NAUKOWA TEORIA SZCZĘŚCIA
Życie pełne szczęścia!
Żaden żywy człowiek
nie mógłby go znieść.
Byłoby to piekło na Ziemi.
George Bernard Shaw
W poważnym brytyjskim czasopiśmie naukowym "Journal of Medical Ethics" w czerwcu 1992 roku ukazał się artykuł Richarda Bentalla, starszego wykładowcy psychologii klinicznej na uniwersytecie w Liverpool, który stał się przyczyną niewielkiej burzy w dziennikarskiej szklance wody. Jego tytuł - Propozycja klasyfikacji szczęścia jako zaburzenia psychiatrycznego - wzbudził zrozumiałe zainteresowanie w kręgach pozanaukowych. Nic więc dziwnego, że dziennikarze naukowi - wertujący z cichą desperacją tysiące stron uczonych publikacji z nadzieją trafienia na informację zarówno intrygującą, jak i zrozumiałą dla człowieka - rzucili się na tekst Bentalla, jak sępy na padlinę. "Harper's Magazine" przedrukował go niemal w całości.
Szczęście - pisał Bentall - jest objawem, na który psychopatolodzy zwracali, jak dotychczas, bardzo mało uwagi, być może dlatego, że kondycja ta nie jest normalnie uważana za wystarczającą podstawę do terapeutycznej interwencji. Z tej też zapewne przyczyny, badania koncentrujące się na zjawisku szczęśliwości były raczej ograniczone i wszelkie dotyczące go ustalenia muszą, przynajmniej częściowo, oparte być na niekontrolowanych obserwacjach klinicznych. Niemniej, jak będę starał się wykazać, istnieją prima facie uzasadnione podstawy do zakwalifikowania szczęścia jako zaburzenia psychiatrycznego, którego opis powinien zostać włączony do przyszłych wydań podręczników diagnostycznych. (...)
Stan szczęśliwości charakteryzuje się zwykle pozytywnym nastrojem, niekiedy opisywanym jako uniesienie lub radość, choć przejawy te nie zawsze towarzyszą łagodniejszym stanom szczęścia, niekiedy zwanymi zadowoleniem. Behawioralne komponenty szczęśliwości są trudniejsze do scharakteryzowania, choć często obserwowany jest szczególnego typu grymas twarzy zwany uśmiechem; interesującym faktem jest to, że ten typ ekspresji wydaje się występować we wszystkich kulturach, co sugeruje, że jego podłoże może być biologiczne. Obserwacje dokonane w niekontrolowanych warunkach i opisane w poza- naukowych źródłach, takich jak sztuki teatralne i powieści, sugerują, że szczęśliwi ludzie są często lekkomyślni, impulsywni i nieprzewidywalni w swych działaniach. Istnieją także opisy pewnych rodzajów społecznych zachowań towarzyszących szczęściu, takich jak wzmożona częstotliwość interpersonalnych kontaktów rekreacyjnych i prospołeczne działania wobec innych ludzi zidentyfikowanych jako mniej szczęśliwi. (...)
Choć wydaje się, że szczęście jest zjawiskiem stosunkowo rzadkim, (...) istnieją pewne dowody wskazujące na to, że występowanie szczęścia nie jest rozłożone równomiernie wśród różnych klas społecznych: osobnicy należący do wyższych grup społeczno-ekonomicznych na ogół wykazują wyższą zapadalność, co może być spowodowane faktem, że są oni częściej wystawieni na ryzyko środowiskowe zwiększające niebezpieczeństwo wystąpienia objawów.
Liczni filozofowie sugerowali, że najwłaściwszym kryterium odróżniającym zaburzenia psychiatryczne od typów zachowań nie zasługujących na psychiatryczną interwencję jest ustalenie, czy dany typ zachowania jest racjonalny. (...) Irracjonalność może zostać wykazana poprzez wykrycie takiego czy innego rodzaju deficytu poznawczego bądź zaburzeń postrzegania. Istnieją znakomite empiryczne dowody świadczące o tym, że szczęśliwi ludzie są irracjonalni w opisanym wyżej sensie. Udowodniono, że szczęśliwi ludzie, w porównaniu z ludźmi nieszczęśliwymi lub będącymi w stanie depresji, są upośledzeni, jeśli chodzi o długoterminową pamięć negatywnych zdarzeń. U szczęśliwych ludzi wykryte także zostały liczne wypaczenia trafności sądów, które uniemożliwiają im uzyskanie realistycznej wiedzy na temat ich fizycznego i społecznego środowiska. Istnieją bezsprzeczne dowody, że szczęśliwi ludzie przeceniają stopień posiadanej przez siebie kontroli nad zdarzeniami środowiskowymi (...), wykazują zawyżone oceny własnych osiągnięć, wierzą, że ich opinie o samych sobie podzielane są przez innych, a także wykazują generalną stronniczość, kiedy porównują siebie z innymi. Jakkolwiek brak tych objawów wśród ludzi w stanach depresji sprawił, że wielu badaczy zainteresowało się zjawiskiem znanym jako realizm depresyjny, to raczej brak realizmu u ludzi szczęśliwych jest bardziej interesującym fenomenem, który z pewnością stanowi sam w sobie wystarczającą przesłankę dla traktowania takich ludzi jako dotkniętych zaburzeniem psychicznym.
Istniejące dowody wskazujące więc na to, że stan bycia szczęśliwym spełnia wszystkie rozsądne kryteria choroby umysłowej. Jest on, statystycznie biorąc, nienormalny i towarzyszy mu swoisty zespół objawów; niektóre przynajmniej dane sugerują, że jest on przejawem zakłócenia w funkcjonowaniu ośrodkowego układu nerwowego; jest on, wreszcie, połączony z rozmaitymi zaburzeniami aparatu poznawczego - w szczególności z oderwaniem od rzeczywistości.
Frywolny dr Bentall jeszcze po latach musiał wyjaśniać w wywiadach dla prasy, że jego artykuł miał żartobliwą intencję i że celem jego było jedynie wykazanie, jak trudno jest ustalić niedwuznaczne kryteria odróżniające zdrowie umysłowe od psychicznej choroby (była to też, po części, satyra na psychiatrów, którzy we wszystkich ludziach widzą mniej lub bardziej łagodnych wariatów). Niektóre brytyjskie gazety - wspomina - pisały o mnie tak, jakbym sam był psychicznie chory. Inne potraktowały całą sprawę z kamienną powagą, jakby było to prawdziwe naukowe odkrycie. (...) Moja własna matka nie chciała ze mną rozmawiać...
Dobry żart ma właśnie to do siebie, że przekonująco imituje rzeczywistość. Albo staje się rzeczywistością - weźmy choćby tego pierwszego wesołka, który opowiedział sąsiadom, że został uprowadzony przez Marsjan na latającym talerzu. Ja sam przypominam sobie jak dziś, że w latach pięćdziesiątych, kiedy dorastałem w środowisku beatników (no, może dodaję sobie parę lat), nikt z nas nie przyznałby się pod groźbą tortur, że wiedzie życie radosne i szczęśliwe, a zadufane zadowolenie z siebie uważane było za klasyczny przejaw drobnomieszczaństwa. Podobna nieufność wobec ludzi dotkniętych przypadłością samozadowolenia jest zresztą także silnie zakorzeniona w purytańskim etosie amerykańskim (według nieoficjalnej definicji, purytanin to człowiek nękany mrocznym podejrzeniem, że na tym padole łez istnieją gdzieś ludzie, którzy cieszą się życiem) i tym po części tłumaczy się zapewne fakt, że także nauka i filozofia poświęciły znacznie więcej uwagi stanom depresji i rozpaczy niż trywialnej radości.
W świetle modnej obecnie psychologii ewolucyjnej względna rzadkość stanów euforycznych i wysoki walor moralny przypisywany cierpieniu i nieszczęściu znajdują racjonalne darwinowskie wyjaśnienie. Jak twierdzi Randolph Nesse, profesor psychiatrii na Uniwersytecie stanu Michigan, większość ludzi przez sporą część swego życia odczuwa mniej lub bardziej silne przygnębienie i niepokój, które niekiedy przeradzają się w ataki paniki. Jest to, twierdzi on, całkowicie normalne i tłumaczy się faktem, że ludzki układ nerwowy osiągnął swój dzisiejszy ewolucyjny poziom komplikacji w epoce kamiennej, kiedy strach i poczucie ciągłego zagrożenia spełniały ważną funkcję przystosowawczą. Zmniejszały one po prostu prawdopodobieństwo, że zostaniemy pożarci przez lwy lub zamarzniemy zagubieni w zamieci śnieżnej. I choć dziś groźby takie wydają się mieszkańcom, dajmy na to, Nowego Jorku czy Krakowa dość odległe, strachliwi i niepewni siebie mieli w naszej gatunkowej przeszłości wyraźną przewagę rozrodczą nad zuchwałymi i beztroskimi i w efekcie to ich geny zostały skuteczniej przekazane późniejszym pokoleniom.
Zdaniem psychologów ewolucyjnych, ludzie skłonni są doznawać uczucia szczęścia wtedy, gdy otwiera się przed nimi sposobność do osiągnięcia sukcesu przystosowawczego (dla którego rozród jest nieporównanie ważniejszy niż samo przetrwanie). A dlaczego wydaje nam się, że rodzimy się tylko po to, by cierpieć i umrzeć? Odpowiedź dr. Nesse'a: Dlatego, że ci, którzy cierpieli i umarli - skuteczniej się rozmnożyli.
Skoro warunki naszego życia są dziś tak odmienne, że perspektywa zostania zjedzonym przez dzikie zwierzęta nie wydaje się już racjonalnym uzasadnieniem naszej ciągłej czujności i nieufności, może więc ludzie szczęśliwi mają dziś lepsze szanse sukcesu rozrodczego i ich "szczęśliwe geny" zdominują w końcu naszą pulę genową? Nadzieja taka jest prawdopodobnie nieuzasadniona. Fred H. Goldner, socjolog z Queens College w Nowym Jorku, zwrócił na przykład uwagę na fakt, że ludzie przesadnie szczęśliwi także i w naszych dzisiejszych warunkach środowiskowych niekoniecznie są najlepiej przystosowani do życia społecznego. Wychodząc z podobnych co Bentall przesłanek, w eseju ogłoszonym w czasopiśmie "Social Problems" ("Problemy Społeczne") Goldner zdefiniował przypadłość psychiczną o bardziej specyficznej symptomatyce niż uogólniony (i często trudny do ścisłego zdiagnozowania) stan ogólnej szczęśliwości. Przypadłość tę nazwał "pronoją". Objawowo, pronoja jest przeciwieństwem paranoi, która, jak wiadomo, przejawia się obsesyjnym przeświadczeniem, że za naszymi plecami ludzie opowiadają o nas straszliwe rzeczy. Ludzie dotknięci pronoją, odwrotnie - według definicji Goldnera - cierpią na złudzenie, że inni dobrze o nich myślą.
Na pierwszy rzut oka pronoja wydać się może zgoła niewinnym zaburzeniem percepcji, ale w istocie, ostrzega Goldner, jej ofiary żyją w niebezpiecznie zdeformowanym świecie, w którym zwyczajni znajomi jawią się jako serdeczni przyjaciele, zdawkowa uprzejmość zaś interpretowana jest jako wyraz głębokiego przywiązania i obietnica dozgonnej wierności.
Pronoicy są tak zadowoleni z siebie, że ujemne sprzężenie zwrotne pozbawione jest, w ich przypadku, zbawiennej funkcji przystosowawczej. Może to prowadzić do fatalnych błędów zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym. Przykład: Jan Kowalski został właśnie zwolniony z dobrze płatnej posady w amerykańskiej firmie konsultacyjnej. Tego samego dnia pisze list do prezesa firmy, wyjaśniając mu szczegółowo, w jaki sposób szef powinien zarekomendować go wobec przyszłych potencjalnych pracodawców, którzy mogą zwrócić się do niego z prośbą o opinię personalną. Po pierwsze, pisze Kowalski, jego były szef nie powinien nikomu mówić, że został wyrzucony, tylko stwierdzić z udanym żalem, że Kowalski zwolnił się na własną prośbę. Następnie, powinien przedstawić przyszłemu pracodawcy listę jego szczególnych zalet, takich jak na przykład, zdolność do kierowania pracą innych ludzi, znakomite możliwości interpersonalne ("jestem powszechnie lubiany i ludzie mają do mnie zaufanie"), oraz że w pracy wykazuje dużą samodzielność i nie wymaga nadzoru ze strony przełożonych.
Dla ścisłości trzeba dodać, że kontrakt Kowalskiego został rozwiązany, ponieważ chronicznie spóźniał się do pracy, całymi dniami prowadził przez telefon towarzyskie rozmowy, a jego obowiązki musieli wykonywać inni. Ponieważ jego były szef uznał za stosowne pozostawić list bez odpowiedzi ("i tak za parę dni pójdzie sobie w diabły i nie będę musiał dłużej patrzeć na jego głupią gębę", rozumował prezes), Kowalski stracił sposobność do obiektywnego skorygowania swej samooceny i do dziś jest przekonany, że skoro szef nic nie powiedział, to widać się z nim zgodził.
Żartowanie z ludzi szczęśliwych i zadowolonych z siebie jest zajęciem z gruntu humanitarnym. W końcu, i tak to oni śmieją się ostatni. Tendencja do humorystycznego traktowania tematu szczęścia wydaje się jednak mieć także i głębsze podłoże. Przez tysiąclecia szczęście było przedmiotem zadziwiająco rzadko dyskutowanym przez poważnych filozofów (Władysław Tatarkiewicz, którego traktat O szczęściu próbowałem, ze zmiennym szczęściem, przyswoić sobie jako młody człowiek, był tu raczej wyjątkiem niż regułą), a kiedy było, dochodzili do zadziwiająco rozbieżnych konkluzji. Według Arystotelesa, droga do szczęścia (eudaimonia) wiodła przez rozum. To, co jest właściwe każdej z rzeczy, pisał w Etyce nikomachejskiej, jest też z natury dla rzeczy owej najlepsze i najprzyjemniejsze; dla człowieka, zatem, życie zgodne z rozumem jest najlepsze i najprzyjemniejsze, bowiem bardziej niż cokolwiek innego rozum jest właściwy człowiekowi. Takie życie jest też zatem najszczęśliwsze. Dwa tysiące z okładem lat później, Bertrand Russell zauważył jednak, że przestawanie z uczonymi przekonało go, iż osiągnięcie szczęścia nie jest możliwe. Zmienił zdanie dopiero po rozmowie z ogrodnikiem.
Brak precyzji i ambiwalencja, jakie przez tysiąclecia charakteryzowały nasze refleksje na temat szczęśliwego życia powinny jednak wnet stać się sprawą przeszłości. Szczęście stało się w ostatnich latach przedmiotem intensywnych badań naukowych i ich wyniki zaczynają już być widoczne na półkach księgarskich. Do czołowych amerykańskich "szczęściologów" należy psycholog David Myers, którego wydana przed trzema laty książka Pogoń za szczęściem jest przeglądem stanu tej dyscypliny badawczej i podsumowaniem jego własnej wieloletniej pracy. Zdaniem Myersa, który pisząc owe dzieło przestudiował wyniki 916 badań przeprowadzonych w 45 krajach, wokół kwestii "kto jest szczęśliwy?" narosło wiele mitów. Pierwszym, oczywiście, pytaniem, jakie ciśnie się na usta, jest: "czy rzeczywiście pieniądze szczęścia nie dają?" Rzeczywiście - nie dają, odpowiada Myers. Z kilkoma jednak zastrzeżeniami. Ludzie żyjący w nędzy i głodzie istotnie są mniej szczęśliwi od ludzi zamożnych, ale z chwilą osiągnięcia poziomu dobrobytu zapewniającego zaspokojenie podstawowych potrzeb bytowych dalszy wzrost bogactwa tylko marginalnie poprawia nasze poczucie szczęścia. Mieszkańcy bogatych krajów (na szczycie listy znajdują się kraje skandynawskie i Szwajcaria) są statystycznie bardziej szczęśliwi niż, na przykład, Grecy czy Portugalczycy (porównania dotyczą głównie państw europejskich). W tych samych jednak krajach występuje najwyższa skłonność do samobójstw - wydaje się, że łatwiej jest nam pogodzić się z cudzym (a także własnym) nieszczęściem niż z cudzym szczęściem.
W sumie niewiele jest obiektywnych, zewnętrznych okoliczności, które istotnie wpływają na nasze szczęście. Zaliczyć można do nich rodzaj wykonywanej pracy (i sam fakt posiadania takowej). Praca umysłowa z reguły jest bardziej satysfakcjonująca od fizycznej - a zatem Arystoteles nie mylił się twierdząc, że używanie rozumu istotnie sprzyja zadowoleniu z życia. Ludzie samotni są mniej szczęśliwi od tych, którzy mają rodzinę (oczywiście, jeśli jest to rodzina szczęśliwa). Poza tym szansa osiągnięcia szczęścia wydaje się nie zależeć od wieku, płci i rasy. Niespodziewana wygrana na loterii nie ma długofalowego wpływu na nasze zadowolenie z życia, podobnie jak efekt nagłych nieszczęść (nawet wypadków prowadzących do trwałego kalectwa!) jest zadziwiająco szybko kompensowany przez nasze przystosowanie do nowych warunków. Znów, z zastrzeżeniem, że kalectwo to nie powoduje chronicznego cierpienia fizycznego. Największym mitem, zdaniem Myersa, jest powszechna wiara, że szczęście to, jak napisał Bentall, przypadłość występująca stosunkowo rzadko. Przeciwnie, występuje ono raczej epidemicznie i wśród Amerykanów, na przykład, około 90% to ludzie "w miarę szczęśliwi", choć może nie do upojenia. Około jednej trzeciej natomiast jest jednak "bardzo szczęśliwa".
Jak więc osiągnąć pełnię szczęścia? Najlepiej się z tym urodzić. Badacze są na ogół zgodni, że szczęście to w zasadzie kwestia charakteru. Myers wyróżnił cztery charakterystyki, które często idą w parze z poczuciem trwałego zadowolenia z życia i są to cechy, na które zewnętrzne okoliczności mają stosunkowo mały wpływ.
Ekstrawertyzm i samopoczucie
Po pierwsze, odrobina Goldnerowskiej "pronoi" może okazać się bardzo przydatna dla osiągnięcia szczęścia - ludzie, którzy mają o sobie dobre mniemanie są też, z reguły, mniej narażeni na wrzody żołądka, bezsenność czy narkomanię. Poczucie własnej wartości ułatwia też stawianie czoła przeciwnościom. Po drugie, ważne dla naszego szczęścia jest poczucie kontroli nad naszym własnym losem. Mówiąc krótko - lepiej sterować niż dryfować.
Badania porównawcze przeprowadzone w Europie przed upadkiem komunizmu potwierdziły, że w społeczeństwach o trwałych tradycjach demokratycznych ludzie są z reguły szczęśliwsi. Skrajne ubóstwo i przewlekła choroba zmiejszają nasze szanse szczęścia, między innymi dlatego, że odbierają nam świadomość kontroli nad naszym życiem.
Płeć i samopoczucie (dane z 16 krajów)
Optymizm jest trzecią cechą charakteryzującą szczęśliwych ludzi. Pozytywne myślenie pomaga osiągnąć sukces, ale prowadzić też może do utraty poczucia rzeczywistości i tym bardziej dotkliwej klęski. Czy więc rację miał angielski poeta Aleksander Pope, kiedy pisał: błogosławieni, którzy nie oczekują niczego, albowiem nigdy się nie rozczarują? Nie. Lepszą radę znaleźć można w modlitwie Reinholda Niebuhra: Boże, daj mi pokorę bym pogodził się z tym, czego nie mogę zmienić, daj mi odwagę, by zmienić to, co powinno zostać zmienione i mądrość, bym umiał odróżnić jedno od drugiego.
Czwartą, wreszcie, cechą charakteru sprzyjającą osiągnięciu szczęścia jest ekstrawertyzm. Czy to Amerykanie, czy Brytyjczycy, czy Australijczycy - ludzie towarzyscy są z reguły szczęśliwsi. Ekstrawertycy mają też, oczywiście, na ogół lepsze mniemanie o samych sobie i nie krępują się nadmiernie narzucać innym swego towarzystwa. Są też z reguły większymi optymistami i sądzą, że inni także cenią sobie sposobność spędzenia z nimi wieczoru. Mają także kontrolę nad swym życiem, bo zamiast siedzieć w domu i czekać na telefon, sami przejmują inicjatywę. Rzecz jasna ekstrawertycy, którzy są zakompleksionymi, biernymi pesymistami rzadko mają szansę eksponować swój ekstrawertyzm. A jeśli to robią, psują równocześnie wszystkim całą zabawę.
Czy więc szczęście jest - jakby to powiedzieć - kwestią szczęścia? Efektem wrodzonej predyspozycji niezależnym od naszej woli? Wątpliwe, czy na to pytanie istnieje uniwersalna odpowiedź, poglądy bowiem zarówno na temat istoty szczęścia, jak i najskuteczniejszych sposobów jego osiągnięcia są różne w różnych kulturach. Różnice te mają swe lingwistyczne odbicie i, na przykład, w języku polskim istnieje jedno słowo odpowiadające dwóm bardzo odmiennym pojęciom: angielskim słowom luck oraz happiness, z których pierwsze oznacza mniej więcej tyle co ślepy traf, drugie zaś (według Tatarkiewicza) trwałe i uzasadnione zadowolenie z życia. Jeżeli język jest (jak twierdzi wielu lingwistów) odzwierciedleniem kolektywnego charakteru posługującej się nim grupy ludzi, to wypada też przypomnieć, że polskie wyrażenie a nuż (jak np. a nuż się uda) jest nieprzetłumaczalne na angielski w swym pełnym bogactwie znaczeniowym. A nuż oznacza to, że Anglosasi, a w szczególności Amerykanie, są silniej niż Polacy przekonani, iż pomimo nie zawsze równych szans, każdy z nas jest jednak "kowalem swego losu". Tak też z pewnością uważa i Myers, który - powołując się dla poparcia swej tezy na liczne badania psychologów społecznych - stwierdza, że nasze czyny, sposób w jaki działamy i zachowujemy się, ma istotny wpływ na nasze poglądy, charakter i samopoczucie.
Relacja odwrotna, czyli zależność naszych czynów od naszych przekonań, jest na ogół uważana za oczywistą. To, że możemy działaniem zmienić nasz sposób myślenia (zjawisko zwane też "racjonalizacją ex post") jest mniej intuicyjnie ewidentne. A jednak niezliczone obserwacje i eksperymenty dowiodły, że ludzie, którzy - nawet pod pewnym przymusem - zachowują się tak jak gdyby byli szczęśliwi, uśmiechają się, zachowują się przyjaźnie wobec innych i powtarzają sobie w duchu, że "wszystko będzie dobrze" i że "w końcu to nie moja wina, że mój samochód wpadł w poślizg i wylądował na dachu", są w istocie bardziej szczęśliwsi od tych, którzy w tej samej sytuacji chodzą przygarbieni ze wzrokiem wbitym w ziemię, stronią od ludzi i mruczą pod nosem, że im się nigdy w życiu nie wiedzie.
Moja koleżanka ze Skidmore, psycholog Sara Snodgrass, której tematem badań jest "mowa ciała", przeprowadziła, na przykład, badania, w trakcie których poprosiła grupę studentów naszego college'u, by chodzili po kampusie sprężystym krokiem i z podniesioną głową. Po paru dniach porównała ich samopoczucie z grupą kontrolną, która nie otrzymała podobnych instrukcji i odkryła, że samopoczucie dziarskich i energicznych (za jej namową) wyraźnie się podniosło w stosunku do zgarbionych i powłóczących nogami. Brzmi trywialnie? Być może. Zasada, że emocje są skutkiem, a nie tylko przyczyną naszych zachowań, została jednak udowodniona na niezliczonych, bardziej wyrafinowanych przykładach i w dużej mierze wyjaśnia magiczne działanie zachowań rytualnych, bardziej wszechobecnych w naszym życiu niż skłonni jesteśmy przyznać.
Myers jest więc daleki od traktowania szcześcia jako daru opatrzności, który powinniśmy po prostu biernie zaakceptować. Teoria szczęścia, jaką zaproponował po dwudziestu latach badań nestor amerykańskich szczęściologów, profesor Chicago University Mihaly Csikszentmihalyi, podkreśla jednak jeszcze bardziej dynamiczny charakter tego stanu ducha. Aby opisać badane przez siebie zjawisko, ukuł specjalny termin - flow, który przetłumaczyć można jako potok, strumień lub nurt. Jego, napisana dość nieprzystępnym naukowym żargonem, książka o tym samym tytule stała się w 1990 roku niespodziewanym bestsellerem w Stanach Zjednoczonych i niedawno ukazała się jej spopularyzowana wersja, w której prezentuje swą koncepcję "optymalnego doświadczenia życiowego". "Nurt" jest psychicznym stanem głębokiej koncentracji, przypominającej pod pewnymi względami doświadczenie medytacyjnej trascedencji praktykowane przez wschodnich mistyków. Aby ten stan osiągnąć, nie trzeba jednak być mistykiem - wystarczy być zapalonym narciarzem, alpinistą, bądź robić cokolwiek innego, byle z pasją oraz z pewną dozą sukcesu.
Każdy z nas doświadcza tego uczucia raz na jakiś czas - twierdzi Csikszentmihalyi. Niektórzy ludzie opisują je jako uczucie euforii i nieważkości, a jest to w istocie radość jakiej doznajemy, kiedy jesteśmy całkowicie zaabsorbowani wykonywanym zadaniem, które w maksymalnym stopniu angażuje nasz fizyczny i psychiczny potencjał. Jest to doświadczenie powszechnie dostępne dla tych wszystkich, którzy stawiają sobie jakiś cel, a następnie starają się pokonać przeszkody stojące na drodze do jego osiągnięcia. Identyfikując, w indywidualnych przypadkach, te rodzaje aktywności, które stwarzają największe możliwości pojawienia się tego optymalnego stanu psychicznego, następnie zaś wzacniając go tak, by osiągnął intensywność i trwałość "nurtu", psychologowie - zdaniem Csikszentmihalyi'ego - mogą pomóc osobom psychicznie upośledzonym prowadzić normalne życie, a nam, ludziom normalnym, życie szczęśliwe.
Znów, wydać się może, że Csikszentmihalyi wyważa otwarte drzwi. Wszyscy niby, mniej lub bardziej podświadomie, wiemy, że na szczęście nie należy czekać biernie, że przypadkowe zdarzenia (czy to negatywne, czy pozytywne) mają tylko przemijający wpływ na nasze samopoczucie i że na prawdziwe szczęście trzeba ciężko zapracować. Do tej samej konkluzji Csikszentmihalyi doszedł jednak po 20 latach intensywnych badań, w trakcie których tysiące ludzi najrozmaitszych zawodów zgodziło się nosić ze sobą bezprzewodowe telefony i co godzinę informować go o tym, co w danej chwili robią i jakie jest ich samopoczucie. W ten sposób stara "ludowa mądrość" zyskała solidne, naukowe potwierdzenie.
Badania, które prowadzone były przez wiele grup psychologów nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz także w Japonii, w Korei, we Włoszech i w Wielkiej Brytanii, a których obiektami byli nastolatkowie, ludzie w podeszłym wieku, lekarze, robotnicy, farmerzy, prostytutki i Indianie żyjący w rezerwatach, wszystkie wskazują na pewne uniwersalne cechy doświadczenia "nurtu". Istotą tego doświadczenia jest mianowicie pewna dynamiczna równowaga pomiędzy trudnością zadania, jakie wykonujemy, a naszymi zdolnościami do sprostania tym trudnościom. "Nurt" jest jak gdyby wąską ścieżką między dwoma grożącymi nam niebezpieczeństwami - z jednej strony czyha na nas frustracja i groźba niepowodzenia, z drugiej zaś nuda i poczucie pustki. A my, jak Mojżesz prowadzący Żydów przez Morze Czerwone, idziemy sobie środkiem.
Trudno nie zauważyć, że ta koncepcja szczęścia kryje w sobie pewien paradoks. Jak zauważył Michael Argyle, psycholog z Oxfordu, który prowadził podobne badania na grupach muzyków i sportowców, rodzaj aktywności dający ludziom największe zadowolenie jest też najbardziej stresujący. Poszukiwanie "nurtu" to droga do szczęścia dla ludzi, którzy nie stronią od ryzyka. Co, w końcu, decyduje o długofalowym sukcesie, mówi Argyle, to świadomość, że sam proces jest nieporównywanie ważniejszy od "obiektywnego" wyniku. I jeszcze jedno zastrzeżenie: jak przyznaje sam Csikszentmihalyi, opisane przez niego doznanie "optymalnego psychicznego doświadczenia" nie jest bynajmniej obce ludziom, których wolelibyśmy widzieć, jak smażą się w piekle - doznają go i sadyści, i włamywacze, i szulerzy i wszelkiego typu psychopaci. Oczywiście, fakt, że szczęście może być osiągnięte przez działania nieetyczne, budzi naszą moralną odrazę, a cały społeczny system wymiaru sprawiedliwości ma na celu, między innymi, zminimalizowanie tak uzyskanego szczęścia.
Mówiąc o naukowej teorii szczęścia musimy jednak starać się spojrzeć na ludzką naturę chłodnym okiem i wstrzymać się, przynajmniej chwilowo, od moralnych osądów. Filozofowie nie mają tego obowiązku, a nawet, przeciwnie, rozważają ludzką kondycję w jej całokształcie. I stąd, w definicji Tatarkiewicza zawarte jest zastrzeżenie, które służyć może jako moralny zawór bezpieczeństwa. Szczęście jest takim stanem zadowolenia z życia, który ma nie tylko cechę trwałości, ale jest też "uzasadniony."
W jaki sposób szczęście może być uzasadnione, przez kogo, i jakie niespodzianki mogą przytrafić się człowiekowi, którego poczucie szczęśliwości jest całkowicie nieuzasadnione, to już jednak filozoficzne pytania, na które nauka nie ma odpowiedzi.