Bieg bez przeszkód?
Rozmawiają Przemysław Czapliński i Piotr Śliwiński
Przemysław Czapliński: Roczne podsumowanie literatury jest zawsze bardziej podejrzane niż roczny bilans podatkowy. Miejmy nadzieję, że czytelnicy „Tygodnika Powszechnego” będą po chrześcijańsku wyrozumiali.
Piotr Śliwiński: Chociaż zarówno zeznanie podatkowe, jak i „zeznanie z lektur” daje mnóstwo okazji do narzekania, to przecież to drugie jest bez porównania przyjemniejsze. Zwłaszcza tym razem...
Przełom dotknął wszystkie pokolenia
CZAPLIŃSKI: ...kiedy mądrzejsi od nas, bardziej kompetentni i oczytani mówią, żeby za bardzo nie narzekać na ten rok, bo niewielkie są szanse narodzin czegoś zasadniczo nowego. Nadzieje na przełom - zachcianki, apetyty, głody - już się wypaliły. Lata 1996-97 (upadek kilku pism, przejście kilku pisarzy z grupy młodych do „już niemłodych” i z grupy nieznanych do „znanych i uznanych”, publikacja szeregu krytycznoliterackich omówień literatury lat 90.) będą prawdopodobnie pierwszą wewnętrzną cezurą nowego okresu. Temat przełomu zasadniczo się wyczerpał, kończy się wstępny etap bilansów (w tym roku ukazały się już tylko dwie - bardzo ciekawe - książki krytycznoliterackie temu zagadnieniu poświęcone: „Skądinąd” Uniłowskiego oraz „Debiuty i powroty” Pawelca), samoświadomość urosła w cenę i krytycyzm, poznikały zjawiska zbiorowe. Może więc to jest jakiś wniosek wypływający z roku 1998: nie widać formacji, grup, pokoleń - pora na literaturę pojmowaną jako dzieje indywidualności.
ŚLIWIŃSKI: Jeśli obraz literatury nie składa się z silnych indywidualności, to znaczy, że prawdopodobnie mamy do czynienia z literaturą słabą. Niektórzy obserwatorzy twórczości określanej wspólnym mianem „pokolenia trzydziestolatków” (lub pokolenia „bruLionu”) - na przykład Marek Zaleski, Marian Stala, Jerzy Jarzębski, Julian Kornhauser, Janusz Drzewucki oraz wspomniany już Uniłowski - od dawna wskazywali na dość wątłe estetyczne i światopoglądowe zaplecze tej generacji, mówiąc niekiedy o koniunkturalnym czy też sfingowanym charakterze więzi łączących jej przedstawicieli. Inni - mam na myśli Agatę Bielik-Robson - mówią o wielkiej, lecz na razie utraconej szansie na to, by zbudować język opisujący unikatową duchowość ludzi, którzy w młodym wieku doznali okropieństw dogorywającego komunizmu, uniesień walki i pokus wolności. Jeszcze inni po prostu szukają - i znajdują! - owe wybitne artystyczne osobowości, bez których literatura staje się poletkiem buchaltera, by nawiązać do bon motu, którym zacząłeś naszą rozmowę, nie zaś ofertą lub wyzwaniem dla czytelnika pragnącego spotkać w utworze kogoś lub coś istotnie ważnego. Więc z ulgą przyjmuję wyczerpanie się tematu przełomu (przełomu, co nader często służył jako azyl rozmaitego grafomaństwa), z żalem myślę, że nie powstało pokolenie zdolne wypowiedzieć specyfikę swych doświadczeń, wręcz z radością reaguję na zanik rezerwatowego (jakby powiedział Janusz Sławiński) gatunku znanego pod nazwą „młody pisarz” i ze spokojem odnoszę się do dorobku ostatnich lat, gdyż - choć zadaje kłam obietnicom składanym na początku dekady przez inżynierów nowej literatury - wcale nie jest mały ani błahy. Tyle że prawie nic wspólnego nie ma z metryką: literaturę lat 90. na równi tworzyli Miłosz, Różewicz, Chwin, Sommer, Pilch, Magdalena Tulli, Stasiuk, Świetlicki, Szlosarek, Wiedemann i inni, często jeszcze młodsi. To właśnie - że przełomu nie było, albo że był, lecz dotknął wszystkie pokolenia (a właściwie dlaczego miałoby być inaczej?), albo że był to jakiś przełom retrospektywny, wymazujący doświadczenie literatury upolitycznionej lat 80. i podstawiający w to miejsce jednostkowe egzystencjalne doświadczenie - pod koniec 1998 roku widać jeszcze wyraźniej niż wcześniej.
CZAPLIŃSKI: Szukanie indywidualności w prozie roku 1998 jest wielce pouczające. O mistrzach, samotnikach i samotniczkach (Hanna Krall, Szczepański, Nowakowski) nie wypada w tym kontekście mówić, bo status indywidualistów od dawna im przynależy (inna rzecz, że ich książki z tego roku są słabe). Indywidualności młodsze, czyli pisarze, którzy kilka lat temu „wybili się na niezależność” (Myszkowski, Stasiuk, Gretkowska) piszą po prostu „swoje”. Nie zauważymy zasadniczych zmian w ich najnowszych książkach, co nie znaczy, że piszą ciągle to samo i tak samo. Myszkowski („Funčbre”) jest mniej ironiczny, bardziej swobodny w swej obsesyjnej dotąd prozie i nieco pogodniejszy; Stasiuk („Dwie sztuki [telewizyjne] o śmierci”) udoskonalił - wcześniej mocno u niego kulawą - sztukę budowania dialogów i wykorzystał kolejną formę do przedstawienia zła; Gretkowska („Światowidz”)... Gretkowska przekonuje czytelnika do spokojniejszej wersji indywidualizmu. Nie było zatem gwałtownych zmian, a skoro tak, to nie było omamów, ale i objawień.
odejście wielkiego poety
ŚLIWIŃSKI: O Stasiuku (autorze „Jak zostałem pisarzem”) powiedziałbym, że - jeśli nie żartował z konwencji intelektualnej autobiografii, a wydaje się, że nie - to ma kłopoty, a o Gretkowskiej, że unikanie kłopotów, a raczej myślowej lub artystycznej kłopotliwości, stało się jej specjalnością... Ale ponieważ, jak rozumiem, jesteśmy dziś w nastroju prawie świątecznym, więc... pomówmy o poezji. Ukazało się wiele książek co najmniej interesujących, jednak wszystkie one wydają mi się nieomal nieme w obliczu książek, które już się nie ukażą. Nie będzie już nowych książek Zbigniewa Herberta. Czym jest odejście wielkiego poety? Pomijam żenujący spektakl rozegrany na marginesie jego śmierci, przeciąganie - bezbronnego już - na swoją polityczną stronę, unieważnianie lub absolutyzowanie ideowych wyborów dokonywanych przez niego pod koniec życia; ważniejsze, że pojawił się ostatni tom jego poezji („Epilog burzy”), wyszła prywatna antologia wcześniejszego dorobku („89 wierszy”), opublikowane zostały stare i nowe opracowania liryki. Wszelako najbardziej interesujące jest pytanie: jak nieobecność poety wpłynie na odbiór jego wierszy? Pytanie egzaltowane, ktoś powie, mnie jednak wydaje się ważne, że jakaś suma słów została ustalona na zawsze i żadne nowe nie przyjdą już na odsiecz wypowiedzianym. Nie przekonuje mnie również slogan, że dla wielkiej poezji to właściwie bez różnicy czy autor żyje, czy nie, gdyż Miłoszowe „Miał mnie okupić dar układania słów” z reguły kończy się rozczarowaniem. Tak więc śmierć Herberta jest jak dziura, która pojawiła się w kształtowanym od lat obrazie świata, i jak wstrząs osłabiający poczucie, że kultura to „głos wielkich wielkość ubezpieczający”. Wprawdzie sam sobie mógłbym odpowiedzieć, że w roku Mickiewiczowskim tego rodzaju pesymizm nie znajduje uzasadnienia, ale z drugiej strony...
CZAPLIŃSKI: Mijający jubileusz Mickiewicza, nadchodzący jubileusz Słowackiego - jakże to nie zachwyca, skoro zachwyca.
ŚLIWIŃSKI: ...te wszystkie sesje, wystawy, specjalne numery czasopism, księgi pamiątkowe poświęcone wieszczowi, których rangi historycznoliterackiej nie umiem ocenić, sprawiają wrażenie, jakbyśmy zaplątali się we własny język. Trochę nam głupio - po Boyu, po Gombrowiczu - okazywać „brązowniczy” podziw, lecz uobecnić Mickiewicza w teraźniejszości, uczynić z niego partnera w dialogu na temat spraw żywo nas obchodzących, wcale nie jest łatwo.
CZAPLIŃSKI: Parafrazując Gombrowicza - skoro już się pojawił - rzec można: im gorzej (dostojniej), tym lepiej, bo w kulturze wolnej, acz pimkowatej, trzeba walczyć o swoja indywidualność.
ŚLIWIŃSKI: W takich okolicznościach nadal pojawiają się wiersze poruszające czytelnika: Jacka Podsiadły („Niczyje, boskie”), Marcina Sendeckiego („Parcele”), Marcina Barana („Tanero”), Artura Szlosarka („Camera obscura”), spośród młodszych Krzysztofa Fedorowicza („Martwa natura”)... Nie jest to, broń Boże, zalążek listy rankingowej, lecz tylko lista wrażeń i poruszeń. Powinienem dopisać do niej również utwory Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego („Liber mortuorum”), Andrzeja Niewiadomskiego („Prewentorium”), Mariusza Grzebalskiego („Ulica gnostycka”), Jarosława Klejnockiego („Okruchy”), wszystkie datowane na rok poprzedni, a także autorów starszych, przede wszystkim Stanisława Barańczaka („Chirurgiczna precyzja”), który z niezwykłą systematycznością buduje prywatną twierdzę formy. I wreszcie Marcin Świetlicki, człowiek, który przejmująco, inteligentnie, a nawet pięknie - nie dojrzewa. Jego „Pieśni profana” to odrywanie się od społecznego podłoża (rodzina, kariera, sława), ale także od podłoża zmistyfikowanej moralności, skrajny eskapizm połączony ze skrajną introwersją i jątrzącą samoobserwacją. Udręka, egzystencja jako uśmierzanie „piekła” („piekło i przestało” - czytamy w jednym z wierszy), koszmarne rytuały zamulające życie, świadomość istnienia „pomiędzy”, nastroszenie, przekora, ironia, nadąsanie - wszystko to już u Świetlickiego było, ale w mniejszym natężeniu. Teraz nastroje te utraciły poprzednią samowystarczalność, stając się częścią okrutnej autodiagnozy. „Tobół” - jakże to znakomite słowo na nazwanie egzystencji ekstremalnie i wszechstronnie sceptycznej, wydrążonej z nadziei, nie znajdującej oparcia ani w sobie, ani poza sobą. Oczywiście takie nastawienie do rzeczywistości samo jeszcze nie jest sztuką, potrzeba - staroświeckie słowo - talentu.
flirt z kulturą masową?
CZAPLIŃSKI: Talent - kryterium prawie nieobecne, ale na szczęście dalej aktualne. Choćby w odniesieniu do Magdaleny Tulli i Adama Wiedemanna. Tulli zaimponowała mi odpornością na koniunkturę. Bo przecież miała swój czas (rok 1995), gdy popularność stukała do jej drzwi. Ale nie uległa. Oddała drugą książkę („W czerwieni”) wtedy, gdy uznała ją za dzieło skończone, a pokazała w nim, jak wzorce opowiadania o historii stają się historią. Wiedemann to było odkrycie. Najpierw objawił się jako realista naiwny („Wszędobylstwo porządku”, 1997), jako pisarz codzienności będącej tyleż źródłem zadomowienia, co łagodnej obcości. Teraz („Sęk Pies Brew”) napisał 5 opowiadań niesamowitych, w których wydarzenia niezwykłe stają poza wszelkimi porządkami (porządek nie jest więc już wszędobylski) i wciągają w istnienie - namawiają już nie do nasłuchu (jak w pierwszym tomiku), lecz do namysłu. Z pewną obawą powiedziałbym, że Wiedemann czyha na objawienie się sensu, na moment, w którym byt mu się przedstawi. I zdaje się mówić: prawda wyłoni się umysłowi naiwnemu w doświadczeniu potocznym - jako wzniosły rezultat spiętrzenia wydarzeń groteskowych.
ŚLIWIŃSKI: Ponieważ Wiedemann również mnie, jakby to powiedzieć, „intelektualnie kręci” (patrz wiersz Świetlickiego „Nobel dla Ibisza”) i zwyczajnie urzeka, nie tylko prozą, ale i poezją, więc pozwolę sobie uzupełnić, że autor ten ma na swym koncie dwa udane tomy wierszy: „Samczyk” z 1996 i - właśnie wydany - „Rozrusznik”.
CZAPLIŃSKI: Kogo nie zadowolili pisarze już znani, może sobie powiedzieć: starsi podtrzymują trwanie, natomiast solą przyszłości są debiuty... A debiutów prozatorskich nie zabrakło: Antoni Libera, Jacek Głębski, Bronisław Świderski, Kinga Dunin, Daniel Karpiński, Jerzy Pakosz, Leon Pawlik... Sporo tu ciekawych książek i kilka rzeczy zastanawiających. Pierwsza, że literatura nie stwarza dzisiaj problemów. Czy to brzmi dwuznacznie?
ŚLIWIŃSKI: Nawet zatrważająco.
CZAPLIŃSKI: Niech choćby zaniepokoi. Bo to oznacza, że pisanie przestało być kłopotem, że debiutanci nie sprawiają dzisiaj wrażenia debiutantów. Ich sprawność narracyjna, umiejętność budowania akcji, zawiązywania intrygi, prowadzenia dialogów i wszelakie inne zalety wskazują na... szkołę czytadła. Oni prawie wszyscy (Świderski wyjątkiem) zapożyczają się - z pełną świadomością, a nawet premedytacją - w prozie popularnej i na schematach z niej czerpanych (romans, powieść sensacyjna, powieść obyczajowa) budują swoje historie. W rezultacie - i to jest drugie znaczenie „nie stwarzania problemów” - ich dzieła nie stawiają zbyt wysokich wymagań czytelnikowi. Tymczasem literatura powinna być kłopotem wcielonym, powinna doprowadzać do pasji, uczyć namiętnego stosunku do życia, wywoływać wojny, zakłócać oczywistości, podważać wartości, judzić wszystkich przeciw wszystkim i wskazywać jakąś drogę pojednania. Jeżeli tego nie robi, a zasadniczo nie robi, to dlatego, że w niewielu rzeczach, zjawiskach, sprawach, procesach odnajduje opór. Oczywiście opór taki istnieje zawsze, ale można sobie z nim poradzić, można zredukować niejako rzeczywistość do postaci łagodnej. Temu właśnie służą schematy prozy popularnej.
ŚLIWIŃSKI: Albo jak w przypadku „Tabu” wprost zmieniają się w użytkowe formy pisarstwa, które z literaturą mają niewiele wspólnego: sfabularyzowane felietony, perswazyjne, tendencyjne wehikuły pewnych idejek (licealny feminizm). Szczęśliwie w tym wypadku koncept jest inteligentny, książkę „się czyta”, pomimo ewidentnego deficytu wdzięku.
CZAPLIŃSKI: Mam wrażenie, że literatura - w ramach romansu z czytelnikiem i kulturą masową - daje się wciągać w proces „łagodzenia bytu”, przyjmując na siebie obowiązek ułatwiania.
ŚLIWIŃSKI: Nie literatura, tylko ewentualnie proza. Poezja cały czas robi swoje (i w swoim): drąży język, czas, śmierć. Prawdę powiedziawszy, poeta ludens (modelowy twórca epoki ponowoczesnej) zawsze wydawał mi się smutny (tristis), często melancholijny, łagodnie pogodzony z brakiem ładu i sensu, lecz - jeszcze częściej - podszyty rozpaczą, niekiedy histeryczny lub „nieprzyjemny”. Zaś ci „spokojni” są w istocie najtrudniejsi, gdyż albo wciągają czytelnika w skomplikowaną grę znaczeń, zacierają i mylą tropy, unikając oczywistości (Andrzej Sosnowski, Niewiadomski), albo też biorą rozbrat z mitami poezji (metafizycznej, epifanicznej), co stwarza wielkie problemy z uwierzytelnieniem ich wierszy i w końcu wydaje się równie trudne do zrozumienia. Mówiąc krótko: flirt poezji z kulturą masową, którego byliśmy świadkami przed paru laty, nie rozwinął się w romans. I dobrze.
CZAPLIŃSKI: Niech będzie. Zobaczmy: obrazy przeszłości wchłonęła estetyka nostalgii, która idealizuje czas miniony i przekształca go w obiekt tęsknoty. Przeszłość międzywojenna (Ławrynowicz), a nawet PRL-owska (Horwath, Pawlik, Kowalewski, Nowakowski) nabiera cech sielanki; są to, co prawda, pejzaże wykrojone, odizolowane od reszty świata, ale mówią one, że sielskość była nam dana... Za sprawą nostalgii przeszłość przestaje nam sprawiać kłopoty. Do wyjątków należą utwory, które wskazują na uśpione w czasach dzisiejszych upiory przeszłości, ale i te dzieła - jak np. powieść „I jak inni” Karpińskiego - niebezpiecznie dryfują w stronę czytadła. Podobnie bezproblemowa okazuje się biografia, przekształcana w mityczny zestaw Wydarzeń Pierwszych. A teraźniejszość? Ona powinna być dla literatury wyzwaniem, bastionem oporu, siedliskiem problemów. Tymczasem i tu widać tendencję do uwzniośleń (Pilch, Zalewski). Dlatego mimo wszystko warto może zauważyć powieści Świderskiego („Słowa obcego”) i Kingi Dunin („Tabu”), które wychodzą od całkiem prostych spraw (doświadczenie obcości, modele wychowania rodzinnego) i odnajdują w nich problemy ukryte pod powierzchnią oczywistości.
człowiek-śmieć
ŚLIWIŃSKI: Nie literatura, tylko proza, choćby dlatego, że swą twórczość, pokłóconą ze współczesnym światem, kontynuuje Tadeusz Różewicz. W tym roku wydał „zawsze fragment. Recycling”, który nie jest ponowną edycją tomiku sprzed dwóch lat, lecz jego głębokim przekomponowaniem. Do 20 wierszy znanych z książki poprzedniej doszło 14 nowych, pośród których znajdują się utwory przejmujące, choćby tytułowy „Recycling”, będący drastyczną negacją obiegowych wiar współczesnej kultury, tej na przykład, że poruszanie się materii w prawie zamkniętym kręgu zużywania i rewitalizacji, stanowi doniosłe osiągnięcie cywilizacji, a nie - jak sądzi autor - zaawansowany etap rozkładu form rzeczywistości (nic nie ma początku i końca, defekty przedmiotów i zło określonych sytuacji ulegają niepowstrzymanemu rozmnożeniu) oraz dowód uzależniającego i budzącego lęk przywiązania do przedmiotów. To studium sytuacji, w jakiej znalazł się człowiek-śmieć, zaplatany w życie społeczne, nad którym nie panuje, w niszczące dla niego i dla jego otoczenia ambicje, w iluzję władzy nad naturą, w fikcję własnej wszechmocy. Można poecie wyrzucać paradoksalne (bo jakoby oparte na totalnej negacji) moralizatorstwo albo skłonność do utopii wynikającą z etycznego maksymalizmu i tęsknoty do świętości, trzeba jednak przyznać, że jego głos jest dzisiaj najkonsekwentniej krytyczny wobec kultury, która pławi się w swej własnej jałowości. Zarazem nie jest to głos spoza tego świata, lecz - odwrotnie - bardzo bliski jego faktyczności, mówiący mu - jako jeden z niewielu - czym jest.
CZAPLIŃSKI: Bo dla Różewicza ani poezja, ani kultura nigdy nie były oczywistościami. Tymczasem w ostatnich latach dominuje model literatury ułatwionej, która wychodzi od oczywistości i wyczerpuje się w gatunkowych mieszankach. Na własnych śmieciach literatura przegrywa, a tryumfuje - paradoksalnie - poza swoim obszarem, tam, gdzie inne rodzaje obdarowuje literackością.
ŚLIWIŃSKI: Czy jednak tam, gdzie tryumfuje literackość, nie mamy również do czynienia z tryumfem literatury?
CZAPLIŃSKI: Rozszerzającej swój zasięg? Chyba tak, ale nie samodzielnie. Swoim akademickim rozróżnieniem chciałem zasygnalizować, że walory artystyczne znajdziemy i poza literaturą, np. w esejach („Melancholia” Bieńczyka czy „O obrotach losów i ciał” Komara), które pod względem kompozycji i stylu upodabniają się do prozy. Że za sprawą tej literackości wywód nabiera cech (i zalet) opowieści, że dopuszczalne okazuje się prowadzenie gry z czytelnikiem, że odniesienia literackie nabierają charakteru modelującego - to wszystko są już oczywistości. Dodać można, że literackość oznacza tu nie tylko zalety formalne, lecz także - bliższy prozie niż gatunkom dyskursywnym - narracyjny sposób istnienia autora, wyraźną, nie skrywaną prywatność spojrzenia, podmiotowość związku między tematem i mową. Odnaleźć to można było np. w „Baśni zimowej” Ryszarda Przybylskiego czy „Płaczu generała” Marii Janion, książkach tworzących swego rodzaju „esej egzystencjalistyczny”, w którym życiorys własny autora, jego doświadczenie staje się jedną z cząstek uwiarygodnienia wypowiedzi. Te eseje to książki wnikliwe, mądre, erudycyjne i... piękne. Ponadto absorbcyjny charakter eseju, czyli wchłanianie rozmaitych form wypowiedzi, sprawia, że lepiej niż literatura pomaga on budować krytyczny dystans do współczesności.
ŚLIWIŃSKI: A jeszcze należałoby wymienić „Pogoń za Europą” Tazbira, „Trudne lekcje historii” Stommy, „Miłosz jak świat” Błońskiego, „Twarz i maska” Filipowicza, „Ciemne źródło” Franaszka...
CZAPLIŃSKI: Może więc z powieścią lat 90. jest podobnie jak z esejem. Ulega trywializacji, gdy dąży do ułatwień komunikacyjnych, natomiast rzeczy wartościowe powstają wtedy, gdy dochodzi do rodzajowego zmieszania, do zakłócenia formy mądrością. Jeśli wziąć pod uwagę „Pieska przydrożnego” (1997) i oba „Abecadła” Miłosza, a także „Duklę” Stasiuka (1997), i jeszcze „W cudzym pięknie” Zagajewskiego (1998), to okaże się, że próba pełnego opisu jednostkowego spotkania ze światem przekształca literaturę w rodzajową hybrydę. Ta hybryda - w imię nieredukowalności doświadczenia - wypróbowuje i miesza wszelkie porządki przedstawiania.
ŚLIWIŃSKI: To jest bliskie memu sercu modernizowanie postmodernizmu, któremu towarzyszy gotowość pisarzy do płacenia wysokiej ceny za ich obecność na rynku księgarskim. Ta cena obecności równa się nieobecności: zauważ, że wymienione przez ciebie rzeczy wartościowe kłócą się z ugruntowanym już poglądem, i to zarówno pośród „zwykłych” czytelników, jak i krytyków, że odbiorca ma prawo do estetycznego zachwytu nad literaturą atrakcyjną.
CZAPLIŃSKI: Zachwyt utrudniony - oto czego należałoby sobie życzyć na Święta i na rok przyszły.
Obraz Roku 1998
Magazyn Kulturalny Tygodnika Powszechnego nr 13/14 (31/32)
Kraków, 20-27 grudnia 1998