Gazeta Radomszczańska
5.05.2005 r. nr 18 (666)
Z okazji święta Konstytucji
W rocznicę Konstytucji
Niewielu radomszczan wzięło udział w obchodach święta Konstytucji 3 maja. Gdyby nie oficjalne delegacje, uroczystości miałyby bardzo kameralny charakter. Tradycyjnie już o godz. 11.30 w Kolegiacie św. Lamberta odprawiono uroczystą Mszę Świętą, na zakończenie której zaśpiewano Bogurodzicę. Po mszy delegacje m.in. władz, służb mundurowych, organizacji i szkół przemaszerowały ulicami miasta i złożyły kwiaty pod pomnikiem Konstytucji 3 maja i innymi miejscami pamięci narodowej. O podniosły nastrój uroczystości zadbała m.in. orkiestra dęta z "Famegu". Przy jej werblach delegacje składały kwiaty, orkiestra odegrała też hymn państwowy i inne patriotyczne pieśni.
(jd)
Święto w Kamieńsku
214. rocznicę uchwalenia Konstytucji świętowali 3 maja pod pomnikiem Tadeusza Kościuszki w centrum miasta licznie przybyli na uroczystość kamieńszczanie. Obchody rozpoczął przemarsz sprzed Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych na Mszę św. Strażacy z OSP Kamieńsk, kombatanci, przedstawiciele Urzędu Miasta, Konspiracyjnego Wojska Polskiego (na zdjęciu), spółki gruntowo-leśnej, organizacji Rycerstwo Niepokalanej, harcerze i młodzież szkolna z Kamieńska i Gorzędowa złożyli kwiaty pod pomnikiem. Występ słowno-muzyczny w wykonaniu młodzieży gimnazjalnej zakończył uroczystości.
(mn)
Tryptyk Soyki
Melancholijny charakter miał koncert Stanisława Soyki. Artysta wystąpił ze swoim zespołem w poniedziałek 2 maja w sali widowiskowej radomszczańskiego MDK. Stanisław Soyka zaprezentował własne kompozycje do słów Tryptyku rzymskiego Ojca Świętego Jana Pawła II. Koncert odbył się dokładnie w miesiąc po śmierci Papieża. W tym samym dniu wieczorem w klasztorze oo. Franciszkanów radomszczanie mogli uczestniczyć w modlitewnym czuwaniu w intencji Ojca Świętego.
(jd)
Kinożercy
Kolejna Noc Kinożerców za nami. Tym razem Miejski Dom Kultury wspólnie z Młodym Radomskiem zaproponował Trzy oblicza dobra. Do późnych godzin nocnych z piątku na sobotę trwały projekcje trzech filmów: Ediego, Amelii i K-Pax. W przerwach można było napić się herbaty i zjeść coś słodkiego, o co zadbali organizatorzy.
(jd)
Mówią wieki
Spotkanie z zespołem redakcyjnym miesięcznika historycznego Mówią wieki z okazji Święta Konstytucji 3 maja odbyło się w Miejskiej Bibliotece Publicznej w czwartek 28 kwietnia. Uczniowie radomszczańskich szkół, którzy głównie wypełnili salę konferencyjną biblioteki, wzięli udział w swoistej lekcji historii. Goście zaprezentowali trzy interesujące odczyty. Pierwszy, zatytułowany Konstytucja 3 maja - tradycja i nowoczesność, wygłosił Michał Kopczyński. Kolejny, pod tytułem Konstytucja 3 maja pod pędzlem Jana Matejki, był autorstwa Jarosława Krawczyka. Jako ostatni wystąpił Bogusław Kubisz z tematem Od 3 Maja do upadku Polski.
(jk)
Maleńczuk dla taty
- Ten koncert dedykuję mojemu tacie, który tutaj mieszka - tak w niedzielny wieczór rozpoczął swój koncert Maciej Maleńczuk. Püdelsi wystąpili w muszli parku miejskiego przy ulicy Piłsudskiego. - Jestem z Krakowa, a mój tato mieszka w Radomsku przy ulicy Krakowskiej - mówił Maleńczuk. Na widowni oprócz ojca kontrowersyjnego polskiego muzyka odnaleźć można było również jego braci i mamę. Maleńczuk zaśpiewał największe przeboje Püdelsów, zarówno te starsze, jak np. Nigdy więcej, Szuwary czy Sambę mambę, jak również te, które goszczą jeszcze na listach przebojów ze znaną ostatnio piosenką Dawna dziewczyno na czele.
(jd)
Festyn w parku
W niedzielne popołudnie w parku miejskim przy ulicy Piłsudskiego starsi słuchali Püdelsów. Przygotowano też wiele atrakcji dla dzieci. Były gofry, wata cukrowa, stoiska z kolorowymi balonami. Największym zainteresowaniem wśród najmłodszych radomszczan cieszyła się jednak dmuchana zjeżdżalnia.
(jd)
"Rajd" dwóch zabytków
V Radomszczański Rajd Mechanicznych Pojazdów Zabytkowych pod patronatem prezydenta Jerzego Słowińskiego odbył się 1 maja przed Miejskim Domem Kultury. Niewiele brakło, aby z rajdu pojazdów trzeba było zrobić "rajd pojazdu", bo na placu przed MDK-iem pojawiły się raptem dwa samochody - mercedes i volkswagen karmman. Trudno wyrokować, co spowodowało taką klapę, ale chyba nie pogoda, skoro mimo lekkiego deszczyku chętnych do oglądania zabytków motoryzacji było całkiem sporo.
Gazeta Radomszczańska
12.05.2005 r. nr 19 (667)
W hołdzie Marszałkowi
12 maja 1935 roku o godzinie 20.45 zmarł w Belwederze Pierwszy Marszałek Polski - Józef Piłsudski. 70 lat temu wieść o zgonie Pierwszego Obywatela Miasta Radomska dotarła tu bardzo szybko, bo późnym wieczorem tego samego dnia. Mieszkańcy Radomska bardzo żywo zareagowali na odejście wielkiego Polaka. Już nazajutrz ukazało się specjalne wydanie Gazety Radomskowskiej. Pierwsza strona przedstawiała herb miasta, po bokach którego widniały daty życia Pierwszego Obywatela: 1867 - 1935. Wszystkich ogarnął żal i smutek, liczne organizacje społeczne zwoływały nadzwyczajne zebrania, na których oddawano hołd zmarłemu Marszałkowi.
13 maja odbyło się nadzwyczajne posiedzenie w Starostwie, gdzie podjęto oficjalną decyzję o ogłoszeniu żałoby. Na budynkach powiewały żałobne flagi. Urzędnicy państwowi, policjanci, wojskowi i wszyscy ci, którzy uznali to za stosowne, nakładali na rękawy czarne opaski. Odwołano wszystkie imprezy kulturalne i seanse kinowe.
Rada Miasta złożyła hołd Pierwszemu Obywatelowi Miasta śp. Marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu. Burmistrz L. Kwaśniewski wygłosił przemówienie. Dla naszego miasta jest to podwójna strata, bo bolejemy nad zgonem Pana Marszałka i jako wielkiego Polaka, i jako Honorowego Obywatela naszego miasta. [...] Nazwałem dzień dzisiejszy historyczną chwilą, ponieważ osoba Marszałka na polskim życiu państwowym i społecznym wycisnęła takie piętno, jak rzadko który z wielkich polskich mężów stanu to uczynił, bo przeprowadził zwycięskie wojny, zorganizował wewnętrzne państwo, podniósł jego godność na zewnątrz, bo przeorał dusze polskie, siejąc w nie ziarna rzetelnej pracy, służby dla Państwa i Społeczeństwa. Toteż zgon Pana Marszałka opłakuje w tej chwili cała Polska, bolejemy z głębi duszy i serca i wyrażamy najgłębszy żal z powodu przedwczesnego zgonu i wielkości cnót dla Polski - oddajemy najpokorniejszy hołd i cześć. Dla uczczenia pamięci Największego z Polaków wzywamy do zachowania dwuminutowej ciszy. Wystosowano też depeszę z kondolencjami na ręce Pani Marszałkowej Piłsudskiej.
Radomszczański oddział PCK swoje uroczystości zorganizował 14 maja. Na posiedzeniu żałobnym stawiły się 22 osoby. Zebranie zagaił prezes oddziału dr Popławski. Odczytał Orędzie Prezydenta i wezwał do uczczenia zmarłego dwuminutową ciszą. Gazeta Radomskowska pisała: Zebrani w myśl orędzia Pana Prezydenta Rzeczypospolitej ślubują pracować na powierzonym im odcinku pracy społecznej z wzmożoną energią, aby stać się godnymi spuścizny pozostawionej nam przez Wielkiego Budowniczego i Pierwszego Obywatela Polski ś.p. Józefa Piłsudskiego.
Zarząd miejskiego oddziału i Komisja Kół Młodzieży PCK na wieść o śmierci Piłsudskiego wydała nadzwyczajny biuletyn, w którym zmarłego Wodza Narodu przedstawiano jako wzór do naśladowania w miłowaniu Ojczyzny. Ze względu na okres żałoby odwołano zaplanowany zlot młodzieży czerwonokrzyskiej z 2 czerwca i przeniesiono go na wrzesień.
Przy udziale delegacji z pocztami sztandarowymi wszystkich organizacji i zrzeszeń społecznych oraz licznej rzeszy społeczeństwa i młodzieży odprawiono 16 maja uroczystą Mszę świętą. Dzień później w południe na placu 3 Maja zebrały się wszystkie organizacje, szkoły i cechy rzemieślnicze, gdzie starosta Łabudzki odczytał Orędzie Prezydenta. Jeden z mówców wygłosił przemówienie o czynach Józefa Piłsudskiego. Starosta wręczył urnę z ziemią z pobojowisk z naszego powiatu: Radomska, Koniecpola i Kruszyny delegacjom, które wyjeżdżały na uroczystości pogrzebowe do Krakowa. Delegację powiatu stanowiły poczty sztandarowe organizacji i szkół: POW, Związku Strzeleckiego, Straży Pożarnej, Hufca Harcerzy, Związku Byłych Więźniów Politycznych, Towarzystwa "Sokół", PCK, Związku Oficerów Rezerwy, Szkoły Handlowej, Gimnazjum Jadwigi Chomiczówny, Gimnazjum Fabianiego. Delegacja pod kierownictwem inżyniera Święcickiego udała się do Łodzi, gdzie wzięła udział w żałobnej manifestacji, po której pojechała do Krakowa.
17 maja na posiedzeniu żałobnym Rada Pedagogiczna Szkoły Handlowej podjęła uchwałę: Dla upamiętnienia chwili pobytu w Radomsku Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego w miejscu, w którem młodzież wyprzęgnęła konie z powozu Marszałka (przy zbiegu ul. Kościuszki i Reymonta), umieścić na jezdni tablicę żelazną z napisem: "Miejsce, w którem, młodzież zatrzymała pojazd Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego podczas Jego pobytu w Radomsku i po wyprzęgnięciu koni, sama zaciągnęła powóz do kwatery, mieszczącej się w domu na przeciw kościoła O.O. Franciszkanów". Szybko zaczęto zbierać na ten cel pieniądze i o to samo zwrócono się z apelem do innych szkół.
Pogrzeb Marszałka odbył się 18 maja. Jego szczątki zostały złożone najpierw w krypcie św. Leonarda, a potem w krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów katedry wawelskiej. Rok później odbyła się uroczystość pochowania serca Józefa Piłsudskiego i jego matki na wileńskim cmentarzu na Rossie.
Od dnia śmierci przez 6 tygodni obowiązywała żałoba wszystkich pracowników państwowych, samorządowych i organizacje, których członkowie uważali, że powinni nosić żałobę. Po pogrzebie natomiast zdjęto żałobne flagi.
W ciągu następnych miesięcy po śmierci pojawiały się wciąż nowe inicjatywy upamiętnienia imienia Marszałka. W wielu miastach rodziły się pomysły budowy pomników, także i w Radomsku. W niektórych, tak jak w Przedborzu (od 1931), pomnik już istniał. Nie wszystkim jednak takie pomysły przypadały do gustu. Pojawiały się też głosy takie, jak w jednym z numerów Gazety Radomskowskiej. Autor postulował, by zastanowić się, czy jest to cel, na który należy wydawać pieniądze. Powinno się raczej budowach szkoły, stadiony i szpitale. I rzeczywiście, były też pomysły uczczenia Piłsudskiego w bardziej użyteczny sposób, tak by nawet po śmierci mógł służyć Polsce. Radomszczański Obywatelski Komitet Obchodu Święta Morza podjął ogólnokrajową inicjatywę i rozpoczął zbiórkę pieniędzy na budowę łodzi podwodnej imienia Józefa Piłsudskiego.
Z inicjatywy Wojskowego Przysposobienia Kolejowego w Radomsku postanowiono w 1935 roku wmurować tablicę z białego marmuru w nowo wybudowanym dworcu kolejowym. Przewodniczącym budowy był pan Karmański. Tablica zawierała napis: Józefowi Piłsudskiemu Wskrzesicielowi Państwa Polskiego w hołdzie Przysposobienie Wojskowe ognisko w Radomsko. Umieszczono ją w ścianie w głównym holu. Wykonała ją firma Braci Łopieńskich z Warszawy. Na uroczystości otwarcia dworca i odsłonięcia tablicy spodziewano się ministra spraw wewnętrznych Zyndrama Kościałkowskiego i wojewody łódzkiego Hauke-Nowaka. Nie dotarli jednak i aktu otwarcia dokonano 27 października 1935 roku w obecności dyrektora kolei inżyniera Zienkiewicza, autora projektu budynku inżyniera Michalskiego, kompanii honorowej Kolejowego Przysposobienia Wojskowego.
Tuż po zgonie Piłsudskiego podjęto decyzję, że jego imię nosić będzie usypywany od 6 sierpnia 1934 roku kopiec na krakowskim Sowińcu. Kopiec ten, zwany Kopcem Niepodległości albo Wolności, jest najmłodszym i największym ze wszystkich krakowskich kopców. W marcu 1934 roku myśl jego usypania podjął Związek Legionistów Polskich. Kopiec miał być pomnikiem walki narodu o niepodległość. Jego budowę rozpoczęto w dwudziestą rocznicę wymarszu z Krakowa 1 Kompanii Kadrowej Legionów dla uczczenia czynu zbrojnego podczas pierwszej wojny. Prace na Sowińcu zakończono 9 lipca 1937 roku.
To na nim mieli złożyć urnę z miejscowych pól walki niepodległościowej delegaci z Radomska. Po jej złożeniu przez jakiś czas pomagali w usypywaniu kopca. Gazeta Radomskowska pisała o pięknym geście Straży Ogniowej z Radomska, która ofiarowała swój cenny puchar, zdobyty na ogólnopolskich zawodach w 1929 roku w Poznaniu, na ziemię zroszoną krwią najlepszych synów Ojczyzny. Okres budowy kopca Piłsudskiego pokrywał się z czasem odbywania służby wojskowej (1934 - 1936) przez Edwarda Wilka (zm. 2003) z Chełma. Przez kilka tygodni i on pracował wraz ze swym 19 Pułkiem Ułanów Wołyńskich nad budową tego nietypowego pomnika.
Uroczyście obchodzona była też pierwsza rocznica śmierci Marszałka. Budynki udekorowano flagami przewiązanymi krepą, te na masztach były opuszczone do połowy. Na wielu wystawach sklepowych wystawione były portrety Józefa Piłsudskiego. 12 maja 1936 roku o godzinie 10.00 odbyła się uroczysta Msza w kościele św. Lamberta. Na placu 3 Maja ustawiono popiersie i odbyła się defilada organizacji i stowarzyszeń, na czele której kroczył starosta powiatowy, ks. kanonik Jankowski, poseł Dratwa, burmistrz Kwaśniewski i wicestarosta Fibich. W defiladzie brały udział wszystkie związki niepodległościowe, organizacje społeczne, młodzież szkolna. Zebrały się tysiące radomszczan. Przez cały dzień przy popiersiu była zaciągnięta warta, którą pełnili członkowie różnych organizacji niepodległościowych. Wieczorem w sali Rady Miasta odbyła się uroczysta akademia żałobna przy wypełnionej sali. Takie uczczenie pamięci zmarłego było możliwe dzięki pomocy władz miasta i mieszkańców miasta oraz miejscowych firm, np. Zakładu Pogrzebowego Kołacza.
Tomasz A. Nowak
Uwerturę stanowią kwitnące grusze. Wystarczy opuścić Radomsko i wyruszyć w którąkolwiek stronę, by napotkać je na miedzach. Stoją samotnie, wyznaczając punkty orientacyjne w monotonno-równinnej przestrzeni pól. Czasami wieńczą niewielkie wzniesienia i stają się wówczas przyjemnym zaskoczeniem dla wzroku patrzącego.
Majowe sady
Wysokie i smukłe. Wzniosłe w swej strzelistości i białej okrywie. Zebrane w bukiety kwiaty grusz otacza delikatna zieleń liści. To one stanowią dopełnienie kompozycji. Dlatego każdy bukiet jest skończony i samoistny. Ta majowa doskonałość dzikich grusz musi wystarczyć im na resztę roku, kiedy opuszczone, nieużyczające już swego cienia żniwiarzom, mniej efektowne i rodzące niepotrzebne nikomu cierpkie owoce, zdane są tylko na chłodne spojrzenia mijających je pospiesznie ludzi.
Najpiękniejsze są stare sady na wymierających wsiach. Jeszcze żywotne, zaczynające dopiero wyradzać się, zachęcają do powrotu intensywnym kwieciem. Każde drzewo jest inne i tak, jak stary człowiek, ma swoją odrębną historię. Zagubioną w odeszłych stamtąd ludziach, choć cień jej dostrzegalny jest w układzie gałęzi, sąsiedztwie innych drzew, umiejscowieniu w przestrzeni sadu. U podnóża tych starych drzew ścielą się zazwyczaj żółte dywany mleczy. Tyle subtelnego, choć krótkotrwałego piękna, zgromadzonego w jednym miejscu, wydaje się wręcz nadmiarem. Ze wszystkich niepotrzebnych rzeczy, które są mi potrzebne do szczęścia - mlecz jest w ścisłej czołówce. Taka łąka to śniadanie dla oczu (A. Osiecka, Na początku był negatyw). Dzięki kwiatom drzew śniadanie przemienia się w ucztę.
Z nostalgią tych starych drzew owocowych ostro kontrastują uprzemysłowione sady. Jednolite gatunkowo, mające tę samą wysokość i zbliżony układ konarów, są nudne, mimo intensywności bieli, zaróżowionej, zażółconej, rozbłękitnionej... Ogrom, nie indywidualność, decyduje o ich sile. Nowemu typowi uprawy towarzyszy równoczesna zmiana naszego stosunku do drzew. Piękno kwiatów staje się już tylko obietnicą owoców. Gałęzie wiśni i jabłoni przestają być malarską inspiracją. Coraz też mniej miejsca na myślenie magiczne, na wróżebne poznawanie swej miłosnej historii - ta odchodzi na zawsze na karty literatury.
W dolinie u podnóża Bukowej Góry zamarł czas. Opuszczone domy i drzewa coraz bardziej zniżają się ku ziemi, by w ostateczności stopić się z nią. Nie poddają się jednak bez walki. Pień olbrzymiej czereśni, wielokrotnie połamany, straszy ostrą czernią. Jest już bardziej rzeźbą, instalacją niż żywą istotą. Mimo to każdej wiosny zakwita bielą dużych kwiatów, by przypomnieć, że ciągle żyje, że do końca prosił będzie o pamięć. I że dramatyczne piękno nie jest jedyną rzeczą, którą ma człowiekowi do zaoferowania.
Beata Anna Symołon
Gazeta Radomszczańska
2.06.2005 r. nr 22 (670)
90-lecie Związku Harcerstwa Polskiego na ziemi radomszczańskiej
Jubileusz hufca
Hufiec Radomsko liczy sobie już 90 lat. Pierwsza trzyosobowa drużyna harcerska powstała w naszym mieście 2 czerwca 1915 roku. Do dzisiaj wydarzyło się bardzo, bardzo wiele, a okazją do wspomnień były uroczyste obchody jubileuszu, które odbyły się w ostatnią niedzielę.
Niedziela 29 maja będzie się radomszczanom kojarzyć z harcerskim krzyżem i lilijką. Tego dnia bowiem członkowie ZHP Hufiec Radomsko świętowali okrągły jubileusz - 90-lecie swojego istnienia na ziemi radomszczańskiej.
Zaczęło się od tablicy...
Harcerze z Radomska uczestniczyli w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, w latach 1939 - 1945 w naszym mieście istniały Szare Szeregi, a po wojnie nie dali się zniszczyć komunistycznym władzom, które w końcu pozwoliły na powrót do nazwy Związek Harcerstwa Polskiego.
Uroczystości jubileuszowe rozpoczęły się o godzinie 11.00 rano przed Muzeum Regionalnym. Dh Władysław Szleng odsłonił tablicę pamiątkową poświęconą wszystkim radomszczańskim zuchom, harcerzom i instruktorom. Kilka minut później otwarto w areszcie znajdującym się w muzeum wystawę zatytułowaną 90 lat harcerstwa na ziemi radomszczańskiej. Jej autorami są druhowie Marianna i Marian Stalkowie, którzy od dawna zbierają pamiątki związane z harcerstwem. Dzięki ich pasji na tej wystawie można zobaczyć nie tylko zdjęcia, ale także oryginalne dokumenty, legitymacje, rozkazy, mundury i wiele innych rzeczy dokumentujących tę wspaniałą, 90-letnią już historię. Państwo Stalkowie są także autorami książki Harcerstwo radomszczańskie 1915 - 2005.
Defilada, festyn i koncert
O godzinie 16.00 w kolegiacie św. Lamberta odbyła się uroczysta Msza św., a po niej harcerze przedefilowali ulicą Krakowską do parku przy ulicy Piłsudskiego. Do marszu przygrywała im reprezentacyjna orkiestra dęta ZHP z Uniejowa.
Przed muszlą koncertową odbył się uroczysty apel, podczas którego wręczano harcerskie odznaczenia, dyplomy i podziękowania. Był to także moment na życzenia od zaproszonych gości, których na trybunie honorowej nie brakowało.
A potem zabawa
Po apelu jeszcze raz zaprezentowała się orkiestra dęta z Uniejowa, a potem harcerze rozeszli się do swoich zadań. A było ich sporo, bo każdy szczep i każda drużyna przygotowała sporo atrakcji w parku miejskim zamienionym w tym dniu na harcerski obóz.
I tak radomszczanie mogli spróbować strzelania z wiatrówek i łuku, wspinaczki, obejrzeć film, obejrzeć ciekawe wystawy czy "pobawić się" w sapera. Przez cały czas można też było słuchać dobrej harcerskiej piosenki. Dużym aplauzem publiczność nagrodziła widowiskowy pokaz drużyny paramilitarnej, która zaprezentowała, jak zatrzymuje się samochód handlarzy narkotyków, a ich samych skutecznie obezwładnia.
Około godziny 20.00 przyszedł czas na gwiazdę wieczoru - zespół Wolna Grupa Bukowina. Zaczęło się od jednej z najbardziej znanych piosenek zespołu, czyli Majstra Biedy, a potem z minuty na minutę było coraz goręcej...
Tekst i fot. Janusz Kucharski
Gazeta Radomszczańska
16.06.2005 r. nr 24 (672)
Dmenin 1943. Wiosenna egzekucja 11 niewinnych, bo przypadkowo wybranych, zakładników wymusiła na kierownictwie Polski Podziemnej przyspieszenie wielkiej weryfikacji, tzn. ustalenia, na kogo można liczyć, a kto stanowi zagrożenie dla całej lokalnej społeczności, czyli...
Dmenińskie remanenty 1943
Taki remanent weryfikacyjny pro domo sua przypominał wielkie sprzątanie, wymagające decyzji, co wystarczy "przetrzepać", a co należy wyrzucić, czyli zlikwidować. Prócz wzmiankowanej wyżej makabrycznej egzekucji, dodatkowym uzasadnieniem przyspieszenia porządkowania tego terenu była niepotrzebna śmierć dwóch żołnierzy - zwiadowców AK: "Skały" i "Mura". Sprawców znano, albowiem mimo terroru istniała tutaj silna placówka AK, szczerze pragnąca oczyszczenia terenu od szumowin i szpiclów, żeby okazać, kto jest prawdziwym gospodarzem Dmenina. Centrum dowodzenia akcją znajdowało się znowu, podobnie jak przy likwidacji szefów gestapo z Radomska, w rzejowickiej stodole, czyli gospodarstwie "Zbigniewa" (Stanisława Sojczyńskiego). Tenże zadecydował, że akcję opanowania Dmenina należy zsynchronizować z akcją niszczenia gmin - konkretnie papierów, zawierających informacje, kto zalega w dostawach kontyngentów żywnościowych dla Niemców. Komplikacją była bliskość Radomska z bezpośrednim połączeniem telefonicznym, a także bliskość oddziałów wroga, mogącego przybyć z posiłkami od strony Bugaju albo od Dziepułci. A sąsiadujące wioski obfitowały w zgraje volksdeutschów, zorganizowanych i nieźle uzbrojonych. Decyzja dowódcy: zamiast jednego zwartego oddziału należy wykonać zadanie kilkoma oddzielnie walczącymi patrolami z zachowaniem łączności między nimi. Ważna też była dezinformacja, czyli wprowadzenie Niemców w błąd, o co naprawdę tutaj chodzi. Uprzedzając fakty: wymienione patrole wykonały swoje zadanie wzorowo, później niemieccy analitycy z Radomska ocenili liczebność żołnierzy AK na siłę batalionu.
Jednym z ważniejszych zadań było ukaranie sprzyjających Niemcom nielicznych, ale groźnych jednostek. Listę otwierały dwa nazwiska: Koźlicki i Mysłek. Dla Koźlickiego przewidziano karę śmierci, a dla Mysłka - "tylko" pokazową chłostę.
Akcja w Dmeninie
30 czerwca 1943 roku
Poprzedzającej nocy już o godz. 21.00 placówka AK z Dmenina rozsypała specjalne gwoździe, przebijające opony na drodze od Amelina. W tym samym czasie grupa z Rzejowic zrobiła podobnie na drodze Radomsko-Bugaj oraz rozbiła centralkę telefoniczną w Antopolu. Równocześnie placówka z Kobiel wywołuje strzelaninę z użyciem granatów - celem wprowadzenia przeciwnika w błąd. To w zachodniej części lasu kobielskiego. Natomiast w lesie blisko Cieszątek gromadzi swych ludzi "Karol". Obok "niemieckie wioski" Feliksów i Teodorów. Dlatego nie można się tutaj przemieszczać z długą bronią. Karabiny ukrył w sobie tylko znanym miejscu tamtejszy gajowy. Ale teraz każdy z trzydziestu żołnierzy ma karabin. Wraz ze świtem dochodzą do Dmenina. Na początku Dmenina czeka miejscowy patrol. Meldują "Karolowi", że Koźlicki nie nocował w domu. Podają natomiast kilka ewentualnych miejsc jego noclegu. Oddział rozbił się na kilka grupek do różnych zadań. Natomiast grupa dowodzona przez "Robotnika" poszukuje Koźlickiego. Rewizja kolejnych domów bezskuteczna. W następnym na tej liście domu słychać, że ktoś na wezwanie do otwarcia wchodzi na strych. Od zewnątrz widać okienko na strych. Przystawiono drabinę do okienka, po której wchodzi ochotnik. Żołnierz wraz z drabiną leci w dół, bo z okienka strzelają. Zirytowany "Robotnik" wzywa do opuszczenia strychu, grożąc sankcjami. Nie pomaga. Gospodarz przysięga, że Koźlickiego dziś tutaj nie ma. Może by i doszło do spełnienia kolejnej groźby, gdyby nie przybiegł łącznik i nie zameldował, że poszukiwany szedł do swego domu. Po drodze była gmina. Wielkie w niej zamieszanie. Żołnierze, którzy opanowali budynek, ujęli przy okazji poszukiwanego Mysłka. "Robotnik" wysłał grupę do pilnowania, żeby Koźlicki nie uciekł, a sam zatrzymał się. Wielki tutaj rwetes. Przed gminą pali się sterta urzędowych dokumentów oraz emblematy niemieckiej władzy, księgi mieszkańców itp. W podsycaniu ognia wyróżnia się poszukiwany Mysłek, wierzący, że uniknie kary w ten sposób. Nic z tego! Jedno mocne kopnięcie krzesła i noga jest w ręce "Robotnika". Kilka mocnych uderzeń po krzyżu uświadamia Mysłkowi, czym grozi wysługiwanie się Niemcom. Obstawa dołożyła kolbami od siebie. Zalewający się łzami Mysłek klęczy na podłodze i przysięga poprawę, żeby tylko go nie bito. Do jego próśb dołącza jakaś panienka, która również na klęczkach błaga z płaczem o litość. Nie błaga o to jego ojciec tutaj ściągnięty: Dobrze ci tak, tyle razy ostrzegałem, żebyś się z Niemcami nie zadawał! Dopiero wtedy "Robotnik" przestał bić, tylko szorstko powiedział: Dokończ palenia dokumentów! Była jeszcze inna ważna sprawa do załatwienia. Koźlicki! W międzyczasie, czując swój koniec, usiłował oszukać przeznaczenie, kryjąc się na posterunku Granatowej Policji. Akcję rozpoczęto od wrzucenia granatu. Granat nie wybuchł, ale policjanci i tak uciekli. I tak stanęli oko w oko zbrodniarz i jego kat. Ręka "Robotnikowi" zadrżała. Wystrzelał cały magazynek parabellum, zaprzestał dopiero, gdy wodzidełko pistoletu zatrzymało się w położeniu: brak amunicji. Ponieważ ciało zbrodniarza wykonuje dziwaczne konwulsje, "Robotnik" dla pewności wyrywa kbk stojącemu obok żołnierzowi i jednym strzałem ostatecznie kończy sprawę. Tymczasem w gminie płoną dokumenty. "Robotnik" - Skoczyński rozkazuje, żeby przy okazji zabrać do lasu maszynę do pisania. W trakcie odwrotu próbuje ich zatrzymać jakiś nadgorliwy policjant granatowy. Znowu nie wybuchł granat, rzucony w jego kierunku, ale już sam jego widok ostudził nadgorliwość.
Wszystkie grupy wykonały to, co im rozkazano, ale do miejsca postoju jest jeszcze ok. 20 km po nocy. W lesie przy Cieszątkach czeka gajowy z furmanką. Na wysokości Babczewa wydarzyło się coś, co bardziej wystraszyło partyzantów niż sama akcja. W przeładowanej furmance pęka środkowa deska, chyba przegniła, i żołnierze wypadają. Nowe deski skonfiskowano w niemieckim gospodarstwie i tak, po pełnym zdarzeń dniu, bojowcy docierają bez strat własnych do lasu pod Kraszewicami obok Chełma. Niemcy, którzy odważyli się następnego dnia wkroczyć do Dmenina, byli zdumieni bezczelnością napastników. Dlatego wykalkulowali, że było ich minimum siła batalionu.
Wiesław A. Leśniewski
TOnZ
Gazeta Radomszczańska
14.07.2005 r. nr 28 (676)
Żegnamy Przyjaciela
Jak trudno jest pisać o czymś, w co nie chce się uwierzyć. Jak trudno jest uwierzyć w to, co nie jest sprawą wiary, ale bolesną prawdą. Jakże trudno stłumić ból serca po stracie przyjaciela. Wyjątkowego przyjaciela.
Takim wyjątkowym przyjacielem był dla nas - najpierw, jeszcze jako wikary w radomszczańskiej parafii św. Marii Magdaleny - ksiądz Grzegorz Ułamek, niedługo później - ksiądz Grzegorz, wreszcie - Grzegorz, Grzesiek. Gdy się poznaliśmy, był od nas dwukrotnie młodszy, ale nie czuliśmy różnicy wieku - przy Nim stawaliśmy się młodsi, a On, ze swą mądrością i inwencją twórczą, wydawał się niezwykle dojrzały. Był młody i wiekiem, i duchem, otwarty na ludzi z różnych środowisk. Gdy został duszpasterzem środowisk twórczych, ucieszyliśmy się, bo zawsze był przyjacielem artystów: muzyków, plastyków, aktorów, dziennikarzy. I sam był artystą: poetą, twórcą "Teatru Garncarza", autorem książek, publicystą.
Był stałym autorem Gazety Radomszczańskiej. Przez wiele lat publikował w Gazecie m.in. refleksje na temat Drogi krzyżowej w Wielkim Poście, Różańca św. w październiku i relacje z pielgrzymek do Watykanu. Pisał o artystach, takich jak: Joszko Broda, Yanina Iwański, Janek Pospieszalski i innych. Od 9 lutego 2000 r. do 7 lipca 2005 r. w każdym numerze Gazety Radomszczańskiej ukazywał się Jego "Ewangeliarz" - krótkie rozważanie nawiązujące do aktualnego na daną niedzielę fragmentu Ewangelii, takie krótkie kazanie, "którego sens da się wypowiedzieć, stojąc na czubkach palców".
Inspirowane publikacjami w Gazecie "Refleksje ewangeliczne na rok B" autorstwa ks. Grzegorza Ułamka ukazały się w roku 2002 pod tytułem "Stojąc na palcach".
Gdy po miesięcznym urlopie spędzonym u rodziny za granicą wracaliśmy do Polski, dotarła do nas wiadomość, że Grzesiek nie żyje. Tak trudno w to uwierzyć.
Czy są "dziwne zbiegi okoliczności"? Jeśli ich nie ma, to dlaczego, gdy wróciliśmy do domu, na biurku leżała książeczka "Różaniec nasz współczesny" autorstwa Grzegorza? Bo to, że na półce w zasięgu ręki mamy zawsze wszystkie napisane przez Niego książki, było dla nas, i jest, oczywiste - to książki kogoś bliskiego. Najnowsza Jego publikacja książkowa to tomik poezji zatytułowany "Odchodzimy", wydany w r. 2003 przy pomocy Fundacji Inicjatyw Kulturalnych i kilku znajomych darczyńców. Czy mogliśmy przypuszczać, że to ostatnie wiersze Grzesia?
Dziś tytuł zbiorku i jego zawartość są jakby pożegnaniem ze wszystkimi przyjaciółmi, pożegnaniem, którego nie spodziewał się ani Autor, ani czytelnicy.
Jakże trudno pisać o tej śmierci. Już nie będzie ks. Grzegorz pisał "Ewangeliarza", ani poezji, już nie będzie pisał kazań, "stojąc na palcach", nie zobaczymy Go jako kumpla, który na rocznicach Gazety śpiewał przy gitarze: "życie nie tylko po to jest, by brać".
Pozostaje nam wiara, że dobry Bóg wiedział co robi, kończąc ziemskie 32-letnie życie ks. Grzegorza, właśnie 7 lipca 2005 r.
Zostajesz tu, Grzesiu, z nami, w swoich słowach, w naszych wspomnieniach i modlitwach. Mamy nadzieję, że przecież kiedyś znowu się spotkamy w Królestwie, do którego pomagałeś nam iść.
Mira i Jacek Łęscy
Moje epitafium
Właśnie zmawiałem koronkę do Miłosierdzia Bożego, kiedy telefonicznie (zazwyczaj na czas modlitwy telefon wyłączam, ale tym razem było inaczej, ale to nie przypadek - przypadków nie ma na tym świecie, są tylko znaki Boga, których uczymy się całe życie i jeszcze tego, jak je odczytywać) dowiedziałem się o śmierci księdza Grzegorza Ułamka. I chociaż niewiele się znaliśmy (mimo że obydwaj od lat kilku współpracowaliśmy z tą samą Gazetą Radomszczańską), to boleść przeszyła moje serce i jeszcze żarliwiej prosiłem Naszego Pana w dodatkowej i nadzwyczajnej intencji.
A przecież śmierć powinna być czymś oczywistym, nawet ta nagła i niespodziewana. Jednak tak nie jest i śmierć budzi zdziwienie największe. Cóż należy w takich wypadkach czynić, kiedy nagle czujemy żal i brak oraz dziwne poczucie straty. Modlić się jeszcze żarliwiej i jeszcze bardziej gorliwie, bo cóż innego pozostaje nam, trzcinom na wietrze, jak pisał o ludziach Pascal.
Myślę, że śmierć każdego z nas jest realizacją planów Boga wobec nas. I tak należy rozumieć każdą śmierć, nawet tę najbardziej niespodziewaną i wydawałoby się, że niemożliwą.
Spoczywaj w Bogu, księże Grzegorzu, a nam wszystkim bardzo będzie brakowało Twojego cotygodniowego" Ewangeliarza". Jako iż byłeś też poetą zakończę Słowackim, moim ulubionym fragmentem z "Beniowskiego". Fragment ten oddaje ulotność, a zarazem głęboki sens i piękno naszego życia.
Komu ty jedziesz? Jadę księżycowi,
Aby się w konia przeglądał kopytach,
Wonnemu jadę na stepach kwiatowi,
Dziewannom, które w złotych stoją kitach;
Anioł mię srebrny, jasny w skrzydła łowi,
I leci za mną jak sen po błękitach.
Stefan Szczygłowski
Stowarzyszenie Pisarzy
Polskich oddz. Kraków
Uśmiechnij się. Jesteś na wakacjach...
Lato, plaża, wakacje... Niektórzy śnią o urlopie i nie mogą się doczekać, niektórzy już wrócili i zostaje im tylko oglądanie zdjęć i zazdrość wobec tych, którzy dopiero pojadą. Oczywiście najlepiej mają maturzyści, którym zafundowano pół roku wakacji. Trzeba im tylko współczuć, że dwa miesiące czekali na wyniki matur.
Wyjechać na urlop albo choćby wziąć go i "powakacjować" w domu, na działce, na wsi u rodziców, pod gruszą... to w pewnym sensie nasz "obowiązek". Ze względu na zdrowie, samopoczucie, zmianę powietrza... nie polecam i nie popieram magazynowania urlopu na niewiadomą przyszłość. W pracy zawsze jest coś do zrobienia i nigdy nie będzie właściwego momentu na wakacje. Wcześniej czy później to się źle skończy. I co mi przyjdzie z tych kilku groszy rekompensaty. Czy wakacje w pracy są w ogóle możliwe? Jeśli już tak zdecydowałem albo muszę ze względu na życiową konieczność, to cały czas poza pracą muszę wypełnić czymś, czego standardowo nie robię. Zmienić dietę, powyciągać "wakacyjne" ubiory, zorganizować jakiś mały piknik za miastem z ćwiczeniami fizycznymi przy noszeniu grilla, pojechać na jedną czy drugą wycieczkę rowerową, przypomnieć sobie zasady fotografowania, troszkę sportu, nadrobić zaległości w czytaniu... Wszystko, tylko nie telewizja, komputer i komórka.
A propos życiowej konieczności - według oficjalnych danych, ok. pół miliona Polaków jedzie na saksy, a drugie tyle podejmuje pracę za granicą, korzystając z własnych kanałów. Często zarobek, jaki można uzyskać w tym czasie, pozwoli w miarę spokojnie przetrwać cały rok. Wielu spośród 300 tys., podejmujących pracę studentów zakończy 3-miesięczną harówkę w Europie czy Stanach dwutygodniowymi wakacjami. Można zatem połączyć podreperowanie budżetu, szlifowanie języka, nowe kontakty, doświadczenia i poznanie innej kultury z krótkimi wakacjami. Najbardziej zaradnym uda się nawet "odpocząć" podczas pracy. Myślę tu o tych, którzy podejmą pracę w branży hotelarskiej. Jeśli nasza praca jest niezwykle zajmująca i stresująca i cały czas działamy na wysokich obrotach, to czasem warto wziąć urlop tylko po to, by posiedzieć w domu na balkonie. Wielu bierze urlop i kamufluje się w mieszkaniu, aby ze swych 38 metrów kwadratowych wyczarować "pałac". Niektórzy lubią oddychać zapachem farb i kleju do glazury. Mówiąc poważnie, to i remont może być przyjemnością, bo jest to jakaś forma kreacji, a stąd już blisko do rekreacji, czyli poczęcia na nowo. Usłyszałem od znajomego: Nigdzie nie jadę, bo muszę "rewitalizować" swoje mieszkanie, żona nalega, żebym coś z tym w końcu zrobił. Tu sięgamy sedna sprawy, bo w wakacjach chodzi o to, żeby coś odświeżyć i zregenerować. Może budżet, może mieszkanie, może zdrowie, może rodzinę, może życie, może miłość...
Aby odpocząć podczas kanikuły,
trzeba przyjąć jakąś strategię. - Żeby nie trafić na tłumy albo na deszcz... Może lepiej sierpień, bo pewniejsze słońce, albo przełom miesięcy, bo zazwyczaj było ładnie... - Lepiej wrzesień, bo taniej i ciszej... - Lepiej przed sezonem, bo chłodniej... - Nie mam wyboru, muszę w sierpniu, bo w innym czasie mąż nie dostanie wolnego... Każdy ma swoje preferencje i determinacje. Jeśli chodzi o Polskę, zazwyczaj strategia urlopowa dotyczy pogody. Pogodę musimy zaakceptować albo jechać do ciepłych krajów. Warto jednak pomyśleć o wariantach awaryjnych, aby nie przyjechać z urlopu jeszcze bardziej zdenerwowanym i wykończonym. Na deszcz też trzeba się przygotować. I bynajmniej nie chodzi tu tylko o pelerynę i kalosze. Pamiętam taki obóz wędrowny nad Bałtykiem, że jak lało, to szliśmy do przodu, a jak świeciło słońce, to była plaża, woda... i "czekaliśmy" na deszcz. Ale miło wspominam tę wędrówkę, bo można było poznać polskie wybrzeże, a nie tylko tkwić w Rowach. Nad morzem przydaje się rower, kilka dobrych książek, może jakieś gry planszowe ze spodu szafy... Można też wybrać sprawdzoną "strategię na dwa" - tydzień w kwietniu lub maju za granicą, a tydzień w sierpniu nad Bałtykiem lub na Mazurach. Lubię wakacje "na dwa", bo jak za pierwszym razem by było za długo, zbyt intensywnie albo za bardzo stacjonarnie, a do tego nudno (nie dopuszczam myśli o nudzie), to za drugim razem można wziąć poprawkę, wyciągnąć wnioski z doświadczeń i "fajniej" zaplanować kolejny etap urlopu. Strategia "na dwa" może być też taka - za pierwszym razem "byczenie", za drugim razem zwiedzanie lub sporty. Wielu wyjeżdża na urlopy zagraniczne, które często są tańsze od krajowych, a przy tym mogą dostarczyć rozmaitych doświadczeń związanych z innymi kulturami, z obcym językiem i odmiennym podejściem do życia. Sam preferuję własną animację takich wypraw i duży wachlarz wpływania na trasę i tempo. Jeśli jedziemy z biurem, zawczasu zaplanujmy jakieś "elementy" poza basenem i plażą, choćby tylko po to, by pokazać zdjęcia znajomym i móc coś ciekawego opowiedzieć. Dość często spotykam ludzi, którzy poza wymienieniem nazwy kurortu, hotelu z pięcioma gwiazdkami i karty drinków nic więcej nie potrafią powiedzieć o kraju, w którym byli.
Nieważne gdzie, nieważne jak...
ważne - z kim. I to jest prawda. Kiedy towarzystwo mi nie odpowiada, bo jeden za dużo gada, a inny milczy jak studnia, ktoś cały czas chce jeść, a drugi wybiera ascezę i post, kobieta woli leżeć na plaży, a mężczyzna ma nieodpartą chęć poznawania nowych miejsc... muszę się zastanowić, czego ja chcę, na ile jestem w stanie się dostosować do innych, a czego zdecydowanie nie zaakceptuję. Trzeba zatem odpowiedzieć sobie na pytanie, z kim na wakacje nie należy jechać. To jeden z podstawowych wyznaczników wakacyjnej strategii. I lepiej to przedyskutować i wcześniej ustalić urlopowe priorytety. Wiem, że takie rozmowy mogą dużo kosztować, a czasem bardzo boleć. Tylko później może boleć jeszcze mocniej. Jeśli mi ktoś nie odpowiada i wytrzymuję z nim od dwóch minut do dwóch godzin, to lepiej się razem nie wybierać. Jeśli nie akceptuję jego sposobu myślenia, żartów, wyrażania się czy broń Boże preferencji wakacyjnych, to lepiej poszukać innego towarzystwa albo jechać samemu. Z drugiej strony nie mogę być też samolubem i egoistą. Trzeba się chcieć dogadać. I wypowiedzieć swoje wakacyjne aspiracje i pomysły. Nic tak nie utrudnia życia, jak niewypowiedziane potrzeby. Jeśli żona chce leżeć na plaży i cieszyć się słońcem (wiadomo, że piaseczek i kocyk uaktywniają działanie witaminy D), to niech o tym powie mężowi... ale zrozumie, że on chce wyjść nad ranem na cały dzień na ryby albo szukać dobrego światła, by zrobić o świcie lub późnym popołudniem setkę zdjęć, z których i tak będą mu się podobały ze dwa. Fotografowanie wbrew niektórym to nie tylko "cykanie", ale nade wszystko odkrywanie czegoś, co nas samych poruszy, a to czasem może trwać długo.
Nieraz wystarczy tylko z kimś pobyć, a całe życie może się odmienić. Wakacje to zatem nie tylko odpoczynek, ale także sprawdzian naszej komunikacji. W czasie urlopu zazwyczaj spędzamy więcej czasu z rodziną czy przyjaciółmi i pewne "procesy" komunikacyjne mogą nas zaskoczyć. Oby mile.
Uśmiechnij się. Jesteś na wakacjach...
Ks. Grzegorz Ułamek
Od redakcji: tekst otrzymaliśmy tuż przed wyjazdem księdza Grzegorza na pielgrzymkę do Rzymu.
Gazeta Radomszczańska
25.08.2005 r. nr 34 (681)
Dzieje rodziny Kaszuwarów
W każdej rodzinie znajdzie się ktoś, kto interesuje się jej dziejami, umie o nich opowiadać. Ale nie ma to jak bezpośredni kontakt z historią. Na pozór niewiele warte stare pamiątki rodzinne, w postaci dokumentów, zaświadczeń i kwitów, mogą się, wzięte razem, ułożyć w historię danej rodziny, przeszłość pełną luk, ale jednak w jakiś sposób udokumentowaną. Tak było w radomszczańskiej rodzinie Kaszuwarów. Informacje o niej przekazał Gazecie Jan Kaszuwara.
Wiele z takich źródeł historycznych, jak stare dokumenty i kwity, posiada też szerszą wartość poznawczą, pozwalającą na ukazanie codziennych problemów, z jakimi borykali się przodkowie, czy zwyczajów prawnych i urzędniczych. Możemy się dowiedzieć, jakiej wysokości płacono podatki, kary i mandaty, za co je nakładano, jak wyglądały dowody osobiste w różnych okresach. Takich informacji przeważnie nie odnajdziemy w żadnych podręcznikach czy opracowaniach, bo są zbyt błahymi zagadnieniami. Ale ich wartość wzrasta, gdy chce się poznać historię lokalnej społeczności i konkretnych ludzi.
Rodzina Kaszuwarów związana jest z Radomskiem i jego najbliższymi okolicami. W 1899 roku sporządzono plan domu (miał 20 pokoi) mieszczącego się przy ul. Strzeleckiej we wsi Bugaj, należącego wówczas do majątku Bartodzieje. Obecnie miejsce to znajduje się w obrębie miasta, to dzisiejsza ul. Mickiewicza, numer 19.
Dom ten kupili w 1901 r. Tomasz (ur. 24 listopada 1842 roku) i Bronisława Stolarczykowie od Hipolita Kempy (ten zaś kupił tę parcelę w niewiadomym czasie od Abrahama Bema). Za Kempy zabudowania spaliły się, więc na tym samym miejscu wybudowano nowe. Tak powstała nieruchomość zawierająca w sobie drewniany parterowy dom, dwie drewniane szopy oraz stodołę. Stolarczykowie za nieruchomość tę zapłacili 6000 rubli.
Każdy posiadacz nieruchomości oczywiście opłacał z niej należne państwu podatki. Z jednego z dokumentów, przekazanych przez Jana Kaszuwarę, dowiadujemy się, jak otrzymywano wezwanie do zapłaty. Takie uregulowania zatwierdzono 3 czerwca 1902 roku jako ustawę o podatku od nieruchomości miejskich w guberniach Nadwiślańskiego Kraju, czyli na terenach zaboru rosyjskiego. O wysokości dokonanego przez urząd wyliczenia płatności każdego płatnika zawiadamiała policja odrębnym zaświadczeniem. W początkach XX w. dokonano takiego przeliczenia za lata 1909 - 1913. W ciągu jednego miesiąca od momentu dostarczenia wezwania można się było odwoływać.
Dom w tym czasie figurował w dokumentacji miejskiej i policyjnej pod numerem 554. Za lata 1909 - 1913 właściciele zapłacili podatek od nieruchomości w wysokości 10 rubli i 31 kopiejek. Natomiast tylko za 1913 rok należności z tego tytułu wyniosły 7 rubli i 24 kopiejki.
Właściciel domu otrzymał 29 marca 1914 roku nakaz przeprowadzenia w ciągu miesiąca od momentu otrzymania wezwania pewnych prac wokół posesji. Należało pomalować dom z zewnątrz, naprawić chodnik przed domem, wybrukować rynsztok, naprawić bramę w domu, by móc ją zamykać na noc od godziny 11 wieczorem do 6 rano. Przy bramie winien być dzwonek, a w korytarzu winien wisieć w ramce spis mieszkańców. Na pomyje powinien być przygotowany rów, na śmieci - kosz, naprawiona także powinna być ubikacja. W przypadku niewykonania wyznaczonych zadań we wskazanym terminie, Stolarczyk miał być pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Wezwanie to wystosował naczelnik Ziemskiej Straży Poleceń, a wręczył je młodszy strażnik Noworadomskiej Komendy Powiatowej.
O porządek należało dbać również i później. Piotr Kaszuwara za nieoczyszczenie z błota jezdni i niewyrąbanie lodu z rynsztoku, przez co woda nie mogła spływać, otrzymał w marcu 1935 roku mandat w wysokości 5 złotych. Jeśliby go nie zapłacił, groziła mu kara trzech dni aresztu.
Dodatkowych informacji dostarczają dokumenty wystawione podczas ubezpieczania zabudowań Tomasza Stolarczyka. Drewniany dom ubezpieczono 28 sierpnia 1903 roku na 1310 rubli, a drewniano-kamienną szopę na 80 rubli. Łącznie dawało to sumę 1390 rubli. Roczna składka ubezpieczeniowa takiego domu wynosiła 14 rubli i 74 kopiejki, a szopy - 83 kopiejki. Rok później wartość budynku wzrosła do 1780 rubli.
4 - 17 lutego 1911 roku przed radomszczańskim notariuszem Feliksem Myśleńskim doszło do sprzedaży tego domu. Tomasz i Bronisława Stolarczykowie sprzedali go Piotrowi Kaszuwarze (ur. 19 czerwca 1877 roku), który był mężem ich córki Marianny (ur. 14 sierpnia 1887 roku), za sumę 1200 rubli. Małżonkowie poznali się, gdy Piotr powrócił do Radomska po odbyciu pięcioletniej służby wojskowej w armii rosyjskiej. Służył jako starszy mistrz kowalski - rusznikarz w pułku artylerii górskiej Dywizji Wschodniosyberyjskiej. Ślub wzięli 11 lipca 1906 roku.
Zaznaczyć jednak należy, że wówczas sprzedano tylko połowę własności domu, tę przypadającą z mocy współwłasności na Bronisławę Stolarczyk. Drugą połowę miano sprzedać Kaszuwarom w 1918 roku za sumę 3000 rubli, ale w tym czasie ruble straciły dawną wartość i do sfinalizowania transakcji wówczas nie doszło, choć pieniądze te Stolarczyk zatrzymał. Do sprawy wrócono w niepodległej Polsce. Akt notarialny spisał Władysław Płaneta, notariusz z Radomska, w dniu 17 listopada 1923 roku. Pozostałą część domu Tomasz Stolarczyk sprzedał za kwotę 20 milionów marek polskich, dalsze 30 milionów marek uznano za równowartość wypłaconych 3000 rubli w 1918 roku, zaś za resztę należnej kwoty, tj. 15 milionów marek, małżeństwo Kaszuwarów zobowiązało się zapewnić mieszkanie i utrzymanie do końca życia oraz zorganizowanie godnego pochówku Stolarczykom.
Piotr Kaszuwara od 26 września 1905 roku pracował w fabryce należącej do Towarzystwa Akcyjnego Przemysłu Metalurgicznego w Radomsku, gdzie pracował jako ślusarz. 17 września 1908 roku uległ wypadkowi. Podczas uruchamiania maszyny u lewej ręki miał rozcięty palec wskazujący do pierwszego stawu.
Podobnie jak wielu Polaków wraz z wybuchem pierwszej wojny światowej Piotr Kaszuwara znalazł się w armii carskiej. W 1916 roku został działaczem Komitetu Wychodźstwa Polskiego w Kijowie. W 1917 roku w Kijowie Centralny Komitet Obywatelski Królestwa Polskiego wystawił mu zaświadczenie, że jest obywatelem polskim i prosił wszystkie władze cywilne i wojskowe oraz organizacje społeczne o okazanie mu wszelkiej potrzebnej pomocy. Walczył także w oddziałach ukraińskich pod wodzą atamana Petlury.
W czasie jego pobytu na froncie rodzina pozostała w Radomsku. W związku z czynną służbą męża Marianna Kaszuwara pobierała od okupacyjnych władz austriackich (pomimo faktu, iż mąż służył w armii carskiej) zasiłek pieniężny. Jako żona otrzymywała miesięcznie 14 koron i 58 halerzy, taką samą sumę na każde z dwojga dzieci: Weronikę i Stefana. Łącznie dawało to sumę 43 koron i 74 halerzy. Pieniądze należały się od grudnia 1915 r. By wsparcie takie uzyskać, należało wystarać się w urzędzie gminnym o zaświadczenie o liczbie członków rodziny, wieku dzieci i warunkach życia. Taki dokument składało się pierwszego każdego miesiąca w urzędzie gminy, wypłata pieniędzy następowała zaś w połowie miesiąca.
Piotr Kaszuwara z frontu wrócił w 1920 r. z licznymi odznaczeniami i podjął pracę w "Metalurgii". Jako mistrz narzędziowni był autorem wielu patentów usprawniających pracę w zakładzie.
Piotr i Marianna mieli dwoje dzieci. Weronika urodziła się 25 maja 1908 roku, a Stefan 20 sierpnia 1909 r. Uczęszczali do miejscowych szkół, Stefan pobierał także nauki prywatnie. Znali języki: rosyjski, niemiecki i francuski. Weronika aż do swej śmierci prowadziła w Radomsku magiel ręczny. Natomiast jej brat został urzędnikiem. Pracował w Państwowym Urzędzie Pośrednictwa Pracy. Zdobył także wykształcenie jako elektryk.
Lata 30. XX w. były w Polsce okresem ogromnego bezrobocia, starano się temu zaradzić na różne sposoby, także poprzez zbiórkę pieniędzy na rzecz najbiedniejszych. Obywatelski komitet pomocy zimowej dla bezrobotnych i najbiedniejszych w Radomsku kierował do obywateli odezwy i wezwania. Weronika Kaszuwara wpłaciła na ten cel 1,50 zł w 1937 roku, natomiast jej brat wpłacił 10 zł na konto Polskiego Komitetu Opiekuńczego w 1943 roku.
W latach przedwojennych Stefan Kaszuwara był bardzo aktywny na polu działalności społecznej. Był członkiem Koła Polskiej Macierzy Szkolnej, które w Radomsku odbywało swe zebrania w lokalu Związku Ziemian przy ul. Reymonta 12. W organizacji tej działali także: A. Szwedowski, ks. K. Mendera, W. Kulikowski, B. Nowicki. Był także członkiem i prezesem Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej. Poważnie przyczynił się do ufundowania sztandaru dla tej organizacji.
W okresie przedwojennym Stefan Kaszuwara brał udział w szkoleniach na komendantów Ligi Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej. Tuż przed wybuchem wojny przeszedł także szkolenie do działań konspiracyjnych na wypadek niemieckiej okupacji. Kurs dla komendantów i zastępców komendantów obrony przeciwlotniczej domów mieszkalnych z wynikiem dobrym ukończył 1 stycznia 1938 roku. W dniu 1 marca tego roku uzyskał od władz miejskich nominację na zastępcę komendanta dla Radomska w tej dziedzinie obrony.
Po zajęciu Radomska przez Niemców otrzymał, jako komendant miejscowego LOPP, wezwanie do zwrotu sprzętu należącego do tej organizacji. Ale Kaszuwara nie zwrócił wszystkiego, przed okupantem ukrył gong i dzwon alarmowy (gong zaginął, ale dzwon można oglądać w muzeum).
W początkach stycznia 1945 roku przed sklepem prowadzonym przez Stefana i Zofię Kaszuwarów zatrzymał się samochód, z którego wysiadł major Wehrmachtu i zażądał od Stefana wydania mu cywilnego ubrania, w które natychmiast się przebrał, mówiąc "Hitler kaput". Uzyskany tak mundur oraz wiele polowych map przekazano Konspiracyjnemu Wojsku Polskiemu. Sklep ten prowadzili do 1948 roku, czyli do tzw. bitwy o handel, gdy wszystkie prywatne sklepy były poddawane represjom władzy ludowej.
Wkraczające do Radomska wojska Armii Czerwonej (oddział NKWD) aresztowały 16 stycznia około 50 mężczyzn mieszkających wokół spalonej przez Niemców synagogi. Wśród nich był też Stefan Kaszuwara. Jego żona Zofia z małą córką na ręce i w zaawansowanej ciąży z synem Janem oraz jej teść Piotr Kaszuwara wraz z innymi rodzinami aresztowanych starały się przekonać Rosjan, że zlokalizowany w synagodze magazyn podpalili wycofujący się Niemcy, a nie Polacy. Aresztowanych zwolniono.
Po 1948 roku Stefan Kaszuwara podjął pracę w Komunie Paryskiej, gdzie pracował do śmierci w 1970 roku na stanowisku zastępcy kierownika magazynu zaopatrzenia. Po godzinach pracy zajmował się konserwacją instalacji elektrycznej w klasztorze Franciszkanów i kościele farnym.
Podczas prac w klasztorze miał zabawną przygodę. Gdy wymieniał spalone żarówki w jedynym wtedy żyrandolu zawieszonym na wysokości prawie 4 metrów, przewróciła się drabina i zawisł na nim. Po jakimś czasie do kościoła weszła kobieta, do której wiszący na żyrandolu elektryk zaczął wołać o pomoc. Ale ta, przestraszona, wybiegła i przyszło czekać na kolejną kobietę, która zawołała zakonników i ci pomogli zejść na dół. Przy tego typu pracach w późniejszym czasie Stefanowi pomagał jego syn Jan.
Właśnie on przekazał do Muzeum Regionalnego w Radomsku tego typu dokumentację. W każdej rodzinie znajdzie się osoba, która interesuje się jej dziejami i umie o nich opowiadać. Ale nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z historią, np. tego typu źródłami. Warto przechowywać każdą pamiątkę po czasach przeszłych.
Tomasz A. Nowak
Gazeta Radomszczańska
1.09.2005 r. nr 35 (682)
Wyjaśniona zagadka Chełmskiej Góry
W ubiegłym roku w nr 33. GR pisałem o napisach znajdujących się na górze Chełmo na jednej ze skał. Moje szczególne zaciekawienie zwrócił szczególnie jeden, najobszerniejszy.
RES SACRA RENOVARE
W MIEJSCU PRASTAREJ GONTYNy POGAŃSKIEJ
ŚWIĘCIM OFIARNY DZIEŃ DLA POWSTRZYMANIA
OD RUINY KOLEBKI KATOLICYZMU W POLSCE
KOŚCIOŁA NASZEGO PRZEŚWIĘTEGO KRZYŻA
CHEŁMOWA GÓRA DNIA 20 VIII AD 1924.
Nie umiałem wówczas wytłumaczyć genezy tej inskrypcji, dziwiło mnie, że już w 1924 roku wiedziano, iż na górze Chełmo mogła być pogańska świątynia. Jednak, jak się okazuje, umieszczony na skale napis nie dotyczy Chełma, tylko Świętego Krzyża. Informacje na ten temat przekazał Stanisław Wielowieyski. W 1924 r. doszło w Chełmie do nietypowego spotkania towarzyskiego. 20 sierpnia zjechali się ziemianie, aby zebrać środki finansowe na odnowienie i remont kaplicy na Świętym Krzyżu, gdzie pochowany jest książę Jeremi Wiśniowiecki. Inicjatorkami zjazdu były siostry Zbigniewa Wielowieyskiego, właściciela majątku Chełmo: Zofia, Maria i Ewa Wielowieyskie oraz ich kuzynki Imola i Ida Łoś wraz z Teresą Łubieńską.
W ramach zjazdu zorganizowano także odczyty w klasztorze na Świętym Krzyżu i "żywe obrazy", których 7 przedstawiono na górze Chełmo, a 3 w parku wokół pałacu - pod dębami.
Tomasz A. Nowak
Gazeta Radomszczańska
22.09.2005 r. nr 38 (686)
Jubileusz Związku Nauczycielstwa Polskiego
ZNP ma 100 lat
Związek Nauczycielstwa Polskiego istnieje już 100 lat. W piątek 16 września w Miejskim Domu Kultury radomszczańscy członkowie związku uczcili ten jubileusz. Przyznano odznaczenia i medale m.in. za szczególne zasługi dla związku, złote odznaki ZNP, odznaczenia za 50 lat przynależności do związku i okolicznościowe medale.
- To, że związek istnieje już tyle lat, świadczy o tym, że jest nauczycielom potrzebny, że chcą do niego należeć. Taki jubileusz skłania do wspomnień, refleksji i wywołuje wzruszenia - powiedział Gazecie Marian Jedliński, prezes radomszczańskiego ZNP.
Po części oficjalnej, w czasie której wręczano m.in. medale i odznaczenia, na scenie sali widowiskowej mieli wystąpić artyści łódzkiego Teatru im. S. Jaracza ze spektaklem "Pomarańcze i mandarynki, czyli historie miłosne". Przedstawienie złożone głównie z piosenek Marka Grechuty zostało jednak odwołane. Nie dojechali muzycy, którzy mieli akompaniować aktorom. Jak poinformował prowadzący uroczystość Krzysztof Zygma, ekipa utknęła w korku, który utoworzył się po wypadku w okolicach Tomaszowa Mazowieckiego.
(jd)
Gazeta Radomszczańska
6.10.2005 r. nr 40 (687)
Ekshumacje niemieckich żołnierzy
W kilku miejscowościach leżących na terenie gminy Kodrąb w sierpniu tego roku firma wyspecjalizowana w pracach ekshumacyjnych rozpoczęła wydobywanie ze zbiorowych grobów szczątków niemieckich żołnierzy zabitych w styczniu 1945 roku. Ich kości zostaną pochowane na 14-hektarowym cmentarzu w Siemianowicach Śląskich. Jest to jeden z dwunastu projektowanych cmentarzy żołnierzy niemieckich na terenie Polski. Poszukiwaniu mogił, wydobywaniu zwłok i ich pochówkowi patronuje Fundacja "Polsko-Niemieckie Pojednanie".
Prace ekshumacyjne poprzedziły badania, wywiady i analiza wspomnień okolicznych mieszkańców, przeprowadzona przez pracowników leśnictwa Kodrąb. Zaczęło się od tego, że było powszechnie wiadomo, wszyscy wiedzieli, wspominano przy okazji, ktoś coś kiedyś napomknął... By tę lokalną historię utrwalić przed odejściem w niepamięć wraz ze śmiercią najstarszych mieszkańców i by - w jakimś stopniu - uwolnić lasy od ciążącej na nich przez lata okrutnej tajemnicy, rozpoczęto gromadzenie wspomnień i danych. Świadków bezpośrednich i pośrednich wysłuchiwano pojedynczo, by nie powstała zbiorowa wypośrodkowana opowieść zmieniająca fakty, miejsca i liczbę zabitych Niemców. Wskazano kilka pewnych miejsc pochówku: rozwidlenie dróg leśnych w Wólce Pytowskiej, Lipowczyce, Klizin, cmentarz ewangelicki w Zalesiu, park podworski w Kodrębie, Józefów. Tylko pierwszą mogiłę przygotowali sobie sami skazani, kolejne - okoliczna ludność zmuszona do kopania grobów wydanym tydzień po rozstrzelaniu zarządzeniem sanitarnym. I to właśnie oni i ich bliscy stali się nosicielami pamięci.
Mogiła w Wólce została rozkopana jako pierwsza. Wspominający precyzyjnie zlokalizowali ją. Choć brak naocznych świadków spowodował, że nie zgadzała się jednak liczba zmarłych. W tym zbiorowym grobie miało być ich 7, odnaleziono szczątki 15 niemieckich żołnierzy. Taką liczbę wykazały pogrupowane kości. Żołnierze zostali zamordowani, na co wskazują nieprzełamane nieśmiertelniki.
Nieśmiertelnik to owalna tabliczka wykonana z aluminium lub z nierdzewnego stopu metalu, na której były umieszczone - jak w odbiciu lustrzanym - podwójne informacje dotyczące jednostki, formacji, grupa krwi. Po zgonie żołnierza jego nieśmiertelnik był przełamywany, jedna część zostawała przy nim, druga służyła do ewidencjonowania poległych i była podstawą do przesyłania informacji bliskim. Tej ostatniej, elementarnej w wojennym czasie przysługi odmówiono większości pomordowanym w powiecie kodrębskim żołnierzom. Dzięki zawartym na tabliczkach danym, nawet i dzisiaj można ustalić tożsamość wielu spośród ekshumowanych Niemców. Ci znajdą swoje miejsce w indywidualnej imiennej mogile. Oprócz nieśmiertelników odnaleziono przy zamordowanych odznaczenie, jak brązowy krzyż za rany, czy rozsypujące się paciorki różańca schowanego w skórzanym etui. Przy wielu żołnierzach znajdowane są także elementy standardowego wyposażenia frontowego: ampułki z morfiną, sterylizowane nici do zszywania ran, maści antygrzybiczne, środki do uzdatniania wody, prezerwatywy.
W Lipowczycach mogiła kryła szczątki 72 Niemców, w tym jednego volksdeutscha, w Kodrębie -10, w Klizinie - 43, w Józefowie - kilku, co najmniej 15 ma znajdować się na terenie przedwojennego cmentarza ewangelickiego w Zalesiu. W większości byli jeńcami wojennymi.
Nadspodziewanie szybki atak I Frontu Ukraińskiego w połowie stycznia 1945 roku zaskoczył zgrupowane w prawie każdej wsi tego rejonu jednostki niemieckie. Dowódca III Brygady Armii Ludowej Bolesław Hanicz - Boruta pisze we Wspomnieniach, iż 13 stycznia wolna była tylko Widawka, ale już 14 stycznia o godzinie 14. i do niej wkroczyły oddziały niemieckie. 15 stycznia oddział AL ochraniający zebranie Łódzkiej Wojewódzkiej Rady Narodowej, które odbywało się w tym dniu w Lipowczycach, widział przegrupowujące się wojska niemieckie, lecz zajęci już wizją wyzwolonego państwa partyzanci nie podjęli z nimi walki. Oddział dowodzony przez Hanicza - Borutę wieczorem 15 stycznia wycofał się w kierunku Wymysłówka, przez Gosłowice, na Kuźnię, Marianek, Ostoję, Stobiecko Miejskie... Dlatego w momencie najbardziej interesującym dla naszej historii urywa się zapis naocznego świadka.
Wielu Niemców, czy to zaskoczonych, czy wziętych do niewoli w czasie działań frotowych, znalazło się w tych samych miejscowościach w radzieckiej niewoli. I tutaj na zawsze zostali. Większość zginęła 16 stycznia. Przekazy mówią, iż 72 w Lipowczycach rozstrzelano w ramach odwetu za zabicie generała Grigorija Dubnię, który zginął w ostrzelanym czołgu w czasie szturmu na Radomsko. Dubnia pochowany został w zbiorowej mogile żołnierzy radzieckich na radomszczańskim Nowym Cmentarzu. Po wojnie jedna z ulic nosiła jego imię. 43 żołnierzy zostało zamordowanych w otoczonej przez Rosjan stodole w Klizinie. W Józefowie zginęli żołnierze odpowiedzialni za frontową łączność.
Beata Anna Symołon
Największa tajemnica polskiej wojskowości - w 400 lat później
Bitwa pod Kircholmem
"Powstanie Warszawskie jest o wiele ważniejsze dla nas wszystkich od bitwy pod Kircholmem czy pod Grunwaldem" - pisał (sts) w Gazecie Radomszczańskiej z 4 sierpnia. Jednak to zwycięstwo pod Kircholmem często nazywane jest największym w dziejach świata; nigdy bowiem i nikomu, ani wcześniej ani później, nie udało się powtórzyć jego rozmiarów: wojska czterokrotnie słabsze od pobitych zadały im straty trzykrotnie większe, niż wynosiła ich własna liczebność.
Od początku XVII w. Europa spływała krwią
w wojnach religijnych. Niemieccy, niderlandzcy i szwedzcy protestanci, luteranie i kalwini oraz francuscy hugenoci dążyli do konfrontacji zbrojnej z katolickimi Hiszpanami, Niemcami, Polakami i Francuzami. Na tym tle wybrany, lecz nie dziedziczny, król Szwecji Karol IX wystąpił przeciwko dziedzicznemu władcy Szwecji i królowi Polski, Zygmuntowi III Wazie. Postanowił zdobyć Rygę, ówczesny port Rzeczypospolitej, by ją znieważyć, ale też powiększyć rozmiary swego panowania w basenie Morza Bałtyckiego (Dominium Maris Baltici). Żeby jednak zniwelować przyszłą kontrakcję Polaków strzegących wybrzeża Inflant (dzisiejszej Łotwy i Estonii), Szwedzi przezornie podzielili swą armię na trzy korpusy. Miały one lądować w trzech oddalonych od siebie punktach wybrzeża z takim wyliczeniem czasowym, by siły Rzeczypospolitej, miotając się między różnymi portami, zostały jednak wymanewrowane. I tak rzeczywiście się stało. Najpierw, 11 sierpnia 1605 r. pod Rygą wylądował 4-tysięczny korpus gen. Fryderyka Mansfelda. Hetman Jan Karol Chodkiewicz dowodzący siłami Rzeczypospolitej, stacjonującymi wówczas w centralnie położonym Dorpacie (obecnie: Tartu), ruszył natychmiast na odsiecz portu, ku południowi. Wtedy, na polskich tyłach, na północy wylądował w Tallinie gen. Anders Lennartson z 5-tysięcznym korpusem i szybkim marszem ruszył ku twierdzy Felina (Viliandi). Chodkiewicz zmuszony był zawrócić co najmniej 90 km i ścigać przez dalsze 50 km unikającego walnej bitwy Lennartsona. Z kolei na początku września wylądował w Parnawie (Pernau) sam Karol IX na czele również 5-tysiecznego korpusu. Chodkiewicz znów więc zawrócił swe chorągwie. Szwedzi tymczasem połączyli się w 14-tysięczną armię i oblegli Rygę. Zdobycie Rygi przez Szwedów oznaczałoby dla Polski utratę największego w tej części Bałtyku portu i cios dla handlu i gospodarki znacznej części Litwy, ale także przekreślenie politycznego władztwa Rzeczypospolitej nad Inflantami. Na czele bardzo skromnych sił polskich stał wprawdzie wybitny wódz, hetman polny litewski Jan Karol Chodkiewicz, ale liczyły one zaledwie 3400 żołnierzy.
Hetman znalazł się więc naprzeciw siły czterokrotnie większej. W obozie polskim zdawano sobie sprawę, że odzyskanie miasta w wypadku zajęcia go przez Szwedów byłoby zadaniem niezmiernie trudnym. Przeciwnik dysponował bowiem świetną i liczną piechotą oraz artylerią. Dzięki dominacji na Bałtyku miałby także możność dostarczania załodze zaopatrzenia drogą morską. Wiedziano także, że miasto może nie wytrzymać dłuższego oblężenia. Ważyła tu i kruchość umocnień i słabość załogi, a nadto brak prochu, żywności i odwodów, którymi można by było wesprzeć oblężonych. Zatem jedyną rozsądną, acz wręcz szaloną przy takim stosunku sił, formą pomocy i uratowania miasta dla Rzeczypospolitej było pokonanie oblegających!
Hetman postanowił nie pozwolić Szwedom na prowadzenie robót oblężniczych pod murami Rygi i począł ich nękać nieustannymi napadami swojej jazdy. W tym celu podszedł na 13 km od twierdzy i zatoczył obóz okolony potrójnym pierścieniem wozów taborowych nad Dźwiną, obok wioski Kircholm (Salaspils). Widocznie działania Polaków bardzo musiały podrażnić ambicję Karola IX, skoro postanowił niezwłocznie, najlepiej z zaskoczenia, rozprawić się z nimi. 26 września 1605 r. o godz. 10. wieczorem, z 11 tysiącami ludzi i 11 armatami ruszył pod Kircholm.
Bitwa rozgorzała nazajutrz i skończyła się
polskim sukcesem już po pół godzinie! Armia szwedzka została przez tę garstkę całkowicie zmasakrowana. Poległo więcej jak 9000 Szwedów. Król Karol IX, lekko ranny, pod którym ubito 2 konie, zdołał uniknąć śmierci tylko dzięki osobistemu poświęceniu rajtara Henryka Wrede, który oddał mu swego wierzchowca, a sam poległ rozsieczony szablami Polaków. Zwycięzcy wzięli wszystkie 11 armat szwedzkich i 60 chorągwi oraz wielu znakomitych jeńców. Na placu boju zostało mniej niż 100 żołnierzy Rzeczypospolitej, za to padło i zostało okaleczonych wiele koni. Bezprzykładne zwycięstwo!
Mniej więcej tyle właśnie wynika z listu hetmana do króla Zygmunta III. O bitwie prawie nic, za to mnóstwo drugorzędnych szczegółów. I tyleż dotarło do ówczesnych.
Bitwa pod Kircholmem ocaliła Rygę i rozstrzygnęła losy kampanii 1605 r., lecz nie wpłynęła na losy wojny. Zapewniła wprawdzie panowanie Rzeczypospolitej w Inflantach i bezpieczeństwo żegludze handlowej w tej części Bałtyku. Jej sława szybko obiegła wszystkie stolice, nie tylko Europy. Gratulacje nadesłali: papież Paweł V i nuncjusz papieski Claudio Rangoni, cesarz Rudolf II i król angielski Jakub I, ale także sułtan Achmed I i jego przeciwnik szach perski Abbas I. Pamiętano, że było to starcie państwa katolickiego z protestanckim, ale jeszcze bardziej, że prawowity król pokonał zbuntowanych poddanych, z pola bitwy zbiegł przecież... pomazaniec. Wszystkim przemawiała do wyobraźni dysproporcja sił - niemal mitologiczne zwycięstwo Dawida nad Goliatem, kilku nad kilkunastoma tysiącami. Już Jakub Sobieski, ojciec króla Jana, wyrzekł proroczo o kircholmskiej victorii: "Bardziej się temu zwycięstwu potomne wieki dziwować, aniżeli wierzyć będą". Więc, jak to się stało, że tak wielki sukces militarny stał się udziałem - wydawałoby się straceńców? Nikt nie rozumiał, jak to się mogło w ogóle wydarzyć. Ciekawość rozpierała wiele znakomitości ówczesnej Europy i Azji. Prawdę o bitwie jednak skrzętnie ukrywały obie strony. Każda z innych powodów: hetman Chodkiewicz, to jasne, dbał o utrzymanie tajemnic polskiej sztuki wojennej przed przyszłymi wrogami; Szwedzi, potwierdzając podstawowe fakty, nie mieli się czym szczycić.
A jednak rodzi się pytanie o sposób
rozegrania bitwy. W nim bowiem należy poszukiwać odpowiedzi na cisnące się pytania. Wszelkie znane z epoki przekazy literackie i ikonograficzne gloryfikując husarię, skądinąd słusznie, bagatelizowały zupełnie działania piechoty, nie dając satysfakcjonującej odpowiedzi. Czyżby więc hetman nikomu prawdy o swej sztuce wojennej nie przekazał? Otóż, było inaczej. Wąskie grono polskich wyższych dowódców bitwę kircholmską wnikliwie studiowało, aż do końca istnienia pierwszej Rzeczypospolitej - stwierdza niedawno zmarły, wybitny znawca tematu, Jerzy Teodorczyk. Sporządzono również niezbędne do studiów materiały poglądowe. Jednak na ich ujawnienie trzeba było czekać aż lat 330! Zdaniem badacza, zwycięstwo osiągnięto po nader ciężkich zmaganiach. Hetman Chodkiewicz, dysponując znacznie mniejszą siłą, musiał wykazać wiele pomysłowości, by taktycznie zrównoważyć nieprzyjaciela i w efekcie pokonać go. Długotrwałe walki kozackich harcowników, demonstrowanie rzekomej słabości swoich sił, poprzez ciasne ustawienie kolumn oddziałów o mniejszym, niż wypadałoby, czole, pozorowanie panicznej ucieczki, udawanie nadejścia odsieczy przy pomocy gromady ciurów z chorągwiami - czy podstępy hetmana były tak wiarygodne? Czy to Szwedzi zbyt pewni siebie, dość, że sprowokowani "ucieczką", ruszyli ze swoich podstaw wyjściowych. Na ten moment właśnie wyczekiwał hetman. Gdy tylko pierwszy rzut oddziałów przeciwnika znalazł się na dogodnym do szarży terenie, został zaatakowany przez kontratak lewoskrzydłowej, nagle rozwiniętej do boju, najsilniejszej chorągwi husarskiej Tomasza Dąbrowy. Impetyczna szarża w szykach zwartych, jakie stosowała polska husaria, uderzając cwałem "kolano w kolano", musiała doprowadzić do natychmiastowej wręcz zagłady napotkanych rajtarów Mansfelda. Dąbrowa przebił się na tyły nieprzyjaciela, zawrócił i dalej spychał wrogie oddziały w prawo, ku północy. Sukces husarii wzmagali już sami Szwedzi, ulegając wszechwładnej panice, niszczącej prócz szyków, przede wszystkim wolę dalszej walki. W tym momencie, oddalona o 1 km od reszty swych sił szwedzka kawaleria, została zmieszana niespodziewanym huraganowym ogniem polskich dział i arkebuzów piechoty. Co ciekawe, piechota prowadziła ogień w ruchu! Pamiętamy przecież, że powtórne załadowanie arkebuza i przygotowanie do strzału wymagało aż 18 czynności i czasu. To jest właśnie największa tajemnica tej bitwy, której hetman Chodkiewicz strzegł tak drastycznie, że zakazał o niej mówić i pisać! Na to z kolei czekała chorągiew husarska Wincentego Wojny i wraz z rajtarią kurlandzką dokonały pogromu centrum szwedzkiego ugrupowania. Widok rzezi musiał wywołać panikę resztek armii szwedzkiej. A jednak przeciwnik zdołał się jeszcze dwukrotnie przegrupować i stawić opór przy kościółku kircholmskim oraz przy przeprawach przez strumienie pod Rygą. Potem był już tylko pościg za uchodzącymi resztkami wroga. Wyjaśnienie tajemnicy sukcesu przyszło dopiero, gdy władze sowieckie zwróciły Polsce w 1928 r. bezcenne rękopisy, zagrabione przez Rosjan, m.in. w bibliotece Czartoryskich w Puławach po klęsce powstania listopadowego. Historyk wojskowości, mjr dr Antoni Hniłko, odnalazło dzieło Józefa Naronowicza-Narońskiego z 1659 r., zawierające rysunek bitwy pod Kircholmem w dniu 27 IX 1605 r. Opublikował go w 1935 r., burząc niemal wszystkie wcześniejsze opisy bitwy, choć to nie wszystkich przekonało.
Legenda wszechmocnej husarii i walki na
białą broń, była zbyt silnie zakorzeniona w świadomości nie tylko Polaków. Dalszy etap dochodzenia do prawdy wiódł przez współpracę ze szwedzkimi historykami wojskowości (sztych Dahlberga), aż po zupełnie świeże fotografie nieznanego szerzej obrazu, przedstawiającego bez wątpienia naszą bitwę, z zamku Sassenage koło Grenoble we Francji. Obraz ów pewnie powstał na początku XVII w. dla potrzeb międzynarodowej, protestanckiej szkoły wojennej w Siegen, założonej przez wybitnego niderlandzkiego wodza Jana z Nassau. Prócz potwierdzenia przekazu z planów Naronowicza-Narońskiego i Dahlberga, z obrazu wypływa jeszcze jeden istotny szczegół: to przejście Polaków, po niespodziewanym ostrzelaniu Szwedów, do natychmiastowego kontrataku całą siłą, przy jednoczesnym łączeniu ruchu z ogniem. Otóż szwedzcy muszkieterowie przyjęli płytki, 6-szeregowy szyk. Gdy padły strzały pierwszych szeregów i te musiały uchodzić, by ponownie nabić broń i ustawić się do nowego starcia, uderzyła w nich polska jazda. Linia szwedzka musiała pęknąć natychmiast. Hetman zaatakował gwałtownie z determinacją, nawet na moment nie wstrzymując tempa natarcia, w samo centrum szwedzkiego ugrupowania i rozpędził przeciwnika już w momencie ataku.
Innowacyjny sposób rozegrania bitwy zaowocował niebywałym zwycięstwem. I to była ta tajemnica, którą trzeba było utrzymać.
A husaria polska, odniosła jeszcze niejedno zwycięstwo i nie raz obroniła Rzeczpospolitą. Jednak w pół wieku później, podczas "szwedzkiego potopu" (też tegoroczna okrągła rocznica), husarze - legenda Europy, co to niedawno jeszcze mówili, że gdyby niebo się miało zwalić, oni je kopiami podtrzymają, znikli niepostrzeżenie. Jak celnie stwierdził Konstanty Górski, to nie kopie stały się za ciężkie, lecz serca za lekkie. To jednak temat na zupełnie inną opowieść.
Wojciech Zawadzki
Kamykowa wystawa
Wystawę Barbary Wachowicz "Kamyk na szańcu" obejrzało w Warszawie ponad 60 tys. osób. Teraz mają szansę zobaczyć ją również radomszczanie. Wystawa czynna będzie do końca roku, a oglądać ją można w salach Muzeum Regionalnego w Radomsku.
Wystawa to nie tylko pamiątki, eksponaty, przedmioty. To przede wszytkim wspomnienia o tych, co odeszli, o tych, co ginęli, o tych wreszcie, dla których braterstwo równało się bohaterstwu, a bohaterstwem było braterstwo...
Popularyzatorka polskości
Autorką wystawy jest Barbara Wachowicz. Postać niezywkle barwna i nietuzinkowa. Dziennikarka, pisarka, scenarzystka. Autorka wielu książek odkrywających nieznane oblicza wielkich Polaków. "Jest wybitną i kto wie czy nie najwybitniejszą popularyzatorką polskości w Polsce. Z jej książek można się niezwykle wiele nauczyć i niemało wzruszyć . To jest taki przewodnik po duszy polskiej, taka rozmarynowa biblijka" - mówiła o niej Agnieszka Osiecka. Jest laureatką m.in. Złotego Krzyża za Zasługi dla Harcerstwa Polskiego, Medalu Komisji Edukacji Narodowej, Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski, Złotego Mikrofonu, Orderu Uśmiechu, tytułu Mistrza Mowy Polskiej Vox Populi, Orderu "Polonia Mater Nostra Est" i wielu odznak honorowych żołnierzy Armii Krajowej. Jako pisarka Barbara Wachowicz szczególnie upodobała sobie wielkich polskiego romantyzmu. To ich burzliwe życie zainspirowało ją do napisania "Ty jesteś jak zdrowie", gdzie odkrywa tajemnice dzieciństwa i młodości Adama Mickiewicza czy Juliusza Słowackiego. W cyklu reportaży "Malwy na lewadach" wędrowała szlakami Chopina, przekraczała granice romantyzmu, by pokazać czytelnikom Żeromskiego, Kościuszkę, jakich dotychczas nie znali. Podążyła również ścieżkami Sienkiewicza, pisząc "Marie jego życia" - biografię pisarza. Jej "Wigilie Polskie", w których pisze o tradycji Bożego Narodzenia w Polsce, do dziś grane są z powodzeniem na deskach Teatru Polskiego w Poznaniu. Jest wreszcie Barbara Wachowicz autorką "Wiernej rzeki harcerstwa", pięciotomowej sagi o najsłynniejszych postaciach polskiego harcerstwa, której ostatni tom jest już na ukończeniu. Wiele pamiątek, zdjęć bohaterów sagi można odnaleźć na otwartej 1 października wystawie.
Pamięci Kamińskiego
"Pragnąłem przekazać chłopcom, dziewczętom, młodzieży i dorosłym swój ideał Polski godnej szacunku" - pisał Aleksander Kamiński, autor "Kamieni na szaniec". Wystawa "Kamyk na szańcu" to odkrywanie powieści Aleksandra Kamińskiego na nowo. Każda gablota, każde zdjęcie, każda pamiątka - to kolejna karta "Kamieni na szaniec". Wystawa to hołd oddany Kamińskiemu, jak również jego bohaterom. Spacerując po wystawowych salach, czuje się niemal fizyczną obecność Rudego, Alka czy Zośki. Patrzą na nas ze zdjęć, wokół widać pozostawione przez nich ślady. Młodzieńcze pamiętniki, listy, modlitewniki. To wszystko sprawia, że odkrywamy, wraz z autorką, jakimi byli ludźmi, co czuli, jak żyli i... jak umierali.
Każdy, kto ogląda wystawę, może coś z siebie na niej pozostawić, wpisując się do specjalnej księgi pamiątkowej. Można w niej przeczytać o wzruszeniach, emocjach, jakie wystawa wyzwala: "Dla wartości najszczytniejszych, takich jak Bóg, Honor, Ojczyzna, żyli Oni i powinniśmy żyć i my!", "Dziękuję Wam wszystkim, Żywym i Poległym, bo otworzyliście swoim pięknem i miłością moje serce i moją duszę. Kocham was, moi bracia i siostry, może spotkamy się w lepszym świecie niż ten", "W czasach, gdy wniwecz idą wszelkie ideały, wystawa ta jest świetlistym znakiem wskazującym, dokąd iść nam trzeba, ale i skąd idziemy", "My wszyscy - z Nich" - to tylko wybrane wpisy. Wystawa poruszusza do głębi, a czytając kolejne wpisy, utwierdza odbiorcę w przekonaniu, że są ludzie, na których odcisnęła swoje piętno i sprawiła, że coś w ich życiu się zmieniło na lepsze. (jd)
Rozmowa z Barbarą Wachowicz
Pokazać drogę młodzieży
W Warszawie tę wystawę odwiedziło ponad 60 tys. ludzi, w czym tkwi jej wyjątkowość, co przyciąga na nią takie tłumy?
- Wystawa biła rekordy frekwencji nie tylko w Warszawie. W Krakowie pokazywana była tylko przez miesiąc i zdążyło zobaczyć ją tam 20 tysięcy ludzi. To jest odpowiedź tym wszystkim, którym się wydaje, że tradycja, przeszłość i jej płomień już nas nie ogrzewa, już nam nie jest właściwie do niczego potrzebny, bo my już jesteśmy w Europie - tak jakbyśmy kiedyś byli w Azji. Mnie uczono, że do Europy wprowadził nas w 966 r. niejaki Mieszko I. Są wartości ponadczasowe - wiem, że to truizm - ale to te wartości przetrwały epoki. To jest coś niesłychanego... proszę spojrzeć, runęły imperia, zmieniły się ustroje, a ta niewielka książeczka - której los opowiada nasza wystawa - szczególnie w jej części zatytułowanej "Jak powstały kamienie". Ta najsławniejsza książka czasów okupacji, skromna gawęda przy harcerskim ognisku, wywołuje do dzisiaj nieprawdopodobne emocje u młodych ludzi. To jest odpowiedź na to, czego młodzież dzisiaj szuka.
W jednym z telewizyjnych wywiadów wyraziła Pani swoje oburzenie, że tak niewiele w szkole mówi się o tamtych czasach, że w lekturze szkolnej jest tak mało pozycji opowiadających o ludziach czasu okupacji, wojny...
- Pamiętam tę rozmowę. W studiu była dziennikarka z Londynu, reżyserka filmu o Powstaniu i pani przedstawicielka Muzeum Powstania Warszawskiego. Ja zadałam pytanie, czy ona wie, jakie książki o bohaterstwie młodych ludzi walczących w Powstaniu Warszawskim znajdują się w lekturze dzisiejszych uczniów. Nie potrafiła tak naprawdę odpowiedzieć mi na to pytanie. Właśnie to wywrzaskuję na wszystkich moich uroczystościach, na kominkach, spektaklach. To jest wstyd i hańba, żeby w wolnej Rzeczpospolitej młodzież nie miała w lekturze obowiązkowej książek o bohaterstwie ich rówieśników z czasów wojny, o bohaterstwie, które było braterstwem. A przecież jest taka książka, dalszy ciąg "Kamieni na szaniec" - "Zośka i Parasol" druha Aleksandra Kamińskiego. "Kamienie" są w lekturze gimnazjalnej, a dalszego ciągu już niestety w lekturze nie ma.
A czego mogliby się z tej książki dowiedzieć?
- Pewien młody człowiek napisał coś takiego: "Hej, chłopcy, jakże was brak wśród nas. Jaką byłabyś teraz, Polsko, gdybyście byli z nami". Jak patrzymy na miałkość charakterów niektórch naszych kreujących rządy III Rzeczpospolitej, to chce się umknąć myślą do innych Polaków, tych "którym się śniła Polska godna szacunku" - jak to pięknie napisał druh Aleksander Kamiński.
Zawsze mówię młodzieży: patrzcie - pięć lat okupacji, nędzy, biedy, walki, konspiracji i dantejskie piekło Powstania, w czasie którego wznieśli się na wyżyny bohaterstwa. Niektórzy do dziś nie wiedzą, kto im uratował życie, kto swoim życiem zaryzykował, dźwigając nieprzytomnego przez kanały. Po Powstaniu została ich garstka, 20 proc. - z obu harcerskich batalionów. Reszta się pokładła jak łan, pod tymi brzozowymi krzyżami. Ci, co przeżyli, wracali poranieni do Warszawy, leżącej w gruzach. Po to, by wydobyć spod tych gruzów swoich przyjaciół i pod tymi białymi krzyżami ich złożyć. Wracali, by opiekować się matkami tych chłopców i dziewcząt. Te wszystkie biedne matczyska znalazły w nich zastępczych synów do końca życia. Jestem tego świadkiem, ci wspaniali chłopcy, którzy przeżyli, traktowali te matki jak swoje własne, rodzone. Później rzucili się na studia, apelowali do wszystkich, żeby pisali wspomnienia, dzięki nim mogą się ocalić w pamięci ci, którzy odeszli. Dzięki temu powstała "Zośka i Parasol" i "Pamiętniki żołnierzy batalionu Zośka". W mojej książce, która jest ostatnim tomem "Wiernej rzeki harcerstwa" - "Gotowi do lotu" opowiadam dramatyczne losy archiwum Janka Rodowicza "Anody" - jednego z czołowych bohaterów mojej wystawy.
Dlaczego właśnie jego?
- To najtragiczniesza z postaci. Janek na studiach wybrał architekturę - marzenie jego życia. Niestety, od Bożego Narodzenia '48 roku zaczęły się aresztowania. Ich pierwszą ofiarą pada bohaterski ułan batalionu "Zośka" Janek Rodowicz "Anoda". Dostaje wyrok śmierci. Zostaje wyrzucony przez okno w czasie śledztwa. Tak jak bohater III części "Dziadów". A przecież w czasie Powstania miał tyle szczęścia. Kiedy wrócił z akcji pod Arsenałem, jego mama mówiła mi, że miał przestrzelony krawat, wgnieciony portfel, a kulkę wypruła mu z kurtki. Był niedraśnięty, a dowodził przecież ważną sekcją, która miała rzucić butelki pod nadjeżdżająca więźniarkę - co mu się zresztą brawurowo udało. W Powstaniu był dwukrotnie ranny. Zapowiadał się na wielkiego architekta. Zginął. Pozostali wyszli z więzień po pięciu, sześciu latach pracy w kamieniołomach.
Mówi Pani o młodych ludziach, którzy potrafili oddać swoje życie za idee, byli zdolni zapłacić najwyższą cenę za swoją ojczyznę. Teraz młodzież już jest chyba troszkę inna, pochłania ją konsumpcjonizm, materializm. Myśli Pani, że teraz też równie heroicznie wyszliby na barykady?
- To jest jakaś klątwa, która ciąży nad wizerunkiem dzisiejszej młodzieży. Wszystko przez naszą beznadziejną telewizję, która lansuje wizerunek dewiantów, gangsterów, bandytów. Pokazuje się jakieś bestialstwa, że kogoś pobili, powiesili, utopili, zadźgali. Czy widzi pani jakąkolwiek przeciwwagę? Tak naprawdę to 3/4 młodzieży jest wspaniałej, a tylko 1/4 nie - to naprawdę margines. Prezes telewizji kiedyś na opłatku u księdza prymasa powiedział, że "nawet młodzież sobie przypomniała o 60. rocznicy Powstania Warszawskiego". Odpowiedziałam mu, że "krzywdzący, fałszywy wizerunek naszej młodzieży kształtuje pewna instytucja z ulicy Woronicza". Wystarczy przyjść 1 sierpnia na Powązki - nie w 60. rocznicę, tylko co roku - przyjeżdża tam tłum młodzieży z całej Polski: Gdańsk, Wrocław, Poznań. Pięknie napisał do mnie pewien 16-latek z Łodzi "dlaczego na ekranach naszych telewizorów króluje młodzież, za którą można się tylko wstydzić. Czy naprawdę nie ma rówieśników z naszej przeszłości i z naszej teraźniejszości, którzy mogliby być dla nas wzorem?". Bo jest młodzież, która zna swoją drogę, ale jest i taka, która tej drogi szuka i moglibyśmy im tę drogę podsunąć. Nasza młodzież nie jest zła, ona jest po prostu zagubiona. Ja spotykam się z młodymi ludźmi od Zakopanego po Gdańsk i od Białegostoku po Wrocław. Poznaję młodzież z wielkich miast i z małych osad, miasteczek. Młodych ludzi kształtuje dom, harcerstwo, szkoła, kościół. Dzisiaj, niestety, kształtuje ich również "potwór z wypukłym szklanym czołem" - jak napisała do mnie pewna młoda dziewczyna. Dam przykład, że tej naszej młodzieży wcale nie jest do końca wszystko obojętne. Spektakl "Wigilie Polskie" robię od 1998 r. na scenie Teatru Polskiego w Poznaniu, którego to spektaklu czołowym bohaterem jest Adam Mickiewicz oraz Filomaci i Filareci. To przedstawienie miało być grane tylko na inaugurację Roku Mickiewiczowskiego, a gramy je już 9. sezon. Na porannym spektaklu mamy 90 proc. młodzieży. Słuchają z otwartymi buziami.
A może po prostu przyprowadzają ich tam nauczyciele, idą, bo muszą?
- Ale broń Boże! Młodzieży się do niczego nie zmusi. Niedawno zrobiłam Sienkiewiczowską wystawę na moim rodzinnym Podlasiu. Pojechałam w maju i zapytałam, czy mogę wybrać sobie młodzież do udziału w widowisku o Henryku Sienkiewiczu. Zgłosiło się ponad 200 osób. Wybrałam trzydzieścioro. Zagrali bezbłędnie, choć w życiu nie stali na scenie. To samo było z "Wigiliami Polskimi". Ta młodzież, którą wybrałam 9 sezonów temu, teraz jest absolwentami niejednokrotnie dwóch fakultetów, a ja patrzę, jak oni się przepięknie rozwijają. I nikt im niczego nie kazał. Nawet nie rozważajmy takiej straszliwej ewentualności, że gdyby teraz zaistniała taka konieczność, to oni nie wyszliby na barykady. Szalenie charakterystyczne jest to, co powtarza się w listach, które do mnie przychodzą, również w wielu wypowiedziach. Ci młodzi ludzie mówią, że skoro tamtym się nie udała ta Polska, o której marzyli, nie doczekali jej, może nam się uda...
Jak to się stało, że wystawa trafiła do Radomska?
- Druh harcmistrz Zbigniew Półrola "Parol", przygotowujący zlot seniorów Szarych Szeregów z Radomska, wybrał tę wystawę jako akcent tego pięknego zlotu, aby pokazać pełnię działań szaroszeregowych. Tak się fortunnie składa, że jest piękny aneks radomszczański. Zawsze staramy się o to, iżby naszej wystawie towarzyszył fragment poświęcony historii harcerstwa w danej miejscowości. A jak poznałam druha Zbyszka? Otóż dyrektorka największej i najstarszej polskiej szkoły na obczyźnie, pani Urszula Kraśniewska z Chicago, jest rodem z Radomska. Była nieocenioną sojuszniczką jeśli chodzi o moją wyprawę szlakiem Kościuszki do Stanów Zjednoczonych. Przez panią Urszulę i przez Kościuszkę, patrona pierwszych drużyn harcerskich, poznałam druha Zbyszka. On się szalenie zapalił do tego pomysłu "kamykowego", który dzisiaj realizujemy.
Rozmawiała
Jolanta Dąbrowska
Gazeta Radomszczańska
27.10.2005 r. nr 43 (690)
Najstarsze nekropolie Radomska (1)
CMENTARZ W ŚRODKU MIASTA
Powyższy wstęp, odnośnie daty powstania kościoła parafialnego, był konieczny, aby uzmysłowić, że parafia i cmentarz powstały równocześnie - umownie dopiero w XII wieku! Od XII do XIX wieku pochówków było wiele, a wszystkie wokół kościoła św. Lamberta. Mniejsza o jego rozmiary - lepsze będzie porównanie do jajowatego ronda, w którego centralnym punkcie była świątynia, a dookoła miejsca pochówku. To wszystko w środku miasta! Nikomu to nie przeszkadzało, bo tak było wszędzie. Nawet gdy wizytujący parafię w 1779 r. biskup zwrócił uwagę: "chowanie zmarłych należałoby w inne miejsce przenieść!", zapewne przytaknięto, ale wszystko po staremu zostało. Pozostaje domniemywanie, czy tak byłoby po dzień dzisiejszy, gdyby nie pruscy zaborcy.
Nakazali w nieprzekraczalnym terminie przenieść cmentarz w inne miejsce, pod rygorem kar administracyjnych. Tłumaczyli to, niewątpliwie słusznie, względami sanitarnymi. Wtedy dopiero opieszali dotąd ojcowie miasta znaleźli lokalizację "pod Strzałkowem", jak wtedy mówiono. Ale jakoś bez przekonania grzebano tam bliskich. Zamożniejsi jeszcze próbowali szukać "dojścia" do proboszcza, żeby "zrobić wyjątek". Były nawet racjonalne przesłanki. Trasa do cmentarza (dziś Starego) pełna była zakrętów pod różnymi kątami. Droga podobna do polnej - w zależności od pogody, wśród kurzu, błota albo nierozgarniętych zasp śniegu.
Obowiązek wytyczenia prostej trasy był powinnością miasta, tym bardziej naglącą, bo od roku 1839 był jeszcze po trasie szpital św. Aleksandra. Drogę w kierunku Strzałkowa wytyczono i wyprostowano w roku 1840. Drogowcy trasę wytyczyli, ale biegła ona przez prywatne parcele. Niezadowolonych było wielu, lecz byli mniejszością wśród mieszkańców uważających, że dobrze się stało.
Tak naprawdę zagęszczanie cmentarza rozpoczęło się między 1859 r. a 1876 r., kiedy zburzono stary i stawiano aktualny kościół farny. W nowej wizji rynku, z nowym ratuszem i kościołem farnym, nie było miejsca na cmentarz i skończyły się ostatnie, nieliczne wyjątki. Jak wcześniej wspomniałem, cmentarz, dziś zwany Starym, formalnie istniał od 1807 r., ale praktycznie był dla "maluczkich" lokalnego świata. Od czasu wspomnianych wyżej dużych budów w rynku, ożywienie nastąpiło nie tylko w branży budowlanej, ale też "transportowej".
Samych tylko kości ludzkich wywieziono stąd "pod Strzałków" ponad 40 pełnych furmanek. Kopiący fundamenty pod nową świątynię znajdowali wśród ludzkich szczątków rzeczy interesujące: szczątki ludzkie niekiedy dobrze zachowane w kontuszach i żupanach. Najstarsze trumny z jednolitej kłody wylane wewnątrz smołą oblepioną płótnem. Ujawniono nawet przy okazji nieznane nikomu morderstwo. Spożywający posiłek wśród stosu czaszek i kości robotnicy zauważyli, że jedna z czaszek "turla się samodzielnie". Najodważniejsi stwierdzili, że do wnętrza czerepu weszła żaba i nie mogąc wyjść, przesuwała się z całą czaszką. Wtedy zauważono gwóźdź w nią wbity. Wezwany z nieodległego ratusza policmajster znalazł starego grabarza, pamiętającego, kogo tu chował. Po nitce do kłębka ustalono, że był to niejaki Kozłowski, pijak i sadysta, maltretujący żonę i dzieci. Którejś nocy zdesperowana kobieta wbiła gwóźdź w głowę śpiącego po alkoholowym upojeniu, a który nim zasnął, dopuścił się rękoczynu na rodzinie. Zeznania potwierdzili świadkowie, a sędzia pokoju kobietę uniewinnił, biorąc pod uwagę liczne okoliczności łagodzące. W ten sposób głupia żaba przyczyniła się do rozwiązania zagadki kryminalnej.
A do cmentarza, dziś Starego, wracając: wraz z postawieniem nowego kościoła skończyły się definitywnie pochówki w rynku. Ostatnim konserwatystom pozostało tylko myśleć o wystawnych pomnikach czy grobowcach w nowym miejscu, ażeby odróżnić się od innych. Żydzi mieli od 1816 r. swój kirkut, spolszczony przez miejscowych na Kierków, zatem ten cmentarz stał się miejscem grzebalnym dla katolików, ewangelików i prawosławnych. Po nich pozostało wiele zabytkowych grobów zgodnych z ówczesną modą i kanonami przyjętymi w konkretnej grupie wyznaniowej. Groby tych ostatnich, jako niekonserwowane i mało odwiedzane, popadały w ruinę, spowodowaną również zawirowaniami historycznymi. Np. większość prawosławnych opuściła miasto wraz z odejściem caratu. Ostatni Francuzi opuścili miasto wraz z wybuchem II wojny światowej, a ewangelicy, utożsamiani nie zawsze słusznie z Niemcami - po II wojnie światowej. Tymczasem na jedynym cmentarzu sporego miasta zaczynało brakować miejsca. W pierwszej kolejności zajmowano stare, zaniedbane groby, nierzadko dewastując substancję zabytkową. W zapale szukania nowych miejsc pochówku nie uniknięto błędów, z których wymienię tylko dwa, bez wskazywania palcem winnych, których sam nie znam, a do tego sprawa się przedawniła.
1. Fabian Chmurzyński - nazwisko nieobce wszystkim miłośnikom starego Radomska. Gdy zmarł bezpotomnie na początku XX wieku, był jednym z najbogatszych ludzi miasta. Do niego należała część kamienic przy ul. Kościuszki, blisko Reymonta, na odkupionych od niego gruntach stoi pokaźna część Metalurgii. Umierając, cały majątek przekazał na cele dobroczynne, konkretnie na Towarzystwo Dobroczynności dla Chrześcijan, w zamian za opiekę nad jego grobem "po wsze czasy". Niestety, grób nie doczekał nawet końca tego samego wieku, a szkoda.
2. Grób słynnego fotografa Edmunda Osterloffa też poszedł do "zaorania", ale pamiętało o nim lokalne TOnZ, umieszczając tablicę jego pamięci w lapidarium.
Bywały też na tej nekropolii złośliwości historii. Przypomnijmy - pierwszą śmiertelną ofiarą powstania styczniowego był syn burmistrza Kamieńska - Adolf Zawadzki, zastrzelony w rynku przed kamienicą swojego dziadka, sędziego Marcina Ziółkowskiego. Śmiertelną salwę wystrzelił carski żandarm z Radomska - Jegor Jakowlewicz Jakuta. Powstańca pochowano w jednej mogile z dziadkiem, a złośliwość historii polegała na tym, że gdy żandarm zmarł kilka lat później, pochowany był w kwaterze prawosławnej kilka metrów od swojej ofiary. Na miejscu żandarma dawno już pochowano kogoś innego, a jedyną ciekawostką architektoniczną po prawosławnych jest tzw. "grobowiec pułkowników", przypominający wizualnie małą cerkiewkę.
W blisko dwuwiekowej historii cmentarza doszukać się można nie tylko opowieści patetyczno-poważnych, ale i prawie humorystycznych, patrząc na sprawę z perspektywy lat.
Według lokalnej prasy, w 1931 r. w jednym z grobowców zamieszkał niezrównoważony psychicznie, bezdomny ekshibicjonista. W trakcie ataków furii wydawał dzikie wrzaski, skutecznie strasząc odwiedzające cmentarz starsze panie. Obława policyjna odniosła skutek połowiczny. Niezrównoważonego nie ujęto, ale wypłoszono, a przecież o to chodziło. W każdym domu znalazłoby się coś ciekawego z kręgu anegdot, związanych z tym najpoważniejszym miejscem w mieście. Dla kolekcjonerów tych szczególnego rodzaju opowieści - przypomnienie kolejnej, publikowanej kiedyś w Gazecie Radomszczańskiej w formie listu od czytelnika.
GRÓB JAKO CZYNNIK KOJARZĄCY MATRYMONIALNIE PARY
Ważną częścią nekropolii są groby żołnierskie - mogiły zbiorowe, z zasady anonimowe, oraz indywidualne, przy których wiemy, kto w konkretnym miejscu spoczywa. Prześledźmy okoliczności powstania jednej z żołnierskich mogił wraz z towarzyszącą temu otoczką. Istotnym elementem niniejszej opowieści był fakt istnienia przy dzisiejszej ulicy Krasickiego przejściowego obozu jenieckiego dla wziętych do niewoli żołnierzy polskich kampanii wrześniowej. Po wojnie w tym miejscu był PZGS z WSTW i PZZ. Drugim istotnym elementem jest rodzina Urbańskich, zamieszkała wtedy przy ulicy św. Rozalii. Pani domu, podobnie jak inne gospodynie tej i innych ulic, gotowały obiady, a ich mężczyźni zanosili je jeńcom. Na dokarmianie jeńców pozwalał komendant obozu - porucznik rezerwy. Ponieważ był Austriakiem, nie utożsamiał się z Hitlerem, a na Radomsko patrzył przez pryzmat istnienia tutaj największej fabryki austriackiego koncernu Thonet-Mundus. Komendant był na tyle tolerancyjny, że zezwalał jeńcom w cywilnych ubraniach odwiedzać znajomych na mieście, przy okazji odnoszenia pustych naczyń po zupie. Cywilne ubrania dostarczyli wcześniej życzliwi radomszczanie. Głowa rodziny, pan Urbański, zaprzyjaźnił się z odwiedzającym rodzinę jeńcem - panem Marianem Krauze, wcześniej marynarzem. Posiadanie cywilnych ubrań ułatwiło wielu jeńcom ucieczkę z obozu i powrót do swych rodzin. Podobnie zrobił Marian Krauze, ale tutaj powrócił, bo wojna rozproszyła jego rodzinę. Ale młody człowiek nie mógł długo usiedzieć w jednym miejscu i ażeby nie narażać Urbańskich, wyjechał w nieznanym kierunku. Wcześniej Urbańscy opiekowali się innym jeńcem wojennym. Był nim liczący lat 38 ogniomistrz 29. pułku artylerii lekkiej, ciężko ranny w bitwie pod Wolą Blakową - Jan Szostkowski. Mimo wszechstronnej pomocy lekarskiej zmarł w radomszczańskim szpitalu. Urbański z kolegami z fabryki Thonet-Mundus zrobili trumnę i pochowali na Starym Cmentarzu człowieka, z którym nie mieli żadnego powinowactwa, ale który był polskim żołnierzem!
Tymczasem minęła niemiecka okupacja i w drzwiach mieszkania Urbańskich, przy ulicy św. Rozalii, stanął znany, lecz niespodziewany gość, oficer marynarki wojennej Marian Krauze. Wynikało z jego opowieści, że peregrynując przez wiele granic, przedostał się do Anglii, gdzie walczył w polskiej marynarce wojennej. Pokazał się, żeby podziękować za pomoc w 1939 roku, i ponownie wyjechał, aby gdzieś osiedlić się na stałe. Po pewnym czasie gospodarze otrzymali od niego list. Z jego treści wynikało, że w nowym miejscu osiedlenia poznał pewną wdowę po żołnierzu pochowanym w nieznanym jej Radomsku. Za jego pośrednictwem prosi ona o opisowe szczegóły miejsca pochówku. Później okazało się, że była wdową po śp. Janie Szostkowskim. Między zapoznanymi coś zaiskrzyło i po kościelnym ślubie w Giżycku stali się państwem Krauze! Z powyższej opowieści wynika, że nawet miejsce pochówku, inaczej grób, może być czynnikiem kojarzącym pary.
Podsumowanie wiadomości o starym cmentarzu
Nawet przekonani o wyższości swej rodziny, zgodzą się, że innych ważnych też tutaj pochowano, np.
I. Książęta i hrabiowie: Augusta Maria Teresa Siemieńska [z d. księżniczka Drucka Lubecka], Antonina von Kegel z Bardiszewskich, księżna Bibiana von Cyrson Felich, hrabina Zofia Hussarzewska [z d. hrabina Akarbek z Borowna]. Oprócz tego herbowa szlachta następujących herbów: Gozdawa, Lubicz, Jezierza, Krzywda, Poraj, Junosza, Wczele, Sas, Prus.
II. Oficerowie wyżsi: gen. dyw. Paweł Szymański, mjr Jan Otmar Ceglecki [adiutant gen. Hallera].
III. Duchowni katoliccy: Marian Jankowski, K. Glas, Władysław Kasprzak, Władysław Frąckiewicz, Jan Śpiewankiewicz, Franciszek Szczygłowski, Antoni Strumiłło, Wincenty Gajewski, Jarosław Ślaski, Augustyn Chamielec, Kornel Czupryk.
IV. Lekarze medycyny, stomatologii: Paciorkowski, Kucharski, Soczołowski, Gabara, Rago, Szalay, Sobrański, Eyssymont, Śpiewankiewicz, Kulski, Stanisławski, Borkowski, Oczkowski, Sobieszek-Półrola, Jasiński, Stanisław Koch, Teofil Koch, Zeja-Michałkowa, Tarando, Rybicki, Niewiarowski, Gajdziński.
V. Powstańcy styczniowi: Telesfor Mickiewicz, Aleksander Katuszewski, Marcin Ziółkowski, Adolf Zawadzki, Stanisław Chądzyński, Stanisław Sękowski.
Powstaniec wielkopolski - Jan Felich. Powstaniec śląski - Władysław Mazurkiewicz. Powstaniec warszawski - Antoni Rakowski.
CMENTARZ NOWY
Umownie przyjmujemy datę 1807 r. jako początek pochówków na nekropolii, zwanej dziś Starym Cmentarzem, chociaż jego rzeczywiste zapełnianie zaczęło się faktycznie w drugiej połowie XIX wieku wraz z likwidacją pochówków wokół kościoła farnego. Pół wieku później, wraz z odzyskaniem niepodległości w 1918 r., okazało się, że zaczyna tutaj brakować miejsca. Wyznaczenie miejsca na kolejny cmentarz było jednym z ważniejszych zadań zarządów miasta II RP. Już pierwszy zarząd, kierowany przez burmistrza Walentego Starosteckiego, wyłonił spośród radnych aż dwie komisje "cmentarne", tzn. do opieki nad grobami wojskowymi oraz komisję w sprawie wyznaczenia lokalizacji Cmentarza Nowego w składzie: Starostecki, Sarankiewicz, Oczkowski, Wróblewski, Buliński, Malasiewicz.
Ta imiennie znana komisja ostro przystąpiła do pracy, zaczynając od wykupienia parceli od osoby prywatnej i otrzymania wszelkich wymaganych zezwoleń sanitarnych. Te właśnie formalności na tyle przeciągnęły się w czasie, że pomysłodawcy burmistrzowi Starosteckiemu zabrakło... kadencji. W ten sposób niewiele osób pamięta, kto to wymyślił i załatwił, ale pamięta się, za czyjej kadencji otwarto Cmentarz Nowy. Było to za burmistrza Jana Szwedowskiego i jemu przypisujemy tę zasługę, jednak nie do końca słusznie. Cdn.
Wiesław A. Leśniewski
Gazeta Radomszczańska
3.11.2005 r. nr 44 (691)
Żołnierskie mogiły
W numerze 44. GR z 2003 r. ukazał się interesujący artykuł Wiesława A. Leśniewskiego na temat żołnierskich mogił wybitniejszych dowódców związanych w jakiś sposób z naszym terenem. Idąc tym tropem, chciałbym skupić się tylko na konkretnych, znanych mi, grobach żołnierskich na terenie powiatu radomszczańskiego. Wymienianie wybitnych dowódców z tych terenów, którzy zapisali się znacznymi dokonaniami militarnymi, zajęłoby wiele miejsca i czasu.
Jedna z legend związanych z górą Chełmo mówi o rozegranej w czasie potopu bitwie pomiędzy wracającymi spod Jasnej Góry oddziałami szwedzkimi a polskimi wojskami. W okolicach Chełmskiej Góry miała rozegrać się bitwa, czego śladem widocznym przez następne stulecia miał być zbiorowy grób poległych. Bitwę tę zdaje się stoczyły tutaj wojska królewskie ze Szwedami. [...] czego dowodem dwa kopce kości. Niestety, dziś już nie sposób ustalić tego miejsca.
W burzliwym dla Polski czasie epoki napoleońskiej, 20 kwietnia 1813 r., zjawiło się u proboszcza parafii Chełmo dwóch gospodarzy z pobliskiej Goszczowy. Przybyli oni, by zawiadomić księdza, a jednocześnie urzędnika państwowego, że poprzedniego dnia przywędrował resztkami sił do ich wsi jakiś wojskowy od Polaków [...] już chory z Twierdzy Jasnogórskiej, około 26 lat mający i bez wiadomości o jego imieniu i nazwisku w domu Wojciecha Kurzyka zmarł. Został pochowany na cmentarzu w Chełmie na koszt gminy, gdyż umarł na terenie tej parafii. Na jego grobie postawiono zapewne tylko skromny drewniany krzyż, nikt też nie miał interesu, by pamiętać o tym grobie, więc pamięć o nim szybko zanikła.
Wiele ofiar pociągnęło za sobą powstanie styczniowe. Staczano bitwy i potyczki, a poległych chowano w zbiorowych mogiłach. Na ślad jednej z nich trafiono w grudniu 1937 r. Pisała o tym "Gazeta Radomskowska". W ubiegłym tygodniu dokonano na terenie wsi Niedośpielin, gm. Wielgomłyny, pow. radomszczańskiego, niezwykłego odkrycia. Oto jeden z tamtejszych gospodarzy w czasie równania swego podwórza natrafił na nieznacznej głębokości na zbiorowy grób, w którym znaleziono 40 doskonale zachowanych czaszek ludzkich, oraz stos kości. Odkrywca tego grobu, gospodarz wiejski, odkrył grób zupełnie przypadkowo. Ciekawym przy tym odkryciu jest to, że wszystkie zwłoki były złożone jedne na drugich i stąd czaszki znaleziono na jednym miejscu, przykryte warstwą ziemi grubości około pół metra. Doskonały stan znalezionych czaszek przemawia o tym, że jest to prawdopodobnie zbiorowy grób byłych powstańców polskich, zabitych lub rozstrzelanych przez najeźdźców rosyjskich. Grób nie został jeszcze w całości zbadany i dlatego przedwczesnym jeszcze jest wysuwanie jakichkolwiek hipotez co do jego pochodzenia. O odkryciu zostały zawiadomione odpowiednie władze, które niewątpliwie dołożą starań celem rozwiązania tej niecodziennej zagadki historycznej. Jaki był dalszy los odkrycia, tego nie wiem.
Grób oficera z czasów powstania listopadowego stał się z czasem okazałym grobowcem rodzinnym, istniejącym do dziś dnia. 14 listopada 1862 r. o 7. rano zmarł "śmiercią nagłą" (nie jest znana przyczyna śmierci) w swym dworze w Masłowicach Leon hrabia Leszczyc Siemieński, dziedzic dóbr Masłowice, Ochotnik, Koconia i Krery. Zmarły miał wówczas 48 lat. Urodził się w 1814 r. w Kobielach Wielkich z Franciszka i Kajetany z Tymowskich. Brał czynny udział w powstaniu listopadowym. W bitwie pod Ostrołęką (26 maja 1831 r.) był ciężko ranny.
Leon Siemieński pozostawił po sobie wdowę, której rodzina także miała w swym rodzie wybitnych żołnierzy. Zuzanna Marianna Siemieńska, z domu Billewicz h. Mogiła, była córką Ludwika, kapitana wojsk Księstwa Warszawskiego, uczestnika kampanii napoleońskiej, za którą otrzymał tytuł barona. Po śmierci męża była dożywotnią panią Masłowic. W związku ze śmiercią męża zapragnęła wybudować kaplicę z grobem familijnym na cmentarzu w Chełmie.
Wystawiono kaplicę murowaną, zewnątrz kamieniem ciosanym wykładaną, długości 15, szerokości 11,5, a wysokości 10 łokci miary warszawskiej. Na kaplicy jest wieżyczka, na której była umieszczona sygnaturka. Posadzkę wewnątrz wyłożono ciosanym kamieniem w czarnym i białym kolorze. Kaplica ma 3 okrągłe okna. Wchodzi się do niej przez podwójne drzwi. W jej wnętrzu jest ołtarz, na którym stoi krzyż żelazny z figurką Jezusa. Swego czasu były tam też 4 porządne lichtarze. Kaplica była pokryta blachą cynkową.
Wszystkie sprawy prawne, związane z tą budową, załatwiono u rejenta Okręgu Radomskiego Guberni Warszawskiej. Dopuszczono się jednak przy tym pewnych nadużyć. Budowa ta wymagała specjalnego pozwolenia, którego Siemieńska nie otrzymała jeszcze w roku 1865, gdy kaplicę już wybudowano. Nie wiadomo, czy opór władz państwowych w sprawie pozwolenia na budowę, wynikał z jakichś uchybień natury prawnej (np. niepełna dokumentacja budowy), czy też nie chciano zezwolić na wystawienie okazałego budynku poświęconego dawnemu powstańcowi. Pamiętajmy bowiem, że budowę rozpoczęto, gdy trwało jeszcze powstanie styczniowe, a po jego upadku zaczęły się poważne represje. Faktem jest jednak, że kaplica powstała, a o pozwolenia wystarano się później. Kaplicę do dziś można podziwiać, co rok odprawia się w niej Mszę św. 1 listopada. We wnętrzu widnieją tablice informujące o późniejszych pochówkach członków tej rodziny. Ostatnich dokonano prawdopodobnie w latach 70. XX w.
Zuzanna Siemieńska zabezpieczyła fundusze na restaurację kaplicy w przyszłości oraz na odprawianie po wieczne czasy 2 mszy. Jednej w rocznicę śmierci męża, tj. 14 listopada, a drugiej w dniu jego imienin, czyli 11 kwietnia. Na ten cel przeznaczyła 450 rubli srebrnych, czyli 3000 złp z rocznym oprocentowaniem - 4 proc., zabezpieczonych na dobrach Ochotnik. Uczyniono także zastrzeżenie, by w każdy piątek oddawano 9 uderzeń w dzwon na pamiątkę dnia zgonu Siemieńskiego i wszystkich zmarłych, zeszłych z tego świata nagłą śmiercią.
Na cmentarzu w Przedborzu pochowany jest generał Józef Lipkowski (ur. 1863, zm. 3 maja 1949 r.). Pochodził z Podola, studiował inżynierię w Paryżu i tam mieszkał. Do Polski wrócił w 1919 r. i pracował w przemyśle zbrojeniowym. W 1921 r. mianowany został generałem i szefem Głównego Urzędu Zaopatrzenia Armii. Do Przedborza trafił z Warszawy w 1943 r. i pozostał tu aż do śmierci.
Tematem rzeką mogą być zbiorowe mogiły żołnierzy poległych w czasie II wojny światowej. I to nie tylko polskich partyzantów, ale także żołnierzy radzieckich i niemieckich. Groby tych drugich są w ostatnim czasie na naszych terenach odkrywane i badane (gmina Kodrąb, lasy koło Masłowic).
W 1945 r. na tych terenach ginęli także żołnierze Armii Czerwonej, czy to w walkach, czy w okolicznościach, jakie opisał Stanisław Wielowieyski, zaszłych w Chełmie. Otóż na skargę jednego z gospodarzy, że żołnierze dopuścili się grabieży na nim, oficer NKWD bez słowa zastrzelił dwóch wskazanych sprawców.
Paniczna ucieczka okupantów niemieckich nie pozwalała im na grzebanie swoich poległych. Zdarzało się więc, że niepochowane ciała leżały przez dłuższy czas. Tak było ze zwłokami bardzo młodego żołnierza niemieckiego, który zastrzelony został nieopodal parku przypałacowego w Chełmie, obok tzw. krzyża Nowaka, tuż przy drodze do Kraszewic.
Nie wiadomo, gdzie pochowano owych żołnierzy, przypuszczać tylko można, że na cmentarzu lub w jego pobliżu.
Tomasz A. Nowak
Najstarsze nekropolie Radomska (2)
CMENTARZ W STOBIECKU MIEJSKIM
Chociaż zabytkowy budynek kościoła św. Rocha w Stobiecku Miejskim wystawiono w roku 1502 - jeszcze do okresu międzywojennego był kościółkiem filialnym parafii św. Lamberta w Radomsku. Samodzielną parafią jest dopiero od roku 1936 i taką samą datę możemy przyjąć jako początek cmentarza parafialnego. Ponad pół wieku starszy jest drugi cmentarz, zwany "cholerycznym". Epidemia cholery zdziesiątkowała ludność Stobiecka w latach 70. XIX wieku. Miejscowa ludność uznała epidemię za "karę Boską", mającą związek z wydarzeniami w 1878 roku.
Tutaj, podobnie jak przy kościele św. Marii Magdaleny w Gidlach, otaczał świątynię gaj dębowy. W XIX w. z byłego gaju dębowego pozostał tylko jeden potężny, tysiącletni dąb. Był niestety tak spróchniały, że istniała uzasadniona obawa, iż ewentualna wichura może go zwalić na kościół, dlatego z polecenia proboszcza kazano go ściąć. Za drewno zapłacił żydowski handlarz z Radomska, a ściąć mieli jego ludzie. Na prastarym dębie zawieszona była od niepamiętnych czasów figurka św. Rocha, patrona Stobiecka Miejskiego. Obalony dąb zmiażdżył przy okazji figurkę, co bogobojni mieszkańcy Stobiecka uznali za przestrogę przed nieuniknionym gniewem Bożym. Tak właśnie w tych kręgach tłumaczono późniejszą epidemię cholery, a cmentarz choleryczny był naturalną konsekwencją "morowego powietrza".
CMENTARZ "OLENDERSKI"'
Wędrując ulicą Daleką w Radomsku, rozpoczynającą się na wysokości Nowego Cmentarza, mniej więcej 3 km od ostatniego budynku, dochodzimy do przepięknego punktu widokowego, czyli wzniesienia 270 m n.p.m. Zaczynają się tutaj pagórki, nazywane przez geografów Wzgórzami Radomszczańskimi. Są przedłużeniem Gór Świętokrzyskich w kierunku zachodnim, a najwyższa góra Chełmo osiąga 316 m n.p.m. Innym ważnym wzniesieniem jest to, na którym znajdują się nadajniki telewizyjne i przekaźniki radiowe. Obok tego wzgórza znajdują się wręcz nieznane mieszkańcom centrum miasta pomniki przyrody, np. ponadstuletni wiąz szypułkowy. Na użytek tekstu o nekropoliach interesuje nas wzniesienie zwane Kubsza Górka - 272 m n.p.m. Na jej stokach znajduje się prastary, zapomniany cmentarz dawnych osadników tych okolic, z przeludnionych północnych Niemiec i Holandii, których okoliczni mieszkańcy przezwali Olendrami.
Można tylko domniemywać, że byli protestantami. Ich cmentarz na stokach Kubszej Górki jest bardzo dobrze zachowany, mimo braku ogrodzenia i ludzkiej ingerencji. Przyroda sama zadbała o porządek w tym egzotycznym dla mieszkańców centrum miasta miejscu pochówku. Całą powierzchnię chroni przed zachwaszczeniem dywan z barwinka. Dodatkowo rosną tam wiekowe dęby.
CMENTARZ "HITLEROWSKI" W UROCZYSKU TOPISZ k. Radomska
Cmentarz z rodzaju tych, o których warto wiedzieć, że był i... nic więcej! Enigmatyczne są przyczyny, dla których okupacyjna administracja niemiecka wybrała to, a nie inne miejsce dla tych spośród siebie, którzy mieszkając w Radomsku, umierali (dodajmy - nie zawsze naturalną śmiercią). Możemy tylko domniemywać, że pomysłodawca lokalizacji cmentarza zakładał, że nekropolia w miejscu oddalonym od skupisk ludzkich nie będzie "profanowana". Funkcjonował tenże cmentarz w latach 1940 - 1944.
Zlokalizowany był po lewej stronie od Folwarków, blisko mostu na Warcie. Kiedyś podobno ogrodzony i zadbany. Dzisiaj las odebrał swoje. A dochodziły kiedyś na to odludzie kilkusetmetrowe kondukty pogrzebowe, np. zastrzelonych w zamachu szefów gestapo Johanna Wagnera i Willy'ego Bergera. Bywały pogrzeby "wstydliwe" - Niemcy wstydzili się np. za oddelegowanego do Radomska z głębi Niemiec referenta gestapo, który patrząc na masową egzekucję Polaków na Kopcu, zmarł z przerażenia na serce. Początkowo wrzucili defetystę na konną platformę wywożącą skazańców, ale potem zreflektowali się, grzebiąc go bezceremonialnie na Topiszu. Były też pogrzeby pospieszne. Tuż przed wkroczeniem bolszewików zastrzelony został przy ulicy Sienkiewicza, w mieszkaniu swej kochanki Świtalskiej, major Otto Dehn.
Wiesław A. Leśniewski
Odchodzimy...
Tymi słowami, śpiewając wiersz Haliny Poświatowskiej, rozpoczęła w piątkowy wieczór 28 października Beata Garbarz-Hebda koncert "Odchodzimy...", poświęcony tragicznie zmarłemu ks. Grzegorzowi Ułamkowi.
Poezja dla ks. Grzegorza
Ksiądz Grzegorz Ułamek utonął 7 lipca we Włoszech. Miał 32 lata. Rok spędził w Radomsku, później znalazł swoje miejsce w Częstochowie. Znany animator kultury, częstochowski duszpasterz środowisk twórczych, pisarz, poeta, dziennikarz. Jego sylwetkę przybliżaliśmy na naszych łamach wielokrotnie. Przez lata ksiądz Grzegorz współpracował z naszą Gazetą, pisząc m.in. cotygodniowy "Ewangeliarz".
Na widowni sali kameralnej Miejskiego Domu Kultury odnaleźć można było wielu ludzi, dla których ks. Grzegorz był kimś więcej niż księdzem, współpracownikiem, artystą. Był przyjacielem. Właśnie jak o przyjacielu w krótkim wspomnieniu poprzedzającym koncert mówili o nim Mirosława i Jacek Łęscy, twórcy Gazety Radomszczańskiej. Tragicznie zmarłego księdza wspominał również Tomasz Drozdek, dziś nauczyciel, jeden z liderów Stowarzyszenia "Młode Radomsko". Kilka lat temu działał w stworzonym przez ks. Grzegorza Duszpasterstwie Akademickim, w Teatrze Garncarza, angażował się w liczne projekty artystyczne, których pomysłodawcą był ks. Ułamek.
- Ten dzisiejszy wieczór to jeszcze jedno spotkanie z księdzem Grzegorzem - mówił Tomasz Drozdek, który wspólnie ze swoimi przyjaciółmi Wojciechem Pachutą (bas) i Sebastianem Kobusem (gitara elektryczna, śpiew) muzycznie żegnał ks. Grzegorza Ułamka. Tomasz zagrał na perkusji. Później utwór skomponowany specjalnie dla ks. Ułamka na skrzypcach zagrały Ania i Kinga Kabzińskie.
Kolejną część wieczoru wypełniła poezja. Ta znana z tomików ks. Grzegorza, jak również jego twórczości bliska. Ustami znanych radomszczańskich recytatorów o przemijaniu, śmierci i nadziei, o tym, że odejście nie jest końcem, mówili do nas wielcy polscy poeci, m.in. Różewicz, Brandstaetter, Herbert. W słowo wpleciona była delikatna muzyka, wiersze przeplatały ich muzyczne interpretacje w wykonaniu Beaty Garbarz-Hebdy. Nastrój nostalgii i zadumy potęgowała ascetyczna scenografia. Wypełniająca całą scenę biel i puste czarne krzesło, na którym ktoś, niby przypadkiem, położył ostatni tomik poezji księdza Grzegorza "Odchodzimy...".
l Spektakl przygotowała Małgorzata Wesołowska (scenariusz i reżyseria). |
Gazeta Radomszczańska
10.11.2005 r. nr 45 (692)
Książka o Radomsku
Kto chce dowiedzieć się, jak żyli radomszczanie w okresie międzywojennym, powinien sięgnąć po książkę Izabeli Iwanowicz pt. "Stan sanitarny Radomska w latach 1918 - 1939".
Prapromocja książki odbyła się w piątek 4 listopada w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych nr 1 w Radomsku (miejsce pracy autorki). Właściwa promocja zaplanowana jest na 18 listopada o godz. 18.00 w Muzeum Regionalnym.
Podczas spotkania w "Mechaniku" Izabela Iwanowicz omówiła treść swojej pracy. Zawiera ona nie tylko informacje o stanie sanitarnym miasta w dwudziestoleciu międzywojennym. Można w niej przeczytać także o funkcjonowaniu w Radomsku dwóch szpitali - publicznego i żydowskiego, dowiedzieć się o utrzymaniu zieleńców, oświetleniu ulic czy budowie łaźni miejskiej. To już czwarta pozycja dotycząca historii Radomska, wydana przez Towarzystwo Opieki nad Zabytkami. Pierwsza ukazała się w 2000 roku. Była to praca Anny Pichit pt. "Powiat radomszczański za panowania Andegawenów i pierwszych Jagiellonów". Dwa lata później Towarzystwo zdobyło pieniądze na wydanie kolejnej książki, tym razem Ewy Szlegier pt. "Region radomszczański w Polsce piastowskiej". W 2003 roku światło dzienne ujrzała praca Antoniego Sztajno pt. "Z dziejów genezy i rozwoju Radomska w okresie od XI/XII do XVI wieku".
- Pomyśleliśmy sobie, że Towarzystwo Opieki nad Zabytkami oprócz stworzenia lapidarium i remontowania zabytkowych nagrobków może zacząć robić jeszcze inne pożyteczne rzeczy - wspominała podczas promocji Zofia Gzik, prezes TOnZ. - Poszukaliśmy pieniędzy w różnych instytucjach, no i zaczęliśmy wydawać prace poświęcone naszemu miastu. Wszystkie są oparte na pracach magisterskich autorów. Sądzimy, że w sytuacji braku monografii Radomska jest to bardzo potrzebne. Zofia Gzik, emerytowana lekarka, potrafi bardzo ciekawie opowiadać o historii swojego miasta, którą doskonale zna. Okazało się, że wiele może powiedzieć także o jego stanie sanitarnym w międzywojniu. Młodzież obecną na promocji książki Izabeli Iwanowicz najbardziej rozbawiła anegdota o wylewaniu pomyj przez okno. - Tak - śmiała się Zofia Gzik - Jak ktoś szedł chodnikiem, krzyczał: "Się idzie!", żeby mieszkańcy nie wylali mu nic na głowę. Prezes TOnZ namawiała młodych, aby zachęcali starszych ludzi do wspomnień. - Są oni kopalnią wiedzy, w żadnych książkach nie przeczytacie tego, co powiedzą wam osoby, które przeżyły dwie wojny światowe - mówiła.
- Spisujcie, co usłyszycie, nawet nie wiecie, kiedy wam się to może przydać.
Tę radę powinny wziąć sobie do serca głównie osoby, które interesują się historią i zamierzają iść w tym kierunku na studia. Bardzo często studenci piszą prace magisterskie w oparciu o dzieje swoich rodzinnych miejscowości. Informacje zdobyte od starszych członków rodziny mogą w tym bardzo pomóc. Spotkanie w "Mechaniku" uatrakcyjniły występy muzycznie uzdolnionej młodzieży, w tym m.in. stypendystów Fundacji Inicjatyw Kulturalnych. Wystąpili: Kinga Kabzińska, Anna Chowaniec, Dawid Majchrzak, Tomasz Piekarski, Anna Kosętka, Piotr Dłubak i Tomasz Janosik.
A.N.
72. wystawa Towarzystwa Fotograficznego im. Edmunda Osterloffa w Radomsku
Skalne światy
Podróż rozpocząć można od tego, co najbardziej utrwalone w zbiorowej pamięci - Wielkiego Kanionu Kolorado w stanie Arizona, a który na zdjęciach Muskalskiego nabiera indywidualnego charakteru. Intensywne światło rozbłękitnia i maluje fioletami potężne skalne ściany, rzucając równocześnie na przeciwległe mocne cienie. Nienaturalność ogromu choć na chwilę zostaje oswojona. Widziana z góry rzeka Kolorado jest delikatną nitką wśród fioletowych skał. Biegnąc środkiem doliny, zdaje się być cichą strugą, której przejrzyste wody stapiają się z podłożem, jakby oddawały kanionowi całą swoją siłę, choć to najbardziej mylący pozór. Innym razem rzeka przyjmuje niebo w swoją głębię. Płynie wówczas podwójnym rytmem wody i chmur. Równie znana jest położona także w Arizonie Dolina Monumentów. Fotografie Muskalskiego pozwalają zrewidować utrwalone spojrzenia. Różnorodne odcienie rudych skał. Szeroka pozioma podstawa, spiczaste lub pogrupowane pionowo skalne bloki. Horyzontalność osadza je mocno w krajobrazie, wertykalność ułatwia odejście od rzeczywistości ku nieobjętej przestrzeni nieba. Wyeksponowane skały ogromnieją na tle uskoków i przepaści lub w zestawieniu z biegnącą środkiem drogą. Na stepie, u podnóża monumentu, koń z jeźdźcem, który dla wyobraźni obciążonej westernami jest cytatem, a nie rzeczywistością. Ogrom, stałość i niezmienność wobec ludzkiej małości.
Smutna sceneria Doliny Śmierci (Kalifornia). Potężne bloki skalne wygładzone i wyrzeźbione przez czas. Mimo płynnych linii i owalnych białych jaskiń budzą niepokój. Zbyt dużo w nich pustych przestrzeni, w których człowiek mógłby się zagubić. Ich barwy są niejednolite, niedobrane, jakby nałożone pospieszną ręką nieudolnego malarza: kremy wymieszane z rudościami, bordo w środkowym pasie, a poniżej błękit z brązem. To powoduje zachwianie całej kompozycji i skała-obraz zdaje się wspierać wyłącznie o intensywnie gęsty błękit nieba. Przeciwieństwem doliny jest Pustynia Anza-Borrego. Wykonane tam zdjęcia są najbardziej malowniczymi i nasyconymi różnorodnymi barwami obrazami, dającymi poczucie spokoju i harmonii. Biały pustynny piasek z wielokształtnymi kaktusami na tle gór. Powyginane pnie drzew tworzą zawirowane secesyjnie ramy obrazu. W delikatnym wiosennym słońcu rozświetlone kolce kaktusów są zaledwie subtelną mgiełką okalającą zgeometryzowane konstrukcje. Plażę Turrey Pines w San Diego tworzą, zestawione pod różnymi kątami, bloki skalne. Niekiedy ukośne grzbiety uciekają w prawą stronę świata. Miejscami przypominają pofalowane ciasto o mocno przypieczonej skórce czy białe babki nierównomiernie oblane czekoladową polewą. Nie przyciągają, lecz odstraszają swoją nagością.
Zadziwiające formy kanionu Bryce. Labirynt ostro zakończonych, rozpalonych do czerwoności skał. Samotne drzewo zatrzymało się u podnóża, nie mając odwagi zapuścić się w ten skalny labirynt. Suche skarłowaciałe drzewo pierwszego planu zyskało tę samą gęstość co kamień. Smutnie zwisające nagie konary i masywne odkryte korzenie innego drzewa, poprzez swoją czerń, ukazują skalne formy martwymi i posępnymi. Góry ukazane od strony łagodnego stoku przypominają miniaturowe zamki, wieżyczki i galerie wycięte w czerwonej, a niekiedy białej skale. Bajkowy świat do wzięcia w posiadanie przez wyobraźnię od zaraz.
Ciemne, gładkie wody jeziora Powell w stanie Utah gubią się wśród piaskowo ciepłych bloków skalnych. Przy brzegach gęsta biała piana obrysowuje delikatnie skały. Kanion Zion w tym samym stanie tworzą skały o wielobarwnych pionowych liniach. Czasami ich powierzchnie są wygładzone. Popękana niekiedy ukośnie struktura skał pozwala zajrzeć w ich wnętrze. Podwójne linie biegnące w poprzek skał anektują je dla cywilizacji. U podnóża oczka wodne i kępy drzew. Krzewy pną się także w górę po pionowych, ostrych stopniach skalnych. Pozostały na różnych wysokościach, tylko samotnemu drzewu udało się wspiąć na sam szczyt góry. Jego gałęzie rozwibrowały w poziomach jak macierzysta skała. Czerwone monumentalne skały Czerwonego Kanionu, których zwieńczenia przypominają zawieszone w górze prymitywnie wyrzeźbione postacie.
Inne klimaty charakteryzują Czerwony Kanion w stanie Newada. Wycinkowo ukazany w przekroju daje możność zanurzenia się w wielowarstwową strukturę ziemi, wody i nieba. Płynące błękity obejmują delikatnie stabilną czerwień zbocza. Zachodzące na siebie - niczym teatralne kurtyny - brązowe, brunatne, szare i granatowe bloki skalne. W tym otoczeniu tylko niebo wydaje się rzeczywiste.
Beata Anna Symołon
Wystawa fotografii Krzysztofa Muskalskiego: Ameryka - piękno natury, Mała Galeria Fotografii, westybul Miejskiej Biblioteki Publicznej w Radomsku, listopad - grudzień 2005.
Między Wartą a Pilicą
Od 25 października do końca br. w Gminnym Ośrodku Kultury i Sportu w Kobielach Wielkich można oglądać wystawę fotograficzną "Między Wartą a Pilicą".
Na wystawie prezentowane są prace autorów z całej Polski, wykonane na plenerach fotograficznych "Natura i krajobraz", organizowanych corocznie przez radomszczańskie Towarzystwo Fotograficzne im. Edmunda Osterloffa.
Fotografie utrwaliły niezwykle urokliwe rozlewiska Warty i Pilicy na ziemi radomszczańskiej. Utrwaliły wysokie skarpy, lesiste i piaszczyste brzegi, rośliny i ptactwo wodne. Pokazały rzeki w różnych porach dnia: częściowe zaćmienie Słońca nad Pilica, mgły poranne nad dopływami Warty, tonące w wodzie zachodzące słońce...
"Między Wartą a Pilicą" jest 73. wystawą Towarzystwa Fotograficznego im. E. Osterloffa. Powstała dzięki współpracy z Gminnym Ośrodkiem Kultury w Kobielach i Muzeum Regionalnym w Radomsku.
Wystawie fotograficznej towarzyszy wystawa pokonkursowa drugiej edycji konkursu "Ratuj przyrodę". Prezentuje ona plakaty i projekty broszur, wykonane przez uczniów kobielskich szkół. Nagrodzone w konkursie dzieci otrzymały nagrody książkowe.
Również 25 października w Miejskim Ośrodku Kultury w Uniejowie została otwarta poplenerowa wystawa "Uniejów 2005", zorganizowanym przez Towarzystwo im. E. Osterloffa w Radomsku. Radomszczańskiej publiczności prezentowana była w całości we wrześniu br. Jest to kolejna, 74. wystawa radomszczańskiego Towarzystwa. Można ją oglądać w Uniejowie do końca tego roku.
Beata Anna Symołon
Gazeta Radomszczańska
1.12.2005 r. nr 48 (694)
Kamienica Franciszka Śpiewankiewicza - ul. Krakowska, obecnie nr 33
Kamienica dziadka (1)
Pieniądze na tę nieruchomość i późniejszą budowę kamienicy dziadek składał od lat, a były to - posag, jaki otrzymała żona, i zarobione przez niego pieniądze. O ile ziemia była źródłem żywności, to niskie ceny płodów rolnych i małe areały gospodarstw nie dawały możliwości zebrania gotówki, toteż dziadek szukał dodatkowych źródeł dochodu. Miał dorożkę, a potem powóz, zresztą jako pierwszy w Radomsku, co można by dziś określić, że pracował jako taksówkarz. Zarobione pieniądze lokował w ziemi, tzn. kupował ziemię, którą w stosownym momencie sprzedał, uzyskując żywą gotówkę.
W owych czasach nie było banków, może to i dobrze, ludzie oszczędzali pieniądze, a dopiero kiedy mieli stosowną sumę, brali się za budowę. Tak samo po latach działali moi rodzice. dziadek Franciszek Śpiewankiewicz, według dokumentów, był mieszczaninem rolnym, tzn. żył głównie z uprawy ziemi, jaką posiadał, ale mieszkał w mieście i nie odrabiał pańszczyzny. Zresztą gospodarstwo rolne zlikwidował dopiero w końcu lat 20. Kamienica w owych czasach dawała zysk właścicielowi i pozwalała na dostatnie i bezpieczne życie. Czynsze pokrywały wszelkie wydatki, remont, podatki, tzw. asekurację, stróża itp. i jeszcze zostawała określona suma, stanowiąca zysk właściciela. W okresie XX-lecia międzywojennego z wymienionych wyżej powodów powstało w mieście wiele czynszowych domów i kamienic. Wiele prac związanych z budową dziadek wykonał sam, jak np. lasowanie wapna, zwożenie cegły, piasku i innych materiałów budowlanych, chodziło o maksymalne obniżenie kosztów budowy. Drewno na stolarkę uzyskał, kupując las do wyrębu. Drzewa sam ścinał i zwoził. Po latach jeszcze jego córka, a moja ciotka, roniła łzy, kiedy sobie przypomniała, jak dziadek opierał łom o klatkę piersiową i po nim wciągał chojaki na wóz. Przez to wytworzył mu się w tym miejscu ogromny ropień. Ta sama ciotka miała wówczas 8 lat i stała w tartaku, pilnując, żeby podczas cięcia chojaków na deski po prostu nie kradziono. Drzewo było doskonałe, pamiętam, jak po latach te szerokie deski pachniały jeszcze żywicą.
Widziałam dokument zlecający murowanie domu i sklepień, ale potem zaginął czy został zniszczony, trudno dzisiaj ustalić. Pamiętam, że budowa całości miała kosztować 1.100 rubli, wpłacane sukcesywnie w miarę postępowania budowy. Piwnice sklepione na tzw. tregry - reszta sklepień belkowana, dach kryty papą. Dom w całości podpiwniczony, z piecem do wypieku chleba. Przypominam sobie, że jeszcze w czasie okupacji palono w nim i kilkakrotnie wypiekano chleb, a w 1945 roku schował się w nim - jak go określić - był z republiki azjatyckiej, ale w niemieckim mundurze, jednak znaleziono go tam i został zastrzelony. Budowę kamienicy ukończono w 1913 roku, dom był skanalizowany, tzn. że w każdym mieszkaniu był kran z bieżącą wodą nad zlewem. Najbardziej nowatorskie było jednak rozwiązanie sanitarne, gdzie na piętrze znajdowało się pomieszczenie, niby mała komórka, a w nim sedes spłukiwany wodą. Był to rok 1913. Zbiornik wody znajdował się na strychu i raz w tygodniu ze studni głębinowej na podwórku pompowano do niego wodę, odpływ był do szamba, jakie znajdowało się na podwórku.
Całą posesję zaopatrywała w wodę studnia głębinowa z żeliwną nadbudową składającą się z masywnego ożebrowania i dwóch dużych kół, na jednym była korba pozwalająca na pompowanie i pobieranie wody do wiaderka. Lekkomyślnością mieszkańców było skasowanie tej studni po przymusowym wykupie nieruchomości w 1976 r. Pozbawili się sami źródła zdrowej wody, uzyskując ze sprzedaży żeliwa na złom niewielką kwotę, która prawdopodobnie została przeznaczona na wódkę. Posesja była wprawdzie podłączona do miejskiego wodociągu i kanalizacji po 1945 r., ale studnia głębinowa miała swoje niezaprzeczalne znaczenie zdrowotne i zapewniała bezpieczeństwo na wypadek awarii.
Kamienica, jako pierwsza w Radomsku, posiadała elektryczne oświetlenie. Poza kamienicą pozostały budynki gospodarcze. Jak wspomniałam, dziadek prowadził gospodarstwo rolne do lat 30. Budynki gospodarcze stopniowo przerabiano na pomieszczenia mieszkalne i tak powstała nieruchomość o różnym standardzie wynajmowanych mieszkań i, co za tym idzie, różnym koszcie czynszów. Najdroższe były w kamienicy, niższe w oficynie nadbudowanej na I piętro i przerobionej z obór oraz w domu parterowym od strony ulicy Długiej - Fabianiego z przebudowanej stodoły. Trzeba podkreślić, że główne ulice miasta, jak Krakowska czy Przedborska, miały równoległe ulice towarzyszące - Krakowska - Długą (Fabianiego), Przedborska - Rolną. O ile główne ulice były przystosowane do gęstej zabudowy to ulicami towarzyszącymi zwożono płody rolne i były jakby ulicami dojazdowymi, nie blokując ruchu na głównych traktach.
Nieruchomość płonęła dwukrotnie. Pierwszy raz w czasie pierwszej wojny światowej budynki gospodarcze i wówczas głównie ratowano inwentarz żywy. Po raz drugi, w 1938 roku zimą, spłonął dach, prawdopodobnie od pękniętego komina. Zamieniono wówczas dach kryty papą na pokrycie blachą. W zasadzie pożar jest tragedią, ale nie mogę się powstrzymać od przytoczenia faktu, jaki miał miejsce w trakcie akcji gaśniczej, a który wskazywał na zupełną dezorientację mieszkańców, a właściwie jednego mieszkańca. Gosposia p. Garbca, naczelnika poczty w Radomsku, postanowiła ratować porcelanową zastawę stołową, zrzucając ją przez balkon z II piętra wprost na głowy zgromadzonych gapiów. Natłukła tego co niemiara zanim zdołano ją ściągnąć z tego balkonu. Pamiętam spadające płaty płonącej papy z dachu, migające przed oknami naszego mieszkania na I piętrze, na szczęście gruba warstwa śniegu zapobiegła zapaleniu się drewnianego domu przylegającego do kamienicy. Był i niebezpieczny moment. Do naszego mieszkania znoszono ubrania od tego p. Garbca, gdzie jeden pokój wynajmował p. Sadowski, pracownik nadleśnictwa i okazało się, że w kieszeni pelisy był rewolwer, który wyciągnął mój brat, zaczął przy nim majstrować. W porę wszedł ojciec i odebrał broń. Pożar ugaszono, ale dach spłonął w całości, a mieszkania II piętra były zalane wodą, która natychmiast zamarzła. Święta były smutne z wiadomych względów. Wojna zastała dom pokryty nowym dachem, dopiero po wielu latach ponownie dach pokryto papą na podłożu blachy.
Ubolewam, że w roku 1945 oddano książkę meldunkową do Urzędu Miasta na żądanie władz, byli tam wpisani lokatorzy od początku istnienia tego domu. Oczywiście książka została zniszczona, jak wiele dokumentów o znacznie większej wartości, które palono, a resztki fruwały po mieście. Następnych meldunków dokonywano w małym 16-kartkowym zeszycie.
Informacje o pierwszych lokatorach mam fragmentaryczne i pochodzą one od rodziny. Dokładniejsze informacje mam z okresu dzieciństwa, kiedy już sama mogłam zapamiętać.
W czasie I wojny światowej w posesji stacjonowali polscy żołnierze, maturzyści, studenci, malowane dzieci, piękni, przystojni. Dwóch zmarło prawdopodobnie na zapalenie płuc. Kiedy powiedzieli, że czują się źle, koledzy wymyli ich pod studnią, a im się pogorszyło i zmarli. Pamiętam fotografię, jaka pozostała w zbiorach rodzinnych, trzech przystojnych ułanów opartych na szablach, był to hr. Denhoff, Cieszkowski i zdaje się Wójcicki. Wieczorami przychodzili porozmawiać do dziadków. Jeden z nich zakochał się w mojej ciotce Werze i powiedział, że jak przeżyje wojnę to po nią przyjedzie, ale ciotka go nie chciała. Stacjonowali też Węgrzy, być może w wojsku austriackim, z którymi nie można było się porozumieć, na wszystko odpowiadali "nem tudom" - nie rozumiem, co z czasem moja ciotka Pola zmieniła na "nemtuda" i kiedy ktoś czegoś nie rozumiał, pukała się w czoło i mówiła "nemtuda".
Parę koni dziadek schował w kamienicy w mieszkaniu na I piętrze, żeby je ustrzec przed rekwizycją. Wejść weszły, kopyta miały owinięte szmatami, ale były duże trudności z ich sprowadzeniem. Jedną parę z wozem zarekwirowali Austriacy zostawiając kwit. Pamiętam ten dokument zaopatrzony ich orłem. Dochował się do II wojny światowej, dopiero później zaginął. Pamiętam, że babcia, kiedy była wściekła na władze po 45 roku, brała go i szła do "magistratu", żądając zapłaty za wóz i parę koni, oczywiście kończyło się na tłumaczeniu, że to sprawa Austriaków i Polska Ludowa nie odpowiada za to.
cdn
Zofia Gzik TOnZ
W akcie notarialnym czytamy - Repertorium N. 1181 - dnia 18/29 grudnia 1904 r. przede mną Feliksem Myślińskim notariuszem w Noworadomsku zamieszkałym i biuro swoje posiadającym w powiatowym mieście Noworadomsku Piotrkowskiej Gubernii w domu pod nr 269 w biurze moim w obecności osobiście mi znanych i zdolnych do czynności prawnych świadków mieszkańców tegoż miasta Noworadomska Izraela-Gersza Tencera syna Lejzera i Józefa Tłuchowskiego syna Ignacego stawili się osobiście mi znani i zdolni do czynności prawnych 1. Ignacy Loszek, syn Marcina i 2. Franciszek, syn Kazimierza i Marianna, córka Wawrzyńca z domu Szczygłowska, małżonkowie Śpiewankiewicz. Żona działająca w obecności i za zgodą swojego męża. Wszyscy zamieszkali w powiatowym mieście Noworadomsku, którzy zawarli akt następującej treści.
Po udowodnieniu stosownymi dokumentami prawa własności tenże Ignacy Loszek sprzedaje małżonkom Śpiewankiewiczom za sumę 800 rubli nieruchomość położoną w powiatowym mieście Noworadomsku, obecnie oznaczoną numerem policyjnym 142 rozpościerającą się od ul. Krakowskiej do ulicy Długiej, sąsiadującą z nieruchomościami Kazimierza Śpiewankiewicza z jednej strony i Wolnickiego z drugiej strony, oraz że nieruchomość ta składająca się z placu i znajdującego się na nim drewnianego domu mieszkalnego o dwóch częściach z sieniami, dwóch szop i ogrodzenia ze wszystkimi przysługującymi jej prawami i w ogóle ze wszystkim tym co do tej nieruchomości należy i ją stanowi wraz z sadem oraz kamieniami.
W Przedborzu mieszka i tworzy Krzysztof Politowski - rzeźbiarz odkrywający tajemnicze życie zamknięte w drewnianych pniach i gałęziach. Artysta jest członkiem Stowarzyszenia Ars Populi, wielokrotnym laureatem konkursów na rzeźbę ludową i żydowską, odznaczony tytułem "Mistrza dłuta". Corocznie bierze udział w Forum Twórców Ludowych, organizowanym przez marszałka województwa łódzkiego, Łódzki Dom Kultury i Ars Populi, oraz w Regionalnych Targach Turystycznych "Na styku kultur". Jego rzeźby prezentowane były na wystawach w Łodzi, Radomsku, Przedborzu. Posiada stałą ekspozycję rzeźb w sali judaików Muzeum Ludowego Ziemi Przedborskiej oraz w Galerii Sztuki Ludowej w Krzętowie.
Tajemnice drewnianych pni
Zarówno tradycja rodzinna, jak i nasycenie rejonu Przedborza rzeźbiarzami ludowymi w jakiś sposób zwiększały prawdopodobieństwo sięgnięcia przez Politowskiego po kawałek drewna. Ale dopiero indywidualne doświadczenie zadecydowało o narodzinach tej pasji. W 1982 roku pan Krzysztof znalazł kawałek jarzębinowej gałęzi i długo trzymając ją w dłoniach, powoli zaczął rozumieć, iż każdy kawałek drewna kryje w sobie tajemnice i że rola rzeźbiarza sprowadza się zasadniczo tylko do próby - mniej lub bardziej umiejętnego - jej odsłonięcia. Odtąd próbuje wyczuć rytm pni, dynamikę przyrostów, kształty ukrytych pod zewnętrznymi warstwami postaci. Stąd ogromna różnorodność, przestrzenne rozwibrowanie i niezwykła harmonia lipowych i klonowych rzeźb. "Wsłuchiwanie się" w drewno ułatwia rzeźbiarzowi jego spokój i wewnętrzne wyciszenie oraz szacunek dla zastanej rzeczywistości. To dzięki temu prace Politowskiego szczelnie wypełniają wnętrze starej żydowskiej piekarni, która jest jego prywatnym mieszkaniem. Ścienne nisze, służące niegdyś do układania bochenków chleba, teraz wydają się być nierozerwalnie złączone z nowymi drewnianymi mieszkańcami. To także jedna z przyczyn, dla których artysta niechętnie rozstaje się, choćby na krótko, ze swoimi pracami.
***
Matka z małym bobrem przesuwa się bezszelestnie wzdłuż powalonego pnia. Maleństwo przystanęło na chwilę na bocznym wydrążonym konarze. Linie sierści pokrywają się idealnie z układem osnowy drewna, dzięki czemu zwierzęta zdają się być na zawsze wtopione w strukturę drewna. Wszystko stanowi integralną całość. Innym, bardziej metaforycznym przykładem integracji jest człowiek-drzewo, na którego ramionach-konarach przysiadły ptaki, a schronienia pod nogą-korzeniem szuka niedźwiedź.
Najbardziej niezwykłe w dorobku Politowskiego są duże rzeźby i płaskorzeźby o ekspresyjnej dynamice i niemal secesyjnie zawirowanej linii. Ich tematyka jest w zasadzie sprawą marginalną. Istotne są uczucia i te wyrażone, i te budzone u odbiorców. Półpostać odchylona z bólu ku tyłowi. Rozpostarte ramiona krzyczą. Napięte mięśnie, żyły, włosy gałęzie rzeźbiły latami. Kłębiące się fragmenty ludzkich ciał. Tłum o zwielokrotnionej sile perswazji. Dobro i zło zespolone w jedność. Trudno wskazać granice, gdzie kończy się postać Chrystusa, a zaczyna diabła.
Płaskorzeźba chłopa z babą siedzącą mu na ramionach. On został zredukowany do pochylonej i zasmuconej głowy - grube rysy, wypukłe policzki, sercowato zakończony nos, ogromne prawe ucho. Ciężar życia, losu, kobiety mocno odcisnął się na tym obliczu. Nogi baby obute w kierpce szczelnie otulają jego szyję. Ręce opiera mocno na jego głowie. Swobodnie na jej ciele układa się bluzka, zwisają wisior i kolczyki. Podobnie jak chłopa, cechują ją grube chłopskie rysy. Rozgadana patrzy w bok, nie zauważa zmęczenia mężczyzny, kwitnie w swej urodzie i wygodzie.
Skulony, spięty, zmęczony życiem człowiek, zasłania się przed atakiem nieznanego jedynie ogromną dłonią rozpostartą nad głową. Lecz właśnie ta otwartość jeszcze bardziej potęguje wrażenie bezsilności postaci. Taką samą sytuację bezradności zupełnie inaczej przeżywa kobieta (dziecko?). Szuka ona wsparcia nie we własnej, ale obcej, mającej mocne oparcie w strukturze cokołu, dłoni. Kobieta przytula głowę i lewą rękę do opiekuńczej dłoni Boga. To gest przepojony ufnością i wiarą w nadprzyrodzoną siłę.
***
Moc kobiet jest przejawem ich dojrzałości. Lekkie, zwiewne, dynamiczne i niefrasobliwe są tylko postacie z młodzieńczych rzeźb Politowskiego: błękitny fruwający motyl, dziewczyna ubijająca nogami kapustę w beczce czy leżąca w pełnej krasie swojego młodego ciała ze zgiętymi ku górze nogami. Kobiety dojrzałe są spokojniejsze, świadome swej wartości i siły. Maria klęczy u żłóbka urzeczona zapachem czerwonego kwiatu. Największa powierzona jej misja wypełniła się, teraz przyjemność sprawia jej każdy przejaw codzienności. Podstarzała elegantka, z opaską we włosach, wisiorkiem i przyczernionymi oczyma, stara się przekonać świat o wartości swej gasnącej urody. Jednak przede wszystkim źródłem kobiecej siły jest mądrość, zrozumienie dla przemienności czy nawet równoczesności występowania w życiu dobra i zła (diabeł i anioł w jednej postaci), okresów rozwoju i wyciszenia (podwójna postać statyczna i tańcząca), umiejętności szukania wsparcia u Boga i ludzi (kobieta i mężczyzna mający jedną parę wspólnych pracowitych dłoni)...
Mężczyźni rzeźbieni przez Politowskiego przez cały czas są barwni, efektowni, zaaferowani własnymi pasjami. W niszach ściennych poukrywali się kolorowi ułani, rycerze, Chińczycy, pijacy, stojący na własnych wąsach uliczni eleganci... Przestrzeń wypełnia muzyka drewnianej kapeli. Niewidomy skrzypek w meloniku przygotowuje struny swojego instrumentu. Na skrzypcach gra także stary gruby Żyd. Pasterz, w brązowo-czarnym odzieniu, gra na fujarce. Elegancki cylinder podkreśla jego artystyczną fantazję. Jeden z członków żydowskiej kapeli jest tak okazały, że mógłby zastąpić ją całą. Napięte, podkurczone nogi innych mężczyzn sygnalizują, że koncert rozpocznie się wkrótce.
***
Tak jak przestrzeń mieszkania, tak cała twórczość przedborskiego artysty rozpięta jest między sacrum a profanum, między zwielokrotnionym Chrystusem frasobliwym a czarnymi diabełkami, których moc nie daje się jednak porównać z boską siłą. Chrystus ukryty w wydrążonym pniu w samotności pragnie przeżyć swój ból i poniżenie, w samotnej modlitwie przygotowuje się na ostatnią krzyżową drogę. Chrystusa w przydrożnej kapliczce otula daszek grzyba. Nawet to, co chwilowe i nietrwałe, może stanowić schronienie dla wartości wiecznotrwałych. Chrystus, którego ciało jest równocześnie jego krzyżem. Czuć ogromne cierpienie białych włókien ciała. Diabełki tańczą zawieszone w ukośnych pozach. Zawirowały ich miotły, widły, ogony i rogi. Duża diabla twarz świeci w ciemności otwartymi oczyma. Diabeł potrafi także mocno stać wczepiony w skałę szponiastymi pazurami. Jego czarno-czerwony fraczek doskonale harmonizuje z kruczoczarną czupryną. Diabelskie postacie są stale powracającym, niespokojnym refrenem w harmonii boskiego porządku.
Beata Anna Symołon
Gazeta Radomszczańska
Kamienica Franciszka Śpiewankiewicza - ul. Krakowska, obecnie nr 33
Kamienica dziadka (2)
Wynajem lokali obejmował kamienicę, pozostałe budynki służyły działalności gospodarczej do lat 30., kiedy przerobiono je na mieszkalne, o czym pisałam wcześniej.
Przypominam sobie, że na II piętrze w trzech pokojach mieszkał komornik Bugajski, miał syna, którego gosposia tytułowała paniczem. Robiono jakieś nalewki na alkoholu, a pozostałymi wiśniami częstowano dzieci, które się dokładnie upijały, do czasu kiedy zabroniono im korzystania z tego poczęstunku. Po przeciwnej stronie mieszkała jakaś panna Marysia związana z dr. Rehanem, gdzie często odbywały się libacje. Najciekawsi lokatorzy mieszkali na I piętrze, a mianowicie w pokoju z kuchnią rodzina Godlewskich, przybyła, jak się wówczas mówiło, ze wschodu, a dokładnie z Wołynia. Wspomnienia ich córki, p. Anny Kryszczyńskiej, które udało mi się spisać, stanowią wyjątkowo barwną opowieść i będę chciała po opracowaniu osobno je przedstawić. Rodzina Godlewskich była wyjątkowo patriotyczna i pełna współczucia dla ludzi. Co czwartek odwiedzał ich Maniek Ruła, przychodził na kapuśniak. Otrzymywał miskę kapuśniaku, pajdę chleba i siedząc na schodach, zjadał. Trzeba tu wyjaśnić, że z domu Godlewskich nikt nie odszedł głodny, dla każdego był talerz zupy i kromka chleba, wszystkich sadzano w kuchni przy stole, tylko Maniuś wolał jeść na klatce schodowej. W jednej izbie z kaflową kuchnią, z wejściem z klatki schodowej, mieszkała córka Godlewskich z mężem, państwo Kryszczyńscy. Musieli być bardzo uczuciowo związani, według opowiadań mojej mamy, kiedy rano wychodzili do pracy, co stopień zeszli, to się całowali. Ona była nauczycielką, on urzędnikiem. Z rodziną Kryszczyńskich, oddzielone zamkniętymi drzwiami, graniczyło dwupokojowe mieszkanie urzędnika akcyzy Otockiego lub Ochockiego. Tu, do zrozumienia dalszej opowieści, muszę uzupełnić, że w dużej piwnicy od frontu budynku Kulak miał wytwórnię wód gazowanych i myjnię butelek. Otóż między innymi pracownicą była tam młoda ładna dziewczyna z obfitymi jasnymi włosami. Z nią miał romans tenże p. Otocki czy Ochocki. Po jakimś czasie panna przyniosła niemowlę, chłopca, informując, że to jest jego syn. Jak przystało na porządnego człowieka, ożenił się, a wtedy po dwóch tygodniach przyszła stróżka z innego domu, odebrać swoje dziecko, pożyczone do zdobycia męża. dziecka nie było, ale żona została. Przez lata zamieszkiwania u dziadka nic się nie urodziło.
Nie wiadomo, dlaczego ta kobieta pałała jakąś niewytłumaczalną niechęcią do pp. Kryszczyńskich, co znajdowało wyraz w licznych ekscesach, jak np. w czasie nieobecności męża siadała z matką w graniczącym z Kryszczyńskimi pokoju, wiązała sznurkiem dwa krzesła i z matką przeciągała je od ściany do ściany, powodując ogromny hałas. Matka jej mieszkała z nimi i pełniła obowiązki gosposi i służącej, zresztą tak była przez nią traktowana. Jakby tego jeszcze było mało, następnym obiektem ataku stała kotka Mila. Ta złośliwa kobieta zawiadomiła policję, że kot jest wściekły i atakuje ludzi. Kiedy kotka wychodziła na klatkę schodową, rzucała w nią pacynami węgla. Kot znalazł wyjście z sytuacji. czekał, jak ktoś będzie wchodził, wskakiwał mu na ramię i na wysokości mieszkania zeskakiwał, miauczeniem wzywając do otworzenia drzwi. Pani Kryszczyńska przy policjancie podała kotkowi wodę na spodeczku, którą ten chętnie wypił. Następnym wybrykiem było wrzucanie pluskiew do pokoju, a mianowicie kiedyś używano dużych kluczy, a między mieszkaniami były drzwi i pani Kryszczyńska zauważyła, że przez dziurkę od klucza wsuwa się rolka papieru, a po chwili wypada z niej pluskwa, po prostu wdmuchnęła ją. Wyjaśniło się, skąd nagle zaczęły się w pomieszczeniu pojawiać pluskwy. Ukoronowaniem jej wybryków było wylanie zawartości nocnika przez próg, ale ponieważ był po jej stronie, zawartość nie przedostała się do państwa Kryszczyńskich, tylko rozlała w jej pokoju. Wezwała policję, że zanieczyszcza się jej mieszkanie. Policjant obejrzał miejsce, wszedł do pokoju państwa Kryszczyńskich i stwierdził, że aby płyn przelał się przez próg, musiałoby u państwa Kryszczyńskich być go powyżej kostek, a tam było sucho. Zrozumiał, że sama wzywająca policję wylała zawartość nocnika, zalewając niestety swój pokój.
Była wyjątkowo agresywną osobą. Kiedyś rzuciła się na dziadka na klatce schodowej i uderzyła go w twarz. Dziadek chwycił ją za włosy i przerażony stwierdził, że cały "skalp" został mu w ręku, dopiero po chwili zrozumiał, że nie zerwał jej włosów z głowy, ale że ściągnął jej perukę. Po jakimś czasie wyprowadzili się i lokatorzy odetchnęli z ulgą. Mąż zdawał sobie sprawę z jej ekscesów i często pytał sąsiadów, czy żona dokuczała pod jego nieobecność, i za każdym razem przepraszał pokrzywdzonych.
Na parterze mieszkali dziadkowie. Były jeszcze piwnice, gdzie od podwórka utworzono pokój z kuchnią - z podłogami, piecem i kaflową kuchnią. Okna były ponad ziemią, tam mieszkała wielodzietna rodzina Bobrasów, która zachowywała się poprawnie, nie sprawiając kłopotów nikomu.
Po latach zmienił się przekrój lokatorów, przybyło mieszkań po przeróbce budynków gospodarczych na mieszkalne i tych już nie pamiętam. Znowu, zaczynając od kamienicy po lewej stronie, trzy pokoje zajmowała rodzina Garbców. Spokojni byli, nie wadzili nikomu. Po przeciwnej stronie pokój z kuchnią zajmowała akuszerka Stanisława Kapicowa. Szkołę ukończyła w Petersburgu. Mieszkała sama, córkę miała jedną, która mieszkała i pracowała z mężem, jak to się wówczas mówiło, na Kresach, byli nauczycielami, a na pewno córka. Mieli jedno dziecko - syna. W czasie okupacji, kiedy zaczęły się rzezie Polaków na Wschodzie, pani Kapicowa otrzymała informację, że córka i rodzina zostali zamordowani. Po pewnym czasie przyszła druga wiadomość, że zginęła córka z mężem, ale wnuczek ocalał, żeby przyjechała po niego. Była już okupacja, otrzymała od Niemców pozwolenie na wyjazd i przywiozła siedmio- może ośmioletniego chłopca. Był średniego wzrostu o śniadej cerze i krótko przystrzyżonych czarnych włosach. O jego tragedii dowiedziałam się później, a początkowo bawiło nas, kiedy go straszyliśmy, a on się trząsł. Okazało się, że oboje jego rodziców zarąbano siekierami, a dziecko, wiedzione instynktem samozachowawczym, kiedy przyszli oprawcy, schowało się pod łóżko. Dlatego przeżył. Widział mord swoich rodziców, zrozumiałe, że tak reagował na nasze niecne zaczepki. Potem już go nie straszyliśmy, ale i tak mało wychodził na podwórko, a jeżeli już wyszedł, to trzymał się od nas z daleka.
Na I piętrze nad bramą, po Godlewskich, mieszkałam ja z rodzicami, po przeciwnej stronie, w trzech pokojach, mieszkała rodzina Pohlów, matka z synem, w jednym z pokojów wychodzących na klatkę schodową, powiedzmy po Kryszczyńskich, wyrabiał siatki - tam były maszyny.
Na parterze od podwórka pokój z kuchnią zajmowali dziadkowie, od frontu samotna starsza kobieta Opatowiecka, która, jak się mówiło, miała dwóch stołowników, tzn. mieszkali w pokoju, ona gotowała, prała, jakby była gosposią. Tu zdarzyła się kiedyś zabawna sytuacja. Obecnie jest to problem nieznany, a mianowicie cerowanie skarpet, co było domeną babć. Żeby sobie ułatwić, kupiła na rynku cudowny klej do naklejania łat i już w czasie prania wszystkie łaty odeszły i pływały po balii.
Policjanci pewno byli w tajnej policji, nigdy nie widziałam ich w mundurze, jeden to Ulański, drugi to Goździk czy podobne nazwisko. Po okupacji ich nie widziałam. Po wyprowadzeniu się Bobrasów nikt tam więcej nie mieszkał, wynajmowano natomiast pojedynczą piwnicę z frontowym wyjściem. Mieszkała tam rodzina Tepersztajnów z synem Chasklem i córką Ryfką, moją koleżanką. Wyprowadzili się na dwa tygodnie przed wybuchem wojny do sutereny, pokoju z kuchnią, w rogowej kamienicy ulic Krakowskiej i Wyszyńskiego, gdzie teraz jest apteka. Stara Tepersztajnowa miała jakieś złe przeczucia i odwiedzając dziadków powtarzała, że czuje się źle w nowym mieszkaniu, żałowała, że się wyprowadziła. Przyszłość miała wykazać, że jej obawy były słuszne. W 1939 r. bomba uderzyła w dom, Chaskiel poparzony wyszedł spod gruzów, był na schodach wyjściowych, pozostali zginęli. W czasie odgruzowania stwierdzono, że piwnica wytrzymała napór gruzu i matka się po prostu udusiła, Ryfka i ojciec zostali zabici przez gruzy. Los oszczędził im getta, rozstrzału na kirkucie czy obozu koncentracyjnego, chociaż nigdy nie wiadomo, a może jednak ktoś by z nich przeżył? Pamiętam, że Chaskiel bardzo rozpaczał, że nie rozkopał gruzów i nie szukał rodziny, ale sam był poparzony, wołał, ale nikt się nie odzywał i uznał ich za zmarłych.
Niższy standard miały mieszkania adaptowane, ale były tańsze. W oficynie na parterze z jednej strony w pojedynczej izbie mieszkała matka Tepersztajnowa z synem, który miał przykurczoną jedną nogę w stawie kolanowym - Ciesielska. Nosiła rudą perukę. Zostali zabrani do getta. Nie znam ich dalszych losów. Na parterze mieszkała rodzina Chodaków, pracownik poczty, żona zawodowo nie pracowała. W parterowym domku od ulicy Długiej - Fabianiego mieszkała rodzina Hartowiczów - ojciec, matka, dorastający syn i wnuczek Irek Miller. Pan Hartowicz umarł w czasie okupacji, żona była na granicy dewocji, a dla wnuczka był klęcznik, na którym musiał się modlić, kiedy coś przeskrobał. Wtedy my, dzieci, chodziliśmy za okno, a było dość niskie, stroiliśmy miny, pokazywaliśmy język, staraliśmy się go rozśmieszyć, co bardzo denerwowało babkę, kiedy się śmiał i dokładała mu modłów, wtedy płakał, a nas cieszyło osiągnięcie celu. Od podwórka w pokoju z kuchnią mieszkała p. Dłytkowa, wdowa z dwójką dzieci, i stołował się pracownik firmy Bata, z którym wiązała nadzieje na przyszłość, ale wydaje mi się, że nic z tego nie wyszło. W przylegającej do mieszkania jednej izbie, ale z drewnianą przybudówką we wjeździe, mieszkała trzyosobowa rodzina. Dochodziło w tej rodzinie do częstych awantur, które wywoływał zaglądający do kieliszka ojciec. Ojciec bił żonę, ona biła syna, a syn bił psa. Lokatorzy interweniowali, ale bez większego skutku. Nie miał stałego zajęcia, grał w 3 karty na rynku, niejednokrotnie zdarzało się, że przybiegała gospodyni z płaczem i krzykiem, bo przegrał pieniądze ze sprzedanej krowy. Po wybuchu wojny wyjechali, ale on wrócił po 45 roku, wypasiony, z czerwoną twarzą, że przeżył obóz koncentracyjny i chciał odwiedzić gospodynię. Babcia o mało nie zemdlała. Nie będę podawać nazwiska, aczkolwiek doskonale je pamiętam, bo nie widziałam dotąd powracającego więźnia z obozu koncentracyjnego w stanie tak kwitnącego zdrowia, chyba że był kapo, a to byłoby do niego podobne.
Zakończę swoje wspomnienia na czasach wybuchu wojny, ponieważ opisywanie dalszych mieszkańców tej posesji zajęłoby dużo miejsca. Wspomnę tylko, że kamienica w czasie okupacji była niemieckimi koszarami, a potem zasiedlona przez kwaterunek, część z nich mieszka do dzisiaj, ale ile krzywdy wyrządzili moim dziadkom, nie da się opisać. Powtórzę tylko słowa mojej babci, kiedy niektórzy jak szczury przychodzili pojedynczo ją przeprosić. "Jeżeli Pan Bóg wam przebaczy, ja też wam przebaczam" - mówiła.
Zofia Gzik
TOnZ
Gazeta Radomszczańska
15.12.2005 r. nr 50 (698)
W rocznicę wprowadzenia stanu wojennego
Niedośpielin
Zastrzelony w Wujku
W minioną niedzielę, 11 grudnia, w Niedośpielinie - rodzinnej miejscowości Andrzeja Pełki, 19-letniego górnika zastrzelonego 24 lata temu w kopalni Wujek, odbyły się uroczystości przypominające tragiczne wydarzenia pierwszych dni stanu wojennego wprowadzonego dla zdławienia "Solidarności".
Uroczystości rozpoczęły się w drewnianym zabytkowym kościele. Przy ołtarzu stanęły poczty sztandarowe radomszczańskiej "Solidarności" i, jak zwykle, kopalni Wujek - ze sztandarem ze Śląska przyjechali górnicy w świątecznych mundurach. Zanim rozpoczęła się Msza św., wszyscy zebrani w kościele wysłuchali wiersza autorstwa Ryszarda Urbaniaka i w jego wykonaniu, mówiącego o dramatycznym czasie walki o niepodległość Polski.
O walce tej i jej bohaterach na przestrzeni wieków mówił też w swojej homilii ks. Gabriel Orzeszyna sprawujący Eucharystię. Przypomniał m.in. postacie Traugutta i Piłsudskiego, Mickiewicza i Sienkiewicza, Matejki i Grottgera. Wzruszająco brzmiały pieśni wykonywane podczas mszy przez chór "Corda Cordis", prowadzony przez Felicję Sadek z parafii Najświętszego Serca Jezusowego w Radomsku. Po zakończeniu mszy wszyscy zebrani odśpiewali zaintonowane przez organistę Jana Kucałę hymny "Boże, coś Polskę", "Mazurek Dąbrowskiego" i pieśń "Ojczyzno ma".
W podniosłym patriotycznym nastroju uczestnicy Mszy św. przeszli z kościoła na cmentarz, gdzie na grobie Andrzeja Pełki i jego matki Henryki złożono biało-czerwone wieńce i wiązanki, zapalono znicze. Z krótkim przemówieniem wystąpił poseł na sejm Krzysztof Maciejewski (PiS).
Wyraził przekonanie, że nowy rząd doprowadzi do wykrycia i ukarania winnych śmierci 9 niewinnych górników w kopalni Wujek. Głos zabrał też wójt gminy Wielgomłyny Bogdan Witaszczyk. Dziękując przybyłym za udział w uroczystości, zaprosił wszystkich na spotkanie z górnikami i rodziną Andrzeja Pełki.
Uroczystości zakończyły się w szkolnej hali sportowej w Wielgomłynach wzruszającym programem patriotyczno-religijnym w wykonaniu radomszczańskiej grupy poetyckiej "Ponad" i chóru "Corda Cordis". W przedstawieniu prezentowany był własny dorobek członków grupy "Ponad", przeplatany śpiewem chóru i adekwatnymi do tej tematyki fragmentami przemówień Ojca Świętego Jana Pawła II. W całość pięknie wkomponowały się utwory Jacka Kaczmarskiego w wykonaniu Piotra Kostrzewskiego.
(m)
W 24. rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego w Radomsku odprawiono uroczystą Mszę Świętą w kolegiacie św. Lamberta, w Miejskim Domu Kultury program "Pamiętamy" przedstawiła młodzież z Bursy Szkolnej, otwarto również okolicznościowe wystawy w MDK i Muzeum Regionalnym.
Pamiętamy...
Obchodzona w sierpniu 25. rocznica powstania "Solidarności" chociaż na chwilę przypomniała Polakom o przełomowych dla historii naszego kraju wydarzeniach początku lat 80. Okazuje się jednak, że ponad połowa Polaków nie zna daty wprowadzenia stanu wojennego. Wskazują na to badania przeprowadzone tuż przed 24. rocznicą jego ogłoszenia.
To już 24 lata
Stan wojenny wprowadzono w Polsce w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. Zaczęły się aresztowania, internowania członków "Solidarności", w tym również Lecha Wałęsy. Dla przeciętnego Polaka stan wojenny oznaczał zamknięcie granic, wprowadzenie godziny milicyjnej, cenzurę korespondencji, rozmów telefonicznych. Przestała ukazywać się większość gazet. Władze PRL zakazały strajków, zgromadzeń.
Przeciw łamaniu podstawowych swobód obywatelskich zaczęła protestować "Solidarność", rozpoczęły się strajki okupacyjne, w tym ten najbardziej krwawy - w kopalni Wujek, spacyfikowanej przez milicjantów i ZOMO. Zginęło tam 9 górników. Lojalne władzy sądy surowo karały osoby podejrzewane o działalność opozycyjną. Jak podają statystyki, aresztowano wówczas 3548 osób. Stan wojenny zawieszono w grudniu 1982 r. Sejm PRL zniósł go w lipcu 1983 r. Co roku przed domem gen. Wojciecha Jaruzelskiego w kolejne rocznice wybuchu stanu wojennego gromadzą się zwolennicy i przeciwnicy jego wprowadzenia. Ci ostatni trzymają zdjęcia osób zamordowanych, palą świeczki, niosą transparenty i flagi.
Rocznica w Radomsku
Głównym punktem obchodów rocznicy w Radomsku była uroczysta Msza Święta odprawiona w kolegiacie św. Lamberta o godz. 18.00. Przed nią i po niej w Miejskim Domu Kultury można było wziąć udział w Niekonwencjonalnym Spotkaniu ze Współczesną Historią Polski. Jednym z jego elementów była Krótka Lekcja Historii, którą poprowadził Sławomir Gawlik z Muzeum Regionalnego w Radomsku. Mówił o historii "Solidarności", okolicznościach wprowadzenia stanu wojennego. Mówił o radomszczanach działających w "Solidarności" w latach 80., pokazywał również zdjęcia Radomska z tego okresu. Młodzież z Bursy Szkolnej nr 1 przedstawiła montaż słowno-muzyczny "Pamiętamy". Teksty okresu stanu wojennego przeplatano m.in. pieśniami barda "Solidarności" Jacka Kaczmarskiego, z głośników rozbrzmiewały kojarzone nieodłącznie z "Solidarnością" "Mury", "Obława".
W holu Miejskiego Domu Kultury i areszcie Muzeum Regionalnego przygotowano okolicznościowe wystawy nawiązujące do grudnia 1981 r. Wycinki prasowe, zdjęcia, ulotki i inne pamiątki można jeszcze oglądać w muzeum.
(jd)
Pojęcie przestępstwa
Wydawałoby się, iż przestępstwo ma tylko jedno imię. Ale tak nie jest. Jak się okazuje, w systemie, który podobno skończył się w naszym kraju, mieście, wsi i przysiółku, przestępstwem mogło być czytanie książki bez "debitu" (wydawane poza cenzurą). Przestępstwem również mogło być posiadanie maszyny do pisania, na której być może pisano rzeczy przestępcze, tudzież przestępstwem mogło być posiadanie taśmy magnetofonowej. W celu zaś znalezienia i ukarania przestępczych działań, chłopcy z SB robili przeszukania naszych mieszkań, jak to robiło gestapo kilkadziesiąt lat wcześniej.
Wspominając swoją młodość, która akurat przypadła na komunę, muszę powiedzieć, iż generalnie przestępstwem było to, co partia przewodniczka (mowa tu o PZPR) uważała akurat w tym czasie za przestępstwo. Na potwierdzenie tych miniwywodów dołączam pismo skierowane przez prokuratora do mnie jako zaczynającego raczkować w Krakowie pisarza. A zarazem zaczynającego walkę z komuną studenta, na dwa lata przed powstaniem "Solidarności" (operetkową walkę w gruncie rzeczy, bo prowadzoną słowem, ale właśnie słowa prawdy czerwoni się najbardziej bali, gdyż ono może prowadzić do czynu). I niech to będzie specyficznym memento i nawiązaniem do niedawno skromnie obchodzonych uroczystości związanych z 24. rocznicą wprowadzenia stanu wojennego, jak i formą uczczenia 25-lecia powstania Niezależnego Zrzeszenia Studentów.
Stefan Szczygłowski
Harcerskie świętowanie
Ogólnopolski Harcerski Festiwal Artystyczny OPAL liczy sobie już dwadzieścia lat. W ostatni weekend Miejski Dom Kultury tętnił prawdziwym, harcerskim i artystycznym życiem. Przypomnijmy, że patronem medialnym festiwalu była Gazeta Radomszczańska.
Co roku harcerze z Hufca Radomsko organizują festiwal artystyczny OPAL. Po całym roku ciężkiej pracy w drużynach i zastępach przychodzi czas na wspólną zabawę, a także artystyczną rywalizację w kilku kategoriach.
Konkursowe przesłuchania
Przesłuchania w konkursie piosenki odbywały się przez dwa dni: czwartek 8 i w piątek 9 grudnia. Chętnych do spróbowania swoich sił na scenie nie brakowało. Jak zwykle uczestnicy startowali w trzech kategoriach: zuchy, harcerze i harcerze starsi oraz wędrownicy. OPAL to nie tylko piosenka. Był więc także konkurs recytatorski, konkurs plastyczny pod hasłem "Szara rzeczywistość - polubić czy zmienić?", fotograficzny, zatytułowany "W życiu ważne są tylko chwile", oraz na bajkę dla najmłodszych, opowiadanie dla starszych i esej, reportaż, felieton dla najstarszych harcerzy. W każdym rywalizacja była ostra, ale przyjacielska.
Konkurs laureatów
Konkurs laureatów tradycyjnie odbył się w sobotę 10 grudnia. Kiedyś na scenie prezentowali się zdobywcy miejsc i wyróżnień. Od niedawna formuła jest inna. Do końca nie wiadomo, kto zwyciężył. Harcerze śpiewają na dużej scenie przed pełną widownią, a wyniki obrad jury i nagrody wręczane są na koniec. Napięcie wyczuwalnie rośnie z każdą chwilą.
Ważna jest sceneria, w jakiej odbywa się konkurs finałowy. Co roku jest ona inna. Była już między innymi wioska indiańska, dwór rzymskiego cesarza czy wioska góralska. W tym roku widzowie zostali zaproszeni do w pełni profesjonalnego studia telewizyjnego, z którego nadawano opalowe wiadomości. Była profesjonalna czołówka, przekazy z widowni na żywo, a w role telewizyjnych prezenterów wcielili się Joanna Kina i Marek Rząsowski. Sam koncert prowadził Paweł Zatoń, który zapowiadał kolejnych wykonawców.
W przerwach między występami można było obejrzeć film o 20 latach Opalu, który został owacyjnie przyjęty, zwłaszcza gdy na archiwalnych nagraniach pojawiał się ktoś o kilka lub kilkanaście lat młodszy. Można też było przyjrzeć się festiwalowej kuchni, czyli nagraniom z przygotowań do tegorocznej imprezy.
Czas na nagrody
I wreszcie przyszedł długo oczekiwany moment - ogłoszenie wyników.
Zdobywca I miejsca w najstarszej kategorii, Maciej Psiuk, długo nie mógł uwierzyć w to, że okazał się być najlepszym. Po zejściu ze sceny zbierał gratulacje i z niedowierzaniem wpatrywał się w dyplom ze swoim nazwiskiem.
- Jestem tutaj pierwszy raz i od razu wygrałem, jestem bardzo szczęśliwy - powiedział Gazecie laureat I miejsca, który na OPAL przyjechał z Lublińca. - Do naszego hufca przyszła informacja o festiwalu, komendant dał mi zgłoszenie i powiedział: masz, Maciek, jedź. I przyjechałem. Wcześniej chciałem już wystąpić na innych festiwalach, ale tam zawsze trzeba było mieć kilkuosobowy zespół, a takiego nie udało mi się zebrać. Tutaj nie było takich ograniczeń. Za rok też tu przyjadę - zapowiedział Maciej Psiuk.
W tym roku na Opalu zrodziła się nowa kategoria konkursowa - wybory miss festiwalu. Pierwszą miss wybraną przez jury została druhna Edyta Nowakowska.
Nagroda druhny Rosi
Pomysłodawczynią i realizatorką pierwszych festiwali była zmarła przedwcześnie druhna Rosława Szlenk. Mimo wielu nagród wręczanych tego wieczora najważniejszą jest zawsze nagroda jej imienia, przyznawana za "kawałek dobrej harcerskiej roboty". To bardzo duże wyróżnienie dla całej drużyny, potwierdzenie, że mijający rok został rzetelnie i uczciwie przepracowany. Dodatkowym zaszczytem jest to, z czyich rąk otrzymuje się dyplom i pamiątkowy medal. A są to ręce ojca druhny Rosi, druha Władysława Szlenka. Jest to zawsze moment bardzo uroczysty.
Nagrodę za rok 2005 otrzymała 27. Radomszczańska Drużyna Harcerska "Coś".
Oprócz dyplomu i medalu drużyna otrzymała także nagrodę pieniężną w wysokości 1.000 zł, ufundowaną przez Władysława Szlenka.
Gwiazda wieczoru
Nie byłoby Opalu bez gwiazdy. Tym razem na scenie MDK-u wystąpiła Ela Duda z zespołem "Pod Dudą". Ela występowała na festiwalu wielokrotnie. W jej znakomitym wykonaniu publiczność usłyszała wiele harcerskich, i nie tylko harcerskich, piosenek.
Na kolejne opalowe emocje trzeba czekać cały rok. Przypomnijmy, że patronem medialnym festiwalu była Gazeta Radomszczańska.
Tekst i fot. Janusz Kucharski
Wyniki
Kategoria zuchy
I miejsce - 17. Gromada Zuchowa "Zielone Ufoludki" i 1. GZ "Dębowe Królestwo"
II miejsce - nie przyznano
III miejsce - Ufoludkowy Duecik
Kategoria harcerze
I harcerze starsi
I miejsce - Katarzyna Hofman i zespół "Oczekiwanie"
II miejsce - 13. Radomszczańska Drużyna Harcerska "Bursztynowa Trzynastka"
III miejsce - "Szóstka na szóstkę"
wyróżnienie - 21. RDH "Coś"
Kategoria wędrownicy
I miejsce - Maciej Psiuk
II miejsce - Dominika Szwed i Monika Domagała
III miejsce - 4. RDHż i Krąg Instruktorski "Łapki"
wyróżnienie -13. RDW "Czarna Trzynastka"
Gazeta Radomszczańska
22.12.2005 r. nr 51 (699)
Betlejem nie najlichsze spośród miast
Betlejem jest miejscem, do którego zmierzają lub z którego powracają biblijne postacie. Jest kierunkiem w planie wędrówek, nie zaś miejscem pobytu. Najwcześniej jedzie do Betlejem Jakub ze swoimi żonami, dziećmi i całym wypracowanym u Labana dobytkiem.
Pod Betlejem karawana musi się zatrzymać, gdyż Rachela - ukochana Jakubowa żona - zaczęła rodzić. Narodzenie syna opłaciła własnym życiem. Została pochowana przy drodze do Betlejem (Rdz 35, 19). W okresie głodu wyrusza z Betlejem Elimelek z żoną Noemi i dwoma synami (Rt 1,1-2). Do rodzinnego miasta powraca tylko Noemi z moabską synową Rut. Wtedy też zamożny i szanowany Żyd Booz, przybyły właśnie z Betlejem, udaje się na swoje pola do żniwiarzy (Rt 2,4) i tam po raz pierwszy spotyka Rut - swoją przyszłą żonę i matkę syna Obeda, ojca Jessego, ojca Dawida. Drugi spośród królów żydowskich wskazanych przez Pana jest pasterzem pasącym na wzgórzach stado ojca. Miasto narodzin Dawida nie jest jednak wymienione wprost przez proroka Samuela, występuje tylko w formie przymiotnikowej - Betlejemita (1 Sm 16, 1). Jakuba dzieli od Dawida dwanaście pokoleń, a przeżyć swe życie musi następne dwadzieścia osiem pokoleń, by w mieście Dawidowym mógł narodzić się Chrystus (Mat 1,17). Józef z żoną Maryją udaje się - jako potomek rodu Dawida - do Betlejem, by wziąć udział w spisie ludności ogłoszonym przez cezara Augusta (Mat 2,1; Łk 2,4). Betlejemska noc narodzin Jezusa jest wreszcie czasem pobytu, krótkiego, choć niezwykle zagęszczonego. Ze wzgórz okalających Betlejem schodzą pasterze (Łk 2,15), przybywają Mędrcy wiedzeni przez gwiazdę (Mat 2,5). I wszyscy oni pospiesznie Betlejem opuszczają. Józef z rodziną udaje się do Egiptu, pasterze do swoich stad, Mędrcy do wschodnich krajów swojego pochodzenia. Uciekają, by zrobić miejsce mordercom wysłanym przez Heroda. Od początku historii biblijnych w Betlejem rodzą się i umierają dzieci.
Zdarzenia, które działy się w drodze, na obrzeżach miasta, trwały kilka chwil, powoli zaczęły zastygać i krzepnąć, by móc przetrwać wieki. Każda z opisanych w "Biblii" betlejemskich chwil każdego dnia odtwarzana jest na nowo, przeżywana i analizowana po wielekroć. Współczesne trzydziestotysięczne miasto leży u podnóża wzgórz, jest dodatkiem do swojej historii i - chcąc czy nie chcąc - nią i z niej żyje.
Rachela umiera zaraz po urodzeniu syna. Prosi, by nadano mu imię Ben-oni, tzn. "syn mojej boleści". Jakub modyfikuje jej ostatnią wolę, nadając mu imię Ben-jamin, co znaczy "syn prawicy", tyle samo co "szczęśliwy". Smutną wróżbę matki ojciec zamienia na dobrą. Nowe imię dało spokojny i szczęśliwy los Beniaminowi, smutek pozostał przy Racheli. Śmierć uniemożliwiła jej nie tylko cieszenie się dzieckiem, ale także płacz nad nim. Dlatego w toku biblijnych zdarzeń płacze nad narodem izraelskim. Prorok Jeremiasz widzi ją opłakującą Żydów zabranych do niewoli babilońskiej (Jer 31,15). Apostoł Mateusz słyszy ją opłakującą Jeremiaszowym językiem zabite z rozkazu Heroda niewinne dzieci (Mat 2, 18). Ale ta Rachela jest już postacią bogatszą o naukę Chrystusa z Mateuszowej Ewangelii: zostaw umarłym grzebanie swoich umarłych (Mat 8, 22). Dlatego może wreszcie dać upust wszystkim niewypłakanym matczynym łzom. Współczesny grób Racheli jest białym budynkiem wzniesionym w 1860 r. przez sir Mosesa Montefiore. Stał się miejscem modlitw kobiet o płodność i szczęśliwe rozwiązanie. Ta, która długo była niepłodna i sama modliła się latami do Boga o dziecko, patronuje kobietom podobnie jak ona spragnionym macierzyństwa. Ta, która zmarła zaraz po porodzie, inne ma chronić przed powtórzeniem jej losu.
Betlejem jest miastem wybranym przez Boga, wyprorokowanym przez proroków. Dlatego wschodni Mędrcy powołują się na proroctwa Izajasza (7,14) i Micheasza (5,1) w rozmowie z Herodem. Mateusz wkłada w ich usta słowa drugiego z proroków: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsza spośród wszystkich miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela (Mat 2,6). Mateuszowi Mędrcy nie wypowiadają ostatniego akapitu proroctwa Micheasza: a pochodzenie jego od początku do wieczności. Chrystus dopiero się narodził, jego pochodzenie i wielkość Apostoł odsłania czytelnikom stopniowo. Kompleks pałacowy króla Heroda Wielkiego znajduje się blisko miejsc bożonarodzeniowych zdarzeń.
Pięcionawowe Sanktuarium Bożego Narodzenia objęło najważniejsze wydarzenia betlejemskiej nocy (miejsce narodzin, żłóbka, miejsce pokłonu Mędrców i pasterzy, grotę św. Józefa). Kościół, wzniesiony przez cesarza Konstantyna i jego matkę św. Helenę w IV wieku, podlegał wpływom kolejnych zdobywców. Przebudowany w 530 r. przez cesarza Justyniana, przejęty w 1099 r. przez krzyżowców, stał się miejscem wyświęceń ich królów. Najmniej zniszczeń dokonali Arabowie, zaś najbardziej ucierpiał pod rządami Mameluków w XIII wieku, w czasie trzęsienia ziemi w 1834 r. i pożaru w 1869 r. Odrestaurowany trwa mimo ciągle przetaczającej się przez te ziemie historii. Wąskie wejście strzeże śladów początków najważniejszego z istnień. Z sanktuarium koresponduje Kaplica Groty Mlecznej. Jej ściany spływaja mleczną bielą. To miejsce modlitw kobiet o pomyślne karmienie.
Na południe od Betlejem, w stronę Jerozolimy, rozciągają się pola pasterzy wznoszące się na wysokości 765 m n.p.m. Pełne są grot i jaskiń skalnych służących niegdyś pasterzom i owcom jako schronienie. Od pierwszych wieków chrześcijaństwa powstawały tutaj kościoły i klasztory zachowane do dziś w postaci archeologicznych wykopalisk. Współczesny kościół Pasterzy, zbudowany na planie dużego namiotu, zdobią malowidła opowiadające bożonarodzeniowe zdarzenia.
W Betlejem każdego dnia odbywa się misterium narodzin.
Beata Anna Symołon
Gazeta Radomszczańska
29.12.2005 r. nr 52 (700)
W Przedborzu obecny rok obfituje w okrągłe rocznice powstania kilku instytucji. Poza obchodami odnowienia praw miejskich, mija także 75 lat od powstania Banku Spółdzielczego, 60 lat funkcjonowania liceum ogólnokształcącego oraz 40-lecie oddania do użytku nowego budynku szkoły podstawowej.
Przedborska oświata
Szkolnictwo w Przedborzu sięga swymi korzeniami średniowiecza. Pierwotne szkoły powstawały przy kościołach, a ich program nauczania był bardzo mierny. Założeniem było głównie przygotowanie chłopców do ministrantury. Ale było to oczywiście tylko minimum, niejednokrotnie zdarzało się też, że wywodzący się z małego miasteczka czy nawet wsi chłopak (dla dziewcząt droga do zdobycia wykształcenia była jeszcze długo zamknięta) zdobywał pełne wykształcenie. Pewien poziom wiedzy był niezbędny do prowadzenia działalności kupieckiej, stąd też aż do upadku Rzeczpospolitej w XVIII wieku takie szkółki przykościelne funkcjonowały. A ich poziom zależał przeważnie od miejscowego proboszcza, w którego gestii szkoły pozostawały, on też albo sam uczył, albo z własnych dochodów wypłacał pensję nauczycielowi. Na ten cel mogły także łożyć władze miejskie.
Najzdolniejsi z uczniów kontynuowali naukę, którą często sponsorowali im miejscowi duchowni. Pewnym miernikiem poziomu danej szkoły jest liczba wywodzących się z niej studentów Akademii Krakowskiej. Album studentów tej uczelni wymienia w 1400 roku Marcina, syna Stanisława, z Przedborza. Jest to jednocześnie pierwsza pisana wzmianka o szkole przedborskiej. W 1414 roku studia podjął Mikołaj z Przedborza, w 1426 roku Mikołaj, syn Andrzeja, trzy lata później Jakub, syn Macieja, w 1436 roku Klemens, syn Wawrzyńca, w 1456 Maciej z Przedborza, w 1459 Marcin, syn Władysława, w 1465 Albert, syn Dominika, w 1469 Mikołaj, syn Jana, w 1492 Jan, syn Pawła, dwa lata później Jan, syn Mikołaja, 1499 Maciej, syn Piotra, 1506 Jan, syn Stanisława, w 1513 Paweł, syn Marcina, w roku następnym Jan, syn Jana, w 1519 Jan, syn Wawrzyńca oraz Maciej, syn Błażeja, 1522 Jan, syn Wawrzyńca, 1525 Stanisław, syn Macieja, 1527, Jakub, syn Wawrzyńca, 1531, Jan, syn Jakuba, 1544 Maciej, syn Pawła.
Niewielki zasób źródłowy nie pozwala na dokładne oddanie dziejów szkolnictwa w okresie Rzeczypospolitej. Wiadomo, że szkoła funkcjonowała w 1630 roku. Uczył w niej wówczas ks. proboszcz Marcin Oksiński, trzy lata później kleryk Wojciech Pławmen, a począwszy od 1644 roku ponownie ks. Oksiński.
W 1779 roku przedborska szkoła mieściła się za karczmą proboszczowską, na rogu kościoła. Funkcje nauczyciela pełnił w niej szlachcic Jan Turowicz. Wydaje się, że podana tu lokalizacja budynku szkolnego nie zmieniała się przez wieki. Normą było, że szkoły, ściśle związane z Kościołem, lokalizowane były na jego terenie.
Czasy Księstwa Warszawskiego to początek rozwoju szkół elementarnych. Ich zakładanie nakazały władze państwowe, dokładnie określono sposoby finansowania (obciążenie takie nałożono na wszystkich mieszkańców posiadających dochody), ustalono pensje nauczycielskie, nakazano sporządzenie list dzieci podlegających obowiązkowi szkolnemu. Nadzór nad szkołami powierzono dozorom szkolnym. Dzieci do szkoły posyłano od 6. roku życia, a nauki miały pobierać aż do nabycia potrzebnych do życia wiadomości, choć, bez względu na wyniki, naukę kończono przeważnie w wieku 11-12 lat. Program szkolny obejmował pisanie i czytanie, rachowanie w pamięci, naukę moralną i religię, podstawy higieny, rolnictwa i hodowli, pomiaru gruntów, znajomości miar i wag oraz pieniędzy. Nauka odbywała się od 8. rano do 11., a następnie od 12. do 14. Wakacje trwały od 24 lipca do 24 września. Nauczyciel w każdym roku dokonywał podziału uczniów na klasy, w zależności od stopnia opanowania materiału.
W tym czasie szkoły w powiecie opoczyńskim, w skład którego wchodził Przedbórz, zakładał dziedzic Pilichowic - Tomasz Wolski, który jednak nie interesował się szkołą w Przedborzu. Szkołę, w pewnym sensie prywatną, w mieście udało się założyć dzięki funduszom zebranym przez mieszkańców w 1811 roku. W początkowym okresie jej funkcjonowania często zmieniali się nauczyciele, stąd wniosek, że warunki materialne były bardzo skromne. Od 1814 roku nauczycielem był Walenty Broński (jego dzieje opisywaliśmy w GR w numerze 42. z 14 października 2004).
Decyzje władz szkolnych o utworzeniu przedborskiej szkoły zapadły dopiero w 1817 roku, przewodniczącym miejscowego dozoru szkolnego został ks. proboszcz Józef Puchalski. Powołano szkołę, ale brakowało dla niej budynku. W 1817 roku podjęto decyzję o budowie, 23 września 1823 roku zatwierdzono jej plan (miała być murowana z kamienia; sfinansować miały ją władze miejskie z własnych dochodów).
W 1828 roku Wojciech Lange, dzierżawca Woli Przedborskiej i przedmieścia Widoma, pisał do Komisji Rządowej, że w mieście nie ma szkoły, a on sam od kilku lat przeznaczał na ten cel własny budynek oraz ponosił koszty utrzymania go. Gdyby z tego zrezygnował, w Przedborzu nie byłoby najprawdopodobniej szkoły w ogóle, a była tu ona potrzebna. Uczęszczały do niej także dzieci obcokrajowców, którzy ściągnęli tu do pracy w fabryce Cockerilla. Do przedborskiej szkoły swe dzieci posyłali także miejscowi Żydzi.
W szkole uczył nauczyciel i jego pomocnik. Przeważnie swój wkład w proces nauczania miały także żony nauczycieli, które uczyły dziewczęta typowych prac kobiecych.
Za czasów Brońskiego pomocnikiem był od 1822 roku Franciszek Laskowski, który, po odwołaniu Brońskiego w 1829 roku, awansował na jego stanowisko. W tym czasie był już osobą w starszym wieku, miał bowiem 60 lat. Uczył tu także F. Hoffmajer, który sporządził inwentarz sprzętów szkolnych: stoły sosnowe w złym stanie były 2, ławek długich 3 sztuki, były też 3 długie sosnowe ławki i jedna tablica. Hoffmajera zastąpił Karol Malczewski.
Problemy z lokalem szkolnym trwały nadal w latach 30. XIX wieku. W 1830 roku dzierżawca ekonomii przedborskiej chciał za sumę 4 tys. zł sprzedać swój budynek nieopodal mostu, ale dla miasta była to cena zbyt wygórowana. Dwa lata później na szkołę wydzierżawiono trzy pomieszczenia w domu Marianny Sokołowskiej. W jednej sali miały odbywać się lekcje, a dwa pokoje przeznaczono na mieszkanie dla nauczyciela. W 1834 roku znaczna część miasta spłonęła, pomieszczenia szkolne zajął dla siebie proboszcz. Natomiast z powodu braku pomieszczeń w mieście, szkoła nie może być utrzymana, a nauczyciel wakować musi. Szybko jednak wynajęto nowy dom (umowę zawarto do 1837 roku), tym razem od Baltazara Dengowskiego.
Mieszkańcy jednak widzieli potrzebę budowy szkoły. Proboszcz oddał na ten cel parcelę przy ul. Kościelnej. Budowę ukończono w 1837 roku. Powstał murowany dom, pokryty dachówką, o trzech izbach - jednej dla uczniów i dwóch dla nauczyciela.
W tym samym roku zmienił się opiekun szkoły. Ze stanowiska tego zwolniono ks. Szczepana Mrozowskiego. Pomiędzy nim a nauczycielami, którzy często zmieniali się w tym czasie, dochodziło do konfliktów na tle uposażenia i nieregularnego wypłacania pensji oraz o stanowisko nauczyciela, które chciał zająć sam duchowny. Nowym opiekunem został przedborski aptekarz Jan Prusinowski. Ale i za jego rządów nadal nauczyciele przybywali tu na krótko. Powodem były znowu złe warunki pracy.
Już w 1844 roku budynek szkolny wymagał remontu. Podjęte prace były ostatnimi, gdyż władze odmawiały pozwoleń, co było skutkiem pogłębiającej się rusyfikacji. Pogarszał się więc nie tylko stan szkoły, ale także jej wyposażenia, które w tego typu szkółkach i tak było ubogie i składało się z kilku ławek, jakiejś szafki na książki i tablicy.
Sytuację pogorszyły jeszcze walki, jakie stoczyli tu powstańcy z wojskami carskimi w czerwcu 1863 roku. Wyposażenie i zbiory szkoły zostały zdewastowane przez żołnierzy rosyjskich, a sama szkoła zupełnie zniszczona od armatnich wystrzałów. Konieczne było wynajęcie nowego pomieszczenia, ale miasto cierpiało na braki mieszkaniowe, gdyż duża część miasta została zniszczona w czasie walk powstańczych. W takiej sytuacji podjęto się znacznego wysiłku finansowego i przystąpiono do remontu szkoły przy wsparciu finansowym władz. W międzyczasie swój dom wyremontował nauczyciel Józef Zagórowski i w nim uczył zgłaszające się dzieci.
Nowy rozdział w szkolnictwie rozpoczął się po upadku powstania styczniowego. Szkoły istniały nadal, ale stały się narzędziem rusyfikacji, wprowadzono obowiązek nauczania języka rosyjskiego. Zlikwidowano też urząd opiekuna szkoły. Na potrzeby szkoły kupowano nowe książki i czasopisma, ale były one starannie dobierane przez cenzurę. W 1884 roku władze domagały się, by ks. Żmudowski wykładał religię w języku rosyjskim i aby uczono geografii rosyjskiej.
Poziom nauczania był niski, do tego złe warunki, niechęć rodziców do posyłania dzieci na naukę, marni byli też często nauczyciele, choć chlubne wyjątki się zdarzały. Tak było w przypadku Mariana Kucza, który objął szkołę w Przedborzu w 1873 roku. Jego inicjatywą było powołanie szkoły dla terminatorów pracujących w warsztatach rzemieślniczych. Była to tzw. szkoła niedzielno-rzemieślnicza (w roku 1878/1879 uczęszczało do o niej 16 uczniów). Za niewielką dopłatę do pensji, w 1875 roku zorganizował polową salę gimnastyczną, która powstała na podwórku szkolnym.
Od 1876 roku dotychczasowa jednoklasowa szkoła powiększyła się o klasę drugą. Marian Kucz zorganizował eksponaty poglądowe do nauczania przyrody, geografii i nauk związanych z prowadzeniem gospodarstwa domowego. Nauczyciel ten był już w podeszłym wieku, dlatego dodano mu pomocników do szkoły niedzielno-rzemieślniczej. Kucz w Przedborzu pracował tylko 5 lat, ale był to okres dla szkoły bardzo owocny. Do zasług tego nauczyciela należy także zakup między innymi małego francuskiego mikroskopu.
Na stanowisku zastąpił go w 1878 roku Julian Borowski. Cdn.
Tomasz A. Nowak
Opracowano na podstawie materiałów Jana Słoniewskiego oraz udostępnionych przez Wojciecha Zawadzkiego wspomnień Jadwigi Zielińskiej.
My z Radomska (2)
ANTONINA MALEWSKA (1875 - 1966)
Słynna malarka urodziła się 2 marca 1875 r. jako Antonina Emilia Halina Kozłowska - druga z trzech córek Ignacego Kozłowskiego i Anny z Szusterskich - właścicieli majątku Odrowąż koło Niedośpielina, pow. Radomsko. Ojciec jej, zasłużony w powstaniu styczniowym, podkomendny generała Langiewicza - odbył zesłanie na Syberię. Powrócił stamtąd chory na gruźlicę. Zanim zmarł na tę chorobę, zaraził nią żonę. W ten sposób trzy córki zostały sierotami wychowywanymi przez babkę Teklę z Rutkowskich Szusterską.
Mała Antonina była dzieckiem wszechstronnie utalentowanym. Miała talent do malowania i rysowania, była też dobrze zapowiadającą się pianistką. Gry uczył ją Aleksander Michałowski, który był zdolnym pedagogiem i jednocześnie pianistą-kompozytorem licznych miniatur fortepianowych. Widział jej przyszłość jako wrażliwej, znakomitej interpretatorki m.in. Chopina. Niestety, lekarze uznali, że dla wątłej, suchotniczej dziewczynki ćwiczenia fortepianowe są zbyt męczące. Pozostało malarstwo!
Zachęcał do tego przyjaciel dziadków Szusterskich, słynny malarz i pedagog Wojciech Gerson. Uczniami Gersona byli m.in. tacy sławni, jak: Józef Chełmoński, Leon Wyczółkowski, Józef Pankiewicz i Władysław Podkowiński.
Mając 22 lata, poślubiła w 1897 r. Alojzego Malewskiego, rodem ze Staszowa, i zamieszkali razem we wsi Kotfin, pow. Radomsko, gdzie mąż był dzierżawcą. Był zaradnym człowiekiem, który nie tylko podołał prowadzeniu majątku Kotfin, ale zaoszczędził na tyle, że stać go było na odkupienie z obcych rąk jej ojcowizny w Odrowążu. Nawet polecił dobudować skrzydło, w którym Antonina miała pracownię. Mógł ją zrozumieć, bo sam był artystą malarzem, acz nie tego kalibru, co żona. Będąc znowu na swoim, mogła Antonina poświęcić się nie tylko malarstwu, ale i wychowywać dzieci własne i cudze. Własne to synowie - Ignacy (ur. 1898 r.) i Jan (ur. 1905 r.). Cudze dzieci były z okolicznych wiosek, uczone piękna ojczystego języka. Kiedy zaradny mąż ustabilizował sytuację majątku Odrowąż, w porozumieniu z nim uznała, że sytuacja dojrzała do dokończenia malarskiej edukacji. Wynajęła w Warszawie mieszkanie, zamieszkała tam z synami. Sama studiowała w Szkole Sztuk Pięknych, a synowie uczyli się w renomowanych gimnazjach warszawskich, np. u Wojciecha Górskiego.
Wspólna rodzinna edukacja w Warszawie trwała do wybuchu I wojny światowej w 1914 r. Zanim czasowo powróciła z dziećmi do Odrowąża, studiowała malarstwo w pracowniach słynnych malarzy - Stanisława Lenza i Stanisława Śliwińskiego. Po zakończeniu wojny wyjechała do Paryża, ażeby doskonalić malarski warsztat. We Francji mieszkała jej równie uzdolniona siostra Wacława Kiślińska. Wacława była uznaną, wystawiającą w Paryżu rzeźbiarką, jednocześnie publicystką - piszącą stamtąd do warszawskich czasopism. Oprócz paryskiego mieszkania miała siostra letni dom nad Atlantykiem w Bretanii. Tam Antonina mogła zmierzyć się z tematyką marynistyczną. Ale obowiązki i tęsknota za Odrowążem wymusiły jej powrót do kraju. Zaryzykuję tezę, że jej dworek stał się centrum kulturalnym powiatu. Przyjeżdżali tutaj via Radomsko różni sławni ludzie epoki pierwszych lat II RP. Gościli tutaj tygodniami wzięci malarze: Henryk Maurycy Gaudenfroit, Henryk Grombecki, Władysława Stanisławska oraz znany malarz południowej części powiatu Stanisław Przesłański (ur. 9 XII 1879 r. - zm. 24 VIII 1965 r.) - przeważnie bez stałego adresu, korzystający z gościnności dworów. Stałym gościem Odrowąża bywał też muzyk Marian Kluczyński.
W każdym domu bywają okresy lepsze i gorsze. Gorsze przyszły w połowie lat dwudziestych. Dnia 25 sierpnia 1925 r. zmarł na serce w restauracji dworcowej w Radomsku mąż Antoniny, wracający przez Radomsko z Warszawy. Potem przyszły pożary, spłonęły pełne zbiorów stodoły, od których zajęła się dobudówka - pracownia malarska Antoniny. Wszystko to razem wymusiło na właścicielach wybudowanie na własnym gruncie wsi Zacisze - nowego domu w bliskim sąsiedztwie wiekowego lasu. Był to pięciopokojowy, drewniany dom z werandą, w którym na przestrzeni kilku lat powstały najlepsze prace malarskie oraz literackie. Jej opowiadania można odnaleźć w rocznikach "Kuriera Warszawskiego" z 1938 roku. Niestety, w nowym domu przyszły dolegliwości, których przyczynę upatrywała w atakującym ściany grzybie. Na czas jakiś przeniosła się do Warszawy. Kolejny dom wybudowali synowie i tam zamieszkała matka. Wszystkie trzy dwory były w czasie okupacji miejscem azylu prześladowanych. Tutaj ukrywał się czasowo Lechosław Marszałek (twórca "Bolka i Lolka"), Ludwik Mayzel - żydowski znajomy rodziny, John Melville - szkocki oficer marynarki wojennej. Tutaj też przechowywano obrazy znakomitego malarza z Radomska żydowskiego pochodzenia - Natana Szpigla. Tutaj dowódca brytyjskiej misji wojskowej, pułkownik P.T. Hudson, konferował z dowódcami Armii Krajowej. Wszystko to sprowokowało nienawiść okolicznej "ciemnoty komunistycznej" - widzącej w tej zasłużonej rodzinie nie tylko "obszarników'', ale też reakcjonistów zasługujących nie tylko na odebranie własności, lecz może i unicestwienie.
Obrzydliwa była scena wypędzania rodziny Malewskich z ich własności. Nie szczędzono im karczemnych inwektyw, nie pozwalając nawet załadować dobytku na własne furmanki. Celowali w tych złośliwościach "czerwoni analfabeci" z Wielgomłyn i Kobiel Wlk. Ich synowie piastowali różne urzędy w poprzedniej rzeczywistości. Pozbawiona dorobku życia Malewska zamieszkała z synem Janem w wynajętym mieszkaniu w Radości pod Warszawą, a kiedy syn założył rodzinę - w samej stolicy. Antonina Malewska zmarła 4 grudnia 1966 r. Zgodnie z jej ostatnią wolą pochowano ją w rodzinnych stronach, w kaplicy rodzinnej w Niedośpielinie. Cdn.
Wiesław A. Leśniewski
TOnZ
Nazywała mnie Mały Książę (4)
Paweł Bera
Dopiero teraz, z perspektywy ponad dwudziestu lat, zacząłem doceniać (choć pewnie jeszcze nie w pełni) pożyteczny wpływ przejmujących opowieści czy nawet zwyczajnych pogawędek pani Apolonii na nasze (tj. moje i starszych sióstr) postawy życiowe. Tak, dopiero od niedawna zdaję sobie sprawę z faktycznej wagi tej przeogromnej wiedzy, której nie dają nawet wyszukane fakultety na prestiżowych uczelniach, a którą posiadała "ledwie piśmienna", starsza kobieta z sąsiedztwa. Nauczyłem się doceniać tę wiedzę okupioną traumatycznymi doświadczeniami, związanymi z zawirowaniami historii; okupioną dramatycznymi zrządzeniami osobistego, częstokroć wręcz bezlitosnego losu oraz ceną, którą trzeba czasem zapłacić za indywidualne, życiowe pomyłki, przed jakimi wszelako nikt nie potrafi się ustrzec. Pojąłem w końcu przeogromną "siłę" i ponadczasowe znaczenie refleksji starszej kobiety, która w warunkach swoistej ciszy po (życiowej) burzy z całą wyrazistością dostrzegła, w jakim stopniu jej osobisty los i wynikające z niego doświadczenie jest nieodłącznym elementem ogólnoludzkich dziejów, rządzących się od wieków (wbrew pozorom) stale tymi samymi prawidłowościami.
Jakżeż inaczej - w związku z moim obecnym poglądem na tzw. życiową mądrość - muszę widzieć ówczesne "podstępne" wybiegi pani Krakowskiej, mające na celu zasianie w naszych (tj. dzieci z sąsiedztwa) umysłach ziaren owej wiedzy, której próżno byłoby szukać w szkołach. Teraz mówię sobie: "O, głupcze! Czy naprawdę myślałeś, że ta praktykująca katoliczka odwoływała się do jakiejś wiedzy tajemnej, ilekroć wróżyła z kart tobie, wówczas dorastającemu chłopcu, czy twoim starszym siostrom - pannom na wydaniu? Jak mogłeś naiwnie wierzyć, iż to ze zręcznie rozkładanych na stole kart czytała, co wtedy dominowało w waszych myślach, o czym marzyliście, czego się obawialiście? Czy naprawdę myślałeś, że ilekroć pani Apolonia przewidywała waszą przyszłość, to wszystkie niezbędne ku temu przesłanki wyczytywała z układu tychże kart? Cóż, nie wiedziałeś, bo wtedy jeszcze nie mogłeś wiedzieć, iż owe karty w rękach sąsiadki były tylko zręcznym wybiegiem, mającym ułatwić przekazanie wam choćby namiastki tej szczególnej wiedzy o życiu oraz zwyczajnych wyrazów otuchy, których inaczej, przez waszą młodzieńczą butność i krnąbrność, w ogóle nie chcielibyście przyjąć. Nie wiedziałeś, jak mało znaczącym rekwizytem były rozłożone na stole karty - wobec całej wiedzy, jaką czerpała o was ta wyjątkowo doświadczona kobieta w trakcie licznych rozmów, których ledwie pretekstem było wspólne oglądanie telewizji. A już żadną miarą nie mogłeś wówczas pojąć, że owo nad wyraz tajemnicze przepowiadanie przyszłości było podbudowane szczególnego rodzaju mądrością pani Apolonii, która to mądrość dość dobitnie wskazywała jej, iż my wszyscy jesteśmy niemalże niewolnikami uwarunkowań psychologicznych, wyniesionych z domu rodzinnego i - czy tego chcemy, czy nie chcemy - w dorosłym życiu z dużą niezawodnością powielamy wpojone nam, swoiste scenariusze... I w ogóle nie mamy tajemnic wobec osób obdarzonych tą częstokroć przeklinaną za bezlitosność doświadczeń, z których wynika, życiową mądrością".
Jakżeż inaczej widzę obecnie tamte długie wieczory, podczas których sąsiadka opowiadała nam o własnym życiu. Jak wyrafinowany literat, który poprzez nurzanie się w miazmatach własnej psychiki niejako mimochodem dostarcza nam treści o jak najbardziej uniwersalnym znaczeniu - tak pani Apolonia pozornie bez składu i ładu, częstokroć w autoironicznej konwencji opowiadała nam o swoim życiu i na tym przykładzie jakby przypadkiem dawała świadectwo ogólnoludzkiej, ponadczasowej mądrości, z której każde z nas mogło przyjąć do świadomości dokładnie tyle, na ile było wówczas przygotowane. A wszystko to, czego wtedy przez oczywistą ograniczoność możliwości oraz przez młodzieńczą zuchwałość wobec życia nie byliśmy gotowi pojąć - tą całą mądrość możemy teraz odgrzać w swej pamięci i zrobić z niej użytek, na jaki od zawsze zasługuje.
Cdn.