Miesiąc bez picia i co dalej / 14 kwiecień 2008
Jolanta Białek, Lubomira Szawdyn
Jak przebiega wychodzenie z nałogu? Czy można skutecznie pokonać uzależnienienie samemu? Czy nałóg można pokonać rozumem? Jaką rolę w leczeniu pacjenta odgrywają jego bliscy? Czy można skutecznie uzdrowić alkoholika, pozostawiając bez pomocy jego rodzinę? Na te i inne pytania odpowiada Lubomira Szawdyn.
Lubomira Szawdyn jest lekarzem psychiatrą, psychoterapeutą uzależnień i prekursorem lecznictwa odwykowego w Polsce. Wykłada na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.
Prowadzi prywatną praktykę.
Jolanta Białek: - W nałóg wpada się stopniowo. To jest jakiś proces, którego fazy da się dość precyzyjnie wskazać. Czy leczenie z uzależnienia też ma jakieś fazy?
Lubomira Szawdyn: - Naturalnie. Fazy zdrowienia zależą od celu, do jakiego pacjent dąży. Inaczej to przebiega, gdy pacjent chce żyć w trzeźwości, a inaczej, jeżeli usiłuje tylko zachować abstynencję, bo ona jest zaledwie fragmentem zdrowienia. Zaprzestanie picia i utrzymanie się w abstynencji, to pierwszy okres, który nazywa się dosyć ironicznie honeymoon, miesiąc miodowy. Jest to czas szczęścia, zachłyśnięcia się tym, że się nie pije, satysfakcji z tego powodu. W tym okresie uzależniony oczekuje aplauzu, nagrody za to, że nie pije. Wszyscy liczą, że taki stan będzie trwał. Ta faza utrzymuje się różnie u różnych pacjentów; nie zawsze jest to miesiąc. A potem następuje faza załamania. Niektórzy mają ją dosyć szybko. Bo okazuje się, że z powodu abstynencji nic się nie dzieje. Żyjemy, jak żyliśmy, tyle że na trzeźwo: żona ta sama, dzieci te same, praca też... Po euforii ta zwyczajność nie wystarcza i prowadzi do fazy muru, czyli marazmu, braku satysfakcji. Bo jeśli człowiek nie odczuwa szczęścia z samego faktu niepicia, liczy, że nastąpią jakieś ogromne zmiany tylko dlatego, że on jest trzeźwy, to wiadomo, że się przeliczy. Natomiast jeżeli się dąży do trzeźwości, to te fazy rozkładają się inaczej i nie są tak widoczne. Oczywiście, też jest radość z niepicia, też są chandry - ale któż ich nie ma. Ale jeżeli pacjenta na to się przygotuje, to on nie będzie przypisywać zmian nastroju wyłącznie procesowi trzeźwienia.
- Terapeuci pracują według standardowych programów, czy dobierają terapię indywidualnie do każdego pacjenta?
- Standardowe programy pomagają tylko na początku leczenia. Pomagają w tym, żeby pacjent przestał pić, żeby nauczył się rozpoznawać fazy uzależnienia, fazy zdrowienia, a także emocje, które wtedy się pojawiają. Dalsza psychoterapia towarzysząca dążeniu do zupełnej wolności od wszystkich zamienników i prób ucieczek w inne kąty, polega już na pracy warsztatowej. A tę dobiera się indywidualnie do potrzeb poszczególnych pacjentów. Podczas terapii uzależniony zdobywa wiedzę, co zrobić, gdy coś się z nim dzieje.
Terapeuta nie musi być jego rzeźbiarzem na zawsze, uzależniony sam może wybrać warsztat, próbować różnych technik, czerpać od wielu specjalistów. Wachlarz możliwości jest ogromny: od rekolekcji ignacjańskich do warsztatów radzenia sobie ze złością. Najważniejsze, żeby pojąć pulsowanie tej choroby. I jeśli uzależniony i rodzina przyłożą się, rozpoznają, zrozumieją to pulsowanie, to sobie świetnie radzą sami, już bez terapeuty. Ale najpierw pracuje się nad tym, żeby pacjent przestał pić. Potem przychodzi czas na dokładne poznanie siebie. Trzeba ustalić swoją tożsamość, trzeba odnaleźć siebie sprzed picia i dopiero wtedy można zacząć robić porządki w swoim życiu. Na przykład, czy będzie mnie ono satysfakcjonowało. Jeżeli nie, to trzeba się przygotować do zmian, albo przeciwnie - utwierdzić się w tym, że idzie się dobrą drogą.
- Trzeba sobie przypomnieć, kim się było, zanim się wpadło w uzależnienie?
- Tak. Wtedy jest szansa, że człowiek znajdzie coś, za co siebie polubi i wtedy można to rozwijać, podsycać. Rozpoznaje też, za co siebie nie lubi i co mu przeszkadza, więc stara się to wyeliminować. W okresie zaprzestania picia i początkach trzeźwości wiele osób ze zdziwieniem stwierdza, że w ogóle siebie nie znają, albo że zupełnie siebie zapomnieli... Dlatego wyciągam dobre doświadczenia z ich drzewa genealogicznego i dobre doświadczenia z nich samych i to im daję jako taki zaczyn, żeby im się dalej chciało chcieć.
- A jak ktoś takich dobrych doświadczeń nie ma?
- Każdy ma, trzeba tylko poszukać. Bo to nie chodzi o momenty, w których w ich życiu dobrze się działo, ale o to, żeby znaleźć sytuacje, w których nastąpiła kreatywna konfrontacja z rzeczywistością. Albo gdy poradzili sobie w trudnej sytuacji. Albo umiejętnie sprzątnęli po czymś, co im się nie udało. I te doświadczenia są jak cement. To jest niesamowity proces poznawczy i jednocześnie behawioralny, bo w miarę poznawania można wszystko korygować. Niedawno była u mnie pacjentka, której alkohol ułatwiał kontakty międzyludzkie, a „na trzeźwo” stała się osobą bardzo nieśmiałą. Ona to już rozumie i wie, że powinna podnieść poczucie własnej wartości i ćwiczyć obszary, w których nie czuje się pewnie. Jak będzie trzeba, to pójdzie na warsztaty, na przykład teatralne czy komunikacji, żeby skorygować to, co jej przeszkadza.
- Samemu nie można tego dokonać?
- Nie spotkałam jeszcze osoby, która mogłaby powiedzieć, że w momencie rozpoczęcia życia „na trzeźwo” sama radziła sobie w codziennym życiu. Wśród „bohaterów”, którzy chwalą się takimi dokonaniami, zwykle są osoby, które zamieniły uzależnienie chemiczne na czynnościowe albo odwrotnie. Z kolei w rodzinach uzależnionych już trzeźwych co jakiś czas wybuchają draki - a to są momenty, kiedy najłatwiej znowu popłynąć.
- Jak to się dzieje, że uzależniony trafia na terapię?
- Tu nie ma reguły, to odbywa się bardzo różnie. Miałam na przykład taką sytuację: Rok temu przyjechała do mnie była dziewczyna alkoholika. Przywiozła ze sobą „za łeb” jego rodzeństwo. Udało jej się to, bo gdy się rozstawała z chłopakiem, poszła do jego rodziców i zrobiła „zadymę na całą rodzinę”. Powiedziała im, że rozstaje się z chłopakiem nie dlatego, że go nie kocha, czy dlatego, że jest śmierdzący, ale dlatego, że jest chory - uzależniony, a oni nic z tym nie robią. Udają, że tego nie widzą. I dlatego ona jest bezradna i mówi im wszystkim „pa”... Swoim heroicznym występem poruszyła całą rodzinę. Rzuciła tylko kamyk, i to wystarczyło... Oni zaczęli się przyglądać swojemu bratu, synowi, siostrzeńcowi. Okazało się, że on co 2-3 miesiące zmienia dziewczynę, unika rodzinnych konfrontacji, nie chce rozmawiać indywidualnie z nikim, najczęściej rzeczywiście jest nietrzeźwy. Ta rodzina poczekała na moment, kiedy mu się coś zawodowo zawaliło i wtedy przywieźli go do mnie. To jest przykład niezgody jednej z osób bliskich alkoholikowi, która nazywa rzeczy po imieniu i mówi: Nie.
- A więc to nie sami uzależnieni się zgłaszają, tylko ich bliscy?
- To naprawdę jest bardzo różnie. Bywa, że zgłasza się do mnie brat, siostra, matka, ojciec i z nimi pracuję. Gdy są gotowi, skrzykuję większość członków rodziny, którzy chcą pomóc i wtedy przygotowuję interwencję na terenie domu, już z zaproszeniem uzależnionego. Ale też trafiają do mnie pacjenci skierowani przez zakłady pracy. W tej chwili mam sportowca, którego przywiózł szef klubu, bo zależy mu na tym, żeby ten zawodnik przestał pić. Sam uzależniony zgłasza się wtedy, gdy spadnie na samo dno. A to dno jest sprawą indywidualną. Czasami jest tak, że ktoś trafił do izby wytrzeźwień, ktoś inny do aresztu, ktoś stracił prawo jazdy, albo ma poważne kłopoty ze zdrowiem lub żona zagroziła rozwodem czy już odeszła. Rodziny czasami trafiają wcześniej, więc udaje się zapobiec takim tragediom. Często też koledzy lekarze z oddziałów internistycznych, chirurgicznych, kardiologicznych czy innych gdy widzą, że jakaś ostra choroba wystąpiła z przyczyn alkoholowych, proszą o konsultacje. I wtedy udaje się namówić uzależnionego na terapię.
- Uzależniony musi chcieć wyjść z nałogu. A jeżeli ktoś go skieruje, to czy on znajduje motywację do leczenia?
- W momencie kiedy ma poważne kłopoty, to ma też motywację, przynajmniej do tego, żeby pogadać. I to nie jest istotne, że on wtedy stara się mnie przekonać, że na przykład zabił po pijanemu i to był czysty przypadek, albo że wrzód żołądka pękł mu akurat wtedy, gdy był pijany i to był tylko dziwny zbieg okoliczności. Najważniejsze jest, że można człowiekowi uzmysłowić te sytuacje jako potężne i widoczne skutki picia. Gdy się o tym porozmawia, to wzmacnia się motywację, żeby coś takiego się nie powtórzyło. Bo na tym dnie człowiek naprawdę cierpi i to można wykorzystać. Terapia uzależnienia, to ciągłe wzmacnianie motywacji osób uzależnionych, jak i współuzależnionych, do zmiany życia.
- Czyli uzależnieni i współuzależnieni wymagają terapii?
- W uzależnieniu chorują emocjonalnie obie strony - zatem niby dlaczego zdrowieć ma tylko jedna strona? Gdy wszyscy razem zgłaszają się na leczenie, to jest idealna sytuacja. Przy dobrze prowadzonej terapii rodzinnej, w której uczestniczą wszyscy z rodziny, szansa na wyzdrowienie wynosi prawie 100 procent. Jeżeli na terapię przychodzi tylko żona uzależnionego, to wynosi ona około 40 procent. Bo po zajęciach terapeutycznych ona - postępując inaczej niż do tej pory - staje się przedmiotem albo zdenerwowania, albo podziwu. Coś zaczyna drgać. Jeszcze nic się tak naprawdę nie zmieniło, ale już jest inaczej. A gdy uzależniony przychodzi sam na terapię, to też jest 40 procent szans na zdrowienie. Tak wynika z moich badań. On trzeźwieje, a ona zostaje w tym swoim rytmie i narzeka, że jak mąż pił, to go w domu nie było, a jak teraz nie pije, to też go nie ma. Zaczyna mu jednak zazdrościć pomału, bo on ma jakichś nowych znajomych, zaczyna się uczyć, ma lepszą pamięć. A ona zostaje w tym dawnym rytmie, uwięziona jeszcze w uzależnieniu. Dla niego to już jest past tens, a ona jeszcze w tym tkwi.
- Na czym polega współuzależnienie?
- Podstawowym objawem współuzależnienia jest potrzeba kontroli podszyta wiecznym lękiem. Jeżeli ten system pojawia się na innych polach, jeśli ktoś stosuje go nie tylko wobec osoby uzależnionej, to bardzo trudno to wyplenić. Współuzależnieni z jednej strony chcą zarządzać cudzym życiem, mieć na nie wpływ, a z drugiej - mają ogromną potrzebę zrzucenia tego balastu. Pragną, aby to ta druga osoba nimi zarządzała. Ale to następuje dopiero wtedy, gdy uzależniony jest na tyle samodzielny i zdrowy, że może wypełniać role życiowe w związku. W miarę wzrostu zaufania „oddają klucze od kredensu” czy „popuszczają smyczy” i dopiero wtedy zaczyna się równa droga do wyjścia ze współuzależnienia. Ona trwa dłużej niż leczenie się z uzależnienia.
- Ale terapia współuzależnionych jest chyba znacznie łatwiejsza? Przecież oni bardziej zdają sobie sprawę z tego, jak uzależnienie rujnuje im życie?
- Jestem przeciwnego zdania! Osoba uzależniona jest bezpośrednio zainteresowana, widzi zyski z niepicia, z trzeźwienia. A osoby współuzależnione mają gdzieś pod skórą demotywację: Po co ja się tym zajmuję, po co się męczę na tej terapii, przecież tak naprawdę to nie mnie dotyczy?! To powoduje, że współuzależnieni częściej odchodzą z terapii, nie kończą jej. Wkrada się taki light motive: Ja tu przychodzę, żeby on/ona nie pił, a nie po to, żeby poradzić sobie ze swoim współuzależnieniem. Gdy taka osoba nie rozumie, że leczy swoją chorobę, a nie poświęca się dla kogoś, to w ogóle nie ma terapii.
- Czy uzależnieni i współuzależnieni uczestniczą razem w zajęciach terapeutycznych?
- Osobno, ale równolegle. Jednak potrzebne są też wspólne spotkania. Z różnych powodów. Jest taka faza na początku terapii, gdzie te grupy dobrze jest mieszać. Bo jeżeli siądzie dziesięć pokrzywdzonych kobiet i każda płacze nad swoim losem, to tam powstaje negatywna energia, niechęć do zmiany. Gdy masz dziesięć biduniek użalających się nad sobą, to niewiele zdołasz zrobić - możesz tylko usiąść z nimi i zapłakać. Tak samo gdy się spotkają sami uzależnieni, którzy uważają, że mają wyrok na całe życie, że są naznaczeni do końca. Jeżeli jest grupa mieszana, to następuje nawet między obcymi osobami wymiana obserwacji o zachowaniach, o tym, co się wtedy czuło.
- Co jest najtrudniejsze w terapii?
- Najgorsza jest faza oceniania: a ty zrobiłeś tak, a ty tak, ty jesteś taki, a ty taka. Powiem szczerze, mnie męczy wysłuchiwanie objawów mechanizmów obronnych. Na szczęście to mija. Później zaczyna się przekazywanie informacji o sobie, o swoich zachowaniach, swoich uczuciach... I tu już profesjonalista musi trzymać rękę na pulsie. Żeby nie doprowadzić do kolejnej złudy, żeby ludzie przy pomocy tej fazy terapii nie zaczęli sobie znowu czegoś „załatwiać”. We wszystkich uzależnieniach mechanizm wyparcia jest tak silny, że wszystko co było po prostu wyparowuje, natychmiast tego nie ma. I terapeuta jest potrzebny, żeby to wszystko urealnić, żeby pacjenci wrócili do rzeczywistości.
W zdrowieniu bardzo pomaga podziwianie się wzajemne: jak my ciężko pracujemy, żeby być trzeźwymi. Dlatego też dobrze jest robić grupy mieszane. Osoby współuzależnione widzą u innych wytrwałość w pozbywaniu się tych sznurków kontroli, to bardzo dobrze robi. W terapii bardzo skuteczne są obozy terapeutyczne, bo wtedy da się to wszystko wspaniale przepracować we wszystkich możliwych konstelacjach. To, co się wydarza na takim obozie, jest niesamowite. Na początku członkowie rodzin chodzą osobno: ojcowie chodzą sami, dzieci gdzieś biegają, matki chodzą jak te kwoczki (grupkami albo samotnie). A po 2-3 tygodniach pobytu widzisz zmianę: idzie grupa - w środku dzieci, po bokach rodzice albo ojcowie niosą dzieci na rękach, albo idą objęci ze swoimi żonami... Po kilkunastu dniach już się rodzi integracja rodziny.
- Co się tam dzieje, że oni tak szybko potrafią się zbliżyć?
- Cały proces terapii polega na tym, że edukujemy jak żyć. Na obozie następuje szybszy proces poznawczy, bo to są specjalne warunki: ludzie nie są w pracy, a dzieci na koloniach, tylko cała rodzina - czasami po raz pierwszy w życiu! - jest razem. I to bez picia. I wtedy może nastąpić prawidłowa integracja. Trochę odejdę od tematu, ale chcę to bardzo mocno podkreślić. Bo obserwuję zalew tak zwanych warsztatów integracyjnych dla korporacji i zakładów pracy, gdzie ludzie przebywają razem przez 2-3 dni kompletnie pijani i twierdzą, że się świetnie zintegrowali. To jest nieporozumienie. Powstałe w ten sposób relacje są jak domki z kart, zbudowane w dodatku na lodzie... Prawdziwa więź następuje tylko na trzeźwo.
- To nie jest łatwe, tak być ze sobą razem, w dodatku bez wspomagaczy. Trzeba ze sobą wytrzymać na trzeźwo, słuchać się, rozmawiać. A jeżeli rodziny tego nie potrafią?
- Pewnie, że nie potrafią. Widać to szczególnie w pierwszych dniach obozu, na spotkaniach społeczności terapeutycznej, które odbywają się po śniadaniu. Jakie tam teksty padają... Ludzie mówią tak, jak ksiądz w kościele czyta ogłoszenia. Jakieś formułki wygłaszają, okrągłe zdania, są obok tego, co mówią. A po kilku dniach następuje zmiana - zaczyna wrzeć od różnych pytań, problemów, ludzie nabierają odwagi, mówią więcej, mówią o sobie.
- Według mnie nie chodzi tylko o odwagę. Do tego konieczne są określone umiejętności...
-To prawda, trzeba nauczyć się trzech elementarnych zasad. Po pierwsze, słuchania z ciekawością. Po drugie, rozumienia, a nie oceniania. Po trzecie, wyrażania uczuć, a nie dyskutowania. Jeżeli nauczymy tego, to zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe. Pojawia się możliwość wyrażania uczuć między dwiema stronami.
- I co się dzieje później? Psychoterapeuta tłumaczy skutki picia?
- To nie jest tak, że się coś komuś tłumaczy, to się tak nie da. Bo uzależnienie nie poddaje się racjonalizacji. Tu rozum jest za krótki. Musi być prowadzona terapia, w której będą psychodramy ze zwrotami, żeby przepracować wszystko emocjonalnie. Bo jeżeli chce się to przyjąć na rozum, tłumaczyć, szukać logiki, to się przegrywa. W terapii jest dużo psychodram, bo one pokazują, jak w uzależnieniach współbrzmią i uzależnieni, i członkowie ich rodziny. Dlatego dobrze, gdy uczestniczą w tym wszyscy, żeby to mogli zobaczyć, poczuć, przeżyć. I gdy to zobaczą i przeżyją w psychodramie, zaczynają więcej rozumieć. Tłumaczenia nie zdają się na nic, tego trzeba doświadczyć. Jest np. taka psychodrama, w której osobę uzależnioną chwyta pod rękę inna, która odgrywa alkohol... A pod drugą rękę łapie ją inny uczestnik dramy, odgrywający np. hazard. Za mały paluszek chwyta go z kolei seksoholizm, a jeszcze za łokieć - pracoholizm. I wszystkie te
-izmy wabią uzależnionego, tańczą wokół niego, a on jest po prostu cały happy. Natomiast szkody chwytają go z tyłu mocno w swoje szpony. I na końcu, w fazie krytycznej, terapeuta mówi: „Chodź do mnie”. A jak on ma się wyrwać? Tu trzyma się on tych swoich ukochaności, tu jest trzymany przez uzależnienie, szkody mu siedzą na plecach. Tak wygląda ta choroba, jest bardzo misternie uszyta. I nie da się jej objąć rozumem. Tego trzeba doświadczyć. I do tego służą psychodramy. Pamiętam, jak sama grałam w tej psychodramie. Gdy się uwolniłam ze szponów, byłam tak szczęśliwa, że nie zauważyłam, że podczas mojego wyrywania ściągnięto mi spodnie od dresów i leżałam publicznie półgoła. Nie widziałam tego, trzymałam się kurczowo jakiejś nóżki od krzesła, żeby mnie nie wciągnęło znowu. Do dziś czuję zapach brudnej podłogi, na której leżałam.
- Takie doświadczenie pomaga w zrozumieniu problemu.
- W doświadczaniu jest niezwykła magia. Terapia jest dobra wtedy, jeżeli każdy z moich pacjentów odegra na sobie wszystkie fazy choroby i wszystkie role: będzie tym uzależnionym i współuzależnionym, i kozłem ofiarnym. I pobędzie w tych rolach, opowie, co wtedy czuł. Jeżeli to przepracuje, to posunie się ociupinę w kierunku zdystansowania do uzależnienia. Natomiast jeżeli to nie nastąpi, to będzie myślał, że już mu nic nie grozi. A gdy tak pomyśli, to wiadomo - popłynie. Albo zamieni jedno uzależnienie na inne.
W terapii bardzo ważna jest konfrontacja uzależnionych ze współuzależnionymi. Bo wtedy następuje zaciekawienie się sobą nawzajem. Dla mnie to jest za każdym razem cud, jak dwoje ludzi siedzi i nie załatwia spraw, tylko mówi o swoich przeżyciach, o swoich odczuciach. O tym całym mięsie emocjonalnym, jak się tym dzielą, jak się słuchają z zainteresowaniem, jak praktycznie nie pada żadne słowo oceny czy oskarżenia. Wtedy następuje prawdziwe zrozumienie tego cierpienia, współodczucie, nie współczucie, tylko współ-odczucie. Nie litość i wyższość żony, która mu z pozycji hrabiny załatwi, żeby go nie wylali z pracy. Albo jeżeli nie załatwi, to nie dlatego, że jest podła i chce się na nim zemścić, tylko dlatego, że ona naprawdę uważa, że to jest jedyne wyjście z sytuacji. Jeżeli wymienią te doświadczenia, jeżeli przyjmą obserwacje o swoich zachowaniach, to zrozumieją siebie w tej chorobie. Na przykład jak to możliwe, że on wychodził na wódkę, chociaż ona go z płaczem zatrzymywała. Osoby myślące stereotypowo myślą, że alkoholik jest nieczuły na łzy, że jest takim psychopatą, że po żonie, po dzieciach podepcze, z torebki ukradnie ostatnie pieniądze i pójdzie. Gdy ona zrozumie, co się w nim działo, jak głód go odmóżdżał, to jest szansa porozumienia. Uzależnieni widzą te łzy, ale smycz nałogu ciągnie ich tak, że nie ma Matki Boskiej, żony, dzieci, wartości itd. I podobnie u współuzależnionych - przecież są kłamstwa niesamowite, kradzieże, oszustwa. Trzeba, żeby przy terapeucie nazwali sobie fakty. Już to ich jakoś urealnia. Potem wychodzą z tego autentyczne, spokojne rozmowy. Co zrobić, gdy on zauważy, że ona zaczyna go już kontrolować? Co zrobić, gdy ona zauważy, jak on zaczyna się ze smyczy urywać? Trzeba o tym mówić, to jest najważniejsze. Wtedy może im się uda, a jak im się uda raz, drugi, trzeci i dalej będą chcieli ze sobą być, to może im się uda wybudować związek.
- Ale będą musieli z tym uzależnieniem żyć przez całe życie?
- Owszem, uzależnienie jest pewnym ograniczeniem, ale można z tym żyć. Przecież jeżeli ktoś ma żonę alergiczkę, to nie planuje wyjazdu z nią gdzieś, gdzie się pyli, bo żona się tam udusi. Albo gdy się ma męża cukrzyka, to się nie pójdzie z nim na pokazy ciastek Bliklego. To są normalne zależności, to jest umiejętność życia z chorobą przewlekłą, a taką jest również uzależnienie.
- Dziękuję za rozmowę.