Społeczeństwo masowe
Wiktor Osiatyński
Społeczeństwo cywilne pragnęło wolności od państwa; społeczeństwo masowe zapragnie wolności poprzez nie. Lud, partia, państwo i wódz - oto nowa wizja społeczeństwa, diametralnie przeciwstawna obywatelskiemu. Utkane z elit społeczeństwa burżuazyjnego społeczeństwo obywatelskie powstawało, zanim masy zorganizowały się i wywalczyły dostęp do życia publicznego. Masy, czyli bezdomnych, pozbawionych ziemi, niepiśmiennych chło- pów, wygnały ze wsi przemiany w rolnictwie, które zachodziły na przełomie XVIII i XIX wieku. Część wygnały donikąd; to właśnie tę grupę miały kontrolować surowe kary za włóczęgostwo. Garstka popłynęła w nieznane, za ocean. Reszta przemieściła się do miast, gdzie w pełni wchłonęła ją dopiero rewolucja przemysłowa.
Na wsi żyli w biedzie, o głodzie i w poniewierce, ale w sytuacji ostatecznej mogli na coś liczyć. Jeżeli nie na pańską łaskę lub litość, to na pomoc rodziny, sąsiadów. Siły przyrody, od których zależał ich los, próbowali obłaskawiać za pomocą rytuałów, często wywodzą- cych się z pogańskich czasów, a w akceptacji klęsk pomagała im wiara. W mieście stracili nawet to minimum poczucia bezpieczeństwa, nie mając żadnego oparcia na wypadek głodu, choroby, pomoru. Stali się zależni od wielu sił, których nie rozumieli; nie wiedzieli, jak na nie wpływać i co z nimi począć. Czuli lęk, bezsilność i zagubienie.
Cóż dla nich mogło znaczyć społeczeństwo obywatelskie? Albo zasada polegania na sobie jako droga do sukcesu? Oni i tak przecież musieli polegać na sobie, ale tym nie mogli nakarmić siebie ani swoich dzieci. Co można im było zaproponować? Ziemię? Wszak właśnie zostali wyzuci z tego skrawka własnego albo gminnego gruntu, który ich żywił. Owszem, wolno im było marzyć o ziemi w Ameryce. Ilu jednak mogło zmieścić się na statek transportujący setki sług kontraktowych; od ilu można było oczekiwać wyobraźni, odwagi i desperacji potrzebnych, aby zaryzykować podróż w nieznane? Własność? O tę właśnie toczy- ła się walka między niedobitkami szlachty a burżuazją. Przedsiębiorczość? Ta była dostęp- na, choć w osobliwej formie, dla kobiet, które mogły sprzedawać same siebie, lub dla mło- dzieniaszków, którzy próbowali coś zwędzić, ryzykując głowę.
Społeczeństwo obywatelskie, o którym pisali między innymi J. Locke, G. W. F. Hegel, składało się z szacownych ludzi w surdutach, którzy mieli wiele do stracenia, posesjonatów, którzy próbowali powiększać to, co już posiadali. Dla tych, którzy nie mieli nic, nie było w nim miejsca. Locke autor nie tylko liberalnych traktatów o rządzie, ale również niewolni- czej konstytucji Południowej Karoliny oferował tym drugim pracę trwającą w fabryce osiemnaście godzin na dobę, proponując zarazem, aby robotnicze dzieci w wieku 3-4 lat odbierano rodzicom, przyuczając je w przyfabrycznych szkołach do prostych czynności produkcyjnych, co pozwalałoby matkom wolnym od obowiązków wychowawczych również pracować od rana do nocy. Instytucjami społeczeństwa biedaków nie były korpo- racje, banki, uniwersytety czy stowarzyszenia, lecz karczma, brama pod fabryką, a potem w końcu XIX wieku co niedziela trybuny stadionów piłkarskich, które okazały się najbardziej skutecznym środkiem włączania mas w społeczeństwo i nadawania im poczucia miejskiej tożsamości.
Te zagubione i bezsilne masy potrzebowały bezpieczeństwa, pomocy, opieki i kierownictwa z zewnątrz, od kogoś, kto dałby im jakąś nadzieję i nadał sens ich życiu. Te oczekiwania miał na myśli José Ortega y Gasset filozof hiszpański pierwszej połowy XX wieku gdy w Buncie mas" pisał, że masa pojawiła się w świecie po to, by nią kierowano, by na nią wpływano, by ją reprezentowano, by ją organizowano a nawet po to, by przestać być masą, a przynajmniej do tego celu zmierzać. Ale nie przyszła na świat po to, by to wszystko robić sama z siebie. Życie swoje musi odnosić do instancji nadrzędnych, jakimi są doskonalsze mniejszości.
Masy zorganizowała dopiero fabryka. Ludzie byli tam razem, w wielkiej liczbie, co dawało im poczucie siły. Fabryka wyłoniła przywódców robotniczych, którym odwagi dodawali subtelni myśliciele z zewnątrz. Masy fabryczne stały się łakomym kąskiem dla każdej opozycji, a bezrobotny lumpenproletariat - dla każdej rewolucji. Związki zawodowe walczyły o lepsze warunki pracy. Powstały partie rewolucyjne, często zresztą kierowane przez ludzi z warstw wyższych, nie przez robotników. Partie te określały siebie mianem awangardy mas. W drugiej połowie XIX wieku masy już są widoczne; silne i groźne. Społeczeństwo obywatelskie, które od jakiegoś czasu kontroluje władzę polityczną, nie może dłużej ignorować mas. Może je wchłonąć, rozstrzelać albo jakoś skanalizować potęgę i energię w nich tkwiące. Może też polec przez masy zalane...
W końcu XIX wieku wchłonięcie mas przez społeczeństwo powiodło się tam, gdzie istniały silne instytucje obywatelskie oraz wystarczający poziom zamożności. Formalnie, nowy układ przybrał postać demokracji, czyli przyznania praw wyborczych wszystkim, początkowo tylko mężczyznom. Ale demokracja mogła oswoić masy jedynie wtedy, gdy możliwe było zaspokojenie ich żądań ekonomicznych. Tak było w Stanach Zjednoczonych, gdzie wciąż jeszcze istniały materialne warunki dla ruchliwości społecznej. Uprzemysłowienie w Europie Zachodniej powiększało bochenek" do podziału. Niebagatelne znaczenie miały też kolonie społeczeństw przemysłowych, które pozwalały na emancypację mas, opłacaną w Anglii, Holandii i Francji z eksploatacji krajów skolonizowanych. W Anglii środkiem włączania mas w społeczeństwo stały się szkoła i fabryka, a zatem powszechna edukacja, związki zawodowe, a także partie polityczne, kluby sportowe, organizacje sąsiedzkie, choć granic klas nigdy tam nie usunięto. We Francji - gdzie kapitalizm był młodszy, a społeczeństwo obywatelskie nie tak silne - zanim burżuazja dała robotnikom prawo głosu, część z nich rozstrzelała, a resztę zastraszyła po Komunie Paryskiej.
Tam natomiast, gdzie społeczeństwo obywatelskie było słabe, gdzie nie było kolonii ani dóbr do podziału, organizacją energii mas zajęło się państwo. Zawsze zresztą było ono atrakcyjne dla mas, tak samo jak pojęcie demokracji, choć z dodatkiem słowa ludowa". Demokracja oznaczała rządy większości, a to właśnie masy stanowiły liczebną większość. Rząd demokratyczny zatem powinien mieć jeden główny cel: stać się opiekunem - samych z siebie bezsilnych - mas. Powinien wziąć w ryzy kapitalistów, fabrykantów, kupców i innych krwiopijców. Powinien w końcu zadbać o dobrobyt ludu. Skoro rynek i społeczeństwo są na usługach burżuja, to nie można na nie liczyć w jakiejkolwiek, nawet najdrobniejszej sprawie. Toteż każdą kwestią powinno zająć się państwo. O ile społeczeństwo cywilne pragnęło wolności od państwa, to społeczeństwo masowe zapragnie wolności poprzez nie. A skoro demokratyczne państwo ma realizować interes ludu, to nie powinno mieć żadnych ograniczeń. Demokracja ludowa w swym założeniu była hiperdemokracją; rządem większości, a nie praw.
Demokracja ta zwróciła się w stronę filozofii Jana Jakuba Rousseau. Nie używał on pojęcia dobra wspólnego, lecz dobra powszechnego. Mówił o woli ludu i o dobru ogółu. Powstawał problem, czym jest dobro ogółu i kto ma je interpretować. Odpowiedź znajdowała się w jego Umowie społecznej. Rousseau wyjmował jednostkę z tradycyjnych instytucji społecznych i czynił ją obywatelem. Nie połączony żadnymi więzami (obywatelskimi lub społecznymi) lud zawiązywał umowę, na mocy której powoływał władzę, mającą realizować jego wolę. Na tym kończyły się rządy ludu, bo ten nie mógł odwołać swych przedstawicieli ani zerwać umowy. To deputowanym przypadło zadanie odczytywania woli swych wyborców, nie mając w tym żadnych ograniczeń. Takie rozwiązanie w praktyce zawsze prowadziło do tyranii tych, którzy realizowali wolę ludu albo dbali o interes mas, czyli jakobinów i bolszewików. Dla Rousseau wola ludu nie znała granic. Dla Antoine'a Saint Justa i Feliksa Dzierżyńskiego nie było wolności dla wrogów wolności. Każde zresztą przeświadczenie o możliwości realizacji przez władzę woli lub dobra ludu sprzyja nieograniczonej władzy tych, którzy otrzymują demokratyczny mandat. W takiej demokracji - bez ograniczeń i bez praw - lud nie ma środków kontroli nad przywódcami, bo ci zawsze znajdą jakiś sposób, by wygrać wybory. Lud może ich tylko rozliczyć za pomocą siły - siły ulicy, fabryki, tłumu. Będzie ich rozliczać z urzeczywistnienia swych pragnień. W krajach biedniejszych, gdzie "bochenek" do podziału wciąż jeszcze jest za mały, materialnych pragnień zrealizować nie sposób.
Wtedy można podsunąć masie pragnienia symboliczne. Najlepiej takie, które przełamią barierę oddzielającą lud od elit i sprawią wrażenie wciągnięcia go do społeczeństwa. Propozycją tą może być, na przykład, przynależność do narodu. Ponieważ lud nie uczestniczy w materialnych zdobyczach państw narodowych, koncepcja narodu staje się symboliczna: wspólny język, tradycja, kultura, a przede wszystkim zasada, że "my" to nie "oni". Antysemityzm też może być wygodny, jeżeli przekona się lud, że "oni" zajęli w strukturze społecznej miejsca, których zwolnienie otworzyłoby szerokie kanały dla ludzkiej ruchliwości. Albo kolonializm, który integrował jednostki wokół przynależności do tej samej rasy. My wszyscy jesteśmy biali, a czarni czy żółci powinni nam służyć. Ekspansja kolonialna stwarzała przecież możliwość ruchliwości społecznej dla mieszkańców metropolii. We Francji po rewolucji 1848 roku buntownikom chętnym do osiedlenia się w Algierii obiecano amnestię oraz 3-11 hektarowe działki w kolonii wraz z mieszkaniem. Równie atrakcyjna mogła być ideologia państwowa, której służył każdy konflikt międzynarodowy. Państwo (najczęściej narodowe) jest wartością samą w sobie, która wymaga ofiary, także ofiary krwi. Masom można także podsunąć niematerialne pragnienie skierowane przeciw państwu, czyli ideę rewolucji w imię interesu klasowego i obietnicę prawdziwej demokracji ludowej.
Zajrzyjmy do historii doktryn politycznych XIX wieku. Słabiutki w Europie kontynentalnej liberalizm zostaje wyparty przez nacjonalizm i myśl szkoły historycznej, przez rasizm i antysemityzm, przez etatyzm, socjalizm i marksizm. Dawnych ideałów próbują bronić utylitaryzm, solidaryzm społeczny i chrześcijańska myśl społeczna, ale czynią to coraz słabiej, ustępując na rzecz woli większości, a zatem coraz mniej skutecznie. Dobro ogółu jest teraz częściej definiowane jako dobro narodu, państwa lub klasy, a spoiwem społeczeństwa stają się elementy solidarności plemiennej, zawsze wrogie społeczeństwu otwartemu.
Totalitaryzm był próbą włączenia ludu do państwa, bo nie do społeczeństwa, które zniszczył. Nieprzypadkowo rozwinął się tam, gdzie społeczeństwo cywilne było słabe lub podporządkowane państwu. We Włoszech i w Niemczech korporacjonizm wbudował sto- warzyszenia w strukturę państwa, a służba państwowa była szerzej otwartą drogą kariery dla mieszczaństwa aniżeli zdobywanie niezależnej pozycji na rynku i w społeczeństwie, w którym dominującą pozycję zachowali - aż do czasów faszyzmu i nazizmu - książęta i szlachta dworska. Lud, jedna partia jako środek mobilizacji mas, państwo oraz stojący na czele partii i państwa wódz - oto nowa wizja społeczeństwa, diametralnie przeciwstawna obywatelskiemu. W społeczeństwach tych spełniła się wizja Ortegi y Gasseta, który pisał:... Rzecz jednak w tym, że człowiek masowy rzeczywiście wierzy w to, że państwo to on, i coraz usilniej dąży do tego, by za jego pomocą niszczyć pod jakimkolwiek pretekstem wszelkie twórcze mniejszości, które mu przeszkadzają, i to we wszystkich dziedzinach życia, w polityce, ideologii, przemyśle. Rezultaty tych dążeń okażą się fatalne. Społeczna żywiołowość będzie stale łamana przez interwencję państwa; nie będzie mogło zakiełkować żadne nowe ziarno. Społeczeństwo będzie musiało żyć dla państwa; człowiek dla machiny rządowej.
Z czasem totalitarna machina rządząca zniszczy oparte wyłącznie na więzi symboliczno-emocjonalnej i na podporządkowaniu wojskowej dyscyplinie społeczeństwo, zniszczy człowieka, a w końcu samą siebie. Na gruzach totalitaryzmu powstaną nowe wizje społeczeństwa obywatelskiego - w Europie Zachodniej po II wojnie światowej, w latach siedemdziesiątych w Europie Wschodniej, a dokładniej - w Polsce.
Dr hab. WIKTOR OSIATYŃSKI, specjalista w dziedzienie porównawczego konstytucjonalizmu i praw człowieka, jest profesorem na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie i Warszawie, współdyrektorem Centrum Badania Konstytucjonalizmu w Europie Wschodniej na Uniwersytecie w Chicago.