BEZPIECZEŃSTWO KOBIET W ZAKŁADACH KARNYCH
źródło: http://www.spiegel.de/
W więzieniu w bawarskim mieście Straubing pewna terapeutka została wielokrotnie zgwałcona przez odsiadującego karę przestępcę. Czy rzeczywiście nie można było temu zapobiec?
Związek Funkcjonariuszy Bawarskich Zakładów Penitencjarnych oznajmił, że było to po prostu przestępstwo, jakie „zdarza się niestety od czasu do czasu za więziennymi murami”. A więc coś, z czym według odpowiedzialnych osób powinien liczyć się każdy, kto decyduje się na pracę w takim miejscu, jak zakład w Straubing? Absolutnego bezpieczeństwa zagwarantować tu bowiem nie można - twierdzi zastępca kierownika więzienia, Christian Gessenharter.
W kontekście czynu popełnionego przez 51-letniego Rolanda K., mordercy i wielokrotnego gwałciciela, takie wypowiedzi brzmią dość cynicznie. Ofierze zaś muszą wydawać się szyderstwem. K. bowiem, jak głosi akt oskarżenia prokuratury w Ratyzbonie, 7 kwietnia ubiegłego roku wziął 49-letnią szefową więziennego oddziału socjoterapii na swego zakładnika. Zaatakował ją w jej gabinecie, związał, zakneblował, a następnie zgwałcił - “w co najmniej ośmiu różnych pozycjach”, jak napisano w akcie oskarżenia. Na podłodze, od przodu, od tyłu, na szafce z dokumentami, na krześle. Wiele razy. Nawet gdy pozwolił już jej się ubrać, po chwili zaczął wszystko od nowa. Trwało to prawie siedem godzin.
“Z powodu panicznego strachu i ze względu na fakt, że sytuacja była bez wyjścia, poszkodowana się nie broniła” - mówił prokurator przed sądem karnym w Ratyzbonie.
Bez wyjścia? To groteskowe stwierdzenie, jeśli wziąć pod uwagę, że stało się to w rejonie, w którym pracuje około 300 funkcjonariuszy policji. Tak widzi to ofiara i tak samo zareagowałaby każda inna kobieta w takiej sytuacji. Nikt bowiem nie próbował interweniować ani pomóc.
Co robili w owym czasie wszyscy ci policjanci? Blokowali drogi do miasta, zamykali ulice, krążyli helikopterami nad więzieniem. Tak naprawdę czekali po prostu na dalszy rozwój wypadków. Tymczasem K. wcale nie zamierzał uciekać. Chciał podobno tylko porozmawiać przez telefon ze swoją korespondencyjną przyjaciółką. Ale fakt, że wszedł do gabinetu terapeutki z nożem, taśmą klejącą, szybkoschnącym klejem i garścią sznurowadeł, wskazuje na całkiem inne intencje.
Czy nikt nie wiedział, z kim ma tutaj do czynienia? - Dopiero z czasem… była taka kartka, na której napisano… - jąkał się przed sądem jeden ze świadków, dyplomowany psycholog, który wielokrotnie rozmawiał wcześniej z K. przez telefon. Nie zauważył niczego podejrzanego w jego głosie? - Nie - odparł psycholog.
K. był recydywistą, wiele czasu spędził w więzieniach. Już jako dziesięcioletni chłopiec wykazywał osobliwe zachowania seksualne. W wieku trzynastu lat zaczął atakować dziewczynki, przykładał im nóż do gardła i rozcinał bieliznę. Z czasem udoskonalił swoje przestępcze metody i coraz staranniej przygotowywał się do planowanych czynów. Potrzebne do tego narzędzia nosił stale przy sobie. Jako dwudziestolatek kneblował już swoje ofiary i używał taśmy klejącej, by zapobiec krzykom. Wtedy też dokonał pierwszego gwałtu. W 1984 roku udusił 25-letnią nauczycielkę, bo nie chciała przestać krzyczeć. Na wstępie zastosował sprawdzoną już przez siebie metodę napaści: zaatakował kobietę od tyłu, zagroził jej nożem, związał ją, zakneblował, zakleił usta taśmą, rozciął bieliznę, zgwałcił. Wszystkie jego przestępstwa nosiły wyraźny podpis.
Fakt, że gdy odsiadywał wyrok w więzieniu w Straubing, zatrudniono go akurat w zakładzie przeróbki metali, gdzie mógł przygotować sobie nóż, to, że akurat jemu udostępniono materiały do majsterkowania, takie jak taśmy klejące i kleje, i że podczas kontroli nikt nie zauważył noża przymocowanego na sznurku do tylnej ściany szafy - wszystko to obnaża kłamstwa o tym, że w zakładzie karnym niemożliwe jest zapewnienie pełnego bezpieczeństwa. Już nieco więcej względnego bezpieczeństwa byłoby wzniosłym celem.
Kiedy miało miejsce to przestępstwo, K. siedział już w więzieniu nieprzerwanie od trzydziestu lat. Ostatnich pięć spędził na założonym w 2004 roku oddziale socjoterapii zakładu w Straubing, gdzie wziął udział w dwóch specjalnych programach dla gwałcicieli. Według opinii specjalistów można było złagodzić mu warunki odbywania kary. K. najwyraźniej potrafił dobrze ukryć fakt, że jest niebezpieczny.
- Moją pierwszą myślą, kiedy przyparł mnie do drzwi, było: to niemożliwe, nie on! Poczułam się całkowicie wytrącona z równowagi - wspomina terapeutka. - Niezwykle bolesne było dla mnie to, że ktoś, w kogo przez wszystkie te lata zainwestowałam tak wiele swoich zawodowych umiejętności, miał tak naprawdę tylko jeden cel: maksymalnie mnie upokorzyć.”
Skonstatowanie, że mogła się tak strasznie pomylić, jest dla niej chyba jeszcze trudniejsze niż konieczność wracania myślami do owych godzin śmiertelnego strachu. W tej chwili powątpiewa we własną zdolność odczytywania ludzkich emocji i w swój zmysł obserwacji. Wciąż jeszcze nie pojmuje, jak mogła nie zauważyć, że K., który, jak się wydawało, jest na najlepszej drodze do życia na wolności, w rzeczywistości był całkiem innym człowiekiem - kimś, kto mimo wszystkich programów i specjalistycznej pomocy psychologicznej pozostał tym kim był dotychczas: gwałcicielem i recydywistą. - Jedynym sukcesem przebytej terapii było chyba to, że pozostałam przy życiu - mówi specjalistka.
Tamtego dnia nie broniła się, bo spostrzegła, że byłoby to dla niej śmiertelnie niebezpieczne. Znała przecież “podpis”, jaki pozostawiał zawsze w miejscu zbrodni. Poddała się jego zasadom i wszelkim życzeniom, by do reszty nie stracił nerwów. - To, że w ogóle udało mi się ujść z życiem, zawdzięczam wyłącznie sobie samej - stwierdza. Bo nie pomógł jej nikt.
Jak długo ta kobieta podczas niekończących się godzin, kiedy zostawiono ją sam na sam z gwałcicielem, musiała bezgłośnie wołać o pomoc? Na początku funkcjonariuszom więziennym udało się na krótką chwilę uchylić nieco drzwi do gabinetu terapeutki, wycofali się jednak, gdy sprawca krzyknął, że mają natychmiast zniknąć. Następnie zatarasował drzwi jakimś meblem i przystąpił do “zbliżenia seksualnego”, jak określiła to obrona. Przed sądem terapeutka zaprotestowała przeciwko owemu eufemistycznemu słownictwu. - Nie podoba mi się nazywanie przestępstwa “zbliżeniem” - stwierdziła. - To były gwałty!
Odrzuciła też przeprosiny Rolanda K., jakie w jego imieniu przekazał adwokat. - K. zawsze był tym, który najgłośniej wołał, jak bardzo cierpi. Ja nie sprawiłam mu żadnego bólu, podobnie jak i jego wcześniejsze ofiary. Teraz on stara się odgrywać rolę skruszonego grzesznika - powiedziała w sali sądowej. - Ten skowyt, te prawie że wybuchy płaczu nie są niczym innym, jak tylko manipulacją i szyderstwem. Chciałam przywrócić tego obłąkanego człowieka do życia. Teraz koniec z terapią.
Jej słowa zabrzmiały bardzo twardo. Swoje doświadczenia, które, jak mówi, całkowicie zmieniły jej życie, traktuje z wielką odwagą. Nie ukrywa się, pozwala się fotografować reporterom. To jej sposób na pogodzenie się rzeczywistością.
Osoby, które dzwoniły do jej biura, gdy była zdana na łaskę przestępcy, pytały, czy dobrze się czuje, czy wzięto ją na zakładniczkę i czy sprawca ma przy sobie nóż. Przez cały czas szeptała do słuchawki: tak, tak, tak. W zakładzie karnym w Straubing nie istniał żaden szyfr na wypadek tego rodzaju niebezpiecznych zdarzeń - zeznała przed sądem. Świadkowie spośród pracowników więzienia wykręcali się, jak mogli, od odpowiedzi na pytanie, czy nie próbowali tego zmienić.
Policjanci postawieni przed budynkiem nie mieli „żadnej informacji wskazującej na to, że ofiara znajduje się w niebezpieczeństwie”. Z gabinetu terapeutycznego nie dochodził żaden hałas. Za pozwoleniem: czy myślano, że gwałciciel przez prawie siedem godzin gra z pojmaną przez siebie zakładniczką w “Chińczyka”?
Sędziowie nie zapytali o obowiązujące na terenie zakładu środki bezpieczeństwa. Nie spytali też o szyfry na wypadek nagłego zagrożenia ani o to, czy w więzieniu istniał system telefonów alarmowych (pracownicy noszą przy pasku niewielkie pudełko, gdzie przez naciśnięcie guzika wysłany zostaje niepostrzeżenie sygnał alarmowy). Trzymali się uparcie drogi pozwalającej na jak najszybsze osądzenie oskarżonego. Na temat okoliczności, w jakich popełniono przestępstwo, a zwłaszcza długiego czasu trwania scen przemocy panowało całkowite milczenie.
Pracownicy więzienia w Straubing mają albo zakaz udzielania jakichkolwiek wypowiedzi, albo, jak się okazuje, w dniu tamtych wydarzeń byli akurat na urlopie, albo też, co najlepsze, nie czują się w tej sprawie kompetentni. Kierownik zakładu karnego przypadkowo wyjechał właśnie do Kanady. W czasie, gdy miały miejsce tamte wydarzenia - oświadczono oficjalnie, w oparciu o “fachową ekspertyzę” - nawet standardowy system telefonów alarmowych „z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością” nie zapobiegłby owej zbrodni. Może tak, może nie. Znęcanie się przez siedem godzin nad zakładniczką nie gdzie indziej, tylko w zakładzie karnym, nie jest czymś, z czym można się tak po prostu pogodzić.
Ale w Straubing wiele rzeczy wygląda całkiem inaczej niż gdzie indziej. Tutaj drzwi w pomieszczeniach biurowych otwierają się do środka, tak że przestępca bardzo łatwo może zabarykadować się w pomieszczeniu. Personel zadowala się frazesami wypowiadanymi przez więźniów i nie stosuje odpowiednich środków zabezpieczających. W przypadku K. nie zainstalowano nawet kamer, by móc obserwować z zewnątrz, czy nie występuje żadne zagrożenie. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
W procesie sądowym w Ratyzbonie nie da się już uniknąć “pytań o rzekome i rzeczywiste bezpieczeństwo w bawarskim więziennictwie”, jak napisał jeden z czytelników w liście do naszej redakcji. Pobożne życzenie. Ogół personelu jest być może chroniony - kontynuował nasz czytelnik - na pewno jednak nie pracujące tam kobiety.
Sąd w Straubing skazał sprawcę na 13 lat i dziewięć miesięcy więzienia - tyle, ile żądał prokurator. Terapeutka, która stała się jego ofiarą, uważa, że winę ponosi również kierownictwo zakładu karnego, które nie zadbało o odpowiednie środki bezpieczeństwa. Rozważa wniesienie oskarżenia przeciwko landowi Bawaria.