Konflikt narodowościowy w Belgii
„Il n'y a pas de Belges, mais des Wallons et des Flamands - nie ma Belgów, tylko Walonowie i Flamandowie.” To zdanie idealnie określa stan rzeczy w Belgii.
Jest to bardzo dziwny i specyficzny kraj. Tym bardziej , gdy weźniemy jego stan wewnętrzny i zestawimy fakt, że to właśnie w Brukseli znajduję główna siedziba Unii Europejskiej. Miejsce to w pewnym sensie symbolizuje jedność europejska, choć w sposób nie do końca dosłowny. Jak Unia Europejska ma się rozwija i łączy państwa z owego kontynentu, skoro kraj gdzie jest jej siedziba, sam nie może tworzyć jedności wewnętrznie.
Niby Belgia tworzy jedność a mimo to od pokoleń jest wewnętrznie podzielona na trzy „narodowości”, gdzie przodują dwie : flamandzka i walońska. Takie zjawisko mogłoby być zrozumiałe w przeszłości, natomiast obecnie raczej dziwi, bo skoro nie można żyć w zgodzie lepiej się rozstać. W Belgii ludzie utrudniają sobie życie i w cale nie myślą o dobrym rozwiązaniu. Natomiast żeby nasza wypowiedź miała logiczny sens i aby zrozumieć całą tą dziwną sytuację zaczniemy od początku.
Królestwo Belgii jest monarchią konstytucyjną dziedziczoną według zasady primogenitury. System uregulowała wielokrotnie nowelizowana (1893, 1919, 1970, 1980, 1988, 1993, 2001) konstytucja z 7 lutego 1831 roku.
Funkcję głowy państwa pełni król, obecnie Albert II (od 1993 roku). Władza ustawodawcza należy do 2-izbowego parlamentu federalnego, złożonego z Izby Deputowanych (150 członków) i Senatu (71 członków), wybieranych na 4-letnią kadencję w głosowaniu powszechnym. Król reprezentuje państwo, powołuje i odwołuje rząd, który jest odpowiedzialny przed parlamentem. Władzę wykonawczą sprawuje rząd. Współczesna Belgia ma 4 rządy: ogólnopaństwowy, flamandzki rząd regionalny, waloński rząd regionalny oraz rząd miasta stołecznego . Składa się dodatkowo z 3 regionów: Flandrii, Walonii i regionu stołecznego - Brukseli. Regiony mają własne organy władzy ustawodawczej (Rady Regionalne) i szeroką autonomię w zakresie władzy wykonawczej, dotyczącą m.in. handlu zagranicznego, rolnictwa, transportu i ochrony środowiska.
Belgia choć była państwem francusko języcznym, to od początku była podzielona etnicznie, co nie wyklucza jedności politycznej. W tym kraju mieszkali Flamandowie( 57% ), Walonowie ( 33% ) i Belgowie ( ponizej5% ). I od samego początku można zauważyć niesnaski wśród ich wspólnej egzystencji. Choć na przedzie widać jednoznacznie przewagę w konfliktach wśród Walonów i ludności flamandzkiej. Za każdym razem raz jedni, a raz drudzy czuli się pokrzywdzeni. Na te zwycięstwa, porażki i krzywdy składało się wiele czynników. Natomiast w tym przypadku jest to walka staroświeckich poglądów. Raczej nie ma mowy o porządnym kompromisie, ktoś musi jak to się mówi „wyjść na swoje”. Żeby lepiej to zobrazować, wspomnimy, że legenda głosi, iż podczas I wojny światowej zginęło więcej ludności flamandzkiej. Powód jest prosty nie rozumieli rozkazów w języki francuskim.
Dodatkowo te nieporozumienia potęgowały również za przyczyną gospodarki. Walonia rozwijała gałęzie przemysłu, a Flandria rolnictwo. I w zależności od upływu czasu i różnego rodzaju przyczyn ekonomicznych, szale bogactwa zmieniały się. Dodatkowo dochodzą również czynniki demograficzne i rynek pracy. Im bardziej jedna część państwa góruje nad drugą, tym bardziej narodowości żądają więcej dla siebie. Jeśli do tego dodamy tętniący życiem port w Antwerpii i tłumy wczasowiczów na belgijskim wybrzeżu, znajdującym się w całości na terenie Flandrii, łatwo można określić ją jako wygraną w procesie globalizacji.
Walonia jako obszar rolny jest znacznie biedniejszy, więc Flandria wspiera go materialnie. I znowu napotykamy niezadowolenie ludności. Uważają oni, ze nie ma sensu wspierać społeczności i tereny, które raczej marnotrawią pomoc finansową niźli przeznaczają na poprawę poziomu rozwoju gospodarczego.
I tak powoli przechodzimy do coraz to nowszych i większych problemów. Jak wspomniałyśmy jest wewnętrzny podział państwa belgijskiego, natomiast jak w każdym państwie musi być język urzędowy. Flandria pragnie wprowadzić oba języki, a co za tym idzie, ograniczyć rolę francuszczyzny. A czyn ten dodatkowo wzmacnia ból przewagi niechcianej mowy na dworze królewskim.
Dopiero po II wojnie światowej wszelkie walki i próby Flandrii zaczęły przynosić widoczne efekty. W 1962 r. doszło ( w końcu ) po raz pierwszy do oficjalnego określenia granic między obszarami językowymi Belgii. Wtedy zdefiniowano terytorialnie trzy obszary: monojęzykowe - Flandrię, Walonię oraz "Belgię niemiecką" (niewielki region przy granicy z Niemcami z przewagą ludności niemieckojęzycznej), a także dwujęzyczną Brukselę. Dalszym ciągiem tego było wprowadzenia pięciu reform. Pierwsza była wprowadzona w 1970 roku, a ostatnia dość niedawno bo w 1993 roku. Dzięki nim powstał skomplikowany i kosztowny mechanizm biurokratyczny, który miał zapewnić swoistą równowagę pomiędzy skłóconymi społecznościami. Opierała się ona na trzech szczeblach :
Rząd federalny z siedzibą w Brukseli
Trzy wspólnoty językowe (Wspólnota Flamandzkojęzyczna, Wspólnota Francuskojęzyczna, Wspólna Niemieckojęzyczna)
Trzy regiony (Flandria, Walonia, Bruksela)
Natomiast wspólnot językowych, odpowiedzialnych między innymi za kulturę i edukację, nie można mylić z regionami, do kompetencji których należy na przykład transport. Wspólnota Flamandzkojęzyczna obejmuje całą Flandrię oraz niewielką część mieszkańców Brukseli. Wspólnota Francuskojęzyczna to zdecydowana większość mieszkańców Brukseli oraz prawie cała Walonia. Wspólnota Niemieckojęzyczna natomiast pokrywa niewielki fragment Walonii z Eupen jako głównym miastem.
Olbrzymie koszty funkcjonowania tego systemu są ceną płaconą za utrzymywanie jedności Belgii. Jednak szczególnie strona flamandzka zgłasza wciąż postulaty kolejnych reform, mających jeszcze bardziej wzmocnić wspólnoty i regiony. Większość reprezentantów Walonii protestuje przeciwko takim pomysłom, głośno obawiając się dalszej dezintegracji państwa. I tu jak widać kij ma dwa końce. Odpowiednie reformy powinny pomóc, ale pogląd na to każdej ze stron jest zupełnie inny, przeciwstawny.
Belgia w 2005 roku uroczyście świętował swoją 175 rocznice powstania i 25 rocznicę istnienia feudalizmu. Niektórzy uważają, że to wszystko trzyma się dzięki symbolice rodu królewskiego, a jedność to jedynie gra pozorów. Ponad to obserwatorzy zastanawiają się kiedy „małżeństwo „ Walonów i Falandrów skończyć „ pralinkowym rozwodem”. I dziwiący może być fakt, że pomimo tylu barier, problemów, zmian rządów oraz równych interesów ekonomicznych, to oba narody potrafiły przez lata żyć w pokoju to może za dużo powiedziane, ale w akceptującej swoją egzystencję atmosferze.
Dodam, że nawet partie polityczne są ściśle związane z narodowością , a raczej przynależność do nich. Jak do tej pory nie spotkano żadnego ugrupowania politycznego, które by powstało i istniało na postawie przedstawicieli flamandzkich i walońskich.
Jednak udało się w marcu, w Brukseli stworzyć nowy gabinet. Na jego czele stanął zwycięzca wyborów parlamentarnych Yves Leterme, flamandzki chadek. Rząd, który zastąpi tymczasowy gabinet pod wodzą Guy Verhofstadta, ma małe szanse na dokonanie przełomowych reform.
Belgowie nie wierzą, by rząd, który powstał po ponad dziewięciu miesiącach negocjacji koalicyjnych (to historyczny rekord), był w stanie dokonać znaczących zmian. Problemem nie jest nawet liczba partii (aż pięć) wchodzących w jego skład, ale skala problemów. Belgia, podzielona na trzy regiony, gdzie mówi się dwoma językami, od lat jest miejscem konfliktów. Stanowiący większość Flamandowie nie chcą łożyć pieniędzy na biedniejszych Walonów, którzy wciąż nie potrafią sobie poradzić ze skutkami upadku przemysłu ciężkiego. Yves Leterme nie był nawet w stanie doprowadzić negocjacji koalicyjnych do końca, bo budził niezwykle negatywne emocje u swoich frankofońskich partnerów.
Dlatego trudno obecnie wyobrazić sobie w pełni współpracujący rząd, gdyż partie każdych „narodowości” mają zupełnie inną wizje przyszłości i sposobu jej realizowania. Dla przykładu :Flamandzcy chadecy chcą zwiększenia kompetencji regionów kosztem rządu centralnego. Dodatkowo domagają się m.in. osobnych dla każdego regionu ubezpieczeń społecznych, dochodów podatkowych, urzędów pracy czy nawet takich absurdów jak prawo każdego regionu do określania dopuszczalnej prędkości na autostradach. Chcą, aby w rękach rządu w Brukseli pozostawić jedynie kilka kwestii, m.in. politykę zagraniczną i obronną. Z kolei Walonowie opowiadają się za wzmocnieniem rządu federalnego. Jak wcześniej wspominałyśmy ten spór, w tej kwestii polityczny, wzmacnia rozwój gospodarczy regionów. Flamandowie, których gospodarka opiera się przede wszystkim na nowoczesnych technologiach i prężnych małych i średnich przedsiębiorstwach, woleliby sami ustalać wysokość podatków od firm, by je obniżyć i przyciągnąć jeszcze więcej kapitału. Nie chcą też przeznaczać 10 mld euro rocznie (czyli 2 tys. euro z kieszeni każdego Flamanda) w rozbuchany system opieki socjalnej Walonii, gdzie bezrobocie sięga ponad 10 proc.
Warto również zauważyć, że problemy z tożsamością narodową ,a raczej jej poziom nie jest lekceważony przez głowę państwa. Nawet król belgijski, Albert II, ze względów politycznych nie używa słowa "naród“, bo zdaje sobie sprawę, że walka o podtrzymanie własnej, regionalnej tożsamości trwa. Partie polityczne dzielą się głównie na francuskie i niderlandzkie. Telewizja nadaje programy w trzech językach, bo właśnie sprawa języka jest dla ludzi najistotniejsza.
Z sondażu przeprowadzonego przez Dedicated Research wynika, iż wśród mieszkańców Flandrii 39% osób utożsamia się z Belgią, natomiast 38% czuje się przede wszystkim Flamandami. Jedynie co piąty Flamand identyfikuje się jako Europejczyk. O wiele silniejszym uczuciem darzą Europę Walonowie, których 32% czuje się przede wszystkim Europejczykami. Oni również są najbardziej dumni z bycia Belgami. Ponad połowa mieszkańców Walonii wyznało ankieterom, że belgijskość stanowi najważniejszy element ich tożsamości. U jedynie 14% z nich górę bierze identyfikacja regionalna.
Sytuacji potwierdzających problemy językowe nie trzeba szukać daleko. Wystarczy spojrzeć na codzienne funkcjonowanie oświaty i administracji, by się o tym przekonać. Zgodnie z prawem belgijskim językiem północnej Flandrii jest niderlandzki, językiem południowej Walonii - francuski, a językiem niewielkiego regionu na wschodzie - niemiecki. Władze każdego z tych regionów muszą się zwracać do obywateli w lokalnym języku. To akurat jest na plus i ułatwia życie obywateli
Natomiast kiedy idzie się do urzędu, czasem znajomość języka francuskiego nie wystarczy żeby załatwić założone sprawy. - Kiedy idę do urzędu np. po dowód osobisty, muszę zabierać ze sobą syna albo kogoś innego, żeby tłumaczył - mówi Emiliano Martinez, jeden z licznych w mieście hiszpańskich imigrantów. Choć mieszka tu od 35 lat, dobrze nauczył się francuskiego, a niderlandzkiego prawie wcale.
Choć ratusz nie jest jedynym miejscem, gdzie znajomość jeżyka państwa rewolucyjnego nie wystarcza. Jeśli ktoś chce wynająć lub kupić od miasta mieszkanie z puli socjalnej, musi mówić po niderlandzku. - Choć ten przepis nie jest wystarczająco przestrzegany, de facto wystarczy tylko zapisać się na kurs niderlandzkiego. Z drugiej strony nie każdego stac na taki kurs, chyba że państwo w ramach pomocy finansuje kurs.
Poza tym formalnie wyłącznie po niderlandzku mówią też policja, pogotowie i inne publiczne służby. W niewielkim kraju, gdzie franko- i nederlandofoni sąsiadują ze sobą przez miedzę, już nieraz dochodziło do wypadków na tym tle.
Przykładem niech będzie sytuacja, która miała miejsce w miejscowości sąsiadującej z Brukselą. Pewna kobieta zmarła, bo osoba wzywająca pogotowie nie była w stanie wystarczająco szybko dogadać się po niderlandzku w sprawie adresu, a operator pogotowia nie znał francuskiego. Czysty absurd.
Terenem walki o język są szczególnie szkoły. W Vilvoorde, jak wszędzie we Flandrii, nauczanie odbywa się wyłącznie po niderlandzku. Nauczyciele jako funkcjonariusze państwowi nie mają prawa odzywać się w innym języku. Dzieci też nie. - Nawet na przerwach nie wolno im mówić między sobą w żadnym innym języku niż niderlandzki - tłumaczy dyrektor podstawówki przy Groenstraat w centrum miasta. W jego szkole, jak twierdzi, dzieci nie są za to karane.
W innych zdarzają się kary, np. dodatkowe ćwiczenia z niderlandzkiego. Zdaniem Flamandów ten system pozwala dzieciom szybko nauczyć się niderlandzkiego. - Mamy dzieci, które w domu mówią po francusku, włosku, hiszpańsku, arabsku. Przez pierwszy rok chodzą do specjalnej klasy, gdzie koncentrują się głównie na nauce niderlandzkiego i szybko się uczą - mówi dyrektor. Ale zdarza się jednak, że francuskojęzyczni rodzice uznają to za dyskryminację. Szczególnie, że nauczyciele, którzy często znają francuski, z nimi samymi także odmawiają rozmów w obcym języku. - Nie ma żadnego problemu. U nas dzieci mówią po holendersku, a jak rodzic nie rozumie, to przychodzi z tłumaczem - ucina rozmowę jedna z nauczycielek w katolickiej szkole średniej.
Jak dla nas to istny chaos i absurd. Chociaż warto we wszystkim szukać dobrych stron. My znajdujemy tylko jedna - mieszkańcy, szczególnie dzieci, będą znały, znają kilka języków od lat młodości. Co na rynku europejskim i nie tylko daje im duże możliwości w szukaniu pracy i rozwijaniu kariery. Natomiast wszelkiego rodzaju urzędy i instytucje ratujące ludzkie życie powinny znać oba języki, etyka i prawa naturalne człowieka do życia tego wymagają. Tym bardziej, w kraju gdzie przyrost naturalny jest na niskim poziomie.
Co dziwne sami mieszkańcy Belgi raczej są pewni tego, że państwo przetrwa i będzie dalej na mapach świata oraz Europy w dzisiejszym kształcie. Choć statystyki i otwarcie publikowane poglądy mówią coś zupełnie innego. Przykładem niech będą uzyskane podczas sondażu przeprowadzonego przez dziennika „Le Soir”, który dotyczy kwestii przyszłości kraju. Wynika z niego, że tylko 31% Walonów, 21% Brukselczyków i 26% Flamandów wierzy w to, że ich kraj będzie istniał na mapach Europy za 50 lat. A jak widać jest to niewielki odsetek, nawet połowa statystycznie w nie nie wierzy.
Jak dla nas zachowanie takie w państwie XXI wieku jest nader dziecinne. Idealnym przykładem może być fakt, że mniej niż 1% małżeństw w Belgii jest mieszanych. Warto także wspomnieć o skandalu związanym z romansem znanych polityków, Rika Daemsa - ministra finansów z Flandrii i Walonki Sophie Pecriaux z PS (Partii Socjalistycznej). Gdy ich związek wyszedł na światło dzienne i został pokazany w mediach, w Belgii zawrzało. Musieli oboje złożyć dymisję, co oczywiście było przy dużym zadowoleniu społeczeństwa.
Z powyższego przedstawienia sytuacji wynika, że Belgia ma głównie problemy związane z językiem, ale nie tylko. Język tu, a nie historia i zdarzenia decydują o przynależności narodowej.
Komentatorzy, zwłaszcza zagraniczni, zastanawiają się jednak, czy warto nadal się męczyć. Czy nie lepiej przeprowadzić "pralinkowy rozwód" na wzór "aksamitnego rozwodu" Czechów i Słowaków? Świat może doskonale obejść się bez królestwa Belgów, które zresztą można podzielić między Holandię a Francję.
Poza tym według najnowszych sondaży, których wyniki opublikowała gazeta "Het Laatste Nieuws", dwie trzecie Flamandów uważa, że prędzej czy później państwo się rozpadnie - prawie połowa flamandzkiej populacji byłaby zadowolona z takiego stanu rzeczy.
Także czołowy waloński dziennik "Le Soir" widzi tylko dwa wyjścia z sytuacji - "rozwód albo oddzielne sypialnie".
Jak widać konflikt nadal trwa, natomiast główne poczynania dokonują Flamandzy. I ich właśnie ostrzega Rik Torfs, wpływowy publicysta "De Standard, "Zwycięzcy wyborów, nie kopcie sobie grobów... Zatrzymajcie się i pomyślcie, co się stanie, jeśli Flandria w końcu zdobędzie niepodległość. Jeśli, my, Flamandowie, zastrzelimy naszego walońskiego kozła ofiarnego, tylko i wyłącznie my staniemy się odpowiedzialni za wszystkie nasze niepowodzenia".
Pracę przygotowały :
Agnieszka Pieniążkiewicz i Monika Kamińska