Toast
Bolało. Ból był w nim - palił i wżerał się w jego wnętrze. Był niczym głęboka, otwarta rana, której nic nie jest w stanie uleczyć.
Syriusz.
Syriusz Black.
Łapa.
Kwaśne czerwone wino - niemal czuł, jak wiruje w jego żołądku, kipi i ściska jelita.Był przyzwyczajony do fizycznego bólu, nic dla niego nie znaczył. Ten ból był inny. Nie czuł czegoś takiego od piętnastu lat.
Obrócił puchar - wino zawirowało. Ciemna czerwień, krwawa i lśniąca. Syriusz nie krwawił. Nie tym razem. Nie zostało po nim nic.
Kamienny dom był pogrążony w ciszy. Jak grobowiec. Syriusz nie miał grobu. Nie było niczego, co można by pochować. Ciała Jamesa i Lily zostały spalone w zimny i szary listopadowy dzień, lata temu. Były ciała, był grób i kamień z wyrytą inskrypcją. Mógł tam stać i w paraliżującej ciszy patrzeć, jak spuszczają ich do wilgotnego wnętrza, gdzie mieli spocząć już na wieki. Miał czas, by się z nimi pożegnać.
Z tyłu trzasnął ogień. Jedna z drewnianych kłód przesunęła się i zaiskrzyła, rzucając groteskowe cienie na ścianę naprzeciw niego. Cienie człowieka, czy raczej pół-człowieka, zgarbionego nad pustym stołem, w pustym domu, trzymającego w ręce prawie pusty puchar.
Wysączył resztkę wina i odwrócił puchar w stronę płomieni, by móc obejrzeć ozdobny herb rodzinny umieszczony na spodzie. Najczystsze srebro goblinów - taa, Syriusz zawsze mówił, żeBlackowie mieli dużo rzeczy tego rodzaju. I nigdy żadnej z nich nie chciał. Powiedział, że kupi sobie własne puchary. Nie kupił. Na pierwsze wspólne Boże Narodzenie dostał osiem dużych, szklanych pucharów - od Lily i Jamesa, Petera i Remusa oraz od Fiony. Wystarczyło, by wszyscy mogli z nich pić w jego zabałaganionym, a mimo to przytulnym małym mieszkanku, które Syriusz nazywał domem. Zostaną jeszcze dwa, na wypadek gdybyś zapomniał je umyć - zażartowała wtedy Fiona. A więc pili z tamtych pucharów, śmiali się i byli naprawdę szczęśliwi… jak rodzina… prawdziwa rodzina…
Chwycił butelkę wina i przytrzymał ją pod światłem bijącym z kominka. Chciałby utopić się w tym winie. Czerwone wino… jak krew… Napełniał powoli puchar, a jego ręka pozostawała nienaturalnie nieruchoma. Patrzył, jak ciecz wypełnia po brzegi ciężkie naczynie.
“Toujours pur”. Motto rodu. Syriusz zawsze wyrażał się o nim z pogardą, mówiąc, że tak naprawdę w całym rodzie nie ma nic czystego. Cóż, czysta była z pewnością ich linia, ale to nie miało żadnego znaczenia. Mutanci, - mawiał Syriusz. Mutanci i szaleńcy. Tylko porządni przedstawiciele rodu zostali wypaleni z gobelinu. Łapa kpił z tego zwyczaju. Może powinienem stworzyć własne drzewo genealogiczne, na którym byliby tylko normalni Blackowie. Jednak obawiam się, że nie byłoby to drzewo - raczej coś w rodzaju skarłowaciałego krzaka …
Ból dosięgnął go znowu, wdzierając się głęboko w jego duszę.
Drzewo genealogiczne. Przyklejone do ściany tego cholernego domu. Nieme przypomnienie wszystkiego, co Syriusz tak dawno temu zostawił za sobą. Wszystkiego, o czym tak bardzo chciał zapomnieć. I potem, ostatniego lata zmuszono go, by do tego powrócił. Znów został zamknięty. Mówili, że to dla jego bezpieczeństwa, ale tak naprawdę to było więzienie. Kolejny Azkaban. Och, oczywiście nie było tu dementorów, którzy wysysaliby z niego nadzieję i szczęście. Ale któż by ich w tym domu potrzebował? Wstał nagle, ściskając w jednej ręce puchar, a w drugiej butelkę, i zatoczył się wprost na schody prowadzące na górę. Zimne, kamienne schody. Jak w Azkabanie, szepnął Syriusz, gdy stanął na nich po raz pierwszy po powrocie. Remus pomógł mu wtedy rozpalić ogień we wszystkich kominkach, przynieść świece i lampy do sypialń i kuchni. Próbowali odpędzić ciemność.
Ciemność… Teraz pozostanie tu na zawsze. Ciemne niebo bez żadnej gwiazdy. Wiekuista ciemność. Niczym śmierć.
Salon pogrążony był w mroku. Lampa, którą zapalił, wchodząc, była jedynym, co osłaniało go przed cieniami czającymi się w kątach pokoju, jakby tylko czekającymi, by objąć nic niepodejrzewającego gościa swoimi mackami. Gobelin był ciemny. Wyblakłe czarne tło, nudny, grubo tkany materiał, pochłaniający w jakiś dziwny sposób światło, przetykany jasnozłotymi nićmi, które niczym pajęczyny oplatały płótno. Kreski, punkty, litery… imiona i połączenia… gałęzie… odnogi… wici…
Syriusza tam nie było. Jedynie dziura, ciemniejsza czerń na czerni, brakujące ogniwo w historii rodziny. Po prostu dziura - mała, okrągła dziura - jedyny dowód na istnienie tego człowieka, ich przyjaźni…
Zrozumiał, jak bardzo nienawidzi tego gobelinu. To była dzika, paląca nienawiść, jakiej jeszcze nigdy nie czuł. Gobelin wisiał tam, wśród ciszy, i wydawał się z niego kpić.
Rodzina Blacków wciąż tu jest. Wciąż tu jesteśmy. A Syriusza nie ma. Odszedł. Nigdy nie był jednym z nas. A my będziemy tu trwać wiecznie - niewzruszeni. Należymy do tego domu. Jest nasz. Od zawsze. Na zawsze. Czysty. Siedziba Blacków.
Upił haust wina.
— Był lepszy niż wy wszyscy razem wzięci. - Cisnął butelką w gobelin. Usłyszał, jak szkło zetknęło się z kamienną ścianą za materiałem i rozprysło na milion kawałeczków. Ze spokojem obserwował, jak resztki wina spływają po ciemnej ścianie. Ciecz wsiąkała w nicie przodków, a materiał stawał się jeszcze bardziej czarny i mroczny…
— Chciał być najjaśniejszym z was. Ale wy się go wyrzekliście. Więc odszedł. Wiedział, że to drzewo jest spróchniałym sercem całego rodu.
Krople wina powoli spływały po ścianie i tworzyły na posadzce błyszczącą kałużę. Ciecz wsiąkała w niewidoczne do tej pory rysy w kamieniu. Na powierzchni kałuży skrzyły się kawałki szkła.
— Nie ma już nikogo więcej. Andromeda… Tonks… One także zostały wypalone. Narcyza… teraz ma swój wkład w drzewo rodu Malfoyów. Tak samo szanowanego, tak samo czystego i tak samo spróchniałego.
Kolejny łyk wina.
— Bellatrix. Zabiła Syriusza. Swojego kuzyna. Bella znaczy piękna. Ale piękno pochodzi z duszy. Jej serce jest czarne.
Gobelin wydawał się z niego milcząco drwić. Wyblakła czerń zamknięta w zniszczonych przez czas ramach.
— Nie ma już nikogo z was. To koniec szlachetnego rodu Blacków. Drzewo umarło.
Wydawało mu się, że ciemność wypełniają szepty, echa przodków, głosy wydobywające się z czarnego gobelinu.
— Umarłe drzewo. Drewno na opał.
Głosy zamilkły, a pokój znów pogrążył się w ciszy. Remus odsunął się o krok, uważnie studiując ścianę przed sobą. Drzewo przodków, wymierzające cichą sprawiedliwość na każdym, kto ośmielił się wejść do tego pokoju i w nim przebywać.
— Drewno na opał.
Przekrzywił lekko głowę, wciąż wpatrzony w gobelin.
— Taak... drewno na opał. Ciepło od zimnych serc.
Wzniósł różdżkę.
— Contineo!
Drewniane ramy zajaśniały na sekundę.
— Incendio!
Języki ognia lizały gobelin z góry do dołu, poczynając od dolnego rogu ramy zajmowały całą powierzchnię artefaktu. Płomienie biegły w górę, z wolna pochłaniając drzewo, trzaskając cicho, gdy natrafiały na złote nitki. Coraz wyżej i wyżej, nieubłaganie pożerając pień, gałęzie, owoce… 1880… 1620… 1485… Lata cofały się pod siłą napierającego ognia. Wydawało mu się, że znów słyszy głosy przodków, ale teraz nie miało to dla niego znaczenia. Nie mogli zranić Syriusza. Już nie.
Wszystkie okna w pokoju były zamknięte, więc po chwili gęste opary dymu skłębiły się nad zbutwiałymi resztkami niedawnej dumy rodu. Smolista chmura wolno rozpraszała się pod sufitem i niknęła, opadając w dół, mieszając się z powietrzem. Ciężkie zasłony wchłaniały w siebie opary. Z pewnością będą potrzebować czyszczenia. Dziwnie beznamiętnie zaczął się zastanawiać, czy Molly zna jakiś dobry urok czyszczący. Oczy zaczęły mu łzawić, czuł pieczenie w gardle i nosie. Napił się trochę wina i charknął, gdy gorycz zaatakowała wysuszony przełyk. Cisnął puchar w dół i patrzył, jak naczynie toczy sie po schodach, by upaść naprzeciwko ściany, rozbijając się na tysiące kawałków. Srebrna rodowa spuścizna - rozbita i unurzana w mętach wina.
Odwrócił się na pięcie, zatrzasnął za sobą drzwi i szybkim krokiem zszedł do przedpokoju. Machnął różdżką i wszystkie lampy, poza tymi nad głównym wejściem, zapłonęły. Był świadomy, że wzbudził podekscytowanie w portretach wiszących na ścianach. Wytężali wzrok zza ram, ich oczy śledziły jego ruchy, wokół rozlegały się rozmowy. Rodzina Blacków.
Zignorował ich krzyki, pytania o dym na górze i obelgi, jakimi go obrzucili. Oni nie mieli znaczenia.
Ozdobny dywan w przedpokoju mienił się kolorami diamentów. Czerwień i błękit, złoto i zieleń. Za dnia wydawały się wyblakłe i wytarte, ale teraz, w świetle lamp, jarzyły się blaskiem minionej chwały.
Zatrzymał się dokładnie naprzeciwko portretu. Augusta Black. Augusta Klementyna Black. Wyglądała, jakby spała, ale właśnie w momencie, kiedy o tym pomyślał, otworzyła oczy.
— TY! Pół-zwierzę... nieludzki... potwór! Sprofanowałeś mój dom!
Wysłuchiwał jej obelg już tysiące razy. Przestały robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Uśmiechnął się zimno.
— Wiesz, że się mylisz. Ten dom nie należy do ciebie. Już nie.
— Jak śmiesz! Ty odrażający! Nieczysty! Szumowino! Wynoś się! Tworze ciemności!
Znów na nią spojrzał. Starucha z cienkimi, szarymi włosami, których plątanina wymykała się spod staroświeckiego kapelusza. Oczy nabiegłe krwią i załzawione, plwocina sącząca się wolno z kącika ust.
— Nie ma już Blacków. Wszyscy z waszego rodu umarli. Twój syn nie żyje. - Mówiąc to, ze zdziwieniem odkrył, że jego głos jest tak spokojny, jakby rozmawiał ze Zwodnikiem.
— Mój syn umarł dawno temu. Mój Regulus. Spaliłam go. - Jej głos był chrapliwy - zgryźliwy, wypełniony złością, starczy.
— Miałaś też drugiego syna. Syriusza. Ale wyrzekłaś się go.
— Nie był moim synem! Był NICZYM, nikim. Zadawał się z wilkołakami, szlamami i charłakami. Plama na honorze rodziny! Niegodzien noszenia naszego nazwiska...- potwór... skaza, którą należało usunąć!
— Nazwałaś go od najjaśniejszej gwiazdy. I był nią. A teraz nie żyje. Zabiła go twoja kuzynka.
Spojrzała na niego, a w jej oczach błyszczało szaleństwo. Słyszał jej chrapliwy, urywany oddech. Kiedyś, dawno temu, prawie jej żałował. Smuciło go jej zaślepienie, duma i arogancja, żądania i niewykonalne oczekiwania, smuciła go droga, jaką wybrała dla swojego starszego syna. Odszedł, by znaleźć swoją rodzinę gdzie indziej…
Za sobą słyszał szmer rozmów, wyczuwał, że członkowie rodziny dyskutują nad jego argumentami, wyrażają swoje opinie, szepcząc między sobą.
Bezczelne zachowanie… Kimże on jest, by zwracać się do niej w ten sposób?… Co miał na myśli, mówiąc, że nie żyje? Kto nie żyje?… Mówiłem ci, że nic dobrego nie wyniknie z wyrzucenia go - gdzie on się teraz podziewa?
Zastanawiało go, czy i ona je słyszy.
— Wynoś się! Wynocha z mojego domu! Był szumowiną, zupełnie jak jego przyjaciele - szlamowaty, brudny -skaza rodziny - był …
— Już ci powiedziałem. Ten dom nie należy do ciebie. Jest mój. Dostałem go od niego w spadku.
Tak, to była prawda. Nawet się o to pokłócili, ale Syriusz jak zwykle postawił na swoim.
— Luniaczku, przestaniesz w końcu być takim parszywym włóczęgą. Choć raz w życiu niech przez twój głupi, futrzany łebek przejdzie myśl, że przyjaciele mogą OBDAROWYWAĆ się nawzajem i nie jest to uznawane za jałmużnę.
— Ale Syriuszu, dom powinien dostać Harry czy choćby Tonks… Nie masz racji, zostawiając go mnie… Poradzę sobie. I w ogóle, na co mi taki dom?
— Oczywiście, że sobie poradzisz, psiakrew! Poradziłeś sobie, kiedy zmarli twoi rodzice, poradziłeś, kiedy zmarli James i Lily. Zawsze sobie radziłeś. I teraz też wiem, że potrafisz. Ale nie chcę byś sobie „radził”. Dlatego jeśli umrę, będziesz mógł zrobić z tym domem, co ci się tylko spodoba. Sprzedasz go, spalisz, oddasz dla świętego Munga - nie obchodzi mnie to. Po prostu chcę mieć pewność, że mój przyjaciel będzie miał choć raz w życiu zapewniony suchy dach nad głową, a za łóżko posłuży mu coś więcej niż para stęchłych koców. Okej? Więc wreszcie się zamknij. A w ogóle to… - Tu Syriusz wyszczerzył się - …zamierzam cię jeszcze pomęczyć i dożyć sędziwego wieku, żeby ci uprzyjemnić życie.- Po czym pobiegł na górę i sporządził testament, biorąc za świadków Szalonookiego i Dumbledore'a, a gdy skończyli, dyrektor zabrał pergamin ze sobą.
Sędziwy wiek… trzydzieści osiem lat… można to uznać za sędziwy?
Zastanawiał się, które z jego słów na temat domu przedarły się przez jej opętańcze krzyki. Spokojnie czekał. Gdy obserwował zawieszony przed sobą obraz nienawiści, rodziła się w nim zimna beznamiętność.
— Brudny potwór! Mylisz się, dom należy do Blacków! Nie jesteś godzien przechodzić przez jego drzwi… ty…
Jego wzrok przykuło tło obrazu, szczegóły nakreślone za starą kobietą, które do tej pory ignorował. Zobaczył kawałek kamiennego muru i na wpół otwarte drzwi, ale nie był w stanie już dostrzec, co artysta namalował za nimi..
— Słyszałaś, co powiedziałem. Dom jest mój. I nie potrzebuję cię tu dłużej.
Mierzyli się wzrokiem. Dotarło do niego, że nienawidzi jej równie mocno, jak ona jego. Nienawidził jej za to, kim była, co symbolizowała, co zrobiła… Syriuszowi.
— Myślisz, że możesz tu zostać? Wydaje ci się, że czar Przylepca jest wystarczającą ochroną? Że nie możemy cię stąd usunąć? I znów się mylisz. Owszem, nie mogę cię zdjąć ze ściany. Ale jest inne rozwiązanie. - Mówił delikatnie, uprzejmie, jakby prowadził konwersację z przypadkowo napotkaną kobietą.
— Wynoś się! Opuść mój dom… wynoś się! Brudny, zdemoralizowany potworze!…
Cofnął się, pewnie unosząc różdżkę.
— Contineo!
Kolejny raz tej nocy ramy na chwilę się rozjaśniły.
— Co ty wyprawiasz…? wynoś się… odejdź! mylisz się! - Widział, jak przez jej wychudłą twarz przelatuje cień strachu.
— Powiedziałem ci, że już cię tutaj nie potrzebuję. Czas, byś odeszła.
Podniósł delikatnie różdżkę, kreśląc paralelę w dolnym rogu ramy.
— INCENDIO!
— NIE! - Jej krzyk wystrzelił ku niemu, kiedy patrzyła w przerażeniu na języki ognia, liżące róg ramy niedaleko jej stóp.
— Możesz odejść - powiedział ze spokojem. - Tam są drzwi, droga ucieczki. Możesz odejść. Albo możesz spłonąć.
— JAK ŚMIESZ! TO MÓJ DOM! NIE! NIE! - kobieta tupała gorączkowo, kiedy języki czerwonego ognia dopadły jej nóg. - NIE! ZATRZYMAJ TO! COFNIJ CZAR!
Potrząsnął głową i uniósł rękę, salutując.
— Nie. Żegnaj, pani Black.
Patrzył, jak starucha wycofuje się, wykrzykując ku niemu coraz głośniejsze obelgi, w miarę jak ogień postępował. Uderzała w płomienie swoją starczą, powykręcaną ręką. Zastanawiał się, czy ogień w następnej kolejności zajmie jej szaty - dym właśnie zaczął się unosić wokół jej sylwetki.
— PANI! PANI! NIE! MOJA PANI!
Obok niego pojawiła się mała postać i zaczęła wspinać się ku obrazowi, dysząc i jęcząc.
Zapomniał o Stworku.
Zbliżył się do ściany, ale skrzat był szybszy. Dysząc dziko, mała istotka wdrapała się na obraz i… w jakiś sposób znalazła sie w nim. Zniekształcona figurka krzyczała rozpaczliwie, wchodząc po namalowanych dachówkach w kierunku swojej pani, otoczonej przez płomienie. Ogień wybuchł teraz z nową siłą - gorętszy i gwałtowniejszy, zajął już całą ramę i sięgał w głąb płótna.
Starucha cofała się. W panice próbowała zgasić ogień zajmujący jej szaty, kopała nogami odzianymi w czarne buty, kiedy płomienie objęły podłogę i rozproszyły się wokół niej. Jej oczy błyskały dziko, twarz nabrała obłąkańczego wyrazu; matka Syriusza straciła już czapkę, włosy opadały jej na ramiona. Stworek wciąż pełzł w jej kierunku, ale ona kopała w stronę zbliżającej się chudej istoty, w płomienie… Nagle oboje - skrzat i jego pani - krzyknęli głośniej i w tym momencie dym przysłonił mu widok. Mimo to Remus desperacko macał ręką, próbując powstrzymać Stworka.
— PANI! MOJA PANI!
Języki ognia skoczyły do przodu, zmuszając go, żeby się cofnął. Ogień pożerał stare, wysuszone płótno. Remus mógł przez chwilę zobaczyć starszą kobietę, jak cofa się w stronę drzwi. Widział Stworka, gorączkowo chwytającego brzeg jej szat. Patrzył, jak pani Black uwalnia się od niego i posyła kopniakiem przez namalowany pokój. Słyszał rozpaczliwy, przeraźliwie wysoki krzyk…
I wtedy cały portret pochłonęły płomienie, oświetliły korytarz, mieniąc się pomarańczowo w szybie okiennej i odbijając w małym lustrze na końcu holu. Wydawało mu się, że słyszy kobiecy głos wykrzykujący ostatnie słowa, jednak nie potrafił rozróżnić wyrazów - a zatem to nie miało znaczenia. Być może zdołała uciec przez otwarte drzwi, ale zrozumiał, że go to nie obchodzi.
Podszedł do obrazu i chwycił za kotary, które kiedyś służyły do zasłaniania portretu. Szarpnął i zerwał je, po czym przyłożył do tlącej się jeszcze ramy. Ciężki materiał zamienił się w popiół.
Masywne ramy obrazu upadły znienacka, zmuszając go do odskoczenia. Na podłodze wybuchnął przez chwilę taniec iskier, gdy drewno rozpadło się na kawałki. Wyciągnął różdżkę, skierował ją na resztki obrazu wiszące na ścianie i mruknął: „Aqua!”. Zaparowało, a potem na dywan poczęły skapywać małe strużki wody.
Wszystko zamilkło. Nie pozostało nic, oprócz poczerniałego, śmierdzącego kawałka muru, na którym nie było żadnego śladu obrazu, czy jakiegokolwiek życia. W korytarzu unosiły się kłęby dymu, słaby wiatr zza frontowych drzwi układał je w dziwne smoliste wzory, unoszące się wokół innych obrazów.
Głosy zamarły. Zapadła dziwna cisza, jakby dom czekał - na coś, na kogoś. Ale stara pani Black już odeszła i nie było więcej żadnego z Blacków. Ostatni z nich umarł tej nocy.
* * *
Ogień w kuchni z wolna się dopalał. Remus wypił resztę swojej miętowej herbaty. Ciecz rozchodziła się w jego żołądku, niosąc ze sobą ciepło i ukojenie. Będzie musiał jej dokupić, zapasy były już na wykończeniu. Chyba że poprosi Poppy Pomfrey, by przysłała mu trochę tej specjalnej herbatki, którą przygotowywała mu przed pełnią. Zawsze bardzo się cieszył z jej małych, świątecznych podarków.
Usłyszał otwieranie i zamykanie drzwi, a po chwili na schodach za nim rozległy się szybkie kroki. Tak, przypuszczał, że przyjdą dzisiaj, ale mimo wszystko miał nadzieje, że ich wizyta ulegnie opóźnieniu. Odwrócił się i zobaczył Dumbledore'a oraz Szalonookiego, którzy patrzyli na niego.
Zmarszczył brwi. Dlaczego tak dziwnie mu się przyglądają? Podniósł rękę i przejechał nią nerwowo po policzku. No tak! Nie ogolił się i nie wziął prysznica tego ranka. A zawsze był z siebie taki dumny, że potrafi utrzymać czysty i schludny wygląd, mimo swoich znoszonych szat.
— Dzień dobry - powiedział grzecznie. Przecież Remus Lupin zawsze był uprzejmy. - Trafiliście na śniadanie. Spójrzcie, mam nowy czajniczek na herbatę. Tam jest chleb. Komuś zrobić tosta?