Moim bogiem była homeopatia
Moim bogiem była homeopatia
Zaczęło się od rekolekcji, na których był zakonnik-bioenergoterapeuta. Dla mnie sprawa była jasna. To nie może być złe, jeśli rekolekcjonista się tym posługuje. Później wyszłam za mąż i urodziłam dziecko. Wciąż chorowało, więc szukając czegoś co mu nie zaszkodzi, uznałam, że bioenergoterapia to jest to. Później lekarz zaproponował leki homeopatyczne. Dziecku może i pomagało. Może - bo jedne choroby ustępowały, a pojawiały się następne i to coraz groźniejsze. Pojawiały się także nieustannie różnego rodzaju nieszczęścia i tragedie. Jedno za drugim. Ale jakbym tego nie widziała. Brnęłam coraz dalej. Nie zauważałam nawet, że zatraciłam zupełnie relację z Bogiem (chodziłam do kościoła w niedzielę, ale poza tym była pustka), że moje małżeństwo się sypało, że ja popadałam w stany depresyjne… Ja po prostu tego nie widziałam! Całymi latami tego nie widziałam. Jeśli nawet miewałam chwile, w których próbowałam się skupić i modlić, pojawiał się tak przerażający lęk, że natychmiast rezygnowałam. Czułam czarną, przerażającą pustkę w moim wnętrzu, która nie pozwalała mi zajrzeć w głąb siebie, bo gdy tylko próbowałam, strach mnie paraliżował i natychmiast kazał uciekać. Ponadto dochodziły nocne lęki, budziłam się sparaliżowana ze strachu i nie mogłam spać. Ale wciąż byłam przekonana, że homeopatia jest lekiem na wszystko. Wierzyłam, że rozwiązuje wszystkie moje problemy. To był mój bóg. Kiedy coś się działo, dzwoniłam do homeopaty, zamiast się modlić. Tam szukałam ratunku.
Kiedy pojawiło się drugie dziecko, oczywiście natychmiast zawiozłam je do homeopaty, dostało lek „profilaktycznie”, od razu. Zresztą brałam je przez całą ciążę. I one rzeczywiście skutkowały. Leczyły wszystko! Bez antybiotyków, hormonów, zbędnej chemii. A w domu było coraz gorzej, właściwie rozpacz, nawet jak bardzo się staraliśmy, to aż kipiało od nienawiści, mimo że próbowaliśmy się modlić.
W końcu któregoś dnia poszłam do kościoła i powiedziałam, że nie wyjdę dopóki Bóg mnie nie uratuje, bo ja już nie daję rady, że kiedyś powierzyłam swoje życie Maryi i niech teraz coś z tym zrobi, bo ja już dłużej nie chcę żyć. Siedziałam tam cały dzień. I… nic się nie wydarzyło. Jedyne przekonanie, z którym wyszłam było, żeby przenieść się do innego miasta. Właściwie byłam załamana i zrezygnowana. Ale rzeczywiście postanowiliśmy się przenieść. To był ogromny trud. Przeprowadziliśmy się jednak. Podczas pierwszej spowiedzi na nowym miejscu powiedziałam księdzu, że potrzebuję wspólnoty, jakiegoś wsparcia. Polecił mi wspólnotę. I wypadki może nie potoczyły się szybko, ale jak patrzę wstecz, to były ciągiem przedziwnych „zbiegów okoliczności”. Bóg ratował!
Najpierw ktoś ze wspólnoty zaproponował, żebym może spróbowała terapii. Trafiłam do psychologa. Psycholog współpracował z egzorcystą… Poszłam. Czy się bałam? Nie, byłam już tak wyczerpana, że nie miałam nawet siły się bać. Czekałam tylko na ratunek. To czego doświadczyłam podczas modlitwy nade mną było nieprawdopodobne. Doświadczenie niebywałego wręcz szczęścia i radości. Taka absolutna pewność, że Bóg mnie kocha, chce, że dla Niego jestem wyjątkowa i że coś za wszelką cenę chciało mi tę prawdę zakryć. To doświadczenie okazało się trwałe. Trwa do dziś. Ale leków homeopatycznych nie mogłam nadal odstawić. Bardzo się modliłam o znak. Mimo wielu wątpliwości, rozmowy z egzorcystą, że lepiej, żebym tego nie stosowała, nie byłam w stanie przestać. Mówiłam sobie, że Bóg da mi znak. Tylko dla mnie. I bardzo się o ten znak modliłam. Że jeśli to jest złe, to żebym o tym wiedziała i miała pewność. I dostałam znak. Nie mogło być wątpliwości! Uwolnienie od leków homeopatycznych zajęło mi dwa lata.
Kiedy w jednej chwili postanowiłam wszystkie lekarstwa wyrzucić z domu i już nigdy nie pójść do homeopaty, okazało się, że wiem co się teraz wydarzy, co się będzie dziać. Wiedziałam, że teraz zaczniemy bardzo chorować, szczególnie najmłodsza córka, że żadne leki nie będą pomagały, że będę bezsilna i przerażona. I tak się rzeczywiście stało. Choroby były przerażające. Pamiętam, jak całe noce nosiłam córkę i modliłam się nad nią, błogosławiąc jej. Patrzyłam bezradna jak cierpi i mówiłam: „Jezu, już nie mam innej obrony, tylko Ciebie, popatrz wszystko oddałam, więc nic nam się nie może stać”. Wiedziałam, że gdybym podała lek homeopatyczny, to wszystko minie w jednej chwili. Pokusa była ogromna. Pediatrzy, których wzywałam, przepisywali leki homeopatyczne, namawiając do ich zastosowania. Nie miałam odwagi się bronić. Poszłam więc do apteki i je kupiłam… Postawiłam na parapecie i modliłam się - podać, nie podać. Nie wiem, do kogo bardziej się modliłam do Boga czy do tych leków lub tego, co za nimi stoi. To był ostatni raz, kiedy miałam taki lek w domu. Choroby w takim nasileniu trwały rok. W tym czasie byłam kolejny raz u egzorcysty. Minęło.
Bardzo powoli w domu zaczęło się zmieniać, choć echo tych grzechów ciągnie się za nami i czasami się odzywa. Ale wtedy więcej się modlę. Proszę też kapłana o błogosławieństwo domu i każdego z nas z osobna. I wierzę w Miłosierdzie Boże. Modlimy się zresztą całą rodziną. Przez ten czas dane mi jest powoli odbudowywać relację z Jezusem. Lęki ustały zupełnie. Modlitwa nie budzi niepokoju.
Zawsze bardzo bałam się chorób, szczególnie dzieci. Chcąc ich i siebie ustrzec przed nimi, chcąc za wszelką cenę uciec od krzyża, zgotowałam im i całej rodzinie o wiele większe cierpienie. Teraz wierzę, że tam „gdzie wzmógł się grzech, jeszcze bardziej rozlała się łaska”, że nie ma większego obrońcy niż Bóg, a Jemu za pośrednictwem Maryi zawierzam moją rodzinę. Wierząc, że Jego Miłosierdzie jest większe od mojego grzechu.
To, że moja rodzina przetrwała jest dla mnie cudem. Po ludzku nie było szans. Wierzę, że stało się tak za sprawą Maryi, której dawno temu oddałam swoje życie i której zawierzyłam moje małżeństwo w dniu ślubu.
Magdalena