Nie żałuję, że jestem księdzem
Od dzieciństwa lubiłem być blisko ołtarza. Kiedy byłem w czwartej czy piątej klasie szkoły podstawowej, kapłan, który prowadził w naszej parafii rekolekcje, zostawił nam karteczki z modlitwą o powołania prosząc, by ją odmawiać w każdy czwartek. Ponieważ czasem miałem z tym kłopot, myślałem sobie: "Panie Jezu, może nie będę się już tak bardzo modlił za kapłanów, tylko sam zostanę kapłanem?"
Pod urokiem redemptorystów
Gdy chodziłem do szóstej klasy, naszą parafię odwiedzili redemptoryści, którzy zainicjowali w niej cotygodniowe odprawianie Nowenny do Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Długo byłem pod wrażeniem prowadzonych przez nich rekolekcji. Wtedy też rozpoczęła się moja przygoda z Matką Bożą Nieustającej Pomocy. Kupiłem wówczas Jej obrazek, który do dziś noszę przy sobie. Rok później pamiętając o tych rekolekcjach napisałem w szkolnej ankiecie, że chciałbym zostać albo księdzem misjonarzem, albo klownem (występowałem wtedy w różnych wesołych historyjkach w teatrzykach szkolnych).
Kończąc szkołę podstawową nie byłem jeszcze pewny, czy myśli o kapłaństwie to tylko moje "widzi mi się", czy też jest to powołanie Boże. Obawiałem się też, czy potrafię sprostać oczekiwaniom Pana Boga. Dlatego zamiast liceum ogólnokształcącego, wybrałem technikum drogowo-geodezyjne. Po pierwszej klasie technikum pojechałem jednak na rekolekcje wakacyjne dla młodzieży chcącej zapoznać się ze zgromadzeniem redemptorystów. To był początek mojego stałego kontaktu z tym zgromadzeniem.
W tym czasie miałem oczywiście naturalne pragnienia kontaktu z płcią przeciwną - chodziłem z dziewczyną, dużo wspólnie rozmawialiśmy. Oboje byliśmy bardzo zaangażowani uczuciowo. Po trzeciej klasie zrozumiałem jednak, że powinienem zostać kapłanem. Przy najbliższym spotkaniu z tą dziewczyną przyznałem się, że czuję, iż Bóg wybrał dla mnie drogę powołania kapłańskiego.
Kończąc technikum podjąłem konkretną decyzję, że jeśli zdam maturę, wstąpię do zgromadzenia ojców redemptorystów. Niektórzy dziwili się, że chcę iść do zakonu będąc z natury przekornym indywidualistą. Ja jednak czułem, że jeśli mam zostać świętym - stanie się to przez posłuszeństwo.
Dlaczego wybrałem właśnie redemptorystów? Miałem z nimi najdłuższy kontakt, najlepiej ich znałem. Wiedziałem, że mają w swoim zawołaniu słowa "obfite w Odkupienie" i są posłani do najbardziej opuszczonych i ubogich. Odpowiadało mi głoszenie Ewangelii najuboższym.
Trudności
Wiedziałem, że Bóg mnie kocha i że idąc do zakonu odpowiadam na Jego miłość, ale nie doświadczałem tego, że jestem kochany. Będąc w seminarium stawiałem sobie wysokie wymagania, chciałem bardzo dokładnie wywiązywać się ze wszystkich postanowień i być coraz gorliwszym apostołem Chrystusa. Okazywało się jednak, że nie byłem w stanie wypełniać tego wszystkiego, co sobie postanowiłem: Pojawiły się skrupuły i trudności wewnętrzne oraz niepokój. Wydawało mi się, że nie jestem wierny Panu Bogu, gdyż nie wypełniam praktyk, które sam sobie nałożyłem.
To z kolei utrudniało moje kontakty ze współbraćmi i wpływało na relacje z przełożonym, któremu trudno było zaakceptować moją osobowość i mój sposób podchodzenia do życia. Czułem się osamotniony i niezrozumiany, ale mimo to byłem głęboko przekonany, że moje miejsce jest właśnie w zgromadzeniu redemptorystów.
Po szczęśliwym zakończeniu postulatu i nowicjatu oraz po złożeniu pierwszych ślubów zakonnych rozpocząłem dalsze studia seminaryjne. Niestety, moje problemy wewnętrzne wciąż narastały. Nie potrafiłem zaakceptować swojej słabości, a na dodatek zacząłem bardzo bać się Boga. Widziałem w nim kontrolera i sędziego, który każdego wieczoru rozlicza mnie z minionego dnia. Gdy zapomniałem czegoś zrobić (czego, jak mi się wydawało, żądał Bóg), nie mogłem spać i czułem się przynaglony do zrobienia tego, co zaniedbałem. Byłem więc wewnętrznie bardzo spięty, a z czasem - zmęczony fizycznie i psychicznie. Zacząłem mieć problemy z nauką. Pojawiły się kłopoty z pamięcią, bałem się, że nie zdam egzaminów.
Urlop
Po pewnym czasie zacząłem myśleć o wzięciu urlopu. Chciałem wypocząć i z nowymi siłami wrócić do seminarium. Nie chciałem jednak, żeby to był tylko mój pomysł. Spowiednik i moi przełożeni radzili mi czekać cierpliwie, a później zaproponowali wyjazd w góry, aby jeszcze raz to przemyśleć. Wracając do seminarium jeszcze się wahałem. Dopiero gdy któregoś dnia wraz z całym seminarium modliliśmy się nieszporami, Bóg przemówił do mnie poprzez Psalm 121. Wszystko stało się dla mnie jasne. Bóg mówił: Wznoszę swe oczy ku górom (Ps 121, 1a), a ja miałem załatwione mieszkanie w górach. Pan będzie czuwał nad twoim wyjściem i przyjściem (Ps 121, 8), a ja przecież chciałem wyjść i powrócić do tego samego seminarium. Zrozumiałem, że jest to głos Pana Boga mówiący: "Tak, masz iść".
Mój spowiednik zgodził się z taką interpretacją mówiąc, abym przyjął to słowo jako wolę Bożą. W moim sercu zagościł wielki pokój. Uzyskawszy zgodę przełożonych wyjechałem do Szczawnicy. W głównym ołtarzu kościoła parafialnego w Szczawnicy spotkałem znowu obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy, patronki redemptorystów. Był to dla mnie znak, że i Ona w tym nowym miejscu czuwa nade mną.
Pracowałem w sanatorium, nawiązałem wiele kontaktów z ludźmi. Na nowo odkryłem miłość Pana Boga, doświadczyłem wielkiej radości i wolności serca.
W czerwcu 1989 roku, po półtorarocznej przerwie, planowałem wrócić do seminarium, by w czasie wakacji przeżyć powtórny nowicjat (wymagany po przerwie w ślubach), a po wakacjach rozpocząć kolejny rok studiów. Jednak niespodziewanie w marcu 1989 roku przyszło wezwanie do wojska. Pojechałem na komisję lekarską pewny, że dostanę od przełożonych zaświadczenie, że jestem studentem i zostanę odroczony z wojska. Stało się jednak inaczej. Przełożeni powiedzieli mi, że jeśli chcę wrócić do redemptorystów, powinienem pójść do wojska. Ponieważ wcześniej powierzyłem całą sprawę Bogu i Maryi, po usłyszeniu tych słów powiedziałem: "Dobrze Boże, jeśli Ty chcesz, pójdę do wojska, bo chcę być redemptorystą". Podjęcie tej decyzji nie było łatwe, ale cały czas "chodziły mi po głowie" słowa piosenki: "Nie bój się, nie lękaj się, Ja jestem z tobą, wzmocnię cię, dam ci pomoc, podeprę cię prawicą swą, idź na cały świat, powiedz im o miłości mej". Gdy otwierałem Pismo Święte, Bóg przemawiał do mnie poprzez teksty typu: "Nie bój się, Ja cię obronię". Zaufałem Mu i dla Niego byłem gotowy pójść aż na koniec świata.
W wojsku
Przydzielono mnie do jednostki w Słupsku. Pierwszym kościołem, napotkanym przeze mnie w tym mieście, był Kościół Mariacki. Na widok obrazu Matki Bożej Nieustającej Pomocy znajdującego się w ołtarzu głównym w moim sercu zrodziła się wielka radość. Widząc zaś zapłakaną dziewczynę, która żegnała swojego chłopaka odchodzącego do wojska, cieszyłem się, że ja nie potrzebuję żegnać się ze swoim Ukochanym, bo On jest ze mną wszędzie i o każdym czasie.
Pierwsze miesiące w wojsku były dla mnie okresem bardzo radosnym. Chociaż przez ponad półtora miesiąca nie mogłem chodzić do kościoła, czułem się zjednoczony z Bogiem - nie bałem się o siebie, o swoją opinię... Sytuacja pogorszyła się znacznie, gdy znalazłem się w kompanii wartowniczej. Co drugi dzień musiałem chodzić na warty, bardzo bałem się nieprzespanych nocy. Zaczęło mi brakować radości, straciłem wewnętrzną wolność, czułem, że moja wiara gaśnie. Nie wiedziałem, dlaczego tak się dzieje. Chciałem być wierny Jezusowi, próbowałem się modlić, ale Bóg był jakby za zasłoną. Pogubiłem się wewnętrznie i ogarnęła mnie wielka ciemność.
Prawie rok żyłem w udrękach wewnętrznych, z którymi nie potrafiłem sobie poradzić. Mimo to ciągle jeszcze myślałem o powrocie do seminarium. Moje problemy sprawiły jednak, że znowu nie potrafiłem nawiązać dobrych relacji z kolegami. Uznałem więc, że moim powołaniem nie jest życie we wspólnocie. Nie chciałem wracać do zakonu, lecz zostać kapłanem diecezjalnym. Ponieważ jednak zawarłem wcześniej układ z Panem Bogiem, że postąpię zgodnie z wolą przełożonych, ostateczną decyzję postanowiłem podjąć po zasięgnięciu opinii Ojca Prowincjała. W sercu jednak bardzo się modliłem, by nie wyraził zgody na mój powrót.
Odpowiedź Prowincjała brzmiała: "Jako osoba prywatna powiedziałbym ci: «nie», ale jako Prowincjał mówię: «tak - zgadzam się»". Ponieważ ta odpowiedź nie była dla mnie jasna, rozmawiałem o niej z pewną starszą siostrą zakonną, która dobrze mnie znała. "Przecież Prowincjał jako osoba prywatna powiedział «nie»" - mówiłem, na co usłyszałem: "Ale przecież twój układ z Panem Bogiem dotyczył tego, co powie Prowincjał z racji pełnionej funkcji, a on powiedział «tak»". Moją decyzję powrotu potwierdził jeszcze kapłan, któremu bardzo ufałem. I wtedy wbrew sobie, w wielkiej ciemności, powiedziałem: "Dobrze Panie Jezu, jeśli mam wracać - to wracam, choć tego w tym momencie nie czuję".
Napisałem podanie o wcześniejsze przeniesienie do rezerwy i - w drodze wyjątku - zostało ono załatwione pozytywnie. Wiadomość o tym otrzymałem 1 sierpnia, w dniu, w którym czcimy św. Alfonsa Liguori, założyciela zgromadzenia redemptorystów...
Z powrotem w seminarium
Wróciłem do seminarium. W tym czasie wiara była dla mnie bardzo trudnym doświadczeniem. W moim sercu gościły oschłość i pustka. Nieraz mówiłem: "Boże, dlaczego to wszystko jest takie ciężkie, dlaczego jesteś tak daleko? Nie mogę powiedzieć, że Cię nie ma, ale to, czego doświadczam w swoim sercu, jest jakby zaprzeczeniem Twojej obecności".
Pamiętam, jak pewnego dnia poszedłem w miejsce, skąd rozciąga się piękny widok i pytając Boga: "Panie, co chcesz mi w tym momencie powiedzieć?" otworzyłem Pismo Święte na słowach: Głupi (...) są wszyscy ludzie, którzy nie poznali Boga, (...) bo z wielkości i piękna stworzeń poznaje się przez podobieństwo ich Stwórcę (Mdr 13,1a.5). Wtedy bardzo mocno uświadomiłem sobie, że przecież Bóg jest, choć ja tego nie doświadczam.
W następnych latach seminarium nadal przeżywałem wewnętrzne problemy, z którymi borykałem się już wcześniej. Jednak w sercu miałem głębokie przekonanie, że nie mogę odejść, chyba, że mnie wyrzucą. "Muszę być wierny powołaniu, choćby w sercu było mi nie wiem jak ciężko i ciemno" - myślałem. Przeżywając te trudności, każdego dnia razem z moim współbratem modułem się rozważając Pismo Święte. Czas tej modlitwy był dla mnie mocnym doświadczeniem, że Bóg mimo wszystko mnie kocha. Było to tak, jakby na zachmurzonym niebie pojawiało się na tę chwilę słońce. Kiedy jednak kończyliśmy modlitwę i szliśmy do swoich zajęć, znowu czułem się obciążony moją słabością, grzesznością i brakiem Bożej obecności.
Właśnie wtedy w naszym seminarium powstała grupa modlitewna Odnowy w Duchu Świętym. Chociaż bałem się nieco modlitwy wspólnotowej, dołączyłem do tej grupy. Poszukiwałem akceptacji innych i wydawało mi się, że znajdę ją właśnie tam.
Gromadziliśmy się na modlitwie każdego tygodnia. Dzieliłem się z grupą swoimi problemami, a na piątym roku razem z innymi przeżywałem seminarium Odnowy w Duchu Świętym. Zrozumiałem wtedy, jak bardzo potrzebuję uzdrowienia. Odkryłem, że Bóg mnie kocha nie dlatego, że wypełniam taką czy inną praktykę, ale ponieważ jestem Jego dzieckiem. Zrozumiałem - i to nie umysłem, lecz sercem - że On, będąc Miłością, właśnie dla mnie umarł na krzyżu. Chmury, które przez tyle lat gromadziły się nade mną, zupełnie się rozpierzchły i zaświeciło słońce.
Zostałem misjonarzem
Ostatni rok seminarium przeżywałem bardzo spokojnie, nie bałem się już ani o egzaminy, ani o siebie. Wiedziałem, że Bóg jest większy od mojej słabości.
Z wielką radością przyjąłem święcenia kapłańskie. W kilka dni później pojechałem na rekolekcje dla kapłanów prowadzone przez Siostrę Briege McKennę, na których dokonało się moje jeszcze pełniejsze uzdrowienie. Byłem już człowiekiem wewnętrznie bardzo spokojnym i szczęśliwym, ale dokuczał mi ból fizyczny w okolicy żołądka. Poprosiłem więc siostrę o modlitwę nade mną. Wkrótce potem odkryłem, że bóle te zniknęły. Od tego czasu życie stało się dla mnie wielką radością, chociaż trudności nadal są moim udziałem. W ciągu pół roku przeżyłem trzy wypadki samochodowe. W każdym z nich mogłem stracić życie, ale Bóg mnie ocalił.
Świadomość tego, że On tak bardzo czuwa nade mną, jeszcze bardziej pomnożyła złożoną w Nim nadzieję. Gdy pewnego dnia zadzwonił do mnie Ojciec Prowincjał z pytaniem, czy nie pojechałbym na misje na Syberię, nie miałem problemu z podjęciem decyzji, choć nigdy wcześniej o tym nie myślałem. Powiedziałem wtedy: "Dobrze, pojadę. Bóg uratował mi życie, a ono przecież jest odpowiedzią na to, do czego On wzywa".
* * *
Ponieważ Bóg wielokrotnie dawał mi poznać, że się mną opiekuje, na obrazek prymicyjny wybrałem słowa: Nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany (Rz 5,5). Te słowa w stu procentach wypełniły się podczas mojej posługi kapłańskiej. Dzięki łasce Bożej ani razu nie straciłem cierpliwości, nie czułem się zagubiony ani opuszczony przez Niego... Nigdy też nie żałowałem, że jestem kapłanem.
o. Dariusz