|
"...Gdy po kilkugodzinnej wspinaczce wąską ścieżką z San Pedro de Casta - ostatniej osady na szlaku - dotarliśmy do celu, dosłownie oniemieliśmy ze zdumienia. Bo oto, po przekroczeniu górnej krawędzi płaskowyżu, nagle znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie - poczuliśmy się, jakbyśmy wylądowali na jakiejś nieznanej, odległej od Ziemi planecie! Było tak nie tylko w pierwszej chwili - to samo wrażenie powtarzało się potem codziennie, gdy co rano wychodziliśmy z kopulastych , odpornych na wiatr i zimno namiotów. Otaczające nas skały miały ta fantastyczne kształty i kolory, iż można było sądzić, że nie są to kamienie, lecz poddająca się ręce rzeźbiarza glina ubarwiona kredką czteroletniego dziecka ..."
|
Po raz pierwszy z Maracahuassi zetknęli się Europejczycy jeszcze przed trzystu laty, gdy jakiś oddział konkwistadorów penetrujący Zachodnią Kordylierę przyniósł wieść, że gdzieś w tych górach natknął się na galerię gigantycznych kamiennych ludzi i zwierząt. Także i później raz po raz pojawiały się wieści różnych kronikarzy o istnieniu w górach peruwiańskich jakichś bajecznych rzeźb. Nie były to jednak rzeźby złote, kogo więc mogły one obchodzić? Dopiero w trzydziestych latach naszego wieku postanowił sprawdzić wierność tych informacji D. Ruso. Niestety były one tak fragmentaryczne, że po wielu latach poszukiwań cierpliwemu badaczowi udało się znaleźć jedynie pojedynczego wyciętego w skale gigantycznego psa, stanowiącego - według Ruso - totem nie istniejącego już dziś narodu Guanco.
Na domiar złego pies ten był już tak zniszczony przez erozję, że w ostateczności nie można nawet było bezspornie rozstrzygnąć czy jest on tworem człowieka, czy przyrody! Ale wówczas przyszedł mu w sukurs przypadek: grupa turystów zawiadomiła, że na płaskowyżu Maracahuassi znajdują się jakieś niezwykłe skały przypominające postacie ludzi i zwierząt, w sierpniu 1952 r. na podstawie tej informacji D. Ruso zorganizował ekspedycję poszukiwawczą, która z doliny Ricardo Palma dotarta poprzez miejscowość San Pedro de Castro aż do położonego w Kordylierze Zachodniej na wys. 3800 m npm. plateau. To było to!
Płaskowyż o rozmiarach 1 na 3 km otoczony był kamiennymi fortami skutecznie broniącymi dojścia poprzez jedyną wyciętą w skale Drogę.
Na płaskowyżu znaleziono 12 sztucznie wykonanych zbiorników, które nie tylko gromadziły wodę z opadów, ale za pomocą rozgałęzionej (częściowo podziemnej!) sieci irygacyjnej rozprowadzały ją po całej okolicy. Ekspedycja znalazła tu zresztą ślady bytności aż trzech odrębnych kultur. Po pierwotnych twórcach tej górskiej fortecy, Guanco, zajęli ją później Inkowie, którzy starożytne jej budowle przekształcili częściowo w dwupiętrowe koszary swych wojsk. Te zresztą koszary daty prawdopodobnie nazwę całemu płaskowyżowi, bowiem w języku Indian Ketchua, którzy z kolei zajęli fortecę po Inkach, Maracahuassi, oznacza właśnie ... "dom o dwu piętrach".
Ruso oczywiście zainteresował się przede wszystkim najstarszymi zabytkami tego niezwykłego płaskowyżu. Obiektem najbardziej rzucającym się w oczy był położony w północnej części plateau wysoki kurhan, najprawdopodobniej mauzoleum jakiejś znakomitości, bogato ozdobiony mnóstwem rzeźb królików, myszy, żab, ryb. Badacz wykonał szereg zdjęć zarówno kurhanu w całości jak i poszczególnych rzeźb, a gdy je wywołał, ze zdziwieniem stwierdził,
że - poza widzianymi przezeń rzeźbami - na fotografii ukazała się jeszcze... twarz młodego człowieka o charakterystycznych, pełnych dostojeństwo rysach. Najwidoczniej wizerunek ten był przez twórców sprytnie zakamuflowany niekształtnymi pozornie bryłami i ukazywał się w ciągu dnia tylko na moment, przy ściśle ustalonej pozycji słońca. Zdjęcie to stało się istnym złotym kluczem" do coraz bardziej sensacyjnych odkryć Ruso.
Wędrując i fotografując bez przerwy z różnych miejsc i przy różnym oświetleniu słonecznym poszczególne partie skat otaczających Maracahuassi, ujawnił on olbrzymi wizerunek głównego mieszkańca tych skał, kondora, potem - nie docierających już do tych wysokości - żółwia i małpy, dalej - nie znanych w ogóle w przedkolumbijskiej Ameryce - krowy i konia, a w końcu nawet - w ogóle nie spotykanych do dziś w Ameryce Południowej - słoni, lwów czy... wielbłąda ! Daniel Ruso nie waha się. Sam fakt, iż wszystkie te utwory (wprost nie wiem, jak je nazwać, gdyż są to niewątpliwie olbrzymie, liczące setki metrów utwory geologiczne,
które człowiek - w najlepszym wypadku - nieco tylko obciosał) ukazują się widzom w ściśle określonym czasie (jedne w momencie wschodu słońca, inne - jego zachodu, niektóre tylko kilka dni w roku. w okresie początku astronomicznej wiosny czy lata) dowodzi - według odkrywcy - ścisłego ich powiązania z tak bardzo uzależnioną od zjawisk astronomicznych kulturą megalityczną. Po zwierzętach przyszła kolej na odkrycia głów ludzkich.
I tu dalsze rewelacje. Szereg twarzy wykonanych jest dokładnie według wzorca obowiązującego na Wyspie Wielkanocnej: niezwykle ostre podbródki, głębokie oczodoły z surowo zwisającymi łukami brwiowymi i brak wyciętego w oczodołach zarysu oczu. Za to legendarni Guanco znaleźli inny, bardzo charakterystyczny sposób ożywiania nie istniejących oczu w tych martwych twarzach. Oto w każde południe łuki brwiowe rzucają na kamienne twarze półokrągłe - imitujące zarys gałki ocznej - cienie, a równocześnie poprzez wyciętą w tych łukach wąską szparę ostry promyk słońca pada w sam środek cienia tworząc iluzję żywej źrenicy.
Wg odkrywcy Maracahuassi, Daniela Ruso, pierwotnymi mieszkańcami i twórcami budowli i rzeźb na płaskowyżu są Guanco, naród od wieków już nie istniejący. Jak do tej pory nic nie potwierdza tej opinii, a podobieństwo do posągów na Wyspie Wielkanocnej i ruin w Chavin de Huantar tylko gmatwa sprawę.
|
|