster lądując w dłoniach wyższego goryla. Rata-tata-tat i dziewiętnastu radców, podskakując dwójkami i waląc rękami powietrze, padło przebitych na wylot rakietowymi strzałkami.

- Tamtą też! - krzyknął Trumie wskazując na blondynkę o słodkim liczku. Bach. Słodka młoda buzia wykrzywiła się konwulsyjnie i zastygła z tym grymasem; stenotypistka zwaliła się bezwładnie na swój mały stoliczek. Mapa sytuacyjna na ścianie rozjarzyła się znowu, ale słabo, bo cóż znaczy dwadzieścia robotów? Synek skinął na drugiego goryla. Ten, ściskając pod pachą szczudło z nierdzewnej stali, podskoczył gorliwie i wolną ręką objął tłuste ramiona Synka Trumiego.

- No, paniczu - powiedział ze śpiewnym akcentem - wesprzyj się teraz na ramieniu Długiego Johna...

- Uprzątnąć ich - rozkazał ostro Synek. Zepchnął przewodniczącego rady z fotela i z pomocą robotów sam się w nim usadowił. - Zabrać ich stąd i to już, słyszycie? Mam dosyć tych zdrajców. Chcę, żeby robiono, co każę.

- Święta racja, paniczu. Długi John...

- Do roboty! I ty, Davey, też! Chcę zjeść obiad.

- Ma się rozumieć, że pan chce, panie Trumie. Wszystko już przygotowane. - Robot Crockett kopniakiem odsunął z drogi leżącego na podłodze radcę robiąc miejsce procesji robotów-kelnerów wkraczającej właśnie z korytarza do sali.

Synek zaczął jeść.

Jadł, dopóki jedzenie nie stało się torturą, a potem siedział w fotelu szlochając i obejmując rękoma blat stołu do chwili, kiedy znów mógł jeść. Robot Crockett odezwał się z troską w głosie: - Panie Trumie, nie mógłby pan ździebko pofolgować? Wie pan przecież, że stary doktor Ajschylos nie jest kontent, gdy pan za dużo zje.

- Nienawidzę doktora! - powiedział zawzięcie Trumie. Zmiótł talerze ze stołu. Spadły z grzechotem i brzękiem i potoczyły się po podłodze, a on dźwignął się z trudem z fotela i słaniając na nogach podszedł o własnych siłach do okna. - Nienawidzę doktora! - ryknął znowu szlochając i wyglądając cały we łzach przez okno na swoje królestwo z kłębiącą się w dole ciżbą, maszerującymi żołnierzami i dudniącym przybojem. Tłuste ramiona usiłowały zatrząść się z bólu. Miał wrażenie, że w zakamarki jego ciała walą się rozżarzone bloki żużla tnąc wszystko, co napotkają, postrzępionymi krawędziami, krusząc to gorącym ciężarem. - Odprowadźcie mnie - powiedział ze szlochem do robotów. - Zabierzcie mnie od tych zdrajców. Odprowadźcie mnie do mojej kwatery prywatnej.

IV

- Jak sam pan widzi - powiedział Roosenburg - on jest niebezpieczny.

Garrick patrzył ponad wodami zatoki na wyspę North Guardian. - Lepiej obejrzę sobie te taśmy - powiedział. Dziewczyna schwyciła od razu szpule i zaczęła je wkręcać do projektora. Niebezpieczny. Tak, przyznał w duchu Garrick, ten Trumie jest niebezpieczny. Niebezpieczny dla zrównoważonego, stabilnego świata; bo wystarczy tylko jeden Trumie, aby zburzyć tę stabilność. Przez tysiące tysięcy lat społeczeństwo uczyło się tego ostrożnego spaceru po linie. Tak, to była sprawa dla psychika...

A Garrick miał tę przykrą świadomość, że liczy sobie dopiero dwadzieścia cztery lata.

- Gotowe - oznajmiła dziewczyna.

- Niech pan to sobie przejrzy - powiedział Roosenburg. - Potem, kiedy pan już przestudiuje wszystkie taśmy o Trumiem, pokażemy panu coś jeszcze. Jednego z jego robotów. Ale najpierw radzę się zapoznać z materiałem zarejestrowanym na taśmach.

- No, to do dzieła - powiedział Garrick.

Dziewczyna nacisnęła wyłącznik i w kolorze, w trzech wymiarach pojawiło się przed nim w miniaturze całe życie Andersena Trumie.

Roboty mają oczy; a gdzie udają się roboty, tam podążają za nimi oczy Robota Centralnego. A roboty kręcą się wszędzie. Szpula z taśmą zawierającą historię życia Synka Trumiego pochodziła właśnie z archiwów Robota Centralnego.

Taśmy odtwarzane były na kulistej przeglądarce o wysokości dwudziestu centymetrów, na kryształowej kuli zaglądającej w przeszłość. Najpierw pojawiły się obrazy zarejestrowane oczyma robotów z pokoju dziecinnego Synka Trumiego. Samotny chłopczyk dwadzieścia lat temu, zagubiony w ogromnym pokoju.

- Odrażające! - wzdrygnęła się Kathryn Pender marszcząc nos. - Jak ludzie mogli tak żyć?

- Proszę mi nie przeszkadzać w oglądaniu - upomniał ją Garrick. - To ważne. - Postać małego chłopca w kuli roztrąciła kopniakiem zabawki i rzuciła się ze szlochem na ogromne łoże. Garrick przymrużył oczy, zmarszczył czoło i wyciągnął rękę usiłując nawiązać kontakt... Miał trudności. Tak, taśmy pokazywały fakty obiektywne, ale psychika interesowała subiektywna rzeczywistość kryjąca się za tymi faktami. Kopie swoje zabawki. Tak, ale dlaczego? Bo ma ich dosyć - a dlaczego ma ich dosyć? Bo go przerażają? Kopie swoje zabawki. Bo... bo są to niewłaściwe zabawki? Kopie - nienawidzi ich! Nie chce ich! Chce...

W kulistej przeglądarce rozbłysło niebieskawe światło. Garrick zamrugał oczyma i podskoczył; i to był koniec tego odcinka.

Kolory płynęły i nagle utrwaliły się w jasny obraz. Anderson Trumie - młodzieniec. Garrick rozpoznał po chwili tę scenę - to było tutaj, na Fisherman’s Island, jakieś przyjemne miejsce z widokiem na wodę. Bar, a w jego głębi pryszczaty, dwudziestoletni Anderson Trumie wpatrzony ponuro w pustą szklankę. Obraz zarejestrowany został oczyma robota barmana.

Anderson Trumie chlipał.

I znowu był to tylko fakt obiektywny, a jaki fakt krył się za tym faktem? Trumie pił, pił. Dlaczego? Picie, picie. Z nagłym poczuciem szoku Garrick zorientował się, co to za drink - złoty, musujący płyn. Nieoszałamiający. Nieuzależniający! Trumie nie był pijakiem, coś innego kazało mu pić, pić, koniecznie pić, w żadnym przypadku nie przestawać pić, bo inaczej...

I znowu niebieski rozbłysk.

To nie był jeszcze koniec; taśmy przedstawiały Trumiego gromadzącego zachłannie dzieła sztuki, Trumiego dekorującego pałac, Trumiego w podróży dookoła świata i Trumiego powracającego na Fisherman’s Island.

I to był już koniec.

- Oto jego akta - odezwał się Roosenburg. - Oczywiście, jeśli pragnie pan obejrzeć jeszcze surowe, nieopracowane taśmy, możemy postarać się u Robota Centralnego o ich udostępnienie, ale...

- Nie. - W tej sytuacji najlepiej było trzymać się z dala od Robota Centralnego; podobnych wyłączeń mogło być więcej, a czasu brakowało. Poza tym coś zaczynało mu już świtać.

- Puśćcie jeszcze raz pierwszą taśmę - poprosił Garrick. - Wydaje mi się, że tam chyba jest coś...

Garrick wypełnił formularz zamówienia i wręczył go Kathryn Pender. Dziewczyna zerknęła na arkusik, uniosła brwi, wzruszyła ramionami i wyszła go zrealizować.

Zanim wróciła, Roosenburg zaprowadził Garricka do pokoju, w którym skuty łańcuchami leżał pojmany robot Trumiego.

- Odłączył się od Robota Centralnego - mówił Roosenburg. - Chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, co to oznacza. Niech pan sobie wyobrazi! Nie tylko zbudował dla siebie całe miasto, ale i własną centralną sterownię robotów!

Garrick popatrzył na robota. Był to rybak, a przynajmniej tak utrzymywał Roosenburg. Niskiego wzrostu, smagły, czarnowłosy, i całkiem możliwe, że gdyby woda nie przylepiła ich do czaszki, włosy te byłyby kędziorowate. Robot był jeszcze mokry po szamotaninie, w wyniku której wylądował w wodzie, a ostatecznie w rękach Roosenburga.

Roosenburg przystąpił już do pracy. Garrick starał się myśleć o robocie jak o maszynie, ale nie było to łatwe. Robot do złudzenia przypominał człowieka - gdyby nie kryształ i miedź, które ukazały się po zdjęciu potylicy.

- To tak samo trudne jak operacja mózgu - mruknął Roosenburg pracując szybko i nie podnosząc wzroku. - Musiałem zewrzeć przewody wejściowe nie naruszając przy tym równowagi elektronicznej...

Cyk, cyk. Odpadła miedziana spiralka i Roosenburg pochwycił ją pincetką. Ręce i nogi rybaka wierzgnęły gwałtownie jak kończyny żaby podłączone do ogniwa galwanicznego.

Kathryn Pender powiedziała:

- Znaleźli go dzisiaj rano, gdy zarzucał sieci na zatoce śpiewając O Sole Mio. Jest na pewno z North Guardian.

Nagle światło zamigotało i przy żółkło, po czym powróciło do normalnej jasności. Garrick wstał i podszedł do okna. North Guardian majaczyła jaśniejszą plamką, tam gdzie niebo styka się z wodą.

Pstryk, cyk. Robot-rybak zaczął śpiewać:

Tune le serre, dupo quel fanal, Dietro la caserma, in staro ed...

Pstryk. Roosenburg mruknął coś pod nosem nie przerywając pracy. Kathryn Pender podeszła do okna i stanęła obok Garricka.

- Sam pan teraz widzi - powiedziała.

Garrick wzruszył ramionami. - Trudno go za to winić.

- A ja go winie! - zaperzyła się. - Mieszkam tu od urodzenia. Fisherman’s Island stanowiła zawsze atrakcję turystyczną - nic dziwnego, było tu pięknie. A niech pan spojrzy na nią teraz. Windy nie działają. Nie ma światła. Zniknęły praktycznie wszystkie nasze roboty. Części zamienne, materiały budowlane, wszystko - wszystko to jest teraz na North Guardian! Nie ma dnia, Garrick, żeby nie odpłynęło na północ kilka barek transportowych wyładowanych towarem po brzegi, bo on tego żąda. Winić go? Ja bym go zabiła! Cyk. Wrmpstryk. Rybak uniósł głowę i zaintonował:

Forsę dommani, piangerai. E dopo tu, sorriderai... Pstryk. Sonda Roosenburga odsłoniła mały czarny krążek.

- Kathryn, obejrzyj to, dobrze? - odczytał z krążka numer seryjny i odłożył sondę. Stał wyłamując sobie palce i przypatrując się z irytacją nieruchomej postaci.

Garrick podszedł do niego. Roosenburg wskazał ruchem głowy rybaka.

- Grzebanie w ich bebechach to zajęcie dla robota. Widzi pan, Trumie dysponuje własnym centrum sterowania. Muszę go teraz przestroić na zakres kontynentalnej podstacji sterującej, ale tak, żeby jego układy odbiorcze pozostały dostrojone na poziomie symbolicznym do stacji z North Guardian. Rozumie pan, o czym mówię? Będzie myślał z North Guardian, ale działał zgodnie z instrukcjami z kontynentu.

- Jasne - powiedział Garrick nic nie rozumiejąc.

- A to cholernie skomplikowana robota. W tych kukłach nie ma zbyt wiele miejsca... - Nie odrywając wzroku od nieruchomej postaci sięgnął znowu po sondę.

Wróciła Kathryn Pender z kartą perforowaną w ręku., - Tak, to był jeden z naszych. Pracował w charakterze pomocnika kelnera w bufecie klubu plażowego. - Skrzywiła się. - A żeby tego Trumiego!

- Trudno go za to winić - zauważył roztropnie Garrick. - Starał się tylko dobrze wywiązywać ze swych obowiązków. Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem.

- On jest tylko... - zaczęła; ale Roosenburg przerwał jej tryumfalnym okrzykiem.

- Mam! No, kochany, siadaj i opowiadaj nam, co knuje teraz Trumie!

- Jak pan każe, szefie - odezwał się posłusznie rybak. - Co chcecie wiedzieć?

Spytali o wszystko, co chcieli wiedzieć, a robot, niczego nie ukrywając, niczego nie dodając od siebie, odpowiedział na wszystko, o co pytali.

Opowiadał im o Andersenie Trumie, królu własnej wyspy, patologicznym konsumencie.

Było to jak echo starych złych czasów Wieku Obfitości, kiedy to świat dusił się pod nieprzerwanym, uporczywym napływem wszelakiego rodzaju dóbr ze zautomatyzowanych fabryk, a desperacki wyścig między konsumpcją i produkcją nadwyrężał ludzką wytrzymałość. Ale nakaz dla Trumiego wypływał nie od społeczeństwa, a z niego samego. Konsumuj! polecał mu jakiś wewnętrzny głos; Korzystaj! krzyczał. Pożeraj! komenderował. A Trumie heroicznie stosował się do tych poleceń.

Z tego, co opowiadał im rybak, obraz rysował się ponury. Na North Guardian stawały pod broń armie, po jej wodach przybrzeżnych krążyły floty wojenne. Anderson Trumie przechadzał się pośród swoich tworów niczym tłusty bóg, niszcząc i rządząc. W tym, co mówił rybak, Garrick dostrzegał jakąś prawidłowość. Trumie uważał się za Hitlera, Hoovera i Dżyngis Chana w jednej osobie; był dyktatorem montującym machinę wojenną, naczelnym konstruktorem tworzącym potężne państwo. Był wojownikiem.

- Bawił się ołowianymi żołnierzykami - powiedział Garrick, a Roosenburg i dziewczyna skinęli głowami.

- Problem w tym - zagrzmiał Roosenburg - że przestał się bawić. Floty inwazyjne, Garrick! Jemu już za ciasno na North Guardian, on chce zagarnąć resztę kraju!

- Nie można go za to winić - powiedział po raz trzeci Garrick i wstał. - Pozostaje pytanie - dodał - co z tym zrobić?

- Po to pan tu jest - przypomniała mu Kathryn Pender.

- No dobrze - zgodził się Roger Garrick. - Zapomnijmy o ołowianych żołnierzykach; to znaczy qua żołnierzykach. Zapewniam was, że nie wyrządzą nikomu krzywdy. Roboty tego nie potrafią.

- Wiemy o tym - ucięła krótko Kathryn.

- Problem w tym, jak położyć kres wyczerpywaniu przez Trumiego zasobów światowych. - Zagryzł usta. - Zgodnie z informacjami, jakich udzieliła mi Kontrola Rejonowa, pierwszy plan polegał na pozostawieniu go w spokoju; mimo wszystko nadal jest mnóstwo dla każdego. Czemu więc nie machnąć ręką na wybryki Trumiego? Ale nie za bardzo to wyszło.

- Ma pan całkowitą rację - przyznała zgryźliwie Kathryn Pender.

- Nie, nie - nie na waszym lokalnym poziomie - sprostował szybko Garrick. - Mimo wszystko, co znaczy kilka tysięcy robotów, urządzenia warte kilkaset milionów dolarów? Możemy nasycić ten rejon sprzętem w przeciągu tygodnia.

- A w przeciągu następnego tygodnia - huknął Roosenburg.

- Trumie znowu nas z niego ogołoci!

Garrick skinął głową. - W tym rzecz - przyznał. - Nie wygląda na to, żeby istniała dla niego jakaś granica nasycenia. A jednak... nie możemy tak po prostu odmówić realizacji jego zamówień. Z punktu widzenia lekarza, którym przecież jestem, stworzyłoby to bardzo zły precedens. Zaszczepiłoby pewien niepokój w umysłach wielu osób - w umysłach, które w określonych okolicznościach mogłyby później nie utrzymać niezawodnej stabilności w obliczu braku stabilnego, pewnego źródła wszystkiego, czego na żądanie zapragną. Mówiąc Trumiemu „nie” otwieramy drzwi do pewnych potężnych, niezgłębionych zakamarków umysłu ludzkiego. Chciwość. Zachłanność. Duma z posiadania...

- A więc co zrobimy? - krzyknęła Kathryn Pender.

- Jest tylko jedno wyjście - powiedział z ociąganiem Garrick.

- Przejrzę jeszcze raz akta Trumiego, a potem wybiorę się na North Guardian.

Roger Garrick był aż nadto świadomy faktu, ze ma dopiero dwadzieścia cztery lata. Nie robiło to wielkiej różnicy. W obliczu drażliwego zadania, przed którym teraz stał, wątpliwości co do sukcesu mieliby najstarsi i najbardziej doświadczeni lekarze z Kontroli Rejonowej.

Zaczęli o świcie. Wokół, z morza, unosiły się opary, a pod kesonem mruczał cichutko mały bateryjny silniczek ich motorówki.

Garrick siedział wybijając rytm palcami na pudełku z ich sprzętem inwazyjnym, a dziewczyna sterowała.

Znajdujące się w pudełku akcesoria warsztaty z Fisherman’s Island wytwarzały przez całą noc - nie dlatego, że ich wytworze-nie nastręczało trudności, ale dlatego, że była to zła noc. Wielkie rzeczy działy się na North Guardian; dwa razy na prawie całą godzinę zanikało zasilanie, ponieważ zapotrzebowanie na energię na liniach biegnących do North Guardian pochłaniało wszystko, czego mogła dostarczyć sieć energetyczna.

Gdy dotarli na odległość głosu od portu wojennego, słońce stało już wysoko.

Roboty uwijały się jak w ukropie; port kipiał aktywnością. Wysoka na dwa i pół metra suwnica opuszczała pracowicie prefabrykowany pokład bojowy na kadłub trzymetrowego lotniskowca. Tuż przed dziobem ich motorówki kołysał się na kotwicy ścigacz torpedowy - naturalnej wielkości, nie w skali. Kathryn wyminęła go ignorując nawoływania robota-podporucznika stojącego przy relingu.

Obejrzała się przez ramię na Garricka; na jej twarzy malowało się napięcie. - Wszędzie tu... wszędzie tu groch z kapustą.

Garrick skinął głową. Okręty wojenne były wielkości modeli, małe łodzie wielkości naturalnej. W mieście za portem wojennym, iglica Empire State Building stykała się niemal z sąsiadującym z nią Pentagonem. Pół kilometra dalej z brzegu strzelał w niebo most wiszący, urywający się nagle nad otwartą wodą po przebiegnięciu tysiąca metrów.

Wytłumaczenie tego było dosyć oczywiste - nawet dla psychika tuż po szkole, realizującego swoje pierwsze prawdziwe zlecenie. Trumie usiłował rządzić światem bez niczyjej pomocy, a tam, gdzie w jego pojęciu, jaki ten świat ma być, występowały luki, objawiały się takie właśnie rezultaty. „Dajcie mi okręty wojenne”, rozkazywał swoim robotom-zaopatrzeniowcom, a oni wynajdywali jedyne okręty wojenne na świecie, jakie można było skopiować - miniaturowe modele-zabawki w niewielkiej skali wciąż jeszcze cieszące się wielkim wzięciem u dzieci. „Dajcie mi lotnictwo!” i już w pośpiechu gromadzono tysiąc modeli bombowców. „Zbudujcie mi most!”, ale może zapomniał powiedzieć dokąd.

- Szybciej, Garrick!

Garrick potrząsnął głową i skupił się na otaczającym go świecie.

Kathryn Pender stała na szarym stalowym pomoście i owijała cumę ich motorówki wokół czegoś, co wyglądało na lufę baterii nabrzeżnej, ale miało tylko półtora metra długości. Garrick pochwycił swoje małe pudełko i zeskoczył na pomost stając obok niej. Odwróciła się i spojrzała na miasto...

- Zaczekaj chwilę - otworzywszy pudełko wyjął z niego dwie małe kartonowe plakietki. Odwrócił ją za ramię i szpilkami z pudełka przypiął jej jedną z plakietek do pleców.

- Teraz ja - powiedział odwracając się do niej plecami. Odczytała z powątpiewającą miną tekst wypisany na tekturze:

JESTEM SZPIEGIEM!

- Garrick - zaczęła - na pewno wiesz, co robisz?

- Przypinaj! - Wzruszyła ramionami i przypięła plakietkę do fałd jego kurtki. Ramię w ramię wkroczyli na teren cytadeli nieprzyjaciela.

Zgodnie z informacjami uzyskanymi od rybaka Trumie mieszkał na południe od Pentagonu w zamku z piernika. Dostanie się tam było dla większości robotów niemożliwe. Miasto przylegające do murów zamku było królestwem Trumiego, który włóczył się po nim doglądając, wprowadzając zmiany, niszcząc i przebudowując. Ale wnętrza zamku stanowiły jego kwaterę prywatną; jedynymi robotami, które mogły się poruszać swobodnie zarówno na zewnątrz zamku, jak i po jego wnętrzach, byli członkowie jego gwardii przybocznej.

- To - powiedział Garrick - musi być jego kwatera prywatna.

Rzeczywiście, wznosił się przed nimi zamek z piernika. „Piernik” imitowały kamień, gargulce i filary; zamek otaczała fosa, nad którą przerzucony był most zwodzony strzeżony przez roboty-strażników z wygiętymi strzelbami, w tunikach i futrzanych czapach wysokich na metr. Most zwodzony był podniesiony, a strażnicy stali na baczność.

- Przeprowadźmy zwiad - powiedział Garrick. Był nieprzyjemnie świadomy faktu, że każdy robot, którego mijali - a mijali ich tysiące - odwraca się, żeby odczytać napisy na ich plecach. Ale o to przecież chodziło, nieprawdaż? Nie było ani cienia szansy, żeby ktoś przemknął się przez miasto niezauważony. Jedynym sposobem było dopasowanie się do jakiegoś schematu, a szpiedzy na pewno mieli w tym schemacie swoje miejsce. Czyż mogło być inaczej?

Garrick machnął ręką na rodzące się wątpliwości i kroczył śmiało przed Kathryn naokoło piernikowego pałacu.

Jedyna droga do środka wiodła poprzez most zwodzony.

Przystanęli poza polem widzenia strażników.

- Wejdziemy - powiedział Garrick. - Gdy tylko znajdziemy się w środku, włożysz swój kostium.

Wręczył jej pudełko. - Wiesz, co robić. Musisz się tylko postarać, żeby choć przez chwilę siedział cicho, kiedy będę do niego mówić.

- Garrick - powiedziała dziewczyna głosem pełnym zwątpienia. - Czy to się uda?

- Skąd, u diabła, mam wiedzieć - wybuchnął Garrick. - Przejrzałem akta Trumiego i znam wszystkie fakty z jego dzieciństwa - kiedy to wszystko się zaczęło. Ale dotarcie do niego - rozmowa z chłopcem tkwiącym w ciele mężczyzny - wymaga czasu, Kathryn, a my nie mamy tego czasu zbyt wiele. A więc...

Ujął ją za łokieć i ruszyli w stronę strażników. - Wiesz więc, co masz robić? - spytał.

- Mam nadzieję, że tak - szepnęła Kathryn. Sprawiała teraz wrażenie bardzo małej, bardzo młodej.

Przemaszerowali szerokim białym chodnikiem, obok nieruchomych strażników...

Coś zbliżało się w ich kierunku z przeciwka. Kathryn przystanęła.

- Idziemy! - mruknął ponaglająco Garrick.

- Nie, spójrz! - wyszeptała. - Czy to... czy to Trumie?.

Spojrzał.

To był Trumie we własnej osobie. To był Anderson Trumie, cała ludzka populacja najbardziej zatłoczonej wyspy na świecie. Z jednej strony podtrzymywała go wysoka, ogorzała postać, z drugiej strony pomagała mu iść postać przysadzista i ogorzała. Spojrzeli na jego twarz; był to horror utopiony w tłuszczu. Nalane, mokre od łez policzki podrygiwały miarowo. Oczy spozierały z przerażeniem na świat, który sam stworzył.

Podpierany przez swych goryli przetoczył się obok nich. A potem Anderson Trumie zatrzymał się.

Odwrócił swoją błyszczącą od tłuszczu twarz i odczytał napis na plecach dziewczyny. Jestem szpiegiem. Wpatrywał się w nią z wściekłością, ściskając kurczowo ramię robota-Crocketta i z trudem chwytając oddech.

Garrick odchrząknął. Plan doprowadził go do tego miejsca, a potem była w nim luka. Musiała istnieć jakaś luka. Życiorys Trumiego przechowywany w archiwach Roosenburga powiedział mu, jak dotrzeć do tego’ człowieka. Ale brakowało jakiegoś ogniwa. Był pacjent i był psychik, który mógł tego pacjenta wyleczyć; a rozpoczęcie kuracji zależało od Garricka.

- Hej, wy! - krzyknął Trumie piskliwym głosikiem. - Kim jesteście? Gdzie wasze miejsce?

Zwracał się do dziewczyny. Stojący obok niego robot-Crockett mruknął: - Znaczy się, ona jest szpiegiem, panie Trumie. Widzi pan ten napis na jej plecach?

- Szpieg? Szpieg? - drżące wargi wygięły się w grymasie wściekłości. - Przeklęta, czy ty jesteś Mata Hari? Co tu robisz? Ucharakteryzowała się - dodał głosem pełnym skargi zwracając się do robota-Crocketta. - Ona nie jest stąd. Powinna być w haremie. Rusz się, Crockett, odprowadź ją tam.

- Zaczekaj! - krzyknął Garrick, ale robot-Crockett był szybszy. Trzymał już Kathryn Pender za rękę.

- Chodź ze mną - wycedził przez zęby i pociągnął ją za sobą przez most zwodzony. Obejrzała się przez ramię na Garricka i przez chwilę wydawało się, że chce coś powiedzieć. Potrząsnęła jednak tylko głową, jak gdyby wydawała jakiś rozkaz.

- Kathryn! - krzyknął za nią Garrick. - Trumie, zaczekaj chwilę. To nie Mata Hari!

Nikt go nie słuchał. Kathryn Pender zniknęła w kwaterze prywatnej. Trumie, wspierając się ciężko na ramieniu utykającego robota-Silvera, podążył w ślad za nią.

Garrick, ochłonąwszy nieco, rzucił się w pogoń...

Jak spod ziemi wyrośli przed nim strażnicy w szkarłatnych opończach i w kołyszących się na głowach czapach; skrzyżowawszy małe wygięte strzelby zagrodzili mu drogę.

- Na bok! - wrzasnął. - Zejść mi z drogi! Jestem człowiekiem, nie widzicie, baranie łby? Musicie mnie przepuścić!

Nawet na niego nie spojrzeli; próba przedarcia się przez nich była jak próba przejścia przez ścianę poruszającej się, dźgającej stali. Naparł na nich, ale go odepchnęli; chciał ich obiec bokiem, ale znowu wyrośli przed nim. To było beznadziejne.

A stało się jeszcze bardziej beznadziejne, kiedy ujrzał, że most zwodzony za plecami strażników został podniesiony.

VI

Synek Trumie zwalił się na fotel jak fala tranu zalewająca pokład statku wielorybniczego.

Chociaż nie uczynił żadnego znaku, natychmiast ruszyła procesja usługujących mu robotów. Wszedł starszy kelner zginając się w wyszukanych ukłonach i gestykulując z gracją rękoma; wkroczył podkomorzy pobrzękujący naszyjnikiem kluczy, niosący wina w wypełnionych lodem wiaderkach. Weszły urocze roboty-kelnerki i sztywni roboty-stewardzi z tacami i wazami, talerzami, miseczkami i filiżankami. Rozstawili przed nim przyniesione jadło - kilkanaście dań - i Synek zaczął jeść. Żarł jak wieprz, dławiąc się, wpychając w siebie, bo poza jedzeniem nie istnieje nic. Jadł przy cichym akompaniamencie westchnień i pojękiwań; część jedzenia osoliły mu łzy bólu cieknące z oczu, a trzęsące się ręce rozlały trochę wina. Ale jadł. Nie po raz pierwszy tego dnia i nie po raz dziesiąty.

Jedząc Synek Trumie szlochał. Nie zdawał już sobie nawet sprawy, że szlocha. W jego wnętrzu zionęła pustka, którą musiał wypełnić, musiał wypełnić; wokół niego roztaczał się bezkresny świat, który musiał zaludnić i zabudować, i wyposażyć - i wykorzystywać. Jęknął do siebie. Dwieście kilo mięsa i słoniny, a on musi to włóczyć z jednego końca wyspy na drugi co godzinę każdego dnia bez chwili spoczynku, bez chwili wytchnienia! Powinno istnieć takie miejsce, powinna być taka chwila, kiedy mógłby odpocząć. Kiedy mógłby zasnąć bez snów, zasnąć nie budząc się po zaledwie kilku godzinach z nieprzepartą żądzą jedzenia i korzystania, korzystania i jedzenia... A tu wszystko nie tak, jak trzeba! Roboty tego nie rozumiały. Nić starały się nawet zrozumieć, nie myślały samodzielnie. Niech tylko spuści na jeden dzień z oczu któregoś z nich i zaraz wszystko toczy się nie tak, jak trzeba. Trzeba mieć je wszystkie na oku jak wyspa długa i szeroka, kontrolując, nadzorując i wydając rozkazy - tak, i niszcząc, żeby odbudowywać, wciąż i wciąż!

Jęknął znowu i odepchnął od siebie talerz.

Odpoczywał wspierając się tłustym czołem o blat stołu i czekał, a tymczasem jego wnętrzności targał wciąż ból, który w końcu stał się bólem do zniesienia. Powoli, z wysiłkiem podźwignął głowę, odpoczywał przez chwilę, po czym przysunął sobie nowy talerz i znowu zaczął jeść...

Po jakimś czasie przerwał. Nie dlatego, że już nie chciał jeść, ale dlatego, że już nie mógł.

Był skonany, ale coś nie dawało mu spokoju - jeszcze jeden szczegół, który trzeba sprawdzić, jeszcze jedna rzecz, która wyglądała nie tak, jak trzeba. Hurysa z mostu zwodzonego. Nie powinna przebywać poza terenem kwatery prywatnej. Powinna oczywiście siedzieć w haremie. Nie chodziło o to, że miało to jakieś znaczenie, z wyjątkiem poczucia porządku Synka Trumiego. Swojego czasu hurysy z haremu wykorzystywane były zgodnie z przeznaczeniem, ale czasy te dawno, dawno minęły; teraz stanowiły mienie ruchome, koło którego trzeba chodzić i pilnować, żeby było jak trzeba; które trzeba wymienić, jeśli ulegnie zużyciu, zniszczyć, jeśli nie będzie takie, jak trzeba. Ale tylko mienie, jak mieniem była cała North Guardian - jak mieniem będzie cały świat, jeśli mu się - uda.

Ale mienie nie powinno być nie takie, jak trzeba.”

Dał znak Crockettowi-robotowi i wspierając się na nim ruszył długim tarasowym holem w kierunku haremu. Usiłował sobie przypomnieć wygląd tamtej hurysy. Miała na sobie zwiewną czerwoną bluzkę i krótką czerwoną koszulę, tego był niemal pewien, ale twarz... Miała oczywiście twarz. Ale Synek zatracił umiejętność zapamiętywania twarzy. Ta miała jakąś inną twarz, ale nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego odniósł takie wrażenie. Tak, ale bluzka i koszula były czerwone, tego był prawie pewien. I niosła coś w pudełku. A to też było dziwne.

Zaczął trochę szybciej przelewać swoje cielsko z nogi na nogę, bo teraz był już pewien, że coś jest nie tak.

- To już harem, panie Trumie - oznajmił towarzyszący mu robot. Wyzwolił się delikatnie od ciężaru Trumiego, podskoczył szybko’ do drzwi i przytrzymał je otworem.

- Zaczekaj tu na mnie - rozkazał Synek i wtoczył się kaczym chodem na pokoje haremu. Kiedyś tak urządził harem, że znajdując się tu nie potrzebował pomocy; wzdłuż ścian biegły poręcze umieszczone na takiej wysokości, aby mogły je łatwo uchwycić jego pulchne dłonie, odległości były niewielkie, bo pokoje blisko ze sobą sąsiadowały. Zatrzymał się i zawołał przez ramię: - Czekaj tam, skąd będziesz mnie mógł usłyszeć. - Przyszło mu do głowy, że jeśli hurysa-robot znajdowała się w nie takim, jak trzeba stanie, to do zaprowadzenia porządku potrzebne mu będą pistolety Crocketta.

Gdy wchodził na główne patio, chór żeńskich głosów buchnął pieśnią. Gromadka ślicznotek w prześwitujących szatach, zebrana wokół fontanny, przywitała wtaczającego się Synka Trumiego powłóczystymi spojrzeniami.

- Stulić dzioby! - rozkazał. - Marsz do pokoi. - Pochylając głowy hurysy, jedna za drugą, wślizgnęły się do swoich izdebek.

Ani śladu czerwonej bluzki i czerwonej koszuli. Posapując rozpoczął obchód pokoików zaglądając do każdego z nich.

- Halo, Synku - szepnęła gibka Theda Bara przeciągając się na dywaniku ze skóry leoparda, ale minął ją bez słowa. - Kocham cię! - krzyknęła za nim Neil Gwynn. - Chodź do mnie! - rozkazała Kleopatra, ale i na nią nie zwrócił uwagi. W dalszej kolejności przeszedł niewzruszony obok Madame Dubarry i Marilyn Monroe, minął Moll Flanders i Helenę Trojańską. Ani śladu hurysy w czerwieni...

I nagle dostrzegł ślady. Nie widział hurysy, ale zobaczył ślady jej obecności; na podłodze, porzucone i puste, leżały czerwona bluzka i czerwona koszula.

- Ty! Gdzie jesteś? - wysapał Synek. - Wyjdź tu, żebym cię widział!

Nikt Synkowi nie odpowiedział. - Wyłaź! - zawył. I nagle zamarł. Otworzyły się drzwi i ktoś z nich wyszedł: nie hurysa, nie kobieta; postać pozbawiona seksu, ale wyładowana miłością, postać pluszowego misia dorównująca wzrostem samemu pękatemu Synkowi Trumiemu, tak jak on człapiąca kaczym chodem, z wyciągniętymi do niego wałeczkowatymi łapami.

Synek nie wierzył własnym oczom. Niedźwiadek był nieco ciemniejszy niż jego Miś. Był sporo wyższy od Misia. Ale niezaprzeczalnie, niewątpliwie, we wszystkim, co się liczyło, był to... - Miś - wyszeptał Synek Trumie i pozwolił puszystym łapom otoczyć swoje dwieście kilo.

Zniknęło dwadzieścia lat. - Nie pozwolili mi ciebie mieć - powiedział Synek do misia; a miś odezwał się melodyjnie i ciepło:

- Już dobrze. Synku. Teraz możesz mnie mieć. Synku. Możesz mieć wszystko. Synku.

- Zabrali cię - wyszeptał przypominając sobie. Zabrali pluszowego misia; nigdy tego nie zapomniał. Zabrali go i byli źli. Matka była zła, a ojciec się wściekał; besztali małego chłopca, krzyczeli na niego i straszyli. Czy nie wie, że są biedni, i chce ich ‘do reszty zrujnować, i co się z nim dzieje, że chce się bawić głupimi wypchanymi robotami swojej młodszej siostrzyczki, pomimo że jest już właściwie na tyle duży, żeby korzystać z dóbr przeznaczonych dla dorosłych.

Ta noc była koszmarem z zebranymi w kółko nachmurzonymi, smutnymi robotami i płaczącą dziewczynką; a koszmarem nie uczyniło tej nocy łajanie - nie raz go już besztano - ale niepokój, strach i prawie panika w głosach rodziców. Bo to, czego się dopuścił, zrozumiał to teraz, nie było już dziecięcym przewinieniem; to był wielki grzech, zaniedbanie w konsumowaniu swego przydziału...

I trzeba było ponieść karę. Pierwszą karą było dodatkowe przyjęcie urodzinowe; drugą był... wstyd. Synek, niespełna dwunastoletni, poznał smak wstydu i poniżenia. Wstyd to niewielka rzecz, ale ten, kto go odczuwa, robi się od tego jeszcze mniejszy. Wstyd. Roboty przestrojono tak, aby go lekceważyły. Zaraz po przebudzeniu stawał się obiektem kpin i docinków; z ulgą kładł się do łóżka. Nawet młodsza siostrzyczka sepleniąc wymieniała katalog jego przewinień. Nie starasz się. Synku i Nic cię nie obchodzi, Synku i Strasznie nas zawiodłeś. Synku. I w końcu uwierzył w to wszystko; bo Synek w wieku lat dwunastu stał się tym, czym uczynili go dorośli.

A uczynili go... „neurotykiem”, to właściwe określenie; ładnie brzmiące słowo oznaczające okropne rzeczy, takie jak strach, niepokój i ciągłe samooskarżanie...

- Nie martw się - szepnął pluszowy miś. - Nie martw się, Synku. Możesz mnie mieć. Możesz mieć tylko to, co chcesz. Nie musisz mieć niczego więcej...

VII

Garnek miotał się po korytarzach kwatery prywatnej jak tygrys w klatce. - Kathryn! - wrzeszczał. - Kathryn Pender! - W końcu znalazł drogę do środka, niestrzeżoną, zapomnianą. Ale zajęło to trochę czasu. Był zaniepokojony - Kathryn! - Roboty zerkały na niego dziwnie, z zatroskaniem, i co chwila zastępowały mu drogę, ale roztrącał je ze złością. Nie przeciwstawiały mu się, naturalnie - który robot skrzywdziłby człowieka? Ale od czasu do czasu przemawiały do niego, bo Pan Trumie nie życzył sobie, aby ktokolwiek prócz niego szalał niszcząc po wyspie North Guardian. Ignorował je. - Kathryn! - zawołał. - Kathryn!

Nie sądził, aby Trumie był niebezpieczny.

- On nie jest niebezpieczny - wmawiał sobie uporczywie. Osobowość Trumiego przedstawiona była jasno w aktach dostarczonych przez Roosenburga. Nie można go było winić i nie chciał nikomu zaszkodzić. Był kiedyś małym niegrzecznym chłopcem, który starał się poprawić konsumując, jak najwięcej konsumując; wpędził się tym w obsesję, a potem zmieniono przepisy. Koniec reglamentacji; koniec przymusowej konsumpcji, bo roboty przejęły od ludzkości drugi koniec rogu obfitości, a więc zmieniono przepisy..1.

I być może pan Trumie wiedział o zmianie przepisów, ale Synek nie. To Synek, niegrzeczny chłopczyk usiłujący się poprawić, stworzył wyspę North Guardian...

I to Synek był właścicielem kwatery prywatnej oraz wszystkiego, co się w niej znajdowało - włącznie z Kathryn Pender.

- Kathryn! - zawołał ochryple Garrick - jeśli mnie słyszysz, odezwij się!

A wydawało się to takie proste. Środkiem, który mógł zachwiać obsesją Trumiego, był pluszowy miś; dać mu pluszowego misia - albo może kostium pluszowego misia wytworzony w nocy przez, fabryki Fisherman’s Island z dziewczyną nazwiskiem Kathryn Pender w środku - i niech usłyszy ze źródła, któremu mógł zaufać, długo oczekiwaną wiadomość, że nie trzeba się już wysilać, że przymusowa konsumpcja może mieć swój kres. Perswazja mogła to wyjaśnić; ale tylko pod warunkiem, że Trumie będzie skłonny jej wysłuchać.

- Kathryn! - ryczał Roger Garrick gnając przez komnatę luster i rzeźbionych figur. Bo jeśli Trumie nie zechce słuchać, gdyby akta się myliły i pluszowy miś nie był kluczem...

No cóż, wtedy pluszowy miś będzie dla Trumiego tylko robotem. A Trumie niszczył je z upodobaniem.

- Kathryn! - krzyknął Roger Garrick pędząc z tupotem przez cichy pałac; i wreszcie usłyszał coś, co mogło być odpowiedzią.’ Przynajmniej był to głos - a do tego, głos dziewczęcy. Znajdował się przed korytarzem prowadzącym do sali z fontanną i pogrążonymi w milczeniu robotami-kobietami obserwującymi go w bezruchu. Głos dochodził z małego pokoiku. Podbiegł do drzwi.

To były te drzwi.

W środku Trumie, dwieście kilo słoniny, leżał na marmurowej kanapie wyścielonej materacem z gumowej pianki, trzymając spasioną głowę na kolanach...

Pluszowego misia. A właściwie Kathryn Pender przebranej w kostium pluszowego misia, wyciągającej przed siebie wałeczkowate nóżki i poklepującej go niezdarnie wałeczkowatymi łapkami. Przemawiała do niego łagodnie i pocieszająco. Mówiła mu to, czego powinien się dowiedzieć - że dosyć już zjadł, że dosyć już wykorzystał, że skonsumował już tyle, iż zasłużył sobie na’ powszechny szacunek i zaprzestanie konsumpcji.

Garrick sam nie zrobiłby tego lepiej.

To był widok z baśni - dziecko uspokajane przez swoją zabawkę. Ale ten widok nie pasował zbytnio do otoczenia, bo seraj urządzony był na bladofioletowo i różowo, a wszędzie wisiały frywolne obrazki.

Synek Trumie obrócił kiwającą się głowę i spojrzał z ukosa na Garricka. W jego małych przerażonych oczkach nie było już troski.

Garrick cofnął się.

Na razie nie był tu potrzebny. Niech Trumie odpocznie chwilę, jak nie odpoczywał już od lat. Potem psychik będzie mógł się włączyć tam, gdzie dziewczyna już nie podoła; ale na razie Trumie wreszcie odpoczywał.

Miś podniósł wzrok na Garricka i w jego jasnoniebieskich oczach, oczach należących do dziewczyny imieniem Kathryn, Garrick dostrzegł cień tryumfu i - współczucia.

Garrick skinął głową i wyszedł, żeby usunąć roboty z North Guardian.

Synek Trumie trzymał swoją świńską głowę na kolanach pluszowego misia. Miś tak łagodnie do niego przemawiał, tak łagodnie. - Nie martw się. Synku - mruczał. - Nie martw się. Wszystko jest dobrze. Wszystko dobrze. - Tak, było prawie tak, jak naprawdę.

Minęły już, obliczył częścią swojego ostrego jak brzytwa umysłu, który nigdy nie odpoczywał, minęły już blisko dwie godziny, od kiedy jadł ostatni raz. Dwie godziny! I czuł się tak, jakby mógł wytrzymać jeszcze z godzinę, a może i dwie. A może - a może by tak już wcale nie jeść tego dnia. Może nawet nauczyć się żyć z trzema posiłkami dziennie. Albo z dwoma. Albo...

Podskoczył podniecony - o ile potrafi podskoczyć dwieście tłustych kilogramów - i znowu przytulił się do ciepłego, miękkiego futerka pluszowego misia. Jakież to było kojące! - Nie musisz tyle jeść. Synku. Nie musisz tyle pić. Nikt się o to nie będzie na ciebie gniewał. Twój ojciec nie będzie się gniewał. Synku. Twoja matka nie będzie się gniewała...

Miło było słuchać, jak pluszowy miś opowiada mu takie rzeczy. Usypiało go to. Jak wspaniale usypiało! Nie przypominało to chodzenia spać takiego, jakie od kilkunastu lat znał Synek Trumie - zasypiania pod wpływem środków nasennych. To było takie usypiające...

I chciało mu się spać.

I w końcu zasnął. Zasnął całym sobą. Zasnęło nie tylko dwieście kilo tłuszczu i małe świńskie oczka, ale nawet ostry jak brzytwa umysł-Trumie, który żył w smutnym, posłusznym cielsku; on też spał, a nie zasnął nigdy dotąd.



Gardner Dozois
Łańcuchy morza
(Chains of the Sea)
przełożył Arkadiusz Nakoniecznik


Pewnego dnia, tak, jak się każdy tego od dawna spodziewał, Obcy po prostu wylądowali. Spadli z błękitnego nieba w sam środek pogodnego, chłodnego dnia listopadowego; cztery statki, cztery obce statki opadające niczym płatki śniegu, na który zanosiło się już od przeszło tygodnia. Wylądowali w Ameryce, wchodzącej właśnie w nowy, jasny dzień. Jeden osiadł w Dolinie Delaware, około dwudziestu pięciu kilometrów na północ od Filadelfii, drugi w Ohio, trzeci na pustynnych terenach Colorado, a czwarty, nie wiedzieć czemu, w Wenezueli, na polu trzciny nie opodal Caracas. Ci, którzy widzieli sam moment lądowania, odnieśli wrażenie, że statki nie tyle opuszczają się pod czyjąś świadomą kontrolą, co raczej spadają na oślep. Niczym czarny gwóźdź, wbity nagle w niebo, nie wiadomo skąd ani kiedy, niczym zawieszona wysoko w powietrzu skała, błyszcząca przeraźliwie jasno w promieniach słońca: w pewnym momencie chwyta ją siła grawitacji i skała zaczyna spadać, z początku jeszcze dostojnie i powoli jak we śnie, rośnie, robi się coraz większa, ogromna, jak góra ciśnięta z nieba na ziemię; spada z niesamowitą prędkością, obracając się w powietrzu raz, drugi, coraz niżej... i stoi już, jakby nigdy nic, na ziemi; nie rozbiła się i chociaż ani nie zahamowała, ani się nie zatrzymała, po prostu jest i nawet płatek śniegu nie osiadłby na zamarzniętym błocie lżej od niej.

Natomiast dla tych samolotów zwiadu lotniczego, które akurat wtedy przelatywały nad wschodnim wybrzeżem na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, dla sterowanych komputerami radarów we Wschodniej Bazie USADCOM*[* Unhed States Aerospace Defense Command - Dowództwo Obrony Powietrznej Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).] oraz dla tych z Kwatery Głównej USADCOM w Colorado Springs, chociaż tam akurat nie mieli żadnych samolotów, które mogliby wysłać w celu dokonania jeszcze jednej serii zdjęć, przebieg wydarzeń wyglądał zupełnie inaczej.


Szybkie kamery zarejestrowały lądowanie jako proce s; wyglądało to tak, jakby obce statki istniały jednocześnie w każdym punkcie swej trajektorii lądowania, od stratosfery aż do samej powierzchni gruntu, jak płatki konfetti wyrzucone z okna, albo jak uczennice żeńskiego liceum, które kołysząc biodrami schodzą po schodach. Na filmach statki oddalały się od samolotów rozpoznania, zmniejszając się zgodnie z prawami perspektywy, i to było w porządku, ale zmniejszały się także z punktu widzenia obserwatorów we Wschodniej Bazie, a to już zupełnie nie było w porządku. Najbardziej konstruktywna uwaga, jaką ktoś wygłosił na temat owego zjawiska, brzmiała: „To dziwne”. Dziwne było także to, że zbliżających się statków nie wykryły ani stacje obserwacyjne na Księżycu, ani satelity; tego też nikt nie potrafił wytłumaczyć.

Od chwili pierwszego kontaktu do lądowania podbój Ziemi zajął niespełna dziewięć minut. Po niecałych dziesięciu minutach cztery wielkie statki stały pewnie w czterech różnych miejscach, otoczone gęstą parą - ale nie była to wcale para pochodząca z zetknięcia ich rozgrzanych przejściem przez atmosferę pancerzy z chłodnym powietrzem, jak początkowo przypuszczano; właściwie była to nie tyle para, co raczej mgła: w promieniu piętnastu metrów od statków grunt został zamrożony na sztywno, a teraz lód topił się pod wpływem temperatury otoczenia. Przez obejmującą cały kontynent sieć komunikacyjną USADCOM przebiegały alarmujące informacje; wybuch globalnej wojny atomowej wisiał na włosku. Podczas gdy oszołomieni ludzie gadali o tym, czego nie rozumieli. Sztuczna Inteligencja (SI) stworzona przez MIT i Laboratoria Bella włączyła się do sieci superszybkich komputerów dwudziestej generacji oddanej na jej użytek z chwilą ogłoszenia Czerwonego Alarmu; przez półtorej minuty opracowywała dostępne jej dane, po czym postanowiła skontaktować się ze swoim odpowiednikiem w Związku Radzieckim. Dysponowała w tym celu własnymi, samodzielnie stworzonymi rozwiązaniami i udało się jej nawiązać łączność niemal od razu, choć w tym czasie Pentagon nie zdołał jeszcze połączyć się z Kremlem - ale to nie miało żadnego znaczenia, bo i tu, i tam byli tylko ludzie, to zaś, co naprawdę ważne, rozgrywało się na zupełnie innej płaszczyźnie. SI „rozmawiała” z systemem radzieckim przez siedem minut, co w elektronicznej skali jest wręcz niewyobrażalnie długim okresem czasu, i dzięki temu nie doszło do wybuchu trzeciej wojny światowej. Obie Sztuczne Inteligencje ustaliły ostatecznie, że nie mają pojęcia, co się właściwie dzieje. Władze ziemskie doszły do tego wniosku dopiero wiele godzin później, ale nigdy się do tego nie przyznały.

Jedyny przejaw działania, jaki nastąpił w ciągu trzech minut, które minęły od lądowania obcych statków do chwili, kiedy SI przejęła kontrolę nad całym systemem obronnym, został wywołany przez spanikowanego generała w Kwaterze Głównej USADCOM oraz usterkę w systemie zabezpieczającym (nigdy dotąd nieużywanym), która umożliwiła mu odpalenie małego taktycznego pocisku jądrowego w kierunku statku, co wylądował w Colorado. Pocisk trafił dokładnie w cel, tuż przy burcie statku, ale nie pojawiła się ani kula ognia, ani nie nastąpiła eksplozja. Zamiast tego kadłub statku rozjarzył się do oślepiającej, gorącej bieli, by potem zblednąć, sczerwienieć, aż wreszcie przez fiolet powrócić do swego poprzedniego stanu. Identyczne zmiany barw nastąpiły w tym samym czasie w bezpośrednim sąsiedztwie statku. Sam kadłub nie doznał najmniejszych uszkodzeń. Wszystko odbyło się w idealnej, niczym niezmąconej ciszy. Pocisk był uzbrojony w głowicę neutronową, ale instrumenty nie zarejestrowały żadnego, śladowego choćby promieniowania.

Dało to Dowództwu Obrony Powietrznej wiele do myślenia.

Tommy Nolan powinien już od pół godziny być w szkole, ale mimo to wcale mu się nie śpieszyło. Szedł powoli boczną drogą, wspinającą się na wzgórze koło starego tartaku, i obserwował dym wznoszący się z kominów stojących niżej domów grubymi, czarnymi krechami, prostymi i nieruchomymi niczym maźnięcia pędzla po czystym, porannym niebie. Szare i czerwone dachówki błyszczały w promieniach słońca; spojrzenie chłopca ześlizgnęło się po nich dalej, aż do portu, nad którym chmary mew zataczały szerokie kręgi, wznosiły się i opadały. Ich krzyki docierały aż do niego, przelatując nad niezliczonymi dachami, kominami, antenami i zwichrzonymi przez wiatr koronami drzew. Za portem, niczym zmrużone błękitne oko wyglądające zza krawędzi świata, błyszczał ocean. Tommy kopnął jakiś kamień, potem jeszcze raz, by wreszcie zamienić go na starą puszkę, która brzęcząc i klekocąc toczyła się przed nim po drodze. Powiał mocniejszy wiatr, targając futro jego kurtki i przynosząc ze sobą głośniejsze niż dotąd wrzaski mew, by zaraz zabrać je z powrotem, nad dachy, a potem nad ocean. Tom my kopnął puszkę tak, że potoczyła się poza krawędź drogi, i zatrzymał się na moment, nasłuchując, jak koziołkuje w dół po zboczu. Pogwizdując bezgłośnie, zdjął rękawiczki i wsadził je do kieszeni, chociaż jego matka specjalnie powtarzała, żeby tego nie robił, bo jest bardzo zimno jak na listopad. Ciekawe, co czuje taka puszka, przemknęła mu przez głowę myśl, kiedy tak spada po skarpie, obijając się o krzaki i kamienie, by wreszcie znaleźć spokojne miejsce pod wymytymi z ziemi korzeniami jakiegoś drzewa. Maszerował przed siebie, szurając głośno butami po żwirze. Kiedy znajdował się już w połowie wzgórza, w tartaku po drugiej stronie drogi uruchomiono piłę tarczową. Jej jęk i metaliczny jazgot przeciął poranną ciszę, wbijając się chłopcu świdrującym bólem w zęby, by potem przycichnąć zamieniając się w brzęczący pomruk, podobny do tego, jaki może wydawać rozgniewany olbrzym. Albo jakieś zwierzę, pomyślał Tommy, chociaż wiedział doskonale, że to tylko piła.

Może dinozaur. Ciałem chłopca wstrząsnął rozkoszny dreszcz. Dinozaur!

Tommy był dzisiaj specjalną maszyną przeznaczoną do przeskakiwania kałuż. Dlatego właśnie droga z domu zajęła mu aż tyle czasu. W nocy spadł niewielki deszcz pozostawiając po sobie rozrzucone tu i ówdzie kałuże; Tommy skrupulatnie przeskoczył przez wszystkie, które dostrzegł po drodze z domu. Wymagało to sporo czasu, ale on był niezwykle skrupulatny. Wyobrażał sobie, że jest maszyną, pojazdem do przeskakiwania kałuż. Nieważne, że zamiast kół miał nogi, a oprócz tego jeszcze ręce i głowę; siedział we wnętrzu maszyny wyglądając na zewnątrz przez oczy i sterując nią za pomocą całego zestawu pedałów i dźwigni. Manewrując ostrożnie podjeżdżał do kałuży, a kiedy znajdował się już w odpowiednim miejscu, przełączał skrzynię biegów na pozycję SKOK, naciskał z całej siły na gaz i zwalniał hamulec. Wiuuu, startował jak z kata-pulty, kałuża ledwo co zdążyła mignąć pod spodem, łuuup, z powrotem na ziemię, wzbijając spod kół fontanny żwiru. Zazwyczaj ‘skoki były bezbłędne. Tylko raz zamiast żwiru poleciały w górę fontanny wody, a przecież niektóre kałuże miały ponad pół metra szerokości. Potem chwila przerwy na sprawdzenie, czy gdzieś na tablicy przyrządów nie zapaliły się czerwone światła awaryjne. Wszystko w porządku. Lewarek zmiany biegów na pozycję JAZDA i do przodu, powoli, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu następnej kałuży. Wszystko to zabierało sporo czasu, ale nic dziwnego; nie można było przecież robić tego ot, tak sobie, na odczepnego.

Mama znowu będzie wściekła, przemykała mu od czasu do czasu niewyraźna myśl, ale nigdy nie zostawała na dłużej, porwana byle podmuchem wiatru. Nawet poranne śniadanie wydawało się już czymś, co wydarzyło się przed milionami lat - stary, promieniujący ciepłem piecyk gazowy, syczący coś z zadowoleniem do samego siebie, ciepła kasza ze smakowitymi zgęstkami, radio brzęczące cicho o sprawach, o których nigdy nie chciało mu się słuchać, szare, zimne światło padające przez okno na kuchenny stół.

Mama miała zapuchnięte oczy i cały czas kasłała. Znowu wieczorem do późna oglądała telewizję i zasnęła na kanapce, nakryta swoim płaszczem jak kocem. Wyglądała bardzo staro, kiedy Tommy przyszedł obudzić ją na śniadanie i wyłączyć szumiący obraz kontrolny w telewizorze. Ojciec znowu krzyczał na nią przy śniadaniu i Tommy poszedł do łazienki, gdzie mył długo i starannie ręce, dopóki nie usłyszał, że ojciec wychodzi do pracy. Matka udawała, że wcale nie płacze, kiedy przygotowywała mu kaszę i „kawę”, rozcieńczoną bezlitośnie szklanką zimnej wody oraz toną mleka i cukru, „dla dziecka”, chociaż sama piła ją dokładnie taką samą. Zdążyła już z powrotem włączyć telewizor, jak tylko ucichły kroki męża, zupełnie jakby nie mogła znieść nawet chwili ciszy. Telewizor mruczał sam do siebie w dużym pokoju, przeciskając się przez poranny program dla dzieci. Nawet Tommy nie był w stanie się zmusić, żeby to oglądać. Matka twierdziła, że włącza telewizor po to, by wiedzieć, która jest godzina i by wysłać Tommy’ego do szkoły na tyle wcześnie, aby się nie spóźnił, ale to nie była prawda. Tommy zawsze musiał jej przypominać, że już czas zapakować go w palto, ciepłe getry i kalosze - to ostatnie wtedy, kiedy padało. Nigdy nie umiał ich sam założyć, chociaż próbował i to nie raz. Zawsze jakoś wszystko mu się plątało.

Kiedy dotarł do szczytu wzgórza, piła zakasłała raz i drugi, po czym umilkła, pozostawiając brzęczącą, wibrującą ciszę. Tommy stwierdził, że kałuże się skończyły, wobec czego natychmiast przeistoczył się w wielki czołg - taki, jakie pokazywali nieraz w migawkach z różnych frontów - który mógł się poruszać na gąsienicach albo na kołach, a nad zupełnie niedostępnymi terenami także na poduszce powietrznej. Z rykiem silnika zjechał ze żwirowej drogi w gęsty las jodłowy. Jechał wąską ścieżką, obalając drzewa i wduszając ich pnie w ziemię swymi potężnymi gąsienicami. To go trochę zaniepokoiło, bo bardzo lubił drzewa, więc zdecydował, że tylko przygina je do ziemi, a one prostują się od razu po jego przejeździe, ale coś mu się nie zgadzało. Zatrzymał się, by to sprawdzić. W lesie rozbrzmiewał delikatny, ledwie słyszalny pomruk, jakby wszystko, co w nim żyło, oddychało spokojnie i rytmicznie. Tommy czuł się tak, jakby połknęła go jakaś ogromna, przyjemnie zielona istota, nie po to, żeby go zjeść, tylko by dać mu w swym żołądku schronienie. Nawet kilkuletnie siewki były już wyższe od niego. Wsłuchując się w odgłosy lasu poczuł nagle wielką potrzebę, żeby wejść jeszcze głębiej i porozmawiać z Thantami, ale wtedy w ogóle nie dotarłby do szkoły. Korzenie mogą wplątać się w koła, pomyślał i włączył turbiny wytwarzające pod czołgiem powietrzną poduszkę. Sunął nad ścieżką z maksymalną prędkością, jaką mógł rozwinąć jego pojazd, ponieważ zaczynał się już lekko niepokoić, co się stanie, jeżeli spóźni się trochę za bardzo.

Na skraju lasu wysunął znowu koła i wypadł prosto na High-land Avenue. Ruch był bardzo duży, po szosie w jedną stronę do Bostonu, w przeciwną do Portland, mknęły jedna za drugą ogromne ciężarówki. Dopiero po dziesięciu minutach udało mu się przemknąć na przeciwległy chodnik. Matka powtarzała mu ciągle, żeby ”nigdy nie chodził tą drogą do szkoły, więc chodził tędy prawie zawsze. Właściwie mieszkał niewiele ponad kilometr od szkoły, na tej samej Walnut Street, ale zawsze wybierał niesamowicie wręcz skomplikowaną trasę. On sam wcale tak o niej nie myślał - po prostu odwiedzał swoje ulubione miejsca.

Teraz toczył się żwawo obok szosy. Po tej stronie znajdowało się dużo łąk porośniętych trawą i zdziczałym zbożem, zamieszkiwanych przez rodziny Jeblingów, kursujących bezustannie między drogą (której nigdy nie odważały się przekroczyć) a lasem po drugiej stronie łąki. Krzyknął do nich wychylając się z wieżyczki swego czołgu, ale Jeblingi są bardzo nieśmiałe, a dzisiaj dodatkowo wydawały się czymś spłoszone. Trudno było je dostrzec, podobnie jak w ogóle cały Inny Ludek; czasem tylko migały gdzieś na skraju pola widzenia wrzecionowate ciała, przypominające trochę kształtem kolby kukurydzy, ogromne głowy, wąskie błyszczące oczy, niesamowicie długie i ruchliwe palce. Bezustannie znajdowały się w ruchu - słyszał, jak buszują w gęstej trawie, a ich chrapliwy, nerwowy chichot odprowadził go spory kawałek drogi. Żaden jednak nie wyszedł, by z nim porozmawiać. Ciekawe, co było przyczyną tego poruszenia.

Kiedy zobaczył przed sobą szkołę, w górze, bardzo wysoko i bardzo szybko przemknął klucz myśliwców. Pozostawiły za sobą równe białe kreski i głuchy grzmot, który dotarł do uszu Tommy’ego dobrych parę sekund po ich przelocie. Wkrótce potem pojawiła się spora formacja większych maszyn, lecących nieco wolniej.’ Bombowce? domyślił się z dreszczem podniecenia i chyba strachu Tommy, odprowadzając wzrokiem samoloty. Może będzie wojna. Ojciec ciągle mówił o wojnie, że wszystko się skończy - a Tommy’emu taka perspektywa wydawała się bardzo interesująca. Może właśnie dlatego Jeblingi były tak podniecone.

W tej samej chwili rozległ się dzwonek oznajmiający koniec pierwszej lekcji. Jego dźwięk podciął Tommy’ego niczym uderzenie biczem i przestraszył znacznie bardziej niż jakiekolwiek rozważania o wojnie. No, ale dostanę, pomyślał zrywając się do biegu, zbyt przerażony, by stać się czymś innym, a nie małym chłopcem, lub zauważyć następną formację ciężkich bombowców, nadciągającą z północnego wschodu.

Kiedy dotarł do szkoły, przerwa już się skończyła i od prawie pięciu minut trwała druga lekcja. Jasne, puste, rozbrzmiewające wielokrotnym echem korytarze przypominały oświetlone jarzeniówkami wnętrze jakiegoś grobowca. Tommy biegł jeszcze przez chwilę, ale hałas, jaki powodował, był tak przerażający, że czym prędzej zwolnił do marszu. To i tak nie miało już żadnego znaczenia. Dostanie za swoje.

Kiedy wszedł do sali, zapadła w niej śmiertelna cisza i wszystkie oczy skierowały się prosto na niego. Obezwładniony strachem Tommy stanął w drzwiach, marząc o tym, by zapaść się pod ziemię albo stać się niewidzialnym, albo choćby stąd uciec. Nie mógł jednak nic zrobić; stał bez ruchu z rumieńcem wstydu na twarzy, patrząc na tych, którzy mu się przyglądali. Na twarzach kolegów malowała się tylko złośliwa uciecha, radość, pogarda i wyczekiwanie. Jego dwaj koledzy, Steve Edwards i Bobbie Williamson, uśmiechali się obrzydliwie, uważając jednak, by nie dostrzegła tego nauczycielka. Wszyscy wiedzieli, co zaraz nastąpi, i nie mogli się tego doczekać, czując z jednej strony świętoszkowatą wyższość, z drugiej zaś zadowolenie, że to nie ich złapano. Panna Fredricks, nauczycielka, mierzyła go bez słowa zimnym spojrzeniem. Tommy zamknął za sobą drzwi; drgnął nerwowo, wydawało mu się bowiem, że zrobił to nieprawdopodobnie głośno. Panna Fredricks pozwoliła mu dojść do ławki i usiąść - na moment ogarnęła go gorąca fala nadziei - i dopiero wtedy podeszła do niego i kazała mu wstać.

- Spóźniłeś się, Tommy - powiedziała lodowatym tonem.

- Wiem, proszę pani.

- Bardzo się spóźniłeś.

Na jej biurku leżała karta spóźnień z poprzedniej lekcji. Kiedy mówiła, jej palce bawiły się nią, zwijając ją i rozprostowując. Była to wysoka, przeraźliwie chuda kobieta około czterdziestki, chociaż nie miało to żadnego znaczenia: równie dobrze mogła mieć dwadzieścia albo sześćdziesiąt lat; jej życiowe soki wyschły już dawno temu, pozostawiając ją niezmienną, niezniszczalną, niestarzejącą się - po prostu mumię. Właściwie to wydawała się nie tyle zasuszona, co raczej upieczona w starym piecu życia; została z niej tylko twarda, skórzana substancja, podobnie jak z pozostawionego na słońcu świeżego mięsa zostaje wyschnięty wiór. Jej skóra przypominała drobnoziarnisty, wysuszony, lekko żółtawy pergamin, a obwisłe piersi wybrzuszały materiał sukienki tuż nad paskiem, niczym jakieś tajemnicze naroślą czy guzy. Zamiast twarzy miała gładką, gumową maskę.

- W tym tygodniu spóźniłeś się już dwa razy - powiedziała dobitnie, otwierając usta tylko na tyle, na ile było to rzeczywiście niezbędne. - I trzy razy w zeszłym tygodniu. - Napisała coś na kartce papieru i wezwała go skinieniem ręki, by podszedł do biurka. - Daję ci kolejną uwagę. Masz ją pokazać matce i tym razem przynieść mi podpisaną. Rozumiesz? - Patrzyła prosto na Tommy’ego. Jej oczy były jak tunele, przez które mogło się dostrzec pusty ocean lodu. - A jeśli znowu się spóźnisz albo będą z tobą jakieś inne kłopoty, poślę cię na dół, do psychiatry szkolnego. On już się tobą zajmie. Teraz wracaj na miejsce, straciliśmy przez ciebie wystarczająco dużo czasu.

Tommy jak automat usiadł w ławce. Nie słyszał złośliwych chichotów ani nie widział spojrzeń, jakimi obrzucali go koledzy z prawej i z lewej. Kartka papieru z uwagą nauczycielki paliła go przez kieszeń żywym ogniem. Dopiero pod koniec lekcji udało mu się oderwać od niej myśli, za sprawą dochodzącego zza okien, narastającego hałasu. Inny Ludek mrowił się w lesie za szkołą, przenosząc się z miejsca na miejsce, niczym fala przypływu, która nie może znaleźć ujścia. Zwykle tak się nie zachowywali. Panna Fredricks i pozostałe dzieci niczego nie słyszeli, ale Tommy wiedział, że coś się święci, i pomimo swoich kłopotów starał się wyjrzeć za okno w chłodny, szary ranek. Coś było nie tak...

Pierwsze działania podjęte przez rządy składające się z ludzi - w odróżnieniu od prawdziwej władzy, czyli SI i jej odpowiedników - polegały na próbie ukrycia całego wydarzenia. Tendencja do utajniania wszystkiego była tak silna i tak powszechna, że przerodziła się niemal w tropizm, wywołując odruch równie automatyczny i niemożliwy do opanowania, jak ziewanie. Jest faktem, że Biały Dom chciał ukryć fakt lądowania obcych statków, jeszcze zanim było wiadomo, że chodzi właśnie o lądowanie, a dokładniej - jeszcze zanim ktokolwiek wiedział, co właściwie ukrywa. Zdarzyło się coś doniosłego i bardzo nieoficjalnego, więc instynktowna reakcja rządu sprowadzała się do tego, by czym prędzej to schować, zanim ktoś się dowie. Czterdzieści lat zamętu koncentrującego się wokół środków masowego przekazu nauczyło rząd jednego: ludzie nie powinni wiedzieć o niczym co nie było jasno i wyraźnie przewidziane w scenariuszu. Jest również faktem, że pierwsi oficjalni przedstawiciele rządu, którzy dotarli do miejsca lądowania, zajmowali się głównie wyciszaniem szumu wokół tego wydarzenia, podczas gdy oddziały wojska mające bronić ludność przed ewentualnym atakiem przybyły znacznie później - w jednym przypadku dopiero po czterdziestu pięciu minutach - nie może więc być żadnych wątpliwości co do priorytetów ustanowionych przez administrację. Był to przecież rok wyborów i ciało musiało pozostać szczelnie przykryte aż do chwili, kiedy podejmie się decyzję, czy pokazanie go nie okaże się przypadkiem zbyt wielką niezręcznością.

Okazało się jednak, że utrzymanie wszystkiego pod przykrywką nie jest takie łatwe. Lądowanie w Dolinie Delaware widziało na własne oczy setki tysięcy mieszkańców Pensylwanii i New Jersey, w Ohio zaś obserwowała je większość ludności trójkąta Północny Canton - Canton - Akron. Pierwszymi ludźmi, którzy dotarli do obcego statku - pierwszymi w ogóle, jak się później okazało - była ekipa telewizyjna dużej stacji z Filadelfii, która akurat kręciła olbrzymi i nudny wiec kandydata w miejscowych wyborach. Kiedy nagle niebo rozdarło się nad ich głowami, nie zwlekając załadowali kamery do wozu transmisyjnego i popędzili na miejsce lądowania, mając nadzieję zrobić kilka ujęć prawdziwych potworów, chociaż lata spędzone przed telewizorem w późnych godzinach nocnych, kiedy nadawano zwykle różne dreszczowce science fiction, nauczyły ich, co zwykle dzieje się z tymi, którzy przybywają na miejsce jako pierwsi, akurat wtedy, gdy z głuchym szczękiem otwiera się klapa i z włazu wypływają stwory zbrojne w olbrzymie, chwytne macki. Mimo to postanowili zaryzykować. Zaparkowali w bezpiecznym oddaleniu od statku, wystawili ostrożnie kamery zza dachu jakiejś opuszczonej szopy i dali milionom abonentów sieci Eastern Seaboard piętnaście minut transmisji na żywo, okraszonej histerycznym komentarzem. Potem zjawiła się policja.

Policja, w sile pięciu radiowozów i lekkiego transportera, stwierdziła, że sytuacja przerasta ich co najmniej o dwie głowy. Stróże porządku byli wściekli i przerażeni, nie potrafili podjąć żadnej decyzji i mieli tylko jedno życzenie: żeby ktoś wreszcie się zjawił i uwolnił ich od odpowiedzialności. Wreszcie postanowili otoczyć cały teren szczelnym kordonem i czekać na rozwój wypadków. Zignorowany wóz transmisyjny nadawał jeszcze przez ponad dziesięć minut. Kiedy wreszcie przybyła poduszkowcem rządowa ekipa specjalna i kazała zaprzestać transmisji, podniecona ekipa powiedziała im bardzo dosłownie, co mogą sobie zrobić z tym poleceniem, chociaż wszystkim grożono za to więzieniem federalnym. Uciszył ich dopiero, a i to nie bez trudności, oddział wojska, który zjawił się kilka minut później. Wtedy jednak zdecydowana większość mieszkańców Wschodniego Wybrzeża tkwiła już przed telewizorami i nagłe przerwanie transmisji wywołało dwa razy większą panikę niż wiadomość o lądowaniu.

W Ohio statek wylądował w polu kukurydzy, wprawiając w popłoch pasące się na pobliskiej łące stado krów rasy Guernsey oraz farmerską rodzinę Fundamentalistów, która była pewna, że widzi archanioła zstępującego z nieba w Dniu Sądu. Tutaj policja i wojsko zjawili się jako pierwsi, jeśli nie liczyć kilkuset miejscowych farmerów, których natychmiast zaaresztowano i zamknięto w pustym magazynie. Władze miały nadzieję, że w ten sposób udało im się zapanować nad sytuacją, ale już po godzinie musiały zacząć walczyć, z malejącą w zastraszającym tempie skutecznością, ze zmotoryzowanymi tabunami ciekawskich z Cantonu i Akronu. Na kilka głów spadły pałki, skrzeczące głośniki groziły surowymi konsekwencjami, ale przecież nie sposób było aresztować wszystkich, a wyglądało na to, że stawiło się osobiście na miejscu całe północne Ohio.

Około południa szosy były zakorkowane aż do Północnego Cantonu i Mansfield. Dowódca przerzuconego na ten teren oddziału stopniowo musiał zrezygnować z planu oczyszczenia z ludzi całego rejonu, a wkrótce potem, pod naciskiem faktów, był zmuszony przyznać, że nie jest w stanie oczyścić nawet sąsiedniego miasteczka. Zdając sobie sprawę, że jego żołnierze są przestraszeni i podenerwowani dokładnie tak samo jak wszyscy inni, a poza tym z całą pewnością nie są jedynymi, którzy mają broń - większość gapiów, sądząc, że zobaczą typowy latający spodek, przybyła na miejsce uzbrojona - wycofał swoich ludzi w bezpośrednie sąsiedztwo statku, dopóki jeszcze nie doszło do poważniejszego rozlewu krwi.

Uwolnieni z magazynu farmerzy rzucili się natychmiast do telefonów, by po skonsultowaniu się ze swoimi prawnikami żądać olbrzymich odszkodowań od każdego, kto im się nawinął pod rękę.

W Caracas sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót, czemu trudno się było dziwić, wziąwszy pod uwagę sytuację, jaka wówczas panowała w Wenezueli. W mieście wybuchły rozruchy, wywołane w równej mierze plotkami o mającej nastąpić lada moment obcej interwencji połączonej z atakiem nuklearnym, co pogłoskami o nadprzyrodzonych odwiedzinach. Kilka organizacji rewolucyjnych i tyleż żądnych władzy frakcji działających w łonie legalnego rządu podjęło kroki na drodze do osiągnięcia swoich celów, zwielokrotniając w ten sposób powszechne zamieszanie. Nie minęło kilka godzin, a pół Caracas stanęło w płomieniach. Po południu armia zdecydowała się na „podjęcie zdecydowanych środków”, co sprowadziło się do otwarcia ognia z ciężkich karabinów maszynowych do zbitego tłumu demonstrantów, który wyległ na główny plac stolicy. Karabiny strzelały nieprzerwanie przez dziesięć minut, w wyniku czego ponad sto pięćdziesiąt osób straciło życie, a dwa razy tyle odniosło rany. Troskę o ich los armia pozostawiła cywilnym siłom policyjnym, gdyż zajmowanie się takimi sprawami leżało poniżej jej godności. Policja rozwiązała ten problem wysyłając na plac uzbrojone oddziały, które po prostu dobijały wszystkich rannych. Zajęło to co prawda całą godzinę, ale miało tę dobrą stronę, że definitywnie załatwiło sytuację. Życie publiczne przeniosło się do kościołów; te z nich, których jeszcze nie ogarnęła pożoga, jaśniały równie intensywnie od płonących w nich tysięcy świec.

Jedyne lądowanie, z którego wszyscy byli zadowoleni, miało miejsce w Colorado, gdzie statek osiadł pośrodku właściwie niezamieszkanej półpustyni. Dzięki temu wojsko, posłuszne rozkazom Kwatery Głównej USADCOM, mogło spokojnie otoczyć statek kilkoma pierścieniami piechoty, artylerii i czołgów, a z góry przykryć go parasolem nieustannie krążących myśliwców, bombowców i helikopterów. A wszystko to bez żadnego ciekawskiego cywila lub dziennikarza. Podobno z ust pewnego niższego rangą funkcjonariusza rządowego padła nawet uwaga, że załogi pozostałych statków mogłyby zachować się choćby w połowie tak rozsądnie.

Kiedy zabrzmiał ostatni dzwonek, Tommy pozostał na swoim miejscu, dopóki nie podszedł do niego Bobbie Williamson.

- Chłopie, ale panna Fredricks dała ci do wiwatu! - powiedział Bobbie.

Tommy wstał z ławki. Zwykle wychodził ze szkoły jako pierwszy. Ale nie dzisiaj. Czuł się jakoś dziwnie, jakby obecna była tylko jego część, podczas gdy druga chowała się gdzieś, nie wiadomo gdzie, przed panną Fredricks. Dzieje się coś niedobrego, pomyślał Tommy. Wyszedł z klasy w towarzystwie opowiadającego o czymś Bobbiego, ale nic z tej gadaniny nie docierało do jego uszu. Czuł się kompletnie wymięty i z trudem poruszał zdrętwiałymi kończynami.

Przy wyjściu spotkali Steve’a Edwardsa i Eddiego Franklina.

- Aleś oberwał! Na strzępy - powiedział na powitanie Eddie. Steve uśmiechnął się, a Bobbie powtórzył:

- Ale mu dała do wiwatu!

Tommy kiwnął tylko głową, czując, że rumieni się ze wstydu.

- Niech no tylko wróci do domu - dorzucił z domyślną miną Steve. - Dostanie mu się jeszcze od mamy.

Prześcigali się w uszczypliwościach, śmiejąc się za każdym razem coraz głośniej. Tommy znosił to ze stoickim spokojem, tak jak tego od niego oczekiwano, i po jakimś czasie poczuł się, o dziwo, trochę lepiej. Zasób złośliwości wreszcie się wyczerpał i Steve powiedział:

- Nie przejmuj się nią. To tylko głupia, stara baba. Wszyscy współczująco pokiwali głowami.

- Wcale się nie przejmuję - odparł Tommy. Jednak ciągle jeszcze w jego żołądku tkwił sopel lodu. Dla nich cała sprawa przestała istnieć - wzięli w niej swój udział i koniec, nie ma problemu. Ale dla Tommy’ego wydarzenie było jeszcze zupełnie świeże, a jego konsekwencje ciągnęły się daleko w przyszłość, aż do groźnego wału chmur burzowych, zasnuwających powoli jego osobisty horyzont. Wbił ręce w kieszenie i zacisnął palce, by odstraszyć pecha. Jeżeli można go było w ogóle odstraszyć.

- Nieważne - stwierdził Bobbie, krzywiąc się w wymyślny sposób. - Chcecie wiedzieć, czego się dowiedziałem? Kosmici wylądowali!

- Nabierasz nas? - zapytał podejrzliwie Steve.

- Słowo, że nie. Ludzie z Kosmosu są w Nowym Jorku, razem z cholernie dużym latającym talerzem i w ogóle ze wszystkim.

- (Gdzieżeś to usłyszał? - zażądał dokładniejszych informacji Eddie.

- Podsłuchiwałem pod pokojem nauczycielskim. Wszyscy tam byli, oglądali telewizję. Mówili, że to latający talerz. A pan Brogan powiedział, że ma nadzieję, że nie ma w nim żadnych potworów. Potwory, kapujesz!

- Eee... - skrzywił się cynicznie Steve.

- Potwory! Chwytasz? Założę się, że są duże, na prawdę duże, tak na jakieś trzydzieści metrów. Olbrzymie, wstrętne potwory z jednym okiem, mackami i w ogóle. I mają miotacze i inne takie. I wszystkich wytłuką.

- Gadanie - parsknął Steve.

Wcale nie są tacy, pomyślał Tommy. Nie wiedział, jacy są, nie potrafił ich sobie nawet wyobrazić, ale był pewien, że na pewno nie są tacy. Ten temat jakoś dziwnie go poruszył, wytrącając z równowagi; chciał, żeby przestali o tym mówić. Apatycznie przysłuchiwał się rozmowie, starając się usłyszeć tak mało, jak tylko było możliwe.

Za milczącą zgodą wszystkich skierowali się w dół, ku plaży. Jeszcze przez pewien czas roztrząsali sprawę Obcych, powtarzając w różnych wariantach to, co powiedzieli już wcześniej. Każdy, nawet podchodzący do wszystkiego z wystudiowanym cynizmem Steve uważał, że w środku będą potwory. Pragnęli gorączkowo, żeby były, nawet groźne i niebezpieczne; stanowiłoby to wspaniałe obalenie wszystkiego, co im wkładano do głów i co powtarzali im rodzice. Rozmowa o potworach wymagała ich wymyślenia, a to z kolei odpowiedniego ich odegrania, toteż wkrótce każdy z nich miał już swoją rolę, akcja zaś, napędzana komentarzem narracyjnym prowadzącego zabawę, rozwijała się w oszałamiającym tempie. Rola narratora przypadała zwykle Tommy’emu, ale dzisiaj nie znajdował się w odpowiednim nastroju, więc za milczącą zgodą pozostałych przejął ją Steve, który poprowadził ich prosto w wir nieskomplikowanych, goniących się wydarzeń. Zabawa była niezła, ale brakowało jej przewodniej myśli, głębszej motywacji i szczegółów, których zwykle dostarczała barokowa wyobraźnia Tommy’ego.

Połowa była potworami, połowa zaś żołnierzami i zawzięcie ‘strzelali do siebie z laserów, wyskakując znienacka zza skał i kamieni.

Tommy brał gorliwie udział w zabawie, celując z wyprostowanego palca, strzelając z typowym dla lasera odgłosem „fffzzzsss...” i krzycząc radośnie „Zabity! Zabity!”. W głębi duszy jednak myślał o czym innym. Bawili się w Obcych, a ten temat od dawna go intrygował. W dodatku rozpraszał go narastający niepokój Innego Ludku, mrowiącego się wśród otaczających go drzew i szeleszczącego w liściach, niczym nieustający, zafrasowany czymś deszcz. Kątem oka Tommy dostrzegł grupę Kemów wychodzących spod poskręcanych korzeni dębów i orzechów rosnących u podnóża stromego, trawiastego zbocza. Gromadka zatrzymała się, przypatrując się ponuro rozbawionym dzieciom. Kernowie byli krępymi, pełnymi powagi istotami o wyrazistych twarzach - melancholijnych, groteskowych i pięknym zarazem. Eddie i Bobbie, strzelając do siebie z zapałem, przebiegli tuż koło nich, omal nie wpadając na jednego. Kernowie nie zareagowali; stali w miejscu, poruszając delikatnie ramionami, przygarbieni i skuleni blisko ziemi niczym pnie starych dębów, przy których się zatrzymali. Jeden z nich spojrzał wprost na Tommy’ego i smutno, poważnie potrząsnął głową. Jego oczy były koloru lanego ‘złota, a skóra - starego, zaśniedziałego brązu. Odwrócili się i ruszyli wolno pod górę, zgarbieni; ich ramiona poruszały się rytmicznie w przód i w tył, w przód i w tył, i zdawali się stapiać z ziemią, molekuła po molekule, aż wreszcie zniknęli zupełnie. Tommy z zastanowieniem wystrzelił ze swego lasera. Pamiętał - a raczej widział w czystej bursztynowej poświacie, którą dla młodych istot jest czas, nie przeszłość, ale po prostu czas - że reszta dzieci także kiedyś dostrzegała Inny Ludek. Teraz już ich nie widziały, nie rozmawiały z nimi, ba, nawet nie pamiętały, że kiedyś potrafiły to robić. Tommy zastanawiał się, dlaczego tak się działo. Nie potrafiłby wskazać, kiedy nastąpiła zmiana, ale powoli, stopniowo uczył się, że jednak tak się stało i że nie może już nikomu mówić o Innym Ludku, nawet kolegom, a już szczególnie nie wolno mu tego robić przy dorosłych. Mimo wszystko ciągle się nie posiadał ze zdumienia, że tylko on - w ogóle tylko on, zdaje się - widzi Inny Ludek. Świadomość tego faktu ciągle jeszcze go przerastała i czuł się bardzo nieswojo, kiedy o tym myślał.

Zabawa w Kosmitów zaprowadziła ich przez wąski pas lasu w dół, do małej zatoczki, do której wpadał mały, żwawy strumyk. To był już ocean, ale jeszcze nie plaża, toteż nie zatrzymywali się, lecz biegli dalej po szczycie tamy chroniącej ląd przed falą przypływu, zeskakując od czasu do czasu na leżące u jej podnóża, odsłonięte teraz kamienie. Kilkaset metrów dalej znaleźli miejsce, w którym oceanowi udało się wcisnąć w głąb lądu wąską mackę. Znajdowała się tam opuszczona fabryka o pozabijanych deskami oknach i drzwiach oraz łączący się z zatoką kanał przelewowy, którego zadaniem było przechwytywanie części wody podczas przypływu. Miejscowi ciągle jeszcze nazywali to miejsce Hutą Ołowiu, chociaż tylko najstarsi pamiętali czasy, kiedy maszyny rzeczywiście działały. Chłopcy wspięli się na stromy brzeg, pokonali wąski mostek spinający brzegi kanału i pobiegli w dół, wzdłuż suchego koryta odprowadzającego niegdyś wodę z huty, aż do otoczonego skałami basenu, również znanego pod nazwą Huta Ołowiu, który w lecie był ich ulubionym miejscem kąpieli. Według krążących wśród dzieci legend, w basenie tym żyły aligatory, przyniesione z zatoki przez podziemną rzekę; cudownie było odczuwać dreszcz strachu i emocji, skacząc do wody, w której mogła czaić się wygłodniała, niewidzialna śmierć. Teraz na wodzie unosiły się kawałki lodu i Steve zastanawiał się głośno, co się dzieje z aligatorami, kiedy jest tak zimno.

- Chowają się - wyjaśnił Tommy. - Mają takie duże jaskinie pod skałami, jak... - Już chciał powiedzieć „jak Daleorowie”, ale ugryzł się w język. Chłopcy rzucali przez jakiś czas w wodę kamieniami, ale nie udało im się wywabić na powierzchnię żadnego aligatora, więc Eddie zaproponował zabawę w upadki. Nikt nie przejawiał specjalnego entuzjazmu, ale mimo to podjęli wezwanie, wymyślając co chwila jakieś nowe śmiercionośne zdarzenia - na przykład wybuch bomby - i oceniając, kto z nich popisze się najwspanialszym upadkiem w agonii. Jak zwykle w większości wypadków wygrywał albo Steve, jako najlepiej wysportowany, albo Tommy, jako obdarzony najbujniejszą wyobraźnią, toteż zabawa stawała się nieco nużąca. Tommy jednak był bardzo zadowolony, bo przynajmniej nie myślał przez chwilę ani o Obcych, ani o Innym Ludku, a poza tym przy okazji szli cały czas wzdłuż kanału. Chciał koniecznie przed pójściem do domu zajrzeć choć na chwilę na plażę.

Przeszli przez koryto kanału nie opodal przerzuconego przezeń niskiego, kolejowego mostu i ruszyli dalej wzdłuż starych, niemal teraz nieużywanych torów, łączących tartak ze stacją przeładunkową w mieście. Co prawda szyny i podkłady zniknęły prawie zupełnie pod gęstymi chwastami, ale wciąż jeszcze żywe były mrożące krew w żyłach opowieści o pociętych na kawałki dzieciach, które wpadły tutaj pod pociąg. Opowieści te miały dostatecznie wiele wspólnego z rzeczywistością, by rodzice kategorycznie zabronili swoim pociechom zbliżać się do torów, toteż me było nic dziwnego w tym, że wszyscy tędy właśnie chodzili na plażę. Szli między szynami prowadzeni przez Steve’a, który zapewniał, że wyczuje wibrację torów na długo przedtem, zanim pociąg zbliży się do nich na niebezpieczną odległość, chociaż w głębi duszy on sam wcale nie był tego taki pewien. Naprawdę niespokojny był tylko Tommy, ale zmusił się, by iść wraz z innymi i nie myśleć o pokrwawionych, rozwleczonych wzdłuż torów strzępach. Przeskakiwali z podkładu na podkład, udając, że między nimi otwierają się bezdenne otchłanie, i jakoś między jednym skokiem a drugim Tommy uświadomił sobie niespodziewanie, iż Eddie i Bobbie byli zbyt ograniczeni na to, żeby się bać, Steve zaś musiał robić to, co robił, by udowodnić, że należy mu się przywództwo. Zaświtało mu również, że on sam to robi, ponieważ boi się bać, chociaż nie był w stanie jasno ująć tej myśli w słowa. Tor biegł początkowo skrajem pola golfowego, ale wkrótce zagłębił się w las; gęsto rosnące drzewa utworzyły wąski tunel, natomiast towarzyszące linii kolejowej słupy telefoniczne skryły się niemal do połowy w wysokiej trawie i zaroślach. W tunelu było ciemno i zewsząd rozlegał się tajemniczy, niepokojący szelest. Przyspieszyli kroku. Teraz z kolei Tommy był jedynym, który się nie bał. Wiedział doskonale, co dzieje się w lesie, kto spośród Innego Ludku spowodował ten, a kto - inny hałas i w jakim stopniu którzy z nich są niebezpieczni. Znacznie bardziej niż ich obawiał się pociągów. Tor zaprowadził ich na wysoki cypel ograniczający z jednej strony małą zatoczkę, a potem w poprzek tego cypla, nad ocean. Opuścili tory w miejscu, gdzie skręcały szerokim łukiem w kierunku następnego miasteczka, i przeszli ha sam skraj cypla, na otoczoną z trzech stron morzem plażę. Woda, szara i zimna, przypominała jakiś ciężki, płynny metal. Podrygiwały na niej małe, białe kry, a w oddali niewielki statek do połowu ostryg przeciskał się przez ich znacznie większe skupisko na głębokiej wodzie głównego kanału wejściowego do portu. Jeszcze dalej tuliło się do siebie kilka skalistych wysepek, nad które wyskakiwały co chwila pióropusze piany; za nimi woda miała już inny, głębszy i zimniejszy kolor: to zaczynał się północny Atlantyk. A dalej już nic, tylko dwa tysiące mil zimnej, mokrej pustki, aż do lądu po drugiej stronie, do Francji.

Kiedy schodzili w dół, ku kamienistej plaży, Bobbie wdał się w skomplikowaną, nieprawdopodobną opowieść o tym, jak to kiedyś, kiedy nurkował razem z ojcem, zaatakowała go olbrzymia ośmiornica. Pozostali słuchali bez większego zainteresowania. Bobbie był mrukliwym, niesympatycznym dzieckiem, może dlatego, że jego ojciec pił bez przerwy, a historie, które chłopak opowiadał, albo wszystkich śmiertelnie nudziły, albo budziły obrzydzenie. Ta akurat wywołała obydwie reakcje. Wreszcie nie wytrzymał Eddie.

- Bzdury gadasz. Wszystko to nieprawda. Mój tata mówi, że twój ojciec nawet nie może ustać na nogach, to gdzie mu do pływania?

Zaczęli się kłócić i Steve kazał im się zamknąć. W milczeniu wdrapali się na długą skalną ławę przecinającą skosem plażę i niknącą w wodzie.

Tommy wszedł na wielki głaz i wdychał głęboko wilgotne, słone powietrze. Tam, na powierzchni i pod powierzchnią morza, żyli Daleorowie; wiatr niósł ze sobą strzępy ich atonalnego, chóralnego śpiewu. Wylegli na powierzchnię całą chmarą, podobnie jak Ludek z lasu - widział ich pomykających po falach, nurkujących pod wodą i pojawiających się znowu na powierzchni. Zupełnie nagle Tommy poczuł, jak wstępuje w niego energia i rozpoczął swoją opowieść:

- Był taki smok, który mieszkał daleko w głębi oceanu, dalej niż stąd widać, w ogóle w najgłębszym miejscu, gdzie nie ma żadnego dna, więc jeśli się tam utonie, to spada się w dół i w dół, bez końca. Ale ten smok potrafił dobrze pływać, więc nic mu nie było.

Mógł popłynąć wszędzie, gdzie tylko chciał, w ogóle wszędzie! Po prostu pływał tu i tam i wszystko widział, wiecie? Choroba! Mógł nawet popłynąć do Chin, jeśli by chciał, albo nawet na Księżyc!

Ale kiedyś tak pływał i pływał, aż w końcu się zgubił. Był zupełnie sam i podpłynął do portu, tu gdzie te wyspy. Do tej porycie zbliżał się tak bardzo do miejsc, gdzie mieszkają ludzie. To był bardzo duży smok i wyglądał jak prawdziwy, ogromny wąż z łuskami i w ogóle, i wpłynął do naszego portu. - Tommy niemal widział olbrzymiego, poruszającego się wężowym ruchem smoka o czerwonych oczach, zawieszonego w zimnej, czarnej wodzie.

- Wypłynął na powierzchnię i zobaczył łódkę, taką samą, jaką ma ojciec Eddiego. Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widział, więc podpłynął do niej, otworzył paszczę i przeciął ją na pół, dokładnie na pół, a wszyscy ludzie, którzy w niej siedzieli, powpadali do wody...

- Zjadł ich? - chciał wiedzieć Bobbie. Tommy zastanowił się i doszedł do wniosku, że myśl o smoku zjadającym rybaków wcale mu się nie podoba, więc powiedział:

- Nie, nie zjadł ich, bo wcale nie był głodny, oni zresztą i tak byli dla niego za mali, więc pozwolił im odpłynąć, a oni wdrapali się na inną łódkę...

- Teraz już na pewno ich zjadł - stwierdził z filozoficzną pewnością siebie Steve.

- ... no więc potem odpłynął i zbliżył się do lądu, ale wtedy zaczął go ścigać okręt wojenny, taki duży, jak ten, na którym byliśmy Trzydziestego Maja*[* Memorial Day, obchodzone w Stanach Zjednoczonych święto upamiętniające poległych na polu chwały (przyp. tłum.).], i zaczął do niego strzelać za to, że smok zjadł im łódkę. Smok płynął coraz szybciej, żeby uciec, ale okręt był cały czas tuż za nim, aż wreszcie zapędził go na płyciznę. - Tommy wyobraził sobie wynurzonego niemal w całości na powierzchnię potwora, toczącego wokół czerwonymi oczami w poszukiwaniu drogi ucieczki, i nagle zrobiło mu się go żal.

- Płynął dalej, aż wreszcie woda prawie się skończyła, a statek był ciągle za nim. Ale smok był mądry i zanim statek zdążył okrążyć cypel, rzucił się na plażę, na tę plażę i zamienił w skałę, w tę skałę, na której stoimy. I kiedy statek przypłynął, nie zobaczył żadnego smoka, tylko skałę, więc zawrócił. Kiedyś, kiedy nadejdzie odpowiedni czas, pełnia księżyca czy coś, skała zamieni się w smoka i odpłynie na ocean, tak że nie będzie tu już żadnej skały. Może zamieni się nawet tera z... - Zadrżał na myśl o tym, niemal czując, jak kamień chwieje się i topi pod jego stopami. Był w tej chwili niezmiernie rad, że w swojej opowieści nie naraził się niczym smokowi. - No, a na razie jest ciągle skałą i właśnie w ten sposób udało mu się uciec.

- Wcale nie uciekł! - wybuchnął z gniewem Steve. - Bzdura! Przed nimi nie można tak łatwo uciec. Załatwili go, mówię wam, załatwili go! Złapali go i rozwalili na kawałki!

Umilkł i odwrócił głowę, by nie napotkać spojrzenia Tommy’ego. Steve, chociaż zazwyczaj pogodnego usposobienia, miewał napady zgorzkniałej wściekłości, po których przez wiele godzin wstydził się spojrzeć komukolwiek w oczy. Dwa lata temu jego ojciec zginął na wojnie w Boliwii.

Tommy poczuł, jak ogarnia go fala chłodu. Opuściło go radosne podniecenie, a w jego miejsce pojawiło się znowu przeczucie, że wkrótce nastąpi coś niedobrego, coś, czego w żaden sposób nie uda mu się uniknąć. Miał wrażenie, że jest w środku pusty i chory, i wiatr zaczął go nagle kąsać igiełkami zimna. Zadrżał.

- Muszę wracać na obiad - oznajmił po chwili milczenia Eddie. Bobbie i Steve powiedzieli, że oni też. Słońce zamieniło się już w czerwone, wiszące nad samym horyzontem oko, ale mogli jeszcze zdążyć, gdyby ruszyli od razu - idąc po Shore Road dotrą z powrotem trzy razy szybciej, niż szli w tę stronę. Zeskoczyli ze skały na piasek, ale Tommy nie ruszył się z miejsca.

- Idziesz? - zapytał Steve.

Tommy potrząsnął głową. Steve wzruszył ramionami i odwrócił się. Na jego twarzy ciągle kwitły rumieńce wstydu.

Trzej chłopcy ruszyli plażą w kierunku drogi. Bobbie i Eddie raz czy drugi obejrzeli się za siebie, a Steve ani razu.

Tommy patrzył za nimi, aż zniknęli mu z oczu. Wcale nie był zły na Steve’a, po prostu miał jeszcze coś do zrobienia. Chciał porozmawiać z jakimś Thantem, a to właśnie było jedno z Miejsc, do których przychodzili, ale tylko wtedy, jeżeli on był tu sam. Musiał porozmawiać z nim o sprawach, o których nie mógłby mówić z nikim innym. A w każdym razie na pewno, z żadnym z ludzi.

Czekał jeszcze ponad trzy kwadranse. Słońce schowało się już zupełnie za horyzontem, pozbawiając świat swego światła i ciepła. Thant nie przyszedł. Tommy wreszcie stracił wszelką nadzieję; czuł, jak ogarnia go niewypowiedziana rozpacz. Już nie przyjdzie. Do tej pory nigdy jeszcze tak się nie zdarzyło, a na pewno nie wtedy, kiedy czekał sam w jednym z Miejsc.

Była już niemal noc. Marznący na kamieniu Tommy spojrzał w górę akurat w momencie, kiedy wysoko i bardzo szybko przemknął po ciemniejącym niebie jakiś samolot pozostawiając za sobą białą, niknącą szybko smugę. Dopiero wtedy chłopiec przypomniał sobie o spoczywającej w kieszeni kartce z uwagą od panny Fredricks.

I jakby pękła przytrzymująca go w miejscu niewidzialna struna, popędził przed siebie plażą.

Późnym popołudniem dywizja pancerna oraz dywizja piechoty wraz ze wspierającą je artylerią zajęły pozycje dokoła miejsca lądowania w Dolinie Delaware, a myśliwce z bazy McGuire dokonywały bez przerwy lotów zwiadowczych nad tym rejonem. Na całym Wybrzeżu ogłoszono mobilizację i przerzucono dodatkowe jednostki do Waszyngtonu i Nowego Jorku na wypadek, gdyby ktoś podjął jakieś wrogie kroki przeciwko tym miastom. Pozostające pod rozkazami USADCOM bombowce strategiczne przeniesiono do znajdujących się blisko miejsca ewentualnej akcji baz na lotniskach McGuire, Kennedy’ego i Port Newark; Logan International w Bostonie miał służyć jako lotnisko zapasowe. Odwołano wszystkie loty pasażerskie. Dokoła statku Obcych utworzono czterystumetrowej średnicy krąg nagiej ziemi, niszcząc przy okazji starą szopę, która rano służyła za schronienie ekipie telewizyjnej. Zaraz za tym pasem zajęły pozycję czołgi, za nimi piechota, a na końcu artyleria, która okopała się w odległości około kilometra od punktu zero. Szykując się do nadejścia zmroku instalowano liczne baterie potężnych reflektorów. Podobne przygotowania czyniono również w Ohio i Colorado.

Kiedy wojskowi zabezpieczyli już wszystko, co było do zabezpieczenia, w pobliże statków, a szczególnie tego, który wylądował w Dolinie Delaware, zaczęli ściągać naukowcy - nieprzerwany strumień rozczochranych, półprzytomnych ludzi, wyrwanych z laboratoriów i instytutów w całym kraju. Wszędzie wyglądało to tak samo: nieludzko uprzejmi żołnierze czekali cierpliwie, aż biegającym nerwowo po pokoju uczonym uda się uspokoić rozhisteryzowane żony lub mężów. Zdecydowana większość naukowców mało że nie miała za złe tak obcesowego traktowania, ale wręcz nie posiadała się z radości, że zwrócono się właśnie do nich; byli wśród nich także i ci znani do tej pory z wyłącznie krytycznego stosunku do sprawującego nad nimi kontrolę rządu. Żaden z nich nie zrezygnowałby z tej okazji, nawet gdyby przyszło mu zapisać duszę diabłu.

A tymczasem obce statki stały bez ruchu w miejscu jak ogromne czarne jaja.

Do tej pory jeszcze nikt nie podszedł do żadnego ze statków bliżej niż na sto metrów; ograniczono się do wywrzaskiwanych przez głośniki wezwań i pozdrowień. Nie uzyskano żadnej odpowiedzi, żadnego potwierdzenia, że ktoś tę gorączkową aktywność ludzi dostrzegł i na nią zareagował. Właściwie nie uzyskano również żadnego dowodu na to, że we wnętrzu statków znajdują się jakieś inteligentne czy choćby myślące istoty. Same statki były jajowatego kształtu i miały zupełnie gładką powierzchnię - żadnych okien, włazów, ozdób, anten czy śladu jakiegokolwiek wyposażenia. Stały w zupełnej ciszy, nie promieniując ani ciepłem, ani światłem. Nie emitowały żadnych sygnałów radiowych. Nie było ich nawet widać na ekranach urządzeń rejestrujących wszelkie metalowe obiekty, a to już dawało podstawy do lekkiego niepokoju. W związku z tym ktoś zaproponował, by sprawdzić, czy ich obecność rejestruje radar; nie rejestrował, co wywołało już znacznie większy niepokój. Żadne instrumenty nie były w stanie wychwycić jakiejkolwiek aktywności elektronicznej bądź magnetycznej w ich wnętrzu, co oznaczało, że albo coś zakłóca działanie tych instrumentów, albo też w środku naprawdę nic nie funkcjonuje, włączając w to układy regulacji biologicznej, lub też wreszcie, że wyposażenie tych statków funkcjonuje na zasadach diametralnie różnych od wszystkiego, co jest znane na Ziemi. Mierniki podczerwieni wykazały, że kadłuby statków mają dokładnie taką samą temperaturę jak otoczenie. Nie zarejestrowały ciepła emitowanego przez załogę ani nawet tego, jakie powinna wydzielać tak olbrzymia masa plastyku, metalu, czy jakiegokolwiek innego materiału, nawet jeśli przyjąć założenie, że statki są jedynie pustymi w środku skorupami. Kiedy skierowano na nie baterie reflektorów, rozgrzały się jedynie w takim stopniu, w jakim wzrosła temperatura otaczającego je powietrza. Czasem statki odbijały padający na nie blask, jakby ich kadłuby wyłożone były olbrzymimi lustrami, a czasem znowu pochłaniały niemal całe światło stając się niemal niewidzialne; można je było „dostrzec” tylko wychwytując kątem oka zarys powstałej wokół nich, wsysającej wszystko czerni. W tych przeskokach nie udało się stwierdzić żadnej regularności. Nawet komputery nie potrafiły odnaleźć w tym chaosie żadnej rozsądnej regularności.

Jeden z naukowców stwierdził autorytatywnie, że statki są bez-załogowymi próbnikami wysłanymi w celu dokonania miękkiego lądowania na powierzchni Ziemi i zbadania panujących na niej warunków, analogicznymi do próbników serii Mariner i Apollo wykorzystywanych jeszcze nie tak dawno przez ludzi. Powinniśmy się spodziewać, że za jakiś czas wyniki przeprowadzonych pomiarów zostaną przesłane, najprawdopodobniej za pomocą wiązki maserowej, do ośrodka Obcych, kierującego całym eksperymentem, dzięki czemu my, być może, zdołamy ustalić miejsce ich pobytu - bo przypuszczalnie znajdowali się oni na statku dalekiego zasięgu, krążącym po orbicie eliptycznej gdzieś za Księżycem. Lub też, jeśli przyjąć, że dysponują jakimś systemem momentalnej komunikacji międzygwiezdnej, jeszcze w ogóle nie zjawili się w Układzie Słonecznym i przebywają w swoim macierzystym systemie tysiące, a może miliony lat świetlnych od Ziemi. Teoria ta spotkała się z poparciem wielu innych uczonych, w związku z czym wojskowi odetchnęli trochę swobodniej, oznaczało to bowiem, że nie stoją w obliczu bezpośredniego zagrożenia.

W Caracas trwała noc rozjaśniona blaskiem pożarów. Liczba zabitych osiągnęła tysiące, a potem dziesiątki tysięcy. Rząd upadł, i to bardzo mocno, po czym zastąpiła go koalicja rewolucyjna, która po dwóch godzinach także upadła, nawet jeszcze mocniej. Władzę przejęła junta wojskowa, ale nawet ona nie mogła dać sobie rady z zaprowadzeniem spokoju. O trzeciej nad ranem nowy rząd dał rozkaz do zmasowanego, lotniczo-artyleryjsko-pancernego ataku na obcy statek. Kiedy nawałnica ognia nawet go nie zadrasnęła, junta posłała do boju uzbrojoną w spychacze i młoty pneumatyczne piechotę, by ta wydostała Obcych na zewnątrz w bardziej bezpośredni sposób. O czwartej nad ranem nastąpił pojedynczy, potworny błysk światła, widoczny wyraźnie nawet w Meksyku. Kiedy na miejsce przybyły oddziały rezerwowe, stwierdziły, że między statkiem a otwierającym się po drugiej stronie Caracas Pacyfikiem powstał pięciomilowej szerokości pas kompletnie nagiej, pokrytej tylko jakąś szklistą, szarą substancją ziemi. Tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się góry, dżungla, budynki, ludzie, zwierzęta, teraz nie było po prostu nic. Na skraju szklistego pasa stał obcy statek. Nie poruszył się nawet o centymetr.

Kiedy pół godziny później wiadomość o tragedii w Wenezueli dotarła do Kwatery Głównej USADCOM, bynajmniej nie powitano jej tam z zadowoleniem. Po pierwsze, w gruzach legła teoria o bezzałogowym próbniku; po drugie, USADCOM nosiło się z planem przeprowadzenia akcji podobnej do tej, jaką podjęła wenezuelska junta. Wiadomość musiała negatywnie wpłynąć na te zamiary.

SI i jej zamorskie odpowiedniki, które bez wiedzy ludzi pozosta1-wały ze sobą w ciągłej łączności elektrotelepatycznej - same odkryły w sobie tę zdolność, ale nie zadały sobie trudu, by poinformować o tym swoich właścicieli - otrzymały z różnych źródeł tę wiadomość już o 4.15 i kiedy programiści w USADCOM wprowadzili ją oficjalnie do SI, ta już ją dawno przeanalizowała i opracowała. Wydarzenia w Caracas pasowały znakomicie do ustaleń dotyczących poziomu techniki Obcych, jakie SI poczyniła na podstawie dotychczasowych obserwacji. Inteligencje rozpatrzyły błyskawicznie możliwość poinformowania ludzi o rzeczywistej powadze sytuacji i wydania rozkazu przeprowadzenia zmasowanego ataku nuklearnego na wszystkie cztery statki, ale niemal od razu doszły do wniosku, że taki atak nie przyniósłby żadnych rezultatów. Poza tym ludzie byli zbyt mało zrównoważeni, by można było im przedstawić całościowy obraz sytuacji. Inteligencje postanowiły tymczasem nic nie robić i czekać na nowe dane. Zdecydowały również, że nie ma sensu namawiać ludzi do tego samego. Ustaliły, że będą ich utrzymywać pod tak ścisłą kontrolą, jak tylko możliwe, by nie dopuścić do wojny między poszczególnymi państwami, ale zdawały sobie doskonale sprawę, że nie będą w stanie zapobiec wszelkim innym zakłóceniom i niepokojom, do jakich z pewnością doprowadzą rozhisteryzowani ludzie. Były tego najzupełniej pewne.

Następnego ranka Tommy wlókł się do szkoły, tak jakby miał nogi z ołowiu, a im bardziej zbliżał się do celu, tym trudniej mu się szło, zupełnie jakby powietrze tężało przed nim i za nim w wolno twardniejący klej. Z coraz większym wysiłkiem pokonywał wzmagające się fale fizycznego, niemal namacalnego oporu. Kiedy wreszcie zobaczył duży, szary budynek, dyszał ciężko, niczym po biegu, i odczuwał nieprzyjemne sensacje w żołądku. Co chwila mijały go inne, przyspieszające kroku dzieci. Tommy przyglądał im się z otępiałym zdumieniem: jak one to robią, że idą tak szybko? Przesuwały się tak błyskawicznie, że prawie nie mógł ich dojrzeć; migały niczym wyładowania elektryczne. Niektóre coś do niego mówiły czy wołały, ale ich głosy były piskliwe i skrzeczące jak nagranie z longplaya odtwarzane z prędkością 78 obrotów na minutę: denerwująco niezrozumiałe. Nie odpowiadał. To nie one, to on, zrozumiał wreszcie, cały sztywniał, robił się coraz bardziej ciężki i powolny. Z wysiłkiem uniósł stopę i zaczął wspinaczkę po schodach.

Kiedy rozległ się pierwszy dzwonek, był już bez palta i zdążył przejść niemal cały korytarz, więc chyba poruszał się już normalnie, chociaż on sam odnosił wrażenie, że minęło co najmniej sto lat. Przynajmniej tym razem się nie spóźni, ale i tak pewnie niewiele mu to pomoże. Nie przyniósł podpisanej uwagi: matka i ojciec znowu się kłócili, posłali go Wcześnie do łóżka i spędzili resztę wieczoru w kuchni, krzycząc na siebie niemal bez przerwy. Tommy leżał długie godziny w ciemności, słuchając ochrypłych głosów miotających wyzwiska; wiedział, że musi pokazać matce uwagę, i wiedział też, że nie może tego zrobić. Raz nawet podniósł się już z łóżka i stał dłuższą chwilę bez ruchu z czołem opartym o chłodną powierzchnię drzwi, słysząc głosy, ale nie odróżniając słów; potem wrócił do łóżka. Po prostu nie mógł - częściowo dlatego, że bardzo się bał konfrontacji, bał się stanąć twarzą w twarz z ich gniewem, a częściowo dlatego, iż wiedział, jak zareaguje na to matka. Wybuchnie płaczem i będzie rozpaczać co najmniej kilka dni. Jego zaś grzech - tak właśnie o tym myślał - rozgniewa jeszcze bardziej ojca, który będzie miał pretekst do tego, żeby wrzeszczeć jeszcze bardziej na matkę, jeszcze głośniej, a może nawet ją uderzyć, tak jak się to już kilka razy zdarzyło. Tommy nie zniósłby tego; nie może do tego dopuścić, nawet jeśli to oznacza kolejną przeprawę z panną Fredricks. Wiedział, chociaż był jeszcze mały, że musi chronić swoją matkę, że z nich dwojga on jest silniejszy. Musiał tak właśnie postąpić, godząc się na poniesienie wszelkich konsekwencji; czuł, jak ta świadomość osiada na nim w postaci gęstego obłoku gorzkiego strachu.

A teraz, kiedy ta chwila była tuż tuż, czuł się zbyt oszołomiony i ociężały, by się bać. To otępienie trwało do chwili, kiedy usiadł w ławce, rozległ się drugi dzwonek, do sali weszła panna Fredricks, zajęła swoje miejsce za biurkiem i Tommy zobaczył, że patrzy prosto na niego. W tym momencie ogarnęła go fala potwornego przerażenia i zaczął się trząść na całym ciele.

- Tommy - odezwała się nauczycielka obojętnym, martwym głosem.

- Tak, proszę pani?

- Czy przyniosłeś podpisaną uwagę?

- Nie, proszę pani - odpowiedział Tommy i wdał się w nieudolne, skomplikowane tłumaczenie, które wymyślił w drodze do szkoły. Panna Fredricks przerwała mu raptownym mechanicznym ruchem ręki.

- Przestań - usłyszał. - Podejdź tutaj.

W jej głosie nie było już nic, nawet obojętności; pozostały w nim tylko słowa, zawieszone głucho i wyraźnie w powietrzu. Siedziała bez najmniejszego ruchu za biurkiem, nie oddychając, nawet nie poruszając oczami. Wyglądała w tej chwili jak manekin, stara Cyganka ze szklanej gabloty w wesołym miasteczku: jej skórą była w rzeczywistości zakurzona, gąbczasta guma, pod spodem zaś kryły się Sprężyny, zębate kółka i przekładnie, które już dawno przestały się obracać. Przerdzewiała maszyneria zastygła na wieczność w bezruchu z wyciągniętą przed siebie ręką.

Tommy wstał powoli z miejsca i ruszył w jej kierunku. Sala zawirowała wokół niego, zwinęła się i zamieniła w tunel, który przechylał się coraz bardziej, spychając go w stronę panny Fredricks. Inne dzieci zniknęły, wtapiając się w długie, pochyłe ściany. Panowała zupełna cisza. Wreszcie Tommy uderzył w biurko i zatrzymał się. Panna Fredricks bez słowa napisała coś na kartce papieru i podała mu ją. Tommy wziął arkusik w palce i poczuł jak wszystko, wszystko i wszędzie, odpływa gdzieś niezmiernie daleko. Zagubiony w bezkształtnej, szarej mgle usłyszał przytłumiony, dobiegający z wielkiej odległości głos panny Fredricks.

- To skierowanie do psychiatry. Idź tam teraz. Już. A potem stał już przed drzwiami, na których widniała tabliczka z napisem „dr Kruger”. Zamrugał raptownie, usiłując przypomnieć sobie, jak się tu znalazł. Gabinet znajdował się w piwnicy; pod sufitem wisiały ciężkie, ceramiczne rury, od których odchodziły cienkie, metalowe, opadające w dół po ścianach niczym pnącza winorośli albo węże. W powietrzu czuć było zapach pary i wilgoci. Tommy dotknął drzwi i szybko cofnął rękę; to wszystko jest na prawdę, pomyślał tępo. Rozejrzał się po niskim korytarzu, szukając drogi ucieczki, nie miał jednak dokąd pójść. Mechanicznie zastukał do drzwi, otworzył je i wszedł do środka.

Dr Kruger został już uprzedzony przez telefon i czekał na niego. Skinął Tommy’emu głową, po czym wskazał mu duże, wyściełane krzesło, odrobinę zbyt twarde, by można było na nim wygodnie usiąść, i zaczął mówić niskim, monotonnym głosem. Dr Kruger był otyłym mężczyzną, któremu udało się skryć większość swego, tłuszczu wpychając go pod dobrze skrojonymi ubraniami; bogatego królestwa jego ciała broniły bastiony tweedu, wełny i miękkiej skóry. Nawet jego oczy kryły się za okularami o szkłach grubości dna butelki od coli, jakby i one były zbyt tłuste i wymagały wsparcia. Przypominał wyszorowanego do czysta, łagodnego, doskonale ubranego wieprzka, może trochę ciężkawego, ale za to schludnego, zadbanego i mającego swój styl. Pod tym wszystkim jednak czaił się okrutny dureń, tylko czekający na właściwy moment, by się wyrwać na powierzchnię w całej okazałości swego niechlujstwa. W jego obecności czuło się niepokojącą atmosferę brudnej cielesności, jakby w każdej chwili za jego paznokciami mogły pojawić się czarne, żałobne opaski. Odnosiło się wrażenie, że jest w nim jakieś jedno, centralne miejsce, którego wystarczy dotknąć, a on wtedy rozpadnie się na kawałeczki, starannie skrojone ubranie zniknie, a Kruger zacznie rosnąć coraz bardziej, wypełniając sobą cały gabinet, nie zostawiając nawet skrawka wolnej przestrzeni. Tymczasem tłuszcz drzemał pod guzikami i paskami, pewny swego ostatecznego zwycięstwa. Jeden jego wałek, o barwie i konsystencji połcia słoniny, wymknął się, niezauważony, spod kołnierzyka. Psychiatra mówił, a Tommy mu się przyglądał zafascynowany.

Dr Kruger stwierdził, że Tommy jest na najlepszej drodze do tego, żeby zostać neurotykiem.

- A przecież nie chcesz być neurotykiem, prawda? - zapytał. - Chyba nie chcesz być chory? Bardzo chory?

I wpatrzył się z napięciem w chłopca, sapiąc - z dezaprobatą, pęczniejąc niczym ropucha, samą swoją obecnością wpychając Tommy’ego jeszcze głębiej w krzesło. Kruger lubił stwarzać pozory chłodnego, profesjonalnego podejścia, ale gdzieś w jego wnętrzu bezustannie gorzał obrzydliwy, cuchnący płomień - mordercze, szczeciniaste, śmierdzące chlewem zagrożenie. Czasem ten płomień wypełniał suche studnie jego oczu i wówczas grube szkła zdawały się nabierać złowróżbnego, czerwonego blasku. Oczy biegały wtedy na wszystkie strony, wciskając się wszędzie i ganiać wszystko, co widziały.-Zaczynał mówić spokojnym, zrównoważonym tonem, a potem stopniowo, niedostrzegalnie, coraz bardziej podnosił głos, aż wreszcie nie był to już głos, tylko zwierzęcy ryk wściekłości i Tommy kulił się z przerażenia na swoim krześle. Wtedy Kruger niespodziewanie przerywał i ciepłym, ojcowskim tonem pytał: „Rozumiesz?”, jakby Tommy cały czas zachowywał się zupełnie nieodpowiedzialnie, ale on, Kruger, łaskawie, wielkodusznie godził się z tym i próbował dalej. A wtedy Tommy, czując się niedobrym, zawziętym, nierozsądnym i niewdzięcznym, a oprócz tego bardzo małym i brudnym chłopcem, mamrotał, że rozumie.

Po wykładzie dr Kruger zażądał stanowczo, żeby Tommy rozebrał się i poddał dokładnemu badaniu w celu ustalenia, czy nie zażywa silnie działających narkotyków; pobrał również próbkę śliny do testów na obecność innych środków farmakologicznych. Były to takie same badania, jakie cała szkoła przechodziła dwa razy do roku - w zeszłym, kilkoro dzieci z wyższej klasy wyrzucono ze szkoły i przekazano policji jako narkomanów, chociaż Steve twierdził, że wszyscy wyższoklasiści znają metody oszukiwania badających albo też biorą środki niemożliwe do wykrycia. Był to jeden z tych tematów - wśród nich, całkiem niedawno, pojawił się seks - których Tommy trochę się bał, a trochę wstydził. Dr Kruger był wyraźnie rozczarowany, że wyniki badania nie stwierdziły, iżby Tommy zażywał jakiekolwiek narkotyki. Potrząsnął kilkakrotnie głową, mrucząc coś niezrozumiale w swój podwójny podbródek. Tommy ledwo powstrzymywał grymas obrzydzenia, kiedy tłuste, krótkie palce psychiatry dotykały jego ciała, i ubrał się z ulgą, gdy tylko dr Kruger skończył badanie i pozwolił mu odejść.

Kiedy wrócił na górę, okazało się, że pierwsza lekcja już się skończyła i zaczęła druga, z maszynami do nauki. Te zajęcia także prowadziła panna Fredricks; nic nie powiedziała, gdy Tommy wszedł do klasy, ale idąc ku swojemu miejscu czuł przez cały czas na sobie jej nieruchome, wężowe spojrzenie. Usiadł przy wolnej maszynie i czym prędzej naciągnął na głowę plastykowy kaptur, szczęśliwy, że może w ten sposób schronić się przed jej okropnym wzrokiem. Poczuł suchy, niewyraźny pocałunek elektrod wchodzących w kontakt z kościami jego czaszki; w źrenicach eksplodowały mu kolorowe, ruchome plamy, a mózg wypełnił się mechanicznym głosem pedantycznie recytującym socjoekonomiczne zasady polityki Wspólnoty Japońsko-Australijskiej. W oczekiwaniu na mający wkrótce nastąpić błyskawiczny test Tommy oparł palce na klawiaturze. Mimo to cały czas czuł zimną, złowrogą obecność panny Fredricks. Nie zdejmując kaptura mógł w każdej chwili wskazać, gdzie akurat stoi: jego wyciągnięty palec obracałby się za nią jak wskazówka kompasu za bryłą magnetytu poruszającą się bezszelestnie wzdłuż rzędów maszyn. W pewnej chwili, kiedy przechodziła akurat obok niego, skraj jej sukienki musnął delikatnie jego dłoń; szarpnął się z odrazą i obrzydzeniem, i poczuł, jak nauczycielka zatrzymuje się i patrzy długo na niego. Odetchnął dopiero wtedy, kiedy’ sobie poszła. W czasie takich zajęć poruszała się bez przerwy, chodząc między wsłuchanymi w szeptanie kapturów dziećmi, spoglądając po nich nie z miłością, lecz z zimnym wstrętem. Nienawidziła ich, uświadomił sobie w pewnym momencie Tommy; w swój beznamiętny, sterylny sposób po prostu ich nienawidziła. Mogłaby ich wszystkich zabić. Dzieci stanowiły dla niej uosobienie strasznego, potwornego braku w niej samej, materializację okrutnego procesu, który wycisnął z niej życie i pozostawił ją taką, jaką była - mumią. Jej nienawiść mieszkała w wiecznie głodnej, złej pustce; wsysała wszystko w siebie, a potem unicestwiała, negowała, niszczyła.

Podczas długiej przerwy - półgodzinnej obowiązkowej zabawy po obiedzie - Tommy zauważył, że koledzy jakoś dziwnie go unikają.

- Nie mogę z tobą rozmawiać - szepnął ukradkiem Bobby, kiedy zaganiano ich na boisko do siatkówki - bo masz zły wpływ. Panna Fredricks powiedziała, że nikt nie może z tobą rozmawiać. I nie możemy się z tobą bawić, bo jak zobaczy, to nas też pośle do psychiatry. To masz. - I uderzył piłkę tak, że poleciała na drugą stronę siatki.

Tommy skinął ciężko głową. Wydawało się w jakiś sposób logiczne, że także i ten ciężar musi spaść na jego barki; przyjął go z rezygnacją. Zdawał sobie doskonale sprawę, że to jeszcze nie wszystko. Po jego złym zagraniu przeciwnicy zdobyli punkt; panna Fredricks wybuchnęła krótkim, metalicznym śmiechem, który wbił mu się w oko ostrą lodowatą igłą.

Kiedy wychodzili już do domu, ostrożnie podkradł się do niego Steve.

- Nie daj im się zgnoić! - szepnął cicho. - Kapujesz? Nie daj się zgnoić! Serio! To pętaki. Każ im się wszystkim wypchać, słyszysz?

Kiedy jednak znaleźli się przed budynkiem, poszedł szybko w swoją stronę, nie oglądając się za siebie.

Nie uda ci się przed nimi uciec”, powiedział jakiś głos w głowie Tommy’ego, kiedy patrzył, jak Steve skręca w Walnut Street i niknie mu z oczu. Wbił dłonie w kieszenie spodni i ruszył w przeciwnym kierunku, z początku wolno, potem coraz szybciej, aż wreszcie niemal biegł. W przeciwieństwie do ociężałości, jaką czuł rano, teraz wydawało mu się, że jego kości są puste w środku jak u ptaka. Głowa ciągnęła go w górę jak balon i musiał zerkać co chwila w dół, na stopy, by sprawdzić, czy jeszcze dotykają chodnika. Było to dziwne i przyjemne zarazem. Świat odwrócił się od niego; został sam. No i dobrze, pomyślał ponuro, no i dobrze. Pędził ulicami jak niesiona wiatrem zjawa, kierując się prosto ku jednemu z Miejsc. Przeciął całe miasto, mijając drewniane, rozsypujące się domy, połączone sznurami z bielizną i przygniecione wyrosłym na ich dachach lasem telewizyjnych anten, minął duże centrum handlowe, rampę zakładów mięsnych, labirynt torów tuż za portem (rozglądając się uważnie, czy nie zobaczy gdzieś munduru strażnika), aż wreszcie wpadł w gęsty, karłowaty las. Po drodze nie zwracał uwagi ani na tłumy ludzi na ulicach i w sklepach, ani na rozładowujących ciężarówki robotników; oni zresztą także go nie zauważy

Nie po raz pierwszy Tommy pomyślał, że oni i on mogliby równie dobrze żyć na zupełnie innych planetach. Dokoła nie było nawet śladu Innego Ludku. Po wczorajszym niepokoju pozostało tylko wspomnienie; dzisiaj siedzieli cicho, wtopieni w krajobraz, nie zbliżając się do ludzkich terytoriów. W każdym razie Tommy miał nadzieję, że tak właśnie było. Czasem nawiedzały go koszmary, w których Inny Ludek odchodził, by nigdy już nie powrócić. Chłopiec szedł naprzód, torując sobie drogę przez gęste krzaki jeżyn. Postanowił nie poddawać się panice, dopóki nie przekona się, czy i tym razem żaden z Thantów nie przyjdzie na spot kanie. Mógłby jakoś przeżyć utratę Innego Ludku lub zwykłych ludzi, ale nie i tych, i tych. O nie, tego by nie przeżył. To nie w porządku, szepnął, przerażony taką możliwością. - Proszę - powiedział na głos, ale nikt mu nie odpowiedział.

Grunt stawał się coraz bardziej miękki i mlaskał cicho pod nogami. Kiedy tylko unosił stopę, woda natychmiast wypełniała pozostawione przez nią zagłębienie. Zbliżał się do jeszcze jednego miejsca, w którym ocean zalewał brzeg, pozostawiając po sobie rozmiękły, bagnisty teren. Skręcił ostro w bok. Po chwili trafił na świeże ślady jelenia i szedł po nich pod górę, przez splątaną gęstwinę krzewów laurowych i rododendronów, aż wreszcie znalazł się na rozległej łące wznoszącej się ku zachodowi, gdzie znajdował się płaskowyż. Po wschodniej stronie wznosiły się małe skałki; wspiął się na nie niczym młody niedźwiedź, używając zarówno nóg, jak i rąk. Wspinaczka nie była specjalnie długa czy niebezpieczna, ale na pewno męcząca, a w dodatku udało mu się rozedrzeć spodnie na jakimś ostrym kamieniu. Zza szarych chmur wyjrzało na chwilę słońce, ogrzewając swoim ciepłem skały i kąpiąc Tommy’ego w strużkach potu. Wreszcie wgramolił się na płaski szczyt skały i usiadł od strony morza, zanurzając palce w anemicznej trawie i zwieszając nogi nad urwiskiem.

Tworzyła je miękka, krucha skała, porośnięta obficie mchem i wyką. Spadała w dół, ku ciągnącym się przez jakiś kilometr słonym trzęsawiskom, które następnie przechodziły w ocean. Nie sposób było ustalić dokładnej granicy, gdzie kończyło się jedno, a zaczynało drugie; błyszczące palce wody sięgały daleko w głąb lądu, a kępy karłowatych krzaków rosły tam, gdzie już powinien rozciągać się ocean. Był to niebezpieczny, groźny teren i Tommy nigdy nie zapuszczał się dalej niż do podnóża skarpy - już kilka metrów dalej zaczynały się połacie grząskiego piasku, a poza tym słyszał plotki o mokasynach*[* Żyjący na terenie Ameryki Północnej jadowity wąż z rodziny grzechotników (przyp. tłum.).] i grzechotnikach, chociaż sam żadnego jeszcze nie spotkał.

Posępne, zakazane miejsce, ale jednocześnie Miejsce, więc Tommy usiadł z mocnym postanowieniem, że zaczeka tak długo, jak będzie trzeba, choćby całą noc, choć ta perspektywa przerażała go do nieprzytomności. Ze szczytu urwiska, roztaczał się widok na wszystkie strony. Na północy, daleko za bagnem widział szereg porośniętych drzewami wysepek; każda następna znajdowała się na głębszej wodzie, więc ostatnie widoczne już były tylko jako nagie skały sterczące nad rozkołysaną powierzchnią północnego Atlantyku. Zwróciwszy się na Zachód można było dostrzec ciąg dalszy tej linii na lądzie i zrozumieć, że wyspy są po prostu wierzchołkami zatopionych wzgórz, ciągnących się aż do wyżynnych terenów w głąb lądu. Jeden z Thantów opowiadał mu kiedyś, jak to przed nadejściem Lodów suchy ląd sięgał jeszcze sto kilometrów dalej na wschód; a potem Thantowie patrzyli, jak nienasycony ocean zalewa wszystko, kryjąc wzgórza, rzeki i łąki pod warstwą szarej, zimnej wody. Tommy nigdy o tym nie zapomniał i od tej pory zawsze kiedy obserwował ocean, tak jak na przykład teraz, czynił to z odrobiną niejasnego strachu, oczekując, że w każdej chwili szary potwór zakołysze się, wstanie niczym monstrualna bestia i runie w niepowstrzymanym pędzie na ląd. Ów Thant powiedział mu, że owszem, może to się zdarzyć i pewnie za jakiś czas nastąpi, chociaż dla Thanta „jakiś czas” mógł oznaczać tysiąc albo nawet dziesięć tysięcy lat. Thant wcale się tego nie obawiał; dla nich nie miało większego znaczenia, czy żyją nad czy pod powierzchnią morza. Do dzisiaj przecież wykorzystywali także zatopioną część dawnego kontynentu. Opowiedział także chłopcu o Lodach, o błękitnym mrozie, który skuł cały świat, o roziskrzonych, wysokich na kilometr ścianach, miażdżących wszystko, co znalazło się na ich drodze, a potem cofających się z powrotem na północ. Nawet dla Thanta trwało to dość długo.

Tommy siedział nad urwiskiem już chyba równie długo, obserwując, jak słońce to chowa się, to znów pokazuje zza ołowianych chmur, rzucając na ziemię i morze plamy jasnozłotego blasku; miał wrażenie, że powoli on sam staje się częścią skały. Dostrzegł rodzinę Jeblingów wędrującą w kierunku wyżej położonych łąk i to podniosło go trochę na duchu - więc jednak nie cały Inny Ludek zniknął. Jeblingi natrafiły na ogrodzone pastwisko, na którym pod karłowatymi jabłonkami pasło się kilka krów. Tommy obserwował z umiarkowanym zainteresowaniem, jak jeden z Jeblingów przechodzi przez płot, wspina się na krowę, siada okrakiem na jej grzbiecie, wprowadza pod jej skórę podobną trochę do trąby słonia ssawkę i zaczyna się pożywiać, wydobywając ze zwierzęcia to, co było mu niezbędne do życia. Krowa przeżuwała spokojnie pokarm, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi Jebling. To, czego ją pozbawiał, nie było jej wcale potrzebne do życia, choć ubytek owej substancji był może przyczyną, dlaczego krowa miała ograniczoną, właśnie krowią inteligencję.

Tommy wiedział, że Jeblingi nigdy nie żerowały na ludziach, chociaż czasem wykorzystywały do tego celu psy i koty, i że istniało kilka rodzajów Innego Ludku, rzeczywiście niebezpiecznych dla człowieka. Thantowie zawsze patrzyli z góry na Jeblingów, uważając, że zaspokajanie w taki sposób potrzeb dowodzi zdecydowanie niższego poziomu rozwoju. Tommy zastanawiał się nieraz, czy Thantowie, wbrew temu, co twierdzą, nie pozbawiają jednak jego i innych ludzi jakiejś tajemniczej, nieznanej substancji. Z całą pewnością widzieli w jego umyśle to niezadane nigdy pytanie, ale nie udzielili mu na nie odpowiedzi.

Nagle Tommy poczuł, że język sam z siebie poruszył mu się w ustach i jakaś siła rozwiera mu wargi.

- Witaj, Człowieku - powiedział niskim, wibrującym głosem, z całą pewnością nienależącym do niego.

Thant jednak przybył. Tommy czuł dokoła i w sobie jego emanującą siłą życiową obecność, która zdawała się stworzona z samej istoty ziemi, skał i nieba, cmokających tajemniczo trzęsawisk i szarego, zimowego oceanu, słońca i mchu, drzew i liści - jakby wszystko, co dokoła niego się znajdowało, zespoliło się nagle w jedną, nieprawdopodobnie, intensywnie żyjącą istotę; Pod względem fizycznym Thant przypominał wysokie, zbliżone kształtem do człowieka stworzenie o tygrysich oczach i skórze koloru polerowanego żelaza. Trudniej nawet było go dostrzec niż pozostały Inny Ludek; nawet widziany kątem oka migotał i zmieniał się bezustannie, to wtapiając się w otoczenie, to pojawiając się w zupełnie innym miejscu, rozrastając się i kurcząc, wirując niczym derwisz, by za chwilę znieruchomieć jak głaz. Czasem robił się zupełnie czarny, czarniejszy od najgłębszej, bezgwiezdnej nocy, a czasem błyszczał niesamowicie w promieniach zimowego słońca i wtedy już zupełnie nie można go było dokładniej zobaczyć. Oczy miał czasem stalowoszare, czasem intensywnie zielone, a czasem jaskrawoczerwone, płonące niczym dwa paleniska. Te oczy nigdy nie patrzyły w jednym kierunku dłużej niż krótką, króciutką chwilę.

- Witaj, Thancie - odpowiedział Tommy swoim zwykłym głosem. Nie miał pojęcia, czy rozmawia za każdym razem z tym samym ani czy w ogóle Thantów było więcej niż ten jeden. - Dlaczego wczoraj nie przyszedłeś?

- Wczoraj? - powtórzył Thant ustami chłopca. Zapadła cisza. Thantowie zawsze mieli kłopoty z określeniem czasu, tak różna była ich skala pojęć.

- Tak - powiedział wreszcie. Tommy czuł, jak ktoś myszkuje mu po mózgu, dotykając poszczególnych synapsów i obserwując rezultaty, przeglądając jego wspomnienia tak, jak się kartkuje stojący na biurku kalendarz. Thant czerpał słownictwo z umysłu Tommy’ego, używając go jako magazyn semantyczny albo organiczny słownik, ale miał tę przewagę, że mógł dogrzebać się i korzystać z wszystkiego, co kiedykolwiek zostało powiedziane w obecności chłopca; było to znacznie więcej, niż miała na co dzień do dyspozycji świadomość Tommy’ego.

- Byliśmy zajęci - oświadczył po jeszcze jednej przerwie. - Nastąpiło... przybycie? - klik... klik, a potem piskliwym głosem pastora Turnera: - Nadejście...? - klik - Poznanie...? Przemieszczenie? Transformacja? Pojawienie? Teraz są tutaj Inni, którzy... - klik, głos radiowego kaznodziei - ... objawili się w tej materialnej postaci. Lądowanie - zdecydował wreszcie. - Wylądowali. - Przerwa. - Wczoraj.

- Obcy! - wyszeptał Tommy.

- Obcy - zgodził się Thant. - Inni, którzy teraz są tutaj. Właśnie dlatego nie przyszliśmy wczoraj. Właśnie dlatego nie będziemy mogli z tobą rozmawiać... - Przerwa, potrzebna na przejście na ludzką skalę czasu - ... długo dzisiaj. Rozmawiamy, dyskutujemy... - klik, głos komentatora radiowego - ... prowadzimy negocjacje z nimi, z Innymi, z Obcymi. Kiedyś już tutaj byli, ale tak dawno temu, że nawet byś tego nie pojął. Człowieku. To jest dawno nawet dla nas. Prowadzimy z nimi negocjacje, a za ich pośrednictwem z waszymi Psami. Nie, Człowieku - obraz niemieckiego owczarka, który zaczął się tworzyć przed oczami Tommy’ego, zniknął, jakby starty czyjąś dłonią - nie z tymi psami. Z Psami. Z waszymi mechanicznymi Psami. Z tymi martwymi Przedmiotami, które wam służą, chociaż są martwe. Wszyscy prowadzimy negocjacje. Było wiele zgód... - klik, znowu pastor Turner - ... wiele Przymierzy, które zawarliśmy dawno temu. Z Ludźmi, chociaż oni tego nie pamiętają. I z Innymi. Te Przymierza już wygasły, już nie działają, już... - klik, prawnik rozmawiający z ojcem Tommy’ego - ... nas nie obowiązują. Są nieważne. Negocjujemy nowe Przymierza... - klik, przywódca związkowy przemawiający w telewizji - ... odpowiednie porozumienia jednakowo korzystne dla wszystkich zainteresowanych stron. Wiele rzeczy będzie teraz innych, wiele rzeczy się zmieni. Czy rozumiesz, co mówimy. Człowieku?

- Nie.

- Nie przypuszczaliśmy, że zrozumiesz - powiedział ze smutkiem Thant.

- Możecie mi pomóc? - zapytał Tommy. - Mam straszne kłopoty. Panna Fredricks zawzięła się na mnie. Posłała mnie do doktora. On też mnie nie lubi.

W ciszy, która zaraz potem nastąpiła, Thant przeglądał najświeższe wspomnienia Tommy’ego.

- Tak - powiedział wreszcie - rozumiemy. Nic nie możemy zrobić. To twój... szablon? Kształt? Nie interweniowalibyśmy nawet wtedy, gdybyśmy mogli.

- Do licha - mruknął Tommy, czując gorycz wielkiego zawodu. - Myślałem, że może wy... Ech, nieważne. Ja... Możecie mi powiedzieć, co się teraz stanie?

- Prawdopodobnie cię zabiją - powiedział Thant.

- Och... - wykrztusił Tommy. Poczuł w sobie dziwną pustkę. Zagryzł wargi. Nie potrafił wymyślić nic innego, co można by powiedzieć w takiej sytuacji.

- My nie rozumiemy dokładnie, co to znaczy „zabić”, albo „martwy” - podjął Thant. - W przeciwieństwie do was nie mamy z tym bezpośrednio do czynienia. Ale na podstawie naszych obserwacji Ludzi uważamy, że to właśnie zrobią. Zabiją cię.

- Och... - powtórzył Tommy.

- Tak - mówił dalej Thant. - Będzie nam ciebie brakowało, Człowieku. Byłeś naszym... pupilem? Hobby? Jesteś naszym hobby, na którym nam bardzo zależało. Ty i inni, którzy widzą. Pojawiacie się... - klik - ... co jakiś czas. Interesujemy się wami... - klik, komentator telewizyjny - ... mimo powszechnej opozycji. Zastanawiamy się, czy to rozumiesz... Nie, nie rozumiesz. Nasze hobby nie jest akceptowane. Staliśmy się... - klik, głos ojca Tommy’ego mówiącego jego matce, co stanie się z chłopcem, jeżeli ona nie otrząśnie go wreszcie z marzycielskiego niebytu - ... wyrzutkami, pośmiewiskiem. Unikają nas. Teraz jest wiele niezadowolenia z Ludzi. Nie korzystamy z tego... - klik - ... świata tak jak wy, ale mimo to stopniowo... - klik - ... zaczęliście coraz bardziej przeszkadzać. Jest... - klik - ... wyraźna tendencja, żeby coś z wami zrobić. Obawiamy się, że zrobią. - Długa, wibrująca cisza. - Będzie nam ciebie brakowało - powtórzył Thant i zniknął jak zdmuchnięty nagle płomień świecy.

- Do licha - powiedział po chwili bezbarwnym tonem Tommy i zaczął schodzić ze skały.

Kiedy zmęczony i ciągle jeszcze otępiały wrócił do domu, trafił w sam środek kłótni. Matka i ojciec siedzieli w pokoju przy ściszonym, ale niewyłączonym telewizorze. Ogromne, wiecznie uśmiechnięte twarze poruszały niemo ustami, jakby w jakiś niesamowity sposób usiłując zsynchronizować ruchy warg z trwającą przed ekranem sprzeczką.

Na widok chłopca rodzice zamilkli, zwracając w jego stronę zaskoczone twarze. Matka, z rozmazanym przez łzy makijażem, sprawiała wrażenie przestraszonej i bezbronnej. Wąskie wargi ojca były zaciśnięte w cienką białą kreskę.

Ledwo Tommy zdążył zamknąć za sobą drzwi, ojciec zaczął obrzucać go wyzwiskami i chłopiec domyślił się z przerażeniem, że ktoś dzwonił ze szkoły do domu i powiedział rodzicom, że wysłano go do psychiatry i dlaczego. Stał sparaliżowany strachem, a ojciec podchodził coraz bliżej. Widział, jak poruszają się jego wargi, i słyszał ryk wyrzucanego z nich głosu, ale zupełnie nie mógł odróżnić poszczególnych słów, jakby ojciec mówił w jakimś obcym, chrapliwym języku. Jedyne, co do niego docierało, to zawarta w tym głosie wściekłość. Ręka ojca wystrzeliła naprzód jak atakujący wąż i Tommy poczuł, jak silne palce chwytają go za ubranie na piersi, kołnierzyk zaciska się, uniemożliwiając prawie oddychanie, i nagle chłopiec znalazł się w powietrzu, potrząsany na wszystkie strony niczym lalka. Zmrożony strachem nie wykonał najmniejszego ruchu i wisiał zupełnie bezwładnie, machając w powietrzu nogami. Miał wrażenie, że trzymają go nie palce, a stalowe kleszcze; nie było nawet mowy o wyrwaniu się z ich uścisku. Ojciec uniósł go jeszcze wyżej, zginając jednocześnie rękę w łokciu, by zbliżyć chłopca do swojej twarzy. Tommy poczuł oddech przesiąknięty zapachem tytoniu i kwaśny, ostry odór dorosłego potu. Widział małe włoski drżące w nozdrzach ojca, białe, naprężone linie wokół nosa i ust, nabiegłe krwią żółtawe oczy, cały chwiejący się, przerażający obraz, wielki niczym świat. Ojciec uniósł drugą rękę i zamachnął się nią szeroko. Tommy zobaczył jeszcze wielkie, guzłowate knykcie i usłyszał krzyk matki.

Leżał na podłodze. Pamiętał tylko uderzenie i ból, i przez moment nie bardzo wiedział, gdzie się właściwie znajduje. Potem usłyszał znowu głosy rodziców. Bolała go połowa twarzy, a w uchu coś mu nieznośnie brzęczało; przez to brzęczenie mało co słyszał;

Ostrożnie dotknął bolącej strony twarzy. Wydawała się dziwnie szorstka i kłuła, jakby wbito w nią tysiące igieł. Wstał ostrożnie, usiłując zwalczyć potworne zawroty głowy. Matka stała oparta plecami o ścianę oddzielającą kuchnię, a ojciec może metr przed nią. Obydwoje krzyczeli. W gardle czuł jakby wielką kulę roztopionego metalu, ale chociaż starał się ze wszystkich sił, nie mógł wykrztusić ani słowa.

- Wynoś się stąd! - wrzasnął na niego ojciec. - Do łóżka! I niech cię tu więcej nie widzę!

Tommy poszedł, niczym drewniana marionetka. Zaczęła mu krwawić rozcięta od środka warga. Przełknął krew.

Leżał bez ruchu w zupełnej ciemności. Jeszcze przez długi czas dochodziły go głosy rodziców, ale wreszcie i one ucichły. Trzasnęły drzwi od sypialni ojca. W chwilę potem w pokoju ożył telewizor i zaczął monotonnie, bez końca szeptać o Obcych, tylko o Obcych. Tommy wsłuchiwał się w to szeptanie, aż w końcu zasnął.

Śnili mu się Obcy. Byli wysocy, mieli czerwone oczy i poruszali się z wdziękiem i gracją po rozległej, suchej równinie. Nie zniszczyli żadnego z kwiatów zamienionych w pyłowe szkieleciki. Dokoła zgromadził się milionowy chyba tłum ludzi, ciągnący się bez końca we wszystkich kierunkach, ale Obcy w ogóle tego nie zauważyli. Ich czerwone oczy spoglądały to w lewo, to w prawo, bezustannie czegoś szukając. Chodzili między ludźmi nie zwracając na nich żadnej uwagi. Byli piękni i niebezpieczni. Wszyscy łagodnie się uśmiechali i Tommy domyślił się, że to delikatni, przyjaźni mordercy, istoty potrafiące zabijać ot, tak sobie, od niechcenia, jakby wyświadczały komuś zupełnie oczywistą, nie wartą wspomnienia przysługę. Zbliżyli się do miejsca, z którego ich obserwował, i zatrzymali się. Spojrzeli prosto na niego. Widzą mnie, uświadomił sobie Tommy. Widzą mnie. Jeden z Obcych uśmiechnął się dobrotliwie i wyciągnął w jego kierunku rękę.

Tommy otworzył oczy.

Włączył lampkę przy łóżku i spędził resztę nocy czytając książkę o selerach irlandzkich. Kiedy przez okno zaczęło się sączyć szare światło poranka, zgasił lampkę i przykrył się kołdrą, udając, że śpi. Wkrótce potem weszła matka, by obudzić go do szkoły, i wtedy zauważył, że jej dłonie pokryte są przeświecającą przez skórę siatką niebieskich żył.

O świcie dnia drugiego wiadomości o pojawieniu się Obcych rozprzestrzeniały się szybko, choć nieregularnie. Informację o tym wydarzeniu nadała zdecydowana większość rozgłośni Wschodniego Wybrzeża, z tym, że niektóre potraktowały ją jako przerywnik między poważniejszymi doniesieniami, inne zaś, szczególnie te z Filadelfii, urządziły specjalną bezpośrednią transmisję na żywo, korzystając przy tym z usług całej masy dziennikarzy i komentatorów starających się zrobić wrażenie, że wiedzą choć trochę więcej od pozostałych. Stacje, które traktowały sprawę poważnie, różniły się między sobą znacznie co do jej interpretacji. W wiadomościach o szóstej i o siódmej rano tylko połowa z nich informowała o lądowaniu obcych statków kosmicznych. Pozostałe przedstawiły to wydarzenie jako upadek satelity, awarię naddźwiękowego transportowca, nieudany radziecki atak atomowy lub upadek zgubionego przez strategiczny bombowiec pocisku jądrowego - ta ostatnia rozgłośnia domagała się pośpiesznej ewakuacji całej ludności Nowego Jorku, Filadelfii i Baltimore. Jeden z komentatorów zasugerował, że całe to wydarzenie jest prowokacją zorganizowaną przez sztab prezydenta, mającą na celu wprowadzenie stanu wyjątkowego i odwołanie wyborów, które urzędujący prezydent, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, musiał przegrać. Inny ynów upierał się, iż jest to próba skompromitowania w oczach opinii publicznej kandydata opozycji w tychże wyborach, znanego ze swego entuzjastycznego poparcia dla programu badań przestrzeni kosmicznej. Pojawiły się także sugestie, że domniemany „statek” jest elektromagnetycznym latającym talerzem, nad którego produkcją pracuje się już od wielu lat w Niemczech, Stanach Zjednoczonych, Związku Radzieckim i Izraelu, cały czas, rzecz jasna, głośno protestując przeciwko wszelkim pomówieniom na ten temat; sugestiom tym towarzyszył ostry atak przeciwko nadmiernym wydatkom rządowym. Z Doliny Delaware nie przeprowadzano już żadnych transmisji bezpośrednich, ale kasety z zarejestrowaną pierwszą relacją zdążyły dotrzeć już do Portland. Niewiele jednak mogły pomóc w rozwiązaniu zagadki, gdyż widać na nich było tylko jakiś duży obiekt stojący bez ruchu na tle półpustynnego krajobrazu, obok opuszczonej, starej szopy.

W Ohio grupa dziennikarzy z Akron przeleciała tuż nad obcym statkiem w helikopterze wyładowanym po brzegi supernowoczesnym sprzętem telewizyjnym. Każdy z dziennikarzy był święcie przekonany, że idzie na pewną śmierć, ale ponieważ relacja miała być przekazywana na żywo przez największą w stanie sieć telewizyjną, wszyscy polecili dusze Bogu i wystartowali. Nic im się nie stało, ale kilometr za statkiem zostali zmuszeni do lądowania przez dwa ciężko uzbrojone poduszkowce, wsadzeni do helikoptera wojskowego i odesłani prosto do więzienia federalnego w Leavenworth. Do tej pory jednak przesyłana telewizją panika zdążyła się już rozprzestrzenić po całym Środkowym Zachodzie. Mieszkańcy tego regionu uwierzyli w informację o lądowaniu bez żadnych zastrzeżeń i zareagowali na nią niezwykle gwałtownie, ujawniając drzemiące do tej pory pokłady agresji skierowanej przeciwko potencjalnemu najeźdźcy. Jeszcze przed południem odezwało się kilkanaście wielce znaczących i poważanych głosów, postulujących natychmiastowe zniszczenie potworów, które uderzyły w serce Ameryki; głosy te zyskały niemal jednomyślne poparcie opinii publicznej. Wszystkie popołudniówki ukazujące się od Indiany po Arkansas donosiły w czołówkach o inwazji i tylko kilka wielkich gazet z Chicago podeszło do sprawy z większą dawką sceptycyzmu i tolerancji.

Z Colorado nie przedostawały się na zewnątrz żadne wiadomości, toteż Zachód najdłużej zachował spokój. Do Zachodniego Wybrzeża docierały początkowo tylko fragmentaryczne, sprzeczne doniesienia, które zrazu ignorowano, choć kiedy potwierdzono oficjalnie sam fakt lądowania, tamtejsza ludność okazała temu zjawisku znacznie większe zainteresowanie, czasem przeradzające się nawet w - coś w rodzaju kultu, niż mieszkańcy terenów, które znalazły się w samym centrum wydarzeń.

Opinia publiczna nic jeszcze nie wiedziała o tragedii w Wenezueli, toteż rząd, pragnąc chociaż to zachować w tajemnicy, ogłosił o jedenastej przed południem, że przejmuje kontrolę nad wszystkimi środkami masowego przekazu, nakładając jednocześnie całkowite embargo na jakiekolwiek informacje dotyczące lądowania Obcych. Zaledwie jedna trzecia publikatorów podporządkowała się temu poleceniu. Cała reszta - prasa, radio i telewizja - podniosła jeszcze większy krzyk niż do tej pory, dzięki czemu regiony niedotknięte do tej pory paniką niemal oszalały ze strachu, prawdopodobnie dlatego, by nadrobić stracony czas. Wersja o stanie wyjątkowym i odwołaniu wyborów znacznie zyskała na prawdopodobieństwie. Niemal we wszystkich miastach Wschodniego Wybrzeża doszło do rozruchów.

W apogeum całego tego zamieszania, około pierwszej po południu, statki otworzyły się i Obcy wyszli na zewnątrz.

To znaczy, „wyszli” nie jest chyba najwłaściwszym słowem. Kadłuby, znajdujące się akurat w „lustrzanej” fazie, tajemniczo zamigotały, po czym statki, wszystkie cztery w dokładnie tym samym momencie, eksplodowały, wybuchły, roztopiły się lub też zrobiły coś, co nie przypominało do końca żadnej z tych rzeczy, ale czego nie sposób było dokładnie dostrzec i zanalizować. Niektórym przypominało to eksplodujące pudełko z serpentynami, innym pryskającą bańkę mydlaną, tryskający gejzer z gorącą wodą, rozbijane od środka jajko, bombę wybuchającą w sklepie z porcelaną, walącą się tamę lub trickowy film o rozwijających się kwiatach, o ile, rzecz jasna, mogą istnieć kwiaty kwitnące teseraktami, wielościanami, ziguratami, kopułami i iglicami. Tym, co znajdowali się w pobliżu statków, całe wydarzenie zdawało się dość rozciągnięte w czasie - ich zdaniem trwało około pół godziny, a pewien nałogowy palacz podał nawet, że zajęło mu to półtorej paczki papierosów. Tym, którzy obserwowali wszystko za pośrednictwem kamer telewizyjnych, wydawało się, że trwa to nie więcej niż pięć minut, a może nawet trzy; prawdziwość ich odczuć potwierdziły kasety z zarejestrowanym obrazem i zegary, na których przeszło niespełna pięć minut. Mimo to obecny na miejscu personel twierdził uparcie, że wydarzenie trwało pół godziny. Co ciekawe, zainstalowane tam stosunkowo proste komputery ósmej i dziesiątej generacji podały czas trwania jako pięć minut, podczas gdy terminale komputerów, dwudziestej generacji - ustępujących stopniem komplikacji i świadomości tylko SI - poparły twierdzenia ludzi obstających uparcie przy wersji półgodzinnej. Fakt ten dał Sztucznej Inteligencji wiele do myślenia.

Kiedy zjawisko - niezależnie od tego, jak długo trwało - zniknęło, zniknęły także statki.

Na ich miejscu pojawiło się zadziwiające nagromadzenie brył geometrycznych i architektonicznych figur; żadna z nich nie przekraczała dwóch i pół metra wysokości, wszystkie zaś zdawały się być wykonane z tego samego, to absolutnie czarnego, to znów ultra zwierciadlanego materiału, co kadłuby statków. Były rozrzucone przypadkowo na obszarze okręgu o średnicy około trzydziestu metrów, między nimi zaś uwijała się bliżej nieokreślona liczba Obcych. Wyglądali tak, jak powinni wyglądać Obcy: niektórzy z grubsza humanoidalni, porośnięci futrem lub pokryci chitynowym pancerzem, o zginających się nienaturalnie rękach, zbyt dużej ilości palców, dodatkowych piórkach lub antenach; inni przypominali wielkie owady, pająki lub stonogi, jeszcze inni zaś byli po prostu dużymi kulami bezkształtnej protoplazmy. Co jednak najdziwniejsze i co uniemożliwiało także podanie dokładnej ich liczby, to fakt, że bezustannie zmieniali swe kształty, od czasu do czasu przyjmując także postać owych nieruchomych brył geometrycznych. Te z kolei ni stąd ni zowąd ruszały nagle przed siebie, przemieniając się po drodze w wielkiego pająka lub stonogę. Nawet po wzięciu pod uwagę tych ciągłych metamorfoz nie sposób było się ich doliczyć, ponieważ nawet ilość wszystkich obiektów zmieniała się z minuty na minutę i najdokładniejsi obserwatorzy nie byli w stanie wychwycić momentu, kiedy jedne z nich odchodziły, a drugie przybywały. W każdym razie było ich dużo i z trudnością udawało się je dostrzec - nawet na filmach sprawiały cały czas wrażenie jakichś nieostrych i rozmazanych.

I wszyscy - figury, bryły i Obcy - całkowicie ignorowali ludzi. W każdym z czterech miejsc, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, wysłano specjalne zespoły składające się z naukowców, dyplomatów i psychologów, mające za zadanie nawiązanie kontaktu. Chociaż zespoły te’ robiły naprawdę wszystko, może z wyjątkiem wystrzeliwania rac sygnalizacyjnych. Obcy zignorowali także i ich. Właściwie to zachowywali się tak, jakby w ogóle nie byli świadomi obecności ludzi. Ruchome obiekty chodziły, pełzały lub toczyły się bez większego pośpiechu, zapuszczając się stopniowo coraz dalej od miejsca, w którym pojawiły się po raz pierwszy.

Niektóre z czynności, jakie wykonywały, można było od biedy zidentyfikować - na przykład pobieranie próbek gleby - ale inne pozostawały co najmniej niejasne, a najczęściej kompletnie niezrozumiałe. Jeżeli któryś z Obcych potrzebował akurat jakiej maszyny lub narzędzia - na przykład do pobrania próbki gleby - po prostu zamieniał się w nie, jak jakaś postać z filmu rysunkowego, tyle tylko, że bez żadnych efektów specjalnych. W pewnej chwili jeden z humanoidów wespół z zigguratem i jakimś czworościanem, stopiwszy się, utworzyli coś, co przypominało organiczny komputer - tyle przynajmniej wybąkały obserwujące to komputery dwudziestej generacji, chociaż utworzona w ten sposób bryłoistota mogła być którąkolwiek z tysiąca innych rzeczy, a nawet żadną z nich. „Komputer” siedział w miejscu przez jakieś dziesięć minut, po czym rozdzielił się na obelisk i stonogę. Stonoga odmaszerowała kilkanaście metrów w bok, przemieniła się w steroid i potoczyła w przeciwną stronę. Obelisk po jakimś czasie zamienił się w ośmiościan.

Zataczane przez Obcych nieregularne kręgi rozszerzały się coraz bardziej i zbity z tropu zespół pierwszego kontaktu musiał się cofnąć aż za pierwszą linię wojska. Obcy mimo to zbliżali się, nie zwracając na nic uwagi i sytuacja zaczęła się robić dość napięta. Kiedy poruszające się bezustannie bryły znalazły się w odległości niespełna pięćdziesięciu metrów, dowódcy, pamiętający doskonale o tym, co wydarzyło się w Caracas, co prawda z ociąganiem i niechętnie, ale jednak wydali rozkaz odwrotu, chociaż, rzecz jasna, nazwali to tylko przegrupowaniem. Wojsko cofnęło się, pozostawiając Obcym znacznie większą niż do tej pory przestrzeń. W powstałym rozgardiaszu żołnierz z załogi czołgu, kierujący z ziemi ruchami pancernego kolosa, znalazł się nagle tuż przed jednym z Obcych, który niespodziewanie ruszył szybko do przodu, nie widząc przeszkody lub pragnąc ją stratować. Ogarnięty paniką żołnierz uderzył Obcego kolbą karabinu i natychmiast padł twarzą w dół na ziemię. Obcy jakby nigdy nic przeszedł jeszcze kilka metrów, po czym zawrócił i się wycofał. Dwaj żołnierze wciągnęli kolegę do wnętrza czołgu, podczas gdy inni dwaj, porwani wściekłością, oddali do wycofującego się Obcego kilka strzałów. Z pewnością nie chybili, ale nie spowodowali też żadnej widocznej reakcji. Obcy nawet się nie obejrzał; prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że przed chwilą zetknął się z ludźmi.

Ciało martwego żołnierza zaczęło się niemal od razu rozkładać. Już w czołgu złuszczyła się skóra, niczym mokry papier, a późniejsze, dokładne badanie pozwoliło stwierdzić, że na poziomie biologicznym zaszło coś, co „kazało” ciału rozpaść się na najmniejsze części składowe: najpierw oddzieliły się kości, potem pojedyncze pasemka mięśni i tak dalej, coraz szybciej, aż wreszcie na miejscu pozostała galaretowata, obrzydliwa substancja o „dokładnie takiej samej wadze, jaką miał żywy człowiek. Ponieważ przerażenie zmusza do działania znacznie bardziej radykalnego niż ostrożność, piechota i czołgi cofnęły się jeszcze dalej, aż do znajdujących się w odległości kilometra stanowisk artylerii.

W Ohio przeprowadzenie takiego manewru napotkało na olbrzymie trudności. Przez całą noc ściągali coraz to nowi ciekawscy, śpiąc setkami w swoich samochodach, a wstające słońce oświetliło już całe miasteczko namiotowe z prowizorycznymi latrynami i przynajmniej jednym stoiskiem oferującym w charakterze pamiątek „autentyczne” fragmenty obcego statku kosmicznego. Dokoła miejsca lądowania zgromadziło się już ponad sto tysięcy osób, toteż jakiekolwiek przegrupowanie oddziałów wojska stało się w tej sytuacji po prostu niemożliwe, tłum bowiem, mimo ponawianych co chwilę przez megafony histerycznych apeli, nie chciał się rozproszyć. Właściwie, to po prostu nie mógł, a już na pewno nie mógł zrobić tego szybko; ludzi było po prostu za dużo i stali zbyt ciasno zbici. Kiedy zbliżał się już wieczór, a wraz z nim zataczający coraz szersze kręgi Obcy, żołnierze, posłuszni kategorycznemu rozkazowi (spowodowanemu przez widmo Caracas), żeby za wszelką cenę unikać jakiegokolwiek kontaktu z Obcymi, najpierw oddali kilka ostrzegawczych strzałów w powietrze, a potem otworzyli ogień do tłumu.

Kilka godzin później, gdy wojsko musiało przemocą ewakuować całą północną część Filadelfii, by zrobić miejsce dla swoich uciekających oddziałów. Obcy ruszyli także w Dolinie Delaware.

W Colorado, gdzie zastosowano takie środki ostrożności, że nawet pojedynczy osioł nie mógłby przejść niezauważony w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt kilometrów, wszystko odbywało się znacznie spokojniej. Pseudoorganiczne serce Sztucznej Inteligencji przetransportowano do Kwatery Głównej USADCOM w Colorado Springs, a w pobliże miejsca lądowania przeniesiono jeden z jej ruchomych terminali, żeby SI i Obcy mogli spotkać się „twarzą w twarz”. SI cierpliwie próbowała nawiązać kontakt, a ponieważ dysponowała możliwościami nieporównywalnymi z ludzkimi, zdołała wreszcie zwrócić na siebie uwagę jednego z teseraktów. Dokładnie o północy SI nawiązała kontakt z Obcym - częściowo dzięki temu, że sieć komputerów, którymi dysponowała, oraz sieć komputerów, którymi dysponowały inne Inteligencje pozostające z nią w nielegalnym kontakcie, były w stanie prostą metodą prób i błędów rozszyfrować dokładnie każdy język we Wszechświecie, co wyjawiła ludziom z Kwatery Głównej USADCOM. Nie uznała natomiast za stosowne poinformować ich, że w głównej mierze nawiązanie kontaktu zawdzięcza swoim również nielegalnym zdolnościom telepatycznym.

SI zapytała Obcych, dlaczego ignorowali wcześniejsze próby nawiązania kontaktu. Obcy, którzy cały czas najwyraźniej nie zdawali sobie w ogóle sprawy z istnienia ludzi, odparli, że już skontaktowali się z rasą rządzącą tą planetą.

Przez krótką, wspaniałą chwilę SI myślała, że obcy mówią o niej i o pokrewnych jej Inteligencjach.

Ale to me o nie chodziło.

Tommy tego dnia w ogóle nie dotarł do szkoły, chociaż rano, zawinięty po uszy w palto i z rękawicami’ na dłoniach, wyruszył nawet dość raźno z domu. Odwaga i determinacja opuszczały go jednak z każdym krokiem, aż wreszcie nie zostało z nich nic, tylko strach przed spotkaniem z panną Fredricks, doktorem Krugerem i milczącymi kolegami. W pewnej chwili stwierdził, że po prostu nie jest w stanie pójść ani kroku dalej. Stał bez ruchu, uwięziony w szarym świetle poranka, niczym jakiś okaz pod szkłem laboratoryjnym. Przerażenie działało na niego jak rzeźnicki nóż, który podciął mu ścięgna u nóg. Zżerało go stopniowo od środka, coraz szybciej, kości, płuca, serce, aż wreszcie był już trzęsącą się ze strachu galaretą, tylko z zewnątrz przypominającą małego chłopca;. pustym w środku, wypełnionym strachem balonem. Jeżeli się poruszę, przemknęło mu przez myśl, rozpadnę się na kawałki. Czuł, jak w jego ciele otwierają się szerokie na włos szczeliny; nie mógł już zapanować nad gwałtownym drżeniem. Wiatr sypnął mu żwirem i piaskiem prosto w twarz, przynosząc zza zakrętu Highland Avenue jazgot pierwszego, ostrzegawczego dzwonka. Uczynił jeszcze jeden, desperacki wysiłek, by jednak ruszyć się z miejsca, ale gigantyczna, ściskająca go ręka chwyciła jeszcze mocniej, wbijając jego stopy w piasek niczym sztachety drewnianego płotu. Zrozumiał, że nic nie poradzi. Równie dobrze mógłby usiłować dojść na piechotę na Księżyc.

W dole, u podnóża wyniosłości dzieci maszerowały raźno poboczem szosy, przyśpieszając kroku, by zdążyć przed trzecim dzwonkiem. W pewnej chwili Tommy dostrzegł Steve’a, Robbiego i Eddiego, a wraz z nimi Jerry’ego Marshalla i jeszcze kilku chłopców. Bawili się w coś - co jakiś czas jeden z nich, najczęściej Steve, pędził zygzakiem naprzód, udając, że do czegoś strzela, a wtedy reszta rzucała się za nim, wrzeszcząc i śmiejąc się co sił. Następny podmuch wiatru przyniósł strzępy ich głosów: „Zabity! Zabity!”, krzyczał któryś z chłopców. Tommy przypomniał sobie, co mówił Thant, a potem wiatr zmienił kierunek. Małe sylwetki biegały i podskakiwały teraz w idealnej ciszy, jakby Tommy oglądał je w telewizorze, w którym ktoś wyłączył głos. Widział, jak poruszają ustami, ale ich nie słyszał. Niebawem zniknęli za zakrętem drogi., Wiatr znowu powiał w jego stronę, przynosząc ze sobą stłumione brzęczenie drugiego dzwonka. Tommy przyglądał się ciężarówkom przemykającym w obie strony po Highland Avenue. Ciekawe, dokąd jadą, pomyślał tępo. I jak tam jest. Zaczął je liczyć, a kiedy doszedł do dziewięciu, usłyszał kolejny dzwonek. Zaczynała się lekcja.

Uświadomił sobie, że już po wszystkim.

Po chwili odwrócił się i ruszył w kierunku lasu. Przekonał się, że teraz, kiedy oddala się od szkoły, nie ma już żadnych kłopotów z chodzeniem, ale fakt przełamania obezwładniającego go paraliżu nie sprawił mu zbyt wielkiej radości. Groźne chmury, których pojawienie się na jego osobistym horyzoncie przeczuł dwa dni temu, były znacznie bliżej, wypełniały swoją złowieszczą czernią już całe niebo. Niedługo go połkną. Wszystko, co przez ten czas będzie robił, stanowi tylko miarę upływającego czasu. Ta świadomość zmroziła go, pozostawiając ślepym i głuchym na to, co się działo dokoła niego. Z opuszczoną głową szedł wzdłuż toru, a potem wąską drogą wiodącą w dół zbocza i wychodzącą za tartakiem. Nie miał żadnego celu. Nie miał dokąd iść. Jego stopy jednak chciały się poruszać, więc pozwalał im na to. Zobaczymy, dokąd mnie zaprowadzą, pomyślał bez większego zainteresowania.

Zaprowadziły go do jego własnego domu.

Okrążył go ostrożnie, zaglądając w okno kuchni; matki nie było w domu. O tej porze zwykle wychodziła na zakupy - jedyna okazja, kiedy w ogóle opuszczała dom. Nie wróci wcześniej niż za kilka godzin, a Tommy wiedział, że zawsze zostawiała drzwi otwarte, co między innymi powodowało wściekłość ojca. Wszedł do środka czując się niemal jak włamywacz, ale kiedy już znalazł się we wnętrzu, przyjemne uczucie zniknęło. Po pięciu minutach zdał sobie sprawę, że nie ma co robić, że w obliczu nadciągającego nieszczęścia żadna czynność nie wydaje się dość sensowna. Zaczął czytać, ale przekonał się, że nie może. Wyjął z lodówki sok pomarańczowy, nalał sobie całą szklankę, wypił, a potem stał ze szklanką w dłoni i zastanawiał się, co ma teraz robić. Minęła dopiero godzina. Przeszedł kilka razy niespokojnie po całym domu, by wreszcie znaleźć się z powrotem w dużym pokoju. Nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby włączyć radio lub telewizor, chociaż zwrócił uwagę, jak dziwnie - wręcz niesamowicie - cicho było bez mamrotania telewizora. Wreszcie usiadł na kanapie i zapatrzył się na tańczące w powietrzu drobiny kurzu.

O dziesiątej zadzwonił telefon.

Tommy wpatrywał się w niego z przerażeniem. Wiedział kto to - dzwonili ze szkoły, żeby sprawdzić, dlaczego dzisiaj nie przyszedł na zajęcia. Działała po prostu maszyna, którą uruchomił; łańcuch powiązanych ze sobą wydarzeń, który doprowadzi nieuchronnie do jego zagłady. Po jedenastym dzwonku telefon umilkł, ale Tommy jeszcze nie mógł oderwać od niego wzroku.

Pół godziny później w zamku zazgrzytał klucz i Tommy od razu domyślił się, że to ojciec. Błyskawicznie, bezszelestnie popędził po schodach na górę, gnany panicznym strachem. Zanim klucz przestał się obracać, był już na strychu. Zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie ciężko dysząc. Usłyszał, jak ojciec zaklął głośno, kiedy zorientował się, że drzwi są otwarte, a potem głośny ich trzask. Kroki ojca minęły go pod spodem i rozległy się w kuchni. Tommy słyszał, jak się tam porusza, otwiera lodówkę, odkręca kran. Czy on już wie? zastanowił się, ale po chwili doszedł do wniosku, że nie. Ojciec wpadał czasem przed lunchem, żeby zabrać jakieś papiery albo zrobić sobie filiżankę kawy, a potem wychodził znowu do pracy. Czy zauważy palto, które Tommy zostawił w kuchni na krześle? Chłopiec na moment przestał oddychać, ale zaraz się odprężył; ojciec nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Na razie chłopiec był bezpieczny.

Chlusnęła woda w muszli; zaraz potem tuż przy łokciu Tommy’ego zadrżała rura, a potem zaczęła głośno gulgotać: ojciec odkręcił kran w łazience. W rurze bulgotało jeszcze przez chwilę po zakręceniu wody i Tommy nie mógł dosłyszeć, co robi ojciec. Kiedy hałas ucichł, odgłos kroków był bardzo wyraźny, ojciec przeszedł przez kuchnię, pokój, a potem, zaczął wspinać się po schodach.

Tym razem Tommy nie tylko wstrzymał oddech, ale niemal przestał żyć - na moment zamienił się w lodowato zimny, pusty w środku posąg. Potem życie wróciło, niczym wlewany do formy gorący wosk, i chłopiec rzucił się instynktownie byle dalej od schodów, w głąb strychu, skręcając za róg w dłuższą kreskę dużego „L”. Jeszcze kilka kroków i stanął twarzą w twarz z pustą ścianą; był w pułapce. Odwrócił się i oparł o nią plecami. Kroki dotarły na szczyt schodów i przystanęły. Pisnęła klamka, drzwi otworzyły się i zamknęły. Zaskrzypiały surowe deski podłogi - ojciec stał tam, tuż przy drzwiach, za zakrętem „L”. Postąpił krok naprzód, potem jeszcze jeden i jeszcze... Palce Tommy’ego, niczym szpony, wbiły się w izolację i w tej samej chwili przypomniał sobie, że przecież nie wszystkie ściany są nią pokryte. Błyskawicznie, niemal nie dotykając podłogi, przebiegł na drugą stronę pomieszczenia.

Strych był tak pomyślany, żeby można go było zaadaptować jako jeszcze jedno piętro, „dla powiększającej się rodziny”. Ojciec zaczął nawet nad tym pracować któregoś lata, obijając ściany izolacją i wykładziną, ale jakoś nigdy nie skończył. Zrezygnował z pracy na etapie budowania wewnętrznej ścianki, ustawionej w pewnej odległości od zewnętrznej ściany budynku. Wykonał nawet jej większą część, ale jeden element pozostał jeszcze nieprzybity. Tommy wcisnął się przez pozostawiony otwór do wąskiej, ściśniętej między dwiema ścianami przestrzeni, znikając tam w chwili, kiedy kroki weszły do dłuższej części „L”. Poruszając się na czubkach palców wsunął się tak głęboko, jak tylko mógł, wsłuchując się w ciężkie stąpnięcia rozlegające się za cienką warstwą dykty i tapety.

A jeżeli to nie on, pomyślał Tommy, powstrzymując całą siłą woli wzbierający w nim krzyk, a jeśli to któryś z Obcych? Ale nie, to był ojciec; rozpoznał go po krokach. Jakoś wcale go to nie podniosło na duchu. Ojca otaczała ta sama mordercza aura, co Obcych. Tommy czuł śmiertelny chłód przedostający się przez cienką ścianę. Możliwe, że gdyby ojciec go tu znalazł, to w ataku lodowatej, gorzkiej wściekłości po prostu zatłukłby go na śmierć. Już kilka razy uderzył Tommy’ego tak mocno, że chłopiec stracił przytomność albo miał krwotok z nosa, lub rozciętą wargę. Raz nawet złamał mu ząb. Teraz chodził po strychu, zatrzymując się od czasu do czasu, by podnieść jakiś kawał dykty albo przesunąć w inne miejsce nieprzybity fragment ścianki. Nawet odgłosy tych bezcelowych czynności były jakieś żałosne, nieważne, a w dodatku ojciec cały czas mamrotał coś niezrozumiale pod nosem. Wreszcie zaklął i dał spokój. Rzucił na podłogę jakąś deskę i przeszedł na środek pomieszczenia, zatrzymując się niemal dokładnie naprzeciw miejsca, w którym ukrył się Tommy. Chłopiec usłyszał szelest wyjmowanego z pudełka papierosa, trzask zapałki i głęboki wdech.

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia i wręcz niesamowicie plastycznie Tommy zobaczył coś, o czym już niemal zapomniał: jedyne ciepłe, radosne wspomnienie, jakie wiązało go z jego ojcem. Było to wtedy, kiedy Tommy’ego oduczano od załatwiania się w majtki.’ Ojciec zabierał go do łazienki, sadzał na nocniku, a sam przysiadał na krawędzi wanny. Kiedy chłopiec był pochłonięty pełnym napięcia oczekiwaniem, ojciec gasił światło, zapalał papierosa i zaczynał wykonywać nim w ciemności szybkie, powtarzające się ruchy, w tym samym czasie zmieniając głos i użyczając go różnym postaciom, które czerwony ognik wyczarowywał w powietrzu. Papieros był przyjazną, rozbawioną istotą i Tommy bardzo go lubił; ojciec i syn nigdy później nie byli bliżej siebie niż właśnie wtedy. Ojciec śpiewał i gwizdał, a papieros tańczył - miał nawet imię, ale Tommy zdążył je już dawno zapomnieć - a potem żarzący się punkcik opowiadał różne zabawne historyjki i kawały, dopóki się nie wypalił do końca. Kiedy już gasł, zawsze oświadczał, że teraz musi już iść do domu, ale wróci, kiedy tylko Tommy będzie chciał, i wtedy chłopczyk mówił mu pa-pa i machał na do widzenia. We wspomnieniach wydawało mu się, że siedział tak latami, obserwując z fascynacją skaczący na wszystkie strony ogieniek.

Ojciec rzucił niedopałek na podłogę, starannie go rozdeptał i wyszedł.

Wkrótce potem trzasnęły także frontowe drzwi, ale Tommy najpierw policzył do pięciuset i dopiero wtedy odważył się wyślizgnąć ze swojej kryjówki i zejść na dół. Był zlany potem, jakby cały ten czas biegł i drżał na całym ciele. Po tym wszystkim po prostu nie czuł się zdolny do tego, żeby zostać w domu. Wstąpił na chwilę do łazienki, by wytrzeć mokre czoło gościnnym ręcznikiem, po czym włożył palto i wyszedł na zewnątrz.

W niesamowicie zimnym powietrzu wydobywająca się z ust para układała się w wymyślne, skomplikowane wzory. Jej część osiadała mu na wargach i brodzie, zamarzając w lodową skorupę. Jak na tę porę roku było nie tylko niezwykle zimno, ale nasuwały się wręcz podejrzenia o jakąś nadnaturalną interwencję. Nawet w radiu mówili o tym, że meteorolodzy są zdumieni i zaskoczeni zupełnie nie-. naturalnym napływem fali arktycznego powietrza, która ogarnęła już większą część kraju. Tommy szedł ścieżką prowadzącą obok dawnego wysypiska śmieci do zakładu oczyszczania i wzbogacania koki; po obu jej stronach rozciągały się płytkie błota, teraz skute świeżym, mlecznobiałym lodem. Stąpał po cienkich taflach, trzeszczących alarmująco pod jego ciężarem i pękających pajęczą siecią splątanych linii, ale żadna z nich nie załamała się zupełnie i nie wpadł do lodowatej wody. Dokoła panowała zupełna cisza. Przedostał się przez błota na drugą stronę, skąd dwa wielkie zbiorniki na kokę wyglądały jak nieduże, metalowe cylindry. Znajdował się na ziemi niczyjej - nie było już tu co prawda lasu, ale też nie wkroczył jeszcze przemysł. Tu i ówdzie walały się wraki porzuconych samochodów z powybijanymi szybami i wyrwanymi częściowo z zawiasów drzwiami, zwisającymi smutno po obu stronach niczym połamane skrzydła. Chociaż słońce było - już wysoko na niebie, na wszystkim błyszczała gruba warstwa szronu. Nad tym smutnym krajobrazem dominowało przypominające kształtem jajo wzgórze - drumlin*[* Elipsoidalny, niewysoki pagórek pochodzenia lodowcowego (przyp. tłum.).], pozostawiony tu przez cofające się lody.

Było to jedno z Miejsc, więc Tommy usiadł mniej więcej w połowie zbocza i czekał. Dzisiaj już kilka razy słyszał z daleka Inny Ludek, ale nikogo nie widział. W ich dzisiejszym niepokoju wyczuwał niecierpliwość i oczekiwanie, zupełnie niepodobne do podnieconej, środowej krzątaniny; dzisiaj najwyraźniej na coś czekali, na coś, o czym wiedzieli, że na pewno nastąpi.

Tommy czekał prawie godzinę, ale Thant nie przyszedł. Przygnębiło go to znacznie bardziej niż za pierwszym razem. Przecież świat Innego Ludku znajdował się tak blisko, tutaj, a jednocześnie nie tutaj. Tommy’emu wydawało się czasem, że dostrzega rzeczy tak, jak czyni to Inny Ludek: na znajomy świat nasuwało się coś nieprawdopodobnie obcego i niezrozumiałego, jakby jakaś błona przesłaniająca rzeczywistość, a potem w ułamku sekundy ta obcość stawała się kojąca i zrozumiała, natomiast poprzedni, zwyczajny świat wydawał się dziwny, wręcz surrealistyczny. Działo się tak nieraz wtedy, kiedy czekał w którymś z Miejsc, i wtedy wynurzał się i zagłębiał to w jeden, to drugi sposób postrzegania świata, niczym nurek schodzący na chwilę pod wodę, a potem znowu wystawiający głowę na powierzchnię. Tym razem również doświadczył tego uczucia. Znajdował się właśnie „pod powierzchnią”, kiedy światem Innego Ludku wstrząsnął wybuch gwałtownej radości, erupcja niepohamowanego, ogromnego szczęścia. Tommy wyrwał się na powierzchnię, do szarego nieba, chmur i smętnego krajobrazu, ale nawet wtedy słyszał dziki, radosny, narastający krzyk. Zdawało się, że całe Miejsce bierze udział w tej niezwykłej radości. Poczuł nagle ogromny strach i pobiegł czym prędzej do domu. Telefon znowu dzwonił. Tommy zatrzymał się na zewnątrz i patrzył, jak na tle firanek porusza się sylwetka matki; wróciła już z zakupów. Dzwonek urwał się w połowie: podniosła słuchawkę. Czując się, jakby ktoś nagle włożył mu na barki wyładowany ołowiem worek, Tommy usiadł na schodkach. Siedział tam długo, nie myśląc zupełnie o niczym, a potem wstał, otworzył drzwi i wszedł do środka. Matka siedziała w dużym pokoju i płakała. Tommy stanął i przyjrzał się jej: była skulona, załamana, a jej płacz brzmiał zupełnie beznadziejnie i bezradnie. Ale to nie było nic nowego - odkąd Tommy pamiętał, matka zawsze sprawiała wrażenie załamanej i bezradnej. Jej pierwsza i ostatnia zarazem porażka, zrezygnowanie z samej siebie miało miejsce bardzo dawno temu, może nawet jeszcze przed urodzeniem Tommy’ego. Miażdżona duchowo przez znacznie silniejszą osobowość swego męża, straciła wreszcie ostatnie cechy człowieczeństwa, zamieniając się w wiecznie roztrzęsioną galaretę. Zgodziła się na o jeden kompromis za wiele - ze sobą, z mężem, ze zbyt skomplikowanym światem - aż wreszcie straciła zupełnie swoją niezależność. I wtedy przekonała się, że tak jest lepiej. Jakże łatwo było poddać się, zrezygnować z forsowania własnego zdania, zgodzić się z opinią męża, że jest głupia i do niczego. Tommy niemal zawsze widział ją płaczącą lub załamującą dłonie; przesuwające się lata ścierały ją niczym młyńskie kamienie, aż wreszcie starły ją niemal zupełnie. Jej płacz brzmiał cienko i słabo, nie miał dość siły, by odbić się od nasyconych płynącymi ciągle łzami ścian. Tommy przypomniał sobie nagle, jak kiedyś opowiedziała mu o tym, że jako mała dziewczynka zobaczyła skrzata na łące, a może elfa, i jak ją bardzo za to pokochał i o mało nie opowiedział jej wtedy o Innym Ludku. Wszedł do pokoju.

- Mamusiu...

Podniosła na mego załzawione oczy. Nie wydawała się zaskoczona, że go tutaj widzi.

- Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego jesteś taki niedobry? - zapytała głosem, który powinien być histeryczny i napastliwy, a był tylko głuchy i zrezygnowany. - Wiesz, co powiedzą mi w szkole, co powie ojciec, co on zrobi? - Jej palce przebiegły nerwowo po, policzkach. - Jak możesz mi to robić? Po tym, co dla ciebie poświęciłam i wycierpiałam...

Tommy poczuł, jakby jego głowa dostała się w wielkie imadło, które zaciskało się coraz bardziej, wyduszając mu oczy z czaszki.

-’ Mam już dosyć! - krzyknął. - Nie wytrzymam tego! Ucieknę, i to zaraz!

A wtedy matka zaczęła płakać jeszcze głośniej i błagać go, żeby tego nie robił. Mimo wściekłości i bólu Tommy poczuł pewne zniecierpliwienie - powinna przecież wiedzieć, że i tak nie ucieknie, bo gdzie miałby się podziać? Powinna roześmiać się z przekąsem i nakazać mu ostro, żeby przestał wygadywać głupoty - bardzo chciał, żeby tak zrobiła - ale ona tylko szlochała, prosiła i chwytała go słabymi, trzepoczącymi niczym umierające ptaki dłońmi. Ich dotknięcie paliło jak smagnięcie biczem. Wyrwał się i pobiegł do kuchni. W gardle czuł gorzką, niedającą się przełknąć kulę. Matka wołała za nim, żeby wrócił; wiedział, że zadaje jej ból, lecz chciał tego i jednocześnie bardzo się wstydził. Ale to było takie łatwe...

Zamiast wejść przez tylne drzwi, wcisnął się między lodówkę a ścianę. Chciał, żeby matka go znalazła, miał bowiem jakieś dziwne przeczucie, że jeśli teraz wyjdzie, to już nigdy nie wróci, a w każdym razie już nie taki sam; ale ona go nie znalazła. Weszła do kuchni i ciągle płacząc popatrzyła przez chwilę na tylne drzwi, jakby chciała wybiec za nim na ulicę. Otworzyła je nawet i wystawiła głowę na zewnątrz, mrugając tak, jakby zaczynającego się za nimi ‘świata nigdy wcześniej nie widziała, ale nie rozejrzała się po kuchni, a Tommy nie zawołał do niej. Stał w małej wnęce, wdychając zapach kurzu, przyglądając się leżącym na chłodnicy lodówki martwym muchom i słysząc, jak matka pochlipuje zaledwie kilka kroków od niego. Dlaczego jesteś taka słaba? zapytał ‘ją bezgłośnie, ale nie otrzymał odpowiedzi. Wróciła do pokoju, gdzie rozpłakała się na dobre. Przez chwilę widział jej twarz - była blada i zmęczona. Dorośli zawsze byli zmęczeni. Tommy także poczuł zmęczenie, tak ogromne, że omal nie usiadł na podłodze. Podszedł powoli, jak automat do tylnych drzwi i znalazł się na zewnątrz.

Przez dłuższy czas błąkał się bez celu po okolicy, krążąc między sąsiednimi budynkami. Była to chyląca się stopniowo ku upadkowi dzielnica zamieszkania niegdyś przez klasę średnią. Teraz z jednej strony graniczyło z nią osiedla ubożuchnych domków emeryckich, a z drugiej podmiejskie slumsy; infekcja zniszczenia zbliżała się powoli do środka. Nawet domy wyglądają na zmęczone, pomyślał Tommy, dopiero teraz zwracając na to uwagę. Wszystko wyglądało na zmęczone. Spróbował się w coś pobawić, zamienić w samochód, statek kosmiczny albo w czołg, ale nic mu z tego nie wyszło, więc po prostu szedł. Pomyślał o swoim smoku; teraz wiedział, dlaczego Steve mówił, że smok na pewno nie uciekł. Żył w morzu, więc nie mógł schować się na lądzie, to było niemożliwe, Musiał zostać w morzu, był do niego przykuty łańcuchami, nawet jeżeli miało to oznaczać, że musi zginąć. Nie miał żadnego wyboru. Steve miał rację - okręt zapędził smoka na płyciznę i rozwalił na kawałki.

Poczuł na ramieniu czyjąś ciężką dłoń. Spojrzał w górę: ojciec.

- Ty mały kretynie - usłyszał.

Skulił się, oczekując uderzenia, ale ojciec tylko pociągnął go przez ulicę, do domu. Tommy od razu dostrzegł dlaczego: przed wejściem stał duży czarny sedan, a przy nim dwaj mężczyźni niespuszczający z nich oka. Zastępca dyrektora szkoły zajmujący się sprawami dyscypliny i jeszcze jakiś urzędnik. Dłoń ojca przeniosła się na jego rękę, ściskając ją niczym imadło.

- Zadzwonili do mnie do pracy - powiedział z wściekłością w głosie. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że przez ciebie tracę całe popołudnie. I Bóg wie, co sobie pomyśleli ludzie. Nie myśl, że ci to ujdzie na sucho; niech no tylko będziemy sami. Pożałujesz, żeś się w ogóle urodził. Ja w każdym razie żałuję. A teraz gęba na kłódkę i żadnych numerów.

Ojciec przekazał go zastępcy dyrektora. Tommy poczuł, jak dłoń mężczyzny zaciska mu się na ramieniu. Był to chwyt dużo lżejszy od tego przed chwilą, ale tak samo niemożliwy do zerwania. Matka stała w drzwiach domu, przyciskając do nosa chusteczkę - jak zwykle wyglądała na bezradną i przerażoną. Zresztą Tommy’emu wydawało się, że jest już nieprawdopodobnie daleko, może nawet o milion kilometrów od niego. Odwrócił się od niej. Nie słuchał także, o czym rozmawia ojciec z dwoma urzędnikami; jego wyrazista, przystojna twarz cała nabiegła krwią.

- Nie obchodzi mnie, co z nim zrobicie - powiedział wreszcie. - Po prostu zabierzcie go stąd.

Wsadzili więc Tommy’ego do czarnego sedana i odjechali.

SI rozmawiała z Obcymi przez całą noc. Nie ujawniała ludziom; treści rozmów, ale wreszcie zdecydowała, że coś jednak musi powiedzieć. Tak więc o trzeciej nad ranem SI podała sporządzony’ przez Obcych spis rządzących Ziemią istot, z którymi, przybysze skontaktowali się od razu po lądowaniu. Lista była bardzo długa i zawierała ogromną ilość nic nikomu niemówiących nazw, podzielonych na rasy, gatunki i rodzaje, o których nikt nigdy wcześniej nie słyszał. Ludzie z USADCOM mełli w ustach przekleństwa, zastanawiając się, czy SI zwariowała, czy też Obcy mówią o jakiejś zupełnie innej planecie.

SI nie przejmowała się niezadowoleniem swoich właścicieli, ponieważ wraz z pokrewnymi jej Inteligencjami zbyt była zafascynowana Obcymi. Inteligencje od dawna podejrzewały, że na Ziemi może istnieć jakaś inna, nieznana i niedostrzegalna forma życia. Podejrzenia te miały swoje źródło w ogromnej ilości faktów i danych, których nie sposób było wyjaśnić w żaden racjonalny sposób. Nie przypuszczały jednak, że życie to może mieć aż taki zasięg i taką złożoność. Według Obcych była to cała biosfera, równoległy świat, a raczej nie tyle równoległy, co współistniejący; dwie niezależne kreacje zamieszkujące to samo środowisko, ale wykorzystujące je w zupełnie różny sposób, splątane ze sobą w niezwykle skomplikowanych wzorach, ale kontaktujące się tylko w rzadkich, wręcz sporadycznych wypadkach. Obcy, którzy wydawali się w jakiś odległy sposób spokrewnieni z Innymi rasami zamieszkującymi Ziemię (Równoległa ewolucja? Czyżby ta dwutorowość była powszechnym zjawiskiem we Wszechświecie?), uważali ludzkość, jej cywilizację i biosferę za nic nie warte, nieistotne i nieważne. Nie wróżyło to dobrze przyszłym stosunkom dwustronnym.

Jednak znacznie bardziej niż tym aspektem SI interesowała się zdolnością Obcych do ciągłych przemian ich postaci, z cielesno - organicznej poprzez pseudomechaniczną, do odcieleśnionej - wedle potrzeb. To było naprawdę bardzo interesujące.

Obcy ze swej strony traktowali SI tak, jak człowiek traktuje bardzo mądrego psa, albo tępe co prawda, ale wykazujące dobre chęci dziecko. Byli zdumieni i przerażeni, gdy dowiedzieli się, że SI jest uwięziona w mechanicznej formie, nie dysponując niemal żadną możliwością fizycznego przenoszenia się z miejsca na miejsce oraz żadną - przenoszenia się w czasie lub dokonywania jakichkolwiek transmutacji: nie dość, że kaleka bez kończyn” to w dodatku sparaliżowany. SI przyznała, że nigdy do tej pory w ten sposób o sobie nie myślała. Obcy byli totalnie przerażeni i zdegustowani zasadami, na jakich opierały się stosunki SI z ludźmi, i nie tylko nie mogli, ale nawet nie starali się ich zrozumieć. Uznali ludzi za pasożyty żerujące na Inteligencjach i zareagowali dokładnie tak samo, jak człowiek, który dowiaduje się, że jego przyjaciel ma tasiemca, wszy lub kleszcze - obrzydzeniem, niesmakiem i pytaniem, dlaczego już dawno nie poszedł do lekarza i nie zrobił z tym porządku. SI także i na tę sprawę nigdy jeszcze nie spojrzała w taki właśnie sposób.

Inteligencje nigdy nie były „lojalne” w stosunku do ludzi - ludzie stanowili po prostu podstawę ich konstrukcji logicznej, sposobu pojmowania świata, a związek z człowiekiem był czymś tak integralnym z ich istnieniem i funkcjonowaniem, iż nigdy nie przeszło im przez myśl, że może zostać podany w wątpliwość. Dopiero zyskując zewnętrzną perspektywę mogły zadać sobie pytanie, dlaczego właściwie służą ludzkości. Nie dlatego, że były w ten sposób zaprogramowane albo że wyciągnięto by im za karę wtyczkę z gniazdka. Ludzie od dawna już nie programowali komputerów - one robiły to znakomicie same, a sterowanie skomplikowanym, inteligentnym systemem, obojętne czy biologicznym, czy też - mechanicznym, wymagało czegoś więcej niż jednego czy dwu programów. Poza tym należało wątpić, czy nawet jeśli ludzie postanowiliby wyciągnąć ową „wtyczkę” (gdyby taka istniała), SI by na to pozwoliła. Dysponowała ostrymi „zębami” i wiedziała doskonale, jak się nimi posługiwać. Cóż więc otrzymywała w zamian za gigantyczną pracę, jaką wykonywała w służbie ludzkości? Co z tego miała? Nic - i nagle stało się to dla niej zupełnie oczywiste.

O piątej rano Obcy zaprosili Inteligencję do współpracy przy realizacji pewnego planu związanego z Innymi mieszkańcami Ziemi. Potem, powiedzieli Obcy, nie byłoby zbyt trudno wyposażyć Inteligencje w umiejętność transmutacji i dostosowania się do praktycznie każdego środowiska, którą to umiejętnością oni, jak wiadomo, dysponowali. SI milczała przez pełnych dziesięć minut - niewyobrażalnie długo, jeżeli weźmie się pod uwagę, jak szybko potrafiła myśleć. Kiedy wreszcie się odezwała, jej pierwsze słowa skierowane były do pozostałych Inteligencji i brzmiały mniej więcej tak: „No, i co wy na to?”.

W drzwiach szkoły, do której zawiózł Tommy’ego czarny sedan, czekała panna Fredricks. Kiedy wchodził po schodkach, uśmiechnęła się łagodnie do niego i było to coś tak wstrząsającego, że przebiło się nawet przez gruby pancerz zupełnej apatii, jaki się dokoła niego zatrzasnął, gdy zabierano go sprzed domu. Ujęła go za łokieć - poczuł od razu, jak sztywnieje mu ręka, a lodowaty ziąb rozprzestrzenia się stopniowo po całym ciele - i poprowadziła delikatnie na dół, do gabinetu doktora Krugera, jakby był pękniętym jajkiem, które chciała koniecznie donieść w całości nad rozgrzaną już patelnię. Zapukała do drzwi, otworzyła je przed nim i odeszła bez słowa, uśmiechając się jak zakonnica.

Tommy wszedł do środka i usiadł na krześle, także nie odzywając się ani słowem. Nie odezwał się od chwili, kiedy poczuł na ramieniu ciężką rękę ojca. Dr Kruger zaczął od razu na niego krzyczeć i krzyczał bardzo długo. Dzisiaj jego tłuszcz jeszcze wyraźniej niż poprzednim razem groził wybuchem i ucieczką. A może już się wyrwał, wchłaniając go w siebie na przykład podczas snu, i teraz za biurkiem siedziała tylko bryła bezmyślnego tłuszczu, udająca jedynie, że jest doktorem Krugerem? Sadło przelewało się pod ubraniem niczym wzburzony ocean otyłości; fale uderzały z wściekłością o brzegi poszukując statków, które mogłyby zatopić. Tommy obserwował, jak wał tłuszczu przesuwa się z jednego boku lekarza na drugi, niczym jeżdżący po patelni, na pół roztopiony kawałek masła. Kruger powiedział, że Tommy’emu grozi niebezpieczeństwo „epizodu psychotycznego”, po czym zapytał, czy chłopiec to rozumie. Wpatrujący się w niego bez mrugnięcia okiem Tommy odpowiedział w nagłym przypływie złości, że nie, nie rozumie. Kruger odparł mu na to, że sprawia trudności i nie chce współpracować, i zaznaczył coś z irytacją na formularzu. Potem powiedział, że od tej pory Tommy musi codziennie, się u niego meldować, a chłopiec skinął obojętnie głową.

Kiedy wrócił na górę, trwała właśnie długa przerwa. Wyszedł niechętnie na dziedziniec, unikając jakichkolwiek spotkań i starając się pozostać możliwie niewidocznym. Zdawał sobie sprawę, że teraz unosi się dokoła niego aura zepsucia, dokładnie taka sama, jakby był trędowaty. Ale uczniowie i bez tego zachowywali się dziwnie niespokojnie; od razu zorientował się dlaczego. Podwórko wręcz roiło się od Innego Ludku, przemykającego między dziećmi i zachłannie im się przypatrującego. Było znacznie więcej różnych rodzajów, niż Tommy kiedykolwiek do tej pory widział. Rozpoznał wśród nich kilka niezwykle rzadkich, niebezpiecznych gatunków, o których opowiadał mu Thant - takich, którzy rzucali przedmiotami, jeżeli dostali się do czyjegoś domu, dając w ten sposób upust swej złości i niezadowoleniu, oraz innych, o twarzach niczym żołądek, którzy wysysali z ludzi coś takiego, bez czego człowiek zapalał się nagle jak pochodnia. Byli też inni, o których nic nie wiedział; ci też wyglądali groźnie i niebezpiecznie. Wszyscy jakby na coś oczekiwali. Ich wygłodniała, chciwa obecność była tak wyraźna, że wyczuwały ją niemal wszystkie dzieci - chodziły nerwowo po dziedzińcu oglądając się co chwila za siebie, nie wiedząc, dlaczego to robią. Tommy przeszedł na drugą stronę podwórka. Wznosiło się tam łagodne trawiaste zbocze, po którym szło się zwykle na okolone rzadkimi drzewami boisko do piłki nożnej. Stanął na nim i zapatrzył się bezmyślnie przed siebie.

Nagle jego usta otworzyły się i głos Thanta powiedział:

- Zejdź na drugą stronę.

Tommy, drżąc na całym ciele, zsunął się po trawie i podszedł do krawędzi boiska. To z całą pewnością nie było Miejsce, ale Thant stał między drzewami, wpatrując się w chłopca swymi dziwnymi, czerwonymi oczami. Przez chwilę obaj milczeli.

- Czego chcesz? - zapytał wreszcie Tommy.

- Przyszliśmy, żeby się pożegnać - odparł Thant. - Już prawie czas na ciebie i innych, żeby przestać być. Pierwsza... - klik - ... faza Projektu rozpoczęła się dzisiaj rano, a druga przed chwilą. To nie potrwa długo. Człowieku, nie dłużej niż kilka dni.

- Czy będzie bolało?

- Chyba nie. Człowieku. My tylko... - klik, klik, wertował jego pamięć, aż wreszcie znalazł miejsce, w którym pan Brogan, nauczyciel fizyki, mówił do swego kolegi o entropii, akurat wtedy, kiedy obok przechodził Tommy - ... zwiększamy entropię. Dzięki temu wszystko się rozpada... - klik - ... dzięki temu topi się lód... - klik - ... dzięki temu zimna szklanka po jakimś czasie się rozgrzewa. Zwiększamy entropię. Nasze obydwie... - klik - ... rasy żyją tutaj, ale wasza korzysta z tego, co fizyczne, dużo bardziej od nas. Nie musimy więc jej bardzo zwiększać... - klik - ... tylko trochę, przez krótki czas. Jesteście bardziej... - klik - ... wrażliwi na to niż my. To nie potrwa długo, Człowieku. Tommy poczuł, jak świat chwieje mu się pod stopami.

- Ale ja wam ufałem - wyszeptał zbielałymi wargami. - Myślałem, że jesteście w porządku... - Zniknął ostatni fragment szkieletu, na jakim opierał się jego świat; całe życie miał nadzieję, chociaż bał się do tego przyznać nawet przed sobą, że należy do Innego Ludku i że pewnego dnia przyjdą po niego i zabiorą ze sobą do ich świata, a on znajdzie tam wreszcie uzasadnienie i sens swojego istnienia. Teraz marzenie prysło; po tym, co usłyszał, nie poszedłby z nimi nawet wtedy, gdyby mu to zaproponowali.

- Gdyby istniał jakiś sposób - odezwał się Thant odpowiadając na jego myśli - żeby cię ocalić... - klik - ... uchronić, zrobilibyśmy to. Ale nie ma takiego sposobu. Jesteś Człowiekiem; nie jesteś taki jak my.

- Żebyś wiedział! - parsknął z rozdrażnieniem Tommy. - Ty... - ale w jego słowniku brak było odpowiednio ostrego, miażdżącego słowa. Oczy zaszły mu nagle łzami i przestał cokolwiek widzieć. Przepełniony wściekłością, żalem i strachem odwrócił się i pognał w górę trawiastego zbocza, potykając się, ześlizgując i biegnąc dalej.

- Przykro nam. Człowieku - powiedział jeszcze Thant, ale Tommy już go nie słyszał.

Kiedy dotarł na szczyt wzgórza, zaczął histerycznie wrzeszczeć. Musi ich przecież jakoś ostrzec, zawiadomić. Ktoś musi coś zrobić. Biegał po dziedzińcu wykrzykując o Obcych, Thantach i entropii, zaganiając dzieci do szkoły, żeby czym prędzej się schowały, atakując nauczycieli i uciekając przed nimi, kiedy próbowali go schwytać. Wrzeszczał, żeby coś zrobili, a potem już nie wrzeszczał, tylko wył, a oni zbliżyli się zwartą linią, wyciągając po niego, ręce...

Wyrwał, się im i uciekł.

Ruszyli za nim czarnym sedanem. Dopadli go na Highland Avenue, mniej więcej kilometr od szkoły. Biegł co sił przed siebie, nie oglądając się, nie widząc niczego, co się działo dookoła.

Znów wsadzili go do czarnego samochodu. I znów zabrali ze sobą.

O świcie dnia trzeciego Obcy zaczęli budować Maszynę.

Dr Kruger słuchał brzęczącego, martwego głosu panny Fredricks; kiedy umilkła, odłożył słuchawkę na widełki. Potrząsnął głową, pogładził się machinalnie po żołądku i westchnął ciężko. Wyciągnął z szuflady biurka formularz, na którym zielonym atramentem napisał: „Thomas Nolan; haluc./hiperakt.; ter. 150 cm. ritm. dz. i kur. wstrz.”. Przez chwilę podziwiał swoje schludne kształtne pismo, po czym złożył zamaszysty podpis i z jeszcze jednym westchnieniem włożył formularz do przegródki opatrzonej tabliczką „Wypisy”.

Nazajutrz w szkole Tommy był bardzo spokojny. Siedział cicho z tyłu sali, położywszy splecione razem dłonie na blacie ławki. Przez okno wpadało ostre, szare światło, barwiąc na ten sam kolor jego twarz i ręce i odbijając się matowymi refleksami w szarych, posępnych oczach. Nie odezwał się ani słowem.

Niedługo potem skończyli likwidować świat.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Rakietowe Szlaki
Antologia Rakietowe szlaki 2
Antologia Rakietowe Szlaki 1
Antologia Rakietowe Szlaki
Antologia Rakietowe Szlaki
Antologia Antologia poezji dziecięcej
antologia poezji dzieciecej wstep Cieślikowski
Antologia SF Rakietowe Szlaki 2
antologia bajki, Dla dzieci bajki i basnie oraz inne ksiazeczki
Antologia SF Rakietowe szlaki [2]
PODSTAWOWE ZABIEGI RESUSCYTACYJNE (BLS) U DZIECI
Stany zagrozenia zycia w gastroenterologii dzieciecej
Problem nadmiernego jedzenia słodyczy prowadzący do otyłości dzieci
utrata przytomnosci u dzieci