Świętość świętych kobiet
Joanna Petry Mroczkowska
Święty to człowiek, który należy do Boga i bliźniego. Szuka łączności z Bogiem, bo jak mówił Augustyn z Hippony: "Niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie".
Dawniej święty był naczyniem moralnej doskonałości. Pozbył się wszystkich wad, a nawet słabości. Nie było w nim żadnego grzechu. Posiadał wszystkie cnoty w stopniu najwyższym. Poniekąd zerwał więź ze światem. A takie konstrukcje świętych łatwo odesłać do niebiańskiego lamusa, na "hagiograficzną półkę". Z tego niebezpieczeństwa zdawała sobie sprawę Dorothy Day, kiedy mówiła: "Nie nazywajcie mnie świętą. Nie chcę, żebyście mnie w ten sposób odprawiali". Nawet w sensie filologicznym określenie "święty" wiązano z błogostanem (święty spokój) lub z obłudą jak w słowie "świętoszek".
Dziś stereotypy nam nie wystarczają. Jeśli święci mają być dla nas źródłem inspiracji, musimy ich poznać "od kuchni". Nie zamierzamy słuchać o ludziach tak pobożnych od kolebki, że już jako niemowlęta nie chcieli ssać piersi we wzniosłym geście pokuty. Chcemy zobaczyć, że byli jak my. Wtedy dopiero uzmysłowimy sobie, że możemy być jak oni.
Sporo się ostatnio mówi o tym, że ukazywanie wciąż nowych wzorców świętości wymaga nowego języka. Podobnie jak sztuka sakralna. Ileż w starych świątyniach obrazów świętych osób, namalowanych zgodnie z obowiązującymi ideałami piękna i duchowości, a więc z reguły w ekstazach, w momencie wizji i objawień, mistycznych zaślubin. Dopiero w dzisiejszych czasach pojawiają się podobizny świętych w "życiowym kontekście", obok drugiego człowieka. Przywołajmy przed oczy obrazy św. Brata Alberta, Matki Teresy z Kalkuty, bł. Jana Beyzyma SJ.
Z nostalgią za idealizowaniem świętych można się spotkać i dziś. Przywiązanie do obrazu "bez zmarszczek" ma długą tradycję. Zwolennicy tego podejścia ze zdjęcia Piera Giorgia Frassatiego na tle Alp wymazali fajkę, którą trzymał w ustach. Ciągle jeszcze istnieje przyzwolenie na daleko idącą manipulację, cenzurę, a może nawet uważa się ją za zabieg pożądany.
Mamy bowiem problemy z doskonałością. Jak ma się świętość do doskonałości moralnej? "Doskonałość" człowieka musi być niedoskonała. Dopiero przez wiarę człowiek może nawiązać nierozerwalną osobistą relację z Chrystusem i być wypełnionym Jego doskonałą miłością. Doskonałość to całkowite dostosowanie się człowieka do woli Bożej. Uświęcenie jest działaniem Ducha Świętego w człowieku, konsekwencją nawrócenia, dziełem oczyszczania duszy. Chrześcijańska doskonałość jest dziełem Bożym, ale nie może odbywać się bez ludzkiego udziału.
Świętość to nie perfekcjonizm, ascetyczne mistrzostwo polegające na biciu duchowych rekordów i moralnym wysforowaniu się przed innych. Nie ma bezpośredniego związku z jakimś wybitnym talentem, nie jest to religijny geniusz. Kiedyś istniało - i może dalej pokutuje - przekonanie, że świętość to coś, co musimy w sobie pilnie wypracowywać, co musimy osiągnąć. Prowadziłoby to do jakiejś szczytnej duchowej buchalterii. Samodyscypliny i wysiłku nie można nie doceniać, problem jednak leży w absolutyzowaniu własnego wkładu. Narzuca się tu skojarzenie z intuicją Teresy od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza (uznaną za podstawę przyznania jej tytułu doktora Kościoła). Ta "mała" karmelitanka zwracała uwagę na złudność ludzkiego perfekcjonizmu i akcentowała zdanie na łaskę Bożą.
Nauczyciele życia duchowego przestrzegali przed pychą. Świętość to nie ideał dzisiejszego self made man, choćby w dziedzinie duchowej. Świętość to zgoda na to, by Bóg działał przeze mnie. Najpierw trzeba zrobić w sobie miejsce Bogu, który jedynie jest święty.
Tak jak sekret rzeźby polega na wydobyciu kształtu przez odłupanie tego, co niepotrzebne, tak świętość to pozbycie się nadmiaru, balastu i dotarcie do właściwego wyrazu, sedna siebie. W tym sensie droga do świętości jest bardzo konkretna.
Gotowi święci nie spadają z nieba, oni jako ułomni ludzie do tego nieba się wznoszą. Każdy kroczy własną drogą. Każdy niesie swój krzyż. Otrząśnijmy biografie świętych z sentymentalnego lukru, wydobądźmy ludzi z krwi i kości z dewocyjnego sosu, który dusi ich osobowość. Jeśli opis życia świętego jest nudny, to znaczy, że to zły opis - nieudolny bądź kłamliwy. Żeby nie dać się zwieść ckliwym pozorom, św. Leopold Mandić radził sięgać do źródeł. "Kiedy pisze się żywoty świętych, często pisze się wielkie kłamstwa. Trzeba, aby sami święci pisali to wszystko: wstręty, walki staczane dla zachowania cnót, a także upadki, błędy popełniane".
Bez świadectwa świętych, "szaleńców Bożych", ludzi do bólu kochających i ofiarnych, świat byłby gorszy i znacznie bardziej szary. Święci przeżyli fascynującą przygodę. Święci są ludźmi czynu i ciągłej przemiany, czyli nawrócenia. Każdy święty jest reformatorem, który ożywia i oczyszcza Kościół. Potrzeba reformatorów struktur, ale przede wszystkim potrzeba ludzi, którzy swoje chrześcijaństwo przeżywaj ą jako szczęście i nadzieję. Tacy są właśnie święci. Święty to także przyjaciel, pocieszyciel, doradca. Obcować ze świętymi to, aby użyć etymologicznie cieplejszego słowa, po prostu się z nimi przyjaźnić.
Święci są niejako obywatelami dwóch światów, ojczyzny niebieskiej i ziemskiej. Każdy kraj, każda epoka ma swoich świętych, którzy obok uczonych, artystów, wodzów, odkrywców zaliczają się do najbardziej znaczących postaci wpływających na kształt świata. Są bohaterami Kościoła i narodów. Będąc częścią danej kultury, wykraczają poza nią. Sława świętych przewyższa chwilową popularność gwiazd, migotliwych i spadających. Urszula Ledóchowska wzywa: bądźmy święci, a więcej zrobimy dla świata niż najsławniejsi wodzowie.
Kościół poprzez kanonizacje stara się "nadążyć" za świętymi. Świętych jest oczywiście bez porównania więcej niż oficjalnie kanonizowanych osób. Każda epoka ma swoje modele świętości. Szanująca się hagiografia dopasowywała świętego do obowiązującego modelu, nie szukała - tak jak my dzisiaj - cech indywidualnych. Owa typowość miała swoje kanony, święty musiał odznaczać się umiłowaniem ubóstwa, ascezą, odpornością na pokusy, darem uzdrowicielstwa, czynienia cudów. Podkreślano, że dany święty był "jak inni święci". Charakter indywidualny rozmywał się we wzorcu idealnym. Poniekąd wyraził to Grzegorz Wielki, mówiąc, że zmienność świętych zastyga w niezmienności Prawdy, do której przywierają.
Najwcześniejszym modelem był typ męczennika, po Konstantynie nastał szczególny czas ascetów (z pustyni), potem dominował typ biskupa ewangelizującego barbarzyńców, wybitnego mnicha w epoce rozkwitu monastycyzmu. Kiedy doszło do gorszącego skorumpowania pieniądzem, pojawiły się zakony żebrzące, reformatorzy i mistycy. Dopiero od niedawna droga ta została otwarta dla ludzi świeckich, wiernych, ładniej powiedziawszy - niewtajemniczonych, mniej ładnie - laików, czyli zgodnie z etymologią - ignorantów. Reforma gregoriańska kładła nacisk na "pogardę dla świata" i co za tym idzie, wyższość kleru nad świeckimi. Odkrycie wartości laikatu datuje się dopiero od II Soboru Watykańskiego. Przesłanie Jana Pawła II, który dokonał około 450 kanonizacji i 1200 beatyfikacji, zawarte w Novo millennio ineunte, wykłada "pedagogikę świętości". Niestrudzony w tylu dziedzinach Papież, i w tej starał się nadrobić zaległości, promować nowe modele świętości.
Statystyki podają, że w dawnych czasach kanonizowano mężczyzn kilkakrotnie częściej niż kobiety. Świętość była zmaskulinizowana. Zbigniew Nosowski w książce Parami do nieba (Więź 2005) przytacza dane, iż między X a XIX w. 87% kanonizowanych świętych wywodziło się spośród mężczyzn. Nie miejsce tu, by przytaczać znane powody takiej dysproporcji. Powiedzmy tylko, że w wielkim tłumie tryumfujących wybranych z Apokalipsy św. Jana (7, 9) najprawdopodobniej proporcje między świętymi kobietami i mężczyznami są bardziej wyrównane! Co znamienne, święte kobiety - oprócz męczennic, królowych, zakonnic - klasyfikowano jako dziewice lub wdowy. Tymczasem - na co zwraca uwagę Kathleen Jones- nikomu nie przyszłoby do głowy napisać: św. Hieronim, kawaler, czy św. Piotr, małżonek. Święci mężczyźni byli oceniani wedle czynów, osiągnięć.
Prawdą jest jednak, że od zarania swoich dziejów Kościół czcił święte męczenniczki, których hart ducha nie różnił się od niezłomności mężczyzn umierających za wiarę. Znamy je z podań. Mniej wiadomości przetrwało do naszych czasów o wybitnych kobietach - "matkach pustyni" (III-VI w.), ascetkach, pustelniczkach, ammas, odznaczających się mądrością, która nie ustępowała męskiej.
Kiedy skończyły się prześladowania i chrześcijaństwo uzyskało status oficjalnej religii Rzymu, rosnący Kościół z domowego stał się publiczny. A w sferze publicznej nie było miejsca dla kobiety. Do tej prawdy wydają się nawiązywać słowa Jana Pawła II: "Tak, nadeszła pora, by z odwagą, jakiej wymaga pamięć i ze szczerym poczuciem odpowiedzialności popatrzyć na długie dzieje ludzkości, w które kobiety wniosły wkład nie mniejszy niż mężczyźni, a w większości przypadków w warunkach o wiele trudniejszych".
Każdą z bohaterek tej książki chciałbym spotkać. Od Brygidy Szwedzkiej uczyć się mistycyzmu praktycznego, który nawet w czasie objawień przypominał jej o tym, by zamiast biegać po kolejnych sanktuariach wyuczyła się wreszcie porządnie łacińskiej gramatyki. Joannie D'Arc pogratulować bycia żywym dowodem na to, jak bardzo pomylił się ktoś, jej odwagę i hart ducha nazywając "męstwem". U Katarzyny ze Sieny chciałbym wziąć lekcje klarowności sądu i poczucia humoru. Od Cornelii Connelly mógłbym dowiedzieć się, jak utrzymać azymut na Boga, podczas gdy wszyscy wokół (ze współpracownikami i hierarchią kościelną włącznie) robią wszystko, byśmy zajmowali się nie tym, co trzeba. Życie Dorothy Day to lekcja dla każdego goroącogłowego aktywisty - jak od myślenia o zrobieniu rewolucji w świecie przejść do rewolucji, którą trzeba zrobić w swoim sercu. O Edycie Stein, Matce Teresie z Kalkuty i Teresie z Avili mówić chyba nie umiem...
O przyjaźni nie zawsze chce się mówić na rynku.