Znikający punkt |
EDIPRESSE |
|
|
Przyszedł na świat w 1982 roku i wszystko wskazuje na to, że zmarł dożywszy nieledwie dwudziestu lat. Niby słyszeli o nim wszyscy, był też powszechnie lubiany i przez kobiety, i przez mężczyzn, ale tak naprawdę znało go osobiście niewielu szczęśliwców. O kim mowa? O punkcie G!
To może brzmi dziwnie, kiedy piszę "przyszedł na świat", ale właśnie w 1982 roku pierwszy raz użyto tego terminu w książce "The Point G". Trójka Amerykanów: Ladas, Whipple i Perry - autorzy książki nazwali tak ów obszar na cześć Ernesta Grafenberga, który jako pierwszy zwrócił na niego uwagę 30 lat wcześniej.
Książka ta zapoczątkowała nieustające poszukiwania - punktu G szukają kobiety, chcące w końcu doświadczyć orgazmu, poszukują go mężczyźni, licząc na to, że znajdą w końcu niezawodną drogę do uszczęśliwienia swoich partnerek (i zwolni ich to z obowiązku wynoszenia śmieci i zmywania naczyń).
Ustalono, że punkt G znajduje się na przedniej ściance pochwy, mniej więcej pomiędzy jedną trzecią a połową jej długości (czy jak kto woli - głębokości), a jego powierzchnia wynosi około jednego centymetra kwadratowego. Hmm, trzeba przyznać, że to niewiele. Ale też nie tak mało, żeby nie dało się go gołym palcem znaleźć. Łatwiej go wyczuć, gdy kobieta jest już pobudzona, gdyż wtedy staje się lekko wypukły i delikatnie pulsuje. Jedni twierdzą, że znajduje się dokładnie tam, gdzie pochwa owija się wokół cewki moczowej, inni że jest wciśnięty w gruczoły Skenego, które wydzielają śluz zwilżający kanał cewki moczowej. Jeszcze inni uważają, że to mięsień zwieracza zamykającego cewkę. Ciekawa jest teoria Natalie Angier, autorki książki "Kobieta - geografia intymna", która powinna być obowiązkową lekturą każdego homo sapiens, bez względu na płeć. Angier uważa, że punkt G jest drugim końcem łechtaczki - jej korzenie sięgają głęboko do wnętrza ciała - to, co widzimy na zewnątrz, to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Stymulacja punktu G w takim ujęciu to po prostu podejście do orgazmu od innej strony. Można by też było powiedzieć "Każda łechtaczka ma dwa końce... i oba są interesujące", a o kobiecie, która dochodziłaby do orgazmu, zarówno przez stymulację żołędzi łechtaczki, jak i przez pobudzenie punktu G, że ma obosieczną łechtaczkę.
Żarty żartami, ale oto nagle, kiedy już wiele par odnalazło szczęśliwie punkt G, a wiele innych jest naprawdę blisko, naukowcy wydali ostateczny wyrok: Punktu G nie ma. Łagodniej mówiąc, nie ma żadnych danych ani anatomicznych, ani biologicznych, które dowodziłyby jego istnienia. Można oczywiście dojść do wniosku, że tę tezę postawili naukowcy sfrustrowani niemożnością znalezienia nieszczęsnego punktu u swoich partnerek, które teraz nie mogą im już nic zarzucić. Wręcz przeciwnie, naukowcy owi mogą oskarżyć swoje partnerki o anorgazmiczność i odbić piłeczkę.
Ale jak się tak staranniej przyjrzeć problemowi, to sprawa nie jest taka prosta. Bo jak to jest, że tyle par korzysta z czegoś, co z naukowego punktu widzenia nie istnieje?
Być może jest to autosugestia. Ale szczerze mówiąc - jaki to problem, jeśli kogoś z ciężkiej choroby uzdrowi placebo? Same korzyści - działa, w dodatku bez skutków ubocznych.
Zupełnie nie przejął się tymi teoriami doktor David Matlock, specjalizujący się w operacjach plastycznych warg sromowych. Najnowszą oferowaną przez niego usługą jest wszczepianie kolagenu w punkt G, dzięki czemu kobieta jest niemal bez przerwy podniecona. Hmm, nie jestem pewna, czy jest to rzeczywiście takie fajne.
A co do Grafenberga, to można go uniewinnić, gdyż ów znikający punkt nazwano tylko jego imieniem, a on sam twierdził, iż jeśli jakikolwiek punkt ciała kobiety może być pobudzony seksualnie, to do kochającej się pary należy znalezienie go. A więc miłego szukania, w końcu teorie naukowe są ważne, dopóki się ich nie obali.
Marta Sobolska