Spotkałam człowieka… siedział w parku na ławce i grał na gitarze „Czarnego bluesa o czwartej nad ranem”. Rozsiewał wokół siebie coś magicznego, był uśmiechnięty, promieniał pasją i nadzieja, był taki szczęśliwy, miał niesamowity wewnętrzny urok, był jakby z bajki, taki zaczarowany. Uśmiechnęłam się do niego i usiadłam obok, zaczęliśmy rozmawiać opowiadał mi o swoich przygodach słuchałam go, a świat wokół przestał istnieć, okazało się że jest włóczęgą, takim spokojnym wędrownym duchem. Spotykałam go tam jeszcze przez jakiś czas, ale nie lubił długo w jednym miejscu przebywać, mówił „odejdę razem z zielną wiosną”, i stało się— powędrował dalej przed siebie, by dalej rozsiewać tą magię i ten czar…
Zapewne już nigdy go nie spotkam ale pozostawił o sobie niesamowite wrażenie, dzięki niemu dostrzegłam piękno tego świata, zaczęłam widzieć to czego wcześniej nie dostrzegałam. Z nim można było „pójść nad wrzosowisko
i zapomnieć wszystko jaka epoka, jaki wiek, jaki rok, jaki miesiąc, jaki dzień
i jaka godzina kończy się a jaka zaczyna”.