Isamar
Ostatni krok
Kiedy jest już po wszystkim, „dzisiaj” jawi się jednym wielkim „wszystko będzie dobrze”, ciała zmarłych spoczywają w zdobionych grobach, a żywi chcą żyć długo i szczęśliwie, Harry i Ginny patrzą sobie w oczy i już wiedzą. A potem odwracają wzrok i odchodzą, każde w swoją stronę, wolni tak od poczucia winy, jak i od zawodu.
Jedynie Hermiona jest świadoma tego, że z Ginny coś się dzieje, coś jest inaczej. Ale jej listy są takie jak zawsze, więc odkłada to na później, zbyt zajęta ich misją, o tyle przecież ważniejszą niż to, co się dzieje z jedną małą Weasleyówną.
A potem znów się spotykają, Hermiona widzi rozbiegany wzrok Ginny, uciekający od Harry'ego, a szukający kogoś innego. Potem zaś nad jej ramieniem dostrzega, że ktoś patrzy na dziewczynę tak, jak ona go poszukuje, i nagle wie, że przegapiła moment zmiany, poświęcając dobro jednostki dla dobra ogółu, i że już nic nie da się zrobić.
A Ginny odnajduje wzrokiem zgubę, przeprasza Hermionę i zaraz znika za drzwiami razem z Blaise'em Zabinim.
Harry przez cały długi rok nie może wyrzucić ze swoich myśli panny Weasley. Czuje się winny, bo przecież mają tyle do zrobienia, muszą pozbawić Czarnego Pana horkruksów, a on nie wie, gdzie ich szukać ani jak je zniszczyć. Brak jakiegokolwiek planu boli go dotkliwie, szepty Rona i Hermiony za jego plecami stają się coraz bardziej natarczywe, jeszcze bardziej pogarszając sytuację, a on nie potrafi się skupić, mając w pamięci jedynie rude kosmyki nawinięte na wskazujący palec, tych kilka chwil na czerwcowych błoniach Hogwartu, smak jej ust.
Nigdy nie wybiega myślami w przyszłość, widząc na swej drodze jedynie Voldemorta, ale stale wraca do przeszłości.
Być może właśnie dlatego, kiedy Jego już nie ma, a Harry jest wolny, panna Weasley przestaje mieć znaczenie. Miłość do niej jest częścią tamtego świata, cichym pragnieniem i nieznośną tęsknotą, czymś nierozłącznym z nim.
Tymczasem tamten świat zostaje obalony i wstaje nowy dzień. Dzień, w którym Luna Lovegood wychodzi z Wielkiej Sali, ciągnąc za rękę Deana Thomasa, a nie jego.
Znów się spóźnia. Znów na jego spóźnieniu korzysta Dean.
A potem Dean znów musi odejść, bo prędzej czy później to główny bohater dostaje to, czego chce. Tak było zawsze i tak musi być tym razem. Nawet jeśli główny bohater sądzi, że to po prostu miłość, uśmiech losu, a nie nagroda za bycie bohaterem.
Kiedy Ginny widzi po raz pierwszy Harry'ego z Luną, ściska mocniej dłoń Blaise'a i uśmiecha się do niego, ciesząc się, że nie jest nią, ale sobą, bezinteresownie. Ale gdzieś tam głęboko w niej tkwi kolec i Ginny o tym wie, chociaż się go wstydzi. A potem, wstydząc się jeszcze bardziej, próbuje go ukryć, będąc milszą niżby była rzeczywiście i tym samym każąc postronnym zastanowić się nad źródłem tych okruchów większej sympatii.
Ginny pogardza Harrym Potterem za to, że nigdy nikogo nie kochał, dopóki nie zobaczył, że ten ktoś umyka mu prosto przed nosem.
Ginny uśmiecha się do Harry'ego Pottera, bo nie można pogardzać bohaterem, tym, który uratował świat.
I świat widzi nie pogardę, a uśmiech Ginny, który nie jest już dla Blaise'a Zabiniego, ale — znów — dla Harry'ego Pottera. A Blaise widzi go razem ze światem.
Mija pięć długich lat, zanim Harry Potter, bożyszcze tłumów, przestaje traktować Ginewrę jak młodszą siostrę swojego najlepszego przyjaciela i dostrzega w niej kobietę. Sama panna Weasley przez ten czas przechodzi przez wiele etapów zakochania w nim, od bezgranicznego uwielbienia dla bohatera, przez poczucie beznadziejności, po uznanie się za najlepszą kandydatkę na miejsce dziewczyny Pottera. Ale kiedy w końcu ją całuje w pokoju wspólnym Gryfonów, nie wierzy, że to naprawdę ma miejsce.
Patrząc na to z perspektywy czasu, Ginny uśmiecha się kpiąco na myśl, że potrzeba było zwycięstwa w quidditchu, jej zwycięstwa, by zdobyć Harry'ego.
Patrząc na to z perspektywy czasu, jest jej żal tych pięciu lat, skoro wystarczył miesiąc, by przestała go kochać, by w jej snach na miejscu zielonych oczu pojawiły się czarne.
Pokonanie Czarnego Pana przez ledwie siedemnastoletniego chłopaka, nie do końca wykształconego, nikogo nie dziwi tak bardzo, jak samego Harry'ego. Chociaż stara się jak może, podświadomie sądzi, że umrze, zakładając, że w najlepszym wypadku zabierze ze sobą na tamten świat Voldemorta. To, że udaje mu się przeżyć, jest dla niego zupełną niespodzianką. Tak wielką, że kiedy patrzy na martwe ciało przed sobą, zastanawia się, gdzie będzie, gdy ten sen się skończy. Chwilę potem, kiedy dłonie, ramiona, głosy otaczają go ze wszystkich stron, przychodzi zrozumienie.
Chyba nawet uśmiecha się do siebie.
Pomyluna Lovegood nadal ma kolekcję kapsli na szyi, choć z jej uszu na stałe zniknęły rzodkiewki, a z szafy kanarkowożółta szata. Harry tęskni za nimi, zastanawiając się, czy przystosowując Lunę do siebie, nie wykradł z niej czegoś, co było najcenniejsze; czegoś, co tak naprawdę kochał.
Luna usuwa z domu kolejne tylko swoje drobiazgi z beztroskim uśmiechem, jakby sądziła, że wie o miłości znacznie więcej niż on. I zupełnie się tym nie przejmowała.
Słowa stają się tylko pojęciami, gdy oboje, Ginny i Harry, wpadają do chatki Hagrida, szukając schronienia przed deszczem, który zaatakował błonia.
— Jak się masz? — milczy Ginny.
— Dobrze — nie odpowiada Harry.
Czajnik wisi nad paleniskiem od długiego czasu, choć czas od lat stoi w miejscu, czekając na tę chwilę. Kiedy herbata zostanie już zaparzona, kubek wędruje z rąk do rąk; nie ma dalekiej drogi, rudowłosa, jak dawniej, siedzi oparta plecami o Wybrańca.
Po latach Harry nie jest pewien, kto odszedł, on czy ona; czy zniknął któregoś dnia, czy to ona wyczuła w powietrzu słodki smak kłamstw. Ktoś szepcze, może jego własna zdrada, że nie miała tego za złe, że zrozumiała, wybaczyła i dała mu wolną rękę.Ścieżka taka jak droga mleczna musi prowadzić do celu.
Ginny nie wybacza nigdy. Kiedy rodzi się Lily, na drugie daje jej Luna.
W czerwcu Hermiona zaczyna się podejrzanie uśmiechać. Ukryta pod wielkim rondem słomianego kapelusza, skubie maliny prosto z krzaka. Palce prawej ręki ma czerwone i zostawia ślad na koszuli Rona, kiedy zarzuca mu ręce na szyję, myśląc, że nikt nie patrzy.
Ginny śmieje się swobodnie, szturchając ponurego Blaise'a. Sama nie wie, kogo chce nabrać, wszyscy zdają się wiedzieć o tym nie gorzej od niej.
Kiedy zjawia się Harry, sam, bez Luny, nie wiadomo, komu jest bardziej głupio. Czerwone palce Hermiony zaciskają się na nadgarstku Ginny, gdy chce pobiec za Zabinim.
Miasto tonie w deszczu. Harry stoi przy oknie z kubkiem herbaty, która już bardzo długo nie parzy go w dłonie. Zmoknie, myśli co kilka minut, za każdym razem na nowo.
Nie słychać otwarcia drzwi ani kroków. Luna jak zwykle pojawia się znikąd, po cichu, niemożliwa do przyłapania. Harry zauważa ją dopiero, kiedy ona zechce, by ją zauważył.
— Idę — mówi pozornie bez związku, a Harry kiwa głową.
W holu nie trzaskają drzwi, a Luna nie niesie najmniejszej walizki. Nic się nie zmienia, wszystko jest jak zawsze, ale świat zdaje się dobrze wiedzieć, że się skończył.
Zmoknie, myśli dalej Harry, dopiero po chwili sobie uświadamiając, że to się już stało.
— W moim życiu panuje chaos — mówi Ginny, podnosząc czerwoną różę do ust. — W moim życiu panuje chaos — próbuje jeszcze raz, tym razem z przechyleniem głowy. — W moim życiu panuje chaos. — Czoło do góry, harde spojrzenie. — W moim… życiu… panuje… chaos. — Szeptem, niepewnie. — W moim życiu panuje chaos! — Radośnie, z rękami lecącymi na boki.
— W moim życiu… — obojętnie, kiedy otwierają się drzwi.
— Słyszałem — odpowiada Blaise, nie czekając na ciąg dalszy. Ostatni raz patrzy jej w oczy, nie starając się ukryć pogardy, i odchodzi, a Ginny wzrusza ramionami.
— W moim życiu panuje chaos — mówi tego samego wieczoru do Harry'ego.
Harry kiwa głową i sądzi, że rozumie, a Ginny sądzi, że jest ponad tym.
Potem jest jeszcze kilku, ale nikogo to nie obchodzi. Ginny bawi się życiem, wiedząc, że rodzina niczego innego się po niej nie spodziewa. Pozwalają jej na to pod pretekstem niczego poważnego, słusznie zakładając, że prędzej czy później zatańczy jak zagrają.
Ślub Rona i Hermiony zbliża się wielkimi krokami. Para młoda promienieje szczęściem i do obrzydliwości chce uszczęśliwić innych. Ginny bez uśmiechu podaje Harry'emu rękę.
Harry nie potrzebuje już nikogo. Zna zaklęcie, którym może wyprasować koszulę, i inne, zaszywające skarpetki. Umie usmażyć jajka na bekonie i zna się na zegarku. Czas wypełniają mu książki, które — gdyby znał je wcześniej — pozwoliłyby mu stać się drugim Voldemortem. Ale Voldemort to już przeszłość, coś, co minęło. Życie staje się normalne, a Harry odkrywa, że nie za dobrze wie, co teraz z nim zrobić.
Ginny pojawia się wieczorem, z żółtą parasolką pod pachą.
— Hermiona twierdzi, że mam hybris — mówi niespodziewanie.
— A co to takiego?
— Nie wiem, ale pewnie nic pochlebnego dla mnie, bo Ron zamiast tego użył słowa „głupota”. Chodziło o ciebie — wyjaśnia bez skrępowania, samodzielnie odnajdując drogę do kuchni, czajnik i kubki.
Herbata ma posmak malin, a Harry już wie, że nie może się dłużej opierać, bo tak właśnie musi być.
Powroty do domu przestają być miłe. W Norze zawsze czeka ktoś, kto powie jej, jak niemądrze postępuje. Najmniej nieznośna ze wszystkich jest Hermiona, bo używa słów, które tylko ona rozumie, więc Ginny nic nie wynosi z jej wywodów.
Stojąc przy parapecie raz po raz sięga do miski po cukierki: jeden dla siebie, jeden dla Victoire. Niebieskie oczy Fleur patrzą na nią z uwielbieniem z pulchnej, dziecięcej twarzy.
„Prorok Codzienny” przynosi wieści o przewidywanym na wiosnę ślubie pana B. Zabiniego z panną Jakąś. Hermiona patrzy na nią z niepokojem, a niedobra Ginny znajduje okazję do zemsty.
— Zniszczyliście mi życie — szepcze tak, by usłyszała ją dobrze, i wychodzi z kuchni, podając Victoire cały pojemnik ze słodyczami.
W swoim pokoju śmieje się krótko. Zawijasy na tapecie stają się prostymi i Ginny pojmuje, że nie ma tu już nic do zrobienia.
— Zgoda — mówi Ginny bez zastanowienia, zanim padnie pytanie.
Harry udaje, że nie widzi palącego spojrzenia Rona, i pyta, czy jest pewna, bo on nie zamierza nalegać ani jej unieszczęśliwiać.
Ginny chyba chce zaproponować, by stuknął się w czoło, więc szybko to robi. Ona śmieje się, co przyjmuje za dobrą monetę. Obiecuje jej dmuchawce w ślubnym bukiecie i pszczoły zamiast sów do dostarczenia zaproszeń. Wytrzeszcza oczy i próbuje to cofnąć, gdy uświadamia sobie, że myli ją z Luną.
Ale Ginny udaje, że tego nie zauważa. Opiera rękę na jego ramieniu w uspokajającym geście i jest gotowa spróbować przypomnieć sobie jak to było, kiedy go kochała.
— Byłeś dobrym przyjacielem — zapewnia Ginny ukochanego misia, układając go w pudełku na stercie ubrań.
Z dołu dobiega hałas i gwar przekrzykujących się ludzi. Rodzina świętuje i cieszy się, bo Wybraniec, ten mały, samotny chłopiec z peronu, będzie w końcu jednym z nich, tak naprawdę.
Chowając kwieciste wachlarze Ginny dochodzi do wniosku, że Harry niewiele się zmienił, więc może to nie będzie takie trudne.
Potem przypomina sobie, że ona sama nie ma już dziesięciu lat.
Pokój jest już wyczyszczony z wszystkich rzeczy i gotowy do zamieszkania przez następnego Weasleya. Ale Ginny nie wychodzi, chce jeszcze pozostać na chwilę sama i połudzić się, że wciąż nie jest za późno, by zrezygnować.
Tak — tak, mówią sobie, wymieniając obrączki.
Wszyscy są szczęśliwi, a Harry i Ginny ponownie patrzą sobie w oczy, tak jak dawno, dawno temu. To dziwne, ale znów wiedzą, choć tym razem inaczej — że tylko to pozostało do zrobienia.
I ściskają mocno ręce, bo poza tym nie mają nic, na czym mogliby budować swoje aż do śmierci.