Co mogło pozostać po imperium
Koncepcja lokalizacji stolicy Imperium Atlantydy na kontynencie północno-amerykańskim w zupełnie innym świetle stawia zagadnienie ewentualnych ocalałych pozostałości po Imperium. Zagłada Imperium Atlantydy, jak wynika z relacji Platona, zbiegła się mniej więcej z końcem ostatniego zlodowacenia, a to by oznaczało, że Imperium rozwijało się i osiągnęło szczyt swej potęgi właśnie w epoce lodowej. Wolne od lodów południowe obszary Ameryki Północnej, Ameryka Środkowa i Ameryka Południowa były wtedy macierzystym kontynentem Atlantydów. Można się więc spodziewać, że właśnie na tych obszarach wolnych od lodów zbudowali jakieś zakłady energetyczne, wykorzystujące miejscowe surowce, może energię słoneczną, może energię wody z topniejących lodowców, może energię wiatru. Musiały gdzieś być kopalnie rud metali, a przy nich jakieś ówczesne huty — Platon wyraźnie zaznacza, że rudy, z której wytapiano orichalk, było pod dostatkiem. Dalej, były zapewne urządzone z wielkim przepychem tereny rekreacyjne dla władców, ośrodki kultu, poligony wojskowe, nekropolie, zakłady doświadczalne na użytek różnych nauk, np. technicznych, biologii, rolnictwa, hodowli zwierząt, fizyki, chemii itp. Nieodzowne były też obserwatoria astronomiczne, no i oczywiście, jakaś sieć komunikacji lądowej, zapewniająca możliwość przewożenia ludzi i różnych ładunków między poszczególnymi ośrodkami.
Te ośrodki, które znajdowały się w pobliżu stolicy, przy jej zagładzie mogły także zostać zmiecione z powierzchni ziemi, a co najmniej sporo ucierpieć. Inne mogły bez uszczerbku przetrwać katastrofę, a te najbardziej odporne na szkodliwe wpływy atmosferyczne i nierozważne ludzkie ręce miały szansę dotrwać do naszych czasów. Szansę na przetrwanie tylu tysięcy lat miały fragmenty budowli ułożonych z olbrzymich bloków kamiennych bądź też jakieś duże monolityczne obiekty kamienne. Ponadto skutki prowadzonych na dużą skalę robót ziemnych, takich jak: splantowanie sporego skalistego wierzchołka góry dla uzyskania dostatecznie obszernego płaskiego terenu, wykucie w skale olbrzymich tarasów i wykopów typu dzisiejszych kopalni odkrywkowych, względnie wykucie w litej twardej skale wielkich i głębokich sztolni, tuneli czy też grot. Z jednej strony, rozmach tych prac i ich uciążliwość, a z drugiej — wysoka jakość wykonania, powinny chyba być wystarczającymi argumentami, świadczącymi o tym, że wykonawcy mieli znakomitą organizację robót, dobrze przygotowaną nadzorującą kadrę techniczną, a także wysoko sprawny i wysoko wydajny sprzęt techniczny. Takimi wykonawcami nie mogły być przecież koczujące plemiona żyjące ze zbieractwa, myślistwa czy też prymitywnej uprawy roślin. Musiała to być społeczność na odpowiednio wysokim poziomie cywilizacyjnym i jeśli historycy czy też archeolodzy, bądź co bądź sporo wiedzący o dziejach różnych narodów, kultur i cywilizacji, nie mogą jej wskazać, z konieczności wykonawstwo trzeba przypisać Atlantydom. Przynajmniej do czasu, kiedy nowe dane pozwolą jednoznacznie tego wykonawcę wskazać. O Oczywiście, zawsze pozostaje jeszcze wskazanie przybyszów z kosmosu, ale ci, jeśli nawet istotnie tu byli, to raczej jako nauczyciele, a nie wykonawcy. Tym samym problem wraca jak bumerang. Kogo kosmici podnieśli na dostatecznie wysoki poziom cywilizacyjny? Czy nie mogli to być założyciele i późniejsi władcy Atlantydy?
Na wszystko trzeba dowodów, ale wydaje się, że łatwiej będzie udowodnić istnienie Imperium Atlantydy niż wizytę super inteligentnych kosmitów. Na temat Atlantydy mamy przecież pisaną relację Platona, a na temat wizyty kosmitów tylko domysły. Zaś poszlaki wskazujące na ewentualny wpływ kosmitów na dzieje mieszkańców Ziemi mogą z powodzeniem pochodzić z Imperium Atlantydy.
A zatem, czy na macierzystym kontynencie Atlantydów istnieją takie obiekty, które można uznać za pozostałość po Imperium sprzed ponad 11 tysięcy lat? Oczywiście, najszybciej można się o nich dowiedzieć przeczytawszy kilka książek Ericha von Danikena, szczególnie te wspaniale ilustrowane.
Archeolodzy jednak nie łączą ich twórców z Atlantydą — raczej przypisuje się je działaniu kultur, które na kontynencie amerykańskim pojawiły się znacznie później. Jest to o tyle zrozumiałe, że trudno coś przypisać społeczności, o której nie wiadomo czy naprawdę istniała. Chociaż z drugiej strony, te właśnie obiekty można przecież uznać za przesłanki świadczące o istnieniu wysoko cywilizowanej społeczności. Tak prawdopodobnie byłoby, gdyby udało się w sposób jednoznaczny ustalić, jakim celom służyły te, których pozostałości można jeszcze dziś oglądać. Są one jednak tak nietypowe, że ich przeznaczenie można będzie odgadnąć chyba dopiero po ustaleniu, kto był ich twórcą. W ten sposób koło się zamyka.
System dróg na Jukatanie i rysunki na Płaskowyżu Nazca
Wydaje się jednak, że mimo wszystko cel niektórych zagadkowych obiektów można wskazać, biorąc za punkt odniesienia realne istnienie zaawansowanego Imperium Atlantydy.
Trudno byłoby wyobrazić sobie funkcjonowanie rozległego imperium bez dostatecznie sprawnego systemu komunikacji lądowej, a taki system to przede wszystkim sieć dróg. Taka sieć dróg o twardej nawierzchni została kiedyś w przeszłości zbudowana i odkryto ją między innymi na Jukatanie.
Można wątpić, czy budowniczymi byli Indianie, jako że nie używali pojazdów na kołach — do czego więc byłaby im potrzebna taka sieć dróg? Skoro jednak zostały zbudowane, widocznie były potrzebne jakiejś społeczności, gospodarującej na tych terenach jeszcze przed Indianami. Przy tym budowa dróg nie mogła być wynikiem inicjatywy lokalnej, bowiem obejmują one zbyt rozległy teren. Budowa, projekt i nadzór musiały być prowadzone przez jakieś ośrodki decyzyjne, sprawujące władzę na tym terenie. W ten sposób dochodzimy do pytania: jaki naród, jaka społeczność zamieszkiwała tam na tyle wcześniej przed Indianami, że zdążyła zorganizować się w państwo i osiągnąć taki stopień rozwoju, że konieczna jej była rozległa sieć dróg o twardej nawierzchni? Czy można wykluczyć, że było to Imperium Atlantydy?
Drugim bardzo wymownym przykładem może być słynny Płaskowyż Nazca z bardzo tajemniczymi liniami, figurami geometrycznymi i rysunkami zwierząt. Erich von Daniken uważa płaskowyż za lotnisko, tyle że według jego wizji sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Sugeruje mianowicie, że w zamierzchłej przeszłości osiadł tam kosmiczny wahadłowiec. Jego załoga wykonała przewidziane programem pobytu działania i odleciała z powrotem do macierzystego statku w kosmosie. Tubylcy obserwowali z ukrycia lądowanie, działania kosmitów i odlot wahadłowca, a potem doszli do wniosku, że dobrze byłoby skłonić „bogów" z ognistego pojazdu do ponownego przybycia. W tym celu właśnie przygotowali lotnisko z szerokimi pasami startowymi, wizerunkami zwierząt i figurami geometrycznymi. Niewątpliwie taki wahadłowiec, jeśli istotnie wylądował i oglądali go aborygeni, wywołał u nich bardzo duże poruszenie. Wszelako bardziej prawdopodobną reakcją na to widowisko był chyba strach, a nie pragnienie powtórnego przybycia ziejącego ogniem pojazdu. Jeśli nawet założyć, że kosmici przebywali na płaskowyżu na tyle długo, żeby wystraszeni tubylcy zdążyli się z nimi spoufalić i zaznać różnych dobrodziejstw z ich strony, to i tak pozostaje pytanie, skąd wiedzieli, że niektórym pojazdom latającym trzeba przygotować dostatecznie szerokie i długie pasy startowe? Jaką rolę w skłonieniu „bogów" do powtórnego wylądowania miały odegrać rysunki zwierząt i figury geometryczne?
Dalej, według tej wizji, na tak przygotowanym lotnisku nie wylądował ani jeden pojazd, żaden też nie wystartował. W takim razie, po co na północ i na południe od płaskowyżu wykuto w skałach znaki naprowadzające, z najbardziej efektownym "El candelabro" na brzegu zatoki w pobliżu Pisco?
Płaskowyż Nazca, niezależnie od znajdujących się na nim linii i rysunków mógłby istotnie być lotniskiem, ze względu na dostatecznie obszerny płaski teren, brak opadów i ograniczeń widoczności. Jeśli do tego dodać wyznaczone pasy startowe i przed chwilą wspomniane znaki, które chyba rzeczywiście pełniły funkcję znaków naprowadzających, można niemal nabrać pewności, że istotnie było to lotnisko. Oczywiście, żaden archeolog, pomimo tak zdawałoby się oczywistych przesłanek, nie może wysnuć takiej koncepcji — byłaby ona po prostu nonsensowna. O lotnisku można mówić tam, gdzie są pojazdy latające, a — jak dotąd — brak wiadomości, żeby istniały w czasach Inków, a tym bardziej przed nimi. Ano właśnie, ale jeśli jednak przyjąć, że dużo, bardzo dużo wcześniej przed Inkami latającymi maszynami dysponowało Imperium Atlantydy, to koncepcja lotniska na Płaskowyżu Nazca przestaje być nonsensem.
Mogło to więc być lotnisko Atlantydów, które prawdopodobnie wykorzystywali dość intensywnie. Wskazuje na to fakt, że w pobliżu odkryto miasto na kilka tysięcy ludzi i zbudowane z wielkich bloków kamiennych podziemne tunele, doprowadzające wodę. Działalność tego lotniska zakończyła się prawdopodobnie około 11 tysięcy lat temu, ale można przypuszczać, że zasady jego funkcjonowania były co najmniej bliskie współczesnym.
Przy starcie samolot, zanim wzniesie się w powietrze, musi osiągnąć wymaganą prędkość. Tak samo przy lądowaniu, w momencie osiadania, musi poruszać się ze sporą jeszcze prędkością i dopiero tocząc się po płycie lotniska, wytracają i zatrzymuje się. Do tych manewrów służą pasy startowe, wystarczająco długie i szerokie (zależnie od typu samolotu) oraz wyraźnie oznakowane. Start i lądowanie wymaga od pilotów maksymalnej koncentracji. Będąc jeszcze daleko od lotniska, pilot musi wiedzieć, jak ustawić samolot oraz kiedy i w jakim tempie wytracić prędkość. Ułatwiają to znaki naprowadzające wokół lotniska. Jakie jednak zadanie miałyby do spełnienia rysunki na płycie lotniska Atlantydów i na zboczach wzgórz wokół płaskowyżu? Nagromadzenie takiej ilość znaków mogłoby spowodować, że pilot pierwszy raz lądujący na takim lotnisku mógłby mieć spory kłopot z orientacją w przestrzeni.
Skoro jednak rysunki te wykonano, to zapewne musiały być potrzebne. Miały za zadanie ułatwić korzystanie z płyty lotniska. Bez tego ich istnienie nie miałoby tu żadnego sensu. Otóż to, takie „ułatwianie życia" stosuje się zwykle w stosunku do ludzi, którzy nie osiągnęli jeszcze samodzielności, a w tym przypadku może oznaczać, że lotnisko na Płaskowyżu Nazca było poligonem szkoleniowym. Tu uczyli się trudnej sztuki latania młodzi adepci aero a może także astronautyki.
Takich przykładów niezrozumiałych zagadnień z odległej przeszłości, które można w sposób mniej czy bardziej prawdopodobny wyjaśnić w oparciu o założenie, że naprawdę istniało Imperium Atlantydy, znalazłoby się zapewne jeszcze więcej. Niestety, jak długo istnienie tego Imperium będzie tylko założeniem, tak długo te czasem efektowne wyjaśnienia będą miały bardzo małą wartość. Natomiast udowodnienie jego istnienia pociągnęłoby za sobą zmianę dotychczasowych poglądów na najdawniejszą historię ludzkości i wiele wynikających z tego konsekwencji. W Wysunięto tu cały szereg hipotez, które doprowadziły do ostatecznej konkluzji, że równina z relacji Platona wraz z położoną na niej stolicą, jeśli istniała naprawdę, znajdowała się w miejscu obecnej Zatoki Kalifornijskiej. Taka lokalizacja wykazuje cały szereg zgodności z danymi opisanymi przez Platona, ale rozstrzygające znaczenie będą miały wyniki poszukiwań w Zatoce, jeżeli zostaną podjęte.
Warto je chyba podjąć choćby dlatego, że jeśli istotnie na terenie Zatoki znajdowała się zniszczona stolica Imperium Atlantydy, to gdzieś na jej dnie od ponad jedenastu tysięcy lat leży prawdopodobnie co najmniej kilkusetkilogramowa bryła złota ze stopionego posągu Posejdona, powożącego pojazdem zaprzężonym w 6 skrzydlatych koni. A przecież miało tam być jeszcze sto złotych posągów boginek wodnych na delfinach oraz posągi rodziny panującej i jej przodków, jak również złocone stropy i różne elementy architektoniczne.