LUTOWISKA 1939- 45
Wybucha druga wojna światowa. Przed nadejściem Niemców ludzie w Lutowiskach zdejmują dzwony, spuszczają z dzwonnicy na ziemię i zakopują pod fundamentem. Najpierw miasteczko zajmują Niemcy, ale się wycofują i w listopadzie wkraczają wojska radzieckie. Na drodze wita ich czterech miejscowych komunistów z czerwonymi sztandarami. Jeden nie miał go z czego zrobić, więc pociął spódnicę żony. Potem ku uciesze sąsiadów powiesił tę chorągiew na swojej chacie.
Rosjanie zamordowali Sofrona Kolidę, greckokatolickiego duchownego, i zabrali czterech Rusinów, którzy przed rokiem siedzieli w polskim areszcie. Już nigdy nie wrócili. Potem Sowieci rozkułaczyli bogatych Żydów i Polaków. Miejscowemu przedsiębiorcy Januszowi Ziółkowskiemu zabrali olejarnię, tartak i elektrownię. To była jedyna bieszczadzka elektrownia spalinowa. Ziółkowski zelektryfikował Lutowiska zaledwie dwa lata wcześniej.
Katolicki ksiądz Franciszek Wojtyło uciekł w nocy z pierwszego na drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1939 roku. Przeprowadził go przez San na niemiecką stronę syn ukraińskiego gospodarza Muchy. Trzy lata później ten chłopak był jednym ze 109 mężczyzn z gminy Lutowiska, którzy wstąpili do dywizji SS Hałyczyna (14. dywizja SS Galizien).
Ziółkowski był wujem Jadwigi Sklepkiewicz, z domu Dąbrowskiej, córki przedwojennego burmistrza miasteczka. Lutowiska ciągle miały burmistrza, chociaż w 1919 roku, w odwecie za opowiedzenie się po stronie Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, utraciły prawa miejskie.
- Sowieci organizowali obowiązkowe zebrania antyreligijne - opowiada pani Jadwiga. - Na jednym z nich cerkiewnik Kuczmyda wstał i zapytał politruka: dlaczego krowa robi placki, a koza bobki? Prelegent nie wiedział. "Ty w hiwni nie rozbirosz, a o Bohu choczesz meni howoryty" (ty na gównie się nie znasz, a o Bogu chcesz mówić), powiedział Kuczmyda, czapkę wdział na głowę i poszedł, a za nim reszta chłopów.
1940 rok
Dzwony ciągle w ziemi
Wszyscy radzili ojcu pani Jadwigi, żeby uciekał, ale on nie chciał. Najbardziej nalegał Chaim Jarmuż, właściciel tartaku. Wreszcie Sowieci przyszli po Dąbrowskiego. Splądrowali dom, zabrali cukier, naftę, zegarki i byłego burmistrza. Zawieźli go do Skorodnego, do komendantury, i po kilku dniach zwolnili. Rosjanie mówili, że wstawiło się za nim małżeństwo Somerów, którzy mieli w Lutowiskach zakład szewski. Byli znanymi w miasteczku komunistami. Przed wojną policja chciała ich aresztować, ale burmistrz się nie zgodził, bo mieli ośmioro dzieci.
Ojciec pani Jadwigi zmarł dziesięć dni po zwolnieniu. Był strasznie pobity. Potem na tyfus zachorowały macocha i ciotka pani Jadwigi. Ciotka umarła, macocha trafiła do szpitala. Pani Jadwiga miała 18 lat i musiała opiekować się trójką rodzeństwa.
Przez rok, siedem miesięcy i dwadzieścia dwa dni była jedyną nauczycielką w wiosce Chmiel koło Lutowisk. Uczyła po ukraińsku wszystkich przedmiotów. Wcześniej do tej szkoły Rosjanie przysłali Ninę Misurinę, nauczycielkę z Charkowa, ale chłopi ją przegnali, bo nie chciała im odpowiadać na powitanie "Sława Isusu Chrystu".
W 1940 roku Sowieci przyszli do szkoły aresztować panią Jadwigę. Nie było jej, bo poszła z dziećmi na wycieczkę. Poszli do przewodniczącego sielsowieta (sołtysa), a ten ich ugościł, napoił, pewnie też przekupił i tak wybronił jedyną nauczycielkę.
- Byłam jedyną Polką w tej wiosce, ale tylko raz spotkała mnie tutaj przykrość. Zorganizowałam w szkole zabawę dla dzieci. Jedna z dziewczynek zaśpiewała: "Weseła zabawa, weseło by buło, żeby miży nami Polakiw ne buło". Ktoś z rodziców zerwał się i dał jej po buzi za to, że miała czelność zaśpiewać to w mojej obecności.
1942 rok
Dzwony wracają na wieżę
W czerwcu 1941 roku Niemcy zajmują Lutowiska.
Dzwony wracają na dzwonnicę.
W lipcu Niemcy są już pod Kijowem. Za Niemcami do Lutowisk przyszedł greckokatolicki ksiądz Iwan Mak. Natalia spisała w Kanadzie jego relację: Kraj był zrujnowany. Niedostatek chleba, kontyngenty, konie zabrało sowieckie wojsko. Całe moje życie obracało się wokół cerkwi, ukraińskiej spółdzielni i komitetu samopomocy, który zajmował się werbowaniem młodzieży do Niemiec na roboty i do dywizji Hałyczyna. Do dywizji chłopcy szli dobrowolnie, ale znam przypadki przymusowego wcielania. 22 czerwca 1942 roku, w pierwszą rocznicę niemieckiej okupacji, Niemcy kazali ludziom przyjść do pracy z łopatami. Kopali doły na tyłach kościoła. Nie wiedziałem, po co kopią te doły.
Polecenie wydali dwaj gestapowcy z Sanoka: Johann Backer i Arnold Doppke, którzy przyjechali tego dnia do Lutowisk z żandarmem Pfejferem. Przed wojną w Lutowiskach żyło około dwóch tysięcy Żydów. Niemcy zebrali wszystkich na rynku i przeprowadzili selekcję. 650 osób zamknęli w budynku sądu i opuszczonej oborze należącej do plebanii, resztę puścili do domów. Do zamkniętych Żydów dołączono cztery miejscowe rodziny cygańskie, żebraków, inwalidów.
W Lutowiskach mieszkało ponad 180 Polaków. Większość zebrała się w domu Ziółkowskich, bo stał na stokach Otrytu.
- Postanowiliśmy, że jak zaczną brać Polaków, to uciekniemy do lasu. Wiedzieliśmy, że Niemcy zamówili furmanki - wspomina Jadwiga Sklepkiewicz.
Z wielu relacji można zrekonstruować to, co stało się tej nocy. Od godziny 21 ładowali na każdą fur- mankę po dziesięciu Żydów, wieźli za kościół i wprowadzali pod ręce na deskę. Strzelali na zmianę Backer i Doppke, trzeci Niemiec ładował pistolety. Całą resztę robili ukraińscy chłopi i Ukrainische Hilfpolizei, policja ukraińska, której komendantem był Hrycyk, a jego zastępcą Władysław Kilkus, który przed wojną podawał się za Polaka, potem za sowieckiej okupacji za Ukraińca, a kiedy wkroczyli Niemcy, podpisał volkslistę. Jednym z kopiących doły był Wasyl Petiach, ojciec pana Onufrego, wśród policjantów był jego brat. Uciekał tylko jeden, 17-letni żydowski chłopak, ale chłopi dopadli go na kirkucie i przyprowadzili z powrotem. Właścicielka żelaznego sklepu Seglowa wyciągnęła 600 dolarów, ale to jej nie uratowało.
- Strzelanina trwała do 5.30 rano - opowiada pani Jadwiga. - Chłopi mówili, że gestapowcy byli pijani. Potem jeszcze poszli do apteki Eugeniusza Łukacza i zażądali wydania spirytusu. Rano, kiedy szłam do pracy do nadleśnictwa, widziałam chłopów, jak chodzili po mieście z tobołami ubrań. Potem zaczęło się szabrowanie mieszkań. Tego samego dnia Niemcy zabrali też Lautermana, właściciela sklepu. Szedł przez miasto i obejmował za szyje dwóch swoich synków. Z nim szła żona z dwiema córkami. O 10 widziałam, jak prowadzili za kościół weterynarza. Zabrali go od fryzjera Wetzera. Połowę twarzy miał ogoloną, a drugą namydloną.
1942 rok
Dzwony biją jak oszalałe
- Jak się naród rzucił rabować Żydów - opowiada pan Onufry. - Po domach, sklepach, piwnicach, strychach, wywalali bety na ulicę... My, młodzi gówniarze, szukaliśmy czerwońców, tych rubli sowieckich, to w piecu się nimi paliło, puszczało na wiatr... Kto mógł wiedzieć, że kacapy jeszcze tutaj wrócą... Tyle pieniędzy zmarnowanych.
Wśród ciżby nie było nikogo z rodziny Marii Srogiej. Ojciec męża pani Marii jest stryjem Olgi Petiach. Trudno to zrozumieć, wiedzą jednak, że są rodziną.
- My nic nie braliśmy - mówi pani Maria - bo ojciec nam nie pozwolił. Mieszkaliśmy blisko Żydów, to jakoś nie wypadało.
Nie blisko, a u Żydów. Dziadek pani Marii ze wsi Sokoliki przed wojną przepił w karczmie Randów całe swoje pole, więc się nad nim użalili i wzięli syna do dworu na furmana. Mieszkał z rodziną w dworskich zabudowaniach. Randowie byli najbogatszą rodziną w okolicy. Mieli w swoich rękach kilka majątków ziemskich, fabryczek i karczm.
- Każdy Rand to był wielki pan - mówi Maria Sroga. - Było ich kilku braci. Najstarszy był przewodniczącym Judenratu. Najmłodszy miał na imię Lejb. Żona mojego brata Mychajła pracowała w gminie, tam gdzie wyrabiali kenkarty. Ona wystawiła dla Lejba ukraińskie dokumenty, a Mychajło tuż przed tym morderstwem zawiózł go furmanką do Krakowa, gdzie już była jego żona. On w ogóle nie był podobny do Żyda. Taki ładny, młody, czarny. Prawdziwy krasawiec. On nam nic nie płacił, zostawił tylko na przechowanie srebrną szkatułę. Mówił, że jak wróci, to mu oddamy. Czego tam nie było... Trzy metry pereł, łańcuchy złote, pierścienie, bransolety... I dolary, złote tak jak rubelki. My w tych klejnotach do cerkwi chodziłyśmy. Potem kupiliśmy dom po Żydach. Wielki, piękny, murowany, z drogimi meblami i blaszanym dachem, jakiego nikt nie miał z naszych. Niemcy te domy sprzedawali za grosze, a wszystkie drewniane spalili albo ludzie rozebrali na opał, tylko blachę brali na dachy, bo u nas jeszcze prawie wszystkie domy były kryte strzechą. Te klejnoty to matka w stajni chowała pod fundamentem. Tej stajni już nie ma, bo się spaliła jak front przechodził, ale tam dużo zostało, jak bym panu narysowała...
Wspomina ksiądz Mak: Tydzień później ktoś rozkopał dół, gdzie ich wszystkich zakopali. Ta mogiła była żywa, cała chodziła. W niedzielę przyjechali z Sanoka Backer i Doppke. Zebrali wszystkich ludzi na rynku i co dziesiątego wyznaczyli do rozstrzelania. Wybrali stu silnych, zdrowych, młodych mężczyzn. Niemcy powiedzieli, że ich rozstrzelają, jeśli przez tydzień nie znajdziemy tego, który rozkopał dół. Oni myśleli, że ktoś z miejscowych szukał złota, złotych zębów. W poniedziałek razem z ojcem Wiesiłowskim ze Skorodnego poszliśmy pieszo do Ustrzyk i dalej pociągiem pojechaliśmy do Przemyśla poinformować o tym, co się stało, naszego biskupa greckokatolickiego Josafata Kocyłowskiego. On nas wysłuchał, zebrał kilku ukraińskich przedstawicieli i pojechał do Krakowa do gubernatora Hansa Franka.
- Mojego ojca też wybrali do rozstrzelania - opowiada Olga Petiach. - Tych mężczyzn wyprowadzili na rynek, ustawili w kręgu i kazali im chodzić przez kilka godzin.
- To było straszne, nie do zniesienia - opowiada Jadwiga Sklepkiewicz. - Całymi godzinami biły dzwony w cerkwi, ukraińskie kobiety wyły, zawodziły, płakały, nawet przyroda przerażała. Było ciemno, pochmurno, wrony na drzewach się darły. Po tygodniu wróciła delegacja z amnestią od Hansa Franka.
Natalia, córka Olgi i Onufrego Petiachów, pokazuje mi zdjęcie z czasów okupacji. Ksiądz Mak w otoczeniu ukraińskich policjantów i kobiet. Wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, pogodni, młodzi.
1944 rok
Dzwony zjeżdżają z dzwonnicy
Ksiądz Iwan Mak wspomina: Nocą po święcie Piotra i Pawła (29 czerwca) do wsi wdarli się sowieccy partyzanci, którzy stali niedaleko w lesie... Wpadli na plebanię i pytali, gdzie są Niemcy. Zabrali wiele przedmiotów. Pamiętam, że u mnie w bańce na kuchni było zsiadłe mleko. Oni brali je rękoma i jedli. W tym dniu strach ogarnął wszystkich ludzi. Ksiądz Mak kazał bić w dzwony. W miasteczku partyzanci sowieccy walczyli z ukraińską policją. Partyzanci to mógł być oddział "Muchy", w którym była polska kompania. Młodzi mężczyźni szli do niej, bo to była jedyna możliwość ucieczki przed budzącym się terrorem Ukraińskiej Powstańczej Armii. Polskiej partyzantki na tym terenie nie było. Ksiądz Mak: Tego dnia ukraińscy policjanci uciekli z miasteczka. Poszli do partyzantów pod dowództwem Wasyla Martyna Mizernego "Rena". O dowódczych talentach i bohaterstwie Mizernego opowiadali mi dużo dobrego.
"Ren" dowodził kuriniem (batalionem) łemkowskim UPA, w którym większość partyzantów to byli Bojkowie. W okolicach Lutowisk działała jedna z sotni tego kurinia pod dowództwemWasyla Szyszkenynecia (Iwan Kozieryński) "Bira". W sotni znaleźli się niektórzy członkowie Ukrainische Hilfpolizei, w tym brat Onufrego Petiacha i kilku innych z Lutowisk. W jej szeregach było prawdopodobnie około 30 byłych żołnierzy SS Hałyczyna. W nocy po napadzie sowieckiej partyzantki na Lutowiska chłopi spuszczają z wieży dzwony i zakopują je pod fundamentem. Front i Armia Czerwona są bardzo blisko.
Tadeusz Dąbrowski, młodszy brat Jadwigi Sklepkiewicz, pracował w tartaku w Smolniku. To parę kilometrów za Lutowiskami. Wracał po pracy do domu. Już było ciemno, gdy na drodze zatrzymali go czterej uzbrojeni Ukraińcy. Kazali mu położyć się w rowie. Po kilku godzinach przyszli następni ludzie. Jeden z nich oświetlił latarką twarz Tadeusza. - Łyszy. To Dubrowśkoho syn - powiedział (Zostaw. To syn Dąbrowskiego).
Kilka dni później zostali zamordowani Tadeusz Warchał i Kozłowski (pani Jadwiga nie pamięta imienia). Obaj bardzo młodzi. Byli powiązani drutem kolczastym, pokłuci bagnetami. Wszyscy Polacy z Lutowisk przyszli na pogrzeb.
- Jak młody Warchał leżał na katafalku - opowiada Jadwiga Sklepkiewicz - matka co chwila go rozbierała i pokazywała wszystkim siedem kłutych ran. Chłopcy z Lutowisk nieśli trumny kolegów, a potem pomagali spuszczać je do grobu. Był czerwiec, ale wyjątkowo zimny, paskudny. Mój brat był w czapce, która zsunęła mu się i wpadła do grobu. Wszyscy na cmentarzu za głowy się złapali. To bardzo zły znak. Dwa dni później, kiedy byłam w pracy, ktoś przez zamknięte drzwi powiedział po ukraińsku, żeby brat uciekał. Uciekł, ale przeznaczenie go dopadło.
Minęło osiem dni od pogrzebu młodego Warchała. Tadzik Dąbrowski jest w Krakowie. Wpada w ulicznej łapance. Stawiają go na moście na Wiśle i razem z innymi rozstrzeliwują w odwecie za śmierć dwóch gestapowców zlikwidowanych przez ruch oporu.
Polacy, którzy mieli dokąd wyjechać, uciekali z Lutowisk. 18 lipca 1944 roku Niemcy ewakuowali volksdeutschów, administrację, nadleśnictwo, pracowników kopalni ropy, wszystkich, którzy mogli im się przydać. Wywozili całe rodziny. Odjeżdżających odprowadzali miejscowi Polacy.
- Nas żegnała wujenka Ziółkowska - mówi pani Jadwiga. - Wcisnęła mi trochę pieniędzy na drogę, ja zostawiłam jej coś na przechowanie. Była taka szczęśliwa, kilka dni wcześniej przyszedł z Turcji list od wuja Janusza. Jakoś wydostał się z Sybiru. Byliśmy pewni, że wujence nic nie grozi. Była felczerem. Leczyła ziołami. W Lutowiskach chłopi byli biedni, więc leczyła ich za darmo, chodziła nawet do lasu opatrywać rannych Ukraińców. Dojechaliśmy zaledwie do Ustrzyk, kiedy doszły nas wieści z Lutowisk. Wymordowali rodzinę Raszowskich z szóstką dzieci, trzech synów u Góralewskich, Federeszczaka, dwóch braci Samborskich z żonami i dziećmi utopili w studni. Wujenkę Ziółkowską zastrzelili. To chyba nie miejscowi zrobili, ktoś jednak musiał pokazywać, gdzie mieszkają Polacy. To wiem od jednej z córek pani Kukurowskiej. Kiedy ta banda wpadła do ich domu, zabili wdowę, jedną z córek, a druga wyskoczyła przez okno i dosiadła się na wóz z niemieckimi żołnierzami, którzy przez miasteczko wycofywali się na zachód.
Starzy Bojkowie, którzy mieszkali w Lutowiskach, do dzisiaj pamiętają starą Polkę, która ich leczyła. Nazywali ją baba Zakuterka, ale nie wiedzą dlaczego.
Potem z Lutowisk wyjechał ksiądz Iwan Mak. Powędrował przez Słowację do Austrii, a cztery lata później wyjechał do Kanady.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Link do Czortkowa (tajne nauczanie):
UPA w IPN
Pod literą "S" figuruje taka postać represjonowana przez PRL
Kwestionariusz nr Rz/WSR/0297,wypełnił dr Tomasz Bereza - IPN
Rzeszów,
znak akt: Sr. 1013/48):
SZCZYGIELSKI Włodzimierz, s.Omelana i Marii ,urodz. 08.VIII.1920
Lwów,
narodowość ukraińska, grekokatolik, 7 klas gimnazjium, pseudonim
"Burłaka".
Przyczyny represji: "... w okresie od miesiąca czerwca do grudnia 1944
r.
na terenie ZSRR, a od tej pory do dnia 21 czerwca 1947 r. na terennie
Polski...do 03 września 1947 na terenie Czechosłowacji należał do
nielegalnej organizacji, występującej pod nazwą <UPA>." (...)
gromadził
przekazywał wiadomości stanowiace tajemnicę państwowa i wojskową."
(...)
" posiadał bez prawnego zezwolenia wladz broń palną" oraz
- sprawstwo kierownicze w 29 gwałtownych zamachach na WP, MO, UB, ACz
I Armie Czechosłowacką,
- bezpośrednie zabójstwo 2 osób,
- sprawsttwo kierownicze w 8 zaborach mienia z użyciem przemocy,
- sprawstwo kierownicze w pacuyfikacji 20 miejscowości. (Palenie wsi i
mordowanoie ludzi - uwaga moja).
Zatrzymany 03 września 1947 r. w m. Sucany na terenie Czechosłowacji
i
przekazany do Polski. Skazany przez WSR w Rzeszowie na karę śmierci,
wyrok wykonano w kwietniu 1949 roku.
("Burłaka" , to dowódca sotni UPA, który w czasie okupacji
niemieckiej był
komendantem posterunku policji w Baligrodzie, a potem w powiecie
przemyskim. W 1945 - 1947 trzykrotnie napadał na wieś Bircza, ktora częściowo spalil.W Birczy jest cmentarz wojskowy poległych
żołnierzy WP i
osobno ludności cywilnej).
Podajmy kilka przykładów. Wasyl Brewka (ur. 8 VIII 1915),
analfabeta,
członek sotni "Hromenki" (tej z filmu "Żelazna sotnia"), Brał
udział w
atakach na jednostki WP w Uluczu i w lesie k. Dobrzanki. Wyrok
śmierci
wykonano 1 X 1947 r. W kwestionariuszu wymienia się nazwiska "osób
represjonujących", czyli w tym przypadku pracowników Wojewódzkiego
Urzędu
Bezpieczeństwa w Rzeszowie i pionu sądowego w Grupie Operacyjnej
"Wisła".
Następny delikwent: Józef Boczkowski (ur. 8 VIII 1926), 4 klasy
szkoły
powszechnej, członek UPA, brał udział w napadach na jednostki WP i
jednostki
czechosłowackie. Następny: Bryliński Stefan (ur. 20 IX 1922), 5
klas
szkoły
powszechnej, członek sotni "Osypa", potem "Burłaki", oskarżony m.in.
o
"usiłowanie oderwania od Państwa Polskiego części jego obszaru".
Wyrok
śmierci wykonano 28 IX 1948. I wreszcie Bochniak Adam (ur. 5 X 1925),
4
klasy szkoły powszechnej, członek sotni "Hrynia", brał udział m.in.
w
ataku
na Baligród i podpalaniu wsi polskich. Wyrok śmierci wykonano 2 IV
1949r.
IPN
To tylko kilka przykładów - na liście figurują dziesiątki nazwisk